Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 52

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Zdobycie Chihuahua
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZDOBYCIE CHIHUAHUA

Przekręciwszy klucz w zamku, Zorski zauważył natychmiast czekającego nań klucznika. Wyszedł przez przeciwległe drzwi i podał Zorskiemu latarkę.
— Prędzej, sennor, — szepnął. — Brat mój odbierze klucze.
Zorski przebiegł przez pokoje, zamykając za sobą wszystkie drzwi. Dozorca czekał w umówionym miejscu.
— Dzięki Bogu! — rzekł. — Już trapiły mnie obawy.
— Okazuje się, że płonne. Oto klucze i latarka. Już na mnie pora.
Odszedł i niezauważony, opuścił miasto. Znalazł konia w tem samem miejscu, w którem go przywiązał. Gdy zastanawiał się, czy ma tutaj czekać, nagle usłyszał kroki, zbliżające się zwolna. Ukrył się za drzewem. Niebawem jednak poznał nadchodzącego człowieka po chrząkaniu.
— André? — zapytał.
— Już pan wrócił? Proszę wybaczyć, że się oddaliłem. Trapiony niepokojem, nie mogłem usiedzieć u sennority. Coś gnało mnie z miasta. Opuściłem je, aby się dowiedzieć, czy nasi nadchodzą.
— Nie przypuszczam.
— Ach, ci Apacze jeżdżą wspaniale, Juarez jest również świetnym jeźdźcem.
— Co takiego? Czy przybył już razem z nimi?
— Tak; omal nie zajeździli koni na śmierć.
— Któż przybył?
— Juarez, obydwaj wodzowie Apaczów, wszyscy ich towarzysze i około stu najlepszych jeźdźców z pośród wojowników. Pośledniejsi jeźdźcy są jeszcze w drodze.
— Stu jeźdźców? To wystarczy. Spieszmy!
Odwiązali konie i opuścili lasek. Po niedługim czasie dotarli do Apaczów. Poznali ich w ciemności po głosach. Juarez podszedł do Zorskiego i rzekł:
— Ach, sennor! Była to najstraszliwsza jazda w mem życiu. Miałem takie wrażenie, jakdyby mnie łamano kołem.
— Musi więc pan odpocząć.
— O nie, sennor! Chcę sam prowadzić akcję. Powinienem pokazać Meksykanom, że gotów jestem dla wolności naszej ojczyzny ponieść każdą ofiarę. Sennor André mówił mi już, że był pan u komendanta.
— Tak jest. Rozmawiałem z nim w obecności wszystkich oficerów. Potwierdził, że dekret, skierowany przeciwko republikanom, umocniono rozkazem specjalnym. Zwolennicy nasi będą traktowani jak bandyci. Francuzi nie uważają pana za osobistość, z którą można pertraktować. Chcieli mnie schwytać i dziś jeszcze w nocy rozstrzelać.
— Czy oświadczył sennor, że odpowiem im wet za wet?
— Wyśmieli mnie.
— Więc nie wiedzą jeszcze, co zaszło w forcie?
— Nie mają pojęcia. Zakomunikowałem im to, lecz nie mogłem ocenić wrażenia, jakie wiadomość wywarła, musiałem bowiem salwować się ucieczką.
— Jakże z zakładnikami?
— Niema mowy o ułaskawieniu. Decyzja rozstrzelania jest nieodwołalna. Miano i mnie rozstrzelać wraz z nimi.
— Musimy więc czekać aż do czasu egzekucji i wtedy dopiero przeszkodzić morderstwu. W odpowiedniej chwili otoczymy kondukt egzekucyjny i wybijemy do nogi. Żal mi oczywiście tych niewinnych ludzi, ale cóż począć?
— Jeżeli chce pan uniknąć przelewu krwi niewinnych, znajdzie się prostsza droga. Poprostu schwytamy wszystkich oficerów załogi i zmusimy ich do oddania Chihuahua bez strzału.
Caramba! Gdyby to było możliwe!
— Ależ nic trudnego, sennor. Oficerowie zebrali się obecnie u komendanta. Zakradniemy się do ratusza i obezwładnimy wszystkich. Podobno jest tutaj sto wojowników. Połowa wystarczy, aby cały obóz wziąć do niewoli.
— A czy uda nam się zakraść do siedziby oficerów?
— Bezwątpienia. Wszedłem w porozumienie z klucznikiem ratusza. To właśnie dzięki niemu udało mi się wymknąć.
— W jaki sposób odnalazł pan tego człowieka?
— Dozorca domu, w którym mieszka sennorita Emilja, jest jego bratem.
— Teraz rozumiem. Czy można pomówić bezpiecznie z sennoritą Emilja?
— Tak. Podejmuję się zaprowadzić pana do niej, zapewniając powrót.
— Doskonale. Chodźmy więc. Pragnąłbym pomówić z sennoritą Emilją przed ostateczną decyzją.
Opuścili oddział i poszli w kierunku miasta. Dotarli do domu sennority, nie spotykając nikogo.
— Chihuahua nie wygląda wcale na miasto, okupowane przez nieprzyjaciela. — rzekł Juarez. — Zaczynam wierzyć, że pokonamy Francuzów bez trudności.
W ciemnej sieni stał dozorca.
— Kto idzie? — zapytał.
— Znowu ja, Zorski. Jakże było w ratuszu?
— Doskonale, sennor Brat mój oświadczył komendantowi, że podano panu konia i że ruszył sennor w kierunku południowym. Wysłano pościg.
— Świetny pomysł. Czy można jeszcze pomówić z sennoritą Emilja?
— Zawsze gotowa pana przyjąć, sennor. Czy mam zapalić światło?
— Nie, przecież znam drogę.
Wszedł z Juarazem na górę. Minąwszy korytarz, stanęli w pokoju sennority Na widok prezydenta wydała okrzyk radości i wyciągając doń rękę, zawołała:
— Witajcie nam w mieście, presidio! Jestem dumna, że was pozdrawiam pierwsza.
— Dziękuję, sennorita, — rzekł Juarez z właściwą sobie łagodną powagą. — Niemało przyczyniła się pani do mego przybycia. Właściwie powinienem pozwolić pani wypocząć, jestem jednak niewdzięczny i wysyłam panią na dalszą walkę.
— Otrzymam nowe zlecenia? — zawołała z radością.
— Tak. Mam zamiar posłać panią do Meksyku, do cesarza.
Zarumieniła się, zachwycona słowami Juareza.
— Czy w misji urzędowej?
— To zależy. Sprawa państwowa, tajna. Ale o tem później. Zajmijmy się narazie chwilą obecną. Jakim człowiekiem jest komendant Chihuahua?
— To figura przeciętna, sennor. W miarę odważny, w miarę tchórzliwy, w miarę skąpy i w miarę lekkomyślny.
— Nie należy się go obawiać?
— Nie.
— Czy są pomiędzy oficerami ludzie, którzy potrafią zachować się wyjątkowo w wyjątkowem położeniu?
— Nie. Nawet pułkownik Laramel, który niedawno przybył, jest raczej okrutnikiem, aniżeli wybitnym wojskowym.
Juarez zmarszczył czoło i rzekł:
— Słyszałem o nim, muszę go sobie dokładnie obejrzeć. Trzeba pani bowiem wiedzieć, że sennor Zorski zaproponował nie czekać na godzinę egzekucji, a poprostu teraz zaskoczyć oficerów w ratuszu.
Oczy Emilji zabłysły radośnie:
— To świetny plan! — rzekła.
— Zaproponowałbym rzecz następującą — począł Zorski — Pięćdziesięciu ludzi obsadzi główne wyjścia miasta. Mamy przecież odpowiednich przywódców. Wystarczy wymienić tylko małego strzelca, Mariana, Bawole Czoło i obydwu wodzów Apaczów. Z pozostałymi pięćdziesięcioma wejdziemy do ratusza i weźmiemy oficerów do niewoli. Zaskoczymy ich i nie będą mogli stawiać oporu. Pod grozą śmierci oddadzą wszystkie wojska w nasze ręce.
— Projekt jest dobry — rzekł Juarez. — W ten sposób zapobiegniemy przelewowi krwi.
Zorski ciągnął dalej:
— Do rana będziemy trzymać ratusz, o świcie zorjentujemy się, co czynić dalej. Do tego czasu przybędzie reszta naszych ludzi.
— Wśród czternastu tysięcy mieszkańców miasta — wtrąciła sennorita — są setki oddanych patriotów. Na wieść, że prezydent wrócił, bez wahania chwycą za broń. Znam wszystkich. Mimo, iż jest noc, roześlę natychmiast wezwania do najwybitniejszych wśród nich.
— Podoba mi się ten plan — rzekł Juarez. — Ale nie chciałbym, aby wykonywała go pani osobiście. Proszę mi wskazać człowieka, któremu możnaby powierzyć tę misję.
— Mieszka tu skromny człowiek, który gotów jest oddać życie za rzeczpospolitą. Zna wszystkich patriotów w mieście.
— Któż to taki?
— Gospodarz venty, mieszczącej się w domu naprzeciw.
— Nie śpi jeszcze?
— Przypuszczam, że nie; a zresztą nietrudno go obudzić.
— Dobrze; rozpoczynam więc działać. Sennor Zorski, okazywał mi pan dotychczas tyle zainteresowania, że mogę, zdaje się, liczyć na pańską pomoc.
— Oczywiście — odparł Zorski. — Jestem do usług.
— Będzie pan łaskaw pójść do naszych ludzi i zarządzić, co pan proponował, a więc sprowadzić pokryjomu tych pięćdziesięciu. Potem udamy się do ratusza. Schodząc nadół, proszę mi przysłać dozorcę.
Zorski odszedł, a po chwili zjawił się dozorca. Ponieważ w bramie było przedtem ciemno, dozorca nie zauważył Juareza. Gdy wzrok jego padł nań teraz, nie mógł ukryć wielkiej radości.
— Mój Boże, prezydent! — zawołał. — Ach, sennor, czy to możliwe?
Na twarzy jego malował się szczery zachwyt. Juarez podał mu rękę, mówiąc:
— Tak, to ja. Znacie mnie osobiście?
— Widziałem sennora, gdy pan stąd ruszał do Paso del Norte. Czy wie sennor, co ryzykuje, przybywając osobiście do Chihuahua?
— Ryzyko nie jest zbyt wielkie. Przeciwnie, mam nadzieję dziś jeszcze zawładnąć miastem i liczę na waszą pomoc. Czy jesteście pewni swego brata, klucznika w ratuszu?
— Najzupełniej, sennor. To równie dobry republikanin, jak ja.
— Idźcie więc do niego i powiedzcie, by mi otworzył tylną bramę tak samo, jak to uczynił przedtem dla sennora Zorskiego.
— Sennor chce się udać do oficerów? Wezmą pana do niewoli, sennor!
— Nie wzięli przecież doktora Zorskiego, mimo iż był sam, a ja przyprowadzę pięćdziesięciu Indjan i wezmę panów oficerów do niewoli.
— Pięćdziesięciu Indjan? To wystarczy w zupełności. Śpieszę zawiadomić brata. Otworzy wszystkie drzwi.
— Doskonale! Po drodze wstąpcie do venty i powiedzcie gospodarzowi na ucho, żeby zaraz przyszedł.
Dozorca oddalił się. Wkrótce wszedł gospodarz, uszczęśliwiony, że widzi Juareza. Otrzymał doniosłą misję.
Po niedługim upływie czasu wrócił Zorski z wiadomością, że Apacze są gotowi.
— Ruszamy więc — rzekł Juarez.
Emilja prosiła, by byli bardzo ostrożni; doszedłszy do drzwi, Juarez odwrócił się nagle i rzekł do niej:
— Przyszła mi pewna myśl do głowy, sennorita. Czy miałaby pani odwagę nam towarzyszyć?
— Oczywiście odparła szybko. — Idąc z wami, nie będę przeżywała męki niepokoju.
— Chcę panią zabrać z innego powodu. Zostanie pani wysłana do Meksyku do cesarza, chodzi więc o to, aby sennoritę przedstawić jako jego zwolenniczkę. Jutro otrzyma pani szczegółowe instrukcje. Teraz niechaj sennorita uda się do oficerów przed nami i niech im powie, że dowiedziała się pani od jednego ze swych szpiegów, iż maszeruję na Chihuahua. Niech im pani oświadczy, że mam zamiar ruszyć natychmiast na ratusz i zająć go. Niech przedsięwezmą środki ostrożności; resztę pozostawiam pani sprytowi. Zjawię się w odpowiedniej chwili. Może się pani nie przebierać — strata czasu. Lepiej, by oficerowie myśleli, że pani przybiegła do nich zaraz po otrzymaniu tej wiadomości.
— Narzucę więc tylko mantylę. —
Gdy wszyscy troje opuścili dom, na ulicach było tak ciemno, że nie zauważyli Indjan, leżących na ziemi wzdłuż murów.
Tłumiąc kroki, dotarli do tylnej strony ratusza. Dozorca stał w bramie.
— Wszystko w porządku? — zapytał Juarez.
— Wszystko, sennor, — odparł stary.
— Gdzie wasz brat?
— Stoi ze ślepą latarką na schodach, aby was poprowadzić, sennor. Pójdę ostatni i zamknę drzwi.
— Oficerowie są razem?
— Tak.
— A gdzie Apacze? — zwrócił się Juarez półgłosem do Zorskiego.
Ledwie zdążył wypowiedzieć pytanie, wyrosła w mrokach ciemna postać i szepnęła:
— Jesteśmy tutaj.
W jednej chwili stanęło obok niej pięćdziesięciu czerwonoskórych.
Gdyby ktoś chwilę później przypatrzył się górnemu piętru, zauważyłby. jak migoce i gaśnie ruchome światło to w tem, to w owem oknie. — —
Pułkownik Laramel powoli przychodził do siebie po uderzeniu pięścią, które mu zadał Zorski. Przytomność wróciła mu wprawdzie dawno, doznał jednak silnego wstrząsu mózgu, że jeszcze nie ostygło oszołomienie.
— Gdybym miał pod ręką tego łotra, kazałbym go zachłostać na śmierć! — rzekł gniewnie.
— Schwytamy go bezwątpienia — pocieszał komendant.
Zapukano do drzwi; gdy się otworzyły, oficerowie zerwali się ze zdumieniem ze swych miejsc. W drzwiach stanęła Emilja.
— Pani tutaj, sennorita? — zapytał komendant. — O tak późnej porze?
— Nie jest to wprawdzie godzina wizyt, lecz obowiązek nakazywał mi odszukać panów.
— Obowiązek? To brzmi bardzo poważnie.
— Jest to też sprawa poważna, sennores.
— Proszę siadać; słuchamy.
Komendant podał Emilji krzesło; czyniąc odmowny ruch ręką, odrzekła:
— Proszę mi wybaczyć, sennor, że nie siadam. Przybywam w najwyższym pośpiechu, aby zakomunikować, iż grozi wam największe niebezpieczeństwo.
Komendant przestał się uprzejmie uśmiechać i zapytał poważnie:
— Niebezpieczeństwo?
— Zawiadamiam, że Juarez się zbliża.
— Ach, tylko tyle! Myślałem, że przynosi pani znacznie gorsze nowiny.
— Jestem zdumiona. Czyż to nie najgorsza nowina, jaką mogłam przynieść?
— Nie. Zresztą byłem na nią przygotowany. Już dziś wieczorem doniesiono mi, że Juarez opuścił El Paso del Norte, aby znów zawładnąć prowincją Chihuahua, chociaż ten Indjanin, który sobie wyobraża, że jest prezydentem Meksyku, nie może być dla nas niebezpieczny.
— Myli się pan, panie pułkowniku! Oświadczono mi, że pobił wasze wojska.
— Słyszałem już o tem — odparł.
— Przyjmujecie tę wiadomość z uśmiechem?
— Tak jest, bo to blaga, wyssana z palca, aby nas przestraszyć.
Komendant nie wierzył wprawdzie, że to kłamstwo, nie chciał tego jednak okazywać sennoricie.
Ciągnęła dalej:
— Jestem przekonana, że to prawda. Wiadomość tę przyniósł mi człowiek wiarogodny. Wiadomo wam przecież, że wszędzie mam swoich ludzi. Wśród nich znajduje się także pewien meksykański poszukiwacz złota. W ostatnich czasach był w Guadelupie świadkiem rozgrywających się tam walk.
— Ach, gdzież jest teraz?
— W mojem mieszkaniu. Przybył dziś wieczorem.
— Można z nim pomówić?
— Tak. Przyślę go tutaj jutro, o ile będzie jeszcze czas.
— Dziwnie brzmią pani słowa.
— Bo grozi niebezpieczeństwo. Człowiek ten jechał z Guadelupy bez przerwy; twierdzi, że Juarez następuje mu na pięty.
— To może tylko powiedzieć poszukiwacz złota. Przecież Juarez nie zechce się narażać na niewolę, lub rozstrzelanie?
— Przypuszcza pan, panie pułkowniku, że przybędzie w niewielkiem otoczeniu?
— Może przyłączy się do niego kilku awanturników.
— Znowu się pan myli. Prowadzi ze sobą kilkuset Apaczów.
Pah! Kilka tysięcy nie zawładnie miastem.
— Mogą się jednak podkraść.
— Cóż to szkodzi? — rzekł komendant, wzruszając lekceważąco ramionami.
— Skąd pewność, że Juarez nie znajduje się już w mieście wraz ze swoimi Apaczami? Ma tutaj wielu zwolenników.
Zabrał głos pułkownik Laramel.
— Zachowując cały respekt dla pani informacyj, — rzekł — muszę zauważyć, że gdyby Juarez znajdował się obecnie w mieście, wystarczyłby mój rozkaz, a dragoni wyrzuciliby go wraz z jego przybłędami.
— Niech tylko spróbuja! — rzekł ktoś głośno przy drzwiach.
— Oficerowie ujrzeli człowieka, ubranego w strój meksykański, o twarzy zdradzającej pochodzenie indjańskie. Obrzucił towarzystwo bystrem spojrzeniem. Na ustach jego pojawił się uśmiech dumny, pełen godności.
— Któż to się odważa wchodzić? — rzekł komendant. — Kto pan taki?
— Jestem Juarez, prezydent Meksyku, — odparł przybyły z prostotą.
— Do licha! — zawołał pułkownik Laramel, dobywając rapira. — Tak, to on! Widziałem jego fotografję.
— Poddajcie się dobrowolnie, sennores, — rzekł Juarez. — Opór nic nie pomoże.
— Brednie! Chwytajcie go!
Pułkownik Laramel podszedł do Juareza. Juarez cofnął się nieco; widać było teraz, co się dzieje za drzwiami, przed któremi stał.
— Naprzód! — rozkazał.
Ledwie zdążył wypowiedzieć to słowo, pokój napełnił się Apaczami. Oficerowie znaleźli się w mgnieniu oka wśród czerwonoskórych, którzy tak ich otoczyli, że nawet szaleniecby się nie opierał. Każdy z oficerów został odseparowany i otoczony czterema lub pięcioma Apaczami. Czerwonoskórzy rozbroili ich błyskawicznie, związali i, skneblowawszy, rzucili na ziemię.
— Sennor Zorski — zawołał Juarez.
Zawołany wszedł. Ujrzawszy go, Laramel uniósł się mimo krępujących więzów i zaczął wściekle rzęzić przez nos. Gdyby mógł otworzyć usta, z pewnością wydobyłby z nich okropne przekleństwo.
— Zostaw mi, sennor, dziesięciu ludzi — rzekł Juarez do Zorskiego. — Pozostałych zaprowadźcie do wartowni i z ich pomocą weźcie znajdujących się tam Francuzów do niewoli. Przedtem jeszcze musimy się zastanowić, co zrobić z tą kobietą.
Zwrócił się z poważną miną do Emilji, która stała skulona w najodleglejszym kącie i udawała, że jest owładnięta straszliwym lękiem.
— Słyszałem kilka słów z pani rozmowy. Kim pani jest?
Milczała, udając najgłębsze zakłopotanie.
— Proszę odpowiadać! — huknął.
— Nazywam się Emilja — odparła głosem cichym, nieco zachrypniętym.
— Sennorita Emilja? Imię to jest mi dobrze znane — rzekł Juarez z zadowoleniem. — Należy pani do mych najzacieklejszych wrogów. Przyniosła mi pani więcej szkody, aniżeli cała brygada Francuzów. Postaram się unieszkodliwić panią! Gdzie pani mieszka?
— Na Strada del Emyrado.
— Każę dokładnie przeszukać pani mieszkanie. Jeżeli znajdzie się coś podejrzanego, każę powiesić panią, jak pierwszego lepszego szpiega. — Sennor Zorski, zabierzcie ze sobą tę kobietę! Trzeba ją związać i trzymać mocno pod strażą, dopóki nie zadecyduję o jej losie.
Zorski związał Emilję lassem w ten sposób, aby się wydawało, że istotnie nie będzie się mogła ruszyć.
— Naprzód, marsz! — krzyknął brutalnym tonem.
Pchnął ją ku drzwiom i skinął na Apaczów, aby mu towarzyszyli.
Za drzwiami zdjął z niej natychmiast lasso i rzekł:
— Wybaczcie, sennorita; musiałem być tak brutalny.
— Nie mogłam się niczego innego spodziewać, sennor, — odparła. — A teraz, sennor Zorski, czy mogę z panem pozostać?
— Niech pani z tego zrezygnuje. Niewiadomo, czy ci, których chcemy obezwładnić, nie będą stawiali oporu. Otóż i klucznik. Niech pani pozwoli, aby ją odprowadził do mieszkania; proszę tam czekać na wiadomość.
Spełniła polecenie; Zorski udał się do wartowni. — —
Żołnierze wartowni nie mieli pojęcia o tem, co zaszło na pierwszem piętrze. Obezwładnienie oficerów odbyło się z tak niesłychaną szybkością, że żaden z nich nie pomyślał o wezwaniu pomocy.
Żołnierze siedzieli na ławkach, opowiadając sobie kawały koszarowe; przerazili się niemało, gdy drzwi się otwarły i weszło trzydziestu Apaczów, aby w okamgnieniu zawładnąć wiszącemi na ścianie strzelbami. Rozprawa trwała krótko. Gdy już powalono i związano żołnierzy. Zorski kazał zamknąć bramę, aby wszystko, co się stało w ratuszu i co się jeszcze stać miało, nie doszło do wiadomości mieszkańców. — —
Tymczasem na górze Juarez prowadził poważną dyskusję z komendantem. Jeńcowi zdjęto knebel, aby mógł mówić. Juarez pozwolił mu usiąść na krześle; pozostali leżeli na podłodze. Juarez rzekł:
— Podsłuchałem część waszej rozmowy z sennoritą Emilją. Mam wrażenie, że jesteście komendantem Chihuahua. Nie mylę się?
— Nie — odparł zapytany lakonicznie.
— W takim razie chciałbym sobie pozwolić na małą pogawędkę.
Komendant odparł szybko:
— Nie powiem słowa, dopóki nie zostaną mi zdjęte więzy. Tylko barbarzyńcy wiążą oficerów!
— Macie rację, monsieur, — odparł Juarez ze spokojem. — Towarzysze pana skrępowali moich oficerów — wśród nich nawet dwóch generałów — i rozstrzelali bezprawnie. Mam więc dostateczne powody, dla których mogę uważać panów za barbarzyńców i tak ich traktować. Człowiek rozsądny zrozumie to i nie będzie się w żadnym wypadku uskarżał.
— Użył pan fałszywego porównania. Rozstrzelani byli buntownikami.
— Czy jestem buntownikiem, jeżeli wypędzam człowieka, który wdarł się do mego domu siłą lub podstępem, poto, aby mnie pozbawić własności? Nie bądźcie śmieszni! Zupełnie mi to obojętne, czy chcecie ze mną mówić, czy nie. Właśnie dlatego, że nie jestem barbarzyńcą, miałem zamiar postępować jak najłagodniej. Jeżeli przeciwstawicie się temu zamiarowi, sami poniesiecie skutki.
— Nie boję się ich! — mruknął komendant.
— To jakieś nieszczęsne zaślepienie, monsieur. Mam wrażenie, że nie orjentuje się pan, jakiemi siłami rozporządzam i jakie jest pańskie położenie.
— Nie chcę na to odpowiadać. Odpowiedź dadzą moje wojska.
— Wasze wojska? Pah! Chihuahua jest w tej chwili otoczona przeze mnie. Bez mojej woli nikt nie może wejść do miasta, ani wyjść z niego. Warta główna i wszyscy oficerowie są w mojej mocy. Wysłane przeciwko mnie wojska zostały pobite. Obywatele Chihuahua podniosą się jak jeden mąż na wiadomość o mem przybyciu. Czy dysponujecie tysiącami? Tych pareset waszych ludzi pokonam w przeciągu kilku minut. Pocóż więc chełpić się napróżno? Chce pan ze mną mówić, czy nie?
— Nie mogę pana uznać za osobę, z którą wolno mi pertraktować.
Zapoteka ponuro ściągnął brwi.
— To samo oświadczyliście memu pełnomocnikowi. Ośmieliliście się nawet grozić mu niewolą i śmiercią — zapowiedzieć, że będziecie mnie uważali za bandytę. Tymczasem rzecz ma się wprost przeciwnie. To wy wtargnęliście tutaj, was mógłbym nazwać bandytami.
— Do licha! Gdybym nie był związany, pokazałbym wam, w jaki sposób oficer reaguje na tego rodzaju obrazy.
Pah! O obrazie nie może być mowy. Czarny Gerard uderzył was pięścią. Gdybyście byli osobą cywilną, nie pociągnęłoby to za sobą żadnych skutków, ponieważ jednak jesteście oficerem, naraziliście się dzięki temu na miano człowieka bez honoru. Przecież Gerard pozrywał wam nawet epolety; jest to największa hańba, jaka oficera spotkać może. Poniżam się, patrząc na was. Podobnie rzecz ma się z pułkownikiem Laramelem. Sennor Zorski uderzył go pięścią. Mam więc podstawy do twierdzenia, że się obecnie nie znajduję w towarzystwie gentlemanów. Pytam jeszcze raz: chce pan ze mną mówić, czy nie?
Oficer milczał zakłopotany.
— Milczenie zdaje się wskazywać, że przyznajecie mi rację. — ciągnął Juarez. — Zresztą, nie chodzi mi wcale o to, kto z nas dwóch jest bardziej powołany do pertraktacyj. Niechaj fakty przemówią. W niewoli szumne słowa zakrawają na megalomanję. Proszę o odpowiedź, czy macie nowe rozporządzenie do dekretu z trzeciego października?
Komendant poczuł, iż Juarez ma nad nim przewagę i postanowił zrezygnować z oporu. Odparł więc:
— Tak jest.
— Kto je panu wręczył?
— Pułkownik Laramel.
— Wyjmuje republikanów z pod prawa?
— Nie mogę temu zaprzeczyć.
— Otrzymaliście rozkaz traktowania nas jak bandytów i rozstrzeliwania?
— Tak jest.
— Był pan gotów go spełnić?
— Posłuszeństwo jest obowiązkiem żołnierza.
— Wydał pan rozkaz rozstrzelania nocy dzisiejszej mych zwolenników, którzy znajdują się w waszem ręku?
— Do kroćset! Skądże pan wie o tem?
— To moja tajemnica. Miałem tu przybyć o kilka dni później, przybyłem jednak dziś, aby tych nieszczęśliwych ludzi uratować przed niezasłużoną śmiercią. Posłałem wam przedtem mego pełnomocnika. Nietylko nie chcieliście go wysłuchać, lecz zagroziliście śmiercią. Czy mówił wam, iż zastosuję represje?
— Mówił.
— Mimo to, nie ustąpiliście. Teraz ja oświadczam, iż każdy obcokrajowiec, który napada na Meksyk z bronią w ręku, jest bandytą. Meksyk miał długi w Anglii, Hiszpanji i Francji, przeważnie wskutek rafinowanych oszustw. Zarządzono zwrot długów. W kraju panował nieporządek — głos ludu powołał mnie na prezydenta. Przyjąłem tę godność. Czułem, że mam dość siły, by podołać zadaniu. Udało mi się to istotnie. Dałem krajowi pokój, płaciłem regularnie długi. Gdy jednak nie chciałem dostarczyć miljonowych sum, wynikłych wskutek oszustwa, Anglja, Francja i Hiszpanja połączyły się, aby mnie zmusić do zapłaty. Po jakimś czasie Anglja i Hiszpanja ustąpiły, widząc, że mam rację. Tylko Francja ustąpić nie chciała; wysłała przeciw mnie swe legjony. Chwilowo nie miałem siły się oprzeć. A gdy Meksykanin nie chce znosić obcego jarzma, mienią go bandytą, pozbawiają życia. Czy wszelkie poczucie prawa i sprawiedliwości zamarło w was? Czyż wolno jednemu miastu usuwać burmistrza drugiego, obcego miasta? Czy wolno regentowi obcemu, który sam wdarł się na tron bezprawnie, usuwać regenta krajowego? Nie! Nigdy! Mogłem ustąpić przed siłą, mogłem cofnąć się, mogłem czekać na przyjście odpowiedniej chwili, kto jednak zechce na tej podstawie twierdzić, że nie jestem prezydentem Meksyku, ten, albo jest warjatem, albo nie ma sumienia i należy do rabusiów, dybiących na naszą własność. Powiedziano w Starym Testamencie: Oko za oko, ząb za ząb. Czy mam stosować tę zasadę wobec was, sennores? Czy mam pomścić zabitych, którzy padli, broniąc ziemi przed waszym najazdem? Czy mam pomścić niewinnych, zamordowanych na podstawie tego manifestu? Czy mam wykonać manifest na tych, którzy go wydali? Czy mam was, Basaine’a i tego, którego nazywacie cesarzem Meksyku, traktować jak bandytów? Czy mam zabić ich, skoro się dostaną w me ręce? Synowie cywilizacji, siejecie mord! Cóż wam na to odpowie Zapoteka? — Żal mi was. Lituję się nad wami, ponieważ miłość własna i chęć sławy zaciemniły wasze umysły i serca. Jeszcze w tym roku odbędzie się sąd, który wyda wyrok na waszą żądzę sławy, na chciwość waszą, na lekceważenie wszystkich praw i ustaw. Wyrok ten wróci ludowi czerwonoskórego Zapotekę, który przypomni narodom, że Bóg jest sprawiedliwy, że umie nagradzać i karać. Ponieważ osądzi was historja, ja się od sądu uchylam. Zapoteka stoi przed mordercami swego ludu, przed tymi, którzy zniszczyli jego kraj. Jeżeli będziecie mnie słuchać, wyjdzie to wam na lepsze, jeżeli nie — spadnie na was moja karząca pięść. Jam teraz panem Chihuahua. Jeżeli uznacie mnie jako takiego, jeżeli cofniecie się do głównej kwatery Basaine’a, obiecując, że ani wy, ani wojsko tutejsze nie podniosą na mnie ręki, zgodzę się, abyście odeszli stąd swobodnie, oddawszy broń. Jeżeli się nie zgodzicie, zniszczę załogę, a was nie rozstrzelam, ale utopię w rzece, utopię o tej godzinie i na tem miejscu, gdzie obywatele tego miasta mieli zostać rozstrzelani. Daję wam dziesięć minut czasu do namysłu. Odchodzę; każę wam powyjmować z ust kneble. Obok każdego postawię Indjanina z nożem w ręku. Kto będzie mówił zbyt głośno, kto się odważy spróbować ucieczki, temu Indjanin nożem przebije serce. Wyciągam rękę, by was ratować, — radzę nie odrzucać mej pomocy. Gdy wejdę, odpowiecie tylko krótkiem tak, lub nie, reszta mnie nie obchodzi!
Po chwili obok każdego z oficerów stanął Indjanin; czerwonoskórzy powyjmowali oficerom lewą ręką kneble; w prawej trzymali noże, przygotowane do uderzenia. Juarez opuścił pokój, udając się do wartowni. — —
Zorski siedział przy stole, czekając na prezydenta; w pobliżu, częściowo na korytarzu, stali Apacze w najgłębszym milczeniu, oczekując dalszego biegu wypadków. Gdy Juarez wszedł, Zorski podniósł się i rzekł ze zdumieniem:
— Tak prędko załatwił pan wszystko?
— Wszystko? O nie! — odparł Juarez. — Wyszedłem, by oficerowie mogli się naradzić.
— Postawił im pan ultimatum?
— Tak. Chcę uniknąć przelewu krwi, nie chcę imienia mego plamić.
— Jaki zostawił im pan wybór? Albo potopię oficerów i rozstrzelam załogę, albo będą mogli odejść wolno, przyrzekłszy, że nie wystąpią przeciw mnie orężnie, i pozwoliwszy się rozbroić.
— Wybór ciężki; z jednej strony haniebna śmierć, z drugiej odwrót bez walki, bez broni. Mam wrażenie, że spróbują pertraktować.
— Oświadczyłem wyraźnie, że nie zniosę takiej próby. Dałem im dziesięć minut czasu do powzięcia decyzji. Nie dodam do tego ani sekundy. Czy pan postąpiłby inaczej?
— Zdaje się, że nie. Ale czy mogę prosić o coś, sennor?
— O cóż chodzi?
— Sprawa jest niezwykle pilna; obowiązkiem naszym jest uwolnić skazańców od obawy bliskiej śmierci.
— Ma pan rację. Gdzie są ci ludzie?
— Nie wiem; trzeba zapytać klucznika.
— Niech się zajmie tą sprawą. Minęło dziesięć i pół minuty; muszę iść na górę.
Zorski poszukał klucznika. Siedział w swoim pokoju wraz z żoną i Emilją.
— No i cóż, sennor Zorski? zapytała Emilja na widok wchodzącego Zorskiego.
— Mam wrażenie, że wszystko dobrze, — odrzekł, a zwracając się do klucznika, zapytał: — Gdzie są zakładnicy, skazani na śmierć? W więzieniu?
— Nie; trzymano ich tam do wczorajszego wieczora. Gdy się ściemniło, sprowadzono ich do ratusza. Leżą w piwnicy, związani.
— Pilnuje ich kto?
— Tak. Razem z nimi zamknięto pięciu żołnierzy i trzech francuskich kapelanów wojskowych.
— Sprowadzę kilku Indjan. Zejdziecie potem ze mną do piwnicy.
Po chwili Zorski przyprowadził dziesięciu Indjan, opatrzonych we wszystko, czego potrzeba do krępowania ludzi. Zeszli po kamiennych, masywnych schodach; dotarli, do grubych, żelaznych drzwi, zamkniętych na dwa wielkie, mocne rygle.
— W piwnicy pali się chyba światło? — zapytał szeptem Zorski.
— Tak, sennor.
— Zgaście więc latarkę. Blask jej może paść na moich Indjan, a sądzę, że będzie lepiej, jeśli żołnierze spostrzegą czerwonoskórych wtedy, kiedy już nie czas, będzie myśleć o ratunku.
Klucznik włożył latarkę do kieszeni i odsunął rygiel. Gdy Otworzył drzwi, oczom Zorskiego ukazała się wielka hala, oświetlona niejasną lampą.
W ten półmrok wślizgnęło się dziesięciu Indjan. Niemal jednocześnie rozległo się kilka okrzyków, ktoś zacharczał, ktoś chrząknął — wreszcie wszystko ucichło.
— Uff! — zawołał jeden z Indjan.
Chciał powiedzieć przez to, że wszystko skończone.
Wszedł Zorski i polecił klucznikowi wyjąć latarkę. Można teraz było dokładnie obejrzeć zamkniętych w piwnicy ludzi. W ścianach tkwiły żelazne haki, do których przymocowano zakładników sznurami. Na ziemi leżało pięciu związanych żołnierzy oraz trzech duchownych.
— Oswobodzić zakładników, — rozkazał Zorski, ale nie niszczyć sznurów. Przydadzą się dla innych.
— Santa Madonna! Czy już nas prowadzą na miejsce stracenia? — zapytał jeden z Meksykan.
— Nie, jesteście wolni — oświadczył Zorski.
— Wolni? — rozległo się radosne pytanie.
— Tak. Przychodzę wam oświadczyć, że Juarez przybył w samą porę i uratował wam życie.
— Juarez! — wykrzyknęło radośnie przeszło trzydziestu ludzi.
Posypały się okrzyki, pytania.
— Zamilczcie, sennores, — rzekł Zorski — jeszcze nie jesteśmy panami miasta; musimy być ostrożni. Czy, otrzymawszy broń, bylibyście gotowi walczyć natychmiast za prezydenta?
Odpowiedzieli zgodnie:
— Tak.
— Dobrze więc. Na górze lezą związani przez nas żołnierze. Przyniesiemy ich tutaj, a wy otrzymacie broń. Spieszmy się!
Drżącemi z radości rękami zwalniali się Meksykanie nawzajem z więzów. Na górze spotkali Juareza, który szukał Zorskiego. — —
Gdy prezydent wszedł do pokoju, w którym znajdowali się oficerowie, zastał Francuzów w tej samej pozycji, w jakiej ich opuścił. Dał znak ręką. W jednej chwili Apacze skneblowali ich. Tylko komendantowi nie nałożono knebla.
— Czas minął, sennores, — rzekł Juarez. — poddajecie się?
— Warunki wasze są za twarde. Mam nadzieję, że...
— Tak, czy nie?
— Śmierć nasza zostanie natychmiast pomszczona.
— Kpię sobie z tych pogróżek. A więc rezygnujecie z mojej łaski? Zgoda. Sądzicie zapewne, że nie będę miał odwagi napoić oficerów wodą meksykańską, aż do zachłyśnięcia. Za waszą sprawą nam, Meksykanom, nieraz już woda sięgała powyżej szyi. Przekonacie się, że to nie przelewki, skoro, nie czekając terminu, już obecnie dam panom przedsmak tego, co was czeka.
— Sacré! Cóż chcecie uczynić? — zapytał komendant, teraz dopiero naprawdę przerażony.
— Pułkownik Laramel — odparł prezydent — jest mordercą moich rodaków i nawet w uczciwej walce nigdy nie dawał pardonu; jemu zawdzięczać należy egzekucję, której miano dokonać dzisiejszej nocy na dzielnych obywatelach miasta. Zachował się jak bandyta, będzie więc odpowiednio potraktowany. Bez sądu, bez wyroku. Powiesimy go na tym haku.
— Nie ośmielicie się! — zawołał komendant. — Przecież to pułkownik.
— Pułkownik jest w obecnej sytuacji takim samym szubrawcem, jak każdy inny łotr. Ma na sumieniu wszystkie okrucieństwa swych podwładnych.
— Żądam sądu!
— Nad bandytą? Pah! Gdybym nawet zwołał sąd, zapadłby wyrok, skazujący na śmierć przez powieszenie; o to może pan być spokojny.
Zwrócił się do Indjanina, stojącego obok pułkownika, i rzekł w języku Apaczów:
Ni ti päsettloh gos akäya at-ägo loriatdasa — powieś tego człowieka na lassie.
Po tych słowach wskazał na zakrzywiony hak. Na haku tym wisiał zwykle podczas specjalnych uroczystości kandelabr.
Uff! — odparł Apacz.
Zdjął niezwłocznie lasso, zawiązał u końca pętlę. Potem ujął pułkownika i pchnął na środek pokoju. Z tą samą błyskawiczną szybkością zarzucił mu pętlę na szyję. Wtedy komendant zawołał:
— Wstrzymajcie się! To zwykły mord! Protestuję!
— Śmieszny protest — odparł Juarez. — Uratujecie go tylko w tym wypadku, jeżeli się poddacie.
Komendant rzucił na Laramela pytający wzrok. W odpowiedzi pułkownik zacisnął pięści i potrząsnął głową. Zaślepiony ten człowiek nie wierzył jeszcze ciągle, by się odważono powiesić pułkownika.
— Nie poddajemy się, ale nie zniesiemy dłużej takiego traktowania! — odparł zmieszany i stropiony komendant.
— Zwarjowaliście chyba. Oto moja odpowiedź — odparł Juarez i dał znak Apaczowi. Ten rzucił środkową część lassa wgórę z taką zręcznością, że rzemień ośmiokrotnie owinął się dokoła haka. Indjanin podciągnął lasso; raz, dwa, trzy — i pułkownik zawisł na suficie. Kurczowe jego ruchy sprawiały upiorne wrażenie.
— Morderstwo, morderstwo! — ryczał komendant.
Reszta skrępowanych oficerów okazywała oburzenie poruszeniami ciała.
— Nie chcę słuchać tego ryku — rzekł Juarez.
Skinął na Apacza; w przeciągu jednej sekundy komendant miał znów knebel na ustach. Apacz, który trzymał lasso obydwiema rękami, przywiązał jego koniec do komina, nie chcąc się bez potrzeby natężać. — Juarez opuścił pokój, aby odszukać Zorskiego. W wartowni powiedziano mu, że Zorski zszedł do piwnicy, by uwolnić zakładników. — —
Latarka klucznika nie oświetlała dostatecznie długiego korytarza, dlatego też zakładnicy, uwolnieni cudem, nie poznali prezydenta.
— Ci dzielni ludzie byli zamknięci w ratuszu? — zapytał Juarez.
— Na szczęście, tak. Udało nam się bez wielkiego wysiłku ich uwolnić.
— Byli strzeżeni?
— Przez pięciu żołnierzy i trzech spowiedników. Ośmiu tych sennorów kazałem związać i pozostawić w tem samem miejscu, w którem pilnowali zakładników.
— Doskonale. Widzę jednak kilku ludzi, noszących strzelby.
— Mam zamiar uzbroić tych sennorów w broń żołnierzy. Oni gotowi umrzeć i walczyć za was.
— Dziękuję wam, sennores, — odparł prezydent. — Wielka to i pożądana pomoc.
Wyciągnął do nich rękę. Dopiero teraz zorjentowali się, kto przed nimi stoi. Wydali okrzyk radości i głębokiej czci; ręce wszystkich wyciągnęły się do Juareza. Nie można było jednak tracić czasu. Juarez rzekł:
— Naprzód uzbroicie się, sennores, później postanowimy, jak należy ukarać popełniona nikczemność.
Zaprowadził ich do wartowni. Otrzymali od Meksykan strzelby i bagnety, Indjanom polecono przetransportować żołnierzy do piwnicy, poczem Juarez wraz ze Zorskim i Meksykanami wrócił do oficerów na górę.
Na widok zawieszonego pod sufitem pułkownika, który nie dawał już znaku życia, Meksykanie wydali okrzyk grozy.
— Oto, sennores, początek mego sądu nad przestępcami — rzekł Juarez, wskazując zwisające z lassa zwłoki pułkownika. — Ten pułkownik był naszym najzacieklejszym wrogiem. Jemu to przypisać należy, że miano was rozstrzelać. Mimo to byłem gotów jemu i pozostałym darować życie; ponieważ jednak nie chcieli w zaślepieniu opuścić miasta na me żądanie, kazałem go powiesić, aby przekonali się ci sennores, ze nie żartuję. Reszta zostanie w najbliższym czasie potopiona i to w tem samem miejscu, gdzie panowie mieliście śmierć ponieść. Ten akt sprawiedliwości należał się tym wszystkim, którzy zginęli z morderczych rak najeźdźcy.
Słowa Juareza wywarły silne wrażenie na Meksykanach. Zorski rzekł:
— Pan nazywa pojmanych oficerów zaślepionymi? To więcej, niż zaślepienie. To obłęd! Jesteśmy panami kwatery głównej; obsadziliśmy miasto. Czemże jest garstka Francuzów wobec naszych pięciuset Apaczów? Jeżeli dodać białych strzelców i przewodników, oraz obywateli-patriotów, którzy czekają tylko na rozkaz chwycenia za broń, okaże się, że opór byłby co najmniej niewczesny.
Zorski wypowiedział te słowa celowo, wywarły też skutek. Komendant ruchami skrępowanego ciała dał znak, że chce mówić. Na skinienie prezydenta jeden z Indjan wyjął mu z ust knebel.
— Czy nadal podtrzymujecie propozycję, sennor?
— Nie skorzystaliście z wyznaczonego terminu. Musicie więc ponieść konsekwencje.
Oficer zorjentował się, że nie uniknie haniebnej śmierci. To do reszty złamało jego butę.
— Gdybym jednak poprosił o względy dla żołnierzy, którzy śmierć mają ponieść?
Po chwili wahania Juarez zwrócił się do Zorskiego.
— Cóż pan sądzi, sennor?
— Jako chrześcijanin uważam, że lepiej przebaczyć, niż mścić się. Ale to nie moja sprawa.
— Będę jednak miał pańskie zdanie na uwadze.
Zwracając się do komendanta, rzekł:
— Jak widzicie, jestem skłonny do łagodności, ale radzę nie opierać mi się i nie pobudzać mojej surowości. A więc, oddajecie Chihuahua, nie próbując skłaniać podwładnych do oporu?
— Tak.
— Opuszczacie prowincję i śpiesznym marszem przez Durango, Zacatecas i Guanajuato wracacie wprost do Meksyku?
— Tak.
— Obiecujecie nigdy przeciwko mnie nie walczyć, pan i wszystkie wojska francuskie, znajdujące się obecnie w Chihuahua?
— Obiecuję w imieniu wojska.
— Sporządzimy odnośny akt na piśmie, podpiszą go wszyscy oficerowie. Zgoda?
— Tak!
— Jeszcze jedno. Czy kobieta, którą przychwytaliśmy z wami, jest szpiegiem?
Komendant milczał zakłopotany.
— To milczenie jest dla mnie najwyraźniejszą odpowiedzią. Ta kobieta-szpieg zasłużyła na stryczek, lecz zabójstwo zabłąkanej nie przynosi chwały. Nie ścierpię jej jednak wpobliżu.
— Może jej sennor pozwoli uda się wraz z nami do Meksyku?
Hm. Gotowiście po drodze zostawić ją gdzieś, aby znowu zaczęła działać przeciwko mnie.
— Zapewniam słowem honoru, że zwolnię mademoiselle Emilję dopiero w stolicy.
— Dobrze, zgadzam się. Czy jesteście gotowi opuścić jutro Chihuahua?
— Tak.
— W takim razie każę wszystkim wam zdjąć więzy. Niechaj ofiary kończą się na Laramelu. Zaraz przygotuję odpowiedni skrypt.
Apacze zwolnili oficerów z więzów i powyjmowali im kneble. Papier był pod ręką; natychmiast więc przystąpiono do pisania paktu. Gdy oficerowie podpisali, Juarez polecił Indjanom sprowadzić wszystkich żołnierzy z wylotów miasta i ustawić w szeregu przed ratuszem.
Komendant kazał zagrać pobudkę; wkrótce uzbrojeni żołnierze ruszyli w kierunku kwatery głównej. Ponieważ zbudzono ich o tak niezwykłej porze, byli pewni, że stało się coś niezwykłego.
— Czy mają się ustawić na placu w zwartym szyku? — zapytał komendant.
— Nie — odparł Juarez, Noc jest zbyt ciemna, by można jej ufać. Dwóch waszych oficerów stanie przy wejściu; niechaj posyłają każdego z żołnierzy do sali, umieszczonej na pierwszym piętrze, którą każę oświetlić.
Potem Juarez polecił małemu André, by sprowadził gospodarza venty.
Gospodarz zjawił się natychmiast. Z rozkazu Juareza miał zwołać tych ludzi, których uważał za zupełnie pewnych.
Ogromna sala pomieściła wszystkich żołnierzy.
Dowiedziawszy się, po co ich zwoływano, zdziwieni, oddawali broń niechętnie. Ze względu jednak na przeważającą liczbę Indian, tłumili w sobie niezadowolenie nie mając odwagi stawiać oporu.
Tymczasem Juarez siedział w mieszkaniu sennority Emilii i udzielał jej instrukcyj na podróż do Meksyku.
Dźwięk pobudki zbudził mieszkańców miasta. Przeczuwali coś niedobrego; tylko najdzielniejsi odważyli się zbliżyć do ratusza, w którym nagle zabłysło jaskrawe światło, padając na grupę Indian i strzelców, stojących na dole.
Od grupy Indian odłączyła się jakaś postać i podeszła do obywateli. Był to Mariano. Zapytał:
— Ciekawi was, co się tu dzieje?
— Tak — odparło kilka głosów.
Opisał w krótkich słowach przebieg wypadków. Słowa jego wywołały niezwykłą radość.
— Niech żyje Juarez! Niech żyje republika! Śpieszcie zawiadomić miasto! Śpieszcie! Wszyscy republikanie do broni! Za prezydenta i za republikę!
Misja właściciela venty była właściwie zbyteczna, o świcie bowiem w pobliżu ratusza stanęło około tysiąca ludzi, gotowych walczyć w obronie republiki i prezydenta.
Aby nie zwracać zbytniej uwagi, ruszył bocznymi ulicami mały oddział ku południowej bramie miasta, wioząc pośrodku zakwefioną damę. To Emilia opuszczała Chihuahua, aby nie narażać się na złe języki republikanów i podejrzenia Francuzów.
Niedługo potem, ku tej samej bramie, ruszyli Francuzi z oficerami na czele. Rzucano im przekleństwa i obelgi, do czynnych jednak wystąpień nie doszło.
Pierwsze kroki zostaly poczynione. Pólnocną granicę kraju oczyszczono z wrogów. Rozpoczął się sławny zwycięski pochód Zapoteki.
Teraz pomyślał Juarez o lordzie Lindsey‘u z którym miał się spotkać nad rzeką Sabinas.
Liczba partyzantów wzrosła do kilku tysięcy. Mógł więc spokojnie zabrać ze sobą dwustu jeźdźców. Zorski wraz ze wszystkimi przyjaciółmi przyłączył się do niego; polecono gromadzie pastuchów ruszyć z wozami, zaprzęgniętymi w woły. Juarez postanowił przewieźć na tych wozach ładunek, dostarczony przez lorda Lindsey’a.
Mariano nie mógł się wprost doczekać spotkania z Anglikiem. Przecież lord powie mu z pewnością, co się dzieje z ukochaną. Czy żyje jeszcze? A może wyszła za mąż za innego? Gnany niecierpliwością, nie szczędził ostrogi koniowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.