Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 34
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Zaginieni |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zachodnio-amerykańska rzeka Colima uchodzi do oceanu przez wielką zatokę, zwaną Puerto de Colima lub Manzanillo. Miasteczko zaś Colima leży w bardzo żyznej okolicy i uprawia ożywiony handel. Przy ujściu rzeki zarzucają kotwicę statki o niemałym tonażu. Właśnie stał teraz w porcie jeden z takich statków. Kadłub posiadał kształtny i miły dla oka; wyglądał jak nowy. Dwaj ludzie, stojący w przystani, przyglądali mu się z zadowoleniem; po jakimś czasie jeden z nich rzekł:
— Goddam, to piękny statek. Zbudowano go z pewnością w jakiejś amerykańskiej stoczni.
Człowiek, który to mówił, był wysokiego wzrostu i szczupły; ubranie miał postrzępione.
— Widać to z pierwszego rzutu oka — odparł drugi. Ten był szeroki w barach, krępy; gdyby nie podarte lakiery na nogach i pęknięte rękawiczki na rękach, możnaby go śmiało wziąć za marynarza.
— Czy nie możnaby na nim umieścić jakiej armaty?
— Pocóż się pan pyta, kapitanie? Zna się pan przecież na tem lepiej ode mnie.
— Hahaha, tak sądzisz? Ale nie nazywaj mnie kapitanem, gotów bowiem jesteś wygadać się i wtedy, gdy nas będą podsłuchiwać. Jestem czcigodnym dyrektorem teatru — nazywam się Guzman — a ty — no — czemże ty właściwie jesteś?
— Reżyserem.
— Tak, moim reżyserem. Nazywasz się Hermilio Martinez. Zrozumiano?
— Rozkaz, panie dyrektorze! — odpowiedział tamten z karykaturalnym ukłonem.
Dyrektor pytał dalej:
— Jak sądzisz, dokąd ten okręt wyrusza?
— Kto to wie? Ale można się dowiedzieć. Chłopak okrętowy, który siedzi tam w łodzi, należy, zdaje się, do załogi.
Podeszli bliżej do brzegu, przy którym stała łódź kapitańska. Siedział w niej szesnastoletni chłopak i swawolnie przyglądał się obydwom dziwnym postaciom. Dyrektor zapytał:
— Sennor, czy pan ze statku?
Chłopca jeszcze nikt nie tytułował sennorem. Obydwaj więc nieznajomi natychmiast przypadli mu do serca.
— Tak — odparł.
— Jak nazywa się ten okręt?
— „Lady“. Przecież nazwa wypisana jest złotemi literami.
— Nie zauważyłem tego, sennor. Czy ten piękny okręt posiada również kapitana?
— Oczywista — uśmiechnął się chłopak. — Jakżeby bez kapitana?
— Myślałem sobie, może komendant jest porucznikiem.
— To się zdarza tylko na okrętach wojennych.
— Jakże się nazywa ten kapitan, mój panie?
— Master Wilkers.
— Czy pochodzi z Ameryki Północnej?
— A jakże. I ja również.
— Spodziewam się, sennor. A co wieziecie na okręcie?
— To i owo. Między innymi sporo rzeczy do Guaymas.
— Do Guaymas? Hm. Czybyście nas nie zabrali? Chcemy również dostać się tam. Gdzie kapitan?
— Na lądzie, ale powinien wkrótce wrócić. Oto i on!
— Który, ten niski?
— Ten z rękami w kieszeniach.
Do nieznajomych zbliżał się mały, suchy człowieczek; zaczerwienione policzki, chwiejny chód i wodnisty wzrok zdradzały, że wypił dziś nieco za wiele.
— Hola, Coq, ruszamy! Idę już! — wołał zdaleka do chłopca.
— Nie tak prędko, sir, — odparł tamten.
— Nie? I dlaczegóż to? Kiedy się zjawiam, wszystko powinno iść raz, dwa; musimy robić trzydzieści węzłów na kwadrans. Zapamiętaj to sobie!
— Chwileczkę cierpliwości. Ci gentlemani chcą z panem mówić.
— Ze mną, hm, ze mną? Cóż to za jedni?
Kapitan obrzucił obydwóch dobrodusznem spojrzeniem, uśmiechnął się, strzelił z palców i rzekł:
— Szczury lądowe, co?
Nieznajomi zdjęli kapelusze stali przed nim w uniżonej postawie. Długi rzekł:
— Wybaczcie, panie kapitanie. Jestem dyrektorem teatru; nazywam się Guzman; a to mój reżyser Martinez.
— Aktorzy? Mili ludzie, zabawni ludzie. Czegóż chcecie ode mnie?
— Słyszeliśmy, że pan płynie do Guaymas. Ja również chciałbym się tam dostać z moją trupą.
— Do djaska! Z ilu osób składa się ta trupa?
— Sześciu panów i pięć młodych, pięknych, wesołych kobiet, sennor.
— Do pioruna, to byłaby frajda! — uśmiechnął się kapitan. — Czy zapłacicie za tę podróż, he?
— Jeżeli nie dużo...
— Pięć dolarów od osoby, ale tylko za przejazd. Reszta do was należy.
— A więc razem pięćdziesiąt pięć. Czy nie wystarczy jednak okrągłe pięćdziesiąt, sennor?
— Pięćdziesiąt to niby za mało. Ponieważ jednak jesteście aktorami, a w dodatku wodzicie ze sobą kobiety, niech i tak będzie. Ale zapłacić musicie przy wsiadaniu na okręt, inaczej wrzucę was do wody.
— Kiedy odjazd?
— Jeszcze dziś wieczorem. Przypływ rozpoczyna się o dziewiątej; o jedenastej ruszamy.
— Dziękujemy pięknie, sennor, za pańską uprzejmą gotowość. O pół do dziesiątej będziemy na pokładzie.
Obydwaj ukłonili się głęboko i odeszli. Posławszy im wesołe spojrzenie, kapitan wszedł na pokład.
Obydwaj aktorzy włóczyli się po wybrzeżu; po pewnym czasie doszli do jednopiętrowej rudery, w której mieścił się szynk; weszli do środka. Nie byli tu obcy; kilka indywiduów, siedzących przy nadłamanych stołach nad sokiem agavy, powitało ich radośnie.
— Cóż, dyrektorze, jeszcze nie?
— Owszem, nareszcie dziś!
— Już czas. Ale jak?
— Aktorzy. Sześciu mężczyzn, pięć kobiet.
— Haha, doskonale! A to stypa!
Dyrektor wychylił jedną szklankę, poczem opuścił knajpę, zapowiadając, iż przyjdzie zabrać całe towarzystwo.
Minął dzień, nastał wieczór. „Lady“ stała gotowa do żeglugi. Wybiła już godzina dziewiąta; marynarze, przechylając się przez poręcze, z ciekawością wypatrywali pasażerów. Nareszcie przybyła trupa w liczbie jedenastu. Nie mogła się pomieścić w małej łódce; trzeba ją było rozdzielić na dwie części.
Kapitan Wilkers, stojący przy drabince, wyciągnął rękę; dyrektor zapłacił, poczem kapitan udał się na pokład. O paszport lub inne dowody osobiste nikt nie pytał. Nasi pasażerowie zachowywali się nad wyraz skromnie i spokojnie; ustępowali każdemu z drogi. Po jakiej godzinie ich pobytu na statku marynarze orzekli, że przyjęli na pokład towarzystwo zgoła przyzwoite.
— Ale czy te ladies wytrzymają podróż? — niepokoił się jeden z nich. — Fale wysokie; o chorobę morską nietrudno.
Były to próżne obawy; nikt z podróżnych nie dostał mdłości. Okoliczność ta, bądź co bądź zastanawiająca, nie wpadła w oko marynarzom. Aktorzy siedzieli na przednim pomoście, gawędząc. Sternik stał za nimi i obserwował gwiazdy, kapitan zaś, zamknięty w swej kajucie, we śnie szukał ukojenia po wypitce. Nasi artyści siedzieli zbitą gromadą na żaglu; miało się wrażenie, że śpią. Około godziny drugiej po północy poruszył się dyrektor.
— Już czas — szepnął. — Mamy za sobą Quatalaxacę. A więc do roboty!
— Wszyscy razem? — zapytał jeden z wrzekomych aktorów, przebrany za kobietę.
— Tak — odparł dyrektor. — Czy widzicie tę chmurę? Zbliża się do nas. Gdy będzie ponad statkiem, niechaj każdy wybierze sobie jednego człowieka. Nóż prosto w serce i nie wyciągać ostrza; wtedy nie popłynie ant kropla krwi.
Przeszło kilka minut; chmura zawisła nad statkiem. Ściemniło się jeszcze bardziej.
— Wstawać! Naprzód! — szepnął dyrektor.
Dziesięciu ludzi zrzuciło teraz jasne części ubrania, by ich zdradzić nie mogły; w ciemnych odzieżach zaczęli się snuć jak cienie. Słyszeć się dały westchnienia, ktoś kilka razy odetchnął głębiej, wkońcu zapanowała cisza.
Dyrektor udał się na tylny pokład. Tutaj stał sternik, zapatrzony w chmury. Poczuł nagle w sercu coś zimnego, twardego; chciał krzyknąć, nie mógł jednak głosu wydobyć ze siebie i padł na ziemię. Przy sterze stanął dyrektor.
Gwizdnął cicho; niebawem wyrósł obok niego reżyser.
— No i cóż? — zapytał dyrektor.
— Wszystko dobrze, sennor.
— Zostańcie przy sterze; ja pójdę do kapitana.
— A cóż będzie z chłopcem? Śpi na dole
— Nie możemy go użyć.
— Szkoda, taki był miły z niego brzdąc.
Tak rozstrzygnięto los dwóch egzystencyj ludzkich. Dyrektor zszedł do kajuty. Klucz w zamku nie był obrócony. Otworzył więc drzwi i wszedł. Kapitan spał. Morderca podniósł ze spokojem jego kołdrę i z potworną precyzją wpakował mu ostrze noża w samo serce. Nie wyjmując sztyletu, wyniósł kapitana na pokład.
Po kilku minutach przyniesiono tam również chłopaka okrętowego. Wyciągnięto z pokładu kilka ciężkich kamieni, przymocowano je trupom u nóg, potem wrzucono pomordowanych do morza.
— Przed Cap Lucas będzie krzyżowanie — rzekł dyrektor do swego reżysera i wrócił do kajuty. Tam zaczął studjować dokładnie księgi okrętowe, tabele i wszystkie papiery, które znalazł. Trwało to aż do świtu, poczem wyszedł znowu na pokład. Dmuchnięcie w małą srebrną gwizdawkę zgromadziło wszystkich ludzi.
— Żart się udał, chłopcy, — rzekł przywódca. — No, teraz zaczniecie żyć po królewsku. Tylko chwilowo jeszcze musimy być ostrożni. Wieziemy towar do Guayams. Tam nikt nie zna ani statku, ani załogi. Zatrzymamy więc nazwę „Lady“, wpisaną do ksiąg okrętowych. Jestem kapitanem Wilkers.
Ochrzcił każdego odpowiedniem nazwiskiem i porozdzielał role. —
Śmigły żaglowiec już następnego dnia zawinął do portu Guaymas.
Guaymas to schludne i sympatyczne miasteczko portowe w prowincji meksykańskiej Sonora. Leży wśród przepięknej okolicy, do której marynarze chętnie urządzają wycieczki.
Kapitan Wilkers z taką swobodą informował się u policji portowej i u kupca, co ma robić, jakby istotnie był właścicielem podanego nazwiska i statku. Załoga spędziła na hulankach kilka dni, choć Guaymas leżało tak blisko od miejsca zbrodni.
Pewnego też dnia kapitan wybrał się na wycieczkę w towarzystwie swego sternika. Wynajęli dwa muły i ruszyli w góry. Nad wieczorem wrócili. Spędziwszy kilka godzin w knajpie, udali się na statek. Po drodze spotkali jakiegoś mężczyznę. Gdy się doń zbliżyli, blask lampy, padający z otwartego okna, oświetlił na chwilę nieznajomego tak, że twarz można było rozpoznać.
Obydwaj, i kapitan i sternik, zmieszali się na widok tej postaci.
— Do djabła! — rzekł pierwszy. — Czy to był duch?
— Jakie podobieństwo... — odparł drugi.
— Niech mnie djabli porwą, jeżeli to nie on! Chodźmy za nim.
Zawrócili za nieznajomym. Zatrzymał się właśnie obok domu, położonego w ogrodzie, i zadzwonił do drzwi. Po krótkiej chwili otworzono mu; w drzwiach ukazała się piękna, młoda kobieta z lampą w ręce. Światło lampy padło na przybywającego; rozległ się głos:
Ach, więc to naprawdę pan, sennor Mariano? Dobry wieczór! Sennor Zorski oczekuje pana.
— Do djabła, to on! — rzekł kapitan.
— We własnej osobie — potwierdził sternik.
— Wiecie, kto tu mieszka? Ten Zorski który napadł na nas koło Jamajki i powystrzelał wszystkich moich oficerów, mnie jednego tylko raniąc. Uratowaliście mi wtedy życie, dlatego zostaliście u mnie sternikiem.
— Do kroćset! Czy nie możnaby mu przynajmniej jedną ratę zapłacić? Mam do tego djablą ochotę!
— Co do mnie, to nietylko mam ochotę, ale schwytanie tego łotra jest dla mnie kwestją życia i śmierci. Baczność, wchodzą na werandę ogrodową. Będziemy podsłuchiwać. Jazda, przez płot!
Przeleźli przez płot i schowali się w bujnie rozrośniętych krzakach.
Mieszkańcy domu wyszli tymczasem na werandę. Zsunięto razem dwa stoły i nakryto białym obrusem. Potem umieszczono na nim lampę i postawiono nieco owoców. Rozpoczęła się ożywiona rozmowa. Przy stole siedzieli Zorski i Mariano, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Grzmiąca Strzała, kapitan Helmer, Emma i Karja.
Przybyli do Guaymas dopiero wczoraj, a ponieważ w porcie nie było jeszcze statku, któryby ich zawiózł do celu podróży, wynajęli sobie prywatne mieszkania; teraz zebrali się wszyscy mieszkaniu Zorskiego.
Z początku rozmowa toczyła się na tematy zupełnie dla naszych szpiegów obojętne; wreszcie Emma rzekła:
— Sennor Zorski, co pan zamierza robić po powrocie do Meksyku?
— Chcę skoczyć do Afryki — odpowiedzał Zorski. — Będę tam szukał starego hrabiego Fernanda de Rodriganda.
— Więc przypuszcza pan, że hrabia jeszcze żyje?
— Nie sądzę, aby umarł w Meksyku. Pani chyba słyszała o tej kanalji nazwiskiem Enrico Landola?
— O tym piracie, którego pan rozgromił koło Jamajki?
— Tak. To on właśnie uprowadził starego hrabiego do Afryki i umieścił na jednej z wysp wschodnich. Wiem dokładnie, gdzie go mam szukać. Jeżeli nie umarł, jest w Harrarze.
— I pan przypuszcza, że wtedy będzie można wreszcie zaciągnąć pętlicę na szyjach Cortejów?
— Tak. Ale pomówmy o czemś weselszem. Dziś pisałem do żony; nie chciałbym wspomnienia jej, tak mi drogiego, zaciemniać ponuremi myślami.
Rozmowa potoczyła się znów na obojętne tematy.
— Kajdak ten Zorski zgrzytnął kapitan, którym nie był nikt inny, tylko właśnie Enrico Landola.
— Musimy go schwytać, master, — rzekł sternik.
— Choćbym miał życiem przypłacić. Ale jak się zabrać do rzeczy?
— To się pokaże. Przedewszystkiem trzeba rozejrzeć się w stosunkach i planach tej całej kompanji — z ukrycia.
— Pah, mam przecież ze sobą moje fałszywe brody i wąsy.
— Wobec takich ludzi lepiej nie ryzykować. Będę działał za was; jutro zacznę szpiegować. Niech mnie djabli wezmą, jeżeli celu nie dopnę!
— Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Uważajcie, już się żegnają. Musimy pójść za Marianem dowiedzieć się, gdzie mieszka. Przesadzimy płot, później schowamy się za rogiem ulicy. Powinniśmy się rozstać; niech jeden idzie za drugim. Jeżeli jeden z nas ślad zgubi, drugi mu dopomoże.
Przeczekali, aż Mariano ich minął i poszli za nim zosobna, udając beztroskich spacerowiczów. Na wybrzeżu Mariano wszedł do jakiegoś domu.
Kapitan zwrócił się do sternika.
— Wiemy teraz, gdzie mieszka on i gdzie doktor. Trzeba tylko wytropić ich zamiary.
— Dowiem się — rzekł sternik. — Nie zna mnie Zorski ani nikt z jego towarzyszy.
— Postaraj się o to jaknajprędzej; najlepiej już jutro rano.
Następnego dnia o świcie sternik postanowił przystąpić do dzieła; naprzód jednak udał się do przystani, by popatrzeć, czy na pokładzie wszystko jest w porządku. Szczęście mu sprzyjało; na brzegu stali Zorski i Mariano. Obydwaj przyglądali się statkowi. Gdy spostrzegli, że sternik zdąża na pokład, w przeświadczeniu, że należy do załogi, zapytali:
— Czy wiecie, jaki to okręt, sennor?
Sternikowi strzeliła w tej chwili do głowy myśl, która powinna była przynieść wielkie korzyści kapitanowi. Postanowił zrealizować ją, poinformowawszy się jednak naprzód o zamiarach Zorskiego. Dlatego odparł:
— Dlaczego pytacie o to sennor? Czy chcielibyście wsiąść na statek, czy też powierzyć nam jakiś fracht?
— Mam zamiar udać się z kilkoma towarzyszami do Acapulco lub do jakiego innego południowego portu.
— Hm, — rzekł sternik — toby się dało ubić, miałem bowiem zamiar zawinąć do portu Acapulco.
— Ah, więc pan jest kapitanem?
— Tak jest.
— Kiedy pan rusza?
— Jutro o świcie. Pasażerowie muszą być na pokładzie już dzisiaj wieczorem. Czy chcecie sennores obejrzeć statek?
— Może za godzinę, dobrze? Wtedy omówimy wszystko szczegółowo.
Zorski chciał obejrzeć statek w obecności kapitana Helmera, gdyż ten miał w tej dziedzinie wielkie doświadczenie. Udał się więc wraz z Marianem do miasta, sternik zaś podpłynął do statku. Był zadowolony, iż Zorski obejrzy „Lady“ dopiero później; w międzyczasie można będzie usunąć wszystko, co mogłoby wzbudzić podejrzenie, i urządzić wnętrze statku tak, aby pasażerów nie odstraszało.
Załoga otrzymała odpowiednie zlecenia; gdy po jakimś czasie Zorski wrócił w towarzystwie Helmera, przyjęto ich z wyszukaną grzecznością. Oględziny wypadły tak pomyślnie, że Zorski natychmiast ubił sprawę i zapłacił za podróż zgóry.
Drogę do haciendy del Erina mogły nasze panie w towarzystwie Grzmiacej Strzały i obydwóch wodzów odbyć lądem. Była jednak niebezpieczna i wyczerpująca. Dlatego zdecydowały się pojechać również do Acapulco, stamtąd zaś udać się do Meksyku i wrócić do hacjendy. Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce obrali drogę lądową, by wcześniej przybyć do del Erina i przynieść jej właścicielowi upragnioną wieść, iż córka jego ocalona, przybędzie wkrótce ze stolicy Meksyku. Obydwaj chcieli jednak ostatni wieczór przed rozstaniem spędzić razem z przyjaciółmi.
Landola, wysłuchawszy sprawozdania sternika, zacierał ręce z zadowolenia.
— Nie potrzeba mi ani sztucznej brody, ani przebrania. Przyjdę na pokład, gdy wieczór nastanie. Wtedy zabierzemy się do nich.
— Czy mają żyć, czy też zginąć?
— Wolałbym wziąć ich żywcem.
— Będzie straszna walka. Każdy z tych łotrów może stawić czoła kilku z nas.
— Pah, napadniemy na każdego zosobna. Nie sprawi to wielkiej trudności, Zorski jest najniebezpieczniejszy, jego więc przedewszystkiem trzeba unieszkodliwić.
— Chyba nieprędzej, aż obydwaj Indjanie opuszczą statek?
— Nie opuszczą wcale; schwytamy ich razem z tamtymi, aby później żywa dusza nie wiedziała, w jaki sposób wszyscy zniknęli. Gdy ich już obezwładnimy, ruszymy na zachód. Znam pewną samotną wyspę, do której nie zbliża się żaden statek. Tam ich wysadzimy.
— Gdzie leży ta wyspa?
— Daleko od zwykłej drogi statków, pod czterdziestym stopniem szerokości; lepsze to więzienie od warowni, otoczonej Bóg wie jakiemi murami. Wyspa nie ma nazwy; składa się z raf koralowych. Drzewa na niej rosną za małe, aby zbudować okręt. Gdyby się to zresztą nawet jeńcom udało, nie mogliby na tak nędznej tratwie przepłynąć przez wzburzone fale.
— Będziemy mieli jednak zbyt wielu świadków. Każdy z naszych ludzi może później zdradzić tajemnicę.
Kapitan spojrzał z politowaniem na sternika i rzekł doń wolno, z naciskiem:
— Nie będziemy mieli żadnych świadków; my dwaj tylko żywi opuścimy statek po powrocie z podróży.
Słowa te były aż nazbyt jasne. Sternika przejął dreszcz. Pomyślał o tem, iż kapitanowi może wpaść do głowy, że i dwóch par oczu za wiele, to też postanowił mieć się na baczności. —
Nad wieczorem pasażerowie przybyli na pokład; zostali przyjęci z wielkiemi honorami. Dano im obfitą kolację, którą spożyli w kajucie kapitana; w trakcie tego zjawił się na statku Landola. Przystąpiono do dzieła natychmiast.
Mrok panował głęboki, a ponadto leżała na wodzie mgła tak gęsta, że o trzy kroki nic widać nie było. Kilku najsilniejszych marynarzy stanęło na przednim pomoście, jeden zaś z pośród załogi zszedł do kajuty. Tu ofuknął go domniemany kapitan, którym był w istocie sternik:
— Czego tu szukasz w kajucie, co?
— Przepraszam, sennor capitano, — rzekł marynarz. — Przybył właśnie w łódce jakiś człowiek, który chce mówić z panem Zorskim.
— Ze mną? — zapytał Zorski. — Któż to taki?
— Powiada, że jest właścicielem mieszkania, w którem pan mieszkał. Ma sennorowi coś do powiedzenia w cztery oczy.
— Dobrze; już idę.
Zorski wstał i poszedł za marynarzem, który go zaprowadził na pokład. Tu nagle dwie potężne łapy zasznurowały mu gardło, równocześnie zaś otrzymał w głowę tak straszliwe uderzenie drągiem, że padł na ziemię nieprzytomny, nie jąknąwszy nawet.
— No, z tym sprawa załatwiona, — rzekł półgłosem Landola. — Zwiążcie go i umieśćcie pod pokładem. Po nim sprowadzimy tego Indjanina, ubranego w skórę bawolą; mam wrażenie, że to po doktorze najsilniejszy pasażer z całej kompanji.
Po jakimś czasie marynarz zjawił się znowu w kajucie i rzekł do Bawolego Czoła, iż Zorski prosi na chwilę. Gdy Bawole Czoło, nic nie przeczuwając, wyszedł na pokład, spotkało go to samo, co Zorskiego. Po kilku minutach przyszła kolej na Niedźwiedzie Serce.
Ponieważ nikt z nich nie wracał, Mariano wstał od stołu.
— Ciekaw jestem, co to za tajemnicza nowina. Muszę się dowiedzieć.
Opuścił kajutę. Obydwaj bracia, którzy pozostali z paniami i domniemanym kapitanem, napróżno czekali jego powrotu. Po chwili wstali również od stołu, by zobaczyć, co to za ważne sprawy zatrzymują ich towarzyszy.
Przeszło sporo czasu; wreszcie rozległy się kroki.W drzwiach stanął Landola. Panie popatrzyły na niego z lękliwem zdumieniem. Złożył im uprzejmy ukłon i rzekł:
— Moje panie, bądźcie łaskawe pójść ze mną. Panowie chcą z wami pomówić.
Nie przeczuwając nic złego, usłuchały. Wyszły z kajuty na ciemny pokład. Tam pochwyciło je dwóch mężczyzn. Gdy wydały przy tem okrzyk przerażenia, Landola skarcił je temi słowy:
— Proszę milczeć i słuchać, co powiem. Panie same i panowie, którzy wam towarzyszą, zachowaliście się tak wrogo w stosunku do mnie i moich przyjaciół, że muszę was trzymać pod strażą. Panowie są już ujęci; obecnie aresztuję was, moje panie.
— Jakiem prawem? — zapytała Indjanka, szybko wróciwszy do równowagi.
— Prawem silniejszego — rzekł z uśmiechem. — Nie wiem, czy mnie panie znają? Nazywam się Landola.
— Landola, pirat morski — szepnęła przerażona Emma.
— Tak, we własnej osobie, — odparł z rubaszną dumą. — Wszelki opór pogorszyłby tylko wasze położenie. Nie stanie się paniom nic złego, będziecie nawet mogły chodzić po pokładzie, oczywiście pod strażą, ale jeżeli spróbujecie wyłamać się z pod moich rozkazów, towarzysze pań utracą życie. Nie zobaczą ich panie podczas całej naszej podróży; leżą związani pod pokładem. Powiem sennorom, aby nie próbowali nawet sprzeciwiać mi się, w przeciwnym bowiem razie panie stracą życie.
— Cóż się ma stać z nami? — zapytała Karja spokojnie.
— Osadzę panie wraz z panami na bezludnej wyspie, aby was unieszkodliwić. Po drodze włos wam z głowy nie spadnie, żaden z moich ludzi nie dotknie. Wzamian wymagam bezwzględnego posłuszeństwa i zrezygnowania ze wszelkich prób ucieczki, lub buntu. Teraz proszę za mną; zobaczycie panie miejsce, w którem będziecie przebywać podczas podróży.
Zaprowadził je po schodkach nadół do ciasnej celi, którą zamknął na klucz. W celi było zupełnie ciemno. Obydwie dziewczyny padły sobie w objęcia i tak przytulone do siebie pozostawały bez ruchu przez długą chwilę. Okrutny los wtrącił je znowu ze szczytu szczęścia w potworną otchłań nędzy i rozpaczy...
Landola udał się do mężczyzn. Umieszczono ich nisko pod pokładem, gdzie balast piasku sięgał do wysokości trzech metrów. Ponieważ do najlepszego nawet statku dostaje się zwykle nieco wody morskiej, więc i tu piasek zwilgotniał. W piasku tym leżeli nasi jeńcy. Byli związani łańcuchami, przymocowanemi do palów okrętowych; mogli rozmawiać ze sobą, ale jeden nie mógł dotknąć drugiego. Ręce i nogi mieli skrępowane mocnemi powrozami; nie mogli ruszyć się z miejsca.
Gdy Landola zszedł do nich, przyświecając sobie latarką, która tutaj była potrzebna nawet i w dzień, stwierdził, że wszyscy odzyskali przytomność. Przeszukał ich, potem zaś usiadł obok Zorskiego, który go poznał od pierwszego wejrzenia.
— Sennor Zorski, czy przypomina mnie pan sobie? — zapytał uprzejmie.
Zorski udawał, że go wcale nie widzi.
— Ach tak, nie chce mnie pan widzieć? — szydził Landola. — No, cóż począć! Ponieważ jednak inni panowie mnie jeszcze nie znają, powiem, że się nazywam Enrico Landola i jestem kapitanem sławnej „Pendoli“. Niektórzy nazywają mnie Grandeprisem ze statku „Lion“. A więc przedstawiłem się; mam nadzieję, że słyszeli o mnie panowie, co?
Panowało głuche milczenie.
— Niech i tak będzie — rzekł pirat. — Jestem pewien, że to tylko strach odebrał wam mowę, dlatego też chcę sennorom zakomunikować, jakie mam wobec nich zamiary.
Gdy i teraz nikt nie odpowiedział, obrzucił jeńców złośliwem spojrzeniem i ciągnął dalej:
— Polecono mi unieszkodliwić was wszystkich. Nareszcie jesteście w mojej mocy i mógłbym was bez wysiłku pozabijać. Postanowiłem jednak nie czynić tego, nie przez litość, — tej bowiem słabości Enrico Landola nigdy nie okazywał — ale ze względu na zwykłe wyrachowanie. Jeżeli was unieszkodliwię, czeka mnie wielka nagroda. Nagroda może mnie jednak minąć, gdyby upewniono się, że co do joty spełniłem dane mi polecenie. Jeżeli wam jednak daruję życie i ukryję was tylko, mogę wydobyć was w razie potrzeby na światło dzienne. A więc ten, kto mi obiecał nagrodę, będzie zmuszony dotrzymać słowa. Jeżeli zapłaci, będziecie musieli zginąć bez wieści; jeżeli nie zapłaci, wyciągnę was i uwolnię, ale pod warunkiem, że wynagrodzenie od was otrzymam i zobowiążecie się zaniechać zemsty. Widzicie z tego, że nie chcę waszej zguby, przeciwnie, możecie przy pewnych okolicznościach liczyć nawet na uwolnienie. Dlatego przypuszczam, że będziecie roztropni. Rozumiem przez to rezygnację z jakiejkolwiek próby ucieczki. Przyniosłoby to wam tylko szkodę. Obydwie panie są również schwytane. Będą traktowane godnie, tak samo jak wy; ale za każdą próbę jednej strony, druga życiem zapłaci; za to ręczę słowem.
Landola przerwał w tem miejscu, chcąc zorjentować się, jakie wrażenie wywarły te słowa na jeńcach. Oni leżeli jak przedtem, nie mówiąc ani słowa.
Komunikuję wam jeszcze, że będziecie tutaj przez całą drogę leżeli, jak teraz; codziennie będzie zachodził ze mną majtek, aby rozwiązywać wam ręce do posiłku. No, to wystarczy. Nie zapominajcie, że macie do czynienia z człowiekiem, który za najmniejsze nieposłuszeństwo karze śmiercią. Życzę dobrej nocy!
Kapitan wziął po tych słowach latarkę, wyszedł i zawarł drzwi na ciężkie, żelazne rygle.
W przeciągu kilku minut w ponurej, wilgotnej komorze panowała cisza. Słychać tylko było, jak od czasu do czasu przebiegają po podłodze szczury okrętowe, zwykli goście pod pokładami statków. Wreszcie Apacz wydał ze siebie jeden jedyny dźwięk:
— Uff!
— Uff! — odparł po chwili Bawole Czoło, wódz Miksteków.
Znowu zapanowało milczenie, tym razem krótkie. Mariano zapytał swego sąsiada.
— Cóż ty na to, Carlosie?
— Nic — brzmiała poważnym tonem wypowiedziana odpowiedź. — Czy nie mógłbyś w przeciągu nocy zwolnić się z łańcucha?
— Niepodobna! Łańcuch za mocny. A zresztą, mamy przecież skute ręce i nogi.
— Cóż, w takim razie musimy się poddać.
Zorski powiedział to głosem spokojnym, zgrzytanie jednak zębów, towarzyszące jego słowom, wskazywało, co się z nim dzieje. Wszyscy już nieraz patrzyli niebezpieczeństwu i śmierci w oczy; nie mieli zwyczaju biadać, wiedzieli bowiem, że tylko przy zupełnym spokoju i jasnym umyśle można się uratować. A jednak wszystko w nich wrzało, choć duma nie pozwalała im tego okazać. Po długiem milczeniu, rzekł Bawole Czoło:
— Ten zbój jest zgubiony, jeżeli Karji, siostrze wodza Miksteków, choć włos jeden z głowy spadnie.
Wielki strzelec i teraz myślał nie o sobie, tylko o siostrze.
— Czekałyby go wówczas najstraszniejsze męki — rzekł Apacz.
— Niechaj ich piekło spali, jeżeli choćby w najmniejszym stopniu uchybią Emmie, — powiedział teraz Grzmiąca Strzała. — Nie zginiemy chyba na tym przeklętym statku.
Zorski, który ujmował istotę rzeczy, zapytał:
— W jaki sposób pana napadnięto? Czy schwytano sennora za gardło, czy też uderzono?
— Zasznurowano mi gardło — odparł zapytany.
— W takim razie może pan to uważać za szczęście. Uderzenie w głowę, na której są jeszcze ślady rany, byłoby śmiertelne. Ale nie narzekajmy teraz i nie wygrażajmy, a zastanówmy się, czy naprawdę żaden z nas nie mógłby się uwolnić z łańcuchów. Mną zajęli się najgorliwiej: jestem mocniej spętany od was. W przeciwnym razie, udałoby mi się odkręcić żelazo.
Poszli za jego radą. W ciemności słychać było szczęk żelaza, uderzenia o śruby. Wszystkie wysiłki okazały się daremne.
— Nie poradzimy — rzekł Mariano. — Musimy zdać się na przypadek.
— To rzecz bardzo wątpliwa, aby nam pomógł, — odparł Zorski — Ten człowiek na pewno wypłynie w nocy na morze. Jeżeli do tego czasu nie uwolnimy się, zostaniemy jeńcami i będziemy nimi tak długo, dopóki nie raczy nas zabić, lub wysadzić na bezludną wyspę. W drodze będziemy musieli walczyć nietylko z ludźmi, ale i z naturą. Więzów nie potrafimy rozpętać. Jedyna ewentualność to ta, że paniom się uda dostarczyć nam narzędzi, dzięki którym moglibyśmy się uwolnić od łańcuchów. Gdyby to nawet było możliwe, zaniechałyby tego, naraziłyby nas bowiem na śmierć. Uważam, że najlepiej będzie znosić ciężką próbę cierpliwie. Jeżeli będziemy mocni w sobie i ufni, jeżeli będziemy starać się o to, aby zdrowie nasze niezbyt ucierpiało, godzina wyzwolenia nadejdzie dla nas bezwątpienia. Wierzę, iż Bóg nas nie opuści!
Te słowa, pełne siły i przekonania, dodały jeńcom otuchy. Zapadła znowu głęboka cisza. Od czasu do czasu słychać było tylko ocieranie się łańcuchów o piasek. Po jakimś czasie nasi jeńcy zasnęli. Obudzili się dopiero wtedy, gdy fale morskie obryzgiwać zaczęły dolny pokład pianą; był to dowód, że statek opuścił przystań. Dokąd ich niósł, o tem nie mieli pojęcia...
Jak i poco opisywać dnie, tygodnie, spędzone w ciemnej norze pod pokładem? Jak opisywać przeżycia jeńców podczas tej strasznej podróży? Obie dziewczyny cierpiały najbardziej, choć mogły zażywać powietrza i światła. Brak im było tego twardego samopoczucia, które mieli mężczyźni, nie tracący ani na chwilę przekonania, że dzień wyzwolenia przyjść musi.
Po długiej, nieskończenie długiej podróży, podczas której nie zatrzymali się ani razu, fale zaczęły pewnego dnia uderzać o pokład coraz wolniej; dał się słyszeć zgrzyt kotwicy, nastąpiła cisza, poczem rozległ się odgłos kroków ze stopni, prowadzących na dolny pokład.
— Teraz zbliża się rozstrzygnięcie — rzekł Zorski — Lepsze to od tej śmiertelnej niepewności.
Otworzono celę. Wszedł Landola z marynarzami.
— Zdjąć łańcuchy! — rozkazał. — Ale związać ich tak, by nie mogli ani stanąć, ani ruszać rękami.
Zaniesiono jeńców na pokład i ułożono, jak kloce. Po raz pierwszy od długiego czasu oddychali wolnem, czystem powietrzem. Nie głodowali przez ten czas, nie dręczyło ich pragnienie, ale od długich tygodni nie mogli się umyć, uczesać; leżeli w napół przegniłych ubraniach, zjedzonych przez szczury. Wpobliżu stały obie dziewczyny. Były dziś również związane.
Po prawej stronie szumiało morze szerokie, po lewej zaś ujrzeli wyspę, otoczoną rafami koralowemi; o brzegi jej gwałtownie biły spienione fale. Wśród tych raf było tylko jedno wolne miejsce, przez które mógł przepłynąć jedynie dobrze zbudowany statek. Jeńcy niebardzo interesowali się wyspą. Byli przeważnie zajęci oglądaniem załogi statku, która zebrała się na pokładzie z kapitanem na czele.
Landola zwrócił się do jeńców:
— Jesteśmy więc u celu, panie i panowie, wyspa ta ma bowiem być waszem mieszkaniem. Nie dowiecie się nigdy, jak się nazywa i gdzie znajduje; nikt nie może was o tem poinformować, wyspa bowiem leży daleko od szlaków morskich i nikt jej nie odwiedza. Nie zginiecie z głodu, nie skonacie z pragnienienia, na wyspie są bowiem dwa źródła, owoce, ryby, ptaki i dziczyzna. Broni, którą wam zabrałem, nie otrzymacie zpowrotem, ale możecie przecież zastawiać sidła, lub sporządzić sobie łuki i strzały, by zdobyć żywność i skóry na ubrania. Jak powiedziałem już, może się jeszcze zobaczymy. Moi ludzie przybiją teraz z wami do brzegu wyspy. Gdy się oddalą, będziecie mogli zapomocą ostrych kamieni z łatwością uwolnić się z więzów. Bądźcie zdrowe, sennoritas, bądźcie zdrowi, sennores!
Marynarze umieścili jeńców w dwóch łodziach i odepchnęli je od statku. Udało im się szczęśliwie przepłynąć przez wzburzone fale. Przy brzegu wyspy wylądowali, ułożyli jeńców na ziemi, poczem zawrócili.
Zorski bezwłocznie zaczął trzeć więzy o radę koralową; czynił to póty, aż oswobodził z nich ręce. Odłamkiem rafy przeciął teraz sznury, krępujące nogi. Po krótkim czasie nikt z pośród jeńców, nie miał już więzów na ciele.
Bawole Czoło podniósł rękę i, wskazując nią na statek, rzekł:
— Czy bracia moi wierzą w to, że uda nam się zdobyć wielkie kanu wrogów?
Mimo tragizmu położenia, Zorski uśmiechnął się i rzekł:
— To niemożliwe.
Bawole Czoło wskazał ręką na wodę wzburzoną i niespokojną:
— Czy bracia moi boją się tych fal? Wódz Miksteków przepłynie przez każdą wodę.
— Ale zanim wypłynie, statku już nie będzie. Oto naciąga żagle. Rusza. Jakiż pływak go dosięgnie?
Stało się tak, jak Zorski przewidział. Statek ruszył, a ponieważ dobre miał żagle, wkrótce wyspa zginęła z oczu załogi. — — — — — — — — — — —
Kapitan stał na górnym pokładzie i przyglądał się wyspie przez lunetę. Gdy już nie był w stanie rozpoznać jej konturów, odłożył lunetę i rzekł do sternika:
— Rzecz załatwiona. Ci ludzie mi nie ujdą.
— Naprawdę? A gdyby im się udało oswobodzić?
— To się nigdy nie uda. Oni już nie sprawiają mi żadnych trosk, ale ci ludzie...
Landola wskazał na marynarzy.
Trzeba zastosować odpowiednie środki — odparł sternik, kryjąc uśmiech.
— Tak, uczynimy to, — potwierdził kapitan. — Kierujmy się na północny zachód. Chcę przybić do wyspy Pitcairn.
— Hm! — mruknął sternik, kiwając głową; widać było, że zrozumiał swego kutego na cztery nogi towarzysza.
Dojechali szczęśliwie do Pitcairn. Kapitan udał się na ląd na swym małym gigu
— Muszę się mieć na baczności — pomyślał sternik.
Landola wrócił zirytowany.
— Nie udało się — rzekł. — Chciałem naszych ludzi zamienić na nową załogę, lecz nie miałem wcale zamiaru tutaj się zatrzymywać. Ale to długa sprawa. Będziemy musieli czekać kilka dni.
— A może ja się tem zajmę, kapitanie? — zapytał sternik.
Nie czuł się dobrze na statku. Landola dał mu wyraźnie do zrozumienia, że pragnie usunąć świadków swojej zbrodni. Reszta załogi nie znała położenia geograficznego tajemniczej wyspy; jedynym więc niebezpiecznym świadkiem naocznym był on!... Dopiero teraz uświadomił sobie, że życiu jego grozi niebezpieczeństwo. Ale Landola uśmiechnął się, jakby mu kamień spadł z serca i odpowiedział:
— To byłoby najlepiej. Możecie zabrać ze sobą jeszcze kilku ludzi, powiedzmy czterech; sądzę, że do jutra znajdziecie, czego mi trzeba.
— Dobrze. Jestem gotów.
— Nie zapominajcie o broni, bo mieszkańcy wyspy nie znają żartów.
Kiedy sternik odszedł, kapitan uśmiechnął się szyderczo i mruknął przed siebie:
— Ten łotr zwietrzył pismo nosem. Ale co do tej załogi, to dał się podejść. Dobrze, że znalazłem towarzystwo z rozbitego okrętu harpunników! Te bestje mają tak znieczulone sumienie, że mogę załatwić wszystko bez ceremonij.
Kapitan poszedł za sternikiem. Ten wkładał właśnie nową marynarkę, przybraną srebrnemi guzikami, na których wyryta była kotwica. Na małym stoliku obok leżał rewolwer. Sternik nabił go, miał bowiem zabrać ze sobą na ląd, jako ochronę przed krajowcami.
— Naładowany? — zapytał kapitan, biorąc do rąk rewolwer.
Podejrzliwego sternika tknęło jakieś przeczucie. Chwyciwszy kapitana za rękę, zawołał:
— Uwaga, kapitanie! Nie żartować z tą sztuką!
— Ani mi w głowie żarty!
Po tych słowach kapitan wyrwał rękę, w której trzymał rewolwer, i pociągnął za cyngiel. Kula przeszła sternikowi przez oko aż do mózgu. Padł zabity.
Teraz kapitan skoczył na pokład i wszczął alarm.
— Sternik się zranił — zawołał. — Obchodził się nieostrożnie z rewolwerem.
Cała załoga zbiegła nadół i stwierdziła, że sternik poprostu nie żyje. Kto teraz zostanie sternikiem? Oto pierwsza myśl, która nasunęła się tym ludziom bez serca. Trupa wpakowano do worka i wrzucono do wody. W ten sposób Landola pozbył się głównego świadka, który na podstawie swych fachowych wiadomości marynarskich mógłby odnaleźć samotną wyspę.— Ponownie zwołał załogę oświadczył, że teraz dopiero przystępuje do dzieła na wielką skalę i z tego powodu zaangażował załogę z rozbitego statku.
— Uważają nas za zwykłych kupców; prawdy mogą się dowiedzieć dopiero z biegiem czasu. Dlatego zachowajcie wobec nich milczenie i miejcie się na ostrożności. Nie powinni nawet przeczuwać, jak się nazywam.
Przez dobre traktowanie udało się Landoli pozyskać dla swych celów świeżą załogę. Jeszcze przez szereg lat niepokoił wybrzeża morskie, aż wreszcie zdobyte krwią, bogactwo pozwoliło mu na wycofanie się z interesu. — —