Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 28

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Wyprawa mścicieli
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział.
WYPRAWA MŚCICIELI.

Zorski przesiadywał często w Paryżu u swego profesora Letourbiera. Był on jego asystentem, zanim wybrał się do Rodrigandy. Profesor znalazł w Zorskim talent. Niechętnie więc zgodził się na to, by Polak wyjechał do Hiszpanii. Wielka też była jego radość, gdy ujrzał go znowu u siebie. Wstąpił do niego ze swoją ukochaną, gdy wyjeżdżał z Hiszpanii do Polski.
Podczas swego pobytu w Paryżu, wracał raz dosyć późno wieczorem do swego mieszkania w hotelu. Szedł przez most na Sekwanie. Naraz usłyszał głos:
„Jezu, odpuść mi!“ — i plusk, jakby się ktoś rzucił do wody.
„Pomocy!“ — zawołał z całych sił.
Kilka głosów odezwało się na moście i tłum ludzi pośpieszył na ratunek kobiecie.
Zorski rzucił na bok kapelusz, laskę, zegarek i pugilares i skoczył do rzeki. Był wyśmienitym pływakiem, w kilku więc susach, dosięgnął nieszczęśliwą. Chwycił ją za suknię i mocno trzymał, by jej prąd nie porwał. Niebawem nadpłynęło czółno, w którym ułożono nieszczęśliwą.
— Dokąd teraz? Na brzeg nie można, gdyż nie wolno jej zawstydzać.
Zorski szybko zorientował się w sytuacji i rzekł do wioślarza:
— Jestem lekarzem i zajmę się nieszczęśliwą, a do pana należy skierować czółno ku jakiemuś domowi, gdzie możnaby ją umieścić.
— Dobrze — Popłyniemy do mamci Merweille, która ma kawiarnię dla ubogich ludzi — odparł żeglarz. Zjechali w dół i stanęli przed kawiarnią. Zorski wziął dziewczynę na ręce i zaniósł ją do chaty.
W izdebce córki mamci Merweille umieszczono biedną dziewczynę. Po dokładnym zbadaniu ofiary rozpaczy, Zorski skonstatował, że denatka będzie żyła.
— Zostanę przy chorej, a wy Gordon (tak się nazywał żeglarz) przynieście mi moje rzeczy, z brzegu.
Po wyjściu żeglarza z pokoju denatka otworzyła oczy, a policzki jej zaczęły nabierać kolor właściwy zdrowym ludziom.
— Ach, czemu nie zginęłam, czemu nie zginęłam? — łkała nieszczęśliwą.
Z rozmowy, którą Zorski nawiązał z dziewczyną, wynikało, że krok samobójczy popełniła w ogromnej rozpaczy.
— Ojciec mój do śmierci matki był poczciwym człowiekiem, potem wszystko się zmieniło. Zaczął szukać pociechy w wódce. Byłam wtedy dziewczynką dziewięcioletnią, mój brat był starszy o trzy lata. Ojciec mój przestawał z ludźmi, których niegdyś nienawidził, i którymi pogardzał. Odzwyczaił się od pracy, nie obchodziło go nasze życie, w końcu wszystko, co było w domu sprzedał. Popadliśmy w straszną nędzę.
— Brat mój był silnym chłopcem. Poszedł więc na naukę do kowala. Wkrótce jednak rzucił ją i poszedł śladami ojca. Zauważyłam, że gdy wracali czasem, mieli przy sobie bardzo dużo pieniędzy, czasem znowu nic. Pewnego razu nie wrócili na noc. Na drugi dzień zawołano mnie do mera. Dowiedziałam się, że pochwycili ich, gdy rozbijali kasę. O, smutny to był dzień!
Gdy wrócili z więzienia byłam już dorosłą dziewczyną, a ojciec mówił, że jestem bardzo ładna. Zaczął przyprowadzać do mnie młodych panów, którymi się brzydziłam. Długo stawiałam opór. Bito mnie za to i zamykano, bym nie uciekła. Pewnego wieczoru zmuszono mnie, bym wypiła duży kielich czerwonego wina. Upiłam się, opór mój osłabł... —
Z oczu jej trysnęły gorące łzy...
— Nikt nie nadchodził mi z pomocą, nikt nie wyciągnął bratniej ręki, musiałam postępować tak, jak mi kazali. W końcu poczułam, że zostanę matką. Ojciec nie przestawał mnie bić, i właśnie dziś wykradłam się z domu, by umrzeć...
Umilkła.
Zorski długo myślał nad losem nieszczęśliwej dziewczyny.
— Pomogę pani — rzekł.
Anneta była bardzo osłabiona, ale choroba wyszła jej na dobre, gdyż pozbyła się ciężaru, który kiedyś w życiu mógłby jej stać na przeszkodzie — dziecko urodziło się nieżywe.
U profesora Letourbiera, Zorski opowiedział swą nocną przygodę. Pani profesorowa miała czułe serce, wzruszyło ją opowiadanie Zorskiego i obiecała wziąć biedną Paryżankę pod swoją opiekę.
Tego pragnął Zorski.
Po paru dniach Anneta znalazła się w domu poczciwych ludzi.
W dwa dni później Zorski z Różą, Alimpem i Elwirą, opuścił Paryż i udał się do swej matki.

Następnego dnia po wyjeździe Zorskiego z Paryża przyjechał młody magnat ze swoim sługą. Zajechali do eleganckiego hotelu. Obcy zamówił flaszkę wina i kazał sobie podać księgę adresów. Otworzył na literze „L“ i palec jego ślizgał się od wiersza do wiersza, aż stanął na imieniu „Letourbier, Charles François, Professeur de medecine“.
— Tu dowiem się dokładnie jego adresu.
Zawołał służącego.
— Weźmiesz dorożkę, pojedziesz pod dany adres i dowiesz się, gdzie można znaleźć niejakiego lekarza Karola Zorskiego, który niedawno powrócił z Hiszpanii.
Zręczny sługa, rodowity Paryżanin, najęty przez Alfonsa de Rodriganda (gdyż on był tym magnatem, o którym mowa) w Orleanie, rzucił się w wir miasta i niedługo stanął przed swym panem z następującą wiadomością..
— Mieszka w hotelu „d‘Aigle“, rue de la Barillerie.
— Hm, dobrze.
Namyślił się, potem rzekł:
— Słuchaj, czy ty naprawdę znasz dobrze Paryż? Chodzi mi o figiel. Ten doktór Zorski jest moim przyjacielem, chciałbym, żeby mnie nie poznał.
— Hm, łaskawy pan daruje — ale to tak nie uchodzi. Wszelkie przebrania, fryzury, kosmetyki w celach niepoznania... hm, fryzjer zażąda legitymacji, a nie wiem, czy tego sobie pan dobrodziej życzy... Dlatego pozwolę sobie zaprojektować niejakiego papę Torbillona, który takich arcydzieł fryzjerskiej sztuki dokonuje mnóstwo.
Poszli.
Papa Torbillon miał właśnie u siebie gościa. Był to ogromny, silny młody chłop, Gerard Mason, brat Annety. Jego to zgodził papa Torbillon u siebie na służbę. Torbillon zajmował się złodziejstwem i rozbojem na wysoką skalę. Sam nie rozbijał, bo był małą, chudą, słabą figurką.
„Idź do tej komórki, może się zaraz dla ciebie coś nadarzy! — rzekł Torbillon do młodego Masona i wypchnął go do ciemnej komórki.
Alfonso wszedł ze swoim posługaczem. Po długich targach zgodzili się na dwieście franków. Papa Torbillon rozpoczął swoją pracę. Robota szła bardzo wolno, ale wynik był znakomity. Musiał mieć ogromną wprawę.
Odszedł na chwilę do komórki.
— Widziałeś tego? Ma dużo pieniędzy przy sobie i bardzo drogie sygnety. Muszę to wszystko mieć, słyszysz? Dwieście franków za niego do staniesz, słyszysz?
Gdy wyjdzie, idź za nim i działaj!
Wydawszy rozkaz, wrócił do klienta.
— Udało się! Znakomicie, łaskawy panie! Teraz sam siebie pan nie pozna.
Alfonso rzeczywiście nie poznał siebie.
Na ulicy odesłał służącego do hotelu d‘Aigle i kazał zapowiedzieć swą wizytę, jako markiz Acrozza. Służący oddalił się.
— Nawet mój chytry ojciec Gasparino Kortejo nie poznałby mnie teraz: mówił do siebie Alfonso, przeglądając się w szybach wystawowych.
W hotelu d‘Aigle — rozczarowanie. Służący dowiedział się, że Zorski wyjechał do Poznania.
Wieść ta przeraziła Alfonsa.
— Pojadę za nim. Służącego, który wie o mojej masce, pozbędę się.
Obmyśliwszy ten plan, zadzwonił na służącego.
— Jedź do Rouen do hotelu „Pod trzema koronami“. Zapytasz, czy znajduje się tam niejaka pani hrabina Rossey. Masz pieniądze, tam mnie będziesz oczekiwał.
Było to oczywiście kłamstwo, ale nie miał innego sposobu pozbycia się służącego.
Sam zaś wyszedł na przechadzkę.
Nie przeczuwał, że śledzą go oczy młodego Masona. Do domu wracał jedną z najniebezpieczniejszych ulic Paryża. Za nim szedł ktoś szybkim krokiem. Chciał ustąpić na bok, w tej chwili jednak poczuł, że go chwycono z tylu za gardło. Nie mógł zaczerpnąć powietrza. Padł na ziemię.
Mason pochylił się nad zemdlonym, wyjął zegarek i łańcuszek, sakiewkę i pugilares, pozdejmował pierścienie.
— Lekko poszło! — mruczał zadowolony.
Z łupem udał się do jednej z knajp, gdzie schodziły się najgroźniejsze indywidua nocy.
Ze znalezionego paszportu wyczytał nazwisko: Alfonso hrabia de Rodriganda Sevilla. Języka, w którym owa notatka była napisana nie rozumiał.
Do Torbillona nie myślał wrócić.
U Etienna Lecouyerta, właściciela knajpy sprzedał zdobycz, a pieniądze, które za łup otrzymał, postanowił obrócić na nowe gospodarstwo. Zamierzał bowiem ożenić się z Mignon, jedną z dziewcząt, z uliczki de la Poterie.
Właśnie weszła w tej chwili do knajpy, ale nie sama. Był z nią Alfonso, który padł z reki Gerarda.
Dom, przed którym Mason napadł na hrabiego, należał do gniazda rozpusty. Tam też zaniesiono nieprzytomnego Alfonsa, który niebawem odzyskał przytomność. Wybawcom swoim opowiedział całą przygodę i powiedział, że jest markizem Acrozza. Nie żal mu było brylantów, ani zegarka, ani pieniędzy. Chodziło mu tylko o paszport, który mu zabrano wraz z pugilaresem.
Alfonso nie poznał Gerarda. Wszczęli rozmowę, w której Gerard obiecał dostarczyć mu paszportu, oczywiście za sowitą opłatą.
Pewnego razu hrabia prowadził z Masonem następującą rozmowę:
— Hm, hm... Potrzebowałbym — mówił hrabia — takiego mężczyznę, który byłby w stanie przelać krew... Sądzę, że pan to chyba potrafi uczynić.
— Bardzo możliwe.
— Chodzi o wroga, który jest w stanie zniszczyć całą moją egzystencję, czy może mi pan pomóc? Sam nie mogę tego uczynić, gdyż nie znam polskiego, a w tej sprawie jest to warunek konieczny. Jak słyszałem pan tym językiem włada.
— Wszystko rozumiem i mogę się na wszystko zgodzić, ale stawiam pewne warunki. Mam narzeczoną i ojca, o których przyszłości muszę myśleć, potrzebuję wiec tysiąc franków... Mam zniszczyć dwa życia, to kosztuje trzy tysiące franków. Ryzykuję życie, lub wolność, za to nie wezmę mniej jak tysiąc franków! Razem pięć tysięcy. Muszę otrzymać a konto danej sumy trzy tysiące. Takie są moje warunki.
Alfonso zgodził się.
Gerard wyszedł. Na dworze wyprostował swe olbrzymie członki. Postanowił dowiedzieć się w hotelu, kogo to tak pragnął pozbyć się Alfonso.
— Doktór — mówił potem do siebie, — on Polak, ona Hiszpanka. Co to wczoraj opowiadała Anneta, gdy byłem u niej? Polak, lekarz, który uzdrowił Hiszpankę... Poznam wkrótce tę historię...
Udał się do swego ojca, opowiedział mu, że wyjeżdża i że ma zamiar ożenić się.
— Teraz będziesz prowadzić inne życie, stary! Nie będziesz więcej kradł. Jedzenie opłacę ci u pani Merweille. Codziennie dostaniesz trochę pieniędzy na tytoń, czy też na inne twe potrzeby. Zapłacę też za mieszkanie, byś miał gdzie spać.
Wieczorem Gerard wynajął sobie pokoik w skromnym hotelu, siedział przez całą noc, przepisując paszport hrabiego. Rano udał się do pewnego księgarza i dowiedział się, że jest napisany w języku hiszpańskim. Potem poszedł do hrabiego.
Pociąg, którym jechał Alfonso, i Gerard, wiózł dla Zorskiego ogromne niebezpieczeństwo.
Była jeszcze zima, ale już robiło się ciepło. Stąd też ogromne powodzie.
Urzędnicy kolejowi otrzymali rozkaz gorliwego doglądania drogi żelaznej.
W jednej z budek strażniczych, niedaleko Zalesia siedział dozorca, dróżnik z naszym znajomym Ludwikiem i prowadził bardzo interesującą rozmowę o hiszpańskich muchach, które zjadła hrabina Róża i dlatego zachorowała tak strasznie, że nie pojmowała co się dokoła niej działo. Dopiero wyleczył ją z tej choroby doktór Zorski.
Za dwie minuty miał nadejść pociąg pośpieszny. Dozorca wyszedł na linię.
Pociąg przeleciał obok, jak smok ogniem ziejący.
Dróżnik z Ludwikiem stali jeszcze parę chwil, patrząc za oddalającym się pociągiem, gdy nagle dał się słyszeć dziwny szum, niby wycie jakiegoś dziwnego zwierza.
— Mój Boże, trzęsienie ziemi!
— Ach nie, to pociąg przepadł! Na ratunek!
Pobiegli. Nieszczęście stało się na linii sąsiada. Woda przerwała groblę, a lokomotywa wryła się w ziemię.
Krzyki, wrzaski, płacze nie do opisania. Ratowano co się dało.
Młody mężczyzna w liberii krzątał się koło przewróconego wagonu.
— To mój pan — rzekł do ratujących.
Wyniósł go ostrożnie z przewróconego wagonu. Ludwik mu pomagał. „Pan“ był w stanie głębokiego omdlenia.

— Ma złamane ramię, — rzekł służący.
Tymczasem nadeszła pomoc z sąsiednich stacji.
— Kim jest ten pan? — zapytano.
— Markiz Acrozza, Włoch.
— Wy jesteście jego służącym? Widzicie te światełka tam w dali? To wioska, najlepiej będzie ulokować tego pana w mieszkaniu nauczyciela.
Przeniesiono markiza do wsi. Po krótkim czasie Alfonso obudził się z omdlenia i zaczął się poruszać. Był sam w pokoju. Wzrok jego sprześlizgał się z obrazu na obraz i bardzo się zdziwił, gdy między nimi znalazł portret swego ojca. Spostrzegł, że znajduje się w miejscu, gdzie jest ktoś, kto zna historię Rodrigandy, a może i jego własną. Różne pytania stawiał swojemu słudze i nauczycielce, od której dowiedział się, że mąż jej nazywa się Wirski, że siostra jej jest wdowa po niejakim Zorskim, który był jakiś czas w Hiszpanii guwernerem. Wszystko to słyszał Alfonso, ale nic nie rozumiał. Mózg jego był wstrząśnięty i słabo bardzo pracował.
Dopiero nad ranem przybył lekarz. Był bardzo zmęczony, bo razem z nauczycielem niósł przez cały czas pomoc ofiarom katastrofy. Chorego pozostawiono opiece nauczycielki. Gerard poszedł do lasu po lód, którym trzeba było okładać głowę Alfonsa. Po drodze oglądał obraz zniszczenia. Na miejscu katastrofy zebrała się komisja, która miała wyśledzić winowajcę tak strasznego wypadku. Ostatecznie orzeczono, że jedyną przyczyną wypadku była rzeka, która zalała groblę i drogę żelazną. Rzeki jednak nie można było ukarać...
Gerard szukał Ludwika, a spotkawszy go na drodze, udawał, że chce mu podziękować za ocalenie jego pana. Chytry jednak garoter[1] paryski ułożył sobie plan, do którego wykonania dążył konsekwentnie. Z rozmowy z dobrodusznym i gadatliwym myśliwym Gerard swoim prostym rozumem wyciągnął tyle materiału dlań ciekawego, że pojmował niejedną zagadkę, która odnosiła się do jego pana, domniemanego markiza.
Podczas rozmowy zdarzyło się znowu nieszczęście. Dni były rzeczywiście fatalne.
Na górze na grobli pękła jedna z szyn i połowa jej zleciała na dół w kierunku rozmawiających.
— Baczność! Na bok! — zawołano z góry.
Było za późno. Kawał szyny uderzył o kamień, a odskoczywszy, spadł całym ciężarem na Gerarda, który padł na ziemię jak nieżywy. Okazało się jednak, że tylko ramię miał zranione.
Gerard wkrótce oprzytomniał i zżymał się na swoją ranę. Poszedł jednak o własnych siłach do domu.
Po krótkiej odwilży zapanowała znowu straszliwa zima. Po lasach gromadziła się masa dzikiego zwierza, szukając osłony przed mroźnymi wichrami...
Właśnie w zamku pana nadleśniczego Rudowskiego mały Robert pokazywał swoje rysunki — obrazki rozmaitych zwierząt — gdy wszedł Ludwik, i stojąc na baczność, wojskowym zwyczajem, oznajmił, że w lesie widział wilka. Miła niespodzianka.
— Po śniadaniu, mociumdzieju, zabierzemy się do nich! — zawołał ucieszony pan rotmistrz.
Mały Robert wyraził chęć brania udziału w polowaniu, otrzymał jednak sporą burę. Nie powstrzymało go to jednak od raz powziętego zamiaru. Zabrał swoją dwururkę i mówiąc ojcu, że idzie strzelać do wron, udał się do lasu nad staw z forelkami. Dzielny chłopiec nie przeczuwał nawet, jakie mu groziło niebezpieczeństwo..
W niespełna pół godziny zatrzeszczało coś w lesie. Malec zwrócił w tę stronę głowę i w tej chwili przystanął.
— Pies! — szepnął. — Strasznie wielkie psisko! A może to nawet wilk?
Szybko stanął za najbliższym dębem. Trzydzieści kroków przed nim stał zwierz podobny nieco do psa; śpiczaste jego uszy nadsłuchiwały, szeroki ogon zwisał spokojnie. Było to wielkie, potężne, ale bardzo chude zwierzę.
Posunęło się o dziesięć kroków naprzód.
Robert podniósł strzelbę. Ręka mu nie zadrżała, gdyż miał dwa naboje.
Wycelował prosto w pierś zwierza. Huknął strzał zwierz cofnął się, potem podskoczył trochę naprzód i padł martwy na ziemię.
Robert nabił strzelbę na nowo i zbliżył się do zwierza.
— To nie pies, a wilk! Wziąć go do domu ze sobą? Nie, zostawię go tu. Nadejdą myśliwi i znajdą zabitego wilka.
Ale nie chciało mu się wracać jeszcze do domu i poszedł głębiej w las. Gdy się już bardzo zmęczył, usiadł na ogromnym, leżącym na ziemi buku. Minęło piętnaście minut, gdy Robert usłyszał dziwny głos.
Robert zgiął się, chowając za pień, na którym przedtem siedział.
— A to co? Ma śpiczaste kity na uszach? Toć to ryś!
I znów strzelił szczęśliwie.
Tymczasem przez las przejeżdżał biedny chłop. Robert najął go do przewiezienia zabitych zwierząt.
Przy pomocy chłopa przewieziono zdobycz na folwark. Sternik Helmer osłupiał ze zdziwienia i przestrachu, gdy zrozumiał co się stało.
Chłopiec z niecierpliwością czekał na rotmistrza.
— Wreszcie tenże powrócił z polowania ogromnie nadąsany. Nie udało się polowanie, wilka jakoś nie było.
Po południu Robert zjawił się u pana Rudowskiego, pobierał bowiem u niego naukę. Rotmistrz był zły, nie chciał z początku nawet odbyć codziennej lekcji ze swoim ulubieńcem.
— Hm! Mały, gadałeś już z Ludwikiem? Wierzysz, że zwierzę może zniknąć?
— Wierzę, jeżeli ucieknie, albo je ktoś zabierze.
— Dzisiaj mi zniknął wilk. A może go kto zabrał ze sobą? Dałbym takiemu drabowi dziesięć talarów, za to, gdybym go dostał w swoje ręce!
— Tego wilka, czy tego draba?
— Najpierw draba!
— Znam go osobiście.
Z tajemniczą miną Robert zaprowadził rotmistrza, Ludwika i innych do szopy i pokazał zabite zwierzęta...
Po upływie pół godziny strzelec Ludwik jechał do Poznania, by u naddyrektora lasów zaprezentować zdobycz małego Roberta, który miał otrzymać premię za zabicie tak niebezpiecznych! bestii.
Zjawienie się myśliwego w pięknym salonie, gdzie wrzała zabawa, wywołało duży wybuch śmiechu. Przyjęcie to jednak nie skonsternowało przybysza. Oddał list do właściwych rąk.

Zamek Zalesie, dnia...

Do Wielkoksiążęcej Dyrekcji Lasów w...
Donoszę, że mam sześcioletniego chłopaka u siebie. Strzela, jeździ konno, pływa, bije i rżnie i nazywa się Robert Helmer, tęgie chłopczysko. Dzisiaj pobiegł do lasu i postrzelił najpierw wilka, a potem rysia, a w dodatku powiedział mi, że to stary kocur.
Posyłam Ludwika Starzyńskiego, dobry to chłop i zna się dobrze na leśnictwie. Wręczy Panu skórę wilka i uszy rysia, za które proszę o premię.
Zasyłam najserdeczniejsze pozdrowienia i kreślę się z uniżonością oddany

Robert Rudowski
nadleśniczy, rotmistrz w st. sp.

Naturalnie, nowa fala śmiechu. Wreszcie Ludwik musiał objaśnić wielkiemu księciu całą historię z chłopcem.
Zaciekawione towarzystwo przyrzekło Ludwikowi, że jutro przyjedzie, by obejrzeć dzielnego dzieciaka.
Szczęście Ludwika nie miało granic.
Powrócił do Zalesia, gdzie tymczasem prowadzono poważną naradę. Zaledwie bowiem Ludwik wyruszył z domu, na podwórze wtoczył się powóz, w którym przyjechał prokurator.
Rudowski przyjął go serdecznie. Zapalono cygara, a nieco później zaczął mówić prokurator:
— Wiecie, panowie, że chciałem zaciągnąć języka co do okrętu „La Pendola“ i hiszpańskiego kapitana Henrico Landola. Uczyniłem to już. Mam krewnych i stosunki w urzędzie spraw zewnętrznych w Berlinie. Mój przyjaciel był przy poselstwie w Londynie. Dzisiaj otrzymałem depeszę. Telegrafowano z Berlina i Londynu do różnych konsulatów, a wynik jest taki:

„Pendola“ stała na kotwicy w ubiegłym tygodniu koło św. Heleny, by zaopatrzyć się w wodę. Potem ruszyła do Kapstatu, gdzie dotąd stoi na kotwicy...

Ciężka z nim jednak sprawa. Po pierwsze nie ma dostatecznych dowodów, by policyjnie ścigać ten okręt; Landola jest Hiszpanem, będzie trzeba załatwić mnóstwo formalności, które nam zabiorą dużo czasu. Ja ze swej strony wysłałem do Barcelony jednego z moich najtęższych agentów policji. Gdy Landola tam przybędzie, okrutnie się poparzy. Agent otrzymał polecenie mieć również na oku zamek Rodriganda.
— Doskonale, świetnie wszystko obmyślane!
— Mogę się jeszcze pochwalić jedną sztuczką. Agent telegrafuje mi, że hrabia Alfonso udał się do Francji. Dowiedziałem się dalej, że w Orleanie przyjął nowego sługę i z nim przybył do Paryża, stąd jednak zniknął bez śladu. Co do pańskiej ucieczki z Barcelony, panie doktorze, zignorowano ją zupełnie. Ale co ważne! Chcą zaprzeczyć, jakoby dama, która przebywa tutaj, była hrabianką Różą de Rodriganda. W tej sprawie korespondowałem z hiszpańskim posłem w Berlinie. Stoi on po pańskiej stronie. Przy tym zainteresował się pańską osobą nawet wielki książę. Muszę mu pana przedstawić. Ale przede wszystkim musi się pan pobrać z hrabianką Różą. Zresztą, każdy dzień gotów nam przynieść rozmaite niespodzianki.
— Serdecznie panu dziękuję za łaskawą i szczerą pomoc. Ja ze swej strony postanowiłem kupić jacht, na którym wyruszę, by zdobyć „Pendolę“.
Udano się do salonu. Tutaj towarzystwo, składające się z kapitana, Zorskiego, prokuratora, hrabianki Róży i obydwu pań Zorskich, siedziało do późnej nocy, spędzając czas na miłej rozmowie.
Już chciał się prokurator pożegnać, gdy przybył jeździec. Był to Ludwik.
— Wróciłem, panie kapitanie — oznajmił.
— Zabawiłeś dłużej, niż się tego spodziewałem.
— Pan dyrektor lasów nie był u siebie w domu, więc musiałem go szukać.
To powiedziawszy, Ludwik przystąpił dumnie do stołu i rzekł:
— To za skórę. Dwadzieścia talarów od samego wielkiego księcia. Nazwał mnie „nasz poczciwy Ludwik“... Jutro przybędzie do nas wielki książę, pan dyrektor i wiele innych panów z żonami.
— Co za niespodzianka?!
Wieść ta wywołała ogromne zamieszanie w całym towarzystwie. Obecni obrzucili Ludwika gradem pytań.

Pani Zorska utrzymywała gospodarstwo w znakomitym porządku. Lecz przybycie takich gości przyniosło jej niemało kłopotu. Cała noc minęła na przygotowaniach.
I poza zamkiem pilnie pracowano. Rudowski ozdabiał drogę, którą mieli przejeżdżać dostojni goście. Przygotowano moździerze i małe armatki, Z których miano pukać w pewnych odstępach czasu. Ludwik miał oczekiwać gości. Wielki książę był punktualny. Dwie minuty przed przybyciem księcia, przyjechał Ludwik na koniu i zawołał:
— Jadą!!!
— Hurra!! — wydarło się ze wszystkich piersi.
Rotmistrz stał w uniformie nadleśniczego u portalu, by przyjąć gości. Ludwik stał na czele strzelców, a koło niego mały Robert w zielonym uniformie.
Wielki książę wyskoczył z powozu, chciał właśnie podać ramię żonie swej, wtem spostrzegł Ludwika.
— A, nasz poczciwy Ludwik. Proszę bliżej.
Ludwik stanął wyprostowany przed księciem.
— Podaj pan Jej Królewskiej Mości ramię — rzekł książę. — Pomóż Jej pan wysiąść z powozu.
— Czy księżna może chora? — zapytał poczciwiec.
Pytanie to wywołało huragan śmiechu.
— Oto jesteśmy. W takiej liczbie nie oczekiwał nas pan, nieprawdaż? — rzekł jowialnie książę.
— Im więcej, tym lepiej, wasza wysokość — odrzekł kapitan. — Proszę się rozgościć i czuć się, jak u siebie w domu.
Wielki książę podał mu rękę, którą tenże lekko uścisnął, potem ucałował rękę wielkiej księżnej i skłonił się całej świcie. Postępował naprzód — prowadził.
Wielki książę wziął ze sobą parę lokajów, by, usługiwali, ale Rudowski znał powinność gospodarza. Jego dzielni chłopcy znakomicie zastąpili lokajów.
Po wypiciu pierwszej czary, wielki książę odezwał się:
— Przybywam, by zobaczyć waszego małego Nemroda. Ale na to przyjdzie czas. Czy doktór Zorski jest w domu?
— Do usług, wasza wysokość.
— Niech przyjdzie.
Awanturnicze, romantyczne dzieje życia lekarza były szeroko znane. Chciano zobaczyć męża, któremu najpiękniejsza hrabianka Hiszpanii chciała oddać swoją rękę.
Wyszedł.
Jeżeli myślano, że lekarz poczytuje sobie za jakąś łaskę przebywania w tak dostojnym towarzystwie, to omylono się bardzo.
Wysoki i bardzo przystojny wszedł do sali niby król. Jego otwarte męskie oblicze nie zdradzało ani cienia zakłopotania, a jego wielkie, piękne oczy suwały się spokojnym, badawczym spojrzeniem po całym towarzystwie, jakby był władcą, którego oczekują.
W. książę wstał, inni poszli za jego przykładem.
— Pan doktór Zorski — przedstawił go rotmistrz.
W. książę przemówił doń łaskawie, rzucił parę pytań, a potem wyraził chęć zobaczenia hrabianki Róży.
Zorski oddalił się.
Cichy szmer przeszedł po zgromadzonych. Lekarz wywarł na wszystkich, szczególnie na damach, wielkie wrażenie. Ogromna więc zapanowała ciekawość zobaczenia damy jego serca.
Drzwi się otworzyły i wsparta na ramieniu Zorskiego zjawiła się Róża.
Okrzyk zdziwienia wydarł się ze wszystkich piersi. Trudno było go powstrzymać, gdyż Róża była skończenie piękna.
Pomimo swej nadziemskiej urody, była bardzo skromnie ubrana. Nosiła białą sukienkę, różę we włosach i dwa goździki na piersi.
Księżna podeszła do niej, podała jej rękę. Róża skłoniła przed nią swą uroczą główkę, a potem popatrzyła na nią z taką ufnością, że księżna poczuła, że musi wziąć tę cudną istotę pod swoją opiekę.
— Hrabianka Róża de Rodriganda-Sewilla — wymówił Zorski głośno.
— Hrabianko — rzekła wielka księżna po francusku — witam panią w naszym kraju i polecam się jej życzliwości.
Książę skłonił się i rzekł dobrotliwie:
— Jeżeli wasza dostojność pozwoli, stoimy na jej zawołanie. Prosimy nie stronić od naszego grona.
Rotmistrz okazał się niezwykle dobrym gospodarzem, to też uczta wypadła wyśmienicie. Stare wino w dużej mierze przyczyniło się do dobrego humoru całego towarzystwa.
Wreszcie, gdy uczta dobiegała końca, nasz rotmistrz został udekorowany orderem przez samego wielkiego księcia.
Biedaczysko oniemiał, bladł, czerwienił się.
— Królewska wysokość, o, do tysiąca dja... to przecież, jak Bozię, toć to niespodzianka. Na to jam nie zasłużył, dalibóg!
Przyszła kolej na małego Nemroda. Pouczono go, jak się ma zachować, a nauka nie poszła w las, Wyprostowany jak świeca, odważnie i dzielnie przymaszerował przed oblicze księcia i ukłonił się.
— A toś ty? Jak się nazywasz?
— Robert Helmer. Helmer od ojca. Robert od pana kapitana, który jest moim ojcem chrzestnym.
— Ładnie i dokładnie. Ile masz lat?
— Pięć i ćwierć.
— Czym chciałbyś być w przyszłości?
— Wasza wysokość, tęgim chłopem.
Goście poczęli wychwalać małego Roberta, a chłopczyk rzekł na to:
— Niczym nie jestem w porównaniu z wujem Zorskim, który polował na lwy, pantery, słonie i inne dzikie zwierzęta, a w dodatku walczył z dzikimi ludźmi!
Wielki książę zainteresował się Zorskim i małym Robertem i zapragnął być świadkiem ich ćwiczeń sportowych i dowodów zręczności i siły.
— Czy mam wyprowadzić mojego konika Ponny i wynieść moją zbroję?
— Tak — rzekł kapitan. — Państwo będą przyglądali się z okien.
— A pan doktór raczy nam też nieco pokazać ze swoich rycerskich sztuk? — zapytała wielka księżna Zorskiego.
Zorski zmarszczył czoło. Nie lubił występować publicznie jako jeździec, lub strzelec. Ale gdy księżna rzekła:
— Nie widzieliśmy jeszcze nigdy lasso, więc proszę bardzo, panie doktorze, niech nam pan zademonstruje — wypogodniał i rzekł:
— Służę bardzo chętnie.
Podwórze zamkowe było bardzo obszerne. Damy zostały w pokoju, by patrzeć na widowisko przez okna, panowie zaś czekali na podwórzu.
Zorski przebrał się w skórzaną myśliwską, koszulę, takież pantalony, ciężkie buty trapera i szeroki pilśniowy kapelusz.
— Jeździec z prerii! — zawołał wielki książę.
Ciekawość owładnęła wszystkimi.
Chłopiec zaś przyjechał na oklep na koniku z uzdą w dłoni. Odzienie miał podobne do Zorskiego, a przez plecy przewieszoną dwururkę.
— Ludwiku, wyprowadź kozła! — zawołał mały.
Zjawił się silnej budowy, kozieł, który na widok konia stanął w postawie gotowej do boju.
Chłopiec obwiązał sobie koniec lasso dookoła, ciała, resztę złożył w kręgi i wziął je w prawą rękę, lewą kierował koniem. Wywiązała się walka między kozłem a koniem. Ponny bił swego przeciwnika przednimi kopytami, ale kozieł nie ustępował.
— Prze-skok! — zakomenderował Zorski.
— Hallo! — zawołał chłopiec, klasnął językiem i przeskoczył przez kozła. Leciał naokoło podwórza. Naraz wyciągnął równo nogi i ukląkł na grzbiecie konia.
— Hallo! Ludwik! Bicz do ręki! — zawołał.
Leśniczy chciał spędzić kozła z miejsca. Zwierzę chciało się obronić, wreszcie jednak jęło zmykać, pędząc przed koniem. Czuło, że teraz ma być złowione na lasso. Pędziło zygzakami, robiąc boczne odskoki. Robert pędził ciągle za nim na swoim koniku.
— Baczność! — zawołał Zorski.
Chłopiec usiadł znowu i wywijał lassem nad głową.
Lasso szumi, kręgi rozwijają się i jakby łapka chwytają głowę kozła. W tejże chwili chłopiec rwie konia w górę, konik tresowany staje. Kozioł robi jeszcze parę podskoków, węzły lasso opasują go, pada na ziemię.
— Brawo! brawo! brawo! — brzmi zewsząd.
Kozła uwolniono z pułapki.
Nastąpiła jazda z przeszkodami i skończyła się dla Roberta, naturalnie, burzą oklasków, triumfem.
I Zorski musiał pokazać kilka sztuk z lasso, z bolą, z tamahawkiem. Szczególnie pięknie wyglądał na koniu, gdy chciał pokazać, jak się używa należycie lasso.
Wypędzono wszystkie konie ze stajen
— Moi panowie — rzekł podziwiany przez wszystkich Zorski — koń mój nie jest przyzwyczajony do lasso i przestrzeń jest również za mała.
Dał znak parobkowi, by popłoszyć konie i porozpędzać je na wszystkie strony.
— Ludwiku, wystrzał z armatki!
Z ogromnej prochownicy huknął strzał. Rumaki pędziły jak szalone. Widok był przerażający, damy prawie mdlały z przestrachu. W. książę chciał poprosić, by Zorski wycofał się z tej imprezy.
Było za późno.
W szalonym pędzie popadł między wystraszone zwierzęta i pędził razem z nimi. Nagle dał ostrogi swojemu gniademu i koń stanął na miejscu. Tymczasem całe stado koni pędziło kołem po ogromnym podwórcu. Zorski rozwinął lasso. Sznur świsnął w powietrzu nad głową siłacza, padł kręgami w stronę kasztana, nagły zwrot w tył — i ogier leżał na ziemi.
Nastąpiła burza oklasków.
Zorski uwolnił ogiera od niemiłych uścisków, lasso.
Potem nastąpiły popisy w strzelaniu z ciężkiej strzelby. Robert strzelał do przelatujących wron, zaś Zorski do wróbla.
W świcie w. księcia znalazł się sportsman, niejaki hrabia Walesrode, który opowiadał o dziwnych naczelnikach indyjskich, straszliwych strzelcach i myśliwych. Powiedział, że słyszał od posła w Berlinie wiele dziwnych rzeczy o tych ludziach. Jeden z nich, na przykład, był w stanie powalić uderzeniem pięści dorosłego konia. A strzelbę miał sławną — ogromną, ciężką, nazywano ją „niedźwiedzią śmiercią“.
Jakież było ich zdżiwienie, kiedy wśród rozmowy poznano, że sławnym księciem skał był Zorski.
Hrabia-sportsman serdecznie zaprosił Zorskiego do swego zamku.
I wielki książę raczył zaprosić go do pałacyku, w Żurawiskach.
Rodzice Roberta — ludzie prości — cieszyli się również względami wielkiego księcia, który wypytywał ich o różne familijne szczegóły. Mały Robert zaś wyszedł na tym najlepiej, gdyż nie tylko chwalono go, pieszczono i całowano, ale dostał sakiewkę z pięćdziesięcioma dukatami.
Po odjeździe gości wszyscy czuli się szczęśliwi. Rudowski cieszył się z świeżo otrzymanego orderu. Ludwik z pochwal, otrzymanych od swego pana.
Róża była szczęśliwa: narzeczony jej zbierał zewsząd pochwały, a do tego wielki książę obiecał pomoc w sprawie zdobycia Landoli. Przedtem jednak miał się odbyć ślub jej z ukochanym, potem on miał się udać w pogoń, a ona — żona jego — zostaje pod pewną opieką samego wielkiego księcia. Szczęście, wielkie szczęście!
Rozpoczęły się przygotowania do ślubu.
W sali ustawiono ołtarz. Książę przybył z nadwornym kaznodzieją, który miał dać ślub młodej parze.
Róża — prawdziwa to była róża w welonie, z wiankiem mirtowym na skroniach! Młoda para szła do ołtarza w towarzystwie wielkiego księcia i jego małżonki. Za nimi postępowali rotmistrz z matką i siostrą pana młodego, potem Alimpo ze swoją poczciwą Elwirą, na samym zaś końcu strzelcy w gali.
Kaznodzieja przemówił parę serdecznych i ciepłych słów. Wszyscy obecni mieli łzy w oczach.
I tak otrzymał zwyczajny lekarz rękę ślicznej i bogatej hrabianki hiszpańskiej i teraz mógł oddać się całą duszą rozwiązaniu zagadki — zbadaniu tajemnicy, która osłaniała ciemną mgłą stosunki rodzinne Rodriganda.
W tydzień po ślubie Zorski opuścił Zalesie w towarzystwie sternika i zostawił najdroższe sobie istoty opiece wielkiego księcia i rotmistrza...
Czułe i rzewne było pożegnanie młodej pary. Róża padła na pierś Karola i nie chciała go puścić w tak daleką i niepewną drogę. Potem długo jeszcze stała u bramy i patrzyła za odchodzącym mężem...
Elwira i Alimpo ukrywali łzy, by nie rozrzewnić kochanej hrabianki.
Ludwik i Robert stali obok siebie, mając oczy, pełne łez.
— Czego płaczesz, chłopcze? — zapytał, udając nieczułego, stary Ludwik. — Tu nie trzeba mazgajów!
— Ty płaczesz także!
— Ja? Płakać? Głupstwo! To tylko pot. Tutaj jest strasznie gorąco! Przed tygodniem było zimno, jak w Syberii, a dzisiaj — co za nagła zmiana?
Nikt z mieszkańców Zalesia nie spodziewał się, nie przeczuwał, ile to czasu minie, zanim Zorski i sternik powrócą do rodzinnej ziemi.
Rotmistrz odprowadził obu mężów do Poznania. Tutaj pożegnali się ze sobą.
— Proszę pozdrowić ode mnie Różę i wszystkich! — wołał Zorski.
Jeszcze raz uścisnęli dłonie — i wyruszyli na spotkanie przyszłości, która, na szczęście, leżała przed nimi jeszcze zakryta mgłą nieprzebitą.





  1. dusiciel





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.