Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 69

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Maskarada w Poznaniu
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MASKARADA W POZNANIU.

Sępi dziób kupił ubranie, szedł poważnie dalej.
W tym nowym stroju wyglądał nader cudacznie. Nie sprawiał wrażenia statecznego, poważnego człowieka. Przypominał maskę karnawałową, co wzmagało jeszcze bardziej masywność jego nosa, nadającego dziwnemu ubiorowi właściwe piętno.
Niewiele kroków uszedł, gdy zaczęły biegać za nim dzieci. Jego kapelusz, jego frak, stare skórzane spodnie, buciki balowe, okulary, puzon, skupiły widzów. Przyjął to z wielkim zadowoleniem.
— Do pioruna! W tym stroju musi mi być do twarzy — mruczał. — Niedługo czekać, a cała młodzież pobiegnie za mną.
Kroczył więc z workiem i strzelbą na plecach, z puzonem w ręku, z ulicy na ulicę. Świta jego coraz bardziej się powiększała i sprawiała taki hałas, że z obu stron ulicy otwierano okna.
— O, Jerzy Waszyngtonie! Co za szacunek! Poznań długo będzie pamiętał Sępiego Dzioba — mruczał. — Szkoda tylko, że nie wiedzą, kto jestem; wszak podróżuje incognito.
Jego incognito nie miało trwać długo. Na rogu zjawił się policjant. Zobaczywszy dziwaka i tłum za nim biegnący, zatrzymał się na chwilę, a następnie podszedł do Amerykanina i uchwycił go za ramię.
— Stop! Ktoś taki?
Sępi Dziób przystanął i obejrzał policjanta.
— Pfff! — strzelił mu koło nosa. — Ja? — zapytał następnie. — Kim pan jest?
— Jestem stróżem porządku.
— Dobrze. Jesteśmy kolegami. Jestem strażnikiem leśnym.
— Mydlenie oczu! Czy wie pan, że trzeba odpowiadać na wszelkie pytania?
— Czy nie doczekał się pan na pytanie odpowiedzi?
— Tak, ale jakiej! Skąd pan pochodzi?
— Stamtąd
— Stamtąd? Co to ma znaczyć?
— No, że nie jestem stąd.
— Człowieku, powściągaj język, bo będę musiał cię zaaresztować! Jakże się nazywasz?
— Sępi Dziób.
Teraz policjant rozwścieczył się na dobre.
— Żarty na bok! Skąd przybywasz?
— Stamtąd — Sępi Dziób wskazał poza siebie.
— A dokąd idziesz?
— Tam — wskazał przed siebie.
— Niech nie kpi! Jest moim więźniem.
— Ach! Nieźle. A jeśli się sprzeciwię?
— Za opór stawiany władzy, posiedzisz trzy lata w więzieniu. Proszę za mną.
Sępi Dziób nie opierał się dłużej.
Wreszcie znaleźli się w biurze policyjnym.
Policjant położył rękę na ramieniu Sępiego Dzioba. Ale trapper otrząsnął się, podniósł i rzekł:
— Człowieku, niechże pan słucha, co mu powiem! Nie popełniłem żadnego przestępstwa, a mogę się chyba ubierać, jak mi się podoba. Jeśli tłum za mną biegnie, to dowód jego głupoty. Mógłbym się wykazać dokumentami, ale daję tylko wówczas odpowiedzi, kiedy się mnie traktuje tak, jak może tego żądać gentelman.
Słowo i postawa trapera wywarły wrażenie.
Urzędnik spojrzał nań zdziwiony:
— Gentelman? — zapytał. — Nie chce pan chyba powiedzieć, że jest cudzoziemcem? Nikt w to nie uwierzy.
— Ba! Czy pan wierzy, czy nie wierzy, to mnie nie obchodzi.
Urzędnik był rozwścieczony.
— Drabie, co wygadujesz! — zawołał podrażnionym głosem, jakim się zwykle mówić w przedpokoju. — Chcę zwrócić uwagę, że posiadamy środki, które potrafią nauczyć rozumu najbardziej opornych włóczęgów.
Naraz drzwi się otworzyły: jakiś pan w okularach wsunął głowę i zapytał ostro:
— Co tu się dzieje? Wypraszam sobie hałasy!
Policjanci natychmiast zerwali się i stanęli w postawie służbowej.
— Proszę wybaczyć, panie komisarzu — usprawiedliwiał się sprawca hałasu. — Mamy tu aresztanta, który jest w najgorszym stopniu oporny.
Komisarz obejrzał trapera.
— Do licha, co to za gość?
— Nie wiemy. Odmawia odpowiedzi.
— Czy oglądaliście jego dokumenty?
— Żądałem, ale odmówił. Chciałem go stawić przed panem komisarzem, gdyż wydaje mi się niespełna rozumu.
— Jego dziwaczny ubiór wywołał zbiegowisko. Żądałem informacyj, a nie otrzymawszy zadawalającej odpowiedzi, aresztowałem go.
— Czy poszedł dobrowolnie?
— Tak, lecz tu zachowywał się, jak grubianin i śmiał nawet grozić, gdyż — ha, ha, ha! — gdyż nie traktowaliśmy go jak gentelmana — tak twierdzi.
— Tak, i ponieważ grożono mi zamknięciem — dodał Sępi Dziób.
Komisarz spojrzał nań groźnie.
— Odpowiadać tylko wówczas, kiedy pytają!
— Nie mogę czekać, aż się komuś zechce mnie pytać — odrzekł trapper. — Czas nagli; muszę najbliższym pociągiem wyjechać.
— Dokąd?
— Nie mam powodu każdemu opowiadać.
— Ach! Tak, tak! I ja się też nie dowiem?
— Jeśli pan posiada odpowiednie kompetencje, jeśli będzie mnie pan pytał uprzejmie — nie odmówię odpowiedzi.
Komisarz roześmiał się szyderczo.
— No, odpowiednie kompetencje posiadam, a uprzejmym będę, o ile uznam za właściwe.
Komisarz wrócił do swego gabinetu i skinął na policjanta, aby przyniósł plecak i broń.
Sępi Dziób wszedł za nim. W pokoju ujrzał człowieka, tak podobnego do komisarza, że nietrudno było odgadnąć w nich braci. W oczy rzucało się jego prawe ramię. Z rękawa sterczała rękawiczka glacé, po której znać było, że nie okrywa żywej ręki. Był to dawny podporucznik huzarów gwardii Ravenow, który przed czterema miesiącami stracił w pojedynku prawą rękę.
Obejrzał trappera napół zdumionym, napół rozweselonym wzrokiem.
— Do pioruna, co za straszydło przyprowadziłes? — zapytał z uśmiechem komisarza.
— Żywa zagadka, której rozwiązanie wnet nastąpi — odpowiedział zapytany, po czym zwrócił się do trappera:
— Kim właściwie jesteście?
Myśliwy wzruszył ramionami.
— Przede wszystkim muszę wiedzieć, czy jest pan człowiekiem, któremu mogę udzielić informacyj.
— Niech piorun trzaśnie! Czy nie słyszał, że jestem komisarzem?
— Tak; ale nie wierzę.
— To wesołe. Czemu wątpi?
— Ponieważ myślę, że komisarzem może być tylko człowiek, który potrafi uprzejmie rozmawiać ludźmi.
— Tak? A zatem jestem nieuprzejmy?
— Hm! Chcę tylko zwrócić uwagę, że jestem przyzwyczajony traktować ludzi tak, jak mnie traktują. Odtąd będę tak do pana mówił, jak pan do mnie. A więc niech wybiera między wy, a pan.
— Przeklęty chłystek! — rzekł. — Co to za puzon? Zapewne muzykus uliczny.
Komisarz odpowiedział z uśmiechem:
— A więc artysta! Uszanuje to stanowisko i chwilowo będę się posługiwał szanownym pan. — I, zwracając się do trappera: — Mam honor przedstawić się panu, jako komisarz policji, Ravenow.
— Dziękuję — odpowiedział chłodno Sępi Dziób.
— A pan, mój panie? — zapytał komisarz.
— Zanim odpowiem, muszę wiedzieć, kim jesz ten drugi pan.
— Ach, jest pan piekielnie ciekawy! Ten pan jest moim bratem. Porucznik rezerwy Ravenow.
— Nie pracuje w policji?
— Nie.
— Muszę prosić, aby wyszedł.
— Niech piorun trzaśnie! — zawołał porucznik, zrywając się z krzesła. — Ile zuchwałości tkwi w takim człowieku!
Porucznik chrząknął i zawołał:
— Zamknij go i każ wychłostać!
Trapper podszedł doń i zagroził, podnosząc prawą rękę jak do uderzenia.
— Powiedz jeszcze słówko, chłystku, a dostaniesz w gębę, że ci się nos wyda balonem! Jeśli przypuszczasz, że możesz tu rozkazywać, bo jesteś oficerem i bratem człowieka, który pragnie mnie wysłuchać, to mylisz się bardzo. Nie pozwolę się nastraszyć, zrozumiano?
— Co znowu! Mam nadzieję, że tego bezwstyd...
— Stój! — przerwał komisarz. — Ani słowa więcej, jeśli nie chcesz się zapoznać z pięściami takiego — no... tego człowieka! To prawda; nie mogę go wysłuchać w twojej obecności. Proszę cię więc zatem, abyś na kilka minut wyszedł. Załatwię się z nim szybko.
— Ach! Mam ustąpić przed tym człowiekiem? — zapytał gniewnie porucznik.
Komisarz wzruszył ramionami.
— Obowiązek służbowy — rzekł.
— Więc nie powinieneś się dziwić, jeśli zupełnie, a nie tylko chwilowo, cię pożegnam. Nasza sprawa, sądzę, jest już wyczerpana?
— Nie mogę nic więcej dodać.
— Więc pozwól, że cię pożegnam!
Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z dumnie podniesioną głową. Ten butny arystokrata nie mógł zrozumieć, że musi ustąpić, z drogi włóczędze. Z właściwą sobie pychą dał to odczuć bratu, gniewnie opuszczając biuro.
Komisarz zdołał się pohamować.
— Strzelba pana! — rozkazał.
Traper wyciągnął strzelbę z futerału i podał komisarzowi:
— Oto ona.
— Pozwolenie na broń!
— Służę!
Sępi Dziób wyciągnął z kieszeni dokument i podał urzędnikowi. Był wystawiony na posiadacza, a zatem nie wspominał nazwiska Sępiego Dzioba.
— Otwórz pan torbę! — rozkazał komisarz policjantowi.
Policjant wyciągnął z torby przede wszystkim sakiewkę, która wydawała się bardzo ciężka. Skoro ją otworzył, okazało się, że pełno w niej złotych monet.
— Skąd pan wziął te pieniądze? — zapytał urzędnik.
— Zarobiłem — odpowiedział zwięźle myśliwy.
— Czym? Muszę wiedzieć, gdyż tyle złota nie bardzo licuje z wyglądem pana.
— Czy mój wygląd ma być również złoty?
— Nie strój pan żartów. Może pan drogo zapłacić! Co jeszcze jest w tym worku?
— Tu? Dwa rewolwery — rzekł policjant.
— Ach! Znów broń!
— Tak. A tu wielki nóż.
— Pokazać!
Komisarz zbadał nóż, następnie rzekł:
— Co to za plamy na klindze? Czy krew?
— Ludzka krew.
— Niech piorun trzaśnie! Zabił pan człowieka?
— Tak. Wielu.
— Gdzie?
— W rozmaitych miejscach.
— Kim byli?
— Nie zwracałem na to uwagi. Ostatni był oficerem.
Ravenow obejrzał go, jak straszydło.
— Człowieku! — zawołał. — Ośmiela się pan wyznać tak spokojnie? Każę pana zakuć w kajdany! Posterunkowy, szukać dalej!
Policjant wyciągnął rozmaite części garderoby, wyrobione z najlepszych materiałów, upiększone złotymi i srebrnymi sznurami, albo galonami.
— Cóż to jest? — zapytał komisarz.
— Ubranie — odpowiedział trapper.
— Skąd je pan wziął?
— Kupiłem.
— Te sznury i galony są prawdziwe; kosztują wiele pieniędzy. Muzykant nie ma środków na kupno takich maskaradowych ubiorów.
— Kto mówi, że to strój maskaradowy?
— Każdy widzi.
— Pah! Ten każdy musi być bardzo głupi. A kto panu powiada, żem jest muzykantem?
— Ten puzon pana.
— O, ten puzon nic nie powiedział! Nie wydał jeszcze ani jednego dźwięku. Kupiłem go dopiero pół godziny temu, tak samo zresztą, jak strój, który noszę.
— Ale co pana skłoniło do takiego przebrania?
— Podoba mi się; to wystarczy.
— Jak się pan nazywa?
— Wiliam Saunders.
— Skąd?
— Z St. Louis w Stanach Zjednoczonych.
— Czym pan jest?
— Zwykle myśliwym w prerii. Podczas wojny jestem kapitanem, a raczej rotmistrzem dragonów Stanów Zjednoczonych.
— Niech diabeł panu wierzy! Czy może pan dowieść? Czy ma pan paszport?
— Oto jest.
— Sępi Dziób wyciągnął z worka stary pugilares, wyjął jakiś papier i podał urzędnikowi. Komisarz przeczytał i rzekł ze zdumieniem:
— Prawdziwy paszport, wystawiony na nazwisko kapitana Williama Saundersa, który z New Orleanu udaje się do Meksyku.
— Mam nadzieję, że rysopis się zgadza.
— Tak; z tym nosem nie może być pomyłki! Ale jakże się pan dostał do Polski, zamiast do Meksyku?
— Byłem już w Meksyku.
— Czy może pan tego dowieść?
— Sądzę. Czy słyszał pan może o niejakim sir Henry Anasowym?
— Znaje się. Czy to nie pełnomocnik rządu angielskiego, który miał dostarczyć broń Juarezowi?
— Tak. Oto jego paszport.
Sępi Dziób wyciągnął drugi papier. Komisarz przeczytał i rzekł, raczej rozczarowany, niż zdziwiony:
— Był pan przewodnikiem i towarzyszem tego Juareza?
— Tak jest. Scoutem Juareza, prezydenta Meksyku.
— Naturalnie, że wiem, kim jest Juarez.
— No, oto jeszcze jeden papier.
Komisarz po przeczytaniu dokumentu przybrał zakłopotaną minę.
— Człowieku! — zawołał. — To nader gorące polecenie prezydenta, napisane po angielsku i francusku.
— Słusznie. A czy zna pan niejakiego sennora, a raczej pana Magnusa?
— Ma pan na myśl naszego przedstawiciela w Meksyku? Cóż takiego?
— Oto!
Sępi Dziób podał czwarty dokument. Komisarz przeczytał, jeszcze raz obejrzał trappera i rzekł:
— Paszport wydany przez tego urzędnika. Skąd pan zna pana Magnusa?
— Byłem u niego na obiedzie.
— Jako zaproszony gość? Ale panie kapitanie, muszę panu powiedzieć, żeś mnie poprostu za nos wodził! Ten strój to chyba meksykański?
— Tak; zwykle jestem ubrany mniej niż skromnie, ale kiedy przychodzi się do posła, wkłada się coś lepszego. Rozumie pan chyba?
— Czy wolno pana zapytać, co go sprowadza do Polski?
— Sprawy rodzinne i polityczne.
— Rodzinne? Czy pan ma tu krewnych?
— Nie krewnych, lecz znajomych.
— Gdzie?
— W Zalesiu. Odwiedzam hrabiego Rodryganda i jego rodzinę.
— Czy mogę wiedzieć, dokąd się pan udaje?
— Do stolicy.
— Ach! W tajnej misji?
— Być może. Widzi więc pan, że nie mogłem odpowiadać w obecności brata pana.
— Stanowczo. Proszę o wybaczenie.
Sępi Dziób kładł z powrotem wszystko do worka, poczem worek i strzelbę przerzucił przez plecy i opuścił pokój. — —
— Co za człowiek! — rzekł komisarz do zdumionych policjantów. Tak dziwacznego osobnika póki żyję, nie widziałem.
— Znów się tłum zbierze!
— Niestety. Jego to bawi.
— Czy nie lepiej wysłać za nim kolegę w cywilu, aby uchronić go przed zbyt wiekiem zbiegowiskiem?
— Istotnie, trzeba go odprowadzić do samego dworca — —


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.