Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 44

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Matava-Se powraca
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MATAVA-SE POWRACA

Po szesnastoletnim wygnaniu na samotnej wyspie dalekiego oceanu, Zorski i jego towarzysze wylądowali w Guaymas i postanowili udać się przedewszystkiem do hacjendy del Erina. Kapitanowi Wagnerowi zalecono popłynąć na statku do Kap Horn i wylądować w Veracruz, gdzie miał czekać na dalsze rozkazy.
Dowiedzieli się w Guaymas, że Meksyk jest obsadzony przez Francuzów, że szaleje tam wojna domowa i grozi niebezpieczeństwo napotkania band, które przeciągają przez kraj, mordując i paląc wszystko wokoło. Dlatego zaopatrzyli się przedewszystkiem w broń i, na propozycję Zorskiego, nie ruszyli na wschód przez Sierra de los Alamos, lecz udali się w kierunku północnego wschodu wzdłuż rzeki Yaqui, aby dotrzeć do Chihuahua. Miejsce to było odsunięte daleko na północ i odległe od stolicy, przypuszczać więc należało, że nie zostało jeszcze wciągnięte w wir politycznych i wojennych zamieszek. Nie śniło im się nawet, iż Francuzi obsadzili już Chihuahua.
Przybywszy do La Yunta, tam gdzie rzeka dzieli się na dwie odnogi, chcieli ruszyć na wschód. Lecz tu dowiedzieli się, że Chihuahua została już wciągnięta w wir walki, a prezydent Juarez cofnął się do Paso del Norte, aby zebrać siły do nowego uderzenia. Powietrze zalegała parna duszność zbliżających się bitew.
— Co teraz poczniemy? — zapytał don Fernando. — Przecierpieliśmy zbyt wiele, aby się znowu narażać na niebezpieczeństwo.
— Jestem przekonany, że ze strony Francuzów nic nam nie grozi, — rzekł Zorski.
— Ale niebezpieczni są guerillas, którzy będą otaczać Francuzów.
Zabrał teraz głos Niedźwiedzie Serce:
— Niechaj bracia moi nie jadą do Chihuahua; niechaj idą ze mną na pastwiska Apaczów, którzy będą pewną ochroną dla moich białych braci i bezpiecznie zaprowadzą ich do hacjendy.
— Czy pastwiska Apaczów leżą daleko od Chihuahua? — zapytał hrabia Fernando.
— Apacz potrzebuje dnia drogi, aby się dostać do miasta, — brzmiała odpowiedź.
Zorski potwierdził skinieniem głowy.
— Znam tę okolicę — rzekł. — Jestem zdania, że najlepiej będzie pójść za radą naszego czerwonoskórego przyjaciela.
— Tak. Usłuchajmy rady Apacza — rzekła Emma Arbellez z prośbą w głosie. — Niedaleko stamtąd leży fort Guadelupa. Mam tam krewnych, którzy z radością mnie powitają. Właśnie od nich wracałam, gdy Niedźwiedzie Serce i Antonio wyratowali mnie z niewoli Komanczów.
— Co to za krewni? — zapytał Zorski.
— To rodzina Pirnerów. Pirnero jest Polakiem; ożenił się z siostrą mego ojca.
— Doskonale, że ma pani krewnych w Guadelupie. Jeżeli będziemy musieli się tam zatrzymać, znajdzie pani dach nad głową. Proponuję, abyśmy się udali do Apaczów.
Propozycja została przyjęta. Ruszyli lewym brzegiem rzeki; po jakimś czasie skręcili na prawo, w kierunku Sierra Carmen. Dotarłszy szczęśliwie do tych wzgórzy, skierowali się ku Rio Conchos.
Karawana wyglądała wojowniczo. Miała doskonałe wierzchowce i mocne, wytrwale muły. I mężczyźni, i kobiety byli uzbrojeni, nie czuli więc obawy przed napadem.
Przybyli w pobliże Rio Conchos i dotarli do traktu, prowadzącego z Chihuahua do Paso del Norte.
Nie należy brać określenia traktu zbyt dosłownie. Była to zaledwie ścieżyna, ale każdy musiał ją przebyć, jeżeli chciał się dostać z jednego miasta do drugiego. Mieli z początku zamiar przeciąć ścieżynę, ponieważ jednak wpobliżu leżały pastwiska indjańskie, naraziłby się na niebezpieczeństwo Zorski i Niedźwiedzie Serce ruszyli przodem, aby mieć baczne oko na wszelkie tropy. Jechali prawie szczerą prerją, tylko od czasu do czasu wznosiły się wśród niej krzewy. Właśnie przejeżdżali koło takich zarośli. Okrążyli je i nagle zatrzymali konie, gdyż omal nie zderzyli się z jakimś jeźdźcem, który wyłonił się z przeciwległej strony. I on, zdumiony, osadził konia.
Był to mały człowieczek w ubraniu trappera. Broń miał starą, dubeltówkę zardzewiałą, mimo to robił wrażenie człowieka, zżytego z dziką okolicą. Przepysznie bowiem siedział na koniu — wspaniałym mustangu, tresowanym metodą indjańską; poznać to można było ze skoku wbok, do którego zmusił rumaka, gotując się do walki.
Thounds! — do pioruna! — ktoście wy tacy? — Zawołał po angielsku.
Cała kawalkada, nie wykluczając Niedźwiedziego Serca i Bawolego Czoła, zaopatrzyła się w Guaymas W meksykańskie stroje, ponieważ innych nie można było dostać. Nieznajomy był więc przekonany, że Zorski i Niedźwiedzie Serce są Meksykanami. Chwycił dubeltówkę i przygotował do strzału.
Good day — odparł Zorski również po angielsku. — Pan pyta, kim jesteśmy? Jest nas dwóch, mamy więc prawo zapytać, kim wy jesteście, sennor?
Mały zadarł głowę w kierunku olbrzymiego Zorskiego. W twarzy jego nie było ani odrobiny lęku. Odparł ze swobodą:
— Macie rację, sennor. W prerjach dwóch ludzi ma większe prawo, aniżeli jeden. Ale niewiele sobie z tego robię, choćbym miał przed sobą i pięciu ludzi. Nie potrzebuję się zresztą wstydzić mego nazwiska. Czy słyszeliście już kiedy o strzelcu, zwanym małym André?
— Nie.
— W takim razie nie pochodzicie z tych pięknych stron?
— Oczywiście, że nie.
— To wyjaśnia sprawę. Mały André to ja; właściwie nazywam się Andrzej Starzyński.
— Starzyński? zapytał Zorski zdziwiony. Przecież to polskie nazwisko!
— Jestem Polakiem.
— W takim razie niech pan w imię Boże opuści strzelbę — rzekł Zorski po polsku. — I ja jestem Polakiem.
Na twarz Małego André wystąpił wyraz zadowolenia. Opuszczając broń, zawołał:
— Pan jest Polakiem? Co za radość! Z jakich okolic?
— Pochodzę z okolic Poznania.
— Poznania? Tam mieszka mój brat.
— Gdzie przebywa?
— W małej dziurze pod Poznaniem, zwanej Zalesie.
— Ach, tak, Mówi pan o dzielnym Ludwiku Starzyńskim?
Mały aż podskoczył w siodle pod wpływem pytania Zorskiego.
— Co takiego? Pan zna Ludwika? — zawołał.
— Doskonale!
— Do licha, a ja chciałem pana zabić!
— No, no, nie poszłoby tak łatwo, — rzekł Zorski z uśmiechem.
— Pan taki wysoki i szeroki — odparł mały wesoło — że nie mógłbym spudłować, gdybym się nawet starał. Ale, ale, skądże to przybywacie i dokąd dążycie?
— Przybywamy od morza, chcemy udać się albo do Paso del Norte, albo też do Guadelupy.
— Czy macie znajomych w Paso del Norte, którzy was przyjmą?
— Owszem, Juareza.
— A w Guadelupie?
— Niejakiego Pirnera.
— Znam go dobrze. To Polak, choć pochodzi z Pirny w Saksonji. A Juareza nie zastanie pan już w Paso del Norte.
— Gdzie jest?
— Tu, w lasach górskich, albo w prerji.
Zorski przenikliwie spojrzał na Małego André.
— Zna pan to miejsce dokładnie, tylko chce je pan przede mną ukryć.
— Przecież nie znam pana jeszcze!
— Nazywam się Zorski.
— Zorski? — rzekł Mary André po namyśle. — Mam wrażenie, ze słyszałem już kiedyś to nazwisko. Ach tak! Wspominała mi o niem sennorita Rezedilla. Jakiś Zorski był przed laty w hacjendzie del Erina, później znikł gdzieś.
— Właśnie jestem tym człowiekiem.
Mały otworzy szeroko usta i przyglądał się Zorskiemu ze zdumieniem.
— Pan jest tym człowiekiem? Niepodobieństwo!
— Dlaczego?
— Jest pan takim razie strzelcem, którego wszyscy westmani i czerwonoskórzy nazywają Władcą Skał.
— Matava-se? Ja nim jestem.
— Ależ pan zginął! — zawołał mały.
— To prawda. Lecz znalazłem się.
— To nie do wiary! Czy wie pan, z kim pan zginał?
— Oczywiście. Jakżebym tego nie wiedział?
— No więc z kim?
— Aha, chce pan wybadać, czy mówię prawdę?
— Tak jest — odparł szczerze André. — Byłby to istny cud, gdyby Władca Skał zjawił się tak niespodzianie. Kimże są tamci ludzie, do pioruna? — zapytał szybko, na widok zbliżającego się oddziału.
— To właśnie ci, z którymi razem zniknąłem. Obok mnie widzi pan wodza Apaczów, Niedźwiedzie Serce.
— Niech mnie licho porwie! — zawołał mały.
— Ten, co jedzie naprzedzie oddziału, to Bawole Czoło, wódz Miksteków.
— Do krócset!
— Za nim jadą dwaj bracia. Jeden z nich to zięć hacjendera z del Erina, o którym pan zapewne nieraz słyszał.
— Grzmiąca Strzała.
— Tak.
— Zaczekaj pan, pohamuj się, na miłość Boską; gotów jestem zwarjować! W najśmielszych marzeniach nie wyobrażałbym sobie takiego spotkania.
— Teraz już pan wierzy, że jestem prawdziwym Zorskim?
— Wierzę; oto moja ręka. Zejdźmy z koni; mam panu do zakomunikowania kilka ważnych wiadomości.
André zeskoczył z konia, a za nim Zorski i Niedźwiedzie Serce. Pozostali nadjechali również.
— Kogóż to pan spotkał? — zapytał hrabia Fernando.
— Pewnego rodaka odparł Zorski. Nazywają go małym André. Ma ważne dla nas informacje. Odpocznijmy tu przez chwilę.
Wszyscy zsiedli z koni i rozłożyli się na trawie. Zwierzęta swobodnie puszczono, aby się paść mogły. André ujrzał ku swemu zdumieniu dwie niewiasty. Szczególnie frapował go jednak stary hrabia o długich siwych włosach, spadających na ramiona, i brodzie, sięgającej do pasa.
— Czy pan mówi po hiszpańsku? — zapytał Sternau małego strzelca.
— Tak, trochę.
— Niech pan więc używa tego języka. Mówią nim wszyscy obecni. Jaką wiadomość ma pan dla nas?
— Przedewszystkiem chciałem zakomunikować, że Juareza niema już w Paso del Norte. Jest niedaleko stąd. Musicie jednak naprzód powiedzieć, czy jesteście zwolennikami Francuzów, czy Meksykan.
— Ani tych, ani tamtych. Jeżeli słyszeliście o mnie, wiecie z pewnością, że nigdy nie stałem po niczyjej stronie.
— Tak, to prawda. Trzeba wam wiedzieć, że Francuzi obsadzili Chihuahua. Ruszyły stamtąd trzy kompanje na zdobycie fortu Guadelupy. Juarez wyruszył na czele pięciuset Apaczów z pomocą.
Uff! — zawołał Niedźwiedzie Serce na dźwięk słowa Apacze.
— Wodzem Apaczów jest Niedźwiedzie Oko.
— Niedźwiedzie Oko? Któż to taki? — zapytał wódz.
Indjanin otrzymuje imię, skoro zostaje wojownikiem. Gdy Niedźwiedzie Serce widział swego brata po raz ostatni, był to chłopiec bez imienia i sławy. Przeczuł to mały André i dlatego rzekł do Indjanina:
— Niedźwiedzie Serce ma brata, który podczas jego nieobecności wyrósł na dzielnego męża. Ponieważ kał brata swego, Niedźwiedziego Serca, nazwał się Niedźwiedziem Okiem. Nie odnalazł go, ale nie spoczął w poszukiwaniach. Teraz jest wodzem Apaczów.
Uff!
W tym jednym okrzyku była cała pełnia wdzięczności, ukochania i zadowolenia. Nikt na świecie nie potrafi tak, jak Indjanin, wyrazić ogromu uczucia w jednym, jedynym dźwięku.
Mały strzelec ciągnął dalej:
— Juarez rozporządza obecnie odpowiedniemi środkami i może wystąpić skutecznie przeciw Francuzom. Stany Zjednoczone posłały mu kilka miljonów dolarów. Apacze zawieźli je przez kraj Komanczów prezydentowi, który bawi w Paso.
Uff! — zawołał Indjanin. — Czy mały biały człowiek był przy tem obecny?
— Tak jest.
— Więc jesteś przyjacielem mego brata?
— Tak.
Uff! W takim razie będziesz i moim!
Indjanin wyciągnął do André’a rękę; mały ją uścisnął.
— Zawieźliśmy pieniądze Juarezowi — ciągnął dalej. — Juarez ruszył natychmiast na czele wszystkich swych ludzi przeciw Francuzom. Będzie ich niszczył po drodze, potem pomaszeruje na Chihuahua, aby zająć miasto. Ponieważ Francuzi wysłali z Chihuahua trzystu ludzi, miasto będzie musiało się poddać.
— Dlaczegóż nie pozostał pan przy Juarezie? — zapytał Zorski.
— Wysłał mnie w kierunku Chihuahua na zwiady. Właściwie przeznaczony był do tego Czarny Gerard, ale uprosił Juareza, aby mógł się udać do Guadelupy; ma tam znajomych, których chce ochraniać.
— Któż to taki ten Czarny Gerard?
— Sławny strzelec. Z pochodzenia jest Francuzem, ale ukochał swą przybraną ojczyznę.
— Powiadacie, że ten Gerard jest teraz w Guadelupie? Jak to daleko stąd? Dwa dni drogi, nieprawdaż?
— Mniej więcej. Pojutrze po południu możecie tam dotrzeć.
— Gdzież można znaleźć Juareza?
— Na południe od fortu; stamtąd ciągnie na Francuzów.
— Jeżeli więc ruszymy prosto ku Guadelupie, natrafimy na jego ślad?
— Bezwątpienia.
— Więc mam nadzieję, że się zobaczymy u Juareza.
— Będę go musiał odwiedzić, aby złożyć raport. Radzę wam jednak śpieszyć do fortu i ulokować tam panie, zanim przybędzie prezydent. Trudno przewidzieć, jakie grozić mogą niebezpieczeństwa.
— Ma pan rację; zapewne usłuchamy pańskiej rady. Niech mi sennor powie, jak się pan dostał do Ameryki? Brat nigdy o panu nie mówił.
— Jesteśmy pogniewani.
— Ach, jaka szkoda! Dlaczegóż to?
— Z powodu dziewczyny; kochaliśmy ją obydwaj. Wstąpił do wojska, korespondowaliśmy z początku ze sobą, ale listy nasze były krótkie, lakoniczne. Na tem się skończyło.
— Czy pan żonaty?
— Nie, Porzuciła mnie. Niech djabli wezmą miłość! Ruszyłem na obczyznę. Wreszcie przybyłem jako browarnik do Ameryki. Ale mi nie szło. Wziąłem więc do rąk strzelbę i zostałem myśliwcem. Oto moje życie. Powiedziałem wszystko. Teraz odjeżdżam, nie mogę tracić ani chwili czasu.
André wstał i podszedł do konia. Pozostali podnieśli się również. Przy pożegnaniu Emma wypytała go o swoich krewnych.
Spotkanie z małym strzelcem przyniosło Zorskiemu wiele korzyści. Był pewien teraz, że wiele ciemnych spraw zostanie wyjaśnionych. Gdy André podawał rękę przed odjazdem, wszyscy mieli wrażenie, że rozstają się ze starym znajomym. Patrzyli wślad za nim, aż znikł za horyzontem.
Niebawem dosiedli koni.
Musimy dodać ostrogi — rzekł Zorski. — Jeżeli chcemy odnaleźć ślady Apaczów, trzeba do nich dotrzeć za dnia. Wtedy dopiero będziemy mogli odpocząć. Ruszamy galopem!
Niedźwiedzie Serce jechał na czele, najlepiej bowiem znał okolicę.
O pierwszej w południe urządzono krótki popas. Gdy konie nieco wypoczęty, ruszono z tą samą szybkością, co uprzednio.
Jak wiadomo, konie meksykańskie są niebywale wytrzymałe, mocne i można je pobudzić do nieprawdopodobnej wprost szybkości. To też do wieczora dnia następnego karawana nasza poruszała się żwawo, aż dotarła do gór Tamises.
Podróżni ujrzeli zdaleka przełęcz wśród gór. Nagle Niedźwiedzie Serce zatrzymał konia i skierował wzrok ku ziemi.
Uff! — zawołał.
Zorski podjechał i zaczął pilnie przyglądać się trawie. Była wydeptana. Prowadziła wśród niej wąziutka ścieżyna, na której zmieściłby się jeden zaledwie jeździec; okoliczność ta nie mogła jednak wpłynąć na pogląd doświadczonego westmana.
— To ścieżka Apaczów — rzekł Zorski.
— Tędy jechali konno nasi wojownicy — potwierdził Niedźwiedzie Serce z rozpłomienionemi oczami.
— Cóż brat mój uczyni? — zapytał westman.
— Pójdzie za głosem serca — odparł wódz Apaczów.
Nie dorzucając ani słowa, zakreślił na koniu koło i ruszył pełnym galopem w południowym kierunku. Ścieżka prowadziła tuż u stóp Sierry.
— Dokąd on pędzi? — zapytał hrabia Fernando, zaniepokojony.
— Jedzie śladem swych Apaczów.
— Przejeżdżali tędy?
— Tak. Udamy się do fortu bez niego; najpierw jednak musimy znaleźć miejsce na nocleg.
— A Niedźwiedzie Serce?
— Zostawmy go w pokoju. To Indjanin; rozumie doskonale położenie. Już jakoś nas odnajdzie.
Słowa te uspokoiły hrabiego, ruszyli więc w dalszą drogę. — — —
Następny dzień był przepiękny. W blasku wschodzącego słońca tysiące kropel rosy, osiadłej na źdźbłach i liściach, lśniły jak kryształy. Niebo było czyste; kwiaty modliły się do Stwórcy przecudnym zapachem.
Sennor Pirnero podniósł się z łóżka i ze względu na piękną pogodę wyszedł z mieszkania.
Minąwszy krótką uliczkę, wyszedł za bramę fortu i przyglądał się falom Rio Grande, która okala Guadelupę.
Gdy się tak delektował cudnym porankiem, zauważył nagle na wodzie jakiś punkt, wolno się zbliżający. Po obydwóch jego stronach połyskiwały promienie.
— Łódź — mruknał Pirnero. — A promienie po lewej i prawej stronie to woda błyszcząca w słońcu.
Czekał, aż się łódź zbliży. Zdumienie jego rosło coraz bardziej. Chrząknął, jakby miał ujrzeć coś niezwykłego i mruczał dalej:
— Takiego czółna używają Indjanie i trapperzy. Tutaj należy do rzadkości. Jakiś człowiek w niem siedzi. Kto to być może?
Teraz dopiero zauważył, że kanoe porusza się z wielką szybkością. Jadący człowiek musiał nietylko mieć silne mięśnie, ale być niezwykle zwinnym, kierowanie bowiem łodzią tego rodzaju jest sztuką nielada.
Podpłynął już blisko. Ujrzawszy Pirnera, skierował łódź do lądu. Po chwili wyskoczył i umocował czółno przy brzegu. Ubrany był w stare, podarte spodnie i kamizelkę bez guzików. Nie miał koszuli, pierś więc i potężne ramiona były odsłonięte.
Wyciągnął skórzaną kurtkę strzelecką i wdział na siebie. Kurtka była właściwie parodją ubrania; wyglądała jak rura skórzana, która latami leżała w wodzie i zgniła do połowy. Wyciągnął jeszcze coś, co zapewne było kiedyś kapeluszem. Teraz wyglądało jak stary, zniszczony kopciuch. Za pasem miał przybysz dwa rewolwery, nóż, tomahawk, torebkę z tytoniem, ładownice na kule i kilka drobiazgów. Wreszcie wyjął z łodzi strzelbę; ujął ją w rękę z pobożną troskliwością.
Odwrócił się. Pirnero zobaczył twarz chudą, jakby wygarbowaną od wiatru, słońca i niepogody, małe, szare, bystre oczy, oraz długi, olbrzymi nos, podobny do sępiego dzioba. Mimo wszystko, niezwykła ta twarz miała w sobie coś, co budziło zaufanie.
Good morning! — rzekł przybysz.
— Dzień dobry! — odparł Pirnero.
— Według moich kalkulacji jest to fort Guadelupa, prawda?
— Tak.
— To mała dziura?
— Niewielka.
— Dużo w niej wojska?
— Niema wcale.
— Doskonale. Czy znajdę tu boarding-house?
— Tak. Trzeci budynek za bramą.
— Dziękuję, sir.
Przybysz przeszedł obok Pirnera, który wymienił właśnie swój sklep, i udał się w kierunku bramy. Szedł wolno, kroki jednak stawiał szerokie, zwyczajem dobrych biegaczy Zachodu. Westmani tacy wytrzymują najdalsze, najbardziej męczące wycieczki piesze.
— Jankes — mruknął Pirnero.
Nie mylił się. Sposób przywitania, pytania o boarding, wyrażenie według moich kalkulacji, nie mógł budzić wątpliwości, że przybysz jest Jankesom.
Podczas, gdy Europejczyk powiada: przypuszczam, mam wrażenie, zdaje mi się, Amerykanin ze Stanów Północnych mówi: I calculate — według moich kalkulacji, według moich obliczeń. —
Gdy Pirnero wrócił do gospody, zastał nieznajomego nad szklanką wina. Usiadł na zwykłem miejscu i zaczął patrzeć przez okno. W pokoju panowała głęboka cisza. Przerywały ją tylko głośne chrząkania i plucia nieznajomego. Jankesi żują z namiętnością tytoń, nie bacząc na to, czy się komu podoba chrząkanie i plucie, czy też nie.
Pirnero był szalenie ciekaw, kim jest nieznajomy. Ponieważ Jankes milczał, rozpoczął rozmowę stereotypową uwagą:
— Śliczna pogoda!
Nieznajomy mruknął coś niezrozumiale. Pirnero powtórzył po chwili:
— Nieporównana pogoda.
Ehm, ehm — kaszlnął nieznajomy.
Pirnero odwrócił się i zapytał:
— Mówiliście coś, sennor?
— Nie; to wyście mówili.
Odpowiedź ta zbiła z tropu poczciwego Pirnera. Zaczął z niezadowoleniem bębnić palcami po szybie, po chwili jednak, nie mogąc wytrzymać dłużej, rzekł znowu:
— Dziś jest o wiele ładniej, aniżeli wczoraj.
Pffttf! — splunął nieznajomy.
Pirnero odwrócił się, mówiąc:
— Nie zrozumiałem was, sennor.
Nieznajomy przesunął porcję tytoniu z lewej strony twarzy na prawą, potem splunął tak celnie, — pffttf!że żółta od tytoniu ślina strzeliła z ponad stołu, jak z sikawki, i poleciała w kierunku, okna.
Gospodarz przerażony odsunął głowę.
— Sennor, — zawołał — tam, obok szafy, stoi spluwaczka.
— Nie potrzebuję żadnej spluwaczki — brzmiała odpowiedź.
— Wyobrażam sobie! Kto pluje do okien, temu niepotrzebna spluwaczka. Ale u nas w Pirnie niema zwyczaju plucia w szyby.
— Otwórzcie więc okno.
Jankes wypowiedział te słowa tak lakonicznie, że gospodarzowi krew uderzyła do głowy. Opanował się jednak i zapytał:
— Przybywacie z dalekich stron, sennor?
— Tak jest.
— Musicie być niebyle jakim wioślarzem.
— A dlaczego?
— No, płynęliście przeciw prądowi.
Pah!
— Skąd wyruszyliście, sennor?
— Czy wiadomość ta jest wam koniecznie potrzebna?
Pirnero odparł z pewnem zakłopotaniem:
— Człowiek radby przecież wiedzieć, z kim się znajomi. Czy nie mam racji?
Pffttf!
Nieznajomy splunął znowu. I znowu cienki, ciemny pas śliny przeleciał nad głową Pirnera.
Pfftif! — rozległo się wślad za tem.
— Do djabła! Miejcie się na baczności! — zawołał gospodarz.
— Odsuńcie się, a wszystko będzie w porządku.
Pirnero otworzył okno naoścież i przysunął swe krzesło do ściany, na której wisiał miedzioryt. Był pewien, ze teraz już nieznajomy przestanie go bombardować.
Minęła spora chwila. Nieznajomy żuł tytoń i popijał wino. Ponieważ milczał w dalszym ciągu, Pirnero rzekł:
— Celem waszej podróży jest fort Guadelupa?
— Być może.
— Czy zostaniecie tutaj?
— To wedle moich kalkulacji wątpliwe.
— Pytam, czy zostaniecie przez dzień dzisiejszy?
— Zostanę.
— Chcecie tu kogoś odwiedzić?
— Hm.
— Macie jakiś specjalny interes?
Pffttf! — plunął znowu zapytany z taką precyzją, że trafił prosto w miedzioryt, wiszący nad głową Pirnera.
Tego było już gospodarzowi za wiele. Zerwał się z krzesła i zawołał wściekły:
— To niesłychane, sennor! Psuje mi pan mój piękny miedzioryt.
— Zabierzcie go.
— Plujcie do kieszeni!
— Jeżeli mi otworzycie swoją — chętnie.
— Czy to ma być odpowiedź na moje pytania?
— Tak jest. Pluję zawsze na impertynentów. Zapamiętajcie to sobie.
— Wiecie, co to jest grubianin?
— Nie.
— W takim razie poinformuję was o tem.
— Nie trudźcie się; to wam nic nie pomoże. Nie przychodzę tu poto, byście mnie szpiegowali. Jeżeli będę chciał dowiedzieć się o czemś, będę sam pytał. Nalejcie mi lepiej jeszcze szklaneczkę!
Gospodarz z pokorą spełnił prośbę; stawiając szklankę na stole, rzekł:
— Czy zostajecie u mnie przez dzień dzisiejszy i przez noc? Chyba o to wolno mi zapytać?
— Jeszcze się namyślę. Czy będę tu u was bezpieczny?
— Przed kim?
— Naprzykład przed Indjanami.
— Najzupełniej.
— A przed Meksykanami?
— Również. Sami jesteśmy Meksykanami.
— A Francuzi?
— Ach, sennor, czy jesteście również ich wrogiem i przeciwnikiem?
— Djabli wam do tego! Czy nie wiecie, gdzie właściwie przebywa Juarez?
— Mam wrażenie, że w Paso del Norte.
— Macie tylko wrażenie? Nie jesteście pewni?
— Pewny nie jestem.
— Jak daleko stąd do Paso del Norte?
— Trzeba jechać konno coś około sześćdziesięciu godzin. Chcecie się tam udać?
— Być może.
— Ach, sennor! Jedzie pan więc z tajemną misją do prezydenta?
Pffttf!
Znowu tuż nad głową Pirnera przeleciała porcja ciemnej śliny. Gospodarz odskoczył przerażony na bok.
— Do kroćset bomb! — zaklął. — Mam już dosyć! Nie jestem do tego przyzwyczajony; pochodzę ze starego, szlachetnego rodu. Czy wiecie, gdziem się urodził?
— No? — zapytał nieznajomy obojętnie.
— Pochodzę z Pirny.
— Z Pirny? Nie znam. To leży zapewne gdzieś za biegunem północnym?
— Nie; to miasto w Saksonji.
— Nic mnie ta Saksonja nie obchodzi. Zostaję dziś u was na noc.
— Nie zostaniecie, sennor.
Nieznajomy popatrzył na gospodarza ze zdumieniem.
— Nie podobacie mi się i basta! — ciągnął Pirnero.
— Za to wy mnie się podobacie, a więc jesteśmy skwitowani.
— Nic mi tu po człowieku, który tylko pluć potrafi.
— Wolałbyś pan kogoś, kto pluje lepiej? Według moich obliczeń możnaby znaleźć takiego jegomościa.
— Nie, nie, nie chcę was u siebie! Idźcie tam, gdzie będziecie mogli pluć spokojnie. Popatrzcie na okno i na miedzioryt, który jest starą pamiątką. Nie pozwolę jej opluwać. Nie pozwolę, zrozumiano?
— Nie.
— W takim razie powiem jasno: jeżeli w tej chwili nie wyjdziecie z pokoju, wyrzucę was na zbity łeb!
Pirnero wpadł w szewcką pasję. Stał przed nieznajomym z zaciśniętemi pięściami, jakgdyby za chwilę miał się rzucić na niego.
Pffttf! Pffttf! — plunął znowu nieznajomy w kierunku gospodarza, który uskoczył wbok.
— Co? Jeszcze i to?! — zawołał. — Wynosić się natychmiast, inaczej nie ręczę za siebie!
Pah! — odparł spokojnie gość. — Nie hałasujcie, inaczej plunę wam w twarz tak, że polecicie przez okno na ulicę. To moja rzecz, nie wasza, czy tutaj zostanę, czy nie. Całą noc wiosłowałem i jestem zmęczony. Będę teraz spał przez godzinę.
Położył obok siebie strzelbę i wyciągnął się na ławce, która stała pod ścianą. Pirnero pienił się nadal:
— Nie pozwalam! Śpijcie u kogo chcecie, tylko nie u mnie. Nie dotknę was, ale zwołam ludzi; oni wam pokażą, kto tu jest panem.
Nieznajomy wyciągnął z za pasa rewolwer:
— Róbcie, co chcecie, to wam jednak powiadam, że każdego, kto się zbliży do mnie wbrew mojej woli, zastrzelę jak psa.
Słowa te podziałały na gospodarza. Medytując, stał przez chwilę na miejscu, wkońcu zaś burknął:
— Hm, niebezpieczna z was sztuka. Dobrze, śpijcie godzinę. Mam nadzieję, że sen pluć nie bedziecie?
— Jeżeli mi się przyśni, że mnie o coś wypytują.
Nieznajomy włożył za pas rewolwer i przewrócił się na drugi bok. Po chwili zasnął, musiał być bardzo zmęczony.
Pirnero cały był zlany potem. Wziął szklaneczkę julepu i chciał właśnie znowu usiąść przy oknie, gdy z ulicy rozległ się odgłos kopyt końskich. Jakiś strzelec zeskoczył, uwiązał konia i wszedł do zajazdu.
Był to człek niemłody — jeszcze pełen sił i czerstwy — ubrany w piękny, ciężki strój vaquera.
Usiadł, kazał dać szklankę whisky i zaczął się przyglądać badawczo gospodarzowi. Pirnero nie zauważył tego, siedział bowiem przy oknie, tyłem do przybysza. Rozmyślał, czy vaquero nie jest również amatorem plucia. Po chwili uspokoił się i zdobył na głębokie spostrzeżenie:
— Śliczna pogoda:
— To prawda — odparł vaquero.
Gospodarza ucieszyła ta odpowiedź niezwykle. Twarz mu się rozjaśniła, odwrócił się i rzekł przyjaźnie:
— Zwłaszcza do konnej jazdy.
— Jechałem przez całą noc.
— Przez całą noc? Czyżbyście byli gońcem?
— Mniej więcej. Mam tutaj coś załatwić. Czy wyście sennor Pirnero?
— Tak; jestem nim.
— Czy sennorita Rezedilla żyje jeszcze?
— Oczywiście. Znacie ją?
— Nie, lecz przyjechałem w jej sprawie. Znacie z pewnością hacjendę del Erina?
— Rozumie się. Pedro Arbellez jest przecież moim szwagrem.
— Otóż przysyła mnie właśnie Pedro Arbellez. Nazywam się Anselmo; jestem u niego na służbie.
— Cieszę się z waszego przybycia. Za chwilę przyprowadzę córkę.
Pirnero zapomniał zupełnie o gniewie. Pośpieszył do kuchni; po chwili wrócił z Rezedilla.
— Rezedillo, oto vaquero twego stryja z hacjendy del Erina. Ma dla nas jakieś wieści. Jechał przez całą noc. Zajmij się nim.
Dziewczyna podała gościowi rękę i zapytała, co za wiadomości przynosi.
— Pan mój jest już stary...
— Starszy ode mnie — wtrącił Pirnero.
— ...i nie ma dzieci. Sennorita Emma gdzieś zaginęła — z pewnością nie żyje i nie wróci już nigdy. To źle wpłynęło na mego pana. Postarzał się jeszcze bardziej. Wiecie zapewne, że hacjenda nie należy już do hrabiego Rodriganda?
— Wiem; hrabia podarował ją szwagrowi.
— Pan mój umrze bezdzietnie...
— Mam nadzieję, że długo jeszcze żyć będzie, — rzekł Pirnero serdecznie.
— Nic dziwnego, że w takim wieku i w takich czasach, jak obecne, myśli o śmierci. Dziecka już nie ma, ma tylko dziedzica, względnie dziedziczkę.
— O kim mówicie?
— Sennorita Rezedilla ma zostać dziedziczką hacjendy.
Rezedilla opuściła głowę. Kochała stryja szczerze, więc zabolały ją słowa vaquera. Rzekła:
— Nie traćmy nadzieji, że Emma powróci.
— Pan mój przestał w to wierzyć — odparł vaquero. — Dlatego pani przeznaczył dziedzictwo. Kazał powiedzieć, że chciałby was jeszcze zobaczyć przed śmiercią.
— To polecenie, z którem przybywacie?
— Tak. Mam prosić sennoritę, aby jak najprędzej odwiedziła mego pana. Ponadto kazano mi oddać ten oto list.
Wyciągnął z kurtki kwadratowy kawałek skóry, który był owinięty list. Pirnero chciał go otworzyć.
— Nie tutaj, ojcze, — poprosiła Rezedilla. — Wyjdźmy; takie listy czyta się bez świadków.
Wyszli oboje. Gdy po chwili wrócili, dziewczyna miała oczy czerwone od łez.
— Przeczytaliśmy list — rzekł Pirnero, głęboko wzruszony.
— Cóżeście postanowili?
— Na to trudno odpowiedzieć. Przecież wiecie, że wokoło wojna.
— Uważacie więc, że sennorita Rezedilla naraziłaby się na niebezpieczeństwo, gdyby wyruszyła do hacjendy? Pan mój wystara się o list żelazny, który Francuzi respektować będą bezwątpienia.
— A Indjanie?
— Ich nie trzeba się obawiać, sennor Arbellez wyśle bowiem spory oddział vaquerów i strzelców, którzy będą dostateczną ochroną dla sennority.
— No, tak. W tych okolicznościach możnaby zaryzykować, lecz to wszystko nie wyklucza niebezpieczeństwa. Jak długo możecie w Guadelupie pozostać?
— Przez dzień dzisiejszy.
— Namyślę się. Jutro otrzymacie odpowiedź i list do szwagra. Teraz nakarmcie konia i każcie sobie w kuchni dać coś do zjedzenia.
Anselmo wyszedł. Rezedilla pośpieszyła do kuchni, Pirnero zaś usiadł przy oknie i zaczął rozmyślać nad tem, co usłyszał od vaquera.
Niedługo trwały te rozmyślania. Po chwili zjawił się przed oknem jakiś jeździec, zeskoczył z konia i wszedł do pokoju.
Był to Czarny Gerard.
Pirnero powitał go niesłychanie serdecznie.
— Ach, sennor Gerard! — zawołał, wstając od okna, i pośpieszył w kierunku gościa. — To wy? Chwała Bogu! Rezedilla i ja lękaliśmy się o pana.
— Wy także? — rzekł Gerard z uśmiechem. — Jakże to? Piję przecież tylko jedną porcję julepu.
— Naiwne żarty, sennor! Wtedy nie wiedziałem, kim jesteście. Teraz witam was najserdeczniej, choćbyście nawet nie wypili ani jednego julepu. Zaraz zawołam Rezedillę.
Było to zbyteczne. Usłyszawszy głos Gerarda, rozpromieniona weszła do pokoju i podała mu rękę.
— Witam sennora! — rzekła. — Martwiłam się i niepokoiłam z powodu pana, nie powiedział mi sennor bowiem, dokąd się udaje. Chwała Bogu, że wraca sennor zdrów i cały.
— Tak, chwała Bogu! Chciałbym tylko, aby to samo można było powiedzieć jutro i pojutrze. Przybyłem aby was ostrzec przed wielkiem niebezpieczeństwem.
— Przed niebezpieczeństwem? — rzekł Pirnero. — Mówi pan serjo, sennor Gerard?
— Niestety, zupełnie serjo. Francuzi są w drodze do fortu.
Rezedilla zbladła. Pirnero załamał ręce i zawołał:
— Mój Boże! Naprawdę? Kiedyż mogą tu być?
— Tego nie wiem.
— W każdym razie trzeba spakować manatki i ładować wszystko na konie. Uciekamy do Juareza!
— Czekajcie, wstrzymajcie się na chwilę! — zawołał Czarny Gerard. — Jeszcze tak źle nie jest. A gdyby nawet Francuzi zdobyli fort, uszanują własność prywatną, aby na tym niebezpiecznym, daleko wysuniętym posterunku nie wzburzyć przeciw sobie całej ludności. Zresztą, odsiecz jest w drodze.
— Jaka odsiecz?
— Juarez.
— Sam prezydent?
— Towarzyszy mu pięciuset Apaczów.
— W takim razie jesteśmy uratowani.
— Nie należy triumfować zbyt szybko. Juarez nie wie dobrze, jaką drogą ruszył nieprzyjaciel. Nie jest wykluczone, że ją zmyli. Znajdzie z pewnością ślady Francuzów, ale może nie na czas i może nie będzie ich mógł uprzedzić. W takim razie trzeba się będzie postarać o zatrzymanie wroga przed fortem, dopóki nie nadciągnie Juarez z Apaczami i nie zetrze go w proch.
— Uważacie, że należy bronić fortu? Ale któż, na Boga, któż to uczyni? Nie mamy wojska.
— Weźmiemy się wszyscy do obrony, wy także, sennor Pirnero.
Twarz dzielnego gospodarza dziwnie się wydłużyła.
— Ja także? — zapytał przerażony. — Ja mam strzelać, zabijać ludzi? O, nie; do tego nikt mnie nie zmusi, do tego nas nie przyzwyczajano w Pirnie! Kto w Saksonji zabija Francuza, ten zostaje skazany na śmierć, lub w najlepszym razie na dożywotne więzienie. Bywa nawet, że, oprócz kary śmierci, człowiek taki zostaje skazany na dziesięć lat więzienia i pięć lat utraty praw, nie licząc dozoru policyjnego.
— Zdarza się to nietylko w Saksonji, — rzekł Gerard z uśmiechem — chociaż tych surowych kar trochę za wiele, jak na jednego człowieka.
— Krótko mówiąc, nie będę strzelał!
— W takim razie was zastrzelą.
Pirnero zbladł.
— Przychodzę jako goniec Juareza; właśnie byłem w magistracie. Juarez rozkazuje, aby wszyscy mieszkańcy zbroili się i gotowali do odparcia wroga. Alkad chodzi z tym rozkazem od domu do domu. Wam zaś przynoszę tę wiadomość sam.
— Ależ sennor, odkąd mnie matka na świat wydała, nawet zająca nie zabiłem.
— Tacy ludzie są wogóle niepotrzebni na świecie! — rozległ się głos z kąta.
Gerard odwrócił się. Dopiero teraz zauważył nieznajomego. Zbudziła go ze snu rozmowa; przysłuchiwał się już przez dłuższą chwilę. Usiadł na ławce i zaczął rozglądać się obojętnym wzrokiem. Gerard przyjrzał mu się dokładnie, potem podszedł i zapytał:
— Sennor, mogę zapytać, kim jesteście?
— Tak.
Zapytany powiedział to jedno słowo. Potem wypluł na stół trochę tytoniu, który nawet we śnie trzymał w ustach, wyciągnął z kieszeni nową porcję i zaczął żuć.
— A więc, mój panie, pańskie nazwisko?
— Pytał pan tylko, czy mu wolno zapytać, kim jestem. Zgodziłem się na to, lecz nie przyrzekłem wcale, że odpowiem.
— Zostawcie więc przy sobie imię i nie mieszajcie się do rozmowy.
— A jeżeli rozmowa mnie interesuje?
— W takim razie nie dziwcie się, że mnie interesuje wasza osoba.
Nieznajomy pokiwał głową, żując tytoń.
— Kalkuluję sobie i mam wrażenie nie bez racji, że powinienem się najwpierw dowiedzieć o wasze nazwisko, zanim wymienię swoje. Powiedzieliście przedtem, że was przysyła Juarez?
— Tak jest.
— Znacie go, byliście u niego? Wiecie, gdzie go można znaleźć?
— Wiem.
— Jesteście jego stronnikiem? Nie stoicie po stronie tych przeklętych Francuzów?
— Tak jest.
— W takim razie doskonale. Powiedzcie mi, kim jesteście.
— Zgoda. Nazywają mnie Czarnym Gerardem.
— Doskonale! Nazwisko wasze jest mi znane. Oto łapa; dajcie swoją.
Gerard zawahał się i rzekł:
— Mam wrażenie, że jesteście bardzo grymaśni przy zawieraniu znajomości. Ja również nie każdemu rękę podaję. Powiedziałem swoje imię, chcę znać wasze.
— O mały włos nie zapomniałem o tem — rzekł nieznajomy z uśmiechem. Właściwego mego nazwiska nie znacie na pewno, bo zdaje się, że i mnie wywietrzało z głowy. Czerwonoskórzy jednak ochrzcili mnie imieniem, które zapewne słyszeliście. Nie jest zbyt piękne, ale cóż robić? Może zgadniecie? Przyjrzyjcie mi się dobrze, master Gerard.
— To niewiele pomoże, sennor, — odparł Gerard. — Dotychczas mogę tylko stwierdzić, że jest pan Amerykaninem.
— Chciał pan zapewne powiedzieć Jankesem? Tak; jestem nim. Ale pan przygląda mi się od stóp do głów — postępujesz master błędnie. Niech się pan raczej przypatrzy gębie.
Gerard przypatrywał się bezskutecznie.
— Jeszczeście nie zgadli? — rzekł nieznajomy. — W takim razie ułatwię wam to zadanie. Popatrzcie tylko na mój nos; jak się wam podoba?
— No, wcale pokaźny.
— Tak uważacie? Do jakiego gatunku nosów zaliczylibyście ten okaz?
— Powiedzieć orli, to za mało, — rzekł, śmiejąc się, Gerard. — A może to nos sępi? Tam do djabła! Zgaduję!
— No, jazda!
— Boję się, że was zrażę.
— Mnie obrazić? Głupstwo! Ci przeklęci czerwonoskórzy dali mi imię ze względu na nos. Zatrzymam je na wieki. No więc, mówcie, kim jestem!
— Jeżeli się nie mylę, jesteście jednym z najbardziej znanych poszukiwaczy ścieżek w Ameryce. Z prawdziwą radością uścisnę waszą dłoń, sennor.
— Zostawcie sennora! Wymieńcie moje imię.
— Nazywają was Sępim-Dziobem, czy tak?
— Nareszcie. Tak, ja jestem owym człowiekiem, który obnosi po świecie to przepiękne imię. Czy i teraz nie podacie mi łapy?
— O, nie! — zawołał Gerard rozpromieniony. — Oto jest! Cóż was sprowadza do fortu?
— Pomówimy o tem później. Niech wam wystarczy to, że szukam Juareza. Zajmijmy się sprawą obrony fortu. Czy Francuzi istotnie nadchodzą?
— Tak jest.
— Juarez idzie wślad za nimi?
— Może za nimi, a może naprzeciw nich.
— Powierzył wam obronę Guadelupy?
— Tak. Pisemny rozkaz leży u alkada.
— W takim razie należy was słuchać — rzekł Sępi-Dziób. Zwracając się zaś do Pirnera, zapytał: — Nie chcecie zabić ani jednego Francuza?
— Nie, nie. Nie potrafię — biadał zapytany.
— Ale wyrzucać gości umiecie! No, nie mówmy już o tem. Leżcie sobie spokojnie na materacu i żujcie wianki mirtowe. Ja was wyręczę.
Pirnero ujął go za rękę i rzekł:
— Dziękuję wam, sennor. Naprawdę chcecie za mnie walczyć?
— Tak.
— W takim razie możecie pluć, ile wam się podoba. —
Rezedilla przysłuchiwała się rozmowie w milczeniu. Bała się bardzo Francuzów. Korzystając z przerwy w rozmowie, chciała się zwrócić do Gerarda, by mu wyznać swój niepokój, gdy nagle z ulicy dobiegł tętent kopyt. Przed oknami stanął po chwili szereg jeźdźców.
— Co to jest? — zapytał Pirnero, przerażony. — Chyba nie Francuzi?
Gerard podszedł do okna i rzekł:
— Nie. Sądząc po ubiorach, są to Meksykanie.
— Ilu ich jest? Rezedilio, będzie robota! — wołał Pirnero.
Drzwi otworzyły się, goście weszli. Był to Zorski z towarzystwem. Rezedilla, Pirnero i Gerard patrzyli nań z podziwem. Nie ogolił jeszcze olbrzymiej brody, która wyrosła mu na wyspie.
Za Zorskim wszedł hrabia. Widok jego również wzbudzał ciekawość. Obydwie damy nosiły gęste woale.
Nieznajomi wyglądali tak dostojnie, że gospodarz złożył im głęboki ukłon, Gerard i Sępi-Dziób zaszyli się w najgłębszy kąt pokoju.
— Wyście tu gospodarzem? — zapytał Zorski Pirnera.
— Tak, sennor.
— Czy macie dosyć miejsca na pomieszczenie nas wszystkich?
— Ach, pokojów mam poddostatkiem.
— A pomieszczenie dla koni?
— Dostaną schludne stajnie i pokarm. Nie jestem tylko pewny, czy państwo u mnie pozostaną. Obowiązek bowiem nakazuje mi zwrócić uwagę na wielkie niebezpieczeństwo, jakie państwu grozi. Francuzi mogą lada dzień napaść na fort.
— Skądże o tem wiecie?
— Juarez wysłał do nas tego oto sennora. Ma stać na czele obrony fortu, dopóki nie przybędą Apacze.
Zorski spojrzał na Czarnego Gerarda, rozmawiającego ze Sępim-Dziobem, i uśmiechnął się.
— Jak się nazywa sennor, o którym mówicie?
— Czarny Gerard.
Zorski podszedł do obydwóch i, kłaniając się uprzejmie, rzekł:
— Jeżeli się nie mylę, widzę przed sobą ludzi, którzy się nie boją Francuzów i zechcą bronić fortu.
— Z czegóż to wnosicie, sennor?
— Jestem przekonany, że Sępi-Dziób nie cofnie się przed żadnym wrogiem.
— Znacie mnie? — rzekł Jankes, zdumiony.
— Z dawnych czasów, z czasów waszej pierwszej wycieczki trapperskiej. Takiej twarzy nie zapomina się prędko. Ale pomówmy o chwili obecnej. Czy poczyniono jakieś przygotowania do obrony fortu?
— Prawie żadnych — odparł Gerard.
— W takim razie pośpiech jest bardzo wskazany. Nie będziecie chyba oczekiwać wroga w polu?
— Na to jesteśmy za słabi.
— A więc chcecie czekać za szańcami?
— Tak.
— Któż będzie bronił fortu?
— Mieszkańcy. Pościągam ponadto okolicznych vaquerów.
— Słusznie. Możecie liczyć i na nas.
— Ach, chcecie walczyć razem z nami?
— Jeżeli to potrzebne, tak.
Gerard nie zdążył wyrazić swego podziwu, gdy z kuchni rozległ się głośny okrzyk. Vaquero z hacjendy del Erina otworzył drzwi kuchenne, chcąc zobaczyć przybyłych gości. Nagle stanął w osłupieniu, wpatrując się uparcie w wodza Miksteków.
Indjanie mają niewielki zarost. Dzięki temu wódz Miksteków mało się zmienił.
— Bawole Czoło — zawołał vaquero.
Na dźwięk tego imienia Gerard i Jankes zerwali się z miejsc, aby zobaczyć, co się dzieje. Wódz zaczął badawczo przyglądać się vaquerowi. Poznał go wreszcie, mimo, iż od chwili, kiedy go widział po raz ostatni, upłynęły długie lata.
— Anselmo! — zawołał.
Santa Madonna! A więc to wy, Bawole Czoło?
Po tych słowach vaquero rzucił się ku wodzowi z wyciągniętemi rękami.
— Tak, to ja! — odpari Indjanin z powagą.
— Opowiadano, że zginęliście!
— Bawole Czoło żyje.
— A pozostali?
— Żyją również.
Rezedilla wydała okrzyk zdziwienia i radości. Ująwszy wodza za ramię, zapytała:
— Wyście Bawole Czoło, wódz Miksteków? Tak; ja nim jestem — powtórzył Indjanin ze spokojem.
— Mój Boże, to jakiś cud niebywały! Ojcze, ten człowiek jest Bawolem Czołem! Zginął swego czasu wraz z Emmą i jeszcze kilku ludźmi. — Wodzu, czy was dobrze zrozumiałam? Powiedzieliście, że pozostali żyją również?
— Wszyscy są przy życiu.
— I Emma Arbellez i Karja, Indjanka?
— Tak.
Vaquero zwrócił teraz wzrok na Zorskiego.
Sennor Zorski, ach, sennor Zorski!
Wydawszy ten okrzyk, pobiegł ku niemu. Zorski wyciągnął rękę.
— A więc i mnie poznałeś, Anselmo?
— Jakżebym mógł nie poznać zbawcy i dobroczyńcy całej hacjendy del Erina!
Rezedilla stanęła obok i zapytała:
— Czy być może? Wyście sennor Zorski?
Skinął głową:
— Tak jest, sennorita.
— Do pioruna, Zorski, Władca Skał! Dlatego mnie poznał! — rzekł Sępi-Dziób i plunał potężnie w kierunku ławek.
— Matava-se! — zawołał Gerard.
Rezedilla ujęła rękę Zorskiego i nie puszczała jej.
— Sennor — rzekła — widząc was, wierzę, że i reszta żyje. Gdzież są? Mówcie, na Boga!
Zatoczył ręką koło.
— Drogie dziecię, są tu wszyscy. Nie brak nikogo.
Emma podniosła welon. Utyła nieco, lecz niezbyt się postarzała. Rezedilla poznała ją odrazu.
— Emmo, Emmo!
— Rezedillo!
Z łkaniem padły sobie w objęcia. Trzymały się długo w ramionach. Wreszcie Emma zapytała:
— Czy ojciec mój żyje?
— Żyje — odparła Rezedilla.
Emma wypuściła przyjaciółkę z objęć, uklękła i, wyciągając ręce ku niebu, wybuchła ogromnym płaczem:
— Boże mój, dzięki ci, dzięki!
Wszyscy obecni mieli oczy pełne łez.
— Właśnie przed chwilą otrzymaliśmy list od stryja — rzekła wreszcie Rezedilla. — Przeczytasz go później, droga Emmo.
Schyliła się nad Emma i podniosła ją z podłogi.
— Czy nie chcesz się przywitać z mym ojcem?
Zaczęto się rozglądać za Pirnerem. Znikł gdzieś — przynajmniej do połowy. W pokoju znajdowała się bowiem tylko dolna część jego ciała i nogi. Górna wychylona była na ulicę. Nie wiedział jak ukryć łzy i wzruszenie. Podszedł więc do ulubionego okna i wystawił głowę, aby płaczu nie było słychać.
Córka wyciągnęła go siłą. Płakał jak bóbr i obejmując Emmę, wołał:
— Puśćcie mnie, uduszę się z radości!
Po tych słowach opuścił pokój.
— Przedstaw mnie pozostałym panom — rzekła Rezedilla.
Emma otarła chustką oczy i zapytała:
— Kogo chcesz naprzód poznać. Rezedillo?
— Twego narzeczonego, sennora Helmera.
Emma uśmiechnęła się łobuzersko:
— Szukaj go. Jestem ciekawa, czy znajdziesz.
Rezedilla zaczęła się przyglądać obecnym; po chwili rzekła, wskazując na Mariana:
— To ten.
— Nie zgadłaś. To Alfonso de Rodri... Chciałam powiedzieć, porucznik de Lautreville.
— Mariano de Lautreville? — zapytał Sępi-Dziób.
— Tak jest — odparł Mariano. — Znacie mnie?
Jankes zbliżył się.
— Ależ znam wasze imię doskonale. Wymienił ją pewien Anglik.
— Pewien Anglik? — zapytał Mariano.
— Lord Lindsay.
— Gdzie go pan widział? W Anglji?
— Nie. W Ameryce. Nad morzem, w El Refugio.
— U ujścia Rio Grande del Norte? Kiedyż to było?
— Przed kilkoma dniami.
— Na Boga, jest tu w Meksyku! Cóż robi w El Refugio?
— To właściwie tajemnica; ale wobec okoliczności, które zaszły, wolno mi, a właściwie muszę powiedzieć całą prawdę. Polecono mnie lordowi jako przewodnika. Zjawił się w Meksyku z ramienia Anglii z wielkim zapasem broni i amunicji; Francuzi nic o tem nie wiedzą. Ma również sporo pieniędzy. Wszystko to zostanie przetransportowane przez rzekę Rio Grande del Norte.
— Dla kogo przeznaczony jest transport? — zapytał Zorski.
— Dla Juareza — odparł Amerykanin. — Posłano mnie naprzód, bym zawiadomił prezydenta, iż transport jest w drodze, i zapytał, gdzie go chce odebrać.
— Czy lord sam prowadzi obecny transport? — zapytał Mariano. — Muszę z nim mówić. Kiedy wyląduje?
— Nie można tego dokładnie określić. Naprzód muszę się zobaczyć z Juarezem. Lord rozpocznie transport dopiero po otrzymaniu jego poleceń.
— Dziękuję wam bardzo za radosną nowinę.
— A więc się pomyliłam — rzekła Rezedilla do kuzynki. — Któryż to właściwie?
Emma wskazała na Antoniego Helmera i rzekła:
— Oto on. Wzięliśmy w Guaymas cichy ślub. Ten zaś pan, który stoi obok, to szwagier mój, kapitan Helmer.
Rezedilla podeszła do obydwóch i bardzo serdecznie uścisnęła ich dłonie.
— A ten sennor? — zapytała, wskazując na don Fernanda.
— Będziesz zdumiona; wiesz z pewnością o wszystkiem, co się wtedy przytrafiło w hacjendzie del Erina?
— Tak jest. Wiem o wszystkiem.
— Słyszałaś zapewne, że don Fernando de Rodriganda umarł?
— Tak.
— Don Fernando stoi przed tobą zdrów i cały.
Trudno opisać zdumienie Rezedilli. Stary hrabia pogłaskał piękne, bujne jej włosy, uśmiechając się błogo.
— Opowiem ci wszystko później — rzekła Emma. — Tu widzisz jeszcze sennora Mindrella, który dostał się do niewoli razem z don Fernandem.
— Droga Emmo, brakuje jeszcze jednego. Czy Niedźwiedzie Serce nie żyje?
— Owszem żyje. Ale wczoraj opuścił nas na czas jakiś, aby pójść śladami Apaczów, na których czele stoi jego brat.
Jakby na zaklęcie czarodziejskie, otwarły się raptem drzwi. Zjawił się Niedźwiedzie Serce. Nikt nie słyszał tętentu konia. W jednej chwili zmiarkował, co zaszło, podszedł do Zorskiego i zapytał:
— Co brat mój uczyni? Czy weźmie udział w walce tego kraju?
— Jestem twym przyjacielem — odparł Zorski. — Wróg twój jest moim wrogiem.
— Niechaj więc mój biały brat chwyta za broń, niedługo bowiem nadciągną Francuzi.
— Widziałeś Niedźwiedzie Oko?
— Nie. Nie widziałem żadnego syna Apaczów, wczoraj i dziś od samego świtu szedłem ich śladami. W pewnem miejscu ślady te zmieszały się ze śladami Francuzów, którzy ruszyli ku wschodowi. Jedne z nich powstały przed kilkoma godzinami, drugie w godzinę po tamtych. Synowie Apaczów następują więc Francuzem na tyły. Lecz wróg nie ruszył prosto w kierunku fortu, a zwrócił się ku górom nad Rio Grande.
— Czerwonoskóry mój brat nie szedł dalej za śladami?
— Nie. Musiałem ruszyć do fortu, aby zameldować, iż się zbliżają.
— Czy byli to sami jeźdźcy?
— Tak.
— Czy mieli armaty?
— Nie. Śladu wozów amunicyjnych nie dojrzałem.
— Zastanowimy się, co czynić. Kiedy mogą dotrzeć do fortu?
— Za godzinę.
Zorski skinął na Gerarda i rzekł:
— Oddałem się do waszej dyspozycji. Powiem wam teraz, kto oprócz mnie walczyć będzie z wami ramię w ramię. Przedewszystkiem Bawole Czoło, wódz Miksteków; znacie go, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Ten oto Indjanin, to Niedźwiedzie Serce, wódz Apaczów. Obok stoi Grzmiąca Strzała, o którym również z pewnością słyszeliście. Pozostali panowie także wezmą udział w walce. Don Fernanda mam zamiar uprosić, by został tutaj i chronił kobiety.
Mimo sędziwego wieku, hrabia nie chciał się na to zgodzić i ustąpił dopiero pod wpływem ogólnych próśb.
— Któż będzie przywódcą? — zapytał Gerard.
— Oczywiście wy — odparł Zorski. — Juarez tak postanowił.
— O nie, sennor! Kimże jestem wobec Władcy Skał, Bawolego Czoła, Niedźwiedziego Serca i Grzmiącej Strzały? Proszę was, obejmijcie dowództwo!
— W takim razie musiałbym wziąć na siebie również całą odpowiedzialność.
— Jestem przekonany, iż się przed nią nie cofniecie.
— Dobrze. Nie marnujmy czasu na niepotrzebne słowa. Spełnię waszą prośbę, muszę jednak naprzód fort obejrzeć.
— Oprowadzę was.
Ruszyli, aby zorjentować się w środkach obrony. Fort był mały — wznosił się na wąskiem, stromem wzgórzu, położonem nad rzeką. Prowadziła do niego zwykła dróżyna. Jedynem obwarowaniem były stosy polan, ciągnące się dokoła. Dzięki samemu położeniu można się tu było łatwo bronić, o ile oczywiście nieprzyjaciel nie zechce atakować artylerją lub zbyt wielkiemi masami.
Fortu miało bronić zaledwie dwudziestu uzbrojonych ludzi; mała ta garstka mogła, bądź co bądź, zatrzymać na jakiś czas trzystu żołnierzy.
Gdy Zorski i Gerard wyszli, Niedźwiedzie Serce również opuścił austerję. Wkrótce znalazł Pirnera. Gospodarz siedział w sklepie, by w samotności przyjść nieco do równowagi.
— Biały człowiek ma tu wiele rzeczy — rzekł Apacz.
— O tak.
— I wszystko można kupić?
— Tak.
— Jakie pieniądze przyjmuje biały człowiek najchętniej?
— Wszystkie, które mają u nas kurs obiegowy.
— Czy biały człowiek ma i farby?
— Tak jest. We wszystkich gatunkach i kolorach.
— Ma również pióra krucze i orle?
— Owszem.
— I ubrania dla czerwonoskórych?
— Mam piękne ubrania indjańskie, uszyte przez pracowite squaws.
— Czy ma również płaszcz ze skór?
— Nie. Ale mam skórę szarego niedźwiedzia.
— Czy brat mój ma również na sprzedaż fajerwerki?
— Owszem, najrozmaitsze żabki i armatki; można je używać do ogni sztucznych.
— Niechaj mi więc pozwoli wyszukać, czego mi potrzeba. Zapłacę natychmiast. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.