Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 68

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Niewinny kłusownik
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NIEWINNY KŁUSOWNIK

Jesień minęła i zima zawitała do kraju. Ku zadowoleniu myśliwych padł świeży śnieg, łatwo zdradzający ślad zwierzyny.
Dzień świtał zaledwie, ale mimo tak wczesnej pory jakiś człowiek szedł traktem.
Wyglądał nader osobliwie. Aczkolwiek był lekko odziany, zdawał się nie dbać o chłód, dający się we znaki.
Twarz tego człowieka była chuda, spalona, wygarbowana słońcem i wichrami, ciemna i twarda. Szerokie usta były, jak gdyby pozbawione warg. Małe oczki spoglądały z pod powiek pewnie i ostro, a nos był wręcz niezwykły. Raczej zasługiwał na nazwę dziobu, niż szlachetnego organu powonienia.
Nieznajomy minął właśnie zakręt, gdy spostrzegł, że nie sam przemierza drogę; w niewielkiej odległości przed nim kroczył jakiś mały, mizerny człowieczek.
— Well, ludzka kreatura, — mruknął nieznajomy po angielsku. — Jestem rad z tego, gdyż kalkuluję, że będzie mógł mi wskazać drogę. Dogonię tego człeczynę.
Przyśpieszył kroku, głuszonego przez świeży śnieg, naskutek czego człowieczek spostrzegł obecność nieznajomego dopiero po głośnym wezwaniu:
— Good morning, sir, zawołał ów i w łamanej polszczyźnie dodał: — Dokąd prowadzi ta droga, przyjacielu?
Wezwany odwrócił się szybko, ale, obejrzawszy nieznajomego, cofnął się w przerażeniu. Był bowiem pewny, że ma przed sobą raczej włóczęgę, aniżeli statecznego obywatela.
— No, czemu pan nie odpowiada? — zapytał nieznajomy.
To pytanie wróciło człowieczkowi przytomność. Zdał sobie sprawę, że takim drabem lepiej postępować grzecznie.
— Dzieńdobry! — odpowiedział. — Ta droga prowadzi do Zalesia.
— Czy zna pan tę miejscowość?
— Tak.
— A może pan tam mieszka?
— Nie.
— Kimże jest pan właściwie?
— Weterynarzem.
— Weterynarzem? Hm! Piękne rzemiosło. Bydło łatwiej leczyć, niż ludzką hołotę. A więc ma pan jakieś zajęcie w Zalesiu.
— Tak; wezwano mnie do chorej krowy.
— Zastrzel ją pan, a będzie uleczona; pan zaś pozbędziesz się kłopotu.
Mały weterynarz lękliwie obejrzał towarzysza.
— Co też pan mówi? Zastrzelić krowę!
— Pah, ja zastrzeliłem już niejedną setkę krów.
Mały skrzywił się niedowierzająco.
— No, no, niech się pan tak nie przechwala:
Nieznajomy, zamiast odpowiedzieć, trysnął promieniem tłustego, ciemnego soku tytuniowego — pffttf — tak blisko twarzy weterynarza, że ten skoczył na bok.
— Niech piorun trzaśnie! Niech się pan ma na baczności. Uważaj pan, gdzie plujesz!
— Wiem bardzo dokładnie — zapewniał ze spokojem dziwak.
Mały obejrzał go uważnie od stóp do głów.
— Żuje pan tytoń? — zapytał. — Czemu pan raczej nie pali, lub wącha?
— Do palenia nie mam smaku, a za bardzo sobie nos swój cenię, aby wąchać tabakę.
— Znać po nim, że darzy go pan miłością. Ale żucie tytoniu jest bardzo niezdrowe.
— Tak pan uważa? — zapytał nieznajomy z zastanowieniem. — No, pan jako weterynarz musi się na tem znać. A więc dziś zamierzasz pan zbadać krowę?
— Tak.
— Czyja to własność?
— Pani Helmer z folwarku niedaleko zamku.
— Helmer? Hm. Czy ta pani jest wdową?
— Nie. Ale mąż jej zginął przed laty. Niedawno jednak dostała o nim wiadomości z Meksyku.
— Hm. W Zalesiu jest zamek?
— Tak. Należy do pana kapitana nadleśniczego Rodowskiego. Czemu się pan pyta?
— To nie powinno pana obchodzić.
— Być może. Ale pan nie wygląda na człowieka, który mógłby się pytać o statecznych ludzi.
— Nie? A jak wyglądam, hę?
— No, musi pan przyznać, że wyglądasz jak istny zbój.
— Pffttf — trafił go natychmiast ładunek śliny w kapelusz.
— Przekleństwo! Miej się pan na baczności! — zawołał weterynarz.
— Pah, zbóje tak postępują.
— Ale ja sobie wypraszam!
— Nic to panu nie pomoże, jeśli nie wyzbędziesz się grubiaństwa.
— Czy może mówić do pana przez jedwabne rękawiczki? Do pana właśnie! Przychodzi taki obczyźniak niewiadomo skąd i tak mnie opluwa, że wprost nie będę mógł pokazać się w Zalesiu.
Był naprawdę wściekły. Zdjął kapelusz i wyciągnął do nieznajomego.
— Wytrzyj pan — rzekł obczyźniak z zimną krwią.
— Wytrzeć? Ja? Co panu na myśl wpada? Czy zechce pan natychmiast wytrzeć? Jeśli nie, to porachuję się z panem. Zechce pan wytrzeć, bo — podniósł groźnie laskę.
— Co — bo?
— Bo uderzę pana w głowę.
— Bij pan! Pffttf!
Tym razem strumień trafił weterynarza w kurtkę.
— Tego już za wiele! — zawołał! — Masz! Masz!
Zamierzył się, ale nieznajomy z błyskawiczną szybkością wyrwał mu laskę z ręki i cisnął wysoko ponad korony drzew. Potem uchwycił małego człowieczka za biodra, podniósł i tak nim potrząsnął, że nieszczęsny stracił słuch i wzrok. Wówczas nieznajomy posadził go ostrożnie na ziemi.
— Tak, mój karzełku, — rzekł. — To za zbója. A teraz stąd żywo, dokąd cię nogi poniosą! A jeśli za minutę cię schwytam, wycisnę ci całą wiedzę z ciała.
Weterynarz ciężko odetchnął. Chciał coś powiedzieć, oczy mu zabłysły z wściekłością, ale rozmyślił się widać, bo odwrócił i w chwilę potem zniknął między drzewami.
Sępi Dziób zatrzymał się nagle, przeskoczył przez rów i schronił się za gęstym krzewem.
Usłyszał bowiem szmer, który ucho jego doskonale znało. Istotnie, po chwili wyszedł powolnym krokiem z gąszczu leśnego wspaniały rogacz.
— Kozioł! — szepnął. — A jaki okaz! Do pioruna, co za szczęście, że naładowałem swoje stare żelazo.
Padł wystrzał i zwierzę runęło na ziemię.
— Halloo! — zawołał głośno strzelec. — To dopiero był wystrzał. Teraz do niego!
Wyskoczył z za krzewu do zwierzęcia, odrzucił wór płócienny i wór skórzany, wyciągnął nóż i począł patroszyć zwierzynę, zgodnie z zaleceniami sztuki myśliwskiej.
Naraz usłyszał szybkie kroki.
— Niech piorun trzaśnie — krzyknął przybysz — Co też wpadło temu przeklętemu drabowi do głowy!
Teraz dopiero Sępi Dziób odwrócił głowę.
— Co mnie opadło? Wszak pan widzi.
— Tak, widzę. Zastrzelił kozła!
— No, czy miałem przepuścić taką piękną zwierzynę?
— Drabie, czyś oszalał?
— Oszalał? Ba! Pffttf!
— Do stu par beczek furgonów batalionów! Co tego opada? Czy uważa mnie pan za holenderską spluwaczkę?
— Czy nie wie, że strzelanie do dziczy jest przestępstwem?
Sępi Dziób tak szeroko otworzył usta, że pokazał trzydzieści dwa wspaniałe zęby.
— Do pioruna! O tem, Bóg jeden wie, nie pomyślałem nawet.
— Tak, wierzę. Tacy hultaje dopiero w dybach myślą o karze. Kim jest?
— Ja? Hm! Kimże pan jest?
— Jestem Ludwik Starzyński.
Twarz Amerykanina błysnęła wesoło.
— A cóż mnie to obchodzi?
— Bardzo nawet. Służę u pana nadleśniczego.
— Nie nosi munduru leśniczego.
— Ponieważ jestem służącym pana podporucznika Helmera.
— A mimo to służy pan u nadleśniczego? Jakże to być może? Czy służy pan dwóm panom?
— Dwóm czy dwudziestu, o to niech pana głowa nie boli. Aresztuję go i musi iść ze mną!
W tej chwili z za najbliższego krzewu rozległ się głos:
Ludwik odwrócił się.
— Ach, ten krowi lekarz! — rzekł. — Co pan tu robi?
Weterynarz wystąpił z poza drzewa i rzekł:
— Szedłem właśnie do Zalesia, gdy spotkałem tego człowieka. Zagadnął mnie i wkońcuśmy się pokłócili. Czy mam panu pomóc?
— No, obejdę się bez pomocy. Sam potrafię poradzić sobie z takimi szubienicznikami, ale zawsze co dwóch, to nie jeden. Nie chce iść dobrowolnie. Zwiążemy mu ręce na plecach.
Usta Sępiego Dzioba drgnęły dziwnie.
— To byłoby dosyć wesołe! — rzekł ze śmiechem.
— Jakto? — zapytał Ludwik. — Nie widzę w tym nic dla niego wesołego.
— O, jednak! Czy to nie wesołe, kiedy kłusownik aresztuje swego zwierzyniarza?
— Zwierzyniarza? Co to znaczy?
— Mam na myśli siebie. Jestem kupcem zwierzyny. A ten mały jest właściwym kłusownikiem. Od trzech lat dostarcza mi zwierzyny, którą ubija w tych lasach.
Mały weterynarz nie dowierzał własnym uszom. Ludwik miał nie mniej zdziwioną minę.
— Pioruny! — krzyknął. — Diabli wiedzą, co to znaczy? Czy to prawda, doktorze!
Dopiero teraz weterynarz odzyskał mowę.
— Ja kłusownikiem? — jęknął płaczliwie i, podnosząc dziesięć palców do przysięgi, dodał: — Przysięgam tysiąckrotnie, że nietylko kozła, ale myszy jeszczem w życiu nie postrzelił.
— Oho, teraz chce się sianem wykręcić! — rzekł Sępi Dziób.
— Święta Panienko, czego on chce ode mnie! — zawołał weterynarz. — Jeszcze w życiu nie trzymałem broni w ręce!
— Ale przy skroni — rzekł Sępi Dziób. — Mogę tego dowieść; śledztwo wyjaśni wszystkie okoliczności.
Wówczas Ludwik zwrócił się do niego poważnie:
— Czy mówi prawdę? Czy może przysiąc?
— Tysiąckrotnie.
— W takim razie nic na to nie poradzę, doktorze. Jestem zmuszony aresztować pana jako kłusownika.
— Nie będzie pan chyba ciągnął mnie do Zalesia w więzach? To byłoby straszne! Mój honor, moje dobre imię...
— Zniweczone, sponiewierane, starte! Nikt złamanego szeląga nie da za honor kłusownika. Jakże tam, czy da mi pan dobrowolnie ręce, czy mam uciec się do przemocy?
Sępi Dziób nachylił się, podniósł worek, narzucił go sobie na plecy i rzekł:
— Oto moje ręce.
— I ja ustępuję wobec przemocy — krzyknął weterynarz. — Oto moje ręce, ale żądam zadośćuczynienia.
— To nie moja rzecz — oświadczył Ludwik. — Spełniłem powinność; resztę zbada sam pan nadleśniczy.
Związał prawą ręką Sępiego Dzioba z lewą lekarza. Poczem rzekł:
— A więc basta. Ale kozła nie będę sam taszczył. To rzecz wasza.
— Mam już swój ciężar do dźwigania — oświadczył Sępi Dziób.
— A co tam jest w worku?
— Pięć zająców.
— Zające? Do pioruna, skądże się wzięły?
— Lekarz zastawił wczoraj sidła; dziś przed świtem przybyliśmy je zbadać. Znaleźliśmy pięć kotów.
— Ale to kłamstwo, zwyczajne, ordynarne kłamstwo! — zawołał mały człowieczek. — On sam schwytał zające!
— To się zobaczy — oświadczył Ludwik, nachylając się, aby powiązać nogi kozła.
— Święty Ignacy! — lamentował lekarz. — Teraz ja, najnieszczęśliwszy pod słońcem, muszę taszczyć takie ciężkie zwierzę.
— Ten kozioł jest znacznie lżejszy, niż zbrodnie, które dźwigasz na sumieniu — rzekł Sępi Dziób.
— Człowieku, łotrze, otruję cię, skoro odzyskam wolność.
Tymczasem nadleśniczy siedział w swoim gabinecie; niedawno wstał i pił kawę. Nie był w dobrym humorze. Dlaczego, nie mógłby sam określić. Przecież dopiero przed paroma dniami przybył list Zorskiego z nad Rio Sabinas i wywołał nieopisaną radość.
Rozległy się na korytarzu szybkie kroki. Ludwik wszedł i stanął w drzwiach w tragicznej postawie, oczekując zapytania kapitana.
— Z czym przychodzisz? — zapytał nadleśniczy mrukliwie.
— Z kłusownikami! — brzmiała krótsza jeszcze odpowiedź.
Stary podniósł się szybko.
— Kłusownicy? — zapytał. — Czy dobrze słyszę?
— Według rozkazu, panie kapitanie. Dwóch kłusowników.
— Święty Hubercie, nareszcie dwóch! — rzekł stary. — Oto woda na mój młyn. Gdzie ich masz?
— Na dole, w szopie. Siedzą spętani pod strażą dwóch ludzi.
— Kto ich schwytał?
— Ja sam.
— Ty sam? Ach! Gdzie?
— Na trakcie.
— Opowiadaj!
Ludwik więc począł opowiadać całe zdarzenie dokładnie.
— Kimże jest ten szubrawiec, ten kłusownik.
— To nasz weterynarz — oznajmił Ludwik.
— Nasz wete... — słowo uwięzło mu w gardle.
— rynarz! dokończył Ludwik z naciskiem.
— Drabie, może zalałeś sobie czub? Nasz weterynarz miałby być kłusownikiem? To niemożliwe! To fałsz wierutny.
— To prawda, panie kapitanie. Siedzi na dole w szopie.
— No, to niech się Bóg nad nim zlituje! Czy sprowadziłeś kozła?
—Tak. Musiał go lekarz sam taszczyć.
— Bardzo słusznie. Chciałbym, aby mu kozioł przyrósł do gardła. A jak tam z zającami?
— Też są. Handlarz ma je w torbie.
— Dobrze, dobrze; zaraz ich przesłucham.
Ludwik oddalił się śpiesznie. Kiedy wyszedł na dwór, jeden z chłopców wyprowadził osiodłanego wierzchowca ze stajni, gdyż kapitan wybierał się w podróż.
— Pozostaw to chwilowo i pomóż mi zebrać ludzi — rzekł Ludwik. — Pan kapitan odbędzie sąd.
— Nad kłusownikami?
— Tak. Wszyscy ludzie mają się stawić w kancelarii.
— Dobrze, dobrze; biegnę już.
Ludwik stał przy drzwiach szopy. Zauważywszy znak swego pana, otworzył wrota i wypuścił obu grzeszników.
— Stój, doktorze, — rzekł. — Pan ma taszczyć kozła.
— Nawet teraz?
— Oczywista. Jest to korpus defektus; korpusami również zające.
— Ale ja jestem niewinny!
— Powiedz to pan samemu panu kapitanowi. Lepiej ode mnie zna się na kryminale.
— Oto oni, panie kapitanie! — meldował. — Czy mam zdjąć kozła z doktora?
Stary kapitan siedział z miną godną hiszpańskiego Wielkiego Inkwizytora.
— Nie — odpowiedział. — Niech ten szubrawiec sam go złoży.
— Przecież spętany.
— Uwolnij ich od więzów. Słyszałem, że przestępców nie krępuje się podczas przesłuchania. Musimy przestrzegać prawideł procedury karnej.
— Panie kapitanie! — zawołał lekarz. — Spotkała mnie straszliwa niesprawiedliwość. Ja miałbym zastrzelić tego kozła, a przecież...
— Spokojnie — mruknął leśniczy. — Tu tylko ja mam prawo mówić.
Człeczyna zamilkł. Kapitan zwrócił się do Sępiego Dzioba:
— Znam tamtego. Ale ty kim jesteś, hę?
— Jestem zwierzyniarzem oświadczył zapytany.
— Twoje nazwisko?
— Henrico Landola?
Nadleśniczy zerwał się z krzesła.
— Henrico Landola? Do pioruna! Jakiej narodowości?
— Hiszpan — odrzekł traper.
Kapitan wpił w niego nieruchome spojrzenie.
— Człowieku, łotrze, drabie, oszuście! Od jak dawna jesteś handlarzem?
— Od kilku lat dopiero.
— Czem byleś poprzednio?
— Kapitanem.
— Korsarzem, nieprawdaż?
— Tak — odpowiedział spokojnie Sępi Dziób.
— Niech cię diabeł ujeżdża, ty wyrodku piekielny! Henrico Landola! Ach, że też nareszcie mamy tego bandytę! Ale człowieku, jak się zszedłeś z weterynarzem?
— Sporządzał dla mnie trucizny, gdy miałem kogoś otruć.
Karlik z przestrachu skoczył jak oparzony.
— Wszystkie dobre duchy, to fałsz! Ani słowa prawdy!
— Henrico Landola, ilu ludzi otrułeś?
— Dwustu sześćdziesięciu dziewięciu.
Zląkł się nawet kapitan. Ogarnęła go zgroza.
— Szatanie! — jęknął niemal. — Tylu, tylu! Dlaczego?
— Ten weterynarz nie chciał inaczej. Musiałem — inaczejby mnie zgładził ze świata.
— Jezusie drogi, Jezusie — krzyczał lekarz. — To kłamstwo!
Sępi Dziób wzruszył ramionami.
— Oczywiście, że łże. Dawniej był najbardziej krwiożerczym ze wszystkich moich rozbójników morskich. Mogę tego dowieść.
— Człowieku, jesteś potworem! Zawsze zajmowałem się tylko leczeniem zwierząt.
— Spokojnie, nie cyganić! — rozkazał nadleśniczy. — Dopiero od dwóch lat przebywa pan w tej miejscowości. To się zgadza.
I zwracając się ponownie do Sępiego Dzioba, dodał: — Czy prowadziłeś interesy z Corteją? Żądam prawdy.
— Tak: nawet bardzo wiele — odpowiedział zapytany. — Mój statek korsarski był jego własnością.
— Ten łotr ma przynajmniej odwagę i wyznaje prawdę. Czy znasz jakiego Zorskiego.
— Tak.
— Czy nie chciał cię pewnego razu schwytać?
— Tak.
— Cóż więc zrobiłeś?
— To, co teraz czynię. Uciekłem. Do miłego zobaczenia, panie kapitanie!
Po chwili był już za drzwiami, przekręcił klucz, aby nikt nie mógł go ścigać i zeskoczył ze schodów na dwór. Tam dopadł konia, odwiązał, skoczył na siodło i pogalopował.
To nieprzewidziane zdarzenie tak oszołomiło zebranych, że nikt nie zdołał się poruszyć z miejsca. Pierwszy oprzytomniał kapitan.
— Ucieka! — krzyknął. — Prędko za nim! — Skoczył za drzwi. — Tysiąc piorunów, przekręcił klucz w zamku! — Pośpieszył do okna i wyjrzał na podwórze. — Bomby i granaty! Dosiada rumaka. Minął bramę! Jeśli tak pójdzie dalej, to go schwytamy!
Wkrótce ujrzeli jakiegoś wieśniaka.
— Tomaszu! — zawołał kapitan. — Czy nie widziałeś jeźdźca?
— Tak, — brzmiała twierdząca odpowiedź.
— Z workiem na plecach?
— Tak; z workiem.
— Dokądże jechał?
— Zdawał się śpieszyć, ale zapytał, zatrzymawszy się przy mnie, o willę Rodriganda.
— A więc pomknął ku willi?
— Tak, panie kapitanie.
— Dobrze, więc go dogonimy. Naprzód, młodzieńcy! Który z was schwyta tego ptaszka, dostanie całoroczny żołd.
Mimo podeszłego wieku, mknął na czele. Zdawało się, że sam chce zdobyć nagrodę.
Niedaleko zamku hrabia Manuel de Rodriganda y Sevilla zbudował śliczny domek wiejski, w którym zamieszkał z córką i wnuczką, a także z matką i siostrą Zorskiego. Stary nadleśniczy nie chciał się wyprowadzać ze swego zamku.
Wkrótce po ucieczce Sępiego Dzioba traktem jechał lekki wóz. Skręcił na drogę, prowadzącą do Rodriganda. Siedział w nim Robert, który po trzech tygodniach wracał z podróży.
Po krótkim czasie ukazała się ozdobna budowla willi. Brama była naoścież otwarta. Młody człowiek wyszedł, zapłacił stangretowi i wbiegł po schodach na górę.
— Panie poruczniku! Witam, witam! — zawołał odźwierny.
— Dzieńdobry, drogi Alimpo. Już na nogach, tak wcześnie?
— Tak; kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje, Tak mawia moja Elwira. Jakże można spać, skoro się wie, że pan przyjedzie.
— A więc Ludwik doniósł o moim przyjeździe?
— Tak; przybył tu onegdaj.
— Gdzie państwo?
— W bawialni.
Zdjąwszy palto i kapelusz, Robert wszedł do pokoju. Tam zastał don Manuela. Rosetę, panią Zorską z córką i Amy Lindsey. Powitała go serdecznie.
Przybyłem tylko na kilka godzin, aby się pożegnać na dłuższy czas, — rzekł Robert ściskając ręce. — Dziś, najpóźniej jutro wyjeżdżam.
— Żal nam się z panem rozstawać rzekła Roseta. — W sprawie służbowej?
— Tak. Niech pani zgadnie, dokąd! To długa podróż — do kraju, skąd dopiero przed kilkoma dniami otrzymaliśmy tak szczęśliwe wieści.
— Szczęśliwe wieści?... Mój Boże, czy się domyślam! Pan mówi o Meksyku?
Skinął potakująco.
W tej chwili jakiś jeździec w pełnym galopie wjechał przez bramę, ściągając na siebie powszechną uwagę. Był to Sępi Dziób.
Zeskoczył z konia i wszedł po schodach górę, z workiem na grzbiecie. Tu zabiegł mu drogę Alimpo.
— Jestem Alimpo, kasztelan tego zamku.
— Ach, to wystarczy, Czy można pomówić z mieszkańcami?
— Powiedz pan przede wszystkim, kim jesteś!
— To zbyteczne. Nie znają mnie przecież. Przynoszę ważną wiadomość.
Sępi Dziób, bez ceremonii odsunąwszy Alimpa, stanął na progu bawialni. Hrabia wyszedł naprzeciw i zapytał:
— Wtargnął pan tutaj. Do kogo.
— Do was wszystkich.
— Kim pan jesteś?
— Nazywają mnie Sępim Dziobem.
Lekki uśmiech zadrgał na twarzy hrabiego. Ten obdartus miał prawo tak się nazwać.
— Skąd pan przybywa?
— Jestem — ach, oto już nadjedżają! Nie przypuszczałem, że ten stary nadleśniczy wywęszy tak prędko mój trop.
Mówiąc to, podszedł do okna tak swobodnie, jak gdyby był we własnym domu. Wszyscy zobaczyli, jak stary Rudowski zeskoczył ze swego gęsto parującego, nieosiodłanego konia, Alimpo usłyszał stuk kopyt i wyszedł na ganek.
— Dzieńdobry, Alimpo! — krzyknął kapitan. — Powiedzże prędzej, czy był tu jeździec?
— Tak.
— Obdarty z workiem na plecach?
— Tak.
— Bogu dzięki, mam go! Gdzie jest ten łotr?
— U państwa w bawialni.
— Do licha niebezpieczna sprawa. Muszę natychmiast pójść, zanim się co złego zdarzy.
Nie minęły dwa pacierze, gdy otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Ujrzeć zbiega i wpaść nań to było dziełem jednego mgnienia.
— Łotrze, mam cię znowu! — zawołał nie witając się z nikim. —
— Cóż się stało, drogi kapitanie? — zapytał hrabia. — Cóż to za człowiek?
— To łotr, o, to największy zbrodniarz, jaki istnieje pod słońcem. Otruł przeszło dwieście osób.
Obejrzano go ze zdziwieniem.
— Tak, oglądajcie mnie! — rzekł łapiąc oddech. — Wypatrzcie oczy i nie wierzcie, ale to prawda najszczersza. Ludwik go schwytał, atoli zdołał umknąć, kiedy go sądziłem. Nazywa się Henrico Landola.
— Henrico Landola? — zapytał Robert — Korsarz? O, nie, to nie on! Znam go.
— Ach, ba! Sam przyznał.
Amerykanin obejrzał tymczasem obecnych.
— Że się nazywa Landola? To niemożliwe.
— Zapytał go osobiście!
Amerykanin obejrzał tymczasem obecnych.
— Jakże się to zgadza? Czy podał się pan za niejakiego Ladolę? Czy zna pan tego człowieka? — zapytał Robert.
— Słyszałem o nim.
— Ale skądże panu wypadło na myśl podszywać się pod niego.
Amerykanin wzruszył ramionami.
— Żart — odpowiedział krótko.
— Ach, ten żart mógł pana drogo kosztować. Landola nie cieszy się tutaj przyjaźnią.
— Wiem o tym.
— Ależ to on! — twierdził kapitan. — Ten szubrawiec ma jeszcze w worku pięć moich zająców, które złowił weterynarz.
— Wyraża się pan zagadkowo — rzekł, potrząsając głową, don Manuel, a zwróciwszy się do Sępiego Dzioba, zapytał: — Skąd pan właściwie przybywa?
— Przybywam od lorda Lindseya — odpowiedział trapper.
— A więc z Meksyku? — zapytała Roseta niecierpliwe.
— Tak; bezpośrednio. Nie widziałem jeszcze pani, ale, sądząc z opisu, jest pani Rosetą Zorską, czyli Rosetą de Rodriganda?
— Tak; jestem nią.
— W takim razie mam coś dla pani — wyciągnął z torby list. — Od sir Henry Lindseya — dodał. — Byłem w Meksyku jego przewodnikiem i towarzyszem. Przeżywaliśmy bardzo wiele i jestem gotów wszystko pani opowiedzieć.
— Co za przypadek, co za szczęście! Czy ma pan co jeszcze dla nas?
— Nie. Reszta to rzeczy, które do mnie należą.
— A więc witamy pana! Czy mam odczytać list, drogi ojcze?
— Poczekamy z tym chwilę. Musimy się jeszcze zająć tym dzielnym człowiekiem, który jest dla nas zagadką.
— Tak, — rzekł kapitan — przeklętą, głupią zagadką! Człowieku, czemu podał się pan za Landolę? Kim jesteś naprawdę?
Sępi Dziób przesunął fajkę do drugiego policzka i wypluł poważny pocisk ciemno brunatnej śliny, tak blisko twarzy kapitana, że ten cofnął się przerażony.
— Do miliona fur piorunów! — zaklął. — Co za bezeceństwo! Myśli pan, że potrzeba nam tu próbek plucia, hę? Pluć mi koło nosa! Szczęście, żeś mnie nie trafił. Za co mnie właściwie uważasz, hę?
Amerykanin odpowiedział z przyjaznym uśmiechem:
— Za wspaniałego lorda, naczelnego sędziego z Zalesia, sir. Ale to obojętne i nie ma nic do rzeczy. Skoro pluję — pluję i chcę widzieć takiego, co mi zabroni. Kto nie chce się narażać na oplucie ten może zejść z drogi.
Don Manuel łagodnie rozłożył ręce:
— Porzuć pan te drobnostki! Pan kapitan nie chciał pana obrażać. Pragnął tylko wiedzieć coś dokładniejszego o pana osobie i jego stosunkach.
— Pach! — odparł Sępi Dziób. — Stoi przed moją osobą i wystarczy mu ją tylko obejrzeć. Może dokładnie oglądać nawet mój nos, i to bez opłaty. A moje stosunki? Co ma pan na myśli? Czy wyglądam na takiego, w którym można się zakochać? Nie chcę nic wiedzieć o rodzie kobiecym. Jak w ogóle może mnie pytać pierwszy lepszy! Ja nie pytałem wszak pana kapitana o jego miłostki.
Hrabia skinął z uśmiechem głową.
— Myli się pan. O pańskich miłosnych stosunkach nie było wcale mowy. Chcieliśmy się tylko dowiedzieć, kim pan jesteś. Nietrudno zrozumieć te chęci.
— Kim jestem? Hm! Że się nazywam Sępi Dziób, to rzecz sama przez się zrozumiała ze względu na mój nos. A że jestem myśliwym z prerii — to tylko mnie obchodzi.
— Myśliwym z prerii? — mruknął nadleśniczy. — Ach dlatego tak był łasy na zwierzynę.
— Tak. Dlatego właśnie nie mogłem wytrzymać, skoro zobaczyłem kozła. Zdjąłem strzelbę i zastrzeliłem.
— Do piorunów! A więc pan go zastrzelił? Nie.
— Nie ja.
— Niech piorun trzaśnie! Ale wszak dostarczał panu od lat zwierzynę?
— Boże uchowaj! — roześmiał się Sępi Dziób.
— Istotnie? — pytał zdumiony kapitan. — A więc nie jest kłusownikiem?
— Ani trochę; tak samo jak ja nie jestem handlarzem zwierzyny.
— Do pioruna! A zatem prowadził mnie pan za nos?
— Tak odpowiedział obojętnie Sępi Dziób.
Stary zerwał się z najwyższą wściekłością i huknął:
— Do stu tysięcy furgonów, jakże się mógł ośmielić!
— Kpiny sobie ten huncwot ze mnie stroił. Ze mnie! Słyszycie wy wszyscy? Ze mnie! A ja się cieszę najwięcej z tego, że nie zdołał umknąć. Wie, co go czeka? Więzienie!
Sępi Dziób roześmał się.
— Więzienie? Pah! Z powodu kozła? Absurd!
— Absurd, absurd powiada pan? Czy nie zna naszych praw?
— Co mi z waszych praw? Jestem wolnym Amerykaninem.
— Nie jesteś wolnym Amerykaninem, lecz uwięzionym łotrem. My kłusownictwo karzemy więzieniem.
Tym razem niełatwo będzie uciec. Ale skąd się tu w ogóle wziął?
— Ponieważ musiałem tu być. Przebywam jako wysłaniec w sprawach rodziny Rodriganda.
— Czemuś mi tego odrazu nie mówił? Posłucham, coś za wieści przywiózł, a potem zdecydujemy.
Obecni nie przerywali dialogu. Byli bardzo rozbawieni; wiedzieli dobrze, że stary nadleśniczy nie zaskarży myśliwego. Dlatego pozwolili mu się dowoli wypowiedzieć, po czym rzekł hrabia:
— A więc znamy teraz pana nazwisko i zajęcie. Czy zechce nam pan powiedzieć, jak się spotkałeś z owymi ludźmi, którzy nas tak bardzo interesują?
— Pfff! — rzucił Sępi Dziób pocisk silny w ogień kominka, że aż syknął.
— Jestem Skonzem — rzekł potem — to znaczy, że znam wszystkie drogi w wielkim Meksyku.
— Do pioruna! — zaklął kapitan. — Nie znać tego po panu.
— Czy mam głupią minę?
— Bardzo głupią.
— Pfff! — sok tytoniowy wraz z prymką trafił kapitana w pierś. Ten cofnął się, zaklął i podszedł o krok do Amerykanina:
— Szubrawcze, jak śmiesz znieważać wielkoksiążęcego nadleśniczego i kapitana? Czy mniemasz, że inni ludzie nie potrafią pluć? — Rzekłszy to, plunął w czoło Jankesowi.
Sępi Dziób otarł z twarzy nieoczekiwany nabytek i odezwał się wprawdzie spokojnie, ale z lekką naganą w głosie:
— Początkujący... Jak śmie nazwać amerykańskiego scouta głupcem? Czy mniewa, że tutejszy nadleśniczy jest mądrzejszy, niż dobry myśliwy z prerii? A może myśli, że kapitanowi równać się ze scoutem? Jeśli mnie sądzi według ubrania, które teraz noszę, to się bardzo pomylił.
— Piekło, to ci dopiero człowiek uprzejmy! Ten łotr rzuca śliną jak diabeł otrębami w młynie. No, teraz będę trzymał język za zębami. Zobaczymy, co dalej nastąpi.
— Postąpi pan właściwie — odparł Sępi Dziób uprzejmie. I zwracając się do innych, ciągnął: — A więc jestem takim scoutem. Pewnego pięknego dnia znalazłem się w El Refugio i zostałem przyjęty przez niejakiego Anglika, który chciał wyjechać w górę Rio Grande del Norte.
— Ach, mój ojciec? — zapytała miss Amy.
Posłał mu do El Paso del Norte i tam spotkałem pewnego człowieka rodem z Zalesia.
— Jak się nazywał?
— Mały André. Ma brata w Zalesiu.
— Nie ma tu nikogo nazwiskiem André.
— André jest imieniem, a nie nazwiskiem, i znaczy tyle, co Andreas.
Słysząc to, Ludwik, który podczas rozmowy wszedł pocichu, aby pomóc w krępowanu zbiega, nastawił ucha.
— Andreas? Do pioruna! Mam przecież brata imieniem Andreas. Poszedł w daleki świat i zginął jak kamień w wodzie.
— Czym był?
— Browarnikiem.
— Dobrze; zgadza się. Jak się pan nazywa?
— Ludwik Starzyński.
— A mały André nazywa się właściwie Andreas Starzyński.
Ludwik złożył dłonie.
— Czy to być może? Czy to prawda? Mój brat? Naprawdę mój brat?
— Tak.
— A więc niech będzie pochwalony w imię Boże. Andreas żyje! Mój brat żyje! A gdzież on?
— Ta właśnie sprawa mnie sprowadza. Nie wiem, gdzie jest i musimy go odszukać. Aliści tym czasem wspomnę o nowych osobach, które spotkałem w forcie.
Sępi Dziób zaczął opowiadać wszystko, co mu się przytrafiło od przyjazdu do Toski do przybycia wraz z Juarezem na hacjendę del Erina.
Oczy wszystkich wpiły się w jego usta. Dowiedziano się od niego znacznie więcej, niż mógł wyjaśnić list Zorskiego.
Twarz Rosety pałała szczęściem, że małżonek jej żyje. Wkrótce jednak zbladła. Sępi Dziób zdawał sprawę ze zniknięcia Zorskiego i jego towarzyszy.
— Mój Boże! Musimy ich ratować, jeśli jeszcze pora.
— W tym celu właśnie przybywam. Kiedy zgubiłem ślad, wróciłem z powrotem do Anglika. Natychmiast wyruszyliśmy do Juareza, który mniemał, że Cortejo uciekł do Pantery Południa i prześladowców swoich wpędził w jego ręce.
Doszedłem jednak do przekonania, że ani Corteja, ani zaginionych nie ma u Pantery. Przypuszczam, że jako przyjaciół Juareza uwięziono ich, aby chwilowo unieszkodliwić.
— A więc jest nadzieja uwolnienia?
— Tak, gdyby się udało znaleźć ślad.
Roseta i Amy cicho płakały. Hrabia, pani ka i jej córka stały w oknie i spoglądały markotnie na podwórze. Jedynie stary nadleśniczy nie mógł stłumić swego zmartwienia i ścisnąwszy pięści, zawołał:
— Do stu par beczek! Bodajbym raz jeszcze był młody. Pojechałbym tam i przetrząsnął cały Meksyk.
— Ja mam jeszcze młode kości, drogi ojcze chrzestny, — rzekł Robert.
— To prawda, mój chłopcze, — odparł stary. — Ale gdzie tobie do Meksyku?
Wówczas Roseta odwróciła się do nich i powiedziała:
— Ach, istotnie! Masz właśnie jechać do Meksyku, do prezydenta Juareza.
— Tak — odezwał się. — Polecono mi ważną misję, ale mam nadzieję, że ta misja zostawi mi dosyć wolnego czasu na poszukiwanie naszych zaginionych.
Trapper wpił spojrzenie w młodego porucznika.
— Pan? Pan chce jechać do Meksyku? Młody człowieku, zostań pan lepiej w domu! Klimat tamtejszy nie służy takim paniczom. Hm, tam błąkają się w powietrzu kule.
— Właśnie to mi się podoba.
Sępi Dziób zauważył z uśmiechem, nieco złośliwie:
— Ale taka kula łatwo może zabić.
— Wiem o tym dobrze. Dokąd pan się uda, skoro załatwi pan swoje poselstwo?
— Wrócę od Meksyku. Powiedziałem, co miałem powiedzieć, jestem więc gotów i mam tylko czekać na odpowiedź, którą pragną mieć prezydent i sir Lindsey.
Mogę jeszcze dzisiaj jechać.
— Czy chce pan jechać ze mną razem?
— Chętnie. Sądzę, że przydam się panu tam u nas. Ale kiedy chce pan wyruszyć?
— Właściwie jutro; lecz pozwoli pan, że zadam pytanie. Gdyby jeden z ministrów zażądał od pana rzetelnych informacyj o stanie rzeczy w Meksyku, to, czy chciałby ich pan udzielić?
— O ile równie rzetelne miałby względem nas zamiary.
— Znam pewnego ministra, który z przyjemnością pomówiłby z panem o Meksyku.
— Zgoda.
— A więc godzi się pan. Dziękuję. Ale — hm! — Mówiąc to, rzucił znaczące spojrzenie na strój myśliwego. — Nosi pan ubiór nieodpowiedni do takiej wizyty.
— Tak, tak? Hm. No, mam w worku lepszy, prawdziwie meksykański strój.
— Nikt nie powinien się domyśleć, że jest pan Meksykaninem; stawi się pan u ministra incognito.
— Incognito? Niech piorun trzaśnie! Świetnie to brzmi! Ale co mam począć, hę?
— Poprostu ubierze się pan w zwykły cywilny strój. Ja to panu załatwię.
— Załatwić? To znaczy zapłacić? Woreczek przy sobie! Sępiego Dzioba stać na ubranie. Chłop, który przebywa podróż z Meksyku do Europy, ma dosyć pieniędzy, aby zapłacić za surdut i krawat.
— No, nie chciałem pana obrażać.
— Nie radziłbym panu! A więc kiedy jedziemy?
— Dziś wieczorem; ostatnim pociągiem.
— Razem? Nie uchodzi; nie jestem do tego przyzwyczajony. Lubię doświadczać sił swoich. Wyznacz mi pan raczej miejsce, gdzie mamy się spotkać.
Robert odszedł, aby poczynić przygotowania do podróży. W pół godziny później, zapukano do drzwi. Wszedł Rudawski.
— Przychodzę tylko — rzekł — aby ci powiedzieć, że Amerykanin już teraz wyjeżdża.
— Już? — zapytał zdumiony Robert.
— Zpoczątku do Poznania, ale przed tym jeszcze do mnie. Mam jego broń. Przeklęty, głupi kawał! Ale łajdak ma język cięty.
— To z więzienia guzik?
— Właściwie powinienem go wsadzić; cóż, kiedy to grubianin. Lubię uprzejmość i przywykłym do subtelnych form towarzyskich. Do zobaczenia!
— Do zobaczenia! — —
Wychodząc, kapitan mruczał do siebie pod nosem:
— Tak, dostał swoje, ale... do tysiąca milionów furgonów beczek piorunów! Wcale dotychczas nie wiedziałem, że mam takie miękkie usposobienie. —


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.