Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 24

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Cyganka
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 24.
CYGANKA.

Było to więcej, jak lat dwadzieścia, przed wypadkami, które dotąd opowiedziano. W Saragossie rozpoczął się karnawał. W tym czasie staje się Hiszpan zazwyczaj, poważny i sztywny, zupełnie innym człowiekiem. Rzuca się z dziką ochotą w wir uciech i rozrywek. Jeden z najwspanialszych pałaców miasta, zbudowany z kararyjskiego marmuru, sławny ze swej okazałości był własnością księcia Olsunny. Ten możny pan, człowiek najwyższej szlachty i jeden z najbogatszych właścicieli ziemskich miał dopiero dwadzieścia cztery lat, a był już wdowcem i ojcem małej, trzyletniej czarującej dzieweczki. Ze względów familijnych ożenił się z córką jednego z najbogatszych domów, nie kochał jej jednak i nie smucił się, gdy umarła w połogu.
Uchodził za gorliwego katolika i gorącego patriotę. Wielu jednak sądziło, że oddaje się rozkoszom pokryjomu, z których nie spowiadał się swojemu spowiednikowi. Służba obawiała się go i drżała przed nim.
Jeden tylko urzędnik żył z nim po przyjacielsku, a był nim Gasparino Kortejo, również wówczas młody jak książe.
Książe czekał właśnie na Korteja, po którego posłał służącego.
Kortejo wszedł. Wyglądał wtedy jeszcze świeżo i młodo. Był ubrany bardzo starannie.
— Co słychać z naszymi ubiorami na bal maskowy?
— Leżą już gotowe, don Euzebio.
— Jaki ubiór wybrałeś dla mnie?
— Perski.
— Pięknie. Nadaje on piękną postawę i można wziąć ze sobą błyszczącą zbroję i ozdobić się drogimi klejnotami. A ty?
— Ja wybrałem ubiór meksykański.
— Do wszystkich diabłów, wybrałeś dla siebie najlepsze. Lecz mniejsza o to. Czy będziesz gotów, za godzinę?
— Z pewnością.
— Idziemy razem. Gdzie się spotkamy?
— Hm! Chciałbym chętnie ubrać się poza domem.
— Słusznie. W ten sposób nie będą wiedzieli, że również zamaskowałeś się. Lecz gdzie?
— O — zaśmiał się Kortejo cynicznie. — Mam tu mały prześliczny stosuneczek, słodziutką, prześliczną kuzynkę.
— Do diabła. Słodziutka i śliczna. Czy kuzynka ta jest bardzo sędziwa?
— Ma lat dwadzieścia. Jest wysoka, czarna i okrągła.
— Łotrze, chcesz zaostrzyć mój apetyt. Gdzie ona mieszka.
— Na ulicy Strada el Amenio.
— Wysoko?
— Na pierwszym piętrze.
— Nazwisko.
— Klaryssa Maryony.
— A teraz wynoś się. Za godzinę zjawię się na ulicy Strade el Amenio. Który numer?
— Piętnasty. Ale ekscelencjo, kuzynka ta do mnie należy, proszę to łaskawie uwzględnić.
— Łotrze, zdaje się, że jesteś zazdrosny o nią — zaśmiał się książe. — Nie mogę ci jednak nic przyrzec. Muszę ją dopiero zobaczyć. Zresztą dziś jest dzień wolnego wyboru i spodziewam się, że nie zabraknie nam przyjemności.
Kortejo wyszedł z pokoju, i wnet ukazał się służący z ubiorem maskowym, aby pomóc panu przy ubieraniu.
Książę był wysoki i silnie zbudowany, a ubrany w strój Persa obsadzony diamentami, musiał zrobić ogromne wrażenie na tłumie.
Kortejo tymczasem opuścił zamek. W drodze spotkał młodego człowieka, ubranego według francuskiego kroju. Ulica była wąska, a ponieważ właśnie nadszedł popędzacz mułów ze stadem, nie można się było przecisnąć.
— Usuń się! — krzyknął Kortejo do obcego.
Ten nie odpowiedział i chciał przepuścić stado.
— Czy słyszysz, że masz ustąpić?
To mówiąc, pchnął obcego. Ten oddał przeciwnikowi tak, że Kortejo upadł na ziemię.
— Psie! — wrzasnął — zapłacisz mi za to!
Nieznajomy oddalił się. Przeszedł przez most, dzielący miasto na dwie połowy, i wszedł do jednego z najokazalszych domów Saragossy.
Był on własnością bankiera Salmonna.
Gdy młody człowiek wchodził, skinął na niego portier.
— Sennor Zorski — rzekł. — Dobrze, że pan przyszedł. Don Salmonno pytał już dwa razy o pana.
— Co on chce?
— Nie wiem. Gniewał się, że pana nie było.
Młodzieniec skinął obojętnie i otworzył ciężkie drzwi, prowadzące do pokoju, w którym pracowało wielu pisarzy.
— Spiesz się, panie Zorski, don dziś jest we wściekłym humorze.
— No, zobaczę, czy zły humor don Salmonna i mnie dotyczy. Żal mi was, że z początkiem karnawału musicie ślęczeć tu nad biurkiem.
Poszedł przez wąską salę. Zapukał kilka razy i dopiero po silniejszym uderzeniu usłyszał:
— Wejść!
Wszedł. Don Salmonno siedział w pokoju, gdzie stały wielkie żelazne kasy. Podniósł się i spytał:
— Czego pan chce?
— Posłano mnie do pana.
— Tak, chciałem się z panem rozmówić. Ilekroć chcę rozmawiać z nauczycielem mego syna, tyle razy nie ma go w domu. Gdzie pan był?
— Właściwie nie jestem zobowiązany zdawać rachunku przed panem ze swych prywatnych czynności. Przez grzeczność powiem tylko panu: byłem u księgarza.
— Co pan tam robił?
— Kazałem przysłać kilka książek dla pańskiego syna.
Bankier zmarszczył czoło.
— Już znowu książki! Czy wy, Polacy, nie umiecie nauczać bez książek? Na ten cel wydałem w zeszłym miesiącu trzy duros. To już jest za wiele.
— Jeżeli pan potrafi zjeść obiad bez pokarmu, to ja będę uczył bez książek. Teraz proszę mi powiedzieć, w jakim celu zawołał mię pan do siebie?
Bankier wysłuchał słów Zorskiego z gorzką miną i rzekł:
— Wie pan chyba, że córeczka moja zmarła w zeszłym tygodniu?
— Naturalnie.
— Więc nie potrzebna jej już jest bona sennora Wirska i proszę pana bardzo, by jej to pan powiedział. Życzę sobie, by opuściła mój dom dziś, albo najpóźniej jutro.
— Tego jej nic powiem i ona tego nie zrobi — odrzekł Zorski — nie wymówił jej pan dotąd miejsca.
— Nie spełni więc pan mojego polecenia?
— Nie.
— Więc może pan również opuścić mój dom.
— I tego nie zrobię. Nie jestem pańskim służącym. Sennora Wirska, jak również ja została przyjęta na podstawie kontraktu, który się kończy dopiero za osiem tygodni. W tedy dopiero będziesz pan mógł wypowiedzieć jej miejsce.
— Oszalał pan? Czy będę musiał wypłacać jej pensję jeszcze przez osiem tygodni?
— Hm, don Salmonno, czy jesteś rzeczywiście tak nierozumny, że powierzasz wychowanie swego syna szalonemu?
Salmonno nic nie odrzekł na to ironiczne pytanie i mówił dalej:
— Śmierć unieważnia kontrakt, nic nie zapłacę!
— Sądzę jednak, że sennora Wirska odwoła się do sędziego.
Tego obawiał się Salmonno najbardziej.
— Zastanowię się jeszcze nad tym — rzekł.
Z kolei poprosił Zorski o swą kwartalną pensję. Bankier był mu już winien za dziewięć miesięcy i jeszcze teraz opierał się zapłacić mu.
— Wynoś się pan! — krzyknął — i nie pokazuj mi się nigdy na oczy!
Nauczyciel jednak nie ustąpił i dopiero po otrzymaniu pieniędzy wyszedł, zamknął ciężko zapracowany skarb w swoim pokoju i udał się do guwernantki, panny Wirskiej.
— Proszę wejść! — zawołał czysty i miły głosik, gdy zapukał.
Wszedł do skromnie urządzonego pokoju, a pa jego widok wstała właścicielka ze sofy.
— Pan Zorski? — spytała zdziwiona.
— Tak, to ja jestem. Dziwi się pani, że ośmieliłem się przyjść do pani po raz pierwszy, odkąd mieszkamy w tym samym domu?
— Jesteśmy przecież rodakami — rzekła.
— Tak, to znaczy bardzo wiele, ale i bardzo mało.
Wirska wskazała na krzesło, stojące daleko od sofy.
— Czemu się pani mnie boi i każe mi usiąść tak daleko od siebie? Jesteśmy przecież jedynymi przedstawicielami narodu polskiego w Saragossie, mieszkamy pod jednym dachem, a jesteśmy dla siebie tak obcy, jakby nas nic nie łączyło.
Wyciągnęła do niego rączkę i prosiła o przebaczenie.
— Nie miałam wcale złego zamiaru, usiądź, proszę, bliżej.
— Nie chcę prosić pani o jałmużnę. Nie obraziłem pani nigdy i nie sprawiłem pani zmartwienia, a mimo to unika mię pani. Mogę tylko przypuszczać, że czuje pani do mnie jakąś odrazę, ja jednak muszę pani powiedzieć kilka szczerych słów.
— Proszę, niech pan powie — rzekła stłumionym głosem.
Milczał przez chwilę, potem zwrócił swój wzrok w inną stronę.
Panna Wirska była piękna. W każdym jej ruchu przebijał się uroczy wdzięk niewieści.
— Jestem synem ubóstwa — rzekł wreszcie Zorski. — Stanowisko, które obecnie zajmuję, jest bardzo skromne, a tym, czym jestem, stałem się dzięki własnej pracy, żyjąc wśród największego niedostatku. Dla mnie dotąd nie zabłysło słońce. W tym domu znalazłem jego jeden złoty promień. Tym promieniem jesteś ty. Tak kocham panią, od chwili, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Myślę o pani jak o gwieździe, której dosięgnąć nie można. Chcę, by ona jaśniała zawsze czystym i niezmęczonym blaskiem. Dlatego proszę, by pani o mnie myślała jak o przyjacielu, który niczego nie żąda dla siebie, jak tylko, byś go sobie od czasu do czasu przypominała.
Teraz dopiero odwrócił wzrok od balkonu i zapytał:
— Czy spełni pani moje życzenie?
Oczy jej zaszły łzami. Złożyła błagalnie ręce i odpowiedziała:
— Panie Zorski, proszę się na mnie nie gniewać. Bardzo pana poważam i chciałam pana pokochać, czułam jednak, że to jest niemożliwe.
Pochylił ze smutkiem głowę.
— Wiedziałem o tym — rzekł — że wreszcie musi nadejść chwila wynurzeń. Możemy teraz mówić o czym innym. Przychodzę właśnie od Salmonna i pokłóciłem się z nim z powodu pani.
— Mniejsza o to, jego skąpstwo jest mi dostatecznie znane. Sądzę, że z trudnością tylko skłonię go do przyznania tych praw, które mi się należą.
— Właśnie o tym mówiłem z nim. Miał śmiałość powiedzieć, aby pani dziś opuściła jego dom. Nie zechce pewnie wypłacić pani pensji. Proszę panią, abyś nie odstąpiła ani na krok, a gdyby nie usłuchał pani, proszę przyjść do mnie. A teraz żegnam panią.
Powstał, złożył ukłon i poszedł, nie podawszy jej ręki. Żal jej było go i musiała podziwiać jego siłę woli. Podeszła do niego i wyciągnęła obie ręce.
— Nie odchodź pan bez pożegnania — prosiła. — Proszę mi podać przynajmniej rękę i powiedzieć, że nie gniewa się pan na mnie.
— Nie gniewam się wcale — rzekł cichym głosem i włożył swe ręce w jej dłonie.
Przestraszyła się. Ręce jego były zimne jak lód, doznała uczucia, jakby dotknęła rąk trupa. Wargi jego trzęsły się kurczowo. Wytężał wszystkie siły, by zwalczyć ból.
Objęła ramionami jego szyję, wpatrzyła się w zwilżone jego oczy i rzekła:
— Proszę nie płakać. Może przyjdzie czas, w który m spełnią się pana życzenia.
Potrząsnął przecząco głową.
— Nigdy — rzekł. — Do miłości nikogo zmusić nie można. Do widzenia, panno Wirska.
Poszedł. Została, stojąc w środku pokoju.
— Czemu nie mogę go pokochać? — zapytała siebie. — Przecież jest godny mej miłości.
Wtem usłyszała krzyki i wesoły śmiech.
Wyszła na balkon. Właśnie rozpoczęły się zabawy karnawałowe. Ulica zaroiła się od masek.
Tymczasem Gasparino Kortejo udał się do Klaryssy Maryony.
Miała bardzo przyjemne mieszkanie w domu jednego przemysłowca. Czekała pewnie na jego przybycie, gdyż powitała go na schodach i objęła pieszczotliwie jego szyję. Była w negliżu, piękne jej kształty uwydatnione były aż nadto.
— Nareszcie przyszedłeś, mój drogi Gasparino! — rzekła, gdy wszedł do pokoju. — Musiałam dziś długo czekać na ciebie.
— Nie mogłem przyjść wcześniej. Mam także swoje obowiązki.
— Obowiązki? — zapytała. — Pierwszym i jedynym obowiązkiem jest czuwanie nad mym szczęściem.
— Przecież jesteś już szczęśliwa.
— Tylko dopóki ty jesteś ze mną, mój Gasparino. Niech cię przycisnę do serca, najdroższy.
— Zostaw mię teraz. Mam dużo do roboty.
— Co takiego? A, co ja widzę: ubiór maskowy.
Otworzyła pakunek i zbadała jego zawartość.
— A to przepyszne! Ubiór meksykański. Jaka to niespodzianka. Dziękuję ci.
Chciała znowu mu się rzucić na szyję, lecz on odepchnął ją i rzekł:
— Daj mi już spokój. Teraz nie mam czasu do tych pieszczot.
— Nie masz czasu? Tak, masz słuszność. I ja muszę się śpieszyć, by być na czas gotową. I ja muszę przebrać się.
— A sporządziłaś sobie także ubiór maskowy?
— Tak. Przeczuwałam, że przyjdziesz do Klaryssy, by się z nią bawić; dlatego postarałam się o ubiór Greczynki.
Skrzywił się.
— Niestety, nie będę mógł ci towarzyszyć. Jestem zmuszony iść z księciem.
— Nie kłam, Gasparino! Książę z pewnością nie pójdzie z tobą na maskaradę.
— Nie wierzysz mi? Przekonasz się zaraz, bo za trzy kwadranse będzie u ciebie.
— Żartujesz chyba. A ja stoję tylko w spódniczce i w koszuli.
Zniknęła prędko w drugim pokoju i wróciła w swym najpiękniejszym stroju.
Kortejo przebrał się tymczasem i zapytał:
— Jak ci się podobam?
— Doskonale, a ja tobie?
— Jak zawsze, chętnie zabrałbym cię ze sobą, wiesz, że cię kocham, lecz wiesz także, że nic nie posiadamy. Powiedziałem księciu, że jesteś krawczynią i że nazywasz się Maryony. Nie potrzebuje wiedzieć, że pochodzisz ze szlachty i że rodzina Rodrigandów jest z tobą spokrewniona. Powitaj go uprzejmie, lecz nie nastręczaj mu sposobności do miłostek. Wiesz, że jestem zazdrosny o ciebie.
— O, nie troszcz się o to, kocham tylko ciebie jednego.
— Spodziewam się tego. Książę obdarza mię swym zaufaniem, a to ma być szczeblem do osiągnięcia majątku i zaszczytów. Widzisz więc, że muszę spełnić jego życzenie i iść z nim, chociaż byłbym szczęśliwy w twym towarzystwie.
— Idź z nim — rzekła — lecz wróć wieczorem.
— Spróbuję, jeżeli to będzie możliwe. Nie gniewaj się więc, jeżeli nie przyjdę.
Kłamał, lecz ona uwierzyła. Zresztą brakło im czasu do dalszych wynurzeń, bo wszedł Pers. Twarz jego zakrywała aksamitna maska, stanął przy drzwiach, obejrzał dziewczynę i rzekł.
— Oho, masz niezły gust, Gasparino. Czy pozwolisz, że uścisnę kuzynkę?
Nie czekając na odpowiedź, przystąpił do Klaryssy i przycisnął ją do siebie.
Opierała się tej pieszczocie, lecz była za słaba.
— Do pioruna! — rzekł. — Najlepiej będzie, gdy zostaniemy tutaj jeszcze małą godzinkę.
— Wypraszam to sobie — rzekła Klaryssa.
Zdołał wreszcie wyrwać się z jego objęć. Uciekła do bocznego pokoju i zamknęła drzwi za sobą.
— A to czarowna. Znikła z przed oczu. Zawołaj ją.
— Nic nie pomoże, nie usłucha.
— Spróbuj tylko.
— O, kuzyneczka moja jest cnotliwa, potrafi się opierać wszelkim pokusom.
— Czy tobie także, Adonisie? — zapytał książę, śmiejąc się.
— Tak, i mnie.
— No, zawołaj ją.
Kortejo wołał i pukał, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
— Przecież jej nie powiedziałeś kim jestem?
— Nie — kłamał Kortejo.
— Dobrze. Czyś gotów?
— Tak, tylko maski musimy nałożyć.
Wyszli na ulicę i utonęli w wirze innych masek. Bogaty strój księcia wzbudzał powszechne zainteresowanie. Nikt by nie przypuszczał, że to właśnie książę, tak swobodnie się zachowywał. Zaczął sypać wesołe dowcipy.
Nagłe stanął i spojrzał w górę na balkon.
— Do stu djabłów! — zamruczał do Korteja — popatrz no tam, w górę.
— Aha, widzę, o, to ładna bestyjka.
— Co? ładna? to za mało. Toż to piękność, patrz na te rysy tak łagodne, a tak poważne. Chciałbym ją poznać koniecznie.
— Hm! Myślę, że żartami jej nie zdobędziesz.
— Trzeba będzie popróbować innym razem. Patrz, teraz patrzy na nas.
Była to guwernantka. Na jej czystych, idealnych rysach poznali się nawet ci rozpustnicy. Książę przesłał jej ręką pocałunek. Zauważyła to i zapłoniła się.
Poznała po stroju, że jest to jakiś niezwykły mężczyzna, nie dziw więc, że jej serduszko mocniej zabiło. Zdjęła kokardę ze stanika i rzuciła mu na dół. Książę schwycił ją w swe ręce, przycisnął do serca i ucałował. Panna Wirska zaczerwieniła się aż po uszy i zawstydzona uciekła.
— Na gromy, ona musi być moja — rzekł książę. Idę na górę, a ty przechadzaj się tu przed domem.
Udał się do domu i zapukał do drzwi. Cichy, bojaźliwy głos dał się słyszeć.
— Proszę.
Otworzył drzwi i wszedł do środka. Gdy go spostrzegła, chciała uciec do drugiego pokoju, on jednak chwycił ją za rękę.
— Stój, piękne dziewczę, nie uciekaj ode mnie — rzekł łagodnym głosem.
— Mój Boże, proszę mię puścić — błagała z przestrachem — gdyby pana tu zobaczono?
— Nic by mi nie powiedziano, dziś jest karnawał i wolność!
— Ale nie dla mnie.
— Dla każdej damy.
— Ja tu jestem obca i jestem tylko guwernantką.
Książę niezmiernie się ucieszył tymi wyznaniem, sądził bowiem, że ta dziewczyna nie oprze mu się. Przycisnął ją więc do siebie i szepnął do ucha:
— O, ja cię kocham, dałbym cały majątek, gdybyś była moją.
— Proszę mię puścić! — krzyczała.
Nie zważał na to, trzymał ją mocno i całował.
— Puść mię pan, bo zawołam o pomoc!
— O, wołaj, mój gołąbku! Dzisiaj wolno maskom robić wszystko, co im się podoba.
Znowu chciał ją pocałować, lecz całą siłą wy kręciła głowę i krzyknęła:
— Panie Zorski, na pomoc, na pomoc! Książę nie miał czasu zamknąć drzwi, wołanie jej więc rozeszło się po korytarzu.
Dały się słyszeć kroki. Książę w dalszym ciągu trzymał dziewczę w swych ramionach.
— Co tu się dzieje? — zabrzmiał jakiś głos za nim.
Odwrócił głowę i ujrzał Zorskiego. Jego wysmukła, ale nie wysoka postać nie zaimponowała mu widocznie, bo odrzekł:
— Zaraz zobaczysz!
I znowu zbliżył usta do twarzy guwernantki, chcąc ją pocałować, ale w tej chwili stanął przy nim Zorski i położył mu rękę na ramieniu.
— Żarty masek są wprawdzie dozwolone, ale na takie grubiańskie nie mogę pozwolić. Proszę puścić tę sennorę!
— Do wszystkich djabłów, malcze, co ci przychodzi do głowy? Zabierz się stąd precz, durniu.
Zorski uderzył go pięścią pod brodę, a książę potoczył się w tył. Dziewczyna uciekła, zamykając za sobą drzwi.
Uderzenie to działało kilka sekund, książę wyprostował się w całej swojej wysokości i zaryczał ze złości:
— Robaku nędzny, ty ośmielasz się mię uderzyć?! Ja cię zmiażdżę!
Guwernantka słyszała te słowa, potem uderzenie, wreszcie coś ciężkiego padło na ziemię. Potem dało się słyszeć ciągnienie po podłodze, łoskot po schodach i pukanie do jej drzwi.
— Panno Wirska, napastnik jest usunięty, może pani wyjść.
Poznała głos Zorskiego. Wydawało jej się, że to jest niemożliwe, aby ten olbrzym mógł ustąpić przed tym małym Zorskim.
Otworzyła drzwi i weszła do pokoju zażenowana.
Stał przed nią spokojny i uśmiechnięty.
Opowiedział jej, że zrzucił go ze schodów.
— A czy widział pan jego twarz?
— Nie. Oblicze takiego łajdaka jest mi najzupełniej obojętne.
— Czy tylko nie zechce się zemścić, zdawał się bowiem być zamożny.
— Nie ulęknę się również jak i dzisiaj. Czy pani nie ucierpiała wskutek strachu?
— O, nie, ale przyznam się, że bałam się bardzo. Silny jest jak Goliat.
— Słusznie. Więc ja grałem rolę małego Dawida — zaśmiał się Zorski serdecznie.
— Myślę, że to niewielka zasługa z mojej strony uwolnić panią od tego olbrzyma. W każdym razie proszę zawsze zamykać, a w razie potrzeby mnie zawołać. A tu — proszę pani kokarda.
Nie zauważyła, że trzymał jej kokardę w ręce. Podał jej, patrząc na nią smutno.
Zarumieniła się i jąkając wyrzekła:
— Panie Zorski, więc pan widział?
— Tak. Stałem na drugim balkonie, jakkolwiek mnie pani nie zauważyła, i gdy widziałem, że ten Pers wbiegł do domu, byłem przygotowany na pomoc.
Wyszedł. Nie odważyła się ani słowa wypowiedzieć. Dla niego, który nie wahał się ani na chwilę oddać życie w ofierze, nie miała nawet gorącego spojrzenia, a byle przechodniowi z ulicy rzuciła kokardę. Co on musiał sobie pomyśleć, gdy widział taką scenę? I łzy potoczyły się z jej oczu z gniewu i oburzenia.
Podeszła do drzwi i zamknęła je. Zasłoniła okna storą. Chciała zostać sama.
Gasparino Kortejo, przebrany za Meksykanina, spacerował dłuższy czas przed bramą. W końcu ujrzał Persa, wychodzącego z bramy, przy; czym zauważył, że ten poprawia ubranie. Przez tłum masek przecisnął się ku niemu.
— Ach! Gasparino — zamruczał — dobrze, że przychodzisz, obejrzyj no moje plecy.
— Dlaczego?
— Czy nie jestem zabrudzony?
— Nie. A jak się udała przygódka?
— A niech to kaczka kopnie, ale ona musi być moja. Zanadto mi przypadła do gustu.
Kortejo śmiał się pod wąsem. Zrozumiał, że książę odniósł porażkę, może go nawet wyrzucili i strącili ze schodów.
Na ulicy spytał:
— Czy to właścicielka tego domu?
— Ale gdzie tam, guwernantka!
— Oj, oj!
— Ale djabełek prawdziwy. Broniła się jak kotka. Musisz się dowiedzieć bliższych szczegółów o niej jeszcze dzisiaj. Chcę wiedzieć, czy ją można kupić, czy zręcznie złapać.
— W takim razie proszę o urlop.
— Dobrze, dostajesz go już teraz, żądam tylko, byś mi przyniósł pewne wiadomości.
Rozeszli się i każdy poszedł w inną stronę. Gdy Kortejo stracił Persa z oczu, udał się do kościoła Nuesta Sennora del Pilar, największego kościoła w Saragossie.
Tutaj przed kościołem było najwięcej ludzi. Nie można było przecisnąć się przez tłum, a szczególnie przez grupę cyganów, którzy rozbili swój namiot. Przystąpił bliżej, chcąc się przekonać, czy to rzeczywiście cyganie, czy też towarzystwo przebrane za cyganów.
— Ach! — wyrwało mu się mimowoli z ust — co za piękność.
— Nieprawda? — potwierdziła jakaś stojąca obok niego maska. — Takie cudne dziecko niełatwo spotkać, nieprawda?
Była to młoda cyganka, o piękności, jakiej jeszcze nie widział. Oprócz śnieżnej koszuli miała na sobie czerwony, złotem wyszywany staniczek i jeszcze krótszą czerwoną spódniczkę, sięgającą zaledwie kolan. Nogi jej były zupełnie odsłonięte i takie piękne, że artysta nie mógłby ładniejszych wyrzeźbić. Długi, ciężki, kruczy warkocz spadał aż do ziemi, związany i upiększony złotymi łańcuchami i srebrnymi monetami.
Wszyscy tłoczyli się do niej, by sobie dać wróżyć z linii rąk, o innych cyganów nikt nie dbał.
Kortejo stał nieopodal, pożerając ją ciągłe swym namiętnym wzrokiem.
Jakże brzydką, w porównaniu z tym dzieckiem, wydawała mu się jego Klaryssa! O, on musi ją posiąść, czuł, że nie zawahałby się i sto morderstw popełnić. Przeczekał chwilę i gdy ostatniemu wróżyła, podszedł do niej.
— Jak się nazywasz, piękna cingarito? — spytał.
Wpatrzyła się swymi oczami badawczo i odrzekła:
— Nazywają mię Carbą, sennor.
— Chcesz mi powróżyć, Carbo?
— Proszę podać swą dłoń.
Dał jej złotą monetę i rzekł pocichu:
— Nie tutaj, moje piękne dziecko, muszę dłużej z tobą porozmawiać.
Oglądała ten dar z niezatajoną radością, potem spytała:
— Dlaczego nie tu, sennor?
— Bo cię kocham.
— Mnie, biedną cygankę, pan kocha? Sennor, nie wierzę temu.
— Wierz mi i powiedz, gdzie cię mogę spotkać.
— Kiedy?
— Dzisiaj. Przyjdę kiedy i gdzie zechcesz.
Twarzyczka jej płonęła. Była dumna, że kocha ją taki bogaty sennor.
Jako córka południa, postanowiła pójść za popędem serca, schwyciła więc jego rękę, jakby mu chciała wróżyć i poczęła szeptać, tak, aby otaczający jej nie słyszeli:
— Zna pan ulicę prowadzącą do Hueska?
— Znam.
— Na prawo, przy rzece Garello rozbite są nasze namioty. Dalej w górę stoi pięć topól srebrnych tuż koło siebie. Tam niech pan na mnie czeka.
— Dotrzymasz słowa, Carbo?
Popatrzyła swymi szczerymi oczyma i odpowiedziała:
— Ja mówię prawdę, a sennor?
— Przysiąc ci mogę, że przyjdę na pewno.
Wypuściła jego dłoń, odszedł na stronę i patrzał jeszcze jakiś czas na nią.
Wkrótce zbliżył się do dzielnicy, w której znajdował się dom bankiera Salmonno. Stanął przed nim i szukał guwernantki, nie mógł jej nigdzie dojrzeć.
Właśnie wysunął się z bramy jakiś młody człowiek. Był ubrany nie lepiej jak zwyczajny robotnik i niósł paczkę listów w ręku. W jednej chwili znalazł się przy nim Kortejo, pytając grzecznym tonem:
— Proszę mi wybaczyć, sennor, czy ma pan jakieś zajęcie u bankiera Salmonno?
— Tak, jestem roznosicielem listów.
— Czy chciałby pan ze mną wypić szklankę wina?
— Chętnie, ale chciałbym wiedzieć, jaki cel ma to zaproszenie.
— Muszę wiedzieć o stosunkach handlowych bankiera.
— Co wiem, to panu powiem.
Poszli do winiarni. Podano im flaszkę wina i duże szklanki.
Kortejo rozpytywał go o wszystko. Zdziwił się bardzo, że tak guwerner jak guwernantka są Polakami.
— A dlaczego wziął Polaków?
— Zdaje się, że robi interesy w Polsce i ma zamiar założyć tam filię, chce więc, by jego syn umiał po polsku.
— Jak się nazywa ten nauczyciel?

— Sennor Zorski, bardzo dobry i spokojny, jedną wadą jego jest to, że mało mówi.
— A guwernantka?
— Nazywa się sennora Wirska, także spokojna i miła. Szkoda tylko, że już odchodzi od nas.
— Odchodzi?
— Tak, córka bankiera umarła, a dla chłopca wystarczy guwerner.
— Kiedy odchodzi?
— Nie wiem. Pewnie zostanie u nas jeszcze pięć miesięcy, bo stary nie wypowiedział jej jeszcze miejsca.
— Nie słyszał pan, czy stara się o jakieś inne zajęcie?
— Nie. Nie myślę, a choćby nawet miała zamiar co przedsięwziąć, to i tak nikomu się nie zwierza. Ona jest bardzo skryta.
— Czy nie ma jakiegoś znajomego mężczyzny, który by się nią zajął?
— Może pan myśli kochanka? Sennora Wirska kochanka? — zaśmiał się serdecznie. — Przez cały czas, jak u nas jest, nie opuściła domu, aby; się udać na schadzkę.
— W takim razie domyślam się jak sprawa stoi. Zakochała się pewnie w nauczycielu. Czy nie tak?
— Niezupełnie, sennor, wprawdzie przebąkują, że Zorski ją kocha, ona jednak nie chce słyszeć o tym, przynajmniej jej całe zachowanie zdradza to.
— A jak żyje bankier?
— Już powiedziałem przecież, że jest to skąpiec, jakich mało na świecie. Jestem jego podwładnym, ale jestem pewny, że lepiej żyję niż on, lepiej jem i piję.
— A czy w jego książkach i rachunkach wszystko jest w porządku?
— To się rozumie. Ale dlaczego pyta mię pan o te rzeczy? Czy pan chce jakiś interes z nim zrobić?
— Tak, muszę się przyznać. Otrzymałem ostatnio większy spadek i nie wiem, co z tym kapitałem zrobić. Poradzono mi, abym oddał go bankierowi na pewien procent. Muszę więc dowiedzieć się o stosunki tutejszych bankierów, abym wiedział, komu go zaufać.
Poczciwy robotnik wierzył mu święcie.
— O, może pan śmiało mu powierzyć. Będzie tak samo bezpieczny, jak u każdego innego.
— Dziękuję ci serdecznie za udzielone mi wiadomości.
Robotnik pobiegł ze swoimi listami na pocztę, podczas gdy Kortejo znikł znowu w tłumie.
Nie myślał, naturalnie, o tym, aby pobiec do księcia. Chciał te wiadomości wykorzystać dla siebie. Hulał więc cały dzień i wieczór, a o północy udał się na umówione z cyganką miejsce.
Szedł brzegiem rzeki i wkrótce ujrzał tlejące się ogniska. Stanąwszy u celu, nie zastał jeszcze cingarity. Postanowił czekać. Wkrótce jednak zjawiła się. Miała na sobie ten sam ubiór, tylko z powodu zimna zarzuciła chustkę na ramiona.
— Dobry wieczór, sennor, już pan tu jest?
— Tak — rzekł i podał jej rękę. — Czy się mnie boisz?
— Nie.
— A dlaczego drży ci ręka?
— Nie, to dlatego, że jeszcze nigdy z żadnym sennorem w nocy sama nie byłam.
— Nie bój się, jak się kogoś kocha, nie trzeba się go bać. Czy twoi wiedzą, gdzie jesteś?
— Nie, myślą, że śpię gdzieś na uboczu.
— Nie będą cię szukali?
— Nie, już śpią.
— Chodź więc do mnie i siądź obok.
Usiadł i wziął jej rękę, która znowu drżała.
— Dlaczego drżysz, czy nie chcesz, żebym twą rękę trzymał w dłoni? Przecież jak się kocha, musi się całkiem ufać. Nie wiesz o tym?
— Nie.
— Nie kochałaś jeszcze nigdy żadnego mężczyzny z całego serca?
— Nie.
— Spróbuj więc, czy potrafisz mię kochać.
— O, sennior, ja nawet nie widziałam pańskiej twarzy.
Zdjął maskę i odwrócił twarz do księżyca.
— No cóż, podobam ci się?
— Tak — odrzekła szczerze.
— Czy mogę cię teraz objąć i uścisnąć?
Oszałamiał biedne dziecko i wkrótce całował już jej piękne usta. Nie śmiała mu się opierać.
Stał się rzeczywiście czuły, począł jej przysięgać miłość i opętał ją wkrótce zupełnie.
— Jeżeli zechcesz zrobić to, o co cię poproszę, możemy być zawsze bardzo szczęśliwi.
— Co mam zrobić, sennor?
— Musimy rozważyć. Jak długo jesteście już w Saragossie?
— Tydzień.
— A jak długo zostajecie?
— Jeszcze jeden tydzień.
— Ile was jest?
— Cztery rodziny i dwadzieścia osób.
— A masz tu rodziców?
— Tak, mam ojca i matkę.
— Jak się nazywają?
— Ojciec — Jorko, a matka — Kaszima.
— Kochają cię bardzo?
— O, bardzo. Cały szczep i wszyscy inni Gitanie mię kochają, bo ja mam być ich królową.
— Ależ wy jesteście biedni.
— Myślicie, że nie można być biedną, a zarazem królową? O, sennor, pan nie zna Gitanów. Zdają się być biedni, a są bogaci, zdają się być wzgardzeni przez wszystkich, a są dumni. Rzadko kiedy wasz król ma taką potęgę, jak u nas królowa.
— A więc trzymam za rękę księżniczkę, którą kocham, a która mię pewnie też troszkę lubi?
— Nie trochę, ale bardzo.
— Czy możesz powiedzieć o twej miłości twemu ojcu?
— Nie, bo muszę być żoną jednego z Gitanów.
— Czy mogę cię jeszcze w tym tygodniu zobaczyć?
— Tak. Gdzie i kiedy sennor sobie życzy?
— Więc przyrzeknij mi, że mi jednej rzeczy nie odmówisz.
— Przyrzekam.
— Odwiedź mię w moim domu.
— Spodziewał się oporu, ona jednak klasnęła w ręce i rzekła:
— Przyjdę sennor, jeszcze nigdy nie byłam w mieszkaniu takiego pana. Gdzie mieszkasz?
— Na ulicy Strada Domenica.
— A kiedy mam przyjść?
— Gdy zapadnie zmrok. Lecz nie życzę sobie, by cię ktoś zobaczył, bo w naszym domu nikogo nie wolno odwiedzać.
Przycisnął ją do piersi. Siedzieli tak,aż poczęło świtać. Potem odprowadziła kochanka i rozstali się. W domu położył się i byłby spał tak całe przedpołudnie, gdyby go nie obudził służący, który oznajmił, że książę chce z nim mówić.
— Łotrze, gdzie ty się ukrywasz — zapytał książę, nie jestem przyzwyczajony tak długo czekać.
— Dopiero nad ranem wróciłem do domu. Polecenie, które mi dałeś, było przyczyną mej nieobecności, ekscelencjo.
— Kłamco!
— Nie zasłużyłem na ten przydomek.
— Gdzie byłeś, człowieku.
Kortejo znał swego pana i wiedział jak z nim trzeba postępować. Przybrał więc minę pokutującego grzesznika i rzekł:
— Przyznaję, że hulałem całą noc i wydałem całą moją kasę. Proszę o przebaczenie. Chciał już wyjść, gdy książę zatrzymał go.
— Łotrze, nie wymkniesz mi się tak. Dowiedziałeś się czegoś o tej dziewczynie?
— Tak. Właśnie to było powodem mego późnego powrotu do domu. Musiałem pić na zabój z tymi łotrami, aby rozluźnić ich języki.
— Opryszku! — zaśmiał się książę. — Jestem najpewniejszy, że nie wydałeś ani pół dura na tych drabów. Ile pieniędzy miałeś przy sobie?
— Co najmniej sześćdziesiąt duros, które straciłem przy winie i kartach.
— No, i dowiedziałeś się czegoś?
— Naturalnie.
— Spodziewałem się tego. Nie zmrużyłem oka przez całą noc przez tę przeklętą guwernantkę i łotra, który jej przyszedł z pomocą.
— A — zaśmiał się Kortejo. — Ekscelencja miała więc jakieś małe intermezzo?
— Tak. — Wolała o pomoc, a ponieważ usłyszano, musiałem niestety odejść.
— Do pioruna, nie rozumiem tego. Czy pośpieszyło jej tylu ludzi z pomocą? — Nie, był to tylko jeden, ale pewnie z piekła rodem, jakiś Zorski.
— Zorski? Ależ to zwykły nauczyciel domowy.
— Do wszystkich diabłów. I przed takim człowiekiem ja musiałem ustąpić. Mów dalej.
— Nauczyciel jest Polakiem i upodobał sobie guwernantkę.
— Upodobanie to przejdzie mu niebawem.
— Nie troszcz się o to. Ona go nawet nie chce znać.
— A to mię cieszy. Jak się ona nazywa?
— Sennora Wirska.
— Czy dobrze jej się wiedzie u tego skąpca?
— Zdaje się, że nie.
— Hm, gdyby ją można było zwabić do naszego domu.
— Zdaje się, że to nie będzie trudne. Dziecko, które wychowywała, umarło, a bankier nie należy do tych, którzy opłacają guwernantkę, nie mając dla niej zajęcia.
— Chytry lis z ciebie. Myślisz, że będzie w takim położeniu, że z konieczności ulegnie.
— Nie. Te Polki bardzo szanują swój honor, coś innego miałem na myśli.
— Co takiego? Mów prędzej.
— A więc myślałem o tym, że ekscelencja sam ma córkę, dla której potrzebaby —
— Książę zerwał się z krzesła, jakby rażony prądem elektrycznym i rzekł.
— Do pioruna, masz rację. Mogę ją umieścić w mym domu. Plan jest wyśmienity, lecz jak go wykonamy?
— Możemy ją sami zaprosić. Damy ogłoszenie do gazety i nadmienimy, że Polki mają pierwszeństwo.
— A jeżeli nie przeczyta ogłoszenia?
— Wtedy pomyślimy o innych środkach.
— Napisz więc. Lecz oto wpadło mi na myśl, że dziewczyna pozna mnie w każdym razie, gdyż podniosłem maskę i broda może mnie zdradzić. Zresztą nie potrzebuję wcale się nad tym zastanawiać. I tak ty zawrzesz kontrakt.
Po południu zaniósł ogłoszenie do redakcjii odwiedził przy tej sposobności Klaryssę. Powitała go nadąsana. Na jej pretensje odpowiedział, że jest zajęty sprawami księcia i nie ma już tyle czasu co dawniej. Opowiedział jej o wypadku księcia z guwernantką i wreszcie ją zupełnie uspokoił. Gdy wrócił do domu czekał już za umówionymi drzwiczkami na cygankę Carbę. Ujął ją za rękę i poprowadził przez ogród do pałacu.
— O jakże tu pięknie, jak ślicznie — szeptała.
Zaprowadził ją wreszcie do pokoju oświetlonego wielką ilością lamp, gdzie stał stół, zastawiony wyborną kolacją.
— Czy podoba ci się, Carbo? — zapytał.
— O bardzo! — odpowiedziało dziewczę.
— I przyjdziesz znowu do mnie?
— Tak.
— Masz więc klucz od drzwi ogrodowych i pakunek z ubiorem chłopca. Odtąd więc będziesz przychodzić do mnie przebrana i wkradniesz się do mojego pokoju.
Następnego dnia czytano w trzech dziennikach miasta Saragossy następujące ogłoszenie:

„Poszukuje się guwernantki. Polki, do znakomitego arystokratycznego domu od zaraz. Wysoka płaca. Oferty składać w administracji gazety“.

To ogłoszenie przeczytała panna Wirska i w godzinę później złożyła swoją ofertę. Nie mówiła o tym kroku nikomu. Z niecierpliwością czekała na wynik. Następnego dnia zapukał do drzwi sługa księcia w bogatej liberii.
— Przepraszam — rzekł, kłaniając się — mam zaszczyt widzieć się z sennorą Wirską?
— Tak.
— Służę w pałacu księcia Olsuny i w imieniu księcia proszę panią o stawienie się w pałacu o godzinie trzeciej.
— W jakiej sprawie? — zapytała Wirska.
— Sądzę, że chodzi tu o podaną ofertę. Pałac mieści się na ulicy Strade Dominica 10. Do widzenia.
Gdy sługa wyszedł, Wirska myślała, że śni. Wyobrażała sobie już życie na wielkim zamku.
Jeszcze nie było trzeciej, gdy stanęła przed bramą wspaniałego budynku. Wydawała się sobie małą i biedną i żałowała, że nie zasięgnęła wpierw rady poczciwego Zorskiego. Było już jednak za późno.
Gdy weszła do wnętrza, portier wskazał jej marmurowe schody, które prowadziły do mieszkania rządcy księcia, Korteja. W tej chwili zjawił się Kortejo. Ten oznajmił jej, że księcia nie ma w domu, księżna pani umarła, ona zaś zajmować się będzie wychowaniem księżniczki.
Dalej oznajmił jej, że poprzednia guwernantka odeszła z powodu śmierci jej matki, co było kłamstwem, gdyż dostała tymczasowe wymówienie i pobierała nawet pensję.
Potem wypytywał ją skąd pochodzi.
— Z Gniezna — rzekła — z Wielkopolski.
— A rodzice?
— Ojciec mój był nauczycielem, umarł już jednak, a matka utrzymuje się z pensji bardzo małej. Ja jej trochę pomagam.
— A teraz poproszę panią, by ze mną poszła do pokoju, w którym pani zamieszka i do małej księżniczki.
Zaprowadził ją do dziecinnego pokoju.
— Oto księżniczka Flora — rzekł Kortejo. — Księżniczko, proszę pozdrowić panią, która będzie cię uczyć.
Córeczka księcia była rzeczywiście pięknym i miłym dzieckiem. Popatrzyła swymi oczkami na Wirską i zapytała.
— Czy pani jest guwernantką?
— Tak.
— O, ja nie lubię guwernantek.
— A może mię polubisz, Florito?
— Dziecko spojrzało na nią rozumnymi oczyma i rzekło:
— Będę panią lubić, bo pani mówi do mnie Florita. Powiem ojcu, że chcę mieć panią.
Bona, która była przy dziecku była zła i zdziwiona zarazem.
Gniewało ją to, że ta cudzoziemka zyskała sobie tak prędko miłość dziecka.
Kortejo poprowadził guwernantkę przez pokoje, do mieszkania, które dla niej było przeznaczone. Były to trzy pokoje umeblowane z przepychem. Widok ich niemile ją dotknął. Były raczej stosowne dla księżny niż dla niej.
— Nasza przechadzka skończona, sennora — odezwał się Kortejo. — Teraz możemy ostatecznie rzecz omówić.
Wirska nie przeczuwała, że tylko drewniana ściana dzieli ją od mieszkania księcia i że on właśnie przez szparę nie spuszczał z niej oka.
Kortejo wyznaczył guwernantce pensję w wysokości pięciuset złotych.
Wirska aż zaklaskała z radości w dłonie.
— Mój Boże, aż tyle! O, będę mogła posyłać trochę więcej mojej matce i rodzeństwu. Dziękuję panu z całego serca.
— O, proszę nie mnie dziękować. Jutro będzie pani miała sposobność księciu podziękować. A kiedy pani ma zamiar objąć tę posadę?
— Mogę od jutra.
— Podniosła się, aby odejść, więc odprowadził ją do bramy.
Biegła raczej do domu, niż szła. Miała znowu posadę, czegóż mogła sobie więcej życzyć!
Gdy przyszła do domu spotkała w bramie Zorskiego. Stanął i spogladął zdziwiony na jej rozpromienione szczęściem oblicze.
— Proszę na chwilkę do mnie — rzekła wesoło.
Poszedł za nią. Był bardzo zaniepokojony, gdy opowiedziała mu o wszystkim. Domyślił się zaraz, jaki był cel przyjęcia Wirskiej w roli guwernantki i zwrócił jej na to uwagę.
Przestraszyła się bardzo.
Właśnie w tej chwili zapukano do drzwi wszedł służący od księcia. Przyniósł pieniądze.
Wirska uradowana, że będzie mogła wysłać pieniądze matce, zapomniała już o przestrodze Zorskiego. Nie wierzyła, żeby książę chciał ją podstępem zdobyć.
Na drugi dzień przysłał książę po rzeczy Wirskiej. Zorski przyszedł się z nią pożegnać. Prosił ją, by chociaż trochę o nim pamiętała, potem chwycił gorączkowo jej ręce i przycisnął do ust.
Kiedy Wirska zajechała przed pałac, czekał na nią Kortejo. Zaprowadził ją do pokoju malej księżniczki. Zastała tam bonę, wyciągnęła do niej rękę, na przywitanie, ta jednak udawała, że tego nie widzi.
— Ależ, sennorita, cóż ja pani uczyniłam? — spytała Wirska.
— Nie lubię pani, bo przez panią odeszła moja przyjaciółka.
Jakie było zdziwienie Wirskiej, gdy się dowiedziała, że poprzedniczka jej dostała urlop na kilka tygodni, że pokoje, które zajmuje, są pokojami księżny i że książę wcale nie wyjechał. Zrozumiała, że Zorski miał rację. Nie było jednak odwrotu.
Cała radość znikła. Postanowiła jednak bronić się. I dopięła swego. Otrzymała pokój guwernantki, a księciu powiedziała wręcz, że wczoraj okłamano ją.
— Ta dziewczyna ma jad w sobie — rzekł książę do Korteja, po rozmowie z Wirską.
— Prawdziwa jaszczurka.
— Właśnie dlatego, że się opiera, więcej ją jeszcze pożądam. Słuchaj, Kortejo, czy słyszałeś już o jakim trunku miłosnym?
— Tak, słyszałem, i mogę się o to wystarać, gdyż znam pewną starą cygankę, która mi go da.
Na drugi dzień prosił Kortejo swoją Carbo o „napój miłosny“ dla księcia, a wieczorem wsypano truciznę do szklanki mleka dla panny Wirskiej. Gdy światło zgasło w jej pokoju, wkradł się do niej książę.
Tymczasem Carba bawiła jeszcze u swego kochanka. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Był to książę, który oznajmił, że Wirska wbiła sobie nóż w serce. Był blady, jak trup.
Gdy Carba to usłyszała, wyszła ze swego ukrycia i udali się wszyscy do pokoju guwernantki.
— Nie jest śmiertelnie zraniona — rzekła Carba po zbadaniu chorej. — Zajmę się nią, a wy odejdźcie.
Gdy Wirska wróciła do przytomności, chciała zerwać z siebie bandaże, cyganka jednak na to nie pozwoliła. Dowiedziała się od Korteja o całej historii i doznała wyrzutów sumienia, że dała tę truciznę księciu. Z podwojoną przeto gorliwością zajęła się Wirską i zaprzyjaźniła się bardzo.
Tymczasem Zorski nie mógł zapomnieć o swojej ukochanej i udał się do zamku, by ją odwiedzić. Nie chciano go wpuścić. Przeczuwał, że musi się tam coś ukrywać. Wieczorem stanął Zorski w pewnej odległości od pałacu, by śledzić co się w nim dzieje.
Niedługo czekał, gdy wyszedł z niego Kortejo. Podążał do swej kochanki. Zorski poszedł za nim i wszedł do księgarza, mieszkającego naprzeciwko Klaryssy. Od niego właśnie dowiedział się, jaki stosunek łączy Korteja z Klaryssą.
Gdy wrócił przed zamek, spotkał małą cygankę. Doszedł do niej i spytał o zdrowie Wirskiej.
— Kto jesteś, sennor, że się tak dopytujesz o sennorę?
— Jestem jej przyjacielem i twoim zarazem. Wiem, że jesteś kochanką Gasparina Korteja i przestrzegam cię przed nim.
— Przestrzegasz? — zapytała zaciekawiona.
— Tak, oszukuje cię, ma inną kochankę.
Oczy jej zabłysły gniewem i rzekła, podnosząc groźnie swą małą rączkę:
— Sennor, nie okłamuj mię. Kto kocha Carbę, ten nie może mieć innej kochanki.
— Dowiodę ci tego. Jutro po wyjściu Korteja przyjdziesz tutaj i pokażę ci go w towarzystwie tej drugiej kobiety.
— A jak się pan nazywa?
— Zorski.
— A, znam pana. Sennora ciągle o panu mówi. Nazajutrz wieczorem zaprowadził Zorski Carbę do księgarza i wskazał jej przeciwległe okno. Carba stała jak oniemiała, wreszcie rzekła:
— Chodźmy, sennor.
W jej sercu szalała burza.
Po drodze opowiedziała Zorskiemu wszystko, co zdarzyło się w zamku. Powiedziała mu też, że Wirska tylko jego kocha, chociaż nosi w swoim łonie dziecko księcia.
Wreszcie przybyli do zamku. Cyganka otworzyła drzwi do pokoju Wirskiej.
— Czy to ty, Carba? — spytała, gdy zbliżył się do łóżka chorej.
— Nie — rzekł.
Był tak wzruszony, że nie mógł wymówić ani słowa więcej.
— O, mój Boże! — załkała. — To pan jest, panie Zorski?
I tu, w tym pokoju, wyznała mu swą miłość. Zorski był szczęśliwy. Nie chciał wcale słyszeć! jej upokorzeń, ani tego, że uważała siebie za niegodną jego. Przyrzekł jej, że to dziecię, które ona urodzi, będzie uważać za swoje, byleby tylko zechciała zostać jego żoną.
— Chcę — rzekła. A krótkie to słowo zawierało cały nadmiar jej szczęścia.
— Czy opuścisz zaraz ten dom ze mną? — zapytał.
— Natychmiast.
Podczas gdy rozmawiano o przyszłym szczęściu, toczyła się rozmowa między Kortejem a Carbą.
— Już nie jestem potrzebna, sennorze — rzekła Carba. — Co mam więc teraz zrobić? Nie mogę wrócić do swoich, bo mnie nie przyjmą. Zresztą, chcę zostać tutaj z tobą.
— Ze mną, w moim pokoju?
— Tak, przecież jestem twoją żoną. Wprawdzie według waszych chrześcijańskich poglądów nie jesteśmy prawnie zaślubieni, ale ty, według zwyczajów cygańskich, jesteś moim mężem, bo będziesz ojcem mego dziecka.
Cofnął się.
— Czy aż tak rzeczy stoją? Lecz cóż to mię obchodzi. Znudziłaś mi się już. Mam inną. Cingarita, to zabawka, którą można odrzucić. Zabieraj się!
— Żal mi ciebie — rzekła na to. — Cingarita jest przyszłą królową plemienia, które jest potężne. Pilnuj się przed moją zemstą. A teraz żegnaj i oczekuj chwili, gdy otrzymasz swego syna.
— Już wiesz nawet, że to będzie syn?
— Tak, i dziecko księcia też będzie chłopcem. Guwernantka znajduje się w podobnym stanie.
— O, to bardzo ciekawe.
— Tak, a później będzie jeszcze coś ciekawszego. Przyrzekam ci. Bądź zdrów!
Odeszła.
Nad ranem zbudzono Korteja. Książę przysłał po niego.
Gdy stanął w pokoju księcia, przestraszył się. Książę siedział blady na fotelu, a przed nim stał Zorski i Carba. Kortejowi podano papier, by podpisał, że dziecko, które Wirska oczekuje, jest dzieckiem księcia.
Papier ten wsadził Zorski do kieszeni. A gdy wychodził z cyganką, ta odwróciła się i rzekła:
— Oto pierwszy dowód, że cingarita ma władzę, adieu, sennorowie!

Guwernantka powróciła z Zorskim do ojczyzny.
Pierwszym jej dzieckiem był syn, późniejszy doktór Zorski. Nie wiedział wcale, iż był synem księcia.
Carba powróciła do swoich.
I jej się urodził syn. Otrzymał imię Tombl, Jest to właśnie ten tajemniczy cygan, który był borowym u nadleśniczego Rudowskiego. On także nie wiedział, kim był jego ojciec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.