Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 71

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Żywa rozmowa
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻYWA ROZMOWA

Tymczasem w gospodzie działy się rzeczy niesamowite. Keler podsłuchał pytanie Sępiego Dzioba skierowanego do kelnerki, gdzie mieszka minister i doniósł o tym gospodarzowi. Ten, myśląc, że gość ma zamiar urządzić zamach na ministra, pośpieszył na policję, by o tym zameldować. Nie wiedzieli w hotelu, że w międzyczasie Sępi Dziób niczego nie podejrzewając wyszedł z gospody. Nikt nie spostrzegł go wszyscy byli bowiem przejęci myślą ujęcia rzekomego zamachowca.
Skoro gospodarz wrócił z posterunku policyjnego do hotelu, zapytał przede wszystkim o gościa.
— Czy jest jeszcze?
— Tak — odpowiedział starszy kelner. — Jeszcze je śniadanie.
— Nie wolno mu wyjść z domu, dopóki policja się nie zjawi.
— A więc stanę na górze w sieni.
— Nie, ja sam pójdę, — oświadczył gospodarz. — W tak ważnych sprawach trzeba być skrupulatnym.
Wszedł na górę i usiadł na krześle, stojącym w sieni.
Nie minął kwadrans, a nadeszła policja. Przedsięwzięto środki ostrożności. Koło domu i naprzeciwko na trotuarze spacerowali napozór beztrosko tajni ajenci, nie spuszczając wzroku z okien i drzwi gospody. Obstąpiono sień i podwórze, a dorożka czekała za rogiem, aby zawieźć aresztowanego do komisariatu.
Jeden z urzędników wszedł w towarzystwie dwóch kolegów na górę do podejrzanego gościa.
— Czy nie wyszedł? — zapytał po cichu gospodarza.
— Gdzie tam! Wcale się nie pokazywał — brzmiała odpowiedź.
— Gdzie mieszka?
— Numer pierwszy: tam.
Urzędnik podszedł do oznaczonych drzwi. Starszy kelner wysunął się na czoło, party ciekawością, atoli gospodarz ostrzegł:
— Nie odważ się pan iść za daleko!
— Tak gorąco tam chyba nie będzie.
— Co pan wie o temperaturze takiej maszyny, piekielnej, tym bardziej w kształcie puzonu!
Urzędnik powtórnie zwrócił się do gospodarza:
— Opowiadał pan, że ten człowiek rozmawiał z kelnerką? Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli przede wszystkim wejdzie kelnerka.
— Ale jeśli ją zastrzeli?
— Ani mu to w głowie postanie! Prędzejby to nas spotkało. Dziewczyna może wejść, nie budząc jego podejrzeń. Opowie nam przyczem go zastała.
Gospodarz zastosował się do wskazówek i zawołał kelnerkę, która wnet zbliżyła się do drzwi.
Na wielokrotne stukanie nie było odpowiedzi! Weszła więc. Długo dosyć trzeba było na nią czekać. Kiedy wróciła, troska malowała się na jej twarzy.
— No? — szepnął urzędnik. — Co porabia?
— Nie wiem. Nie ma go w przedpokoju, ani w pierwszym pokoju. Zapewne siedzi w sypialni, bo zamknięta.
— Może śpi. Czy nie stukała pani?
— Tak. Ale nie odpowiedział.
— Był zapewne bardzo zmęczony i śpi jak zabity.
— Pukałam tak mocno, że obudziłabym nawet siedmiu braci śpiących.
— Gdzież są jego rzeczy?
— Zaniósł je do sypialni.
— Być może pracuje nad swoim aparatem, a udaje tylko, że śpi. Chodź pani! Ja będę pukał, a pani odpowie.
Policjanci weszli pocichu, kelnerka za nimi. Na stole stały jeszcze talerze po śniadaniu
— Zapukaj pani! — rozkazał urzędnik.
Dziewczyna zastukała, ale napróżno. Zapukała mocniej — z tym samym skutkiem.
— Sam spróbuję — rzekł urzędnik.
Podszedł do drzwi i walił obydwiema pięściami. Nie było odpowiedzi. Rzuciwszy spojrzenie na ulicę, przekonał się, że jest dobrze strzeżona. Zapukał ponownie i zawołał głośno:
— W imieniu prawa, otwórz pan!
Znów odpowiedzią było milczenie.
— Musimy sami otworzyć. Dawajcie wytrych!
Strażnik podał instrument. Urzędnik nachylił się, aby zbadać otwór zamka.
— Niech piorun trzaśnie! — zawołał. — Zatkany!
— Czy wsadził klucz od wewnątrz? — zapytał ktoś.
— Nie. Z tej strony coś wetknął.
— A więc nie ma go tam.
— Zdaje się, że nie.
Każdy po kolei badał otwór. Okazało się, że tkwił tam stalowy przedmiot, którego niepodobna było usunąć.
— Wyszedł — oświadczył jeden z policjantów.
— Uciekł, zniknął! — dodał drugi.
— O nie; sprawa jest gorsza — stwierdził przełożony. I, zwracając się do kelnerki dodał: — Powiedział pani, że udaje się do ministra.
— Tak.
— A więc wymknął się! Chodźcie za mną panowie! Musimy natychmiast pędzić do ministra.
Urzędnicy skinęli na dorożkę, wsiedli i pojechali co koń wyskoczy. —
Ledwo zniknęli, gdy przed gospodą zatrzymał się inny pojazd. Pasażerem, który wysiadł, był Robert Helmer. Nie miał pojęcia o tym, co się zdarzyło, i nie wiedział również, że przechodnie którzy się kręcili tam i z powrotem po trotuarze, są przebranymi ajentami policji i strzegą gospody. Wszedł do izby, i kazał podać sobie szklankę wina.
W kilka minut później nadeszła kelnerka. Poznała go bezwłocznie i podeszła do stolika. Rysy wyrażały zdziwienie i troskę zarazem.
— Pan tutaj, panie poruczniku? A więc to prawda, że pan miał przybyć?
— Owszem. Skąd pani wie? Powiedział to pewien człowiek, którego teraz chcą zaaresztować.
— Aresztować? A to czemu?
— Zamierza podrzucić piekielną maszynę.
— Na miłość Boską! — zawołał Robert, nie spodziewając się, że mowa o Sępim Dziobie.
— Tak, cały dom jest strzeżony, a policja pojechała do ministra.
— Dlaczego?
— Ponieważ zamach miał być na nim dokonany.
— Okropność! Kim jest ten łajdak?
— Amerykański kapitan, który tu pana oczekiwał. Twierdził, że się pan z nim umówił.
— Czy nie miał jakiejś szczególnej powierzchowności?
— Tak. Straszliwie długi nos.
— I policja go istotnie szuka?
— Owszem. Gospodarz doniósł, że przybysz chce zamordować ministra. Ma przy sobie różną broń, a także maszynę piekielną.
— Brednie! A więc poszedł do ministra?
— Tak.
— Nie można tracić ani chwili. Muszę za nim popędzić!
Kurt wyskoczył z gospody, wsiadł w dorożkę i kazał jechać pełnym galopem.
Tymczasem rozmowa Sępiego Dzioba z obu dostojnymi panami dobiegła końca. Polecili mu na pożegnanie przysłać Roberta natychmiast po jego przybyciu, a pozatem czekać na dalsze zarządzenia.
Zadowolony z siebie trapper kroczył po ulicach stolicy. Wprawdzie obrał inną drogę niż poprzednio, ale jego zmysł orientacyjny nie pozwolił mu zbłądzić. Niebawem dotarł do hotelu.
Wszedł do pokoju. Za nim wkroczyli tajni ajenci, których uważał za gości. Jeden z detektywów podszedł do stolika i zapytał:
— Pozwoli pan? Czyśmy się już nie widzieli?
— Idź pan do diabla! — mruknął Sępi Dziób.
— Chwilowo nie usłucham. Jeśli jeden z nas ma iść do diabła, to z pewnością nie ja.
Yankes spojrzał na nieznajomego zdziwieniem.
— Hola, chłopcze, szukasz ze mną zwady?
— Może — roześmiał się detektyw. — Zna pan to?
Po tych słowach wyjął z kieszeni monetę i podsunął trapperowi pod oczy.
— Wynoś się ze swoimi pieniędzmi! — krzyknął myśliwy. — Jeśli jeszcze raz podsuniesz mi pod nos ten mosiądz, ukrócę twoje wybryki raz na zawsze!
— Aha! Nie zna pan tego znaku? To mój dowód. Jestem wachmistrzem tutejszej policji.
Trapper nadstawił ucha. Obejrzał się dokoła i zrozumiał, że ma przed sobą tajnych ajentów.
— Tak! Jest pan policjantem? Pięknie. Ale czemu pan się do mnie zwraca?
— Ponieważ się interesuję panem bardzo. Żądam abyś mi szczerze odpowiedział na pytanie, które panu zadam.
Sępi Dziób znów obwiódł spojrzeniem pokój, poczem rzekł:
— Dziwny z was naród! Nikt nie jest tak skory, do aresztowania, jak wy.
— Tak? Tak pan sądzi?
— Do pioruna! Tak sądzę i odczułem to własnej skórze. Od wczoraj rano już po raz trzeci chcą mnie uwięzić.
— A więc wczoraj już dwukrotnie pana aresztowano? i wykręcił się pan?
— Jak pan widzi.
— No, teraz już pan nie ujdzie!
— A jednak myślę, że tak.
Wachmistrz wyjął z kieszeni żelazne obręcze. Amerykaninowi tego już było za wiele. Podniósł się i zawołał:
— Co? Chcecie mnie w łańcuchy zakuć? Piekło, śmierć i wszyscy diabli! Chcę widzieć takiego, co się ośmieli mnie dotknąć! Co wyrządziłem tym drabom, że osaczają mnie jak zwierzynę?
— Co pan nam wyrządził? — zapytał policjant. — Nam — nic absolutnie. Ale wie pan chyba lepiej od nas, co zamierzałeś wykonać. Nazywa się pan Wiliam Saunders?
— Póki żyję i żyć będę.
— Jesteś kapitanem armii Stanów Zjednoczonych?
— Tak.
— Gdzie pan był teraz podczas nieobecności w gospodzie?
— Na spacerze.
— Gdzie?
Jestem cudzoziemcem. Nie znam ulic.
— Czy nie obejrzał pan czasem mieszkanie pana ministra.
— Być może.
— Jesteś kutym, grzesznikiem! Innyby zbladł, zadrżał w kolanach, dowiedziawszy się, że jego plany obrócone w niwecz. Pan jesteś spokojny.
— Niech mnie pan trochę w tym drżeniu wyręczy.
— Niebawem przestanie pan żartować! Zapierał się pan posiadania innej jeszcze broni. A jednak przywiózł pan strzelbę piorunującą, maszynę piekielną, czy coś w tym rodzaju. Wyznaje pan?
Westman ze zdziwieniem spojrzał na policjanta.
— Strzelbę piorunującą? Maszynę piekielną?
— Tak z mosiądzu, czy też metalu armatniego.
Teraz dopiero Sępi Dziób zrozumiał, co się święci. Z trudem pohamował śmiech.
— Nic o tym nie wiem.
— Przekonamy pana!
— Proszę bardzo.
— Czemu zamknął pan sypialnię:
— Czy zechce mi pan zabronić?
— Nie, ale każę ją panu otworzyć. Pragniemy nawiązać bliższą znajomość z bagażem pana.
— Jestem wszak w pańskiej mocy. Ale ostrzegam pana. Z moją bronią nie każdy umie się obchodzić!
— Nie troszcz się pan o to. Będziemy ostrożni. A więc dawać ręce!
Powiedział to tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. Sępi Dziób usłuchał. Pozwolił sobie nałożyć kajdanki. Zaprowadzono go do numeru pierwszego. Zatrzymano się przed drzwiami sypialni.
— Zamknął pan te drzwi — rzekł wachmistrz. — Poco?
— Nie chciałem, by szukano w moich rzeczach. Czy to nie zrozumiałe?
— Ale nie tylko zabrał pan klucz, lecz nadomiar zatkałeś otwór. Czy tajemnice, które chce pan utaić, są aż tak niebezpieczne?
— Przekonaj się pan!
— Przedtem musi pan otworzyć. Co tkwi w otworze?
— Śruba patentowana.
— Proszę ją wyjąć!
Sępi Dziób wyjął z kieszeni kamizelki cienki pręcik i włożył w otwór zamku. Naciągnął sprężynę i wyjął śrubę.
— Tak, mój drogi! Wyjm pan klucz z tej mojej kieszeni i otwórz drzwi.
Tak się też stało. Drzwi można już było otworzyć. Ale wachmistrz wzbraniał się wejść.
— Stój nie tłoczyć się! — rozkazał. — Należy przypuszczać, że znajdują się tam tajemnicze maszyny i niebezpieczne materiały wybuchowe. Pierwszy niech pójdzie aresztowany. W razie czego on pierwszy zginie.
Cztery ręce chwyciły trappera i popchnęły do sypialni. Dopiero potem weszli ajenci. Wachmistrz obejrzał się uważnie. Przede wszystkim dostrzegł strzelbę. Wziął ją ostrożnie w rękę.
— Co to za broń?
— Strzelba Kentucky.
— Nabita?
— Nie.
— Ale przecież to nie jest żadna strzelba, tylko drąg! Jak można z tego strzelać?
— Tak, pan nie potrafiłby z niej strzelać.
Urzędnik puścił kpinę mimo ucha i ujął za nóż.
— Co to za sztylet?
— Sztylet? Do pioruna! Nóż bowiem różni się chyba od sztyletu?
— Ach, nóż bowie! Czy zakłuwał pan nim ludzi?
— Tak.
— Straszne! A te rewolwery? Czy pan z nich strzelał do ludzi?
— Naturalnie. Świetny lioński towar, doskonale trafiają. Zresztą, nie aresztowano mnie chyba poto, abym miał wykład o broni.
— Cierpliwości. Teraz dochodzimy do sedna sprawy. Niech pan powie, co się tam żółci pod workiem?
— To maszyna piekielna.
— Niech piorun trzaśnie! Przyznaje się pan? Czy nabita?
— Gotowa do wybuchu.
— Do wybuchu? Moi panowie, zalecam największą ostrożność! Trzymać tego człowieka mocno, aby się nie mógł poruszyć. Panie, pytam pana, czym jest nabita ta maszyna?
— Powietrzem.
— A więc gazami wybuchowymi! Czy można dotknąć maszyny tak, aby nie wybuchła?
— Można — odpowiedział poważnie trapper. — Nie ma niebezpieczeństwa.
— Czy można usunąć odzież, leżącą na maszynie?
— Bez obawy!
— Ale jak się doprowadza do wybuchu?
— Po prostu trzeba dąć.
— Dobrze, odwagi, moi państwo! Ja sam dotknę maszyny, narażając się na niebezpieczeństwo.
Rzekłszy to, uchwycił koszulę, spodnie, bluzę i parę skarpetek, leżących na instrumencie. Brał je dwoma palcemi i odkładał z największą ostrożnością. Po chwili straszna maszyna leżała przed nim w całej swej nagości.
Podniósł puzon ostrożnie, niczym bombę o płonącym loncie.
— Lekka, jak zwykły puzon. Tak, gazy wybuchowe są lżejsze od powietrza.
Wachmistrz podniósł puzon za koniec bardzo wysoko, aby zbadać konstrukcję. Naraz części się rozluźniły i cięższa połowa wraz z pokrywą runęła na ziemię.
Poczciwiec był pewny, że maszyna odrazu wybuchnie. Krzyknął i znieruchomiał, oczekując pewnej śmierci. Upadek połowy puzonu spowodował wybuch, lecz zgoła innego gatunku, niż sądził wachmistrz, gdyż, skoro urzędnik wydał przerażony okrzyk, Sępi Dziób nie mógł się dłużej powstrzymać. Wybuchnął takim niezwykłym śmiechem, że zdawało się, iż mury zadrżały. I ten śmiech był tak zaraźliwy, że wszyscy mu zawtórowali. Nie ulegało już bowiem wątpliwości, że rzekoma maszyna piekielna jest zwyczajnym starym puzonem.
Wachmistrz stał w pierwszej chwili osłupiały, Niebawem rzucił na ziemię drugą część instrumentu i huknął na trappera:
— Człowieku, zdaje się, że pan ze mnie kpi!
— A z kogo miałbym kpić?
— Wypraszam sobie! Czy nie przyznał się pan, że masz broń?
— A czy nie mam jej?
— I maszynę piekielną?
— To ona właśnie. Każ pan tylko wygrywać na niej przez długie miesiące.
— Ma być nabita.
— Powietrzem. Czy to nieprawda?
— Miała eksplodować.
— Kiedy się dmie. Czy chce pan zaprzeczyć?
— Człowieku, czy sądzi pan, że jestem pańskim błaznem? Poza piekielną maszyną są wszak inne jeszcze powody do aresztowania pana. Ma pan broń. Czy posiadasz pan pozwolenie?
— Tak. Tu, w przedniej kieszeni fraka.
— Ach! Dawaj pan.
— Wyjm sam, skoroś mnie spętał!
Urzędnik wyciągnął papier i przeczytał. Podał następnym kolegom i rzekł:
— Dokument jest prawdziwy, ale to nie zmienia sytuacji, jak się wnet przekonamy. — I, zwrócony do Sępiego Dzioba, dodał: — Powiedział pan kelnerce, że chcesz iść do pana ministra?
— Tak.
— I że nie będzie pan sobie robił z nim wiele ceregieli?
— Nie. Powiedziałem tylko, że u ministra obejdę się bez ceregieli, skoro mnie doń nie wpuszczą.
— To wybieg!
— Zapytaj kelnerkę.
Wachmistrz zapytał. Przyznała, że aresztowany istotnie tak powiedział, jak teraz podaje. Urzędnik znowu stracił argument.
— Ale to tylko wybieg! Spróbujno pan pójść do ministra. Zobaczysz, czy cię wpuszczą w przyodziewku, w jakim teraz stoisz przede mną.
— Ba! Prędzej puszczą mnie, niż takiego, co stary puzon bierze za maszynę piekielną. Zresztą, mogę panu oświadczyć, że byłem już u pana ministra.
— Kiedy to? — zapytał urągliwie policjant.
— Tuż przed moim powrotem.
— Naturalnie puszczono pana odrazu?
— Tak. Jego Królewska Mość był łaskaw mnie wprowadzić do ministra.
— Obłąkaniec!
Naraz rozległo się u wejścia:
— Obłąkaniec? Prawdę mówi!
Wszyscy się odwrócili. Stał tam Robert, a za nim urzędnicy policji, którzy pośpieszyli ostrzec ministra. Starszy wachmistrz wystąpił naprzód i rozkazał:
— Natychmiast zdjąć kajdanki!
Rozkazowi stało się bezzwłocznie zadość. Wówczas urzędnik zwrócił się do Sępiego Dzioba:
— Panie, stała się panu wielka krzywda. Właściwie winę ponoszą ci, którzy pana posądzili, mianowicie gospodarz i starszy kelner. Może ich pan pociągnąć do odpowiedzialności, przyczem zapewniamy panu nasze poparcie. Ale ja także z wyższego rozkazu proszę pana o wybaczenie i gotów jestem dać panu satysfakcję. Proszę, niech pan powie, jakiego zadośćuczynienia żądasz.
Sępi Dziób rozejrzał się dokoła. Dziwny uśmiech przemknął po jego twarzy.
— Dobrze — odpowiedział. — Muszę otrzymać satysfakcję. Ten pan uznał mój puzon za maszynę piekielną. Żądam, aby przyjął go ode mnie w podarunku przechowywał jako pamiątkę tego ważnego dnia.
Wszyscy się roześmieli. Wtórował nawet tak wspaniałomyślnie obdarowany wachmistrz.
— Więcej pan nie żąda? — zapytał stary wachmistrz.
— Nie. Jestem zadowolony, pragnę tylko być już znowu panem własnej osoby.
I temu życzeniu stało się zadość. Wszyscy obcy opuścili pokój. Został tylko Robert. Dopiero teraz przyjrzał się Amerykaninowi, poczem wybuchnął śmiechem:
— Ależ człowieku, co pana skłoniło do takiej maskarady?
— Takie już mam usposobienie — odpowiedział ze śmiechem trapper.
— W drodze urządzał pan kawały. W Poznaniu aresztowano pana.
Rzeczywiście.
— Hm. Ale co my teraz poczniemy?
— Jeszcze dzisiaj wyruszymy w drogę do Le Havre de Grace do Meksyku. Dzięki wiadomościom pana o Juarezie i Maksymilianie zmieniono i uzupełniono moje pełnomocnictwa. Zalecony mi został największy pośpiech. Przede wszystkim jednak trzeba poczynić zarządzenia konieczne do wyjazdu. —


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.