Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 32

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Głęboko w łonie ziemi
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział.
GŁĘBOKO W ŁONIE ZIEMI.

Zapadł zmrok, gdy nadjechali lancetnicy. W domu mieli zamieszkać tylko oficerowie, szeregowcy zaś pod gołym niebem. Kapitana Verdoję zaprowadzono z oficerami do salonu, gdzie wypito za długotrwałą przyjaźń.
Potem weszła stara Hermoyes i zaprowadziła każdego z panów do przeznaczonej dlań komnaty. Emma Arbellez odeszło od łoża narzeczonego, by jeszcze raz sprawdzić, czy wszystkie pokoje są w porządku. Stała w izbie przeznaczonej dla kapitana. Usłyszała jego kroki, ale już było za późno, by się cofnąć.
Otworzył drzwi, by wejść i zobaczył ją, stojącą na środku pokoju. Emma zawsze była piękna, teraz zaś troska o zdrowie ukochanego wymalowała na jej twarzy piętno wzruszającej tkliwości i serdeczności. Wyraz ten podnosił jeszcze harmonię wdzięków i piękność.
Właśnie słońce skryło się za horyzont. Ostatnie jego promienie dostały się przez okno do komnaty i oblały różowym blaskiem przepiękną postać dziewczyny.
Verdoja stanął jak wryty. Był to obraz, jakiego dotąd nigdy nie widział.
Kapitan przywitał ją słowami, pełnymi zachwytu. Emma właśnie chciała podać mu rękę na przywitanie, lecz w ostatniej chwili cofnęła ją. W jego całej istocie, twarzy, a nawet w tonie głosu było coś odrażającego.
— O, pani, widzę, że jesteś duchem opiekuńczym tego domu — rzekł Verdoja z uniżonością.
— Jestem córką hacjendera — odpowiedziała wymijająco Emma.
— Imię moje Verdoja. Jestem kapitanem lancetników, a czułbym się w obecnej chwili bardzo szczęśliwy, gdyby mi pozwoliła pani ucałować jej drobniutką rączkę.
Po wypowiedzeniu tych słów uchwycił jej dłoń i przycisnął do ust. Cofnęła rękę przerażona.
— Proszę, oto pokój dla pana. Mam nadzieję, że będzie tu panu wygodnie — rzekła już nieco zmienionym głosem.
Chciała zbliżyć się do drzwi, ale zastąpił jej drogę. Zatrzymał ją, by jej powiedzieć, że pokochał ją od pierwszego wejrzenia i prosił, by została przy nim.
Emma drżąc ze strachu nie wiedziała co począć z tym natrętnym gościem.
— O, proszę pozwolić mi odejść, mam jeszcze tyle obowiązków — prosiła.
Kapitan nie spuszczając oka z jej twarzy odrzekł:
— Największym obowiązkiem gospodyni jest być miłą dla gości.
— A obowiązkiem gościa jest być grzecznym, w stosunku do gospodyni — odcięła.
Verdoja chciał ją chwycić za rękę, ale udało jej się w tej chwili wyślizgnąć z jego objęć i znalazła się przy drzwiach.
— Addio, sennor — rzekła, otwierając je.
— Stój, nie puszczę pani stąd!
Ale Emma była już za drzwiami.
Długo stał nieruchomo.
— Do pioruna! — rzekł. — Co za piękność! Jeszcze mi się nigdy nie wydarzyło zakochać się od pierwszego wejrzenia. Gdybym nie miał żony, rzuciłbym się przed nią na kolana i błagał, by zgodziła się być moją. Ale i tak będzie moją.
Emma cieszyła się, że zdołała wymknąć się z szponów brutalnego gościa. Nieczyste spojrzenie kapitana, spoczywające na niej, tak ją przestraszyło, że postanowiła unikać go.
Udała się do pokoju chorego, u którego zastała Zorskiego. Stan zdrowia pacjenta nie budził już obaw. Operacja udała się wyśmienicie, a gorączka nie dokuczała. Był zupełnie przytomny, o czym świadczyła jego rozmowa z doktorem.
Gdy chory ujrzał swą ukochaną, na bladej jego twarzy ukazał się rumieniec radości.
— Chodź, Emmo — prosił. — Pomyśl sobie, pan doktór Zorski mówi, że zna moją ojczyznę.
Emma wiedziała już o wszystkim, ale udawała, że jest to dla niej nowiną.
— A, to bardzo szczęśliwe spotkanie!
— I mojego brata zna także. Widział się nawet z nim przed odjazdem.
A brat tymczasem siedział ukryty za firankami. Nie wolno było pacjentowi powiedzieć, że ten brat znajduje się obok niego. Trzeba było unikać; wszelkiego rodzaju wstrząsów psychicznych. Zresztą, był on swoim poprzednim chorobliwymi stanem i przebytą operacją tak osłabiony, że prawie ciągle spał. Jasne chwile należały do rzadkości. I teraz poczęła ogarniać go senność. Zaledwie Zorski wstał i Emma zajęła jego miejsce, chory chwycił jej rękę, uśmiechnął się i zamknął powieki.
W ten sposób zazwyczaj zasypiał.
— Czy już nie ma wcale obawy? — szeptała Emma do Zorskiego.
— Nie. Ten wiecznie wracający spokój, ten zdrowy sen pokrzepi go fizycznie i moralnie. Ale i pani musi przecież należycie odpocząć.
— O, ja jestem silna, sennor! Proszę się o mnie nie troszczyć!
Zorski wyszedł, zabrawszy ze sobą Helmera. Udali się przed dom, by przyjrzeć się życiu obozowemu żołnierzy. I Mariano był z nimi również.
Lancetnicy zatrudnieni byli znoszeniem drzewa na ogień. Konie pasły się na łące, więc poznosili.wszystkie siodła, by je użyć jako poduszki pod głowy. Arbellez dał im bawoła, którego ubili i właśnie teraz ćwiartowali. Wszystko to stanowiło żywy, ruchliwy obraz, któremu przyglądali się trzej przyjaciele.
Nadeszła pora wieczerzy. Wszyscy zebrali się w salonie. Pierwszy rzut oka kapitana obiegł obecnych, by się przekonać, czy nie ma tu Emmy. Nie było jej. Stara, poczciwa Hermoyes zastępowała ją.
Arbellez przedstawiał wzajemnie gości. Meksykańscy oficerowie zachowywali się grzecznie, ale chłodno wobec cudzoziemców. Tacy sławni cavaleros, jak oni, nie potrzebowali ubiegać się o względy „jakiegoś tam Polaka“...
Verdoja przyglądał się tym trzem mężom. Zorski, Helmer i Mariano — a więc to byli ci, których śmierć miała mu przynieść posiadłość ziemską, wrartości wyżej miliona. Oko jego przesunęło się po postaciach Mariana i Helmera i utkwiło w Zorskim. Jego potężna postać zaimponowała mu. Był wyższy i silniejszy od Verdoji. A co za pewność siebie w każdym ruchu i słowie! Kapitan zmiarkował, że może próbować szczęścia wobec tego wielkoluda tylko przy pomocy fortelu.
Podczas rozmowy przy stole, Arbellez uczynił uwagę, którą kapitan w lot pochwycił.
— Nie tylko to dla nas radość, ale nawet uspokojenie widzieć was tutaj, sennores — rzekł hacjendero. — Jeszcze wczoraj groziło nam wielkia niebezpieczeństwo.
Verdoja znał to niebezpieczeństwo z rozmowy z Kortejem, udawał jednak, że nie wie o niczym.
— Niebezpieczeństwo? Z jakiej strony? — zapytał.
— Szykowano napad na moją hacjendę. Było aż trzydziestu kilku rozbójników.
— A, do pioruna! A czy miała to być, napaść na hacjendę, czy też na ludzi? — pytał dalej Verdoja.
— Zdaje się, że szło im o ludzi. Ale osoby te przebywają w moim domu, więc uplanowano napad na hacjendę, zburzenie jej i wymordowanie mieszkańców.
— Co też pan mówi? Na kimże to zależało tym rabusiom?
— Na panu Zorskim, Helmerze i Marianie.
— Dziwne! Jakże obroniliście się przed łotrami?
— Nasz sennor Zorski powystrzelał ich wszystkich.
Kapitan spojrzał zdziwiony na lekarza, a inni oficerowie uśmiechnęli się niedowierzająco i lekceważąco.
— Całą bandę? — zapytał Verdoja.
— Tak.
— I to uczynił sennor Zorski sam jeden?
— Tak jest. Miał ze sobą towarzysza, który, zabił może dwóch, z resztą pan Zorski sam się rozprawił.
— To brzmi nieprawdopodobnie! Trzydziestu ludzi miałoby się tak bez obrony dać powystrzelać jednemu mężczyźnie? Myli się pan.
— Ależ to prawda! — zawołał hacjendero z zapałem. — Pozwól pan, że mu to opowiem.
Zorski jednak spojrzał poważnie na Arbelleza i rzekł:
— Proszę, dosyć o tym. To, co się stało, nie jest żadnym bohaterskim czynem.
— Ależ to wielkie męstwo zabić trzydziestu chłopa — rzekł kapitan — i spodziewam się, że pan nic nie będzie miał przeciw temu, że gospodarz opowie nam tę interesującą przygodę.
Zorski wzruszył ramionami, musiał pozwolić. Petro Arbellez objął rolę sprawozdawcy i opowiadał tak żywo, że oficerowie słuchali go z ogromnym zaciekawieniem.
— Toż to istna bajka! — zawołał kapitan.
— Sennor Zorski, winszuję panu takiego sukcesu!
— Dziękuję! — odrzekł Zorski obojętnie.
— Tej waleczności nie ma się czego dziwić — zauważył Arbellez. — Słyszałeś kiedy, sennor Verdoja, o naczelniku Indian, Bawołem Czole?
— Oczywiście, jest to najlepszy myśliwy na bawoły.
— A zna pan może północnego myśliwego, którego zowią Księciem Skał?
— Tak. Najsilniejszy i najśmielszy myśliwy na świecie.
— A więc sennor Zorski jest tym myśliwym, a Bawole Czoło towarzyszył mu do rozpadliny tygrysa.
— Czy to prawda, sennor Zorski? — zapytał rotmistrz.
— Prawda. Ale nie mówmy już o mojej osobie.
Verdoja był to szczwany lis. Był przekonany, że główną osobą tajemnicy musi być Mariano, jeżeli więc ten „Książę Skał“ ujmuje się za nim, to tajemnica ta musi być bardzo cenna. Postanowił więc działać roztropnie.
— Cóż to może być za przyczyna, że chcieli właśnie panów zabić?
— Mogę to panu objaśnić — rzekł hacjendero.
Ale Zorski powstrzymał go od opowiadania.
— To prywatna sprawa i nie sądzę, by mogła zaciekawić sennora Verdoję. Dosyć o tym.
Arbellez przyjął tę zasłużoną naganę, rotmistrz jednak nie poprzestał na tym i indagował dalej:
— Czy rozpadlina tygrysa jest daleko stąd?
— Godzinę drogi — odparł Zorski.
— Chciałbym zobaczyć to miejsce. Czy nie zechciałby pan towarzyszyć nam do niej, sennor Zorski?
— Chętnie.
Po obliczu rotmistrza mimo woli przeleciał błysk zadowolenia, nad którym nie mógł zapanować. Zorski, przyzwyczajony zważać na najmniejszą drobnostkę, spostrzegł tę zmianę. Był ostrożny, uważny i podejrzliwy, ale nie dał tego poznać po sobie.
— Kiedy możemy się wybrać? — zapytał Verdoja.
— Kiedy tylko pan zechce.
Tak zakończyła się wieczorna rozmowa.
Po kolacji oficerowie udali się do swych komnat.
Tylko jeden młody porucznik stał w oknie i patrzył na podwórze. Nagle spostrzegł jasną suknię, która odcinała się na tle ciemnego kwietnika.
— Dama — pomyślał. — Gdzie kobiety, tam i awanturki. Zejdę na dół.
Meksykańczyk ma zwyczaj nawiązywać stosunki towarzyskie z każdą damą. I dlatego też teraz porucznik Perdero szybko zeskoczył ze schodów.
Była to Karia, siostra Bawolego Czoła.
Weszła do ogrodu, by spędzić parę chwil wśród kwiatów. Rozmyślała o przeszłości, o hrabim Alfonsie, którego kochała i dziwiła się sobie, ze oddała takiemu człowiekowi swe serce.
Teraz nienawidziła go całą siłą swej indyjskiej duszy. Myślała o Niedźwiedzim Sercu, o tym dzielnym naczelniku Apachów, który ją kochał, i zła była na siebie, że mogła być dla niego obojętna. Teraz i ona go pokochała. Jakżeby czuła się szczęśliwą, gdyby go mogła znowu zobaczyć!
Z tego zamyślenia obudził ją cichy szelest. Spostrzegła przed sobą porucznika. Chciała się oddalić, ale on zastąpił jej drogę i prosił z ukłonem salonowca:
— Nie zmykaj przede mną, sennorita. Byłoby ml bardzo przykro, gdybym się dowiedział, że przeszkodziłem jej w rozkosznym upajaniu się i wonią tych kwiatów.
Spojrzała na niego badawczym wzrokiem i zapytała:
— Czego szukasz, sennor?
W świetle ogni strażniczych porucznik widział przepiękną postać Indianki. Serce zabiło mu mocniej w piersi.
— Nie szukam nikogo. Wieczór jest tak piękny, że nie mogłem oprzeć się pokusie wyjścia na spacer. A może wstęp do tego ogrodu jest wzbroniony?
— Dla gości wszystko stoi otworem — odparła.
Całą tę scenę widział kapitan Verdoja, który nie mogąc zasnąć, przechadzał się po swym pokoju, często przystając przy oknie.
I on widział jakąś postać niewieścią, a obok niej mężczyznę. Myśląc, że to Emma, wybiegł do ogrodu.
Tymczasem porucznik Pardero pochwycił Karię w ramiona, ale dumna Indianka wymierzyła natrętowi cios, wytrwała się z jego objęć i uciekła.
Przy furtce natknęła się na Verdoję.
— Kto to był? — zapytał rotmistrz porucznika.
— Nazywa się Karia, jest Indianką, a taka piękna! — odparł porucznik z zapałem.
— Co ona tu robi w hacjendzie? — Nie wiem, zdaje się, że jest towarzyszką córki hacjendera.
— O, ta dziewczyna jest daleko ładniejsza od Karii. Ale ta hacjenda to istny klasztor, żadna z pań nie chce nawet słyszeć słowa miłości. Czy chciałby pan, poruczniku Pardero, zdobyć tę małą Indiankę? Jeżeli tak, to musi mi pan pomóc zdobyć Emmę, córkę Arbellesa.
— Zgoda!
— Ale trzeba wpierw dowiedzieć się, czy serca tych bogiń nie są zajęte. Zdaje się, że tak.
— Może wyprzedził nas ten Zorski? To bardzo piękny mężczyzna, który z pewnością potrafi zdobyć serca wszystkich dziewcząt.
— Ja podejrzewam raczej tego Mariana. Czy pan nie spostrzegł, jak go hacjendero w subtelny sposób wyróżnia? Zdaje się, że jest najważniejszą osobą spośród tych trzech cudzoziemców.
— Nie miałem powodu tak dokładnie obserwować ich. Ale chodźmy już spać. Ta dziewczyna ma pięść, jak indyjski atleta. Nie można było się tego spodziewać po jej małych i miękkich rączkach. Kark mnie boli, tak mi zdrętwiał, jakby był wytoczony z drzewa.
— Więc wyśpij się, panie poruczniku. Jutro ponowimy napad i wątpię, czy się nam nie uda przełamać oporu. Dobranoc!
— Dobranoc, sennor Verdoja!
Pardero odszedł. Rotmistrz pozostał w ogrodzie do godziny dwunastej. Potem poszedł niby sprawdzić straże i naraz niespostrzeżenie podszedł do południowego kąta ogrodzenia.
Było to bowiem miejsce, na którym umówił się z rozbójnikiem. Ten oczekiwał już go. Przykucnął w największym cieniu, tak, że go nikt nie mógł spostrzec.
— Sennor! — szepnął, kiedy Verdoja chciał minąć go.
— A, to ty jesteś? Gdzie twoi towarzysze?
— W pobliżu. Nikt ich nie może spostrzec. Co pan rozkaże?
— Znasz Zorskiego osobiście?
— Nie, żaden z nas.
— To źle. On jutro ze mną wyjeżdża. Będziecie go oczekiwać. Tam go zastrzelicie.
— Dobrze. Zaklinam się na wszystkie świętości, że wykonamy rozkaz. On pozabijał naszych kamratów, więc musi zginąć tą samą śmiercią co i oni.
— Ale wy go nie znacie i nie wiem kto nam będzie towarzyszyć. Zabiorę paru swoich ludzi. Może pojadą jeszcze inni. Jaki mam dać znak, byście go poznali?
— Najlepiej będzie, sennor, jak go nam określicie i w miarę możności jedźcie po jego prawej stronie.
Verdoja skreślił w kilku słowach wygląd zewnętrzny Zorskiego, a potem rzekł:
— Dwóch pozostałych dostarczę wam w innych okolicznościach. Najważniejszą rzeczą jest to, byś był tu co noc o dwunastej. Na teraz dosyć. Rozejdźmy się. Mogą nas zobaczyć.
W kilka minut potem Verdoja spał już. Sen miał spokojny, tak, jakby mu nic nie ciążyło na sumieniu...
Na drugi dzień przy śniadaniu wspomniał o umówionej wycieczce do rozpadliny tygrysa. Kapitan uważał, że najodpowiedniejszą porą jest ranek i Zorski zgodził się. Dwaj porucznicy prosili, o pozwolenie towarzyszenia im. Oprócz nich nikt więcej nie pojechał. Właśnie tego pragnął rotmistrz.
Zorski był jednym człowiekiem w cywilu, więc nie mogła zajść żadna pomyłka. Kula musiała trafić tylko jego. Gdy wyjeżdżano z hacjendy, lekarz nie miał pojęcia, że czyhają na jego życie.
Jechali tą samą drogą, którą odbył Zorski z Bawolim Czołem. Lekarz, naturalnie, był przewodnikiem.
Wreszcie zbliżyli się do rozpadliny. Zorski stanął.
— Zostawmy tutaj konie, niech się pasą aż do naszego powrotu.
Szli dalej.
Zorski miał ze sobą sztuciec i nóż za pasem. Gdy doszli do wejścia do jaru, doktór nagle stanął i zaczął przyglądać się trawie.
— Czego pan szuka? — zapytał kapitan Verdoja.
— Hm, chodźmy dalej!
Nie rzekł nic więcej, ale oko jego ślizgało się po ziemi.
Gdy dosięgli jaru, rotmistrz trzymał się jego boku. Spojrzeniem badał obie ściany i brzegi rozpadliny. W każdej chwili mógł paść śmiercionośny strzał. Były to minuty niemiłego wyczekiwania. Na dnie kotliny leżeli martwi. Czuć już było zgnilizną.
— A więc, to tu było, sennor? — zapytał rotmistrz.
— Tak jest — odpowiedział Zorski.
— I te wszystkie trupy, oprócz dwóch, są pańskim dziełem?
— Nie liczy się takich rzeczy dokładnie. Niech pan zwróci uwagę, że wszyscy postrzeleni są w głowę.
— Rzeczywiście!
Oglądali zwłoki i widzieli, że każdy rozbójnik ma ranę w tym samym miejscu czoła. Nie spostrzegli, że Zorski nachylał się bardziej, niż tego była potrzeba, i że starannie szukał ukrycia za ich plecami. Nie zauważyli również, że pilnie patrzył to w prawą, to w lewą stronę jaru.
— Pan jest doskonałym strzelcem — rzekł kapitan. — Jeszcze nigdy nie słyszałem, by jeden człowiek w ciągu dwóch minut postrzelił trzydziestu nieprzyjaciół.
Zorski wzruszył ramionami.
— A, taki sztuciec to straszliwa broń — rzekł. — Ale wielka sztuka użyć tej broni w odpowiednim momencie. Trzydziestu widzianych wrogów: jest łatwiej zabić, niż jednego niewidzianego.
— Takiego, zdaje się, nie można wcale zabić — zauważył porucznik Pardero.
— Dobry strzelec zabije nawet takiego — uśmiechnął się Zorski, zasłaniając się innymi
— To niemożliwe — rzekł rotmistrz.
— Czy mam dać dowód możliwości?
— Proszę bardzo — rzekł ciekawy porucznik.
— Czy sądzi pan, że znajduje się tutaj bodaj jeden nieprzyjaciel? — spytał Zorski.
— Zdaje się, że nie, gdyż nie widać nikogo.
Zorski zaśmiał się hardo i rzekł:
— A przecież czatuje na mnie, by mnie zastrzelić.
Już dawno zdjął z ramienia swój sztuciec i trzymał go pod pachą. Rotmistrz zląkł się. Skąd Zorski wiedział, że ktoś zagraża jego życiu?
— Żartuje pan, panie Zorski — rzekł jeden z oficerów.
— Udowodnię panu, że mówię prawdę.
Z tymi słowy podniósł sztuciec do góry, wymierzył i wypalił.
Rozległ się straszny krzyk na krawędzi jaru.
Zorski poskoczył w tym kierunku i zniknął za krzakami.
— Co to było?! — zawołał Pardero.
— Zabił człowieka — odparł drugi oficer.
— Straszny człowiek! — wyrzekł rotmistrz.
— Jesteśmy w niebezpieczeństwie, uciekajmy! — szeptał Pardero.
Weszli do wejścia jaru i czekali. Po chwili zagrzmiały na górze jeszcze dwa strzały, potem nastąpiła cisza. Minęło piętnaście minut, nagle coś koło nich zaszeleściło. Przestraszeni chwycili za broń.
— Nie bójcie się, sennores. To ja jestem.
Przed nimi stał Zorski.
— Ale sennor, co to było? — pytał porucznik.
— Strzelałem — odparł, śmiejąc się.
— Wiemy o tym, ale dlaczego?
— To samoobrona, chciano mnie zastrzelić.
— A myśmy niczego nie spostrzegli.
— No, nic dziwnego, nie jesteście ludźmi prerii. Pan rotmistrz zauważył jak oglądałem trawę. Widziałem ślady ludzi, którzy tu byli przed kwadransem. Biegły one w górę na prawo. Proszę popatrzeć, można je jeszcze zobaczyć.
Oficerowie, mimo usiłowań, nie mogli niczego dojrzeć.
— O, do tego trzeba mieć wprawne oko — śmiał się Zorski.
— Po zbadaniu śladów spostrzegłem męskie głowy, śledzące nas z góry. Nie wiedzieli, że ja ich widzę, gdyż oczy miałem przysłonięte rondem kapelusza.
— Ale skąd pan mógł wiedzieć, że to byli nieprzyjaciele? — zapytał rotmistrz.
— Bo widziałem dokładnie dwie lufy, wystające z krzaków skierowane na nas.
— Caramba! — klął Pardero, który nie miał, pojęcia o planach swego przełożonego. — To mogły i w nas trafić, nie tylko w pana.
— Nie, to było przeznaczone dla mnie. Wiem, że muszę się strzec. Dlatego też kryłem się za panem rotmistrzem. Kto chciał mnie zastrzelić, musiał wpierw zabić jego.
— Do pioruna! — zawołał Verdoja. — A więc ja byłem tym, który znajdował się w strasznym niebezpieczeństwie.
— Naturalnie, — śmiał się Zorski. — Ale to ciekawe, że ci mordercy nie celowali w pana.
Rotmistrza zdziwiły te słowa.
— Zresztą łatwo mi było skryć się. Strzelby wymierzone były z prawej strony, a pan rotmistrz był tak dobry i trzymał się zawsze mojego prawego boku.
Rotmistrz lekko zbladł. Teraz nie wątpił, że Zorski go przejrzał. Ten zaś przeczuwał, kto był sprawcą napadu i ciągnął dalej.
— Moje oba strzały trafiły w głowę. W tej samej chwili z za krzaków wysunęły się inne strzelby. Dlatego też uskoczyłem w bok i ukryłem się. Chłopcy wybrali sobie marną pozycję. Zasługują na parę policzków za swą głupotę.
— A dokąd pan się potem udał? — zapytał rotmistrz.
— Szybko pobiegłem na górę, by im spaść na karki, ale byli na tyle roztropni, że umknęli. Słyszałem zdala trzask krzewiny i posłałem im na chybił-trafił dwie kule w upominku.
— Zabici?
— Leżą tam na górze. Proszę za mną. Ich towarzysze ograbili ich tylko z broni i pieniędzy, resztę zobaczymy.
Pośpieszyli za Zorskim i znaleźli rzeczywiście dwa trupy. Rotmistrz skonstatował z zadowoleniem, że tego, z którym rozmawiał o północy, nie było tutaj.
— Co będzie ze zwłokami?
— Nic, zostaną przy tych, do których należą. Zdaje się, że ci dwa byli wczoraj z niejakim Kortejo w El Oro. Panowie też przybywają z tego miasteczka?
Rzekł to, jak się zdawało, tonem obojętnym, ale rotmistrz czuł w tym wyraźną aluzję do siebie.
— Tak jest, ten Kortejo przyszedł wczoraj do Juareza, gdy siedzieliśmy przy stole. Było z nim pięciu, czy sześciu ludzi, ale nie przyjrzałem się im dokładnie.
— Pan rotmistrz, zdaje się, będzie lepiej o tym wiedział, bo Kortejo u niego nocował, — rzekł całkiem niewinnie drugi porucznik.
Rotmistrz posłał mu wściekłe spojrzenie, ale ten nie spostrzegł tego. Zorski zauważył to spojrzenie, ale nie dał po sobie nic poznać — rzekł spokojnie:
— Nie sądzę, bym mógł od sennora Verdoji otrzymać jakiekolwiek wyjaśnienie. Zresztą sprawa już skończona. Obaj odebrali swoją nagrodę i niech gniją tam, gdzie ich towarzysze.
Popchnął zwłoki na krawędź jaru, tak, że po stromej ścianie spadły na dół i na pół rozbite legły na dnie kotliny.
W drodze powrotnej Zorski nie przemówił ani słowa. I rotmistrz milczał, tylko dwaj porucznicy rozmawiali ze sobą szeptem. Przedmiotem ich rozmowy był Zorski. Jego odwaga, zwinność i przytomność umysłu wprawiała ich w podziw. I nie minęła godzina, wszyscy pozostali żołnierze wiedzieli o rannej przygodzie, której bohaterem był Polak.
Mieszkańcy hacjendy różnie się zapatrywali na czyn Zorskiego. Jedni żałowali, że tylko dwóch padło, drudzy uważali, że teraz zagraża niebezpieczeństwo hacjendzie ze strony towarzyszy zabitych, inni czuli się bezpiecznie i pewnie.
Zorski trzymał się zdala od wszystkich, gdyż wiedział, że rotmistrz nie spuszcza zeń oka.
Gdy po obiedzie Verdoja wyjechał na przechadzkę, zaprosił hacjendera i przyjaciół do swego pokoju i zwierzył im się ze swoich podejrzeń. Z początku myślano, że Zorski myli się, lecz gdy ten scharakteryzował zachowanie rotmistrza w jarze, a potem w domu postanowiono śledzić go i być ostrożnym.
Minął wieczór.
Gdy rotmistrz pożegnał się, Zorski udawał, że też idzie spać, zawrócił jednak na schodach i ukrył się w jednej z parterowych komnat, których okna wychodziły na podwórze.
Jeżeli rotmistrz był w kontakcie z mordercami, to jasnym było, że musi porozumieć się z nimi w nocy. Zorski postanowił czatować.
Tylne drzwi były zamknięte, więc można było wyjść tylko frontowymi. Gdyby Verdoja wyprawił się na tajemniczą wędrówkę, Zorski musiałby go zobaczyć.
Lekko uchylił jedno skrzydło okna, by lepiej wszystko słyszeć. Przypomniała mu się ojczyzna i żona, ale musiał wszystkie te myśli od siebie odsunąć, by skupić uwagę na najlżejszy szmer. Nagle wydało mu się, że usłyszał szelest. Zaczął uważnie nadsłuchiwać i usłyszał, jak otwarto frontowe drzwi, które były pod jego oknem. Wyjrzał i zobaczył rotmistrza, który skradał się do bramy.
Rotmistrz wyszedł przez bramę.
Zorski wyskoczył przez okno i poszedł za nim. Przy palisadach zatrzymał się. Widział, że kapitan chodzi od ogniska do ogniska i sprawdza, czy wszystko w porządku. Gdy poszedł dalej, Zorski ruszył za nim. Spojrzawszy mimowoli wstecz, na tarasie lekarz spostrzegł jakąś postać. Nie mógł rozróżnić rysów twarzy, ale domyślił się, że to Emma, której podczas rozmowy na temat ostatnich wydarzeń, zakazał wychodzić z domu. Nie chcąc spotkać się z żołnierzami, wybrała sobie taras, jako miejsce przechadzki.
Rotmistrz wszystko już sprawdził i powinien wracać, lecz nagle skręcił w południowy kąt palisady.
— Czego on chce tam? Zorski szedł za nim, i nagle usłyszał obcy głos:
— Pan sam nam przeszkadzał. Bylibyśmy pana trafili.
— Dlaczego nie ustawiliście się po lewej stronie?
— Na nic by się wszystko zdało. Któż sądził, że to człowiek o tak bystrym umyśle?
— Sprawia wrażenie wszystkowiedzącego. Teraz nie mogę podać nowego planu, gdyż muszę wszystko wyśledzić i wybadać. Jestem pewny, że ten Zorski będzie mnie samego śledził, dlatego nie możemy więcej się spotykać.
— Gdzie więc?
— Czy masz papier i ołówek?
— Nie.
— Ale czytać i pisać umiesz?
— Tak, umiem.
— Masz tu parę arkuszy papieru i ołówek. A teraz posłuchaj. U wejścia do jaru leży kamień. Tam położy papier, który będzie zawierał dla ciebie instrukcje. Ty znów swoje odpowiedzi kładź na tym samym miejscu. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem. Nie trzeba być aż uczonym, żeby to wszystko pojąć. Ale powiedz mi, sennor, kto tam spaceruje po dachu?
— Nawet jej nie spostrzegłem. A, to Emma, córka hacjedera. Pójdę do niej..
Teraz możesz odejść. Pamiętaj jednak, że jeżeli mi się jeszcze raz tak niezręcznie spiszesz jak dziś, zrezygnuję z waszej pomocy. Dobranoc!
Gdy Zorski usłyszał ostatnie słowa, odskoczył w bok, by go nie zauważono. Dosyć już wiedział. Zrozumiał, że przeczucie go nie zawiodło, — rotmistrz był jego śmiertelnym wrogiem. Dostał od Korteja zamówienie i starał się wszelkimi siłami wykonać je.
Jak to dobrze, że Zorski odkrył schowek na korespondencję, i mógł łatwo pokrzyżować plany wrogów. Nie rozumiał jednej rzeczy, co miał na myśli rotmistrz, gdy mówił o spacerującej na dachu Emmie? Czy była to tylko uwaga, czy też miał naprawdę chęć spotkać się z Emmą? Musiał poczekać na dalszy rozwój wypadków.
Zorski zauważył, że jego przeciwnik powraca przez główną bramę. Słyszał jak wszedł do sieni, a potem jak się wspinał po schodach. Wreszcie dostał się na dach. Zorski podążył za nim.
— Chcesz naprawdę uciec przedemną, sennorita? — usłyszał Zorski głos kapitana.
— Muszę odejść, — rzekła Emma.
Zorski spostrzegł, że rotmistrz schwycił ją za rękę i mocno trzymał.
— Nie! zostaniesz, sennorita — wyrzekł przez zaciśnięte zęby. — Zostaniesz i wysłuchasz tego, co ci chcę powiedzieć o mej wielkiej miłości i tęsknocie za tobą.
— Proszę pana, niech mnie pan puści, ja chcę odejść stąd, sennor — prosiła głosem, przez który] przebijała wielka trwoga.
— Nie, nie puszczę pani!
Usiłował przytulić ją do siebie. Broniła się napróżno i zawołała w rozpaczy.
— Mój Boże, czy mam wezwać kogoś na pomoc?
Nagle Zorski stanął przy niej.
— Nie trzeba, sennorita. Pomoc jest już tutaj. Jeżeli sennor Verdoja nie wypuści w tej chwili twej ręki, zleci z dachu na dół na podwrórze!
— A, sennor Zorski: — jęknęła z ulgą w głosie. — Proszę o pomoc.
— Zorski! — zgrzytnął rotmistrz.
— Tak, to ja jestem. Puść pan tę damę!
Teraz oficer jeszcze mocniej objął Emmę ramieniem i zapytał:
— Czego pan tutaj chce? Ty mnie rozkazujesz? Zabieraj się stąd, bezczelny!
Nie dokończył zdania, gdyż pięść Zorskiego spadła na jego głowę. Rotmistrz upadł. Wtedy lekarz zwrócił się do dziewczyny, której upadający oficer ledwie nie pociągnął za sobą.
— Chodź, sennorita, odprowadzę panią! Na przyszłość postaram się, by nikt nie przeszkadzał pani w wieczornych przechadzkach.
— Ale przez to naraża się pan na niebezpieczeństwo!
— Nie obawiam się tego rodzaju wrogów! — rzekł tonem bagatelizującym.
— Powalił go pan na ziemię. Czy nie może z tego wyniknąć jakaś kłótnia?
— Może. Ale proszę się nie troszczyć o mnie. Niech pani zapomni o tym całym incydencie. Nie jest on godny tego, by o nim myśleć i martwić się z jego powodu. Proszę spać spokojnie.
Towarzyszył jej aż do pokoju chorego, a potem udał się do swego, zostawiając drzwi lekko uchylone. Czekał i nadsłuchiwał. Po upływie dłuższego czasu usłyszał lekkie kroki kapitana, schodzącego z góry. Gdy był przekonany, że oficer jest już w swoim pokoju, położył się, by odpocząć.
Emma czuła się bardzo dotknięta zachowaniem Verdoji. Była tak zdenerwowana i wystraszona, że leżąc w hamaku obok łoża chorego narzeczonego, nie mogła usnąć. Nieznośne myśli trwożyły ją. Kapitan Verdoja mógł bardzo łatwo powtórzyć swój atak. Lancetnicy chcieli czas jakiś pozostać w hacjendzie. A czy jeszcze się znajdzie taki dzielny obrońca? Na swego ojca nie mogła liczyć, gdyż był zajęty pilnowaniem żołnierzy.
Wiedziała przy tym, że rola obrońcy w tym wypadku jest połączona z ogromnym niebezpieczeństwem, a Zorski z pewnością będzie musiał odpokutować za swój energiczny krok. Co znaczyło dwóch, albo trzech mężczyzn w porównaniu z liczną drużyną niecywilizowanych lancetników, z których prawie każdy był w kolizji z prawem?
Noc minęła wśród takich refleksji. Chory spał snem mocnym, zdrowym i nie poruszył się ani razu. Spał jeszcze, gdy do pokoju weszła piękna Indianka Karia, by zastąpić Emmę, jak to zwykle czyniła.
— Czy miał spokojną noc? — zapytała.
— Tak, spał bez przerwy.
Mam nadzieję, że wkrótce będzie zupełnie zdrów.
— Życzę mu zdrowia, z całego serca — rzekła Karia.
Nie mamy już powodu martwić się o sennora Helmera. Teraz chodzi mi o ciebie. Jesteś bardzo blada i znużona. Przyczynia się do tego ciągłe nocne czuwanie.
— Nie, moja kochana. Jeżeli czuję się zmęczona, to nie z czuwania, ale z innego powodu.
Opowiedziała jej cichutko, by nie zbudzić śpiącego, całą przygodę, która miała miejsce na tarasie. Karia słuchała uważnie, a potem opowiedziała jej o spotkaniu z oficerem w ogrodzie.
Tak rozmawiające zastał je Zorski. Chciał zobaczyć pacjenta, szedł więc cichutko i zupełnie niechcący usłyszał koniec opowiadania Karii. Gdy wszedł do pokoju, usprawiedliwił się, że mimowoli podsłuchał rozmowę obu pań, a potem zapytał Indiankę:
— A więc i pani miała taką samą nieprzyjemną przygodę, jak sennorita Emma?
Mamy jak widzę do czynienia z drabami.
Potem pochylił się nad śpiącym, Patrzy nań uważnie, licząc spokojny jego oddech. Był zadowolony. Oblicze jego rozjaśniło się i rzekł:
— Zostawmy go, niech sobie śpi. Spokój i sen są najlepszym lekarstwem.
Poczem Zorski opuścił pokój chorego.
Przed domem spotkał porucznika.
— Muszę z panem pomówić — zwrócił się do Zorskiego.
— Musi pan? — zapytał Polak zdziwiony. — I ja muszę pana wysłuchać?
— Naturalnie — brzmiała odpowiedź.
— No tak, inteligentny człowiek nie odmawia nikomu posłuchania. Przy bramie jednak nie udzielam żadnych audiencji. Jeżeli pan chce ze mną o czymś pomówić, proszę przyjść do mnie do domu.
Zorski chciał wejść do bramy, ale porucznik schwycił go za ramię i zapytał z groźną miną:
— Czy może pan sądzi, że stoję niżej od pana?
— Nigdy nie sądzę, tylko mówię zawsze to, o czym rzeczywiście jestem przekonany. A teraz proszę zdjąć rękę z mego ramienia, nie znoszę takich dotyków.
Odepchnął od siebie rękę Hiszpana i odszedł. Porucznik poznał po tonie i spojrzeniu lekarza, że coś się stanie złego. Pozwolił oddalić mu się, a rzuciwszy za nim spojrzenie pełne ognia, mruczał:
— Czekaj, odpokutujesz mi za to. Zobaczyczymy, czy będziesz nadal taki dumny, skoro się dowiesz, o co chodzi.

Czekał jeszcze chwilkę, potem udał się do mieszkania Zorskiego. Ten oczekiwał go już. Spodziewał się, że temat rozmowy będzie mu znany i przyjął wchodzącego zimnym, ale grzecznym ukłonem.
— Widzisz sennor, przychodzę — rzekł Hiszpan z szyderczym uśmiechem.
Zorski przytaknął.
— Na audiencję, — dodał ironicznie porucznik.
Zorski jeszcze raz przytaknął, nie wyrzekłszy ani słowa.
— Dlatego spodziewam się, że mnie pan wysłucha — dodał Pardero już groźnie.
— Jeżeli pan się godnie zachowa — wybuchnął Zorski. — Ale proszę do rzeczy, gdyż nie mam czasu.
— Przybywam z polecenia mojego przełożonego, kapitana Verdoji — rzekł Pardero.
Gdy Zorski nic nie odpowiedział, porucznik mówił dalej.
— Przypuszczam, ze panu wiadomo, żeś go obraził.
Zorski potrząsnął ramionami i rzekł, uśmiechając się:
— Zdaje się, że pan nie ma zwyczaju dobierać wyrażeń. Nie obraziłem tego męża, tylko go powaliłem. Czy to wedle pańskiego mniemania jest obrazą?
— Tak — zawołał porucznik. — Kapitan żąda zadośćuczynienia.
— Aha! I żąda tego przez pana?
— Jak pan słyszy!
— Hm, znane są panu reguły pojedynku, sennor Pardero?
— Czy pan w to wątpi?
— Tak.
— Do diabła! — zaklął porucznik.
— Czy znany jest panu także powód, dla którego uderzyłem kapitana Verdoję?
— Tak — odparł zapytany, głosem drżącym z wściekłości.
— O, w takim razie jest pan godny pogardy, gdyż chce pan sekundować człowiekowi bez czci.
Hiszpan chwycił za pałasz i zawołał:
— Co pan mówi? Ja pana — — —
— Nie — ja pana — — — rzekł Zorski spokojnie, ale spokój ten zwiastował burzę. W oczach jego błyszczały błyskawice. Wzrok ten mógł przestraszyć nawet takiego śmiałka, jakim był Pardero. Zorski mówi! dalej:
— Zdejm pan rękę z szabli, bo ją połamię w pańskich oczach! Teraz już się nie dziwię, że przyjął pan to poselstwo od kapitana, gdyż jesteś pan takim samym drabem jak i on! Pan — — —
— Stój! — krzyknął wściekle Pardero. — Ta obelga krwi wymaga!
Krzyknął chrapliwym głosem ze wściekłości i wyciągnął pałasz. Ale w tej chwili ostra, spiczasta broń znalazła się w ręku Polaka. Hiszpan nie wiedział nawet, jakim sposobem mu ją wyrwano. Zorski zgiął ostrze i rzucił złamane oficerowi pod nogi.
— Tu jest pański kozik! — zawołał śmiejąc się. — Obraził pan sennoritę Karię tak samo, jak pański kapitan Emmę. Jesteście do siebie zupełnie podobni. Jeżeli się pan natychmiast nie wyniesie, wyrzucę pana przez okno!
Mówiąc to wyciągnął rękę, by słowa swe wprowadzić w czyn. Lecz Pandero w porę usunął się i rzucił się ku drzwiom. Jeszcze raz odwrócił się jednak i zaciskając pięści rzekł:
— Odpowie mi pan za to i to bardzo rychło! Zamiast z jednym, będziesz się bić z dwoma. Jeden z nas zabije pana, chyba że masz diabła w sobie!
Wyszedł. Zorski zapalił spokojnie papierosa i obojętnie czekał na to, co nastąpi. Nie długo czekał. Po upływie piętnastu minut zapukano do drzwi i wszedł drugi porucznik. Skłonił się bardzo uprzejmie i rzekł grzecznym tonem:
— Przebacz, sennor, czy może mi pan poświęcić pięć minut czasu?
— Chętnie, sennor. Proszę siadać, oto cygara.
Oficer był zdziwiony tą uprzejmością. Porucznik Pardero opowiedział mu o zachowaniu Zorskiego, tymczasem on skonstatował zupełnie co innego. Zapalił cygaro i usiadł naprzeciwko doktora.
— Szczerze mówiąc, przychodzę do pana w sprawie nie bardzo przyjacielskiej. Przychodzę z polecenia sennorów Vardoji i Pardero, którzy czują się znieważeni przez pana.
Zorski przytaknął.
— Użył pan trafnego wyrażenia. Sądzą, że ich obraziłem. Ci dwaj sennorowie obrazili dwie damy, a znalazły one mściciela w mojej osobie. Pan przyszedł wyzwać mnie na pojedynek?
— Tak, doktorze.
— Żal mi pana, gdyż jesteś zastępcą ludzi, których nie mogę cenić. Zresztą nie potrzebowałbym przyjąć wyzwania, ale nie chcę pana smucić i wiedząc, w jakim kraju się znajduję, przyjmuję je. Czy ci panowie wybrali już broń?
— Hm, kapitan chce się bić na szable, porucznik na pistolety.
— Rozumiem. Porucznikowi złamałem szablę, więc nie ma się czym bronić, dlatego wybrał pistolety. Zgadzam się na ich warunki, ale i ja stawiam jeden: biję się tak długo na szable z kapitanem, dopóki jeden z nas wskutek odniesionych ran nie wypuści broni z ręki.
A z porucznikiem bić się będę przez barierę na dwie nabite lufy. Bariera dzielić nas będzie o trzy kroki.
— Oh, Boże, sennor, idziesz na pewną śmierć! Skoro ujdziesz cało kapitanowi, nie ustrzeżesz się przed porucznikiem, gdyż jest on najlepszym strzelcem na pistolety, jakiego znam.
— Może są jeszcze lepsi od niego. Słyszał pan, chyba o strzelcach ze Sawanny?
— Bardzo często nawet.
— Czy zna pan imiona niektórych?
— Pewnie. Słyszałem o Sans-ear, Firchand, Winnetou, o sławnym Księciu skał i o — — — —
— Czy sądzi pan, że ten Książę skał umie obchodzić się z pistoletem? — przerwał mu Zorski.
— Jestem tego pewny!
— A więc tym Księciem skal jestem ja. Nie myśl pan, że boję się porucznika. Mogę panu z góry podać rezultat tego podwójnego pojedynku.
Hiszpan popatrzył nań zdziwiony:
— Wiadomo mi, że pan jest Księciem Skał, że strzela pan znakomicie. Jednak jest pan tylko człowiekiem.
— No, zobaczymy. Resztę będzie pan łaskaw omówić z Marianem, który będzie moim sekundantem.
— A świadkowie?
— Nie są mi potrzebni. Sam jestem lekarzem.
— Pomyśl, sennor, nad tym, że możesz być także raniony! — rzekł porucznik.
— No, no, żaden z tych ludzi nie jest w stanie mnie zranić.
Wypowiedziawszy te słowa Zorski dumnie się odwrócił, oficer wyszedł. Zorski wyszukał Mariana, by mu opowiedzieć całą sprawę. Młodzieniec był gotów w każdej chwili sekundować lekarzowi, poszedł więc odszukać zastępcę obu przeciwników. Pertraktacje nie trwały długo. Gdy powrócił, oznajmił, że warunki Zorskiego zostały przyjęte.
Od tej chwili Zorski nie odstępował od okna. Wiedział, co się stać mogło i dlatego uważał na wyjście z hacjendy. W południe kapitan dosiadł rumaka i wyjechał. Zorski domyślił się, że jedzie włożyć listy pod kamień ,pośpieszył więc za nim w kierunku południowym.
Nagle Zorski zwrócił konia ku zachodowi, chodziło mu bowiem o to, by stanąć na miejscu przed przybyciem kapitana. Musiał być bardzo ostrożny, gdyż w pobliżu mogli się znajdować jego pomocnicy. Unikał więc otwartych przestrzeni i trzymał się ukrycia. Wreszcie zsiadł z konia, zaprowadził go w gęstwinę, przywiązał i szedł dalej piechotą.
Gdy był w pobliżu kamienia położył się na ziemię i czołgał się nieopodal.
Ledwie Zorski ukrył się, gdy dał się słyszeć tętent podków końskich. Jeździec zeskoczył z siodła i podbiegł do kamienia. Uniósł go lekko, włożył pod niego kartkę, po czym wsiadł na konia i odjechał galopem.
W tej chwili Zorski zbliżył się do kamienia i wyjął karteczkę.
— Dziś punktualnie o dwunastej przy ladrillos — przeczytał. — Ale napewno. Jutro jesteśmy u celu.
Podpisu nie było. Zorski złożył kartkę napowrót pod kamień. Zatarł swoje ślady i popędził jak strzała do hacjendy.
Kapitana nie było jeszcze. Ladrillos — znaczy cegły. Pramieszkańcy środkowej Ameryki budowali swoje piramidy i miasta z cegieł suszonych na słońcu, które nazywano „adobes“. Tu i ówdzie napotkać dziś jeszcze można w sawannie, albo w skalistej pustyni samotny, albo zupełnie zapadły mur, który składa się właśnie z takich ladrillos.
I w pobliżu hacjendy del Erina były takie ruiny. Oddalone od hacjendy o dobrą godzinę drogi, położone były śród skał, a tak porosłe powojami, że trudno było do nich się dostać. Ale parę kroków przed frontowym murem znajdował się okrągły otwór, jakby umyślnie przygotowany na czyjeś przyjęcie. Zorski domyślił się, że spotkanie nastąpi tutaj właśnie.
Nikomu nie opowiedział o dzisiejszej przygodzie i całe południe spędził koło chorego, który czuł się zupełnie dobrze, i odzyskał pamięć tak dalece, że mógł mu opowiedzieć całą swoją przygodę w jaskini królewskiego skarbca.
— Właściwie nie potrzebujemy tego bogactwa — rzekła uradowana zdrowiem ukochanego, Emma, bo hacjenda del Erina będzie nasza. Czy nie podzieliłbyś się z tymi skarbami — ze swoimi bratem, który jest także tutaj.
W tej chwili wszedł do pokoju sternik Helmer.. Antonio był już taki zdrowy, że nie obawiano się, by radość mu zaszkodziła.
Jakże serdeczne było przywitanie dwóch braci!
— Bracie, co posiadam jest również i twoją własnością. Masz przecie w domu syna i żonę.
Teraz opowiadaniom o stronach rodzinnych nie było końca, a Zorski pomagał mu w opowiadaniu.
Chory wysłuchał uważnie, a potem rzekł:
— Twój chłopiec jest cudownym dzieckiem i musi otrzymać odpowiednie wykształcenie. Masz wielkich protektorów w osobie Wielkiego Księcia i nadleśniczego, ale zawsze jest to pewna zależność. Musisz wziąć ode mnie potrzebne środki. Jestem twoim bratem, stryjem twojego syna i mogę ci uczynić podarunek, nie obrażając ciebie.
Poczciwy sternik odmawiał prośbie brata, nie chcąc przyjąć daru, ale wszyscy obecni, nawet sam hacjendero, byli przeciwni jego poglądowi. Tak więc postanowiono na pół serio, na pół żartem, że połowa skarbu królewskiego darowanego Helmerowi, przypadnie w udziale małemu Robertowi.
Pod wieczór pacjent czuł się wyczerpany z nadmiaru wrażeń i zasnął. Emma została przy nim, reszta udała się na wieczerzę. Oficerów nie było. Spożywali kolację każdy w swoim pokoju.
Po kolacji Zorski oddalił się do swego pokoju. Nie chciał, by zmiarkowano jego nieobecność. Czekał stosownej chwili. Zebrał broń, sukna i rzemienie i udał się do jednej z niezamieszkałych komnat, mieszczącej się z tyłu podwórza. W swojej izbie zostawił zapaloną lampę, by myślano, że jest w domu. Otworzył okno, wyskoczył przez nie i przymknął je na nowo. Udał się do palisady, stąd na równinę w kierunku ladrillos.
Było ciemno, Zorski jednak miał wzrok koci i nie zmylił drogi, a chodzić umiał bezszelestnym krokiem. Gdy był blisko ladrillos, sunął jeszcze ostrożniej, a potem zaczął pełzać.
Nagle zatrzymał się i zaczął wdychać nosem powietrze.
— Co to? Przecież to dym zmieszany z zapachem pieczonego mięsa. Nie wiem, czy ten drab jest taki głupi czy też śmiały, że rozpala tutaj ogień.
— W gęstych krzakach znalazł Zorski świetną kryjówkę. Stąd też ujrzał mężczyznę, siedzącego przy małym ognisku i piekł dzikiego królika.
Północ zbliżała się.
Człowiek przy ognisku zajadał pieczeń z ogromnym apetytem. Obok niego leżała dubeltówka, a za pasem sterczał nóż. Wprawdzie postać jego była silna, a budowa przysadkowata, Zorski jednak wiedział, że nie trudnoby mu było bez wielkiego wrzasku pokonać tego człowieka.
Wkrótce dały się słyszeć kroki. Meksykanin nadsłuchiwał, potem wstał. Krzewina rozchyliła się i ukazała się postać kapitana, oświetlona mdłym blaskiem ognia.
— Czyś oszalał, człowieku? Palisz ogień?! — krzyknął.
— Nikt go nie zobaczy. Zresztą byłem głodny i upiekłem sobie królika.
— Diabeł niech porwie twoją pieczeń! Czuć mięso na sto kroków!
— Tak, ale na sto kroków zbliża się tylko ten, który ma tu po co przyjść. Jesteśmy zupełnie bezpieczni. Proszę się zbliżyć, sennor!
— Nie mogę długo tutaj pozostawać. Dlatego omówimy sprawę krótko. Gdzie są twoi ludzie? — rzekł kapitan.
— Z tamtej strony, za górami w lesie.
— Chciałbym, żeby jak najmniej ich wiedziało o tej sprawie. Czy nie możesz pozbyć się ich jakimś sposobem?
Rzecz, którą ci oddam teraz w ręce będziesz mógł sam wykonać.
— Co to takiego?
— Widzę, że masz obok siebie dubeltówkę, czy jesteś pewny swojego strzału?
— Nigdy nie chybiam.
— Masz mi oddać dwa celne strzały: do Zorskiego i Hiszpana.
— Dobrze, ale kiedy i gdzie?
— Znasz stary złom wapienny za górą. Tam mam jutro o godzinie piątej pojedynek.
— Caramba! Chcesz się pan dać zamordować?
— Bez twojej pomocy może się to łatwo stać. Ja i Pardero wyzwaliśmy Polaka, a Mariano jest jego sekundantem. Ten Zorski będzie z dwoma walczył, ale on ma tysiąc diabłów za skórą. Trzeba go się strzec. Musisz go unieszkodliwić, jeszcze przed rozpoczęciem pojedynku.
— Chętnie, sennor. Piekło ich pochłonie. Dokąd mam się udać?
— Przed godziną piątą ukryjesz się w pobliżu gór. Jest tam masa drzew i krzewów.
— Dobrze.
— Wyzwałem go na pałasze, gdy tylko stanie naprzeciw mnie natychmiast go zastrzelisz. Druga kula musi trafić Hiszpana. Zapłata jutro tutaj o północy. Teraz już wszystko wiesz, spodziewam się, że mogę na tobie polegać. Dobranoc!
— Dobranoc! Sennor może być pewny, moje kule nie zawiodą.
Rotmistrz, odszedł. Meksykanin zarzucił strzelbę na ramię, ugryzł parę razy pieczeń i zaczął się wspinać na górę.
Zorski szybko wyskoczył ze swego ukrycia i stanął w miejscu, gdzie musiał zjawić się rabuś po wydostaniu się z dołu. Gdy rozbójnik, nie przeczuwając nic złego rozsunął gałęzie, natknął się na Zorskiego. Natychmiast został schwytany za gardło. Nie pisnął nawet, stracił oddech i zmysły. Padł jak nieżywy na ziemię. Po paru minutach był związany i owinięty w prześcieradło.
Zorski przerzucił go przez ramię i wrócił do hacjendy. Wsunął przez okno swój „pakunek“ do pokoju, sam wszedł także i zamknął za sobą okiennice.
Gdy uwolnił z więzów swego więźnia, spostrzegł, że ten patrzy na niego oczyma pełnymi strachu.
— Aha, chłopcze, poznajesz mnie? — rzekł półgłosem. — Kapitan mówił, że mam w sobie diabła. Możliwe, że to prawda, gdyż inaczej nie dostałbyś się w moje ręce. Tu lepiej się wyśpisz jak na dworze, jednak najpierw obejrzę twoje kieszenie. Kto jest taki nieostrożny, że w pobliżu wroga piecze króliki, może będzie taki głupi i trzyma przy sobie karteczkę, znalezioną pod kamieniem. Rzeczywiście znalazł zwiniętą karteczkę, ale włożył ją do tej samej kieszeni i rzekł:
— Zatrzymasz ją do rana. Teraz zaś rozpatrz całą sprawę i namyśl się, czy podczas przesłuchania będziesz przeczył, czy też potwierdzisz to co jest faktem oczywistym.
Po czym związał go sznurami, a sam położył się, by przespać parę godzin.
O umówionej godzinie obudził go Mariano. Zorski nie czuł strachu przed śmiercią. Czul się już zwycięzcą. Spojrzał jeszcze raz na swojego więźnia, zamknął drzwi pokoju i zbiegł ze schodów tak spokojnie, jakby szedł na śniadanie.
Na dole czekał Mariano. Rzucił okiem na okno rotmistrza i spostrzegł go w nim.
— Kapitan, jak widzę, nie szykuje się jeszcze do boju.
— A wiesz o czym on myśli? — spytał Zorski.
— Zdaje się. Myśli, że im nie ujdziesz. Jeżeli cię jeden nie położy, to uda się to drugiemu. Podobno porucznik jest tęgim strzelcem. Omawiali wczoraj sprawę pojedynku tak spokojnie, jakby się go wcale nie obawiali.
— I ja jestem przekonany, że nie czują strachu. Myślą bowiem, że nie dojdzie do pojedynku, bo my przed tym padniemy trupem.
— Nie rozumiem cię.
— Zaraz ci to wytłumaczę.
Opowiedział mu wczorajszą przygodę. Mariano przeraził się. Taka podłość i złośliwość wydała mu się nie do uwierzenia. Patrzył długo w oblicze Zorskiego.
— Więc masz w pokoju mordercę?
— Wyobraź sobie, że tak.
— A jeżeli ucieknie?
— Jest mocno związany.
— A może jego towarzysze są przy złomie wapiennym?
— A, do czarta! O tym nawet nie pomyślałem! Co za nieostrożność! Wziąłem człowieka ze sobą i nie myślę nawet o tym, że będąc u mnie w pokoju, nie może oddalić swoich towarzyszy. Musimy go wziąć szturmem!
Pędzili dalej galopem. Po kilku minutach byli przy złomie, gdzie natknęli się na dwóch mężczyzn. Trzy konie pasły się między krzakami.
Zorski najechał na jednego z drabów, Mariano na drugiego.
— Holla, co tutaj robicie? — zawołał Zorski chwyciwszy draba. — Coście za jedni, włóczęgi?
— Oho! — odpowiedział rozbójnik. A coście wy za jedni, że odważacie się najeżdżać porządnych ludzi?
— Wiesz dokładnie, drabie, z kim masz do czynienia. — Macie przecież nakaz powystrzelać nas, ale ja cię unieszkodliwię, ty rabusiu!
Walnął go pięścią w skroń tak, że drab upadł. Teraz zwrócił się do Mariana. Ten klęczał na drugim, również zupełnie pokonanym.
— Czekaj, pomogę ci!
Z tymi słowy podszedł i wymierzył mordercy cios, który miał taki sam skutek, jak poprzedni.
— A teraz związać, zakneblować i sprzątnąć, by ich nie znaleziono.
Obu związano ich własnymi rzemieniami, a usta zakneblowano chustkami. Potem przy pomocy lassa przywiązano ich do koni. Trzeci koń był dowódcy. Odprowadzono wszystkie trzy w ustronie i zatarto ślady ich pobytu.
Tymczasem zjawili się trzej oficerowie.
Powitano ich z formalną grzecznością. Zorski i Mariano zauważyli, że kapitan rzuca w około okiem szukając swych sprzymierzeńców. Nie zobaczył nikogo.
Obaj sekundanci zeszli się jeszcze raz, by się ostatecznie umówić. Sekundant przeciwnej strony przyniósł Zorskiemu szablę. Naprzód usiłował doprowadzić do pojednania, ale kapitan odmówił Z dumną miną.
— Nie ma o czym mówić! Chcę widzieć krew. Mój przeciwnik postawił warunek, że zadośćuczynienie nastąpi wtedy, gdy który z nas nie będzie władać bronią. Przyjąłem warunek i nie mam ochoty odstąpić od pojedynku.
— A pan Zorski? — zapytał sekundant.
— Ja także nie, tym bardziej, że sam podyktowałem warunki. Zresztą miałbym jedną jeszcze uwagę, jeżeli pan pozwoli.
— Proszę!
— Już wczoraj powiedziałem panu, że znany; mi jest wynik dzisiejszej walki, pan mi nie wierzył. Dziś dam panu dowód. Komu wypadnie pałasz ten jest zwyciężony. Odetnę więc memu przeciwnikowi palce prawej ręki. Łatwiejby było zabić go, ale niech łajdak będzie lepiej kaleką, niż trupem.
— Panie! — ryknął rotmistrz.
— Sennor, — napomniał sekundant. — Sam pan wczoraj zwrócił uwagę na reguły pojedynku. Czy jest zwyczajem, obrzucać obelgami przeciwnika na placu?
— Nie. Ale też nie jest zwyczajem bić się z szubrawcem, a jeżeli się to czyni, to tylko z tym zastrzeżeniem, że można go traktować jak szubrawca. Zresztą chcę jeszcze dodać, że i drugi mój przeciwnik nie wyjdzie z tego pojedynku cało, kula roztrzaska mu prawicę. Naprzód!
— Tak naprzód, — zawołał kapitan. — Pójdzie do diabła nim się spostrzeże!
Zorski nie odpowiedział mu. Dopiero, gdy, otrzymał swój pałasz i stał naprzeciw rotmistrza, zapytał sekundanta:
— Czy wolno mi powiedzieć jeszcze jedna słówko?
— Jeżeli nie będzie nową obelgą — wolno.
— Nie jest obelgą tylko zwyczajną uwagą, której prawdziwość później udowodnię. A więc — mąż, naprzeciw którego stoję, oczekuje z wielką pewnością, że padną dwa strzały z góry, albo z krzewów. Jeden ma trafić mnie, drugi mego sekundanta.
Przekupiony morderca dziś o północy ma koło ladrillos otrzymać zapłatę.
Oficer cofnął się o krok i zawołał gniewnie:
— Sennor, to niegodne, to śmiertelna obraza!
— To czysta prawda, — odpowiedział Zorski zimno. — Proszę tylko popatrzeć na kapitana. Czyż nie jest on blady jak trup ze wzruszenia? Czy klinga nie drży w jego ręce? Czy to jest wzrok niewinnego?
Sekundant spojrzał na swego przełożonego i zbladł.
— O dios, pan rzeczywiście drży, kapitanie!
— Przywidzenie! — krzyknął Verdoja.
— A słyszy pan drżenie jego głosu? — zapytał Zorski. — To obawa. Wie, że Książę Skał nie może być zwyciężony. Wie, że dotrzymam słowa. Wie, że jego prawica jest zgubiona. Naprzód, rozpocznijmy komedię!
— Zaczynamy! — rzekł kapitan.
— Stój! — zawołał Polak i wytrącił mu pałasz z ręki. — Jeszcze sekundanci nie stoją po naszych lewicach. Znak jeszcze nie dany. Uważaj pan na reguły, bo inaczej rzucę szablę i chwycę za pierwszą lepszą rózgę!
Podano mu znowu pałasz, przeciwnicy ustawili się. Mariano był znakomitym szermierzem, ale nie wiedział, jak to Zorski zechce odciąć cztery palce tkwiące w koszu pałasza. Uważał to za rzecz niemożliwą.
Dano znak.
Kapitan rzucił się z furią na Zorskiego, ten jednak stał dumny, spokojny i uśmiechnięty, parując każdy wypad z łatwością. Naraz oczy jego zabłysły: straszliwe uderzenie odrzuciło rękę przeciwnika w bok, klinga obróciła się lotem błyskawicy — krzyk rotmistrza i szabla upadła na ziemię.
— O moja ręka! — ryczał.
Pałasz leżał na ziemi, w koszu rękojeści tkwiły dwa odcięte palce, dwa zaś leżały na boku podczas, gdy zraniony ukrywał swoją rękę pod połę munduru. Zorski spokojnie wyciągnął chustkę i otarł krew z ostrza swojej szpady, następnie zwrócił się do sekundanta:
— Widzisz, sennor, że dotrzymuję słowa. Człowiek ten nigdy już nie dotknie prawicą damy, która mu na to nie pozwoli.
Wtedy kapitan podniósł krwawiące ramię i rzekł:
— Człowieku, jesteś diabłem, ale strzeż się mej zemsty!
Pardero był blady i patrzył wystraszonym wzrokiem na sekundantów.
Zbadano dokładnie oba pistolety i nabito je, potem podano w kapeluszu do wyboru. Ustawili się naprzeciw, siebie w odległości trzech kroków. Porucznik stanął na boku, Mariano za Zorskim.
Kapitan stał opodal, trzymając rękę w prowizorycznym temblaku, i rzucał nienawiścią ziejące spojrzenia na Zorskiego. Dałby w tej chwili połowę życia, byłe tylko kula Pardero przebiła serce lekarza.
Porucznik podniósł rękę i liczył:
— Raz!
Prawe ręce przeciwników podniosły, uzbrojone w pistolety i mierzące w pierś nieprzyjaciela.
— Dwa!
Ręka Pardera zadrżała. Zacisnął zęby i przezwyciężał drżenie. Oczy utkwił w serce Zorskiego. Właśnie tam miała trafić kula. Przecież o trzy kroki nie mógł chybić. To przekonanie powóciło mu spokój i ufność w siebie. Zorski zaś stał jak posąg z uśmiechem wyższości na ustach.
— Trzy!
Śmiercionośne słowo. Zorski nie odwrócił wzroku od oka Pardery, jednak na ostatnie słowo komendy zwrócił broń na lufę pistoletu przeciwnika. Huknęły dwa wystrzały. Ręka Pardero została odrzucona w tył razem z pistoletem. Huknął drugi strzał Zorskiego. W tej chwili Pardero nieludzko wrzasnął i broń wypadła mu z ręki. Równocześnie krzyknął kapitan, stojący z boku.
— Moja ręka! — wołał porucznik.
— Jestem trafiony! — krzyczał kapitan.
— Niemożliwe — zawołał sekundant i przyskoczył do niego.
— Tak, tak — rzekł Zorski spokojnie. — Sennor Pardero nie ma silnej ręki. Moja pierwsza kula poszła na jego lufę i odrzuciła ją. Druga zaś roztrzaskała mu rękę i poszła trochę w bok, jak widzę kula mego nieprzyjaciela, przeznaczona dla mnie trafiła w zranioną już rękę mego poprzedniego przeciwnika.
Kto pragnie strzelać, musi przedtem się trochę nauczyć, kto zaś ma odwagę obrażać damy musi być przygotowany na poniesienie wszelkich konsekwencji. Mam zwyczaj takim ludziom jak wy, ubezwładniać prawice. Addio, sennores.
Chciał podejść do konia, jednak sekundant przeciwników zastąpił mu drogę:
— Panie, pan jest lekarzem, tutaj jest dwóch rannych!
— Nie mam zwyczaju goić ran, które sam zadaję, co oświadczyłem panu wczoraj. Zresztą druga rana kapitana nie jest niebezpieczna. Może na przyszłość rotmistrz będzie się strzec przyjaciół, którzy doń strzelają, podczas gdy przeciwnik szanuje jego życie. Adieu.
Odjechali odprowadzani przekleństwami trzech oficerów.
Ci zaś nie wiele sobie robili z przekleństw.
Szukali miejsca, w którym zostawili swoich więźniów.
— Jakże mi lekko na sercu — rzekł Mariano, — Nie bez troski szedłem na to spotkanie!
— Nie znałeś jeszcze mnie, zauważył wesoło Zorski. — Teraz do hacjendy, gdyż boję się utracić niespodziankę, jaka na mnie czeka.
Obaj pojmani zostali przywiązani do koni, na których siedzieli, ale tak, że nikt nie mógł ich zauważyć.
— Nie wolno wam pisnąć ani słowa, bo dostaniecie kulę w łeb. Rozwiążę wam ręce, ale musicie trzymać się naszego boku.
Mimo to, że otrzymali dość dużo swobody, nie mogli się bronić, gdyż nie mieli broni. Zorski specjalnie dał im pozorną swobodę ruchów, by lancetnicy nie poznali, że prowadzi ze sobą jeńców.
Jechano galopem. Brama była otwarta. Hacjendero stał w portalu i zdziwił się widząc oprócz swych gości jeszcze dwóch mężczyzn.
— A, wreszcie jesteście! Szukaliśmy was! Przyprowadzacie nam gości, sennorowie?
Zorski objaśnił wszystko Arbellesowi.
— A teraz proszę mi dać piwnicę, w której mógłbym umieścić więźniów.
Bandytom znowu związano ręce i zaprowadzono do lochu.
Teraz dopiero obaj przyjaciele udali się do jadalni na śniadanie. Zastali tam już Helmera, Karię i Emmę, którzy na parę chwil tylko opuścili pokój chorego. Wszyscy słuchali opowiadań Zorskiego z zapartym tchem.
Zorski zyskał poklask obecnych. Obawiano się jednak zemsty lancetników. Dopiero słowa Zorskiego uspokoiły ich.
— Lancetnicy są przecież poddanymi Juareza, który prędzej czy później dojdzie do prezydentury. On zaś jest dla pana przychylnie usposobiony, dał już nawet tego dowód. Nad tym będą musieli się zastanowić oficerowie.
Zresztą mam przeciw nim bardzo niebezpieczną broń, naszych więźniów, których zaraz przesłuchamy. Człowiek wczoraj pojmany leży zamknięty w moim pokoju. Nie miałem czasu dzisiaj nawet popatrzeć na niego, zaraz go wprowadzę.
Poszedł do swego pokoju i zastał więźnia w tej samej pozycji, w jakiej go zostawił o świcie. Był siny, zdrętwiały. Cichy jęk wydzierał się z zakneblowanych ust. Zorski widząc, że więzień może umrzeć wskutek uduszenia, rozkneblował mu usta, potem oswobodził nogi i tylko zostawił więzy na rękach.
— Wstawaj! Chcę z tobą pomówić!
Więzień podniósł się z trudem. Lecz odzyskawszy możność mówienia zwrócił się do Zorskiego.
— Jak śmie pan porywać się na mnie! Jestem wolnym Meksykaninem!
— Ależ nie żartuj! Przecież widzisz, że przestałeś był wolnym Meksykaninem!
— Ale bez mojej winy. Żądam wolności i zadośćuczynienia.
— Twoich żądań nie mogę uwzględnić. Chodź!
Meksykanin usiłował stawie opór, ale nadaremnie. Nie był panem swoich ruchów i dlatego też nie próbował ucieczki.
Weszli do jadalni. I tu Zorski rozpoczął badanie.
— Stoisz przed ludźmi, którzy będą stanowić o twoim losie. Spodziewam się, że będziesz miał na uwadze twoją korzyść i na pytanie odpowiadać będziesz otwarcie i szczerze.
— Nikt nie ma prawa przesłuchiwać mnie. Takie prawa ma tylko sędzia.
— Mylisz się. Wszyscy tutaj obecni są twoimi sędziami. Powiedziałem ci już, że się z tobą nie będę długo bawić. Zostałeś najęty, by zabić kilku z nas. Podsłuchałem twoją rozmowę o północy pod palisadami, a potem w ruinach.
Byłem także przy kamieniu i czytałem karteczkę, którą położył tam dla ciebie kapitan; masz ją jeszcze w kieszeni. Strzelaliście do mnie z jam tygrysa — wiem o wszystkim.
— Jesteś mordercą i jeżeli nie powiesz wszystkiego otwarcie, każę cię powiesić za dziesięć minut.
Słowa te wywarły kolosalne wrażenie na zbóju. Widział, że wszystko zostało odkryte i upór ustąpił z jego twarzy.
Milczał.
— Pytam cię, czy będziesz szczerze odpowiadał — ciągnął dalej Zorski. — Jeżeli nie chcesz, przesłuchanie uważam za skończone i wkrótce zostanie wyrok wykonany.
Zbój patrzył ponuro w ziemię. Potem rzekł:
— Jeżeli pan to uczyni, pomszczą mnie, jestem tego pewny, gdyż mam towarzyszy.
— Ba, pozostało ci tylko dwóch. Czekali na ciebie przy wapiennym złomie, byliśmy tam dzisiaj i pojmaliśmy ich. Niebawem ich zobaczysz.
Meksykanin zbladł.
— Nie wierzę wam, chcecie mnie tylko nastraszyć!
— Nigdy nie posługuję się kłamstwem. Podejdź do okna i popatrz na podwórze. Stoją tam jeszcze ich konie, a twój z nimi.
Rozbójnik natychmiast przekonał się o prawdziwości słów Zorskiego. Usiłował go jednak nastraszyć:
— W takim razie kapitan zemści się za mnie!
— O, ich boję się najmniej! Popatrz tam! Widzisz tych trzech jeźdźców? To kapitan i dwaj porucznicy. Gdy zbliżą się zobaczysz, że Vardejo i Pardero mają przewiązane ręce. Biłem się dziś z nimi przy wapiennym złomie i zraniłem jednego i drugiego w prawicę. Od nich nie czekaj pomocy!
Pojmany zadrżał. Zebrani w pokoju mieszkańcy hacjendy również zobaczyli przez okno, przybyłych oficerów.
Dzikie ich twarze wyrażały niepohamowaną żądzę zemsty. Miny te nie zwiastowały nic dobrego. Nie można było spodziewać się pokoju, mając, tak zaciętych wrogów przy boku. Martwiło to bardzo starego Arbellesa, który pragnął pozbyć się burz, które nieraz już waliły w mury jego hacjendy.
— Czy spodziewasz się jeszcze pomocy od kapitana? — zapytał Zorski.
Zapytany milczał.
— Odpowiadaj! — ciągnął dalej Zorski. — Przyznajesz, że najął was niejaki Kortejo, by napaść i zabić mnie i moich towarzyszy? Nie udało się to, wtedy zaangażował was, pozostałych, Verdoja, by mnie zastrzelić. I dlatego też strzelaliście do mnie.
— Ja nie, tylko ci dwaj, których pan zabił w jarze.
— Nie tłumacz się. Byłeś ich dowódcą. Potem spotykałeś się z Verdoją i podczas ostatniej schadzki zawezwał cię, byś zabił mnie i sennora Mariano i to w chwili, gdy stanę naprzeciw tego tchórzliwego kapitana.
— Tak, ale — wierz mi, sennor — nie byłbym pana nigdy zastrzelił. Byłbym wystąpił i oznajmił panu, co kapitan względem pana zamierza uczynić.
— Oh, mnie nie oszukasz. Zresztą, zobaczysz zaraz swoich kamratów. Mariano, wprowadź obu!
Gdy rozbójnicy zobaczyli swego dowódcę, tak się przerazili, że Zorski wydobył od nich zeznanie całej prawdy.
Dowiedzieli się, że ich towarzysz powiedział prawie wszystko, nie widzieli więc najmniejszej przyczyny przeczyć temu i na dobitkę popaść w niebardzo bezpieczną sytuację.
— Jeteście mordercami, a może jeszcze czymś gorszym, zasłużyliście na stryczek. Ja jednak jestem gotów darować wam życie, jeżeli powtórzycie swoje zeznania w obecności kapitana Verdoji, naturalnie, jeśli zajdzie tego potrzeba.
Spojrzeli na siebie i nic nie odrzekli. Wreszcie dowódca zapytał:
— Czy to koniecznie potrzebne?
— Tak. Jeżeli tego nie uczynicie, każę was natychmiast powiesić. Nie sądźcie, że to tylko groźba!
— Dla rotmistrza nie damy się powiesić. Jeżeli rzeczywiście od tego zeznania zależy nasze życie, wszystko powiemy w jego obecności.
— Dobrze. Teraz was zamknę. Nie starajcie się uciec, gdyż wszelkie usiłowania zapłacicie życiem.
Zamknięto ich w jednym lochu. Zorski spodziewał się, że oficerowie zaczną niebawem działać, dlatego też wszyscy zostali w domu, by w razie potrzeby być w pogotowiu...

Trzej oficerowie, po odjeździe Zorskiego i Mariana, zostali na placu, gdyż zmuszały ich do tego odniesione rany. Ręka Pardero była zupełnie roztrzaskana, ale nie krwawiła mocno. Inaczej było z ręką kapitana. Ostre cięcia dłoni, które spowodowały odpadnięcie palców, bardzo krwawiły, a rana na ramieniu od kuli, chociaż nie niebezpieczna, rozerwała — jak się zdawało — poważną żyłę. Trudno było zatamować krew.
— I kto by pomyślał? — rzekł Pardero.
— Że będzie pan tak niezręczny, by strzelać do mnie! — przerwał mu kapitan.
— Ja? Przecież pan słyszał, jak się to stało! Ten Zorski jest jedynym na świecie szermierzem i strzelcem.
— Proszę panów nie kłócić się! — rzekł sekundant, obwiązując rany. — Spotkanie było rzeczywiście nadzwyczajne. Ten Zorski to naprawdę szatan. Wprawa jego w szermierce i w strzelaniu jest nadzwyczajna, ale zdziwiły mnie jego słowa.
— Rzeczywiście — zauważył Pardero. — On oskarżył pana o wynajęcie morderców!
— Złośliwość — odparł Verdoja.
Mimo to nie mógł ukryć rumieńców, które wystąpiły na jego bladej twarzy.
Sekundant patrzył nań uważnie. Był człowiekiem honoru i — chociaż był Meksykaninem — nie chciał być nigdy obwiniony o udział w nieczystej sprawie. Nie wiedział o właściwych zamiarach swojego przełożonego. Przeczuwał on, że oskarżenie Zorskiego nie było bezpodstawne i dlatego zapytał:
— Cóż właściwie mogło tego Polaka uprawnić do rzucania takich obelg?
— Jego złośliwość — rzekł kapitan.
— Może się pan myli — zauważył sekundant spokojnie. — O ile znam Żorskiego, wiem, że jest on niezdolny do takiej złośliwości.
— A więc był to tylko frazes, obliczony na efekt!
— I to do mnie nie przemawia. Zorski, znakomity strzelec, nie jest bynajmniej aktorem.
Verdoja tupnął gniewnie nogą.
— Milcz pan! Czy chce mi pan może powiedzieć, że wierzysz w to, co powiedział?
— Rzucał na pana obelżywe słowa, których pan nie odparował — rzekł porucznik. — Muszę zbadać bliżej tę sprawę. Zaraz po naszym powrocie pomówię z sennorem Zorskim. Zarzucił panu skrytobójstwo, jeżeli to jest nieprawdą, musi odwołać oskarżenie, jeżeli jego oskarżenie jest słuszne, opuszczę natychmiast swoje stanowisko.
— Zakazuję panu mówić z tym człowiekiem! — ryknął kapitan.
— Rozkazywać mi pan może tylko w sprawach służbowych i proszę zaprzestać rozmowy na ten temat, bym mógł dokończyć opatrunek.
Wreszcie posępni wrócili do hacjendy. Przy wjeździe w bramę porucznik-sekundant miał minę nieco dumną.
W hacjendzie obaj ranni zawezwali lekarza szwadronu. Od niego dowiedzieli się, że przybył posłaniec z rozkazem od Juareza, by natychmiast wyruszyć do Monclowy, gdyż ludność zbuntowała się przeciw rządowi.
— Będę mógł jechać? — zapytał chirurga.
— Tak. Jazda nie naruszy rany, obawiać się można tylko gorączki, ale dam panu zioła, które nie pozwolą jej tak szybko wystąpić.
— A porucznik Pardero?
— Jego rana jest cięższa, ale nie niebezpieczna. I on może jechać, w każdym razie szablą panowie władać nie będziecie mogli.
— Będę się bić lewą ręką. Jutro rano wyruszymy.
Tymczasem porucznik wykonał swoje przyrzeczenie i udał się do Zorskiego. Ten wprawdzie poznał, że ma do czynienia z człowiekiem honoru, ale odmówił wszelkich wyjaśnień.
— A jednak mimo wszystko muszę mieć wyjaśnienie — rzekł porucznik. — Przybył posłaniec z rozkazem natychmiastowego wyruszenia. Juarez prowadzi nas do Monclowy. Jeżeli ma pan prawo oskarżyć kapitana o skrytobójstwo lub namowę do podobnego czynu, występuję ze służby, albo jego zmuszę do wystąpienia. To samo będzie z Pardero, gdyż sądzę, że zaprzyjaźnili się po tym pojedynku. Właściwie wystarczy już ich bezczelne zachowanie się wobec dam, by się od nich odwrócić.
— Mimo to, był pan ich sekundantem.
— Któż miał nim być? Zresztą, dowiedziałem się dokładnie o wszystkim dopiero w drodze. Teraz pan przyzna, że muszę prosić o natychmiastowe wyjaśnienie.
— Dam je panu w najbliższym czasie. Kapitan, jak sądzę, wkrótce wyjedzie, by dać znać o wszystkim temu, któremu polecił dokonać morderstwa. Zamierzam obserwować go, a pan mi będzie towarzyszyć i tą drogą przekona się pan o prawdziwości moich słów. Przygotuj się pan do konnego spaceru, ale tak, by nas nikt nie spostrzegł.

Gdy chirurg wyszedł z pokoju rannych, kapitan wyruszył z hacjendy w towarzystwie porucznika.
Pardero był prawdziwym Meksykaninem, lekkomyślny i podporządkowujący wszystko swoim życzeniom. Był biedny, nie chciał jednak nim pozostać. Pragnął bogactw. By stać się bogatym, nie przebierał w środkach, ale jakoś dotąd nie bardzo mu się udawało. Bardzo się zadłużył, a jednym z głównych wierzycieli był kapitan. Verdoja wykorzystał to.
Potrzebował sprzymierzeńca, który by był od niego zależny. Do tego najlepiej nadawał się Pardero.
Verdoja nie wiedział, że jego pomocnicy są pojmani. Nie mógł pojąć, jakim sposobem Zorski dowiedział się o zmowie i znów jechał do kamienia, by położyć tam kartkę, gdyż chciał się ze zbójem umówić o północy.
— Dlaczego wyruszamy do Munclowy dopiero jutro? — pytał po drodze Pardero. — Wedle rozkazu mamy dziś wyruszyć.
— Mamy jeszcze pewną rzecz do załatwienia. Musimy tego Zorskiego sprzątnąć. Chciałbym też panu zaufać tajemnicę, ale, czy mogę panu wierzyć?
— Przysięgam, że jej dochowam!
— Dobrze więc. Co pan sądzi o tym, co powiedział Zorski? Przyznaję się panu, że miał rację.
Pardero zdziwił się.
— A więc to prawda?
— Tak. Gdyby mój plan udał się, mielibyśmy obaj jeszcze ręce, a djabeł byłby zabrał Zorskiego i sekundanta. Muszę panu nadmienić, że mam rozkaz od bardzo wysokiej i wpływowej osobistości unieszkodliwienia Zorskiego i jego towarzyszy.

— Ostatnie słowa były chytrym wyrachowaniem, Miały Pardera nakłonić do pomocy kapitanowi.
— A to zadziwiające — rzekł tenże. — Czy wolno zapytać o imię?
— Teraz jeszcze nie. Ten Zorski jest czymś więcej aniżeli się wydaje. Od jego zniknięcia zależy powodzenie dalekosiężnych planów, a ten, który je spowoduje, może liczyć na wielką wdzięczność. Może pan sobie zdać sprawę z tego, że nie wdawałbym się w niebezpieczną sprawę, gdybym nie wiedział, że przez to otwiera mi się kariera, o jakiej nie mógłbym nigdy marzyć nawet.
Wszystko to było wierutnym kłamstwem, obliczonym na złowienie porucznika. Udało mu się też to znakomicie.
— Sądzisz, że i mnie wynagrodzą, gdybym panu pomógł?
— Tak samo, jak i mnie. Przede wszystkim możemy się spodziewać awansu i znacznej nagrody pieniężnej. Czy mogę liczyć na pana?
— Oczywiście, kapitanie! Z największą gotowością jestem do usług. Proszę mi tylko dać wskazówki, co mam uczynić.
— Teraz jeszcze sam nie wiem. Przede wszystkim muszę się dowiedzieć, dlaczego ten najęty człowiek nie przybył. Dam mu znak, że dzisiaj wieczorem chcę się z nim widzieć. Rozmówię się z nim, podam warunki.
— Ale jak się Zorski dowiedział o tej całej sprawie?
— To zagadka...
— Ten rozbójnik chyba jej nie zdradził?!
— Nie, na niego można liczyć. Sądzę, że nas Zorski podsłuchał. Musiał przypadkowo być na miejscu naszej rozmowy. Dlatego dzisiaj umówię się z nim gdzieindziej. Chodźmy.
Pardero musiał się na razie zadowolić tym objaśnieniem i jechał kłusem razem z kapitanem.
Zaraz po ich wyjeździe z hacjendy Zorski z porucznikiem dosiedli koni i udali się w stronę jaru, gdzie leżał kamień. Zsiadłszy z koni, doszli do prowizorycznej poczty i ukryli się w krzakach.
Długo czekali na przybycie Verdoji i Pardero. Gdy ci przyjechali. Verdoja podniósł kamień i wsunął pod niego karteczkę. Nasłuchiwał parę minut, czy się coś w krzakach nie porusza, potem wsiadł na konia i odjechali.
Teraz Zorski i porucznik wyszli z ukrycia. Lekarz podniósł kamień i wyjął kartkę.
— Pardero był z nim — rzekł porucznik — więc i on jest wtajemniczony w tę całą aferę. Czy można przeczytać karteczkę, sennor?
Zorski spojrzał na nią i dał ją porucznikowi.

„Bądź w pobliżu tego miejsca. O północy spotkam się z tobą koło kamienia. Musisz się usprawiedliwić“.

I tym razem nie było podpisu. Porucznik zapytał:
— A więc to przeznaczone dla tego, który miał panów zastrzelić?
— Tak jest, ale człowiek ten nie przyjdzie o północy, gdyż znajduje się w mojej mocy. Jest więźniem w hacjendzie. Chodźmy do koni. Skoro pan widział morderców na własne oczy, opowiem panu podczas jazdy całą historię.
To, co usłyszał porucznik, wywołało w nim nie tylko zdziwienie, ale głęboką pogardę. Postanowił działać w myśl swojej poczciwej i honorowej naturze.
— Co teraz? — zapytał Zorskiego.
— Przede wszystkim zdemaskuję kapitana i jego pomocnika. Pana zaś proszę na świadka w tej sprawie. Więźniom obiecałem darować życie, skoro złożą prawdziwe zeznania. Na razie uczynili już to, więc dotrzymam słowa.
— Hm, nie bardzo słusznie pan postąpił. Te draby zasłużyli na stryczek. Jeżeli puści ich się bezkarnie, nigdy nie będzie pan bezpieczny.
— I ja jestem tego zdania, ale dotychczas nigdy nie złamałem słowa, to i teraz nie złamię. Może moja wielkoduszność naprawi ich spaczone dusze.
— Nie sądzę. Na tego rodzaju ludzi nie robi wrażenia miłość lub względy, uważają je raczej za słabość, ale pan, niestety, dał słowo, trudno je cofnąć.
Do hacjendy przybyli później, niż kapitan i porucznik. Verdoja był w obozie i zobaczył ich. Zmarszczył czoło. Był zły, że Zorski jest w towarzystwie jego porucznika. Zawołał go też natychmiast.
— Poruczniku, gdzie pan był?
— Na przechadzce.
— Czy prosił pan o pozwolenie? — zapytał groźnie.
— Dotychczas nigdy o nic nie prosiłem — rzekł oficer ostro.
— To prawda, ale nie jesteśmy teraz w garnizonie, lecz w marszu. Oddaj pan szpadę, poruczniku, za niesubordynację. Natychmiast!
Porucznik był bardzo młody, ale niezwykle odważny.
Zapanował nad sobą i śmiejąc się odparł:
— Moją szpadę? Nie ma pan prawa odbierać mi jej!
— Jestem pańskim przełożonym!
— Był pan nim! Jesteś łotrem i zbójem! Byłoby dla mnie ogromną hańbą, gdybyś dotknął mojej szpady!
Słowa te wymówione były donośnym głosem, tak, że wszyscy żołnierze słyszeli i zrozumieli je.
Gdy uświadomili sobie, jaka obelga spotkała ich kapitana, otoczyli go kołem.
Obraza była tak wielka, że kapitan w pierwszej chwili nie znalazł słowa odpowiedzi.
Nagle dobył z za pasa rewolwer i wymierzywszy w porucznika, zawołał grzmiącym głosem, a jednak drżącym ze wściekłości:
— Odwołaj natychmiast te słowa, bo cię zastrzelę!
— Odwołać? Nie. Raczej powtórzyć mogę je raz jeszcze — rzekł nieustraszenie porucznik.
Kapitan chciał już wypalić, ale w tej chwili Zorski dał swemu koniowi ostrogę. Rzucił się w stronę kapitana i wymierzył mu tak mocny cios pięścią, że Verdoja runął na ziemię.
— Cóż to znowu? Jak pan śmie!? — krzyknął Pardero.
— Ha! zawołał młody porucznik do Pardery. — I pan jest łotrem, którego należałoby, zgładzić!
Pardero zbladł ze złości i obawy.
— Pan oszalał! — zawołał.
— Nie, jestem panem moich zmysłów i wiem, co czynię i mówię.
— Jestem pańskim przełożonym, a pan najmłodszym oficerem! — mówił, dławiąc się Pardero.
— Nie jest pan już moim przełożonym. Nie będę walczył z panem w jednym szeregu!
— Aha, więc pan ustępuje?
— Albo ja, albo wy obydwaj!
— Pan zapomina, że nie jest tak łatwo opuścić wojsko — zaśmiał się Pardero szyderczo. — Teraz aresztuję pana, poruczniku, z powodu wyłamania się z pod dyscypliny wojskowej. Pana zaś, panie Zorski, aresztuję za zranienie kapitana Verdoji!
— Tak pan sądzi? — zapytał Zorski. — Pan chcialby mnie uwięzić?
Pardero stał w pobliżu. Była to nieostrożność z jego strony, gdyż Zorski zbliżył się, porwał go za kołnierz i rzucił nim o ziemię. Tego było już lancetnikom za dużo. Z grona ich wystąpił stary wachmistrz, zasalutował przed porucznikiem i zapytał:
— Sennor poruczniku, wolno nam dowiedzieć się, co to wszystko znaczy?
Zapytany przytaknął mu uprzejmie głową i rzekł:
— Bartolo, który z oficerów jest dla was najmilszy?
— Hm, pan sam, poruczniku, wszak pan o tym dobrze wie. Gdyby było inaczej, nie przyglądalibyśmy się tak spokojnie rozgrywającym się przed chwilą scenom.
— A więc bardzo ładnie, Bartolo. Powiem ci więc, że ci dwaj nasi przełożeni bardzo niegodnie postąpili. Pertraktują ze zbójami i rabusiami, by mordować porządnych ludzi i obrażać czcigodne damy.
— Czy to prawda, sennor?
— Może mi pan wierzyć. Dziś rano mieli pojedynek, w którym obaj utracili prawice. Był to sąd Boży. Nie są godni prowadzić poczciwych lancetników meksykańskich. Nie będę służył w ich pułku.
— Caramba, ja też występuję! — rzekł stary.
— To niepotrzebne. Bartolo. Jesteś starym wiarusem i wiesz co przystoi, a co nie. Sądzę, że zbadamy wypadek i rozstrzygniemy, kto ma wystąpić, oni obaj, czy my.
— To prawda, sennorze poruczniku — mówił wachmistrz, gładząc wąsy — ale gdy pan wystapi, to i ja z panem, a cały szwadron rozluźni się. Gdy zaś wypędzą do djabla tych obu, wtedy pan zostanie kapitanem.
— A ty porucznikiem.
— A więc mamy ukonstytuować sąd wojenny?
— Nie, przestępstwa ich nie są natury wojskowej, tu trzeba raczej sądu honorowego.
— Dobrze, odbierzemy im broń.
— Rozumie się.
— Związać?
— Nie. Ale tymczasem są aresztantami i będą pod strażą w jednej z komnat hacjendy. Sąd będzie się odbywał na podwórzu, tak, by cały, szwadron słyszał. Oni są teraz nieprzytomni. Każ ich zamknąć i otoczyć strażą, potem przyjdziesz na górę, by być obecnym przy ich przesłuchaniu.
Szczęściem było dla młodego porucznika, że był tak lubiany przez żołnierzy, w innym razie zabiliby go podwładni za obrazę kapitana. Na jego znak zabrano obu nieprzytomnym broń, a potem zaniesiono do małej izby.
Porucznik i Zorski poszli do domu, gdzie opowiedzieli wszystkim powyższe wypadki.
Mariano zaproponował, by sąd honorowy odbył się w obecności mieszkańców hacjendy i by więźniów przyprowadzono w asyście kilku silnych vaqueros.
Stary wachmistrz poszedł z Zorskim i porucznikiem do trzech więźniów, którzy mieli powtórzyć swoje zeznania.
Po złożeniu zeznań przyniesiono na podwórze ławki i krzesła, na których miał zasiąść komplet sędziów. Przy jednym stole siedział porucznik, obok niego wachmistrz, a z prawej i lewej strony podoficerowie. Oni tworzyli trybunał. Po drugiej stronie zajęli miejsce Zorski, Mariano i obie panie, jako oskarżyciele. Naprzeciw nich siedział Helmer i hacjendero, jako świadkowie. W pewnym oddaleniu stali lancetnicy, obok ciboleros i vaqueros, jako publiczność.
Teraz wprowadzono oskarżonych.
Trudno opisać nastrój, w jakim się obaj znajdowali. Nigdy chyba nie przypuszczali, że może nadejść chwila takiego upokorzenia. Pienili się ze złości i gdyby mogli władać prawicami, wyrwaliby się, bez wątpienia, z rąk czterech vaqueros, którzy, ich przyprowadzili.
— Co to znaczy?! — zawołał Verdoja, ujrzawszy całe zgromadzenie. — Po co tu stoicie?! — ryczał na żołnierzy. Zabierajcie się stąd, wy, psy!
— Proszę się uspokoić, sennor Verdoja — rzekł porucznik jako przewodniczący. — Stoi pan przed nami w charakterze oskarżonego i proszę się porządnie zachowywać.
— Jako oskarżony? Kto mnie oskarża? Kto ma być moim sędzią?
— My, jak to pan widzi.
Wtedy Verdoja zaśmiał się głośno i szyderczo.
— Czy nie znajduję się między obłąkanymi? Moi żołnierze chcą mnie osądzić! Łajdaki! Każę was tu zaraz powystrzelać!
Podniósł lewą pięść i podbiegł do wachmistrza, ale nie zdążył go uderzyć, gdyż vaqueros powstrzymali go.
— Należałoby związać obu pojmanych, jeżeli się nie uspokoją — rzekł Zorski.
— Biada wam! — syknął kapitan. — Nie ważycie się na to! Każę zburzyć całą hacjendę!
— Macie rzemienie, albo sznury? — zapytał w odpowiedzi porucznik.
Vaqueroz przynieśli żądane przedmioty. Wtedy kapitan zapytał głosem przepojonym jadem:
— Więc stoję tutaj w charakterze oskarżonego przed sądem wojennym?
— Myli się pan — rzekł przewodniczący. — Staje pan teraz przed sądem honorowym.
— Więc zaczynajcie swą czczą gadaninę, która ma być aktem oskarżającym mnie i porucznika Pardero.
— Sennor Zorski, oddaję panu głos — przemówił przewodniczący.
Zorski wstał.
— W imieniu dwóch dam oskarżam obu tych mężów o niegodne zachowanie się względem nich. Dalej, oskarżam o zamach skrytobójczy na mnie, sennora Mariana i sennora Helmera.
— Czy może pan udowodnić prawdziwość pańskich słów?
— Tak.
Porucznik zwrócił się do oskarżonych i zapytał:
— Co macie na swe usprawiedliwienie?
— Uważam oskarżenie za niegodne i nieprawdziwe i nie mamy zamiaru usprawiedliwiać się.
— To jest dowodem waszej winy — rzekł Zorski. — Nie możecie zaprzeczyć ani jednemu, ani drugiemu oskarżeniu.
— Zdaje mi się — odparł Verdoja — że mam naprawdę do czynienia z obłąkanymi. Ten człowiek, na podstawie czczych domysłów, ośmiela się stawiać przed sąd honorowy dwóch kawalerów i oficerów naszej sławetnej rzeczypospolitej. To nie tylko śmieszne, ale i bardzo hańbiące, a hańbę tę potrafię sobie powetować, skoro tylko skończy się ta komedia.
— Takiej kary nie boję się — odpowiedział Zorski — gdyż mam na wszystko dowody. Gdy obaj sennores dziś wyjechali, znalem już cel ich przejażdżki i wybrałem się ich tropem, by ich podsłuchać. Verdoja mianowicie obrał sobie jako pocztę kamień, pod który wkładał kartki z rozkazami. Dzisiejszy brzmi: „Bądź w pobliżu. O północy spotkam się z tobą koło kamienia. Masz się usprawiedliwić“. Nie sądzę, by Verdoja mógł temu zaprzeczyć.
Gdy Zorski wspomniał o kamieniu i wyciągnął kartkę, Verdoja zbladł. Widząc zwrócone na siebie oczy wszystkich, obaj oskarżeni milczeli. Zorski mówił dalej:
— Muszę jeszcze zauważyć, że podsłuchałem oskarżonego podczas jego tajemnych schadzek. Mam świadków, którzy dadzą nam najdokładniejsze objaśnienia.
Dał znak. Wprowadzono trzech pojmanych Meksykańczyków.
Na ich widok Verdoja zadrżał z przestrachu. Tego się nie spodziewał. Teraz wszystko musiało wyjść na jaw.
I tak było rzeczywiście. Pojmani złożyli wprawdzie zeznania z ogromnym zakłopotaniem, ale zgodnie z prawdą. Obie kartki uznano za pochodzące od Verdoji i tego nie można było zaprzeczyć. Obaj oskarżeni uciekli się jeszcze do jednego sposobu, mianowicie: nie chcieli odpowiadać na zadawane im pytania i odmówili wszelkich zeznań w tej sprawie.
— Wina oskarżonych jest jasno udowodniona — rzekł przewodniczący. — Według praw krajowych Verdoja zasłużył na śmierć. Nasz sąd jednak jest sądem honorowym, nie mamy więc karać, tylko rozstrzygać, czy mamy służyć dalej z tymi mężami. Co się tyczy mojej osoby, to oznajmiam stanowczo, że natychmiast występuję.
— Nie przyjmuję pańskiej dymisji! — zawołał Verdoja, przezwyciężywszy złość.
— O to pana nie pytam. Okazałeś się człowiekiem bezecnym, nie uzna ciebie swoim przełożonym żaden człowiek honoru. Zresztą, podkreślam, sam pan wyłamałeś się z pod subordynacji i posłuszeństwa. Stał się pan samowolny.
Otrzymał pan rozkaz natychmiastowego wyruszenia do Monclowy, jednakże nie wykonałes go, gdyż zatrzymały pana zamiary skrytobójcze. Uważam się upoważnionym do spisania protokółu i przesłania go Juarezowi.
Protokół ten będzie świadectwem, że wszystko, co przedsięwziąłem, biorę na swoją odpowiedzialność.
Od chwili, w której nie posłuchaleś rozkazu Juareza, jesteś rebelantem, a podwładni pańscy mają nie tylko prawo, ale nawet obowiązek odmówić panu posłuszeństwa.
— Dobrze, proszę, niech pan wystąpi! Nie zatrzymuję go wcale!
— Ani mnie, ani innych pan nie zatrzyma, gdy jestem przekonany, że przykład mój znajdzie naśladowców.
— No, niech mi się kto odważy!
— Aha, widzi pan! — padły słowa starego wachmistrza. Ja również oznajmiam, że dłużej nie chcę służyć w pułku łajdaka i spodziewam się, że wszyscy kamraci pójdą za moim przykładem.
Verdoja chciał właśnie coś powiedzieć, ale przemogły go groźne okrzyki podoficerów i szeregowców, którzy oznajmili, że nie chcą wiedzieć ani o Verdoji, ani o Pardero. Chcą natomiast, by, ich kapitanem był porucznik.
Verdoja chciał się rzucić między żołnierzy, ale vaquerowie mocno go trzymali. Gdy nastąpił spokój, porucznik rzekł:
— Przyjmuję przewodnictwo szwadronu. Juarez otrzyma moje doniesienie w tej sprawie i albo zatwierdzi, albo zmieni rangi przeze mnie nadane. W ten sposób sąd honorowy spełnił swą powinność. Morderców i ich towarzyszy oddajemy tym, którzy mieli paść ich ofiarą. Nasi byli przełożeni zostają tutaj, my zaś za piętnaście minut wyruszamy do Monclowy.
Rozkaz ten przyjęto wśród ogólnych okrzyków radości.
Jeńców odprowadzono do prowizorycznego więzienia, a porucznik udał się do swojej izby, by napisać doniesienie w tej sprawie do Juareza. Potem pożegnał się serdecznie z mieszkańcami hacjendy i wyruszył ze swoim szwadronem do Monclowy.
Verdoja szalał. To straszne upokorzenie mogla zmazać najokrutniejsza zemsta tylko. Maskował jednak swoje wzburzenie tak dobrze, że sojusznik jego nawet się nie domyślił, co nim targało. Pardero, stojąc przy oknie, rzekł:
— Na dworze stoi dwóch vaqueroz, uzbrojonych aż po zęby. Sądzą, że chcemy uciec. Ale, Verdoja, co z panem? Upokorzono nas w sposób niesłychany, a pan poddałeś się ich sądowi. Zaczynam już wątpić w to, coś mi pan powiedział... Ta wysoka protekcja, szczodra nagroda — — ——
— Pardero, czy mam pana nazwać słabą głową? Czy nie rozumie pan, że ta cała sprawa jest przemijającym epizodem, niemiłym intermezzo, które jednak ma swoje znaczenie dla nas? Ten nowoupieczony kapitan ma w każdym razie słuszność, ale to, co stracimy dzisiaj, odzyskamy stokrotnie. Mam rozkaz unieszkodliwienia paru osób i to się stanie, chociaż na razie muszę cierpieć. Ale za te cierpienia nagroda będzie większa.
— Czy jest pan tego pewny?
— Zupełnie.
— Dobrze, a jak unieszkodliwimy osoby, w których rękach jesteśmy? Mogą nas przecież zabić!
Verdoja także obawiał się tego, ale nie mógł dać poznać po sobie. Starał się uspokoić swego towarzysza niedoli, co mu się wreszcie udało. Wiedział dobrze, że nie może już liczyć na Juareza.
Wiedział również, iż partia przeciwna nie dowierza mu i ciągle go będzie miała na oku. W głębi duszy powziął myśl: zrezygnować ze służby wojskowej i żyć tylko dla dwóch celów. Jednym z nich było zasłużyć sobie na ziemię, obiecaną mu przez Korteja. Drugim posiadanie Emmy i zemsta za obelgę, którą obrzuciła go wprawdzie tylko pośrednio.
Do zrealizowania swych planów musiał mieć sprzymierzeńca. Tym miał być porucznik Pardero. Dlatego starał się go spętać i kłamał przed nim, że działa z wyższego rozkazu.
— Ja, prawdę powiedziawszy, z tego, co się stało, jestem bardzo zadowolony. Służba była dla mnie przeszkodą, ciężkim zadaniem. Skoro zaś ta przeszkoda została usunięta, mogę działać swobodnie. Czy wie pan, ileś mi winien, Pardero?
— Hm, będzie tam kilka tysięcy piastrów srebrem.
— Których mi pan nie byłbyś w stanie nigdy oddać, gdybyś został tym, czym byłeś. Dopomóż mi pan w moim zadaniu, zniszczę wszystkie kwity dłużnicze. Prócz tego może pan jeszcze liczyć na zapomogę i wysokie wynagrodzenie. A co najważniejsze, istnieje jeszcze słodsza i milsza niespodzianka, Indianka, piękna Karia.
— Do djabła, jeżeli pan dotrzyma obietnic, jestem do pańskich usług!
— Może pan na mnie liczyć. Co się zaś tyczy obawy, że mogą nas zabić, to jest ona zupełnie bez podstawy. Puszczą nas wolno, a potem działać, działać!
— A więc tych trzech sennorów?
— Tak, unieszkodliwić ich, to znaczy właściwie zabić. Dotychczas pragnąłem tylko ich śmierci, jednak po tym, co zaszło, będą musieli jeszcze przed śmiercią porządnie się namęczyć.
Djabelska radość zjawiła się na jego obliczu. Był to przedsmak zemsty.
Musimy ich pojmać i odstawić w pewne miejsce, gdzie skosztują rozkoszy więzienia aż do syta. Niedaleko od mojej hacjendy jest stary meksykański ołtarz ofiarny: piramida, posiadająca wewnątrz kurytarze i jaskinie, które ja jeden tylko znam.
Jest to tajemnica mojej rodziny. W tej jaskini będą mieszkać i usychać pojmani. Do tych jaskiń wsadzimy też obie sennority Emmę i Karię, które będą musiały wykonać każdy nasz rozkaz.
Pardero zadrżał radośnie, słysząc te słowa.
— Djabeł z pana, ale bardzo miły djabeł!
— Tak, będziemy obaj djabłami, którzy zwyciężą tych aniołów. Przy tym idę nie tylko za głosem zemsty i miłości, ale i za głosem wyrachowania. Żyjemy w bardzo niespokojnych czasach i trzeba się o wszystkim z góry upewnić.
Jeżeli zabiję tych trzech, a nagrody mi nie zechcą wypłacić, wtedy nie będę mógł nic zaradzić. Jeżeli zaś będą żyć, ale więzieni przeze mnie, wtedy, mogę z wielką pewnością wystąpić i zażądać zapłaty. Widzi pan, że ostrożnie działam dla naszego wspólnego dobra.
— Tak jest, posiada pan bystrość umysłu, ostrożność i chytrość. I to mnie właśnie napawa zaufaniem do pana, spodziewam się bowiem, że ziszczą się nasze plany. Może pan na mnie liczyć. Ale czy dosyć nas, by pokonać trzech silnych mężczyzn i dwie kobiety?
— A, to najmniejsza. W naszym błogosławionym Meksyku znajdzie się dosyć ludzi, którzy za garść srebrnych dolarów gotowi są pod naszą komendą wszystko uczynić. Niczego się nie obawiamy. Jedziemy w pustynię Mapini, a tam nie puści się za nimi nikt z pewnością.
— Na pustynię Mapini? Zginiemy tam!
— Nie ma obawy. Znam tę pustynię, jak własną kieszeń. Jest nie tylko z piasków i skał, jak to sobie o niej powiadają, ale także pełno tam lasów, w których można znaleźć mnóstwo owoców, by nie zginąć z głodu.
Tymczasem w salonie rozmawiano właśnie o więźniach. Rozmyślano nad tym, co z nimi zrobić. Mariano radził powystrzelać ich, inni jednakże sprzeciwili się temu. Uwięzieni wprawdzie mieli mordercze zamiary, ale nie wykonali ich.
Zresztą nie wiedziano jeszcze, jakie stanowisko w tej sprawie zajmie sławny Juarez. Lepiej było pozbyć się ich bez przelewu krwi, gdyż i tak byli dostatecznie ukarani utratą rąk. Dlatego ostatecznie uchwalono rozbroić ich i po dwóch dniach wypuścić na wolność. Nie chcieli bowiem, by wyruszyli przed wysłaniem posłańca do Juareza.
Co się zaś tyczy trzech zbójów, według danego przyrzeczenia Zorskieg. puszczono ich wolno. Otrzymali swoje konie, noże i lasso, odebrano im tylko pistolety i strzelby. Przy tym Zorski im oznajmił, że każdy z nich dostanie kulę w łeb, jeżeli tylko pokaże się w okolicy hacjendy.
Trzeciego dnia wyprowadzono Verdoję i Paradero i postawiono ich przed mieszkańcami hacjendy. Zorski obwieścił im zapadłą w ich sprawie uchwałę, a potem puszczono ich na wolność. Odjechali, nie powiedziawszy ani słowa.
Pierwszą ich stacją było miasteczko Nombre de Dois. Tam zamienili swój oficerski uniform na zwyczajne odzienie i zniknęli.
Po czasach rozdrażnienia i niepokoju nastąpiła dla hacjendy chwila ciszy. Zorski nie mógł wyjechać przed zupełnym wyzdrowieniem swego pacjenta. Najmniejsze uchybienie mogło zaważyć na życiu chorego, a nawet zniszczyć je.
Po czternastu dniach chory czuł się tak dobrze, że mógł wstawać z łóżka o własnych siłach. Po następnych ośmiu dniach przechadzał się po ogrodzie, a wreszcie przedsięwziął większy spacer piechotą.
Umysłowo wyzdrowiał już zupełnie, od tej jednak chwili, w której obudziła się w nim pamięć, żył tylko myślą zemsty na osobie hrabiego Alfonsa de Rodriganda. Dlatego nie puszczał od siebie przyjaciół.
Chciał się do nich przyłączyć, by w tej wyprawie pomścić swą krzywdę. Nie był na tyle silny, by, móc natychmiast wyruszyć, gdyż podczas długiej choroby odzwyczaił się od jazdy konno. Teraz więc zaczął ćwiczyć się od nowa.
Minęło parę tygodni.
Przez ten cały czas Mariano korespondował ze swoją Amy. Otrzymywał od niej odpowiedzi, pełne serdecznej wzajemności i zachęcanie do poddania się przewodnictwu Zorskiego. Zarazem zapewniała go o swej gorącej wierności i miłości.
Zorski pisał jeszcze z Vera Cruz do swojej żony, by listy do niego wysyłała na ręce swej przyjaciółki Amy Lindsay, od której z pewnością je otrzyma, choćby się znajdował na końcu świata.
Dziś Mariano otrzymał nadzwyczajnej objętości list od ukochanej. Gdy go odpieczętował, znalazł list dla Zorskiego.
Pismo było z Zalesia. Zorski czytał je z ogromną radością, oddaliwszy się do swego pokoju. Treść przepełniona była szczęściem, radością i miłością. List był długi i zawierał kartkę dla kapitana Helmera, do którego pisała żona.
Róża opisywała wszystko, co zdarzyło się podczas nieobecności Zorskiego. Potem o sprawach, dotyczących jej osoby. Największą jednak radością napełniły Zorskiego końcowe słowa, podczas pisania których z pewnością płonęły lica pięknej Róży rumieńcem szczęścia:

I tak, skoro podróż Twoja, mój najmilszy, dłużej potrwa, to przywita cię nie tylko Twoja Róża, ale z maleńką Różą albo Karlosem na ręku.

Tak pisała doń uszczęśliwiona kobieta. A, że kobieta rzadko kiedy umie pisać bez dopisków, więc i tu ich nie brakło.

P. S. Nie będziesz się na mnie gniewać, jeżeli tę radosną nowinę doniosłam mojej Amy. Byla to moja jedyna przyjaciółka i z pewnością bardzo się ucieszy, dowiedziawszy się o moim szczęściu.

Róża.

Zorski zwinął list, schował go do kieszeni i zszedł na dół. Wybrał najdzikszego konia, dosiadł go i ruszył w dal galopem.
Hacjenda była za mała dla pomieszczenia jego szczęścia. A jednak skoro wrócił do swojej izby, czytał drogie pismo nieskończoną ilość razy...
Antonio Helmer nabrał już tyle sił, że nie męczyły go codzienne przejażdżki konno z Zorskim, a nawet mógł już wybrać się na dłuższą podróż.
Zorski określił dokładnie dzień wyjazdu. Miano zostać w hacjendzie jeszcze tydzień.
Petro Arbellez został więc z ramienia późniejszego osławionego prezydenta Meksyku, Juareza, dzierżawcą hacjendy Vandaqua i często do niej się udawał. Jednego dnia miał właśnie tam się udać i zapragnął mieć przy sobie swego przyszłego zięcia. Gdy wyjeżdżali, zapadał już zmierzch.
Wkrótce po ich wyjeździe Zorski spostrzegł z okna jeźdźca, który szybko zbliżał się w stronę hacjendy. Skoro ten był nieco bliżej, Zorski poznał w nim lancetnika i to oficera. Lekarz udał się do salonu, gdzie wszyscy byli zgromadzeni, i oznajmił im zbliżenie się nieznanego gościa.
Ten przybył niebawem i Emma, jako gospodyni domu, przyjęła go bardzo uprzejmie.
— Czy tu hacjenda del Erina, której właścicielem jest Petro Arbellez? zapytał przybysz poważnie.
— Tak jest, jestem jego córką.
— Proszę więc przyjąć do wiadomości, sennorito, że jestem kurierem, którego Juarez wysłał z depeszami do Monclowy. Juarez powiedział mi, że sennor Arbellez chętnie użyczy mi gościnnego przytułku, jeślibym przed nocą nie dostał się do celu mojej podróży.
— Rozumie się samo przez się, sennor. Ojca wprawdzie nie ma, ale powróci jutro. Znajdzie pan u nas wszystko, czego panu będzie trzeba. Proszę oddać konia, któremu z vaqueros i udać się ze mną do sali.
Postępował za nią z godnością i postawą szlachcica.
W salonie przedstawiła go obecnym. Potem zjadł z nimi wieczerzę. Do rozmowy nie wtrącał się, a gdy Zorski zapytał go o obecne miejsce pobytu Juareza, odparł wymijająco:
— Dyplomatyczne i wojenne powody zakazują mi na razie odpowiedzieć na to pytanie, sennor, Juarez nie pragnie, by wiedziano, gdzie on się znajduje.
Brzmiało to dziwnie. Zorski rzucił badawczy, wzrok na mówiącego i zaprzestał z nim rozmowy.
Po krótkim czasie przybysz oznajmił, że musi udać się na spoczynek, gdyż jutro o świcie ma wyruszyć w dalszą drogę.
Maria Hermoyes wskazała mu jego pokój. Nie rozebrał się i nie położył spać, wyciągnął się tylko w hamaku i zapalił papierosa. A potem ciągle palił i nasłuchiwał.
Nadeszła północ. Wziął lampę do ręki, podszedł do okna i zakreślił światłem luk. Uczynił to trzy razy. Potem zgasił je. Po paru minutach rzucono w jego okno parę ziarnek piasku. Był to znak, by otworzył je.
Gdy oficer wyszedł z salonu, rozpoczęła się żywa rozmowa. Obecność jego krępowała, jego powierzchowność miała w sobie coś odpychającego. Głos był ostry, a wzrok kłujący. Najwięcej nad dziwną osobą przybysza zastanawiał się Zorski. Coś się w nim burzyło, coś przemawiało przeciw temu obcemu człowiekowi. Nawet uniform nie przylegał do jego postaci, zdawało się, że szyty był dla kogoś innego.
Gdy udano się na spoczynek, Zorski nie mógł się długi czas uspokoić. Chodził po pokoju, czuł niepokój, którego sam nie pojmował. Wiedział tylko, że uczucie to jest związane z obecnością oficera w tym domu.
Czy był to rzeczywiście oficer? Verdoja i Pardero wyjechali pełni złych zamiarów, a odkąd Arbellez zajmował się hacjendą Vandaqua, w del Erina pozostała mała garstka vaqueros. Zorski postanowił czuwać. Wydostał się na kurytarz, podkradł się pod drzwi pokoju przybysza i nasłuchiwał. Ten musiał spać, gdyż nie było słychać najmniejszego szmeru. Wyszedł więc na podwórze, by obejść je dokoła i popatrzeć, czy wszystko jest w porządku. Nie spodziewał się tego, co go spotkało.
Od strony miasteczka Nombre de Dios o zachodzie słońca jechał uzbrojony orszak konny. Liczył piętnastu mężów, na których czele jechali Verdoja i Pardero.
Jeźdźcy śpieszyli w kierunku hacjendy del Erina. Gdy ściemniło się, zatrzymali orszak koło kamienia, który służył za pocztę.
Wszyscy zsiedli koni i przywiązali je do drzew. Trzech pozostało na czatach, reszta udała się ze swoimi przewodnikami pieszo do hacjendy.
Verdoja i Pardero szeptali między sobą:
— Dobrze się stało, żeśmy przywieźli z sobą uniformy — rzekł Verdoja — gdyż tym sposobem mógł się Henriko wkraść jako szpieg i uwiadomić nas o wszystkim, zanim uczynimy odpowiednie kroki.
— By nas tylko nie podpatrzyli! — rzekł Pardero.
— Nie ma obawy. To zręczne drabisko nie zdradzi się ani słowem, ani spojrzeniem. Mam przeczucie, że wszystko nam się wybornie uda.
Był nów, a więc ciemno. Jeźdźcy obeszli hacjendę, a o północy stanęli poza jej tylnymi budynkami.
— Tam na górze są pokoje gościnne, tam on mieszka — rzekł cicho Pardero. — Wkrótce da nam stamtąd znak. Może przeskoczymy tymczasem mur?
— Dobrze, skryjemy się pod osłoną nocy.
Orszak musiał został pod palisadą i przykucnąć.
Obaj dowódcy zaś przeleźli przez mur i schowali się w zakątku podwórza. Ledwie się obejrzeli, a usłyszeli czyjeś kroki. Nadszedł Zorski.
— Pochyl się zupełnie. Ktoś nadchodzi — szeptał Verdoja.
Zorski szedł wolno i spokojnie. Na rogu domu stanął, posłuchał chwilkę i poszedł dalej.
— To był on! — szepnął Pardero. — Co mam czynić?
— Atakiem! Ja go powalę kolbą na ziemię. Nie może stawiać dużego oporu, gdyż napadniemy nań niespodzianie.
— A jeżeli nie będą się w domu mogli doczekać jego powrotu?
— Wszyscy już śpią. On z własnej woli wyszedł na tę kontrolę. Baczność!
Verdoja chwycił dubeltówkę za lufę i podczołgał się ku palisadzie w kierunku Zorskiego. Mimo, że w miejscu tym rosła wysoka trawa i tłumiła wszelkie kroki, Zorski usłyszał szelest. Odwrócił się, ale właśnie w tej chwili spadł na niego straszny cios kolbą. Runął na ziemię, nie wydawszy z siebie jęku nawet.
— Pardero! — rzekł kapitan półgłosem. — Przynieś pan knebel!
Po paru chwilach zjawił się Pardero z kneblem w ręku.
— Ale pomyślnie poszło. Ten człowiek był jedynym, którego mogliśmy się obawiać. Skoro go mamy, reszta pójdzie z łatwością. Aha, tam daje znak nasz Henrico.
Teraz właśnie spostrzeżono świetlne znaki, nadawane przez „oficera“.
— Gdzie schowamy tego Zorskiego? — zapytał Pardero.
— Położymy go tam, gdzieśmy przed chwilą stali. Związałem go. A może go nawet zabiłem. Uciec nam w żaden sposób nie powinien.
Ułożyli więźnia, potem Verdoja rzucił kilka ziaren piasku w okno, za którym zgasło światło.
— Henrico, wszystko w porządku?
— Wszystko.
I Henrico spuścił z góry sznur, a Pardero kazał podać sobie jednemu z oczekujących pod palisadą drabinę sznurową, którą w tym celu przyniesiono ze sobą. Przywiązano ją do sznura i w górze umocowano.
Verdoja wszedł.
— Mieliśmy szczęście. Mamy już Zorskiego — rzekł.
— Doskonale, a tędy dostaniemy się bez szmeru. Tymczasem trzeba postawić straż u drzwi.
Verdoja wydał swoim ludziom rozkaz przedostania się przez palisady. Potem jeden z nich wszedł po drabinie do pokoju Henrica. Dwóch ustawił u frontu budynku, gdzie drzwi były tylko lekko przymknięte.
Wtedy dopiero wrócił Verdoja do drabiny, wlazł po niej do pokoju i zamknął za sobą okno.
Dotychczas wszystko się świetnie udawało. Przybyli do hacjendy tak cicho, że nie spostrzegli tego obozujący dokoła vaqueros. Schwytano najstraszniejszego przeciwnika, a teraz chodziło o pomyślne zakończenie najazdu.
— Hacjendera nie ma w domu — szeptał Henrico. — Jest w Vandaqua ze swoim zięciem.
— Cóż to za jeden, do czarta? — zapytał śpiesznie ex-kapitan.
— Chciałem powiedzieć z narzeczonym swojej córki, którego ona nazywa Antonio. Jak słyszałem, był on bardzo chory. Inni są tutaj. Emma i Karia też.
— Dobrze, wiem, gdzie są ich sypialnie. Masz latarkę?
Otworzyli cicho drzwi i wtargnęli jeden za drugim na kurytarz.
Verdoja poprowadził swoich towarzyszy do drzwi Mariana i zapukał. Wewnątrz odezwał się głos:
— Kto tam?
— Ja, Zorski — odrzekł dosłyszalnym szeptem. — Prędko otwórz, mam ci powiedzieć coś ważnego... Ale nie potrzebujesz zapalać światła — szepnął przezorny Verdoja.
Mariano ubrał się pośpiesznie i otworzył drzwi. Ciekaw był dowiedzieć się, czego chce od niego Zorski.
— Musi to być coś bardzo ważnego — rzekł — czy mam zamknąć za sobą drzwi?
W tej chwili pochwycono go za gardło. Dwoje rąk ścisnęło go za szyję tak mocno, że stracil oddech. Nie mógł nawet krzyknąć. Był więźniem bandy.
— No, mamy i tego! Teraz do Helmera.
Takim samym sposobem i z tym samym rezultatem załatwili się z Helmerem. Zorski, Mariano i Helmer byli schwytani, a nikt w domu nie obudził się.
— A teraz do sennority!
Zapukano do drzwi Emmy.
— Mój Boże, któż to taki? — zapytała.
Verdoja przybrał jak najmiększy ton głosu i odpowiedział:
— To ja, Karia. Muszę z tobą pomówić, Otwórz, Emmo.
— O czym?
— Ach, nie tak głośno. O tym obecnym tu oficerze. Nie wiem, czy mam obudzić sennora Zorskiego.
Emma dała się złapać w pułapkę.
— Czy znowu jakieś niebezpieczeństwo? — rzekła. — Czekaj, zaraz otworzę.
Usłyszano, jak wstała z łóżka, odsunęła rygiel i rzekła głosem, drżącym z obawy:
— Chodź więc, cóż tam takiego?
Verdoja przyskoczył i chwycił ją za gardło. Padła, nie usiłując nawet bronić się. Straszliwa trwoga przyprawiła ją o omdlenie. Leżała na ziemi, nie ruszając się. Verdoja mocno ją związał i zakneblował jej usta. Potem udano się do sypialni Indianki.
I tu ten sam wynik fortelu, tylko że Karia nie zemdlała. Była córką naczelnika plemienia indyjskiego i nie miała nadszarpniętych nerwów osłabionej Meksykanki.
Wszystkie zatem osoby, które chciano mieć, padły w ręce rabusiów. Zajęli oni całe pierwsze piętro. Verdoja i Pardero wiedzieli, że parter zajmują vaqueros.
Nie chcieli dać odbić sobie łup i dlatego zakazali wszelkiego plądrowania. Do Mariana i Helmera przydzielono czterech rabusiów, aby ich ubrali.
Verdoja udał się do Emmy, podczas gdy Pardero pozostał przy Indiance.
Gdy Verdoja wszedł do pokoju Emmy, było tam jeszcze ciemno. Zapalił świecę. Emma leżała zemdlona na ziemi. Oczy podłego człowieka spoczywały z upodobaniem na pięknej postaci, ubranej w cienką tkaninę. Oswobodził dziewczynę z więzów i ubrał jej suknie, potem wyszukał w szafie okrycie, które mogłoby się jej przydać w dalszej drodze.
Teraz usiadł i oczekiwał jej przebudzenia.
Pardero zastał Karię, tarzającą się na ziemi.
Zamknął za sobą drzwi i zapalił świecę.
Przed oczyma młodzieńca roztaczał się przepiękny widok dziewczęcia. Chciał się do niej zbliżyć, ale został odepchnięty.
— Dobrze, nie będę ci teraz przeszkadzać — rzekł — ale moją będziesz, choćbym miał dla ciebie utracić życie. Wstań, ubiorę cię!
Czas naglił. Zwolnił trochę uścisk więzów i ubrał ją. Nie sprzeciwiała się temu. Udawała, że wszystko, co dzieje się dokoła niej — jest dla niej rzeczą zupełnie obojętną. Gdy dotknął jej ręki, czuł, że jest zupełnie zimna.
Naraz otworzyły się drzwi i stanął w nich Verdoja.
— Gotów?
— Tak jest.
— Zabierz pan jeszcze parę chust i prześcieradeł.
Tymczasem obu pojmanych mocno skrępowanych, wyniesiono na podwórze. To samo uczyniono z obiema dziewczynami.
Wszystko działo się tak cicho, że nikt niczego nie usłyszał. Teraz otworzono wielką bramę i przyniesiono Zorskiego.
Ciemno było i nie widziano, że ma on oczy, otwarte.
Teraz wyniesiono więźniów z podwórza. Verdoja został, by zamknąć bramę, przeskoczyć palisadę i przyłączyć się do bandy.
Dla pięciu więźniów przyprowadzono pięć koni, a dziewczęta otrzymały nawet damskie siodła. Wszystkich przywiązano do koni.
Teraz piętnastu rabusiów podzieliło się na pięć grup. Każda z nich pilnowała jednego jeńca. Rozłączyli się i jechali w różnych kierunkach. Był to podstęp, utrudniający wszelki pościg.
Dopiero na drugi dzień miały się z sobą spotkać dwa oddziały, na czwarty znowu dwa i tak dalej. Miejsca spotkań były znane rabusiom.
Nie można więc było wątpić o udaniu się sprawy.
Dwie rzeczy jednak nie były zupełnie pewne. Verdoja narażał się na niebezpieczeństwo ze strony swoich pomocników, gdyż mogli go zdradzić, a drugą rzeczą, która trapiła go, było to, że mógł się spodziewać napadu na poszczególne oddziały, które nie umiałyby się obronić. On miał przy sobie Emmę, inni zaś pojmani byli pod opieką Pardera i Meksykan.
Pierwsza droga zaprowadziła go na pasmo gór, które ciągną się z północy na południe i stanowią środkowo meksykańskie Kordylery. Następnego ranka jechał zachodnim stokiem tegoż pasa gór i dotarł w południe do skraju pustyni Mapini.
Tu miało nastąpić spotkanie z czterema innymi oddziałami. Oczekiwał więc z bijącym sercem wyniku swojej chytrości i przebiegłości.
Już w godzinę po przybyciu ujrzał orszak jeźdźców, śpieszących od strony południa. Było to ośmiu mężczyzn i serce jego zabiło mocniej, gdyż ludzie ci należeli do niego. Okazało się, że były to połączone oddziały, które transportowały, Zorskiego i Mariana.
Przyjął ich z wielką radością.
Obaj pojmani byli związani w nieludzki sposób; wyjęto im tylko kneble, by mogli oddychać.
Około wieczora przybyła ku radości Verdoji ostatnia grupa z Helmerem i Karią. Żaden oddział nie natknął się na nikogo.
Rozbito obóz. Zapłonął ogień, zjawiło się jadło. Nakarmiono pojmanych, rozstawiono straże i udano się na spoczynek.
Verdoja pierwszy objął straż. Postanowił trochę dręczyć pojmanych, którzy nie wypowiedzieli jeszcze ani słowa.
— Ano, chłopcze, jak ci się podoba nasza przejażdżka? — spytał Helmera. — Mam pozdrowienia od kogoś, kto się bardzo wami interesuje.
— Od kogoż to? — zapytał Helmer.
— Od niejakiego Korteja. On jest, zdaje się, waszym bardzo dobrym przyjacielem.
— Niech go djabeł porwie! — zawołał Helmer.
— Tego djabeł nie uczyni, raczej was pochłonie.
— Ale z tobą razem!
— Milcz, drabie! Czy wiesz, kogo masz przed sobą? — To mówiąc kopnął Helmera i poszedł do Mariana.
— Widzisz, co to znaczy służyć łajdakowi za sekundanta? — rzekł. — Poszedłeś z nimi, zostałeś pojmany i będziesz wisiał razem z nimi. Znasz swojego przyjaciela Korteja?
Mariano nic nie odpowiedział.
— Znasz go? — powtórzył Verdoja.
Mariano ciągle milczał.
— Już ja was nauczę mówić! — krzyczał.
Kopnął i tego i przystąpił do Zorskiego.
— A jakże ci tam było kiedy otrzymałeś mój cios w głowę? A teraz mam ciebie, psie! Pozbawiłeś nas rąk i musisz to ciężko odpokutować!
Zorski milczał.
— Co, i ty nie chcesz odpowiadać? Czekaj, ja cię zaraz nauczę!
Podniósł nogę, by go kopnąć. Zorski jednak w mgnieniu oka przyciągnął nogi do siebie, wyprężył je i z taką siłą trzasnął Verdoję, że ten padł głową prosto w płonące ognisko.
Wprawdzie podskoczył w tej samej chwili, ale głośne wołanie było dowodem, że boleśnie się zranił.
— Ach, moje oko, moje oko! — ryczał z bólu.
Śpiący obudzili się i oglądali zranione oko wodza.
Okazało się, że wbił sobie w nie płonącą gałązkę. Złamała się, a koniec jej tkwił w oczodole.
— Oko stracone, gdyż nie mamy lekarza rzekł Pardero.
Verdoja jęczał okropnie.
Błagał, by mu wyjęto drzewo z oka, ale nikt nie chciał się tego podjąć.
— Tu mógłby tylko jeden Zorski poradzić — rzekł Pardero.
— Ten pies Zorski? On jest sprawcą mego nieszczęścia. Zatłukę go na śmierć! — wołał gniewnie zraniony.
— Ale on jest lekarzem.
— Lekarzem? To prawda. Przecież on leczył chorego w del Erina.
— On panu wyjmie drzewo z oka.
— Jestem pewny, że nie będzie chciał, ale zmuszę go. A potem zemszczę się okrutnie!
Pardero przystąpił do Zorskiego i zapytał:
— Czy pan jest lekarzem-okulistą?
— Tak jest.
Zorski byłby wcale nie odpowiedział, ale przemknęła mu przez głowę myśl o możliwej ucieczce.
— Czy będzie pan w stanie wyciągnąć gałązkę drzewa z oka?
— Nie wiem. Musiałbym zbadać oko.
— Proszę więc za mną.
— Nie mogę wstać.
— Aha! Zdejmę więc panu więzy, by się pan mógł podnieść. Czekaj pan.
Zdjął zeń rzemienie i popchnął go do ogniska, przy którym leżał skomlący Verdoja.
— Zbadaj go pan!— rozkazał Pardero.
Verdoja odjął rękę do oka, popatrzył na Zorskiego i rzekł gniewnie:
— Drabie, jeżeli mi w tej chwili nie wyleczysz oka, każę cię parzyć rozżarzonymi szczypcami. Zbadaj je!
Trzymał przez parę sekund otwarte zranione oko. Pardero przyświecał płonącym drzewcem, Rozmowę prowadzono, naturalnie, w meksykańsko-hiszpańskim języku. Zorski był przekonany, że między obecnymi tylko Helmer zna polski, więc zawołał:
— Odwagi! Ja was ocalę!
— Co mówisz?! — zaryczal Verdoja.
— My, lekarze, mamy na wszelką ranę i chorobę łacińską nazwę. Właśnie wypowiedziałem taką nazwę odrzekł spokojnie Zorski.
— Czy można usunąć z oka tę gałązkę?
— Można.
— Więc proszę, uczyń to natychmiast.
— Mam przecież związane ręce, tylko nogi wolne.
— Rozwiązać go! — rozkazał Verdoja.
— A jeżeli ucieknie? — zauważył Enrico.
— Czyś przy zdrowych zmysłach? — zapytał Verdoja. — Przecież nas jest piętnastu. Więc jakże to możliwe? Utwórzcie koło i weźcie go w środek!
Gdy Zorski wypowiedział polskie zdanie, Helmer chrząknął na znak, że go zrozumiał. Teraz Zorski mógł działać.
— Bez narzędzi nie mogę się podjąć operacji — rzekł. — Dajcie mi jakiś nóż.
Po chwili otrzymał to, czego żądał. Teraz był pozbawiony więzów i miał broń w ręce. Chodziło jeszcze tylko o to, by dostać strzelbę i naboje.
Naokoło obozu pasły się konie. Strzelby ustawione były w kozły, a Verdoja miał na biodrach pas, w którym było dużo prochu i kul. Zorski w tej chwili powziął śmiały plan.
Obejrzał nóż: był dobry, szeroki i ostry. Podszedł do Verdoji, położył swą rękę na jego głowie, Oczy wszystkich zwrócone były na ich obu, najuważniej przyglądali się im pojmani.
— Niech pan otworzy chore oko, a zamknie zdrowe — rzekł Zorski.
Chory posłuchał.
W oka mgnieniu Zorski przeciął pas na biodrach Verdoji i chwycił go w zęby, gdyż musiał mieć wolne ręce. W tej samej chwili z herkuliczną siłą, uchwycił Verdoję i cisnął go na stojących wokoło Meksykan. Trzech czy czterech z nich runęło na ziemię. Przez powstały wyłom prześlizgnął się Zorski, chwycił jedną ze stojących rusznic, a po chwili siedział już na koniu i gnał przed siebie.
Wszystko to stało się tak szybko, że nim Meksykanie zorientowali się w sytuacji, było już za późno. Każdy chwytał za strzelbę lub pistolet. Padło dużo strzałów, lecz wszystkie chybiły.
— Na koń! Za nim! Musimy go pochwycić! — ryczał Verdoja.
Kilku wskoczyło na konie i popędziło w kierunku, w którym znikł jeniec.
Zorski spodziewał się pogoni. Ciągle pędząc w jednym kierunku, badał swoją rusznicę. Była to nabita dubeltówka. To wystarczyło. Broń ta miała prześladowcom jego przynieść zgubę.
Zatrzymał swego rumaka i spojrzał za siebie, by zbadać, jak daleko od niego znajdują się Meksykanie. Nie jechali gromadnie, lecz w rozproszeniu.
Nie spodziewali się, że Zorski mógłby się zatrzymać i oczekiwać ich.
Było bardzo ciemno. Meksykanie nie mogli się wzajem widzieć, jeden wyczuwał obecność drugiego, gdy słyszał tętent kopyt jego konia.
Tymczasem koń Zorskiego stał cichutko. Pan jego przygotowywał się do wystrzału. Nagle Zorskiemu przyszła inna myśl do głowy.
Zaniechał walki, usunął konia w bok i poczekał aż goniący przejadą obok niego. Gdy to stało się, dzielny Polak wskoczył na konia i znalazł się na tyłach nieprzyjaciół.
Z powodu ciemności nikt nie zauważył tego manewru.
Zorski pochwyciwszy strzelbę, podjechał do jednego z nieprzyjaciół. Gdy był już bardzo blisko, tamten rzekł:
— Dalej trochę na lewo, bo wjedziesz na mnie!
Wtem w powietrzu zaświstała kolba strzelby Zorskiego, spadła na głowę prześladowcy i roztrzaskała ją.
Śmiały Polak chwycił za cugle konia zabitego Meksykańczyka, zabrał zeń proch i galopował dalej.
To samo uczynił i z drugim napastnikiem, zabrawszy z jego konia wszystko, co mu było potrzebne.
Dokonawszy tego, nasłuchiwał.
Słyszał, że Meksykanie galopują z prawej strony, zatrzymał się więc po tej stronie i obejrzał zdobytą broń. Była nabita.
Miał więc cztery strzały. Wystarczyło, by nadjeżdżających dwóch prześladowców powalić na ziemię. Z tymi sprawa była łatwiejsza.
— Holla! — zawołał. — Do mnie! Mam go!
Zatrzymał konia i zmiarkował, że obaj uczynili to samo.
— Gdzie? — spytał jeden z nich.
— Tutaj. Już padł!
Oba draby przyskoczyli do Zorskiego. Wtedy on wydobył dubeltówkę i zawołał:
— Mam was!
Huknęły dwa strzały. Kule trafiły. Jeźdźcy zachwiali się i spadli z koni.
Zorski nasłuchiwał dalej. Nie dało się nic więcej słyszeć.
Było więc tylko czterech prześladowców, Zsiadł więc z konia, przeszukał kieszenie i torby zabitych, a znalazłszy broń, zabrał ją im. Miał więc pięć strzelb, kilka nożów i pistoletów, dwa lasso i wystarczającą ilość prochu. Oprócz tego w pasie Verdoji znalazł dużo złota i banknotów. Był więc we wszystko zaopatrzony, oprócz żywności, lecz o to się bardzo nie troszczył.
Umieścił swój łup na siodłach zdobytych koni, a wziąwszy je za cugle, wjechał w nieznaną pustynię.
Zorski najbardziej troszczył się o to, by uniknąć pogoni. Wiedział, że o świcie znajdą cztery trupy. Spodziewał się, że popędzą za nim. Postanowił zmylić drogę.
Pomyślał, że i z hacjendy będą ścigać rabusiów. Dlatego pragnął ich zatrzymać jak najdłużej w jednym miejscu. Postanowił więc jechać w koło. Przejechawszy parę godzin na zachód, zawrócił na południe, a po upływie dwóch godzin skierował konie na wschód. Tak więc o świcie stanął u stóp wzgórz w kierunku południowym od obozowiska.
Tutaj odpoczął, dał się koniom napaść, napoić, sam zaś wypalił parę cygar, które zabrał zabitym.
Potem udał się na północ. Musiał jechać bardzo ostrożnie, gdyż Meksykanie musieli rozpocząć pościg z północy na południe.
Cztery godziny minęły od chwili, gdy zabił ostatnich dwóch goniących go Meksykan. Nie znalazł ich już na tym miejscu, widocznie musieli ich znaleźć kamraci.
Po zbadaniu śladów Zorski zrozumiał, że cały oddział wszczął już za nim pościg. Roześmiał się, gdy znajdował się na ich tyłach, podczas gdy oni sądzili, że mają go przed sobą.
Postępując za śladami bandy Verdoji, Zorski wyczytał z nich, że nie mogąc się połapać, w którym kierunku uciekł ich jeniec, postanowiła udać się na pustynię Mapini, zaniechawszy dalszego prześladowania.
Zorski jednak dalej postępował śladami Verdoji. Banda nie była przyzwyczajona do takiej jazdy. Indianie i myśliwi zawsze jadą gęsiego, by nie można było poznać ich liczby. Ci zaś jechali rozproszeni. Zorski naliczył piętnaście pojedyńczych śladów koni. Nie było więc ich dużo. Zorski miał nadzieję, że podkradnie się w nocy do obozu i zdoła znowu kilku z nich zabić.
Mając tak wesołe myśli, dał koniowi ostrogi, gdyż wiedział, ze i banda Verdoji jedzie galopem, Gdy poprzedniego wieczoru czterech Meksykan popędziło za uciekającym Zorskim, reszta nasłuchiwała. Nawet Verdoja zapomniał o bólach. Wszyscy byli przekonani, że Zorskiego dopędzą.
Dłuższy czas trwała niczym nie zmącona cisza, potem jednak w znacznej odległości padły dwa strzały. Huk ich był słaby, ledwo dosłyszalny.
— Mają go już! — zawołał Pardero.
— Tak, ale nie żywego! — gniewnie odparł Verdoja. — Zastrzelili go, łajdaki. Jakże się mogę na nim zemścić? Kto będzie leczyć moje oko?
— Może on tylko zraniony? — zauważył jeden z Meksykańczyków. — Ten djabeł ma, zdaje się, dobre zdrowie.
W takim razie przyniosą go tutaj. Ręczę, że za pół godziny będzie znów między nami.
Lecz minęło pół godziny, a nikt nie zjawił się.
Verdoja był niespokojny.
— Dlaczego te draby zwlekają? Już ja ich ukarzę za to niedbalstwo!
Minęło znów pół godziny, godzina, lecz nie było widać nikogo. Verdoja jęczał wciąż z bólu i nie mógł usnąć. Przez całą noc siarczyście przeklinał, a gdy zaczęło świtać, wysłał dwóch Meksykańczyków na zwiady.
Już po krótkiej jeździe znaleźli zwłoki dwóch towarzyszy, leżące na ziemi. Trupy miały roztrzaskane czaszki i były obrabowane.
— Cóż to znowu? Kto ich zabił? — zapytał jeden, wahając się. — Zorski? Nie, to niemożliwe! Musimy tę sprawę zbadać. Jedźmy dalej.
Po kilku minutach szybkiej jazdy wysłannicy, Verdoji natrafili na trupy reszty towarzyszy.
— Santa Madonna! Wszyscy czterej nieżywi!
— Czy więc Zorski nie jest czarownikiem?
W obozie oczekiwano ich z niecierpliwością.
— A więc? — zapytał Verdoja przybyłych. — Wracacie z niczym, czy niczego nie znaleźliście?
— O, dużo widzieliśmy! — odpowiedzieli smutnie przybyli.
— No, gdzież jest Zorski?
— O tym chyba wie diabeł tylko i on sam. Znaleźliśmy jedynie zabitych i obrabowanych towarzyszy.
Słysząc te słowa, oczy jeńców rozjaśniły się blaskiem nadziei. Emma zaś z radości aż krzyknęła.
— Cicho! — zagrzmiał Verdoja. — Cieszycie się za wcześnie! Jeszcze nam nie uciekł. A jeżeli go pochwycę, będę wiedział, jak się nad nim znęcać!
— Nikt go nie pochwyci! — odparła Emma odważnie. — On jest bohaterem. On was będzie ścigał i zabije was tak, jak tamtych czterech, a nas uratuje!
Mariano i Helmer rzucili jej ostrzegawcze spojrzenie, a Karia, leżąca obok niej, szeptała trwożliwie:
— Milcz! Ty ich uczysz ostrożności!
— Cicho! — rozkazał Verdoja, nie usłyszawszy szeptu. — Kto jeszcze raz odezwie się, ten zostanie ukarany. Ten szatan nie będzie już więcej działał nam na szkodę, zapewniam was! Naprzód! Muszę wiedzieć, w którym wyruszył kierunku!
Jeńców posadzono na konie i przywiązano ich do nich, inni zaś dosiedli swoich rumaków i udali się w tę stronę, gdzie leżały zwłoki towarzyszy. Odnalazłszy je, jeden z bandy zawołał:
— To prawdziwy szatan!
— Jeniec, który wyrwawszy się, potrafi pokonać czterech prześladowców, musi rzeczywiście posiadać jakąś nadludzką siłę — rzekł drugi, przeżegnawszy się pobożnie.
— Milcz, głupcze! — zawołał Verdoja. — Zorski jest tylko chytrym człowiekiem, więcej nic. Pozabierał konie i popędził. Musimy go wyśledzić.
Tak się też stało. Pojechali więc w kierunku południowym.
Mimo to, że znaleźli ślad Zorskiego, nie mogli się ostatecznie połapać, jakie plany powziął.
— Pan chyba wie, Pardero, że Zorski jest owym sławnym Księciem Skał i jestem przekonany, że będzie chciał nocą upolować sobie któregoś z nas. Wobec takiego męża z Sawanny nie pomoże żadna ostrożność. Nie wolno nam odpocząć w nocy. Jedźmy do poranku, potem wypoczniemy parę godzin. Pojutrze rano dotrzemy do zachodniego skrawka pustyni, a wieczorem będziemy u celu. W ten sposób znikniemy mu z oczu.
— A czy nasze konie wytrzymają tę długą jazdę?
— Z pewnością. Jutro rano będziemy nad jeziorem Muszli, tam napoimy zwierzęta. Pojutrze zaś na ich miejsce dostaniemy na każdym pastwisku świeże i wypoczęte.
— Ba, a obie dziewczyny?
— A, muszą wytrzymać. Zwolnimy naszym więźniom ręce, by się tak bardzo nie męczyli. Na krańcu pustyni zostawimy paru mężczyzn, którzy będą oczekiwać Zorskiego. Skoro go zobaczą, muszą go schwytać, albo otrzyma kulę w łeb. Naprzód!
Zwolniono z więzów ręce pojmanych, tak, że mogli sami kierować swoimi zwierzętami, jednak wszystko było bardzo sprytnie urządzone, i jeńcy, nie mogli się ratować ucieczką. Tak więc jechano galopem w kierunku pustyni Mapini.
Przez prawie cały czas śpieszyli w kierunku zachodnim, dopiero pod wieczór dotarli do jakiegoś małego lasku. Tutaj dali odpocząć zmęczonym koniom, a potem ruszyli dalej w drogę.
Następnego dnia dotarli wreszcie do jeziora Muszli, gdzie zatrzymano się na krótki odpoczynek. Rozkiełznano i napojono konie. Ludzie zaś pokrzepiali się potrawami, które zabrali ze sobą. Jeńcom również się coś nie coś dostało.
Następnego ranka pustynia Mapini była już przebyta. Potem popędzili w stronę wąskiej dolinki, by dać nieco odpocząć koniom. Przypuszczano, że po tym odpoczynku konie wytrzymają jazdę aż do następnego wieczora.
Dolinka miała dziki zarosły jar. Verdoja umieścił na straży dwóch Meksykańczyków, którzy mieli czatować na Zorskiego, gdyby chciał odbić jeńców.
Gdy nazajutrz wyruszono w drogę, ukazała się przed nimi przestronna równina, pokryta żyzną paszą. Udano się drogami, na których nie spodziewano się spotkać nikogo.
Dzień minął i nie natknięto się na ani jedną hacjendę, chociaż może kilka ich było w pobliżu. Skoro noc zapadła, zatrzymano się przed wysoką, potężną, piramidalnie zbudowaną masą, której podnóże było zamknięte złomami skał i krzakami. Verdoja włożył palec do ust i gwizdnął. Natychmiast krzaki zaszeleściły i ukazał się jakiś człowiek.
— Czy mój posłaniec był u ciebie? — zapytał Verdoja.
— Tak jest, sennor. Przyniósł mi list. Wszystko w porządku. Nawet mam u siebie światło.
— A więc prowadź mnie. Reszta zaczeka tutaj, nim wrócę.
Przystąpił do Emmy i związał jej ręce na plecach, zsadził ją z konia, wziął w ramiona i wszedł między krzewy.
Emma nie broniła się, gdyż wiedziała, że opór byłby daremny. W krzakach Verdoja związał jej oczy i niósł ją dalej.
Słyszała głuchy odgłos jego kroków, i zrozumiała, że znajdują się w sklepionym budynku. Czuła, że idą raz w dół, to znów wspinają się do góry.
Wreszcie skrzypnęły jakieś drzwi i Verdoja postawił Emmę na nogi.
Gdy zdjęto jej z oczu przepaskę, widziała, że jest w komórce, w której znalazła pryczę, wyścieloną słomą, dzbanek z wodą, kromkę suchego chleba i dwa łańcuchy, których końce były wmurowane w ścianę.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł Verdoja triumfująco. — Nie będziesz w stanie umknąć, dlatego ci zdejmę więzy.
Uczynił to, patrząc przy tym zdrowym okiem na piękną postać dziewczyny.
— Ależ, sennor, cóż panu złego uczyniłam? — wybuchnęła nieszczęśliwa, pełna trwogi dziewczyna — że mnie porwałeś i zawiodłeś w tak straszne miejsce?
— Wyrwałaś mi moje serce — odpowiedział. — A serce to pragnie teraz zadośćuczynienia! Będziesz musiała mnie kochać.
Wyciągnął ku niej rękę, chcąc ją do siebie przycisnąć.
— Nigdy, ty złoczyńco! — zawołała, usuwając się w najdalszy kąt.
— A jednak zaraz ci to udowodnię!
Przyskoczył, znowu. Ale Emma w tej chwili wyrwała mu nóż z za pasa i zwróciwszy go ku niemu, zawołała stanowczym głosem:
— Precz, gdyż potrafię się sama obronić!
Verdoja przeraził się i odskoczył. Potem jednak zaśmiał się krótko i szydersko:
— W tej dłoni nóż nie wydaje mi się straszniejszy od igły. Oddaj mi go w tej chwili!
Lecz nieustraszona Emma zawołała:
— Jestem słabą dziewczyną, ale pan ma tylko jedną rękę. Nie waż się mnie tknąć!
Wahał się. Wtedy zbliżył się przewodnik, który poprzednio ukrył się za drzwiami, i rzekł:
— Czy mam panu pomóc?
— Tak — odpowiedział Verdoja. — Odbierz jej nóż!
Emma zrozumiała, że przed dwoma nie zdoła się obronić. Nie straciła jednak nadziei i postanowiła stawić opór dzikim prześladowcom. Przyłożyła nóż do piersi i zagroziła:
— Jeżeli ważycie się mnie dotknąć, zabiję się sama!
Wyraz jej twarzy przy tych słowach był tak stanowczy, że Verdoja zrozumiał, że Emma mówi prawdę.
Szkoda mu było pięknej dziewczyny, więc rzekł do przewodnika:
— Zostaw ją na razie, głód to twardy jegomość, on napewno przełamie jej upór. Chodźmy, stąd.
Wziął latarkę i wyszli z więzienia. Emma usłyszała, że od zewnątrz zaryglowano drzwi. Ucieczka była niemożliwa.
I tak siedziała uwięziona w celi dziewczyna, przyzwyczajona do swobody i wygód.
Była skazana na głód i brak świeżego powietrza.
Podczas długiej jazdy Emma miała sposobność zamienienia kilku słów z Karią, która przestrzegła ją, by w miarę możności zaopatrzyła się w jakąś broń, gdyż może zajść potrzeba jej użycia w celu obrony.
Tej dobrej rady Emma usłuchała. Posiadała nóż, który już teraz przyniósł jej nielada przysługę. Trzymała go w swym małym delikatnym kulaku i postanowiła nie dać go sobie wyrwać.
Ogarnęła ją rozpacz, a wyczerpanie z powodu długiej jazdy konno zwaliło ją zupełnie z nóg. Uprzytomniając sobie swoje położenie, zrozumiała, że znajduje się pod ziemią, że jest ofiarą żądzy nieczułego złoczyńcy, i wiedziała, że nikt oprócz Zorskiego nie potrafi jej uratować.
Verdoja wraz ze swym sługą wrócił do tych, którzy zostali przed piramidą i oczekiwali jego powrotu. Piramida ta, resztki starej meksykańskiej sztuki budowniczej, była zbudowana na gruncie skalistym z ciosanego kamienia.
W tym samym gruncie wykopano przed rozpoczęciem budowy liczne komory i połączono je kurytarzami.
W piramidzie tej znajdowały się również wykute komórki, w których książęta i kapłani więzili ukochane przez nich kobiety.
Czas i wpływy atmosferyczne zniszczyły tę monumentalną budowę, przekształcając ją w rodzaj piramidalnego pagórka, porosłego krzewami.
Lecz do wnętrza nie wtargnęły ani wichry, ani deszcze. Tu kurytarze i komory miały taką samą moc i wygląd, jak przed wiekami. Stara budowa leżała pośród posiadłości, które niegdyś były własnością przodków Verdoji. Jeden z nich długo szukał wejścia do wnętrza piramidy, lecz nadaremnie. Wreszcie je znalazł pod gruzami kamieni i cegieł. Nie zdradził tej tajemnicy nikomu, tak więc wejście to było znane tylko rodzinie Verdoji.
Od tego czasu niejedno zmieniło się w tej piramidzie. Działy się tam rzeczy, o których nie miały nawet wyobrażenia sądy meksykańskie, a posługacz, który wprowadził Verdoję i Emmę, był zaufanym strażnikiem swego obecnego pana.
Kiedy Verdoja powrócił z piramidy, odwiązano od konia Indiankę Karię. Przewiązano jej oczy, i zrobiono to samo z porucznikiem Pardero.
Strażnik pochwycił dziewczynę, a Verdoja poprowadził Parderę. Doszli do celi, w której zamknięta była Emma. Obok znajdowała się podobna, w której umieszczono piękną Indiankę.
— Muszę odejść — rzekł Verdoja do Pardero gdyż chcę rozkwaterować resztę jeńców. Zapewne pan wie, jak się pan ma zachować wobec Indianki, a jeżeli będzie panu czegoś potrzeba, proszę wyjść na kurytarz i zawołać.
Verdoja oddalił się wraz ze strażnikiem, a Pardero zdjął z rąk, nóg i oczu więzy dziewczynie, tak, że ta mogła się swobodnie poruszać.
Porucznik trzymał w ręku latarkę i przyglądał się pożądliwym wzrokiem Karii.
— Teraz jesteś moja i żaden człowiek nie jest w stanie mi cię odebrać. Musisz się zdecydować, czy będziesz mnie kochać, czy mam cię do tego zmusić.
Oczy jej zabłysły dumą i gniewem. Ona, córka słynnego „wodza“, siostra co najmniej tak samo słynnego „króla ciboleros“, nie czuła strachu przed jednorękim porucznikiem.
— Tchórz! — odparła tonem najwyższej pogardy.
— Tchórz? — zapytał, śmiejąc się. — Czyż nie zwyciężyliśmy was? Czyśmy was nie wzięli w niewolę i tutaj przywiedli?
— Wzięliście nas w niewolę podstępem, wtedy, kiedyśmy spali. Mężczyzna nie walczy z kobietami. A czy Zorski nie wyrwał się wam? To jest mężczyzna i nie mogliście go zatrzymać. Jesteście jak wilki z prerii, które tylko nocą i w dużej liczbie wychodzą na żer, ale skoro usłyszą strzał, wyją z obawy. Jestem dziewczyną, ale mniej się ciebie boję, niż zająca, lub chrabąszcza, który bzyka koło mnie, którego mogę zdusić w palcach.
Słowa te wymówiła tonem takiej pogardy, że nawet Pardero, człowiek pozbawiony honoru, śmiertelnie się rozgniewał.
— Milcz! — zawołał. — Jesteś teraz w mojej mocy i zależy tylko od twego zachowania, czy, zmiażdżę cię w mym ręku!
— Mnie zmiażdżyć? Nie jesteś aż takim mężem, by zmiażdżyć siostrę Bawolego Czoła! Gdybyś chciał mnie tylko dotknąć, zginąłbyś!
Stała przed nim z groźnie podniesionym ramieniem i była w tej rozkazującej postawie tak piękna, że Pardero patrząc na nią, odchodził od zmysłów. Podszedł do niej i chciał ją przyciągnąć do siebie.
Ale Karia pamiętała, jaką radę dała Emmie. Chodziło jej tylko o to, by dostać jakąkolwiek broń do ręki, a ażeby ją posiąść, dzielna Indianka nie ulękłaby się przed żadnym napadem. Podeszła przeto o jeden krok bliżej do Pardero i wyrwała mu z za pasa nóż i rewolwer.
Nim Pardero zorientował się, Karia tak mocno go pchnęła, że zatoczył się ku drzwiom. Teraz wymierzyła do niego lufę rewolweru, a w lewej jej ręce zabłysła ostra stal meksykańskiego noża.
— Bestio! — zawołał Pardero. — Czekaj, ja cię oswoję!
Chciał na nią natrzeć.
— Ani kroku dalej! — zawołała.
Porucznik rzucił się na Karię. Ale w tej chwili huknął strzał i z głośnym wyciem Pardero chwycił się za szczękę. Kula roztrzaskała mu ją i zraniła język. Stał chwilę, wyjąc, potem rzucił się na nowo na Karię.
— Djablico, odpłacisz mi za to! — wołał głosem pijanego, gdyż nie mógł już należycie mówić.
Natarł na nią, przytrzymując lewą ręką broczącą krwią ranę, ale jego prawa ręka była kawałkiem zawiniętej kości, więc nie był w stanie pochwycić dziewczynę.
Wtedy w jej ręku zabłysnął nóż i zanurzył się ze straszliwą szybkością w piersi napastnika.
— O, Dios! — zawołał i zachwiał się.
— Idź do piekła! — odpowiedziała.
Pardero runął na wznak na pryczę. W oka mgnieniu bohaterska dziewczyna uklękła nad nim i zabrała mu wszystko, co miał przy sobie, nie wyłączając torby z żywnością, zegarka, prochu, kul i jeszcze jednego rewolweru.
Wtem usłyszała z boku głośne pukanie.
— Kto tam puka? — zapytała.
— Ja, Emma — brzmiała głucha odpowiedź.
Karia krzyknęła z radości i w kilku susach znalazła się z latarką w ręku przed drzwiami sąsiedniej celi.
Wielką trudność przedstawiało odsunięcie zardzewiałej zasuwki, ale gdy wreszcie udało jej się to, stanęła przed nią Emma.
— Masz broń i światło, jesteś wolna! — zawołała.
— Jestem uzbrojona, ale jeszcze nie wolna — odpowiedziała Indianka. — Ty wołałaś. WiedziaIaś, że byłam w pobliżu?
— Słyszałam dwa głosy i domyśliłam się, że to ty jesteś blisko. Potem usłyszałam huk. Kto to strzelał?
— Ja. Roztrzaskałam Pardero szczękę, a potem zakłułam go nożem.
Emma zadrżała.
— Mój Boże! To straszne! — zawołała.
— Straszne? — zapytała Karia. — O, nie. To była samoobrona. Odebrał swoją nagrodę. Ale musimy wykorzystać czas. Przecież nie damy się znowu zamknąć. Kto nas będzie chciał dotknąć, ten padnie od naszej kuli. Teraz chodź, zbadamy kurytarz.
Poszły w tym samym kierunku, którym się tutaj dostały. Pieczara była ciasna i niska, powietrze gęste i stęchłe.
Karia postępowała naprzód. Nagle stanęła i zawołała radośnie:
— Ach, co za nadzwyczajne odkrycie!
— Co tam zobaczyłaś? — zapytała Emma.
Karia zaprowadziła Emmę do miejsca, w którym najwidoczniej mieszkał strażnik labiryntu, gdyż na rozpalonej kuchence stały gorące potrawy.
Na ten widok Emma zawołała:
— Co za szczęście! Gdybyś tego wszystkiego nie znalazła, zginęłybyśmy z głodu!
— Ach, to niemożliwe — odparła Karia — zabierzemy te placki, które tu leżą na patelni, a ja mam oprócz tego torbę z żywnością, którą zabrałam Parderowi. Chodźmy dalej. Wiem, że tędy musi droga prowadzić, bo chociaż miałam zawiązane oczy, wyczułam, że prowadzono mnie w tym kierunku.
Powoli szły dalej i wreszcie dotarły do drzwi, przy których znajdował się ciężki, żelazny rygiel. Gdy otworzyły te drzwi, weszły do drugiego kurytarza.
Mimo wszystko Karia jeszcze raz obejrzała te drzwi i zauważyła, że posiadają one rygiel i z drugiej strony, można je więc było zamknąć zewnątrz i wewnątrz.
— Wszystko to było doskonale obmyślane — rzekła Karia. — Zewnętrzny rygiel miał służyć do odcięcia kurytarza, w którym znajdowały się nasze celki, a wewnętrzny nie dawał możności naszym obrońcom do znalezienia nas. Tak więc, gdybyśmy pozostały w celkach, byłybyśmy już stracone. Teraz mamy broń i wszystko, co nam trzeba, nie poddamy się więc. Gdybym tylko wiedziała, w którym powinniśmy iść kierunku: w prawo, czy w lewo?
— Słuchaj! krzyknęła Emma.
Karia zamilkła. Usłyszały odgłosy kroków, zbliżających się ku nim.
— Cofnij się! Zamykamy drzwi! — rozkazała Karia.
Szybko odskoczyły, zamknęły drzwi i zasunęły rygiel.
Kroki zbliżały się i — przeszły na dworze obok nich. Uderzono tylko lekko w drzwi, przy których stały, by sprawdzić, czy są otwarte, czy nie.
— Były, zdaje się, cztery osoby — odpowiedziała Karia. — Sądzę, że był to Verdoja i strażnik, którzy wnieśli sennora Mariano i Helmera. Stanęli. Słuchaj o czym mówią.
Czterej idący nie oddalili się jeszcze, gdy dał się słyszeć głos Verdoji:
— Stój, tu więc będzie jeden, a obok drugi. Naprzód!
Mijały minuty, cisza panowała zupełna. Nagle usłyszano trzask rygla i kroki powracających dwóch mężczyzn. Na dworze, przed drzwiami kurytarza zatrzymali się i usiłowali je otworzyć.
— Aha, zamknął je — zaśmiał się Verdoja.
— Nie powinien był tego robić — mruczał strażnik. — Teraz musimy czekać.
— Ba, chciał, byśmy mu nie przeszkadzali. Jestem zazdrosny. Indianka jest prawie tak samo piękna, jak jej pani, a jednak nie broni się tak, jak ona. Ale ja już nauczę sennorę Emmę posłuszeństwa. Zresztą nie mam zamiaru tu czekać na Parderę.
— A jeżeli zechce wrócić? — dorzucił strażnik.
— To niech poczeka.
— Może on jeszcze zabłądzić w kurytarzach i zobaczyć coś takiego, czego nie powinien oglądać.
— W takim razie zamkniemy najbliższe drzwi tak, że będzie musiał być w tym kurytarzu tylko i na nas poczekać.
— A jeżeli pójdzie ze swojej celi w prawo? — pytał zaniepokojony strażnik.
— Nie zajdzie daleko. Tylnych drzwi nie będzie w stanie odemknąć, gdyż nie zna tajemnicy. Chodź, za godzinę pójdziesz po niego.
Odeszli, a obie dziewczyny lżej odetchnęły.
Kroki ucichły i Emma zapytała:
— Co teraz zrobimy?
— Musimy ocalić obu sennorów?
— A uda się nam to?
— Spodziewam się, że tak. We czwórkę łatwiej będzie się nam bronić.
Odryglowała drzwi, odepchnęła je i obie dziewczyny weszły w poprzeczny kurytarz. Po dość długiej wędrówce natknęły się na dwoje drzwi, leżących obok siebie.
Karia zapukała, nie było żadnej odpowiedzi. To samo było z drugimi drzwiami. Odsunęła więc rygiel, otworzyła drzwi i rzuciła snop światła do komórki. Przed nią leżała na ziemi męska postać, przykuta dwoma łańcuchami.
— Sennor Helmer! — rzekła poznawszy go. — Dlaczego pan nie odpowiada?
Zabrzęczały kajdany, sternik poruszył się z radością. Nie wiedział, kto zajrzał do komórki, gdyż Karia oświeciła jego postać, a sama pozostała w cieniu. Teraz poznał ją po głosie.
— Sennorita Karia! Jakim sposobem tu się dostałaś?
— Oswobodziłyśmy się same — odrzekła zapytana.
— Jak? A o kim pani jeszcze mówi?
— O sennoricie Emmie.
— Czy ona jest razem z panią?
— Tak, tu jestem — rzekła Emma i przestąpiła próg celi, by Helmer mógł ją zobaczyć.
— Dzielna Karia zabiła Pardero, zabrała mu broń i oswobodziła mnie. A teraz kolej na pana! Nie mamy się czego obawiać, bo Verdoja będzie tu dopiero za godzinę.
— To rzeczywiście nie mamy się czego śpieszyć, a sennor Mariano leży obok mnie.
— I jego oswobodzimy — rzekła Karia. — Ale jak rozluźnić te kajdany? Nie mamy kluczy od kłódek.
— O, tu nie ma zamków, tylko żelazo tkwi z tej i tamtej strony w ścianie tak, że ich nie mogę dosięgnąć. Proszę się tylko przyjrzeć, sennorito.
Rzeczywiście Helmer leżał na wznak i jedną rękę miał przywiązaną łańcuchem do jednej ściany, a drugą do ściany przeciwległej.
Po kilku chwilach był już uwolniony od więzów i wyciągnął swoje silne członki.
— Mimo wszystko mamy szczęście w nieszczęściu! Ale naprzód pomyśleć musimy o naszym Mariano.
Wyszli z komórki i otworzyli drugą celkę. Mariano leżał tak samo jak Helmer. Nie odpowiadał, gdyż sądził, że to jeden z jego dręczycieli. Skoro jednak poznał swoich przyjaciół, ogarnęła go prawdziwa radość.
Kiedy uwolniono go z więzów i znów uczuł się panem swoich sił i członków, obie dziewczyny musiały opowiedzieć, w jaki sposób udało im się uwolnić z rąk złoczyńców.
Mariano podał myśl, aby oddały im rewolwery, a noże zatrzymały przy sobie. Potem cała czwórka umówiła się, że się nie rozłączą pod żadnym warunkiem.
Podzielono żywność na cztery części i każdy dostał swoją porcję. Oprócz tego Helmer oddał równą część prochu i kul Marianowi, zabrano cztery dzbany wody i butelkę oliwy.
Tak więc mieli wszystko, co im dostarczyły ciemne kurytarze, a teraz udali się na zbadanie tychże.
Kurytarz, w którym znajdowały się cele obu mężczyzn, był z przodu zamknięty drzwiami i kończył się skalistą izdebką. Z niego można się było dostać do kurytarza, który mieścił cele dam.
Wspólnymi siłami obu jeńcom udało się odsunąć rygiel, ale drzwi się nie otworzyły. Były bowiem te same, o których Verdoja mówił, że: — Nie może ich otworzyć, bo nie zna tajemnicy.
Musimy odszukać tajemniczą sprężynkę rzekł Mariano.
Jednak najskrzętniejsze poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Wtedy Helmer rzekł:
— Nasze poszukiwania na nic się nie zdadzą. Musimy ocalić się przy pomocy fortelu.
— Jakim sposobem? — zapytała Emma.
— Strażnik miał wrócić po godzinie, będzie tu więc niebawem. Musimy go pochwycić. Jeżeli go złowimy, zmusimy go, by nam wskazał drogę, prowadzącą do wyjścia, a tym samym do wolności.
To najlepszy i najpewniejszy środek — przytaknął Mariano. — Jeden z nas pozostanie w kurytarzu, drugi zaś schowa się za uchylone drzwi. Gdy strażnik nadejdzie, schwycimy go i pokonamy.
— A my? — zapytała Karia.
— Schowacie się w celi sennority Emmy. W drugiej leżą zwłoki Pardero, którym pewnie nie zechcecie dotrzymywać towarzystwa.
Obie damy udały się do celi. Mariano został w ciemnym kurytarzu, a Helmer ukrył się za drzwiami.
Dość długo czekali, nim do uszu ich doszedł odgłos kroków.
Nadszedł strażnik. Latarka jego rzucała krótki snop światła, tak, że oświetlała małą przestrzeń. Wreszcie niepewny jej blask padł na drzwi celi, Tutaj przystanął strażnik.
— Sennor Pardero! — zawołał półgłosem.
Nikt nie odpowiedział. Przystąpił bliżej i spojrzał w głąb kurytarza. Blask latarki padł na postać Mariana, który stał tu oparty o ścianę kurytarza.
— Sennor Pardero, już pan gotów? — zapytał strażnik.
— Tak jest — odpowiedział zmienionym głosem zapytany.
— Więc proszę iść za mną. Sennor Verdoja pojechał już do hacjendy, mam tam pana przyprowadzić.
— A reszta?
Strażnik sądził, że rzeczywiście rozmawia z Pardero, gdyż w słabym świetle nie mógł spostrzec Mariana.
— Wszyscy tutaj wrócili.
— Wszyscy?
— Tak. Sennor Verdoja chciał wysłać kilku, ale ponieważ ten Zorski jest takim straszliwym i chytrym dobrodziejem, więc wszyscy wrócili celem jego schwytania. Nagrodę otrzymają dopiero wtedy, gdy przyniosą go żywcem, lub jego głowę. Dlatego dołożą starań, by go złapać.
— Ale przecież ich konie są znużone?
Helmer zrozumiał, że Mariano pragnął wybadać plany Verdoji, ale dalsze prowadzenie rozmowy mogło być niebezpieczne. Podkradł się więc pod drzwi i stanął tuż za strażnikiem. Ten nie podejrzewał niczego i odpowiedział:
— Na razie udali się do hacjendy, gdzie dostaną nowe konie. Zresztą obaj łotrzy, Mariano i Helmer, mocno są zakuci i nie uciekną nam napewno.
— Nie? — zapytał Mariano.
W tejże samej chwili Helmer porwał z tyłu strażnika za gardło. Napadnięty wypuścił z rąk latarkę, wydał z siebie nieartykułowany dźwięk i zawisnął sztywny i bez ruchu na rękach obu mężczyzn, gdyż Mariano go pochwycił.
— Zemdlał. Zapalmy latarkę.
W świetle latarni spostrzegli, że strażnik leży wyciągnięty i sztywny. Oczy miał otwarte, a twarz, koloru ołowiu.
— Już nie żyje! — zawołał Mariano.
— To niemożliwe odparł Helmer — przecież tylko lekko go przycisnąłem.
— Niestety, jest już trupem, a całe nieszczęście w tym, że nie ma kto nam wskazać wyjścia z tego labiryntu.
Helmer i Mariano zrewidowali trupa, zabrali broń, którą miał przy sobie, i kilka cygar.
— Dziwne! rzekł Helmer. — Ten człowiek wałęsa się po tych kurytarzach i niczego się nie boi, a teraz widocznie śmierć jego spowodował raczej przestrach, niż mój uścisk. Zaniesiemy go do Pardero, by nasze panie nie miały potrzeby go widzieć.
Kiedy trup leżał koło trupa Pardery, zawolali damy i opowiedzieli im, jakie im się przytrafiło nieszczęście.
Potem weszli w poprzeczny kurytarz. Postępując na prawo, w kierunku, w którym przyszedł strażnik, natrafili na otwarte drzwi, które prowadziły do dalszego kurytarza. Idąc tym kurytarzem, doszli do skalistej ściany. Wreszcie dotarli do drzwi zamkniętych na dwa rygle. Odsunęli je, ale drzwi nie ustąpiły.
— I te drzwi mają swoją tajemnicę — zauważył Helmer z rozczarowaniem.
— Zdaje się — rzekł Mariano, — Zbadajmy je.
Użyli w tym celu całej swej bystrości umysłu, ale nadaremnie. Natężali swoje siły, by wyważyć drzwi z zawiasów, ale i to im się nie udało.
— Nasze wysiłki są daremne zauważył Mariano. Musimy próbować drugiego napadu.
— Na kogo?
— Na Verdoję.
— Tak, ma pan słuszność — rzekł Helmer. — Skoro strażnik nie przyprowadzi z sobą Pardera, Verdoja będzie sądził, że mu się przytrafiło jakieś nieszczęście. Przyjdzie więc tutaj, a my urządzimy na niego taką samą zasadzkę, jak na strażnika.
— A jeśli go pan również zadusi na śmierć? — zapytała Emma.
— Ani mi to w głowie! Nie schwycę go za gardło. Posiadamy dość sił, by go przytrzymać; potem zawołamy obie sennority, by go związały. Verdoja, chcąc ocalić swe życie, będzie musiał wskazać nam drogę.
— Tak, jest to jedyny sposób do utorowania sobie drogi do swobody — rzekł Mariano. — Teraz wróćmy do naszego kurytarza.
— Na razie mamy dużo czasu odrzekła Karia. Teraz jeszcze Verdoja nie oczekuje strażnika, a zanim zatęskni za swym sługą, minie parę godzin.
— A więc niech panie spróbują zasnąć, a my będziemy czuwać.
Dziewczęta udały się do celi Mariana i zapaliły lampę, a Mariano i Helmer zajęli miejsca u drzwi, przy których schwytali strażnika.
Verdoja nie miał najmniejszego pojęcia o losie, który go oczekiwał. Wyruszył z Meksykańczykami do hacjendy. Było to jego ojcowskie dziedzictwo.
Hacjenda Verdoji leżała o dwa dni drogi od stolicy, a z tydzień jazdy konnej od Meksyku. Przodkowie Verdoji byli prawdziwymi hacjenderos, którzy uprawiali hodowlę bydła, zaś polityka była im zupełnie obca.
Pierwszy z tego rodu Verdoja sięgał po stanowisko w polityce. Przeczuwając, że Juarez będzie kiedyś dzierżył prym w tej dziedzinie, przyłączył się do jego partii.
Stojąc blisko tej osobistości, w krótkim czasie Verdoja dosłużył się rangi kapitana, teraz jednak zwichnął sobie dobrze rozpoczętą karierę, gdyż Juarez nie chciał już nawet o nim słyszeć.
Gdy dotarł do hacjendy, było już bardzo późno i nikt go nie oczekiwał. Musiał zbudzić kilku vaqueros i rozkazał im zaopatrzyć swych towarzyszy w dobre i silne konie. Skoro wypełniono rozkaz Verdoji, Meksykanie pogalopowali w kierunku jaru, gdyż sądzili, że tam zabiją, lub złapią w pułapkę Zorskiego, za co otrzymają sowitą nagrodę.
Dopiero po wysłaniu ludzi, Verdoja mógł pomyśleć o własnej skórze.
W hacjendzie przywitała go ze zdziwieniem jego daleka krewna, która pełniła funkcje gospodyni.
Wiedziała bowiem, że Verdoja jest przy Juarezie w południowym Meksyku i dlatego była bardzo przestraszona, ujrzawszy go wracającego wśród ciemnej nocy. Jeszcze bardziej przeraziła ją jego poraniona prawica. Chciała mu wyrazić słowa współczucia, ale on odciął się jej gburowato i rozkazał podać wieczerzę.
Podczas jedzenia oznajmił, że przybędzie jeszcze jeden gość, niejaki Pardero, którego przyprowadzi strażnik.
Kazał dla niego przygotować kolację i pokój gościnny. Po wydaniu rozkazów udał się na spoczynek.
Gdy ocknął się, był już dzień, a przy łożu jego stała stara sennora z filiżanką świeżej czekolady. Wypił ją w milczeniu, zaś gospodyni domu powiedziała mu, że dobrze postąpił, powracając do hacjendy, bowiem rewolucja ogarnęła już ludność tak spokojnego państewka, jakim jest Chihuahua, a nawet gubernator musiał już zwrócić się o pomoc do Meksyku. Wskutek tej prośby przysłano do Chihuahua kilka szwardonów jeźdźców, którzy, dają się dobrze we znaki rewoltującym.
Verdoja należał do zbuntowanych, gdyż służył rozkazom Juareza. Przysłuchiwał się tym nowinom, ale nie dał po sobie poznać, jakie wrażenie wywierają na nim te wieści.
Wreszcie zapytał, odsuwając filiżanka:
— Czy sennor Pardero już wstał?
— Sennor Pardero?
— No tak, ten, którego wczoraj oczekiwałem.
— Ach, ten. On jeszcze nie przybył nawet.
— Jeszcze nie? — zapytał zdziwiony. — A strażnik, który go miał przyprowadzić?
— Tego również nie widziałam.
— Z pewnością już spałaś, a oni się tu jakoś rozgościli sami.
— Jestem pewna, że ich tu nie ma. Jestem gospodynią domu i muszę sama przyjąć gości, chociażby przybyli w nocy. Czuwałam jednak do świtu i oczekiwałam ich nadaremnie.
Nie rzekłszy ani słowa, wstał. Udał się na podwórze i kazał sobie osiodłać konia. Podczas przygotowań do jazdy przyskoczył do Verdoji jeden z vaquerów i oznajmił mu, że ku hacjendzie pędzi duży oddział dragonów. Verdoja nie miał więc czasu jechać do świątyni meksykańskiej i cierpliwie czekał na przybycie wojska.
Oficerowie zsiedli z koni, a jeden z nich przystąpił do Verdoji, zasalutował po wojskowemu i rzekł:
— Czy to hacjenda Verdoji, sennor?
— Tak jest — odpowiedział właściciel.
— A czy właściciel służy w wojsku Juareza?
— Nie.
Oficer popatrzył zdziwiony na Verdoję i rzekł ostro:
— Sennor, jesteśmy dobrze poinformowani.
— Wątpię w to — rzekł zimno.
— Sennor! zauważył kapitan prawie groźnie. — Wiem, że Verdoja znajduje się teraz w Potosi pod Juarezem.
— Ha! Pan, widzę, jest lepiej ode mnie poinformowany.
— Bez wątpienia. Mam rozkaz zakwaterowania się w tej hacjendzie.
— Z całym szwadronem? Na koszt hacjendy?
— Naturalnie.
— Nie mogę się na to zgodzić!
— Jakim prawem?
— Jestem właścicielem hacjendy, nazywam się Verdoja.
— Pan jest krewnym właściciela?
— Jestem właścicielem. Znajduję się tu, a nie w Potosi. Widzi pan więc, kto z nas obu jest lepiej poinformowany!
— A więc to była pomyłka?
— Zdaje się. Właśnie doglądam moich vaqueros. Muszę odjechać, a podróży tej nie mogę odłożyć. Proszę się rozkwaterować wedle upodobania, lecz pamiętajcie również, że nie odpowiadam za to, co tu uczynicie. Adieu!
Dosiadł swego konia i odjechał, nie spojrzawszy nawet na dragona.
Dotarł do piramid przez nikogo nie spostrzeżony. Zsiadł z konia, zaprowadził go w gąszcz i przywiązał.
Do tego gąszczu przytykała rozpadła skala, w której zagłębieniach rósł mech. Przy ziemi zagłębienia te były większe.
Verdoja przykląkł i podsadził ramię pod skałę. Część skały pokrytej rysami usunął się do wnętrza.
Teraz można było zauważyć otwór, na którego dnie były kamienne walce. Otwór był takiej objętości, że zgięty mężczyzna mógł się tędy dostać do lochu.
Verdoja wszedł do bocznego zagłębienia i zasunął z powrotem skałę.
Potem zapalił latarkę i wszedł w kurytarz, który ciągnął się w głąb skały. Po jakimś czasie wszedł na kilka schodów w górę, potem znowu w dół. Doszedł wreszcie do skalistych komórek, przechodził obok cel, otwierał i zamykał drzwi za lekkim naciśnięciem ręki, przy czym dało się słyszeć ostre metaliczne dzwonienie.
Wreszcie wszedł w górę po schodach. Tym samym tajemniczym sposobem otwierał jeszcze parę drzwi.
Nie spodziewał się, że czekają nań w kurytarzu. Sądził, że Pardero jest jeszcze ciągle przy boku swej Indianki i że strażnik, nie mogąc go od niej oderwać, sam zaniechał opuszczenia labiryntu.
Tak myśląc, szedł wolno naprzód i skręcił w kurytarz, którym znajdowały się cele obu dziewcząt. Naraz światło latarki padło na twarz Mariana. Verdoja poznał go, ale równocześnie został pochwycony z tyłu.
— Stój! Mam go! — krzyknął Helmer.
— Jeszcze nie! — ryknął Verdoja.
Wyrwał się i wymierzył nadbiegającemu Marianowi takie kopnięcie w brzuch, że ten padł na ziemię. Następnie rzucił się naprzód, trzymając w ręku latarkę.
W jednej chwili zrozumiał stan rzeczy: Pardero i strażnik są zabici, gdyż jeńcy swobodnie poruszają się na wolności. Chodziło Verdoji o to tylko, by wyrwać się z ich rąk i odciąć im drogę do odwrotu. Dlatego nie walczył dalej i rzucił się do ucieczki.
— Za nim! — zawołał Helmer.
W tej chwili Mariano podniósł się z ziemi.
— Bez dziewcząt? — zapytał?
— Tak jest! — odpowiedział.
— Możemy je zgubić, więc zabiorę je ze sobą.
— Ja biegnę naprzód! — zawołał Helmer.
Skoczył za uciekającym, podczas gdy Mariano chciał zabrać obie dziewczyny. Ale one stały, już za nim z płonącymi latarkami w rękach. Karia była nawet na tyle przezorna, że zabrała flaszkę z oliwą.
— Chodźcie prędko! zawołał i biegł za Helmerem.
Temu prawie udało się dopędzić Verdoję, który dostał się już do drzwi. Otworzyły się przed nim, chociaż nie ruszył zasuwy. Za nimi ukazała się ciemna przestrzeń, w środku której otwierała się czarna otchłań. Nad tą przepaścią leżała deska.
Verdoja wszedł na nią w chwili, kiedy Helmer stanął pode drzwiami. Verdoja miał jeszcze dwa kroki do przebycia i byłby już na drugim brzegu przepaści, lecz nagle deska załamała się.
— O, Dios!
Z tym okrzykiem na ustach Verdoja wpadł w otchłań. Słychać było, jak ciało jego uderzyło o grunt.
— O, Boże! — zawołał Helmer, stanąwszy nagle u drzwi. — On roztrzaskał się na kawały.
— Gdzie, gdzie? — pytał Mariano.
— Tu na dole.
Nadbiegły również obie dziewczyny. Emma chciała zamknąć za sobą drzwi, ale Mariano pochwycił je w samą porę.
— Na Boga, sennorito! Nie wolno zamykać tych drzwi, gdyż nie potrafimy ich otworzyć. Przez przepaść nie możemy się przedostać, a przestrzeń między tymi drzwiami a nią jest tak mała, że pozwala tylko wygodnie stać i nic więcej.
Przy blasku latarki zauważyli, że przepaść ta musiała być niegdyś studnią.
Z głębi dały się słyszeć przytłumione dźwięki. Helmer przykląkł i zawołał:
— Verdoja!
Cichy jęk był odpowiedzią. Nie można było odróżnić ani jednego słowa.
— Czy można coś pomóc? — zapytał jeszcze raz Helmer.
I teraz nie można było rozróżnić ani jednego słowa wśród ustawicznych jęków.
— Verdoja jest już zgubiony — zauważył Mariano.
— Ma to, na co zasłużył — dodała ponuro Karia. — Ale co będzie z nami?
— Drzwi są otwarte, może uda się nam znaleźć tajemniczą sprężynę — rzekła Emma.
Oświetlili drzwi i spostrzegli ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, że boczne części drzwi posiadały dziwny aparat, który był niewątpliwie ważny przy otwieraniu ich. Samej tajemnicy nie zdołali przeniknąć, chociaż bardzo wytężali swoje umysły. Przez przepaść przeskoczyć było niepodobieństwem. Jęk nieszczęśliwego stawał się coraz okropniejszy.
Znów wrócili do kurytarza, w którym znajdowali się przedtem.
Stanęli i patrzyli na siebie, nie widząc wyjścia z tej przygody.
— Może on zostawił jakieś otwarte drzwi, zanim do nas dotarł?
Nadzieje ich były jednak płonne.
— Jesteśmy zamknięci i skazani na głodową śmierć — rzekła Emma.
— Jeszcze nie zupełnie — pocieszał Mariano. — Bóg nam nie da zginąć.
— Musimy pilnie szukać i próbować — zauważył Helmer może nam się jeszcze uda zbadać tajemnicę tych przeklętych drzwi.
— Nie przenikniemy tej tajemnicy — rzekła Karia. — Pomoc może tylko nadejść ze strony Zorskiego.
— A jeżeli i on tu się nie dostanie? Mogą go złapać w zasadzkę i zabić.
— O, on jest roztropny, może mu się uda umknąć. Zresztą po co mamy sobie łamać głowę, mamy przecież noże, rozbijemy drzwi — rzekła Emma.
Helmer, mimo ich strasznego położenia, nie mógł powstrzymać się od śmicehu.
— Senorita wybaczy mi mój śmiech, ale zamiar jej wydaje mi się zupełnie nie do wykonania, gdyż drzwi zbudowane są z materiału twardszego, niż żelazo. Zresztą, jeżeli nawet zdołalibyśmy je rozbić, to nasz trud mógłby się okazać daremny, gdyż nie mamy pewności, czy te właśnie drzwi prowadzą ku wolności. Sądzę, że powinniśmy odbić trochę muru, który otacza ramy tych drzwi, gdyż zdaje mi się, że właśnie w tej części leży tajemnica.
— Słusznie przytaknął Mariano więc do dzieła!
— Jest jeszcze jeden środek i skuteczny, gdyby się udał — zauważyła Karia.
— Uwijemy sobie linę i jeden z nas spuści się na dół do Verdoji. Jeśli on żyje, musi powiedzieć, jakim sposobem otwierają się te drzwi.
— Z czego skręcimy line? — zapytał Helmer.
— Z rzemieni lasso, którymi byliśmy związani. Znajdują się one jeszcze w celkach. Może nam się uda wyrwać łańcuchy, którymi byli skrępowani obaj sennorowie, no i przypomniałam sobie, że w mojej celi leżą dwa prześcieradła, przygotowane dla sennority Emmy i dla mnie. Jeżeli to wszystko razem powiążemy, mamy gotową linę.
Od razu przystąpiono do dzieła. Po godzinie lina była gotowa i liczyła ponad trzydzieści metrów. Po wypróbowaniu jej mocy Mariano zaofiarował się i prosił, by go wpuszczono do studni, gdyż jest lżejszy od Helmera.
Wszyscy udali się nad brzeg przepaści. Tu dochodziły ich te same dźwięki, co i przedtem. Mariano przepasał się liną i zawiesił sobie u boku latarkę. Oświadczył on przy tym, że do góry nie trzeba będzie go wciągać, gdyż sam się wdrapie przy pomocy liny.
Mieli ze sobą cztery dzbany wody, więc polano nią linę, by uczynić ją elastyczną.
W imię Boże! Teraz na dół! — rzekł Mariano, spuszczając się w otchłań.
Helmer był silny i potrafił go utrzymać. Wkrótce śmiały młodzieniec zniknął z oczu towarzyszy w czarnej gardzieli.
Helmer powoli spuszczał linę, zaś obie dziewczyny, klęcząc na brzegu studni, przyglądały się ciągle znikającemu blaskowi latarki Mariana.
— Na Boga! Przecież on się może udusić! — krzyknęła Emma. — Studnia jest bardzo głęboka, może się w niej wytwarzają śmiercionośne gazy? O tym przedtem nie pomyślano, ale Helmer zaprzeczył ruchem głowy i zapytał:
— Czy sennorita słyszy jęki Verdoji?
— Tak, ach, jak one okropnie brzmią!
— A więc te jęki świadczą o tym, że on jeszcze żyje. A byłby się już dawno udusił, gdyby na dnie tej studni były jakieś trujące gazy.
Po jakimś czasie zauważono, że lina już się nie napina, był to znak, że Mariano znajduje się na dnie studni. Wszyscy oczekiwali w naprężeniu następnych wypadków.
Mariano stał na skale, która zewsząd była otoczona piaszczystą warstwą ziemi.
Obejrzał się i ujrzał Verdoję. Leżał on zgięty w kłębek i jęczał tak straszliwie, że wprost nie można było na niego patrzeć. Wargi okryte krwawą pianą, oczy jednak miał otwarte i jak się zdawało Verdoja był w pełni władz umysłowych.
— Niech pan tak nie jęczy, tylko odpowie mi na pytania, przyszedłem panu pomóc — rzekł Mariano.
Nieszczęśliwy przestał na chwilę jęczeć i spojrzał na przybysza wzrokiem pełnym złości i nienawiści.
— Gdzie Pardero? — zapytał.
Widać było, że każde słowo przez niego wymówione powoduje najokropniejsze bóle fizyczne.
— Nieżywy — odpowiedział Mariano.
— A strażnik?
— Także zabity.
— A dziewczęta?
— Obie są z nami.
— Mordercy!
— Nie obrażaj nas! — rozkazał ostro Mariano. — Pan sam jest wszystkiemu winien, a mimo to wyratujemy cię.
— Wy? Jak? — zapytał Verdoja.
— Przy każdym słowie tak głośno jęczał, że trudno go było zrozumieć.
— Przy pomocy liny wciągniemy cię na górę i odwieziemy do pańskiej hacjendy.
Skrzywione z bólu oblicze Verdoji wypogodziło się na chwilkę. Potem jednak spochmurniało.
— Jakże się stąd wydostaniecie? zapytał.
— Pan nam powie, jak należy otwierać drzwi i którędy iść.
— Aha, wy nie wiecie!
Rys prawdziwie szatańskiej radości skrzywił jeszcze bardziej jego oblicze i dodał:
— Musicie zginąć z głodu; pragnienia, tęsknoty!
Każde to słowo wypowiadał głośniej i widać było, że ogromna satysfakcja zagłusza jego cierpienia.
— Nie zginiemy — rzekł Mariano — gdyż pan zechce być zdrów, a tym samym my będziemy, wolni.
— Zdrów! Ach! — jęknął Verdoja. — Nigdy! Ręce złamane, kręgosłup złamany! Muszę umrzeć!
— Pan nie umrze, my pana uratujemy. Niech się pan tylko powierzy naszej opiece.
— Nigdy, przenigdy! I wy musicie umrzeć!
Piana buchnęła z ust z podwójną siłą, a oczy, jego, zdawało się, że wyskoczą z orbit. Podobny, był do węża, który jeszcze w chwili zgonu wije się, wyrzucając z ust swych jad.
Cierpliwość Mariana wyczerpała się.
— Ależ człeku, sam skazujesz się na śmierć!
— Ja tak chce! I wy musicie zginąć, i wy musicie dostać się do piekła! — odparł Verdoja.
— Czy pańskie ostatnie słowo?
Verdoja wyszczerzył zęby i uśmiechnął się straszliwie.
— Ostatnie, tak, ostatnie.
— Dobrze więc. Skończyło się miłosierdzie! — rzekł młodzian. — Skoro prośby nie pomagają, ani ochota do życia, nie ma innego środka, jak zmusić djabła do wyznań. Nie mamy bowiem wcale chęci dla pańskiej djabelskiej złośliwości ginąć w tych murach.
Ukląkł przy Verdoji i schwycił go za złamane ramiona. Ten sposób tortury wymógł na złoczyńcy straszliwy okrzyk. Był on tak przeraźliwy, że Mariano sądził, że słychać go było poza piramidami.
— Jak otwiera się drzwi? — zapytał.
— Nie powiem! — ryczał Verdoja.
— Musisz powiedzieć, nie podaruję ci tego!
Nic, niestety, nie pomogło. Mariano wprost znęcał się nad Verdoją, ale ten zrezygnował widocznie z wszystkiego i śmiał się tylko szatańsko.
Wreszcie młodzieniec, widząc, że niczego nie wydobędzie od Verdoji, zawołał:
— Człowieku, tyś gorszy od szatana! Gin więc tak, jak chcesz! Nam Bóg dopomoże!
Mariano ukląkł koło Verdoji, przeszukał jego wszystkie kieszenie, zabrał to, co znalazł. A więc: zegarek, pieniądze, pierścienie, rewolwer, nóż i inne drobnostki.
— Rabuś! Bądźcie przeklęci! — zawołał Verdoja.
— Ba, nam to jest potrzebne, a tobie już nie, drabie!
Potem Mariano wspiął się po linie na górę.
Gdy opowiedział towarzyszom o swej wizycie u Verdoji i czym się ona zakończyła, Helmer rzekł:
— Dlaczego pan nie zabił tego szatana?
— Ani myślę. Skoro nie chciał żyć, a tym samym wskazać nam drogi do wolności, niech ginie tak, jak tego nam życzył.
— A więc nic innego nam nie pozostaje, jak rozłupywać mur otaczający drzwi o tajemniczych mechanizmach. Skoro poznamy tajemnicę jednych drzwi, drugie nie będą już dla nas zagadką.
Powrócili do kurytarza i wzięli się do roboty.
Tymczasem dragoni rozkwaterowali się w hacjendzie Verdoji, a oficerowie czekali na powrót właściciela.
Minął dzień, wieczór i noc, a Verdoji nie było ani śladu.
Rotmistrz był przekonany, że umknął i uważał hacjendę za teren nieprzyjacielski. Miał on za zadanie odciąć ognisko powstania od prowincji Sonnory. Komanchowie, przyłączyli się do wojsk rządowych, gdyż chcieli nabrać masę zdobyczy, a potem z nią wrócić do swoich chat.
Podczas gdy w hacjendzie Verdoji roiło się od żołnierzy, w hacjendzie del Erina było pusto.
Petro Arbellez spędził noc, w której porwano mu córkę wraz z Helmerem, w hacjendzie Vandaqua.
Skoro na drugi dzień poczciwa Hermoyes obudziła się, pierwszą jej rzeczą, jak zazwyczaj, było przygotować czekoladę dla Emmy i Karii.
Kiedy przyniosła ją do ich pokoju i nie zastała je, niemało się zdziwiła.
Nieład, a nawet ślady walki nie dały się zauważyć. Do tego przyczynił się Verdoja, a gdy zauważono nieobecność trzech sennorów: Zorskiego, że całe to towarzystwo udało się na wycieczkę.
Skoro jednak minął ranek i południe, a sennority nie wracały, niepokój jej wzrastał. Uspakajała się tylko myślą, że cała piątka udała się do hacjendy Vandaqua, by sprawić niespodziankę ojcu i narzeczonemu Emmy.
Nagle Hermoyes zauważyła przez okno, że Arbellez i Helmer wracają sami, zrozumiała więc, te musiało się stać wielkie nieszczęście. Wybiegła przed dom i zapytała płaczliwym głosem:
— O, sennores! Wracacie sami? A gdzie reszata?
— Kto? — zapytał Petro.
— Stało się nieszczęście, straszne nieszczęście!
— Co takiego?
— Ich tu nie ma!
— Kogóż, u kaduka?
— Sennora Zorskiego, Mariano i Helmera.
— Tych trzech? No, to tęgie chłopy, oni się sami postarają, by się im nie stało nic złego!
— Ale oni wyruszyli dziś o świcie!
— To wrócą!
— Ale nie ma i sennority Emmy i sennority Karii!
— A do djabła, więc obie dziewczyny też...? A dokąd to?
— Nie wiem, nie wiem kiedy wyjechali.
Teraz dopiero hacjendero przeraził się.
— Nie mówili komu o jakiejś wycieczce, chciałbym wiedzieć, dokąd udali się i czy pojechali konno?
— Nie, nie pojechali konno.
— Czy był tu lancetnik?
— A tak. Posłaniec od Juareza.
— W której komnacie spał? Pokaż no prędko!
Chwycił starą za rękę i ciągnął ku gościnnemu pokojowi. Helmer wyciągnął z pod łóżka linową drabinkę. Rabusie zostawili ją, zapomniawszy o niej.
Arbellez krzyknął przerażony i chciał zaraz zaalarmować całą służbę, Helmer go jednak zatrzymał.
— Poczekaj pan! — zawołał. — Nie należy się niepotrzebnie lękać. Widać, że stało się coś niezwykłego, ale zbadamy to w spokoju. Proszę udać się do pokoju Karii i Emmy i zobaczyć, jakie brakują suknie.
Maria wyszła. Arbellez drżał ze wzruszenia. Helmer był również niespokojny, ale starał się panować nad sobą. Patrzył w okno. Był myśliwym prerii. On, Grzmiąca Strzała, umiał często wpaść na ślad zbrodni. Gdy spojrzał na Arbelleza, zauważył, że ten jest trupio blady.
— Uprowadzono ich — rzekł.
— O, Święta Madonno! Czy to prawda? — zapytał wystraszony Arbellez.
— Prawda. Ale spokojnie, mój drogi ojcze. Pod tym oknem stało dużo ludzi, wskazują na to ślady. Przeleźli przez palisadę i przez okno dostali się do pokoju. Napadli na naszych pojedyńczo. Ale dziwi mnie, że mogło się to stać tak spokojnie, bez hałasu, że nikt tego nie spostrzegł.
Arbellez był tak wystraszony, że nie mógł wydobyć z siebie głosu, a Helmer milczał do czasu powrotu Marii. Oznajmiła, że u obu pań brakuje po jednej sukni i jednej kołdrze.
— Chodźmy więc do pokoju naszych panów — rzekł Helmer.
U Mariana i Helmera zauważyli, że łóżka były trochę pogniecione, zaś u Zorskiego łóżko nie było nawet tknięte.
Helmer potrząsnął głową.
— Teraz na podwórze, muszę wszystko dokładnie obejrzeć.
Obeszli budynek.
Helmer przyglądał się każdemu zakątkowi, obszedł dokoła palisadę i rzekł.
— Wiem już teraz, co się stało. Przybyły jeździec był szpiegiem, a resztę swoich towarzyszy wpuścił do budynku. Tu w tym miejscu przeszli przez płot. Zorski coś podejrzewał i wyszedł na patrol, doszedł aż tutaj, o, dokładnie widać jego ślad na piasku.. Tu go z tyłu uderzono, a powaliwszy, zawleczono do tego kąta. Potem weszli przez okno, ale przez nie z domu nie wychodzili, musieli więc wyjść bramą. Do palisady podeszli z południa, więc i tędy musieli wracać. Popatrzmy tam...
Zaprowadził Arbelleza przed bramę i szedł ciągle w kierunku południowym, przyglądając się ziemi i nie mówiąc ani słowa. Doszedłszy do krzaka, zatrzymał się trochę dłużej.
— Poczekaj pan tu, dopóki nie wrócę, — rzekł.
Gdy wrócił, spojrzał na Arbelleza i zaczął smutnym tonem:
— Już wszystko przejrzałem. To, czego się spodziewałem okazało się prawdą. Uprowadzono panu córkę, moją narzeczoną. O, gdybyśmy wcześniej wrócili, siedziałbym może teraz już na karkach rabusiów! A tak będą bujali dzień dłużej na wolności.
Arbelez, blizki omdlenia, załamał ręce i zawołał:
— O, moje dziecko, o moja córka! Któż mi ciebie zabrał?!
— Verdoja i Pardero i nikt inny. Jeden smalił cholewki do Emmy, drugi zaś do Karii. A trzech sennorów napadli, by się zemścić za pojedynek. Ale dopóki nazywam się „Grzmiąca strzała“ oni z łupem nie ujdą bezkarnie!
Oczy jego zabłysły, a postać wyprężyła się. Nie był już to pacjent, tylko dawny myśliwy z prerii, który poprzysiągł srogą, straszliwą — nieubłaganą zemstę.
— A co ja mam czynić? — Zapytał Arbellez.
— Puścimy się za nimi w pogoń i schwycimy ich, chociaż podeszli nas bardzo chytrze. Podzielili się na pięć oddziałów, z których każdy wyruszył stąd w innym kierunku. Z pewnością naznaczyli sobie miejsce spotkania z tamtej strony gór.
— Więc musimy za każdym oddziałem z osobna pędzić?
— Nie. Rabusiem jest Verdoja. Tu nie śmie się on pokazać, w Darango także nie. Mieszka on w Chihnahna, z pewnością więc tam się uda. Musi przebyć pustynię Mapini i jestem pewny, że na krańcu tej pustyni, połączą się ich ślady. Gdybym miał przy sobie Bawole Czoło, lub Niedźwiedzie Serce, z pewnością wiedziałbym, że za sześć dni Emma będzie w pana ramionach.
— O Antonio — zawołał hacjendero — weź pan wszystkich moich vaqueros. Ja sam z wami wyruszę! Tylko ocalcie mi córkę!
— Nie obawiaj się, mój ojcze! Ja ją ocalę! Ale z twoich vaqueros daj mi tylko dwóch, poczciwego Franceska i jeszcze jednego, którego odeślę ci, gdy będę na ich tropie.
— A kiedy wyruszycie?
— Zaraz. Niech mi pan da sześć koni, bym jutro miał świeże zwierzęta.
Gdy wrócili do hacjendy, wszyscy domownicy byli już zgromadzeni. Maria Hermoyes zaalarmowała wszystkich. Arbellez powiadomił ich o całym zajściu i wydał odpowiednie rozkazy, przy czym łzy smutku i zgryzoty spływały mu po licach.
Helmer udał się do swojej komnaty i wdział na siebie ubranie trapera. Załadował na konie amunicję i różne rzeczy, które mogły się przydać porwanym. Potem czule pożegnał się z hacjendero i dosiadł konia, żegnany i błogosławiony przez nieszczęśliwego ojca.
Wszyscy trzej udali się w kierunku zachodnim.
Petro Arbellez został w domu. Chętnie byłby, wyruszył w pogoń za swym jedynym, ukochanym dzieckiem, ale nie mógł obu hacjend pozostawić bez dozoru. I tak więc pozostała tylko staremu hacjendero modlitwa za dobro sprawy.
Antoni, Grzmiąca strzała, mają jeszcze trzy, godziny dnia i wykorzystał je z największą dokładnością. Domyślił się, że rabusie wyjechali z hacjendy del Erina dopiero po północy, a więc wyprzedzili go o dwanaście godzin, dlatego spodziewał się ich dopędzić. We dnie i wieczorem nie zmniejszał galopu. Spodziewał zetrzeć się z nimi w miejscu ich spotkania. Przypuszczenie to okazało się słuszne.
Antoni przybył na miejsce ich spotkania dwie godziny później. Nie zastał już ich, bowiem udali się oni w kierunku zachodnim.
Zsiedli z koni i zbadali ślady.
— Sześć koni, — rzekł grzmiąca strzała. — A więc już dwa oddziały połączyły się, spodziewam się, że spotkanie reszty wkrótce nastąpi.
Po upływie dziesięciu minut Helmer przekonał się, że miał słuszność. Doszli do miejsca odpoczynku rabusiów, a na ziemi znać było ślady, pozostałe po ciałach, leżących tu jeńców.
— Tu leżał Zorski, rzekł Helmer. Poznaję to z ciekawych znaków. Zorski to doświadczony, mąż prerii, który zna wszelkie podstępy życia. Spodziewał się, że rabusie będą ścigani, więc starał się uczynić ślady najwidoczniejszymi. Tu leżały nogi, widać, że obcasy obuwia wbił umyślnie w ziemię. Tu z lewej i prawej strony wcisnął swoje łokcie, a tam w górze widać dokładnie ślad głowy. Tak czyni tylko bardzo oględny myśliwy zachodu, i z tego samego wnioskuję, że nie był to kto inny, tylko Zorski. Jeszcze bardziej utrwala mnie w tym przekonaniu długość ciała. Przecież Zorski jest bardzo wysoki.
— Ach, tutaj stał Zorski, to tylko jego noga. Ktoś stał przed nim, a reszta wokoło. Co to mogło się stać? Jeśli wstał, to musiano mu rozwiązać więzy na nogach. Są trzy możliwości, albo mu zdjęto pęta z nóg, albo sam je rozwiązał i został zabity przez nieprzyjaciół. Ale popatrzmy dalej.
Śledził dalej i po chwili zawołał:
— Wiem już! Zdjęto mu nie tylko z nóg, lecz także i z rąk. On musiał się uratować!
Obaj vaqueros patrzyli zdumieni na mówiącego.
— Z czego pan to wszystko wnioskuje? — zapytał Francesko.
— Powiem wam. Tu klęczał Zorski i mężczyzna, który stał naprzeciw niego. Musiał go badać lub rozmawiać. Zorski jest lekarzem, miał więc przed sobą pacjenta. Potem obaj wstali. Oto widzicie jak głęboko Zorski wbił swoje pięty w piasek, a tutaj wbił tylko wielki palec. Zorski musiał pochwycić jakiś ciężar i rzucić nim. Kierunek jego nóg wskazuje aż tam dalej.
Powoli doszli do przekonania, że Zorski musiał się wyratować.
Pojechali dalej. Bystre oko Helmera nie mogło nie zauważyć wysokiej zwały piasku. Nie mogła być ona dziełem wiatru, albo przypadku. Musiała ją usypać ręka ludzka.
— To z pewnością znak Zorskiego, — rzekł Grzmiąca Strzała.
— Musimy obejrzeć pagórek.
Wsunął rękę w piasek i wyciągnął z niego papier.
— Umknąłem, reszta jeszcze w niewoli jednak zdrowi i żywi. Mam dwa konie i dość amunicji. Verdoja powalił mnie na podwórzu uderzeniem w głowę. Pardero i trzynastu Meksykańczyków było przy nim. Wdarli się przez okno do pokoju lancetnika i w podstępny sposób napadli na cztery osoby. Zapomniano przeszukać moje ubranie. Mam papier i ołówek i daję ten znak. Pojmani będą uwolnieni, nie troszczcie się. Tylko za mną. Będę zostawiał po sobie widoczne ślady.
Dnia...... 9 godz. rano.

Zorski.

— Hurra! — zawołał Grzmiąca Strzała. — Teraz jest już wszystko dobrze! — a zwracając się do drugiego vaquero rzekł:
— Francesko zostanie przy mnie, ty zaś wracaj z umęczonymi końmi do domu i oddaj tę kartkę sennorowi Arbellezowi. Będzie to dla niego wielka pociecha. Powiedz mu, że jesteśmy godzinę drogi od Zorskiego. Był tutaj o dziewiątej a teraz dochodzi dziesiąta. Naprzód! A śpiesz się!
Zmieniono konie. I ruszono cwałem. Vaquero zaś bardzo chętnie wrócił do domu, gdyż wcale nie chciał zapoznać się z przygodami pustyni Mapini!
Helmer i Francesko pędzili największym cwałem, ale i Zorski nie wybrał się na przejażdżkę konną dla przyjemności. Dopiero popołudniu ujrzeli na równinie dwa małe, ciemne punkciki.
— To on i wolny koń! — rzekł Helmer, — Musimy go dopędzić nim noc zapadnie.
Znów dali ostrogi koniom. Punkty zwiększały, się. Teraz można było już dokładnie rozróżnić jeźdźca, a obok niego nieosiodłanego konia. Widziano nawet, że jeździec przygotował rusznicę na wszelki wypadek do strzału.
— O, obejrzał się i już nas zobaczył — rzekł Helmer.
— Uważa nas za nieprzyjaciół — zauważył Francesko.
— Dlaczego?
— Bo nie czeka na nas.
— Mój ty dobry Francesko. Jesteś tęgim vaquero, ale nie mężem z Sawanny. Jeśli Zorski zechce nas oczekiwać, to straci dużo czasu. Teraz droga jest każda minuta. Nocą nie można dojrzeć śladów rabusiów. Dlatego musi wykorzystać dzień i każe się gonić. Zresztą on przeczuwa, że jesteśmy jego ludźmi, o, nawet daje nam znaki.
Teraz Grzmiąca Strzała podniósł swoją strzelbę i dawał nią znaki Zorskiemu. To wystarczyło. Zorski wiedział, że ma za sobą znajomego, a ten mógł być tylko mieszkańcem hacjendy del Erina.
— Ciągle się do niego zbliżamy, — zauważył Francesko.
— Zrozumiale, konie Zorskiego są przemęczone, a nasze świeże, o, patrz, teraz nawet widać, jak w galopie przesiada się na drugiego rumaka. Nie stara się nawet podczas przesiadania zatrzymać się trochę. Uważaj, nie zmniejszy on szybkości, by nas pozdrowić jak go już dopędzimy. To „Książę Skał“ i dobrze wie, co czynić należy.
Odległość między jeźdźcami zmniejszyła się. Po paru minutach mogli już nawet do siebie mówić.
— Panie Zorski! — zawołał Helmer po polsku.
Zawołany zwrócił w tę stronę twarz.
— A pan Helmer. Dawno pana już poznałem.
— Hallo! Po czym?
— Tak jedzie tylko jeździec z zachodnich Indii, a takim jest pan jedyny w hacjendzie del Erina. Ale naprzód, szybko!
Parę minut później byli już przy Zorskim.
— Witam was i dziękuję Bogu za Jego łaski! — rzekł podając obu ręce. — Znaleźliście moją kartkę?
— O, już jest ona w hacjendzie. Wysłaliśmy ją przez vaquera, któregośmy mieli ze sobą.
— Dobrze, ale dlaczego obładowaliście konie tyloma pakunkami?
Grzmiąca Strzała zaśmiał się:
— Wszystko to rzeczy potrzebne. Pamiętałem o uzbrojeniu panów, których chciałem ocalić, dlatego to wszystko zabrałem.
Mam również pańskie ubranie trapera i broń.
— Doprawdy? — zapytał ucieszony. — I moja niedźwiednica i sztuciec, moje rewolwery i tomahawk?
— Wszystko, wszystko! I zbroja Mariana i mojego brata!
— Dziękuję panu! Wszystko pan bardzo sumiennie załatwił. Sądzę, że panu galop nie szkadza w rozmowie. Jak tam w hacjendzie? Kiedy odkryto napad?
Grzmiąca Skala opowiedział wszystko dokładnie, a potem uczynił to samo Zorski.
Zapadła noc. Nasi bohaterowie musieli się zatrzymać, by dać koniom wypoczynek. Przypuszczali, że bandyci będą jechać całą noc, a odpoczną, dopiero nad ranem.
Czas wypoczynku bandy Zorski chciał wykorzystać na jazdę. I rzeczywiście skoro świt, trzej jeźdźcy znów mknęli jak strzała po obszarze pustyni Mapini.
U południowej granicy Nowego Meksyku i Arizony, przy zbiegu z najważniejszą rzeką Meksyku Rio Grande del Nord, — znajduje się wyżyna, na której wschodnich i północno wschodnich zboczach znajdują się pastwiska Komanchów — Indian. Sama zaś wyżyna należy do Apachów, żyjących w wiecznej, śmiertelnej nieprzyjaźni z Komanchami.
Właśnie tych Komanchów wezwano do Meksyku na pomoc wojskom rządowym. Wybrali się tam bardzo chętnie, gdyż spodziewali się powrócić z bogatym łupem. Wyruszyło ich kilka tysięcy, ale nie naraz i otwarcie, tylko podzielili się na plemiona i odbywali drogę pokryjomu, by ich śmiertelni wrogowie Apachowie nie spostrzegli.
Może tydzień przed wypadkami już opowiedzianymi, wrzało na południu w małej prerji dzikie życie. Była to bowiem pora, w której bawoły przedsiębrały swoje wędrówki w stronę północy. Wielkimi trzodami cisną się one północnym wąwozem i graniczące równiny pełne są wtedy Indian, którzy zaopatrują się w mięso na całą zimę.
Słońce stało już blizko horyzontu i oświecało krwawe widowisko.
Jak daleko mogło sięgnąć oko leżały cielska pozabijanych bawołów. Widziano postacie miedzianej barwy. Rozpalono wiele ognisk, a nad nimi syczały soczyste pieczenie. Na palach wisiało tysiące sznurów i rzemieni, a na nich długie wąsko krajane kawały bawolego mięsa.
Po środku tej sceny stały trzy namioty. Były one sporządzone z bawolich skór, a ozdobione orlimi piórami. Oznaczało to, że namioty te należały do sławnych naczelników. Przed jednym z namiotów siedział stary Indianin, od stóp do głów tatuowany. Gołe ciało owinął garbowaną skórą jelenia. Obok niego leżała długa flinta. Na ciele jego widać było liczne blizny, a włosy związane miał w kształcie hełmu, w nich zaś tkwiło pięć orlich piór.
Był to „Latający Koń“, jeden z największych naczelników Apachów. Włos jego posiwiał, on sam już nie miał siły polować na odważnego bawoła. Serce jego jednak było młode, a umysł bardzo bystry. Dlatego głos jego więcej znaczył, niż stu najdzielniejszych wojowników.
Nie mogąc polować, siedział przed namiotem i przyglądał się widowisku, jakie urządziły z Apachami trzy zaprzyjaźnione plemiona.
Równinę pokrywały kępy krzaków, które zdaleka wyglądały jak wyspy. W pobliżu trzech namiotów stała gęsta krzewina.
Stary wojownik zauważył, że gałązki krzaków poruszają się.
Schwycił rusznicę. Myślał, że zabłąkał w nich jakiś mały zwierz, a ponieważ ramię jego było już za słabe, aby zabić bawoła, pragnął teraz popróbować szczęścia i celnie wystrzelić.
Oko jego rozróżniło ciemne miejsce pośrodku krzewiny.
Musiał tam siedzieć zwierz.
Podniósł lufę i miał już zamiar wystrzelić, gdy, z krzewów wyszedł mężczyzna.
Nie był to Apacha. Skądże wziął się w krzaku, pośród polujących Apachów? Czyżby był wrogiem? Musiał być bardzo odważny, inaczej nie udałoby mu się niespostrzeżenie dostać na sam środek terenu myśliwskiego Apachów.
„Latający Koń“ zatrzymał palec na kurku, obcy zaś podniósł lewą rękę na znak, że jego zamiary są pokojowe. Był odziany w skórę bawolą, a w ręku trzymał starą, ciężką dubeltówkę. U pasa oprócz torebki z prochem wisiał nóż i tomahawk. Twarz jego miała kolor czerwonobrunatny, był więc Indianinem.
Nie mówiąc słowa usiadł po lewej stronie Apachy, położył strzelbę, nóż i tomahawk daleko od siebie i dopiero teraz dawszy dowód pokojowego usposobienia, odezwał się czystym narzeczem Apachów:
— Synowie Apachów mają dzisiaj bardzo dobre łowy. Wielki duch sprzyja swoim walecznym dzieciom.
Stary Apacha był już zupełnie przekonany, że ma przed sobą bardzo sławnego wojownika, rzekł jednak obojętnym tonem:
— Apacha idzie na łowy, aby zdobyć mięso! Ale umie on nie tylko trafić bawoła, lecz także wroga!
— „Latający Koń“ powiedział prawdę, — zauważył obcy.
Oblicze starego zajaśniało dumą.
— Jesteś obcy, a znasz mnie?! — rzekł.
— Nigdy ciebie nie widziałem, a sława „Latającego Konia“, przebiega góry i prerie. Kto go tylko ujrzy, pozna, że to on.
— „Latający Koń“ jest naczelnikiem, nosi orle pióra i siedzi zawsze na swoim wierzchowcu, skoro tylko opuszcza obóz, — rzekł stary.
W słowach tych przybysz wyczuł delikatną politykę, dlatego odpowiedział:
— Inni naczelnicy mają również wierzchowce, ale ukrywają je, wybierając się na zwiady. Mają również prawo nosić dużo orlich piór i skalpy więcej niż stu wrogów, ale nie chcą tego pokazać mężowi, z którym się tylko spotkają.
Włos ich jeszcze nie posiwiał, mimo to jednak wiedzą, że mała torebka chytrości jest czasem lepsza, aniżeli cały namiot prochu i kul.
Staremu zaimponowały pochlebstwa. Tym się nie mógł pochwalić nawet sam „Latający Koń“. Dlatego rzekł:
— Obcy mąż jest dzielny i przebiegły. Wślizgnąć się między synów Apachów udaje się tylko sławnemu wojownikowi. Obcy nie jest Komanchą. Synowie Apachów są na łowach, a nie w pochodzie wojennym. Topór wojny pogrzebany. Czy obcy przybywa wypalić z nimi fajkę pokoju?
— Już z nimi paliłem.
— Więc obcy jest przyjacielem Apachów?
— Jestem ich bratem. Każdy z Ikarillos-Apachów zna go. Dlatego przybywam od słynnego ich naczelnika, który nazywa się Shosh-in-liett, Niedźwiedzie serce.
Teraz oblicze starego zrzuciło z siebie wyraz obojętności. Rzucił zdziwionym, ale przyjaznym okiem na sąsiada i rzekł:
— Obcy jest bratem Niedźwiedziego serca?
— Tak jest!
— Ma prawo nosić orle pióra i ma sto czterdzieści skalpów ze swoich wrogów.
— Znam go więc. On jest Mokaszi — motak Bawole Czoło, naczelnik Mizteków. Jest on Królem ciboleros i dlatego nie nosi orlich piór, gdy zawsze je pozostawia w swoim wigwanie.
— „Latający Koń“ zgadł. Czy mój brat Niedźwiedzie Serce, znajduje się tu teraz z wojownikami?
— Tak. On sam dzisiaj zabił więcej jak dwadzieścia bawołów. Naczelnik Mizteków może z nim mówić. Niech zostanie naszym bratem, a wojownicy Apachów zostaną jego braćmi i nie zabiją go.
Po śmiałym i poważnym obliczu Bawolego Czoła przeleciał lekki uśmiech. Rzekł:
— Wojownicy Apachów nie pojmaliby go i nie zabili, gdyby nawet byli jego wrogami. Bawole Czoło nie zna nikogo, kogoby się musiał obawiać.
Stary przytaknął dłuższym milczeniem, potem zapytał:
— Czy mam zawołać wojownika, który ma zabrać twojego konia?
Zapytany zaprzeczył:
— Wojownicy Apachów bardzo są zajęci zabijaniem bawołów. Bawole Czoło sam się uda po swojego konia. Nie jest hańbą dla naczelnika doglądnąć konia, który go nosi.
Wstał i poszedł.
Przeszedł między wieloma krzakami, tak, że przeszedł większą część prerii i mimo to nie zobaczył go żaden Apacha. Uważali się tak bezpieczni, że zaniedbali zwykłej ostrożności. Do tego każdy ruch Bawolego Czoła był tak obliczony i chytry, że byłby oszukał nawet najostrożniejszego wroga. Nie potrzebował wprawdzie tego czynić, ale jako Indianin szukał zadowolenia w przebywaniu w obrębie przyjaciół nawet mimo ich wiedzy.
Preria, którą można było nazwać krańcem wielkiej Sawanny, przytykała do wielkiego lasu dziewiczego rosnącego na wyżynach i dolinach, które ciągnęły się aż do właściwego pasma gór. Bawole Czoło skręcił w ten dziewiczy las, przechodził przez niejeden dół, wreszcie miał zamiar spuścić się w jedną z rozpadlin, gdy nagle usłyszał na dole głośne stąpanie i potężny łomot krzewów i zarośli. Popatrzył w dół, ujrzał bawoła, prześladowanego przez Indianina na koniu. Miał on przewieszony przez plecy kołczan, w lewej ręce łuk, w prawej zaś długą, elastyczną dzidę na bawoły, która bardziej rozjusza te zwierzęta, niż kula.
Był to młodzieniec zaledwie dwudziestoletni. Starszy, bardziej doświadczony wojownik byłby, się bardziej pokusił na mięso samicy bawolej, które jest lepsze od twardego mięsa samca i nie byłoby mu też wpadło do głowy zapuszczać się w niebezpieczny teren za takim potężnym zwierzem. Ten jednakże dał się porwać zapałowi myśliwego i pędził za nim przez zarośla tak, że zwisające konary biły go po twarzy i prawie zciągały go z konia.
Tak zapędzili się w wąską, krótką rozpadlinę, gdzie u samego końca stał koń Bawolego Czoła. Bawoł widząc, że przejście jest zatarasowane rzucił się do odwrotu, w tym momencie Indianin wpuścił bawołowi w kark dzidę.
Odruch zwierza zmienił punkt celu i dzida utkwiła w bardzo niebezpiecznym miejscu. Zraniony bawół dyszał, pochylił znów swój łeb i krótkimi strasznymi rogami rozpruł ciało konia Indianina.
Indianin ocalał przez szybkie usunięcie się w bok. Nie miał innej broni jak strzały i nóż. Wystarczyła chwila, aby wyjąć strzałę z kołczana, w drugiej już łuk napięty, a w trzeciej wypuścił strzałę, która utkwiła bawołowi w oku.
Zwierz zawył chrapliwie, stał chwileczkę spokojnie, potem znowu pochylił głowę do pchnięcia. W tem obok Indianina huknął strzał, bawoł odrzucił głowę w bok, straszliwy kurcz wstrząsnął jego potężnym cielskiem. Bawół osunął się na ziemię, — był nieżywy. Kula wtargnęła mu przez drugie oko do mózgu.
Skoro Bawole Czoło spostrzegł, jaki smutny koniec musi mieć ta walka, zeskoczył ze stromej ściany i wypalił. Gdy młodzieniec się odwrócił, by zobaczyć swego wybawcę, Bawole czoło zwyczajem myśliwych nabijał na nowo strzelbę.
— Czy mięso samca bawoła smakuje mojemu bratu bardziej aniżeli samicy? — zapytał spokojnie. — Czy mój brat chętniej zabija bawoła w lesie, aniżeli na otwartej przestrzeni? Niech mój brat w przyszłości będzie roztropniejszy!
Mimo ciemnej skóry Indianina można było poznać, że się zarumienił. Po chwili jednak przyszedł do siebie, wzniósł dumnie głowę do góry i gniewnym tonem odpowiedział na nauczkę:
— Czy ciebieby to obchodziło, gdyby mnie bawoł zabił?
— Czy brat mój nie ma ojca, któryby go opłakiwał? — zapytał Mizteka.
— Mój ojciec nazywa się „Latający Koń“, — odparł Indianin z dumą.
— A jak ty się nazywasz?
— Imię moje rozbrzmiewać będzie na całym świecie!
— Więc ty nie masz jeszcze imienia? Byłbyś zginął i nikt nie wiedziałby kogo pogrzebano. Mój brat uniknął ogromnej hańby. Na przyszłość niech będzie ostrożniejszy, a z pewnością będzie kiedyś nosić sławne nazwisko.
U Apachów młody wojownik otrzymuje dopiero wtedy imię, gdy wsławi się jakimś bohaterskim czynem i zdobędzie skalp nieprzyjaciela. Hańbą jest być zabitym młodo, nie mając jeszcze imienia.
Dlatego słysząc te słowa. Bawolego Czoła. Apacha zapałał gniewem, wyjął nóż i rzekł:
— Czy mam zabrać twój skalp i potem nosić twoje imię?
Bawole czoło uśmiechnął się i odpowiedział:
— Nimbyś sięgnął po mój skalp, twój dawnoby już wisiał u mego pasa.
— Spróbuj!
Po tym okrzyku schwycił Apacha Miztekę za pierś i zamierzył się do ciosu, lecz lotem błyskawicy Bawole Czoło schwycił rękę trzymającą nóż i ścisnął ją z taką siłą, że młodzieniec głośno krzyknął z bólu i wypuścił nóż z ręki.
— Od kiedyż to krzyczy Apacha, czując ból? — zapytał Mizteka.
— Od kiedy to Apacha zabija tego, który mu ocalił życie? Miałbym teraz prawo ściągnąć twój skalp, lecz daruję ci życie, gdyż — tam nadchodzi inny, z którym godniejszą rzeczą jest walczyć.
Wskazał przeciwny brzeg jaru. Tam rozsunęły się krzewy, i oczom ich ukazał się niedźwiedź.
Nie był to mały brunatny niedźwiedź, tylko ogromny, siwy górski, którego Meksykanie nazywają grizzly. Gdy się wyprostuje jest wysoki na dziewięć stóp i ma tyle siły, że może długi czas nosić kolosalnego wołu. Jest on najstraszniejszym drapieżnikiem kontynentu amerykańskiego. Kto zabije siwego niedźwiedzia uchodzi za większego bohatera, niż taki, który ściągnie dziesięć skalpów nieprzyjaciołom.
Niedźwiedzia zwabiła woń zdechłego konia, a zobaczywszy zdobycz rzucił się ku niej.
— O, gdybym miał teraz strzelbę mego ojca! — zawołał młody Apacha.
Apacha, bowiem broń palną dostaje dopiero po otrzymaniu imienia.
— Masz tutaj moją, — rzekł Bawole czoło.
Młodzieniec patrzył nań zdziwiony. W żaden sposób nie chciał zrezygnować z takiej zdobyczy. Gdy więc zmiarkował, że obcy nie żartuje, schwycił strzelbę, naciągnął oba kurki i stanął naprzeciw niedźwiedzia. Bawole czoło wyciągnął swój nóż i w paru skokach znalazł się za zwierzem. Chciał czuwać nad przebiegiem walki, a gdyby niebezpieczeństwo zagrażało młodzianowi, rzucić się z tyłu na niedźwiedzia.
A niedźwiedź miał tylko młodzieńca na oku. Był już od niego oddalony może o sześć kroków i podniósł się na tylne stopy, by go zdusić. Ale tę chwilę wykorzystał młodzian. Wymierzył. Wypalił między żebra w okolicę serca i odskoczył w tejże chwili w bok, by w razie potrzeby jeszcze raz wystrzelić. Niedźwiedź zrobił jeszcze pięć kroków, potem stanął, wyrzucił z siebie niski, chrapliwy pomruk, przy czym duży strumień krwi buchnął mu z pyska i jednocześnie runął na ziemię.
— Świetnie! — zawołał Bawole Czoło. — Trafiłeś niedźwiedzia prosto w serce. Brat mój ma pewne oko i twardą rękę. Będzie kiedyś sławnym wojownikiem. Ma więc teraz prawo otrzymać imię, a ja będę jego przyjacielem, dopóki mu wielki Manitu użyczy lat!
Apacha nie zadrżał w obliczu strasznego drapieżnika, teraz jednak trząsł się z radości.
— Czy on jest naprawdę nieżywy? — zapytał.
— Tak. Brat mój może sobie zabrać skórę na znak zwycięstwa i jako wspomnienie pierwszego czynu bohaterskiego, przezeń dokonanego.
Apacha oddał mu strzelbę i przykląkł koło niedźwiedzia, w którym rzeczywiście nie było śladu życia. Ten dzikus był więcej uradowany, aniżeli niejeden biały, otrzymawszy odznaki najwyższego orderu. Zaraz też rzucił się na zwierzę, by, ściągnąć zeń skórę.
Bawole czoło nabił strzelbę, podszedł do swego konia, odwiązał go i odjechał. Nie chciał przeszkadzać młodemu Apachowi, a radość jego była tak wielka, że nie zauważył nawet, jak jego przyjaciel odjechał.
Kiedy Bawole Czoło dotarł do krańca prerii, już słońce schowało się za horyzontem i za pół godziny musiała nastać noc. Widziano Apachów zatrudnionych zaciąganiem zdobyczy do swoich namiotów. Bawole czoło zeskoczył z konia.
Przed drugim namiotem stał młody naczelnik z trzema orlimi piórami we włosach. Był to Niedźwiedzie serce. Przystąpił do Bawolego Czoła i wyciągnał doń rękę na powitanie.
— Tęskniłem za tobą — rzekł. — Dziękuje ci za to, że cię mogę znowu oglądać. Bądź gościem mojego namiotu i pal kolumet z moimi braćmi.
Wojownicy, stojący w około, patrzyli z uszanowaniem na sławnego naczelnika Mizteków utworzyli szpaler, gdy go Niedźwiedzie Serce prowadził do obu innych naczelników, siedzących przed namiotem Latającego Konia. Powstali, chociaż stary widział już Miztekę, i podali mu ręce.
W krótce zapłonął ogień, piekło się na nim dużo bawolich żeber. Utworzyło się dokoła ogniska duże półkole, w środku którego siedzieli naczelnicy wraz ze swoim gościem. Smażące się mięso wydawało zapach, który zaostrzał apetyt nawet najwybredniejszemu podniebieniu, a płomienie rzucały refleksy hen, na prerię, gdzie nie było już żadnego wojownika, tylko bojaźliwe wilki prerii pędziły tu i owdzie zwabione zapachem krwi bawolej.
Jednego tylko nie było, syna Latającego Konia. Wszyscy o tym wiedzieli, jednak nikt nie odezwał się słowem.
Podczas przygotowań do uczty w ogóle nic nie mówiono.
Towarzyskie spotkania i zabawy Indian zawsze zaczynają się grobowym milczeniem. Dopiero wtedy, gdy mięso jest już gotowe, najstarszy, naczelnik ma prawo rozpocząć zabawę.
Nagle oczy wszystkich zwróciły się ku strasznej dziwacznej postaci, która powoli zbliżała się do nich. Był to młody Apacha. Ściągnął on skórę niedźwiedzia razem z głową i wdział ją na swoją w ten sposób, że go skóra okrywała jak ogromny płaszcz. Niedźwiedź był taki wielki, że płaszcz ten włóczył się jeszcze po ziemi.
Zatrzymał się przy ognisku naczelników. Zdziwił się, zobaczywszy wśród nich nieznajomego przyjaciela, nie zdradził tego jednak żadnym wyrazem twarzy. Miał obie łapy niedźwiedzia w ręku i złożył je przed Bawolim czołem. Ruch ten był pełen uszanowania. Indianie zrozumieli, że Bawole Czoło pozostaje w pewnym związku z zabiciem niedźwiedzia, i że on ma nadać imię i zostać ojcem chrzestnym syna naczelnika. Ale nikt nie odezwał się słowem. Widziano jednak, że oczy, „Latającego Konia“ błyszczą radością, z powodu bohaterskiego czynu najmłodszego syna.
Wreszcie, kiedy zaczęły brunatnieć kawały pieczeni, ujął „Latający Koń“ fajkę pokoju, wstał i zaczął mówić:
— Dzisiaj wojowników Apachów spotkała wielka radość, gdyż przybył wielki naczelnik Mizteków, Bawole Czoło, przyjaciel naszego brata Niedźwiedziego Serca, by z nami zapalić kalumet. Ręka jego jest silna, noga chyża, myśli jego są myślami mądrych, a wszystko, co czyni jest bohaterskie. Witamy go!
Położył węgiel na tytoń i pociągnął fajkę sześć razy, wypuszczając dym ku niebu, ziemi i czterem stronom świata. Potem podał fajkę gościowi, który się podniósł i rzekł:
— Synowie Apachów są wielkimi i dzielnymi wojownikami, nawet ich chłopcy zabijają siwego niedźwiedzia jedną kulą, nie mrugnąwszy nawet okiem.
Wszystkie oczy przy tych słowach zwróciły się na syna naczelnika. Ten dowiedział się ze słów ojca, jakiemu to sławnemu człowiekowi wszystko zawdzięcza i serce jego drżało z rozkoszy.
W oku starego zabłysła łza radości, gdy usłyszał, że syn jego został wyróżniony przez takiego męża już w pierwszej ogólnej przemowie. Takiego odznaczenia nikt jeszcze nie dożył.
Bawole czoło ciągnął dalej:
— Naczelnik Mizteków przybył do was, by wam przynieść pewną wiadomość. Usłyszycie ją wtedy, kiedy odbędzie się uczta. Wasi wrogowie są moimi wrogami, wasi druhowie moimi. Daję swoje życie za każdego syna Apachów i będę się cieszyć, jeżeli połączę sławę Mizteków waszą sławą.
Po tych słowach także pociągnął z fajki sześć razy i dał ją Niedźwiedziemu Sercu. Ten, a potem trzeci naczelnik, który był synem „Latającego Konia“, uczynili wśród podobnych objawów, grzeczności to samo, a potem fajka przeszła przez usta wszystkich wojowników. Tylko syn starego nie śmiał jej wziąć do ust, gdyż nie miał jeszcze imienia.
Kiedy ukończono tę ceremonię, zaczęto jeść. Olbrzymie kawały mięsa znikły w zadziwiającym tempie, a potem stary oznajmił, że wszyscy są gotowi usłyszeć wiadomość z ust Bawolego Czoła.
Ten wstał i zaczął mówić.
— W kraju Meksyku wybuchł wielki opór. Wojownicy i mężowie nie są zadowoleni z naczelnika, którego sobie wybrali. Jest to blade lice, które nie czyni tego, co doń należy. Wybrali sobie innego naczelnika imieniem Juarez. Silny on jest jak bawół, chytry jak pantera i doświadczony we wszelkich sprawach, które znać powinien każdy naczelnik.
Usłuchał głosu ludu i chce swoich uszczęśliwić. Dlatego otoczył i zbiera swoich poddanych. Tego przestraszył się obecny naczelnik, i dlatego wysłał posłów do synów Komanchów, aby ci mu pomogli. Naczelnicy Komanchów utworzyli wielką radę i obiecali mu swoją pomoc.
Teraz wyruszają z kilkuset wojownikami, clągnąć ku Meksykowi. Chcą stanąć między tym krajem, a błoniami Apachów. Jeśli im się to uda, wojownicy Apachów będą odcięci od południa i wciśnięci w góry, gdzie będą cierpieć wielki niedostatek, gdy zbliża się już zima.
Nowy naczelnik Meksykan lubi jednak dzielnych wojowników Apachów. Nie chce dopuścić do tego, by ich wypchnęły psy Komanchów, dlatego mnie przysłał, by wam powiedzieć, że chce się z wami połączyć i odpędzić nieprzyjaciela. Komanchowie znajdują się już w drodze, ale jeśli Apachowie zaraz wyruszą i staną między pustynią Mapini, a miastem Chihuahna, to Komanchowie nie będą mogli pójść dalej i polegną na pustyni. Jeżeli wojownicy Apachów wysłuchają mojego głosu, zdobędą dużo skalpów i odniosą wielkie zwycięstwo.
Po tych słowach usiadł znowu. Zgromadzeni milczeli. Potem „Latający Koń“ rzekł:
— Słowa naszego brata są słuszne. Nowy naczelnik Juarez jest czerwonym mężem, którego głosu milej nam słuchać, aniżeli jakiegoś bladolicego. Synowie Apachów nie dadzą się zwalczyć przez Komanchów. A teraz proszę obu drugich naczelników, by zabrali głos.
Wtedy wstał Niedźwiedzie Serce i przemówił.
— Tu stoi brat mój, Bawole Czoło. Jest on sławnym wojownikiem. Nie obawia się żadnego wroga, a z ust jego wychodzi zawsze prawda. Nie powie on nigdy czegoś takiego, ani też nie będzie żądał tego, coby przyniosło szkodę synom i córkom Apachów.
Zabijałem z nim Komanchów i zdobędę z nim jeszcze wiele innych skalpów. Wrogowie nasi są już w drodze, więc nie możemy tracić czasu. Obecnie zgromadzone są tu trzy rody Apachów, by przyszykować mięso na zimę. Jestem naczelnikiem dzielnych Icarillos-Apachów.
W tej chwili z nimi wyruszam, jeżeli oba pozostałe plemiona obiecają przygotować dla nas mięso na zimę, a potem przyłączyć się do nas.
Trzeci naczelnik, syn starego, zabrał także głos:
— Mój brat Niedźwiedzie serce powiedział prawdę. Wojownicy Apachów nie mogą tracić czasu. Jedno z plemion musi się zaraz wybrać w drogę. Ale które, moje, czy jego, o tym postanowi narada.
Tak więc wszystkie trzy szczepy okazały ochotę, chodziło o to, by zapytać jeszcze czarownika. Jego zdanie ważne jest, jeżeli chodzi o wyprawę wojenną. Jeżeli przepowie on, że wyprawa się nie poszczęści, nie weźmiemy w niej udziału.
Człowiek ten ma różne insygnia swojej godności, a więc: dziwnie ułożone skalpy, torebki, pęki włosów, laseczki i chorągiewki. Okrył się świeżą skórą zabitego bawołu, nałożył oznaki swojej godności i rozpoczął taniec, który tym potworniej i dziwaczniej wyglądał, że tancerza oświetlały tlące się tylko ogniska i rzucały długie cienie na równinę. Indianie przyglądali się temu widowisku z powagą i niecierpliwością.
Wreszcie czarownik skończył swój taniec, wziął dwie głownie i przyglądał się kierunkowi dymu. Potem rzucił badawczy wzrok ku gwiazdom i rzekł donośnym głosem:
Wszelki duch Manitu gniewa się na płazy, które nazywają się Komanchami. Daje je w ręce Apachów i nakazuje, aby wojownicy Icarillos wyruszyli, skoro tylko wzejdzie słońce. Inne szczepy, pójdą za nimi, skoro się osuszy mięso, które ma wystarczyć na zimę.
W słowach tych nie tylko było pozwolenie bóstwa na wyprawę, ale i rozstrzygnęły one, które plemię ma pierwsze wyruszyć. Był to oddział Niedźwiedziego serca. Ludzie zaczęli krzyczeć z radości. Mieli również czas na przygotowanie się do pochodu wojennego. Bardzo byli z tego zadowoleni, gdyż bez przygotowania się (do którego należy szczególnie malowanie się) nie wierzy Indianin w szczęśliwy wynik bitwy.
Omawiano jeszcze dużo drobnych spraw, co do których szybko decydowano się, gdyż wszyscy byli uszczęśliwieni myślą zebrania dużej ilości skalpów Komanchom.
Po tych sprawach „Latający Koń“ przypomniał sobie syna. Ten siedział bez ruchu, nie wypowiedziawszy ani jednego słowa. Teraz jednak ojciec zwrócił się do niego:
— Mój syn nałożył na siebie skórę niedźwiedzia. Czy ma on do tego prawo?
— Zabiłem go! — odparł młodzieniec.
— Sam?
— Zupełnie sam.
— Jaką bronią?
— Strzelbą, którą mi pożyczył sławny naczelnik Mizteków. On był świadkiem wszystkiego.
Wtedy stary zwrócił się do Bawolego Czoła i rzekł:
— Naczelnik Mizteków był świadkiem walki z niedźwiedziem. On niech nam więc opowie, co widział.
Bawole Czoło krótko opowiedział zajście, unikając przy tym wszystkiego, coby mogło zasmucić młodego chłopca. Kiedy skończył opowiadanie, wstał Niedźwiedzie Serce i rzekł:
— Syn „Latającego Konia“ zabił grizzly. Potrzebował w tym celu jednego strzału. Serce jego jest silne, ręka twarda, oko pewne, zasłużył, by go przyjąć do koła naszych wojowników. Niedźwiedzie serce chce, aby jego brat otrzymał imię.
Ojciec i syn byli szczęśliwi. Młody Indianin stał wyprostowany koło ogniska i rzekł:
— Brat mój Niedźwiedzie Serce, jest sławny, między najsławniejszymi. Jego mowie czam, że dostanę imię. Kiedy odbędzie się uroczystość nadania mi go?
— Skoro synowie Apachów powrócą do swoich wigwamów, odpowiedział stary.
— A czy taki, który nie posiada żadnego imienia, może wyruszyć na Komanchów? — zapytał młodzian.
— Nie.
— A ja chcę iść z moim bratem Niedźwiedzim Sercem do Meksyku. Dlatego trzeba mi nadać imię już jutro.
— Nie leży to w zwyczaju. Ale łapy niedźwiedzie są własnością naczelnika Mizteków, on jest naszym gościem i dlatego niech rozstrzygnie, kiedy ci da imię.
Wtedy Bawole Czoło rzekł:
— Imię mam już. Mój młody przyjaciel zabił grizzly, dlatego niech się nazywa Grizzly-tastsa, Niedźwiedziobójca. To imię nadam mu jutro, a jeżeli brat mój „Latający Koń“ pozwoli, to niech Niedźwiedziobójca jedzie z nami do Meksyku, by sobie zabrać dusze Komanchów, skoro zdobył sobie niedźwiedzią skórę.
Wniosek sławnego naczelnika był znowu zaszczytnym odznaczeniem dla młodego Apachy i dlatego zaraz go przyjęto.
Narada się skończyła. Ale długo jeszcze mężowie siedzieli, omawiając swoim obyczajem wyprawę wojenną. Pomimo ciemności kilku wyruszyło do jaru, by przynieść zabitego przez Bawole Czoło bawoła i odartego ze skóry niedźwiedzia.
Potem zaległa nocna cisza. Bawole czoło spał w namiocie Niedźwiedziego Serca, a straż zmieniając się co godzinę strzegła obozu.
Następnego ranka odbyła się uroczystość na dania imienia podczas, które obie pieczone łapy, niedźwiedzia grały ważną rolę. Niedźwiedziobójca otrzymał najlepszą strzelbę swego ojca, a jako syn naczelnika miał prawo nosić we włosach orle pióra. Po południu rozpoczęto przygotowania wojenne.
Następnego dnia dwustu wojowników wyruszyło o świcie. Pozostali odprowadzili ich spory, kawał drogi.
Po rozstaniu się wojska pod dowództwem Niedźwiedziego serca uformował pochód jeździec za jeźdźcem. Najstarszy wojownik otrzymał komendę nad orszakiem. Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Niedźwiedziobójca odjechali naprzód galopem, by zapoznać się z okolicą i mieć pieczę nad oddziałem.
Indianie nie mogli jechać przez otwartą prerię, więc posuwali się naprzód przez góry. Dopiero piątego dnia dotarli do pustyni Mapini i to do punktu, który znajduje się między jeziorem Muszli a zachodnim krańcem pustyni.
Chodziło o to, by zająć stanowisko między Chihuahua a nadciągającymi Komanchami, więc trzej wojownicy posunęli się na południowy brzeg pustyni. Nagle wszyscy trzej zatrzymali konie, ujrzeli bowiem ślady.
— Jeźdźcy! — rzekł Niedźwiedziobójca, zsiadłszy z konia.
— Niech brat mój policzy ilu ich było, — rzekł Niedźwiedzie Serce, siedząc spokojnie w siodle. Chciał wyćwiczyć bystrość umysłu młodego Apachy, gdyż on sam potrzebował jednej minuty, aby poznać liczbę koni, które tędy przeszły.
Młodzieniec popatrzył na ślady i rzekł:
— Było ich dziesięciu i jeden koń.
— Słusznie. Kto siedział na koniach?
— Blade lica.
— Z czego to mój brat poznaje.
— Nie jechali jeden za drugim. Ślad ich taki szeroki, że można policzyć wszystkie podkowy.
— Kiedy przeszli tędy? Młody Apacha zgiął się znowu i po chwili odpowiedział:
— Słońce stoi teraz prawie nad nami. Przeszli oni tędy, gdy wczoraj było ono prawie na widnokręgu.
— Spieszyli się, czy nie?
— Spieszyli się bardzo, gdyż kopyta porozrzucały piasek, jechali galopem.
— Mój brat wszystko doskonale zgadł, ale teraz niechaj mi powie: dobrzy to byli mężowie, czy źli?
Niedźwiedziobójca popatrzył nieco bezradnie na naczelnika, namyślił się, a bezradnie pokiwawszy głową rzekł:
— Któż to może poznać ze śladów? Nikt!
— Udowodnię mojemu bratu, że i to można poznać. Mapini jest tak szeroko, że gdyby chciano ją przebyć, musianoby jechać cztery dni. Kto ujechał trzy dni drogi, tego zwierzę jest bardzo zmęczone, a jeździec musi je szanować. Odciski kopyt nie są lekkie, jak przy galopie, tylko bardzo głębokie. Skoki są krótkie. Zwierzęta były znużone i nadwyrężono je ponad miarę, jeźdźcy więc uciekali.
Młody chciał się bronić.
— Kto kogoś prześladuje, ten również szybko jedzie.
— Gdyby prześladowali wroga, jechali by jego śladem. A tak nie jest. Nie ma poprzedniego śladu, uciekali więc, byli prześladowani. Z tego wniosek, że byli ludźmi złymi.
Bawole czoło kiwnął głową, ostro patrząc w kierunku śladów.
— Niedźwiedzie Serce ma słuszność. Prześladowcy mogą niebawem nadjechać, a ponieważ my nie damy się przez nich zobaczyć, niech więc Niedźwiedziobójca powróci do Apachów i powie im, aby nie jechali naszym śladem, lecz dalej na północ przez wyżyny otaczające Mapini i tam niechaj oczekują mnie i Niedźwiedzie Serce. Dowiemy się co znaczą te ślady.
Młodzian usłuchał. Odjechał galopem. Obaj naczelnicy zaś jechali dalej śladem.
— Ślad prowadzi prosto ku zachodowi, rzekł Bawole Czoło.
— W przełęcz. To niebezpieczne miejsce.
— Może prześladowani chcą swoich prześladowców złapać w pułapkę. Musimy to zbadać.
— Ale i nasze ślady musimy zatrzeć, bo prześladowcy mogą być i naszymi wrogami. Niech mi mój brat dopomoże.
Zatarli ślady swych koni i swoje własne z podziwienia godną zręcznością. Następnie pojechali lukiem i dotarli do gór, leżących na zachodnim krańcu Mapini, może milę angielską na północ od miejsca, w którym znajduje się przełęcz.
Teren był bardzo trudny. Mimo to sprowadzili na dół po skalistych górach swoje konie i tu ukryli się w bezpiecznym miejscu. Sami zaś wdrapali się na grzbiet skały, skąd widzieli sporą część przełęczy. Była to dolinka, gdzie ostatnim razem stał Verdoja obozem i gdzie ku południowi z boku był jar, w którym zaczaili się Meksykanie, mający zabić, albo złapać Zorskiego. Indianie, naturalnie, nic o tym nie wiedzieli.
Przykucnęli na ziemi tak, że ich z dołu nie można było widzieć, oni zaś swoimi bystrymi oczami widzieli wszystko.
— Uff! — rzekł Niedźwiedzie serce.
Był to znak, że zobaczył coś nadzwyczajnego. Bawole Czoło spojrzał w tę stronę i zobaczył męża, który wchodzi pod górę z bocznej doliny. Oddalenie było wielkie, człowiek był podobny do wielkiego chrabąszcza, jednak obaj wiedzieli kto to jest.
— Meksykanin, — rzekł Bawole Czoło.
— Tak, boczna dolina, zdaje się, jest obsaczona.
— Zasadzka na prześladowców.
Czekali, dopóki człowiek nie wdrapał się na przeciwległą górę. Stanął, patrzył na wschód. Oni uczynili to samo.
Nagle Bawole czoło rzekł:
— Nadchodzą trzej jeźdźcy!
Zobaczyli trzy punkty. Tylko Indianie mogli wiedzieć, co one oznaczają. Meksykanin na górze widocznie nie dojrzał ich jeszcze.
— Może są to prześladowcy?— zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Nie. Jedenastu wojowników nie ucieka przed trzema.
— Dlaczego nie? Jeżeli naprzykład ci są aż nadto waleczni? Zresztą ci trzej mogą być przednią strażą większego oddziału.
— Poczekamy.
Przyglądali się stojącemu na górze.
Nagle ten krzyknął i szybko zsunął się z góry. On również już spostrzegł trzech jeźdźców.
— Daje znać tym ukrytym — rzekł Niedźwiedzie Serce.
Człowiek ten znikł w bocznej dolince, a w minutę później zjawił się z dwoma innymi. Schowali się za skalą.
— Zabiją zbliżających się — rzekł Niedźwiedzie serce.
— Ale dlaczego jest ich tylko trzech, podczas gdy my znaleźliśmy ślady jedenastu?
— Reszta pojechała naprzód, by tych trzech tchórzów wystarczy, aby z zasadzki zabić dwóch dzielnych mężów.
— Czy nie należy przestrzec zagrożonych? Ależ oczywiście pomożemy im nawet, jeśli są tego godni. Wedle czasu białych staną oni tu dopiero za pięć minut. Mamy czas, by stanąć poza ich przeciwnikami. Naprzód!
Zeszli z góry. Szybko biegając dotarli do krzaków, rosnących w pobliżu trzech Meksykanczyków, stąd zaś niespostrzeżenie zbliżali się ku nim. Po paru minutach dwaj naczelnicy byli już tylko o pięćdziesiąt kroków od Meksykan.
Indianie mogli wyraźnie zobaczyć przybywających. Przykucnęli za kamieniem i trzymali strzelby w pogotowiu.
Usłyszano tętent kopyt końskich i trzej zbliżający zjawili się u wejścia do doliny, byli jednak poza dosięgalnością wystrzału.
Ledwie Indianie spojrzeli na nich, zostali zaskoczeni niespodzianką.
— Uff! — szepnął Niedźwiedzie Serce. — To Itiati-ka, brat nasz, Grzmiąca Strzała.
— I vaquero Francesco! Co oni tu robią? Może stało się jakieś nieszczęście w hacjendzie Del-Erina?
— Musimy jeszcze poczekać! A kim jest ten trzeci, silny wojownik, który jedzie z nimi? Czy mój brat Bawole Czoło go zna?
— Tak jest! To najsławniejszy myśliwy Sawanny. To „Książę Skał“, przed którym drżą wszyscy wrogowie.
— Ugh! — zawołał Niedźwiedzie Serce, a oczy jego zabłysły. To wielki dzień, w którym Niedźwiedzie Serce poznaje się z takim wojownikiem. Zabijemy tych trzech Meksykan!
— Przede wszystkim zobaczymy, co oni zamierzają. Jeśli schwycą za broń, powystrzelamy ich.
Meksykanie leżeli za kamieniem i szeptali między sobą. Oczekiwali tylko Zorskiego, ale przypuszczali, że przybędzie dopiero następnego dnia. Nie dali mu długo na siebie czekać. Teraz jednak nie był sam, ale z dwoma towarzyszami. Kim oni są?
— Oni widocznie się z nim spotkali po drodze. Co nam wypada czynić? Teraz mamy trzech przeciwko nam.
— Ba rzekł drugi, złowić go nie możemy, ale zastrzelimy go.
— A ich puścić wolno?
— Głupstwo! Oni muszą także zginąć, by nie mogli nic opowiedzieć! Ale mamy dosyć czasu. Nie są jeszcze w zasięgu kuli, ale żadna nie może chybić. Muszą paść od pierwszego strzału, bo może się to dla nas źle skończyć. Wiemy przecież, co za diabeł ten Zorski. Zresztą mamy dużo czasu. Znajdą tu ślady naszego obozu i będą je starannie badać. Nie trzeba się więc śpieszyć, należy celować z rozmysłem.
— Gdyby nasi przyjaciele tu byli, złapalibyśmy wszystkich trzech, — rzekł trzeci.
— Wcale nie potrzebujemy ich, jest nas dosyć.
Nie przeczuwali, że tuż za nimi leżało dwóch mężów, którzy śledzili ich ruchy.
Tym czasem nadjechał Zorski towarzyszami.
— Niebezpieczna dziura, — zauważył oglądając budowę doliny..
— Czemu? — zapytał Helmer.
— Jeśli Verdoja nie zastawił tu sideł, to zasługuje na najokropniejszą śmierć. Jedźmy wolno i udawajmy, że się wcale nie rozglądamy, ale ja będę czuwał.
Jechali stępa naprzód, aż dotarli do miejsca, gdzie był obóz Verdoji. Stanęli.
— Tu draby odpoczywały, — rzekł Francesco.
Zorski rzucił okiem naokoło i rzekł śpiesznie:
— Szybko! Zeskoczyć z koni, rozluźnić wędzidła i udawać, że chcemy tu odpocząć. — Szybko! Szybko!
Grzmiąca Strzała popatrzył w tym samym kierunku co Zorski. Zeskoczył z konia.
— Tu na prawo jest ściana, wielka skała — rzekł Zorski.
— Koni nam nie wystrzelają. Rozdzielimy się i udamy, że szukamy drzewa na ognisko. Potem skoczymy za skałę.
Puścili konie na paszę, sami zbierali suche gałązki.
— Widzicie, — rzekł Meksykanin. — Pozostają tutaj. Możemy ich wszystkich zupełnie spokojnie powystrzelać. Ale do czarta! Co to?
— A, przekleństwo! Skoczyli za skałę! Zwietrzyli! Może nie zatarliśmy śladów. Niemożliwe... I teraz oni tam, my tu. A więc jesteśmy w takim samym niebezpieczeństwie jak i oni.
Rzeczywiście tak było. Zorski zauważył tylko u wejścia do bocznej dolinki świeżo złamany, konar krzewu, który złamał jeden z Meksykan, wspinając się przed paru chwilami w górę. Grzmiąca Strzała spostrzegł to samo i to im wystarczyło.
— Tam na górze są ludzie, którzy na nas czatują, — rzekł Zorski.
— A do czarta! — zawołał Francesko.
— Nie obawiaj się, bracie. Ich jest dwóch, najwyżej trzech.
— Dlaczego tak mało?
— Czy pan sądzi, że Verdoja zaczaił się tu z całym oddziałem? Nie, jemu zależy na bezpiecznym ukryciu pojmanych. Jest ich czterech, eskorta zaś składa się z jedenastu ludzi, więc najwyżej może się obejść bez trzech. Nie wiedział on, że nadciągnę z wami. Sądził, że przyjadę sam, a wtedy wystarczyłby jeden człowiek, by do mnie strzelić i zabić. Zasadzka ta położona jest w oddaleniu długości strzału od obozu. Przeszukajmy dokładnie, może znajdziemy ich schowek.
Jego bystre oko suwało się po krzakach i kamieniach, aż odkrył na górze zakrywę.
— Mam ich! Za tą ogromną skałą ujrzałem kolano.
Poślimy im tam kulkę!
Położył się na ziemi i poprosił Helmera:
— Zatknij pan kapelusz na lufie i trzymaj tak, żeby wyglądało, że któryś z nas patrzy na nich. Wtedy sądzę, że jeden z nich wyceluje, a tego właśnie my zastrzelimy.
— Dobrze — rzekł śmiejąc się Helmer.
Z góry cały czas przyglądali się im naczelnicy.
— Uff! Co za nieostrożność! — szepnął Niedźwiedzie Serce, widząc kapelusz.
— Czy brat mój rzeczywiście uważa Księcia Skał za tak głupiego? — zapytał Bawole Czoło. — Czekajmy, co wyniknie z tego żartu?
Jeden z Meksykan chwycił za karabin, oparł go o kant skały, przechylił głowę w bok i celował. Nie pociągnął jeszcze za cyngiel, gdy huknął strzał z drugiej strony i Meksykanin z rozstrzaskaną czaszką spadł na dół.
— Widzi mój brat, że był to tylko podstęp! — rzekł Bawole Czoło.
— On zabiłby i tych dwóch pozostałych, ale zajmie mu to za dużo czasu. Pokażemy się.
Obaj Meksykanie zajęci byli swoim trupem i nie spostrzegli jak obaj naczelnicy podnieśli się i dawali znaki na drugą stronę. Potem znowu przykucnęli.
— A to co, do czarta! — zawołał Helmer.
— Toż to był Bawole czoło, ale kto ten drugi? — zapytał Zorski.
— Apacha, Niedźwiedzie Serce.
— A, to on? Co za spotkanie! Mamy więc nieprzyjaciela w dwóch ogniach. Chodzi więc o to, aby tych dwóch drabów pochwycić żywcem. Wątpię, czy który z nich rozumie język Apachów. Kiedy więc zawołam, nie domyślą się do kogo to i co to znaczy. Nie sądzę też, aby obaj naczelnicy byli na tyle niedomyślni i odpowiedzieli mi.
Zorski poczekał chwilkę, potem nie ukazując się zawołał donośnym głosem:
— Tlao ute akjija? — Ilu jest tam nieprzyjaciół?
Z poza ukrycia naczelników ukazały się dwie ręce.
— A, tylko dwóch, miałem więc słuszność. A teraz:
— Ni no-khi eti tastsa, ni no-khi hot-li inta-hinta (chcę dostać ich żywcem!).
— Czego ten Zorski tam wykrzykuje? — zauważył jeden z Meksykan. — Jeżeli chce z nas szydzić, to nie mówi po hiszpańsku! Dostaliśmy się w nielada pułapkę. Nie możemy niczego przedsiębrać, musimy oczekiwać nocy i pod jej osłoną umknąć. Albo musimy czekać na resztę naszych, bo nas wystrzelają jak kaczki.
Miało się jednak stać trochę inaczej. Naczelnicy zrozumieli Zorskiego. Odrzucili swoje strzelby, noże wzięli między zęby i skradali się w stronę Meksykan. Zorski widział to i chciał odwrócić uwagę drabów od Indian, dlatego podniósł się, wyprostował w całej okazałości i celował.
— Aha, on chce strzelać! — zaśmiał się Meksykanin, wyglądając z poza skały. — Czekaj, ja ci poślę kulkę!
Sięgnął po strzelbę, ale w tej chwili uczuł, że szyję jego ściskają dwie potężne ręce, tak silnie, ze mu dech zaparło. Towarzysza jego spotkał ten sam los.
Gdy Zorski ze swoimi przybiegł na miejsce. Indianie związali już przy pomocy lasso obu Meksykan.
— Bawole czoło, naczelnik Mizteków, ocala mnie po raz drugi, — rzekł Zorski wyciągając do Indianina prawicę.
— Książę skał sam się obronił — rzekł skromnie Indianin.
— Ten, brat który jest ze mną, to Niedźwiedzie serce, naczelnik Apachów.
Zorski wyciągnął doń rękę:
— Witam dzielnego naczelnika Apachów. Imię jego jest sławne, ale jego samego widzę dziś po raz pierwszy.
— Jeszcze sławniejszy jest Książę Skał. On jest przyjacielem czerwonych mężów, dlatego będę jego bratem.
Obaj wielcy strzelcy i wojownicy stali naprzeciw ściskając sobie wzajemnie dłonie. Jeden wysoce wykształcony, a drugi Indianin, lecz obaj stojący na wysokim poziomie moralnym.
Po serdecznym przywitaniu reszty towarzyszy, wszyscy usiedli w celu naradzenia się.
— Co gna naszych przyjaciół przez pustynię, aż tutaj? — zapytał Bawole Czoło.
— Bardzo smutna nowina: hacjenda del Erina została napadnięta przez Meksykan. Draby zabrali cztery osoby: sennora Mariano, Helmera, sennoritę Emmę i Karię.
Indianie nawet najbardziej hiobowe wieści znoszą ze stoickim spokojem. Jednak po usłyszeniu tych imion poderwali się z przerażenia.
— Moją siostrę Karię? — zapytał Bawole Czoło.
— Karię, kwiat Mizteków? — zawołał Niedźwiedzie Serce. — Jakże się to stało, czy nie było mężczyzn?
— Byli, ale...
— Nie, nie byli to mężczyźni! przerwał w uniesieniu Niedźwiedzie serce. Jakże więc mogli patrzeć, jak im z przed nosa porywają dziewczyny!
Sama okoliczność, że nie pozwolił Zorskiemu dokończyć zdania już świadczyła o tym, jak mocno kochał Karię.
— Mówię naczelnikowi Apachów, że sam byłem pojmany! — rzekł Zorski.
— Książę Skał pojmany? Przecież widzę go na wolności!
— Uwolniłem się. Niechże obaj naczelnicy słuchają, jak to było.
W krótkich słowach opowiedział całe zajście. Apacha podał mu rękę i prosił:
— Niech mi Książę Skał wybaczy. W ciemnościach nocy jest łatwą rzeczą powalić nawet największego bohatera. Teraz jednak musimy ukryć nasze konie, gdyż nikt nie wie, kto może nadejść.
Konie poprowadzono do bocznej doliny. Przesłuchano Meksykan, a Francesko tym czasem stał na straży.
— Należycie do orszaku Verdoji? — zapytał Zorski.
Nie było odpowiedzi.
— Widziałem was przy nim. Nie pomoże wam ani milczenie, ani zaprzeczenie. Pogorszycie swój los, jeżeli będziecie milczeć. Dlaczego zostaliście w tyle?
— Verdoja nam nakazał — odparł jeden opryskliwie.
— Co mieliście robić?
— Pochwycić, albo zabić pana.
— No, mogłem się tego spodziewać. Ale jakże mogliście się odważyć? Przecież znacie mnie już. Zabić było łatwo, ale pochwycić...
— Myśleliśmy, że pan tu dopiero jutro przybędzie. Verdoja miał nam nadesłać pomoc.
— Aha więc jeszcze inni mają nadejść?
— Tak, może jutro przed południem.
— Ilu?
— Nie wiemy.
— Dokąd Verdoja zaprowadził swoich jeńców?
— Nie wiem.
— Nie kłam!
— Czy pan myśli, że Verdoja zdradza takie tajemnice?
— A ci, którzy jutro tu przybędą, będą wiedzieli?
— Chyba tak. Mamy się przecież tutaj spotkać!
— Po ile obiecał Verdoja za to porwanie?
— Sto pezos każdemu.
Dobrze. Teraz naradzimy się nad waszym losem.
Narada wypadła dla obu niepomyślnie. Zorski byłby im chętnie podarował życie, ale reszta się na to nie zgodziła.
Zaprowadzono ich w głąb doliny. Zorski pozostał na miejscu, a po chwili usłyszał dwa strzały. Wiedział, co one oznaczają. Trupy pozostawiono sępom na pożarcie.
Teraz było ich pięciu mężczyzn. Zorski dowiedział się, co sprowadziło Apachów w te strony, że w Monclowie znajduje się obecnie porucznik ze szwadronem Juareza.
Postanowiono czekać na oddział Verdoji.
Na drugi dzień koło południa dał się słyszeć tętent kopyt końskich. Zorski rozkazał przede wszystkim powystrzelać konie.
Zjawiło się sześciu Meksykan, którzy zaczęli się rozglądać po dolinie. Nie ujrzawszy żadnego towarzysza skręcili w boczną dolinkę. Po chwili padły cztery strzały, a potem dwa. Konie stanęły dęba i padły na ziemię. Trafione były dobrze. Tym czasem napadnięto na Meksykan i tłukąc ich kolbami, mocno ich związano. Nie mogło być mowy o ucieczce.
Dowódca tych ludzi, był tym samym lancetnikiem, który wprowadził drabów do hacjendy.
— A, widzimy się znowu, mój chłopcze i policzymy się jak należy — rzekł Zorski. Już teraz nie uda ci się grać rolę oficera.
Henriko spojrzał na niego nienawistnym okiem i rzekł:
— Jestem wolnym Meksykaninem i żaden cudzoziemiec nie ma prawa mówić w ten sposób do mnie.
— Wolnym Meksykaninem? — zaśmiał się Zorski — Dotychczas jeszcze nie widziałem, by człowiek związany był wolny! Dokąd zawieźliście pojmanych?
— Nikogo to nie obchodzi!
— Powtarzam pytanie, ale ostatni raz. Gdzie są pojmani?
— Nie powiem.
W tej chwili Bawole Czoło wyciągnął nóż, pokazał go związanemu i zapytał:
— Gdzie jest Karia, moja siostra?
Meksykanin uparcie milczał. Nie znał Indian. Naczelnik Mizteków dodał spokojnym głosem.
— Odpowiadaj!
— Nie powiem!
— Więc umrzesz. Tylko umarli milczą. Ale śmierć twoja nie nastąpi szybko, powoli będziesz umierał.
Rozciął brzuch Meksykaninowi jednym cięciem tak, że wnętrzności zaraz wyszły na wierzch. Drab krzyknął przeraźliwie. Zrozumiał, że nie ujdzie śmierci i krzyknął:
— Przeklęta czerwona skóro, niczego się odemnie nie dowiesz! — I zwracając się do swoich towarzyszy dodał:
— Tysiąc razy przeklęty będzie ten, który powie, gdzie są pojmani!
— Wszyscy zginą tak, jak i ty! — rzekł Bawole Czoło z zimną krwią.
Przyłożył drugiemu nóż do ciała.
— Czy ty także będziesz milczał, czy powiesz gdzie są?
Człowiek namyślał się minutę. Chciał wprawdzie uratować swoje życie, ale też nie pragnął ściągnąć na siebie przekleństwa innych. Jedna minuta rozstrzygnęła jednak o jego losie. Nie chciał tak długo czekać Mizteka. I tego rozciął.
— Gińcie jak psy! — rzekł. Przystąpił do trzeciego. Gdy obaj rozpruci jęczeli i stękali, trzymał już nad trzecim noża.
— Ja powiem! — zawołał ten skwapliwie.
— Milcz! — wył dowódca.
— Chyba byłbym osłem! Chcę żyć, a nie umrzeć dla twojej przyjemności.
— Niechaj cię piekło porwie, zdrajco przeklęty!
Pienił się ze złości, bólu i wściekłości, widząc, że nadaremnie ofiarował swoje życie. Oczy mu zaszły krwią.
— Mów prędko! — nakazał Mizteka trzeciemu i rozciął mu ubranie nożem, tak że ostrze dotknęło jego ciała.
— Ależ powiem. Daj mi spokój! — zawołał rabuś przerażony.
— Pojmani znajdują się w starej piramidzie.
— Czy żyją jeszcze?
— Spodziewam się.
— Gdzie to jest?
— W państwie Chihuahua, koło hacjendy, Verdoja. Jest to stara, meksykańska piramida ze strony hacjendy porosła krzakami.
— Jeśli teraz wyruszymy, to kiedy staniemy koło piramidy?
— Wieczorem.
— Dobrze. Ty nas poprowadzisz i to tak, by nas nikt nie spostrzegł. Jeżeli tylko zaczniemy cię podejrzewać o zdradę zginiesz. Zapamiętałeś sobie drogę?
— Tak jest, dokładnie.
— To wystarcza. Drugich nie potrzebujemy. Wedle prawa Sawany zasłużyli na śmierć.
Nim Zorski mógł temu przeszkodzić, pchnął nożem w samo serce trzech pozostałych Meksykan.
— Jedziemy dalej, szkoda czasu!
Zabrano Meksykanom wszystko, co wydało się potrzebne i wyruszono.
Pojmany przewodnik również dostał konia.
Postanowiono wyruszyć razem z Apachami Niedźwiedziego Serca. Chodziło o zdobycie hacjendy i schwytanie Verdoji i Pardery. Wtedy musieliby oni wydać jeńców i zostaliby należycie ukarani. Jeden z Apachów miał wrócić do Latającego Konia i wskazać mu miejsce spotkania wszystkich plemion Apachów.
Piękny był to pochód. Na przedzie biali z Niedźwiedzim Sercem i Niedźwiedziobójcą, mając między sobą przewodnika. Potem pod przewodnictwem najstarszego wojownika Apachowie. Do późnego wieczora jechali gęstym lasem. Gdy się już zupełnie ściemniło stanęli na granicy posiadłości Verdoji, a na zachodzie zobaczyli piramidę, cel ich podróży. Wznosila się ona — ponura, smutna, dumna, miejsce widowisk, które w niej kryły się przed światłem dnia...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.