Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 17

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Kwit
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 17.
KWIT

Po powrocie do zamku notariusz chodził zły, i ponury, jak gradowa chmura. Niespodziane odezwanie się Zorskiego wytrąciło z równowagi zarówno jego, jak i Alfonsa. Obaj zachodzili w głowę, w jaki sposób mógł doktór dowiedzieć się, co się stało z prawdziwym synem don Emanuela, Drżeli na myśl, co zamierza przedsięwziąć Zorski i jakie jeszcze z jego strony grożą niespodzianki. Nagle notariusz zauważył leżący na stole list bankiera z Barcelony. Otworzył go, przebiegł oczyma i twarz jego rozjaśniła się radością.
— Chodź do matki, Alfonsie — zawołał — jesteśmy uratowani!
Siostra Klaryssa przyjęła ich z niepokojem. Wiedziała już, co zaszło nad „Baterią“, gdyż o tym mówiono w całym zamku.
— Gasparino — zapytała — czy to prawda, że nam grozi nowe niebezpieczeństwo ze strony tego cudzoziemskiego przybłędy?
— Groziło — poprawił Kortejo, uśmiechając się wesoło — groziło, lecz nie grozi już.
— Nie wiem, co cię tak cieszy — rzekła siostra z przekąsem — nie widzę żadnych powodów do radości.
— Ale ja widzę.
— Jak to?
— Nasz barceloński bankier pisze, że wypłacił honorarium Zorskiemu.
— Tylko tyle? — spytała siostra z rozczarowaniem — a ja myślałam...
— Ależ ten list oddaje przeklętego Polaka w nasze ręce. Spojrzyj tylko jaką sumę on odebrał.
Klaryssa i Alfons chwycili jednocześnie list i po chwili z ust ich wydarł się głośny okrzyk zdumienia.
— To nie może być! To nie cło wiary! — wołali.
— Właśnie, właśnie — potakiwał z zadowoleniem notariusz — właśnie ta wysoka nagroda go zgubi.
— Jak to? Czemu? — nie rozumiała siostra Klaryssa.
— Całkiem po prostu: hrabia był ślepy...
— No więc cóż z tego?
— Nie napisał od kilkunastu lat ani jednej litery, wszystkie sprawy ja za niego załatwiałem. Upoważniony byłem nawet podpisywać wszelkie papiery, a tu nagle nadchodzi kwit, pisany przez hrabiego własnoręcznie, a ja o tym nic nie wiem.
— Aha! — domyślił się Alfons — chcesz oskarżyć Zorskiego o sfałszowanie kwitu?
— Tak, nie pominę tak świetnej okazji pozbycia się tego łajdaka.
— No, dobrze — zaczął Alfons — dobrze, ale z tym Zorskim trzeba ostrożnie. A nuż ma świadków, że mu hrabia rzeczywiście wystawił ten kwit?
— Nie może mieć żadnych świadków, zresztą cóż znaczą świadkowie, gdy kwit nie został wciągnięty do ksiąg?
— Jak to? Zapomnieli o tym?
— Zapomnieli. Hrabia niebardzo orientował się w interesach, we wszystkim polegał na mnie, a ja od trzech dni nie wpisywałem do ksiąg żadnych wpływów, ni wydatków. Tak, na wszelki wypadek... Teraz zapiszę, że otrzymałem od hrabiego polecenie wypłacenia Zorskiemu tysiąc dukatów jako honorarium. Będzie to świadczyło przeciwko Zorskiemu.
— Myślisz, ojcze, że się uda?
— Na pewno, sprawa jest zupełnie jasna. Zorski jest po prostu zgubiony.
— Czy ten kwit jest naprawdę fałszywy?
— Nie, najprawdziwszy w świecie. Ale cóż z tego, kiedy się raz dostanie w ręce policji, będziemy się starali o to, żeby już nigdy nie zobaczył świata Bożego.
— Doskonale! — zawołała Klaryssa. — Bóg nie zapomina o swych wiernych, a ciebie, Gasparino, obdarzył niebylejakim rozumem. Chwała niechaj Mu będzie wieczna za miłosierdzie i opiekę nad nami, najpokorniejszymi sługami Jego!
— Amen — powiedział notariusz. — Alfonsie, jedź zaraz do Manrezy.
— Po co?
— Domyślny jesteś, synu nie ma co! Masz zaraz sprowadzić policję. Dziś jeszcze ten łajdak powędruje do aresztu.
— Z największą przyjemnością — odpowiedział Alfons — ale czy możemy być pewni, że to się uda?
— Musi się udać, musi! — zapewnił go stary, łotr. — Ręczę za to, że się uda!
— No, a Róża? Przecież ona nie odstępowała ojca na chwilę, nawet z pewnością wie o tym kwicie i będzie świadczyła przeciwko nam.
— Hm, to jest poważna przeszkoda — zastanowił się notariusz — sądzę jednak, że zaradzimy temu jakoś. Tego Polaka odstawimy do Barcelony, a tam zaopiekuje się nim mój przyjaciel, korregidor. Już on tam zgnije w więzieniu, zanim sprawa się skończy!
— A Róża?
— Znajdzie się i na nią rada, jeżeli nam będzie przeszkadzała.
— Jakaż to mianowicie?
— Wpakujemy ją do klasztoru twojej matki. Mam nadzieję, że u niej będzie bezpieczna.
— O, tak! — potwierdziła siostra Klaryssa — ale ona nie zechce pójść do świętego zakonu. Będzie się opierała wszelkimi silami.
— Nie obawiaj się — powiedział Kortejo. — Mam na nią doskonały sposób.
— Jakiż? — Taki sam, jak na hrabiego: szał;
— Ba — mruknął Alfons — Zorski ją wyleczy!
— Nie ma obawy — uspokajał go Kortejo — choćby mu się nawet udało wydostać z więzienia, w co bardzo wątpię, i tak nie będzie miał do niej przystępu. Możesz polegać na siostrze Klaryssie: będzie pilnie uważać na oddaną jej pieczy zbłąkaną owieczkę i nie pozwoli nikomu zbliżyć się do niej.

Podczas gdy złe duchy zamku Rodriganda zmawiały się, naradzali się w pokoju Róży ci, przeciwko którym skierowany był niegodny spisek. Zorski po powrocie z „Baterii“ zastał hrabiankę tonącą we łzach.
— Mój ojciec! — łkała — mój biedny ojciec!
Amy stała z boku z załamanymi rękami. Rozumiała doskonale, że w tej chwili nie pomogą żadne słowa pociechy.
— Panno Różo — rzekł doktór — niech pani się opanuje. Pani ojciec żyje!
— Co mówisz, Karlosie? To niemożliwe!
— Przysięgam, że mówię prawdę.
— Ależ.. na miły Bóg!... Co to znaczy? — odchodziła od zmysłów prawie hrabianka. — Przecież tam w przepaści znaleziono zwłoki ojca?
— To nie były jego zwłoki — powiedział doktór dobitnie.
Hrabianka spojrzała nań szeroko rozwartymi oczyma.
Nieufność, strach, zwątpienie i nadzieję naprzemian wyrażała jej twarz.
— Co mówisz, Karlosie? — spytała, drżąc jaki w febrze.
— Czyż to możliwe? — Donno Różo, nie śmiałbym cię zwodzić w tak poważnej chwili: zwłoki, które tam leżą, nie są zwłokami ojca pani. Don Emanuel żyje na pewno. Podsunięto jakiegoś zeszpeconego umyślnie trupa „Baterii“, aby wszystkich utrzymać w przeświadczeniu, że zginął.
— Ale któż mógłby to zrobić? Po co?
— Ci, którzy są w tym zainteresowani.
— Nic nie rozumiem! — zawołała hrabianka.
— Różo, nie chciałbym nikogo oskarżać, ale szereg wypadków, jaki zaszedł od chwili mojego przybycia, nasuwa mi względem pewnych osób podejrzenia.
— O czym ty mówisz, Karlosie? Wytłumacz jaśniej.
— Pozwól, donno Różo, że zacznę od początku. Gdym przybył, nie znał mnie tu nikt jeszcze, nie dałem nikomu powodu do nienawiści, a jednak w parę dni po przybyciu napadnięto mnie w parku. Byli to wynajęci mordercy. Czy nie zastanowiło cię to? Przecież nie dałem powodu do te go napadu.
— A więc myślisz, Karlosie, że to byli zbóje nasłani przez kogoś?
— Jestem tego pewny.
— Ale któż mógłby to zrobić? Przecież nie miałeś wrogów w Rodriganda, a poza nią nie zna cię nikt w naszym kraju.
— Nie miałem wrogów? Ha, kto wie? Widocznie komuś jednak weszłem w drogę. A może pokrzyżowałem czyjeś plany, skoro chwycono się tego środka. Komuś nie na rękę było to, że się podjąłem uratować życie hrabiego, więc starał się temu przeszkodzić wszelkimi środkami.
— To niemożliwe! zawołała Róża — ojciec był kochany przez wszystkich i wszyscy pragnęli jego wyzdrowienia!
— O, donno Różo, jakaż pani naiwna! Jak różowo pani patrzy na świat i ludzi!
— Ależ mój ojciec był taki dobry... Któż mógłby sobie życzyć jego śmierci?
— Ten, który po jego śmierci miał otrzymać spadek — powiedział doktór dobitnie.
— Alfons?! — zapytała z przerażeniem Róża. — To nie do wiary! To jest zbyt potworne, bym temu mogła uwierzyć!
— Różo — rzekł Zorski poważnie — zastanawiałem się nad tym długo i doszedłem do wniosku, że wszystko działo się za jego sprawą i dwojga osób jeszcze — notariusza i siostry Klaryssy.
Róża oniemiała z przerażenia i szeroko rozwartymi oczyma spoglądała to na doktora, to na przyjaciółkę.
— Mam pewne podstawy, by ich o to oskarżać — ciągnął Zorski dalej. — Przede wszystkim ten niezwykły upór, z jakim domagali się operacji i niegodny podstęp, jakiego się chwycili, by pani nie uniemożliwiła im ich planów. Ileż daje do myślenia zawziętość przeciwko mnie i ustawiczne zaciekłe polecanie lekarzy, którzy w najlepszym razie byli nadętymi nieukami!
— To prawda — przyznała Róża — Alfons nigdy o panu nie powiedział dobrego słowa, zawsze się pana starał oczernić wobec wszystkich, a szczególnie wobec ojca.
— I nie on jeden tylko — powiedział doktór — pomagali mu w tym notariusz i zakonnica, a gdy się to nie udało, nasłali na mnie zbójców. Na szczęście dałem sobie z nimi radę, a potem bez przeszkody wyleczyłem dona Emanuela. Wówczas chwycili się innego środka — trucizny, wywołującej szał...
— To potworne! — jęknęło dziewczę — czyżby byli tacy podli?
— Nie ulega wątpliwości, donno Różo. Don Emanuel był otruty, co do tego nie ma dwóch zdań. Truciznę wlał mu do czekolady ktoś z domowników, ale kto? Przecież nie pani, nie ja i nie miss Lindsay. Nie podejrzewam nawet lokaja, gdyż wiem, jak służba jest przywiązana do ojca pani. Pozostaje więc tylko ktoś z trzech osób, które wyliczyłem przed chwilą. Oni bowiem — powiedzmy otwarcie — życzyli sobie, by ojciec pani zginął.
— Co za ohyda! — zawołała wstrząśnięta do głębi Róża.
— Nie koniec na tym — ciągnął dalej Zorski — dowiedziawszy się, że zamierzamy uzdrowić hrabiego za pomocą znanej mi przeciwtrutki, postanowili chwycić się najradykalniejszego środka — uprowadzenia hrabiego.
— To pan sądzi, Karlosie, że ojciec nie uciekł w przystępie szału, tylko został porwany?
— Jestem tego najzupełniej pewny. Ojciec pani był tak osłabiony, że nie potrafiłby nawet o własnych siłach wstać z łóżka, a cóż dopiero uciec.
— Ale czy ojciec żyje jeszcze? — pytała Róża z trwogą.
— Sądzę, że tak — odpowiedział Zorski.
— Gdzie jest?
— Tego nie wiem, ale sądzę, że żyje, gdyż w „Baterii“ podrzucono innego trupa.
— Ależ to cały splot zbrodni! — nie posiadała się z gniewu hrabianka — pocóżby to mieli zrobić?
— Ponieważ chcieli, żeby Alfons objął spadek po ojcu, a z jakichś względów nie chcieli czy nie mogli uśmiercić dona Emanuela. Podrzucili więc do przepaści innego trupa i spisali protokół, że to jego zwłoki.
Opowiedział przebieg całej sceny w rozpadlinie. Dziewczęta słuchały go z napiętą uwagą, po czym przyznały mu rację.
— Szczęśliwa jestem, że to nie był ojciec! — zawołała Róża — mam nadzieję, że go znajdziemy i uwolnimy z rąk tych zbrodniarzy. Sennor Karlos, czy pomożesz mi?
— Donno Różo — rzekł doktór — życie moje do ciebie należy. Dla ciebie zrobię wszystko. Dołożę wszelkich starań, by uratować ojca twego.
Hrabianka ujęła jego mocne dłonie i zajrzała mu głęboko w oczy. A tyle w nich było miłości i przywiązania, że rzuciła mu się na szyję, nie zważając na obecność koleżanki.
Łzy wzruszenia trysnęły z oczu młodej Angielki na ten widok.
— Życzę wam, byście zapomnieli o dzielących was różnicach stanowych i połączyli się na całe życie — rzekła. — Byłabym szczęśliwa, gdybym się mogła czymkolwiek przyczynić do waszego szczęścia.
— Dziękujemy, miss Amy — rzekł Zorski — będzie pani odtąd naszą siostrą.
Amy uśmiechnęła się wzruszona, a doktór mówił dalej:
— Będzie pani dla nas prawdziwą siostrą, gdy zostanie hrabiną de Rodriganda.
— Ja, hrabiną de Rodriganda? — spytała Amy ze zdumieniem — czy pan żartuje, sennorze?
— Nie żartuję wcale. Wszak pani kocha Alfonsa de Rodriganda.
— Twarz dziewczęcia spłonęła rumieńcem gniewu.
— Wypraszam sobie takie dowcipy! — powiedziała ostro — zdaje się, że nie zasłużyłam na nie.
— Miss Amy, nie żartuję wcale, mówię w tej chwili o prawdziwym Alfonsie de Rodriganda, a nie o tym, który odgrywa jego rolę na zamku.
— Co to znaczy, doktorze? Mówi pan dziś jakimś niezrozumiałym językiem.
— Miss Amy, prawdziwy syn nigdy nie będzie chciał swego ojca o śmierć przyprawić, uczynić to może tylko taki nikczemny oszust, jakim jest podsunięty przez bezczelnego Korteja młodzik, którego tu na zamku nazywają Alfonsem.
— Karlosie, co ty mówisz? — zawołała Róża.
— Jestem tego najzupełniej pewny — odpowiedział doktór. — Przyjrzyjcie się panie portretowi dona Emanuela z lat młodzieńczych — czyż nie wygląda na nim jak rodzony brat porucznika Alfreda de Lautreville? Czy panie sądzą doprawdy, że takie podobieństwo może być przypadkowe? Czy panie przypuszczają choć na chwilę, że zniknięcie porucznika to przypadek tylko? Nie! To trójka zbrodniarzy, przerażona pojawieniem się prawdziwego dziedzica, który przybył na zamek, by się upomnieć o swe prawa, kazała go porwać na okręt korsarski i wywieźć gdzieś na morze.
— Co? — zawołała Amy. — Porwano go? O, biada im!
— A więc, miss Amy, przyznaje pani, że kocha pani Alfonsa de Rodriganda? — spytał Zorski z uśmiechem.
— O tak, kocham go, kocham z całej duszy! zawołała porywcza Angielka — kocham go i nie ustanę w poszukiwaniach, aż go nie odnajdę i nie uwolnię z rąk złoczyńców.
Zacisnęła piąstki i tupnęła nóżką. W tej chwili niepodobna była wcale do łagodnego zwykle dziewczęcia.
— Dołożę wszelkich sił, by pani pomóc — powiedział Zorski — porucznik jest bratem Róży i naszym obowiązkiem będzie odszukanie i uwolnienie go.
— Dziękuję, doktorze — rzekła Angielka. — Niestety, muszę już wyjechać, bo mnie ojciec wzywa, ale będę czyniła wszelkie starania, by od naleźć porwanego porucznika. Opowiedz mi pan co panu się udało dowiedzieć o jego zniknięciu.
Zorski spełnił jej żądanie, a Angielka wysłuchała go z zaciśniętymi mocno wargami. Stanowczy i energiczny wyraz jej twarzy świadczył niedwuznacznie o jej postanowieniu.
Zaraz też zaczęła się szykować do wyjazdu, gdyż konsul angielski, jej ojciec, wezwał ją do natychmiastowego przybycia.
Wkrótce opuściła zamek Rodriganda, udając się do Madrytu. Róża towarzyszyła jej do Pons, nie chcąc towarzyszki puszczać samej w drogę.
Zajęci przygotowaniami do wyjazdu Angielki, nie zauważyli, że do zamku wniesiono zwłoki rzekomego hrabiego.
— Po wyjeździć obu dziewcząt Zorski poszedł do swego pokoju, by w samotności zastanowić się nad wytworzoną sytuacją.
Nagle zastukano do drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.