Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 73

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział W przebraniu
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W PRZEBRANIU.

W porcie stołecznego miasta Brazylii Rio de Janeiro stał na kotwicy niewielki zgrabny parowiec. Widać było, że statek służy osobie prywatnej.
Lekka smuga dymu, wychodząca z komina, wskazywła na to, że napalono już w piecach i okręt wkrótce opuści przystań.
Zbliżał się wieczór. Słońce zaszło. Zapadła ciemność.
Od strony miasta ukazała się na wodzie łódź; płynęła z szybkością strzały. Przy wiosłach siedziało czterech tęgich zuchów. Człowiek, siedzący na środkowej ławce był bez wątpienia marynarzem. Z prawdziwą przyjemnością patrzył na statek niebieskimi, jasnymi oczami; gdy łódź zbliżyła się do parowca, skoczył szybkim ruchem na drabinkę i zaczął wchodzić na górę.
Kapitanie, dwaj panowie chcą z panem pomówić. Słyszeli, że płyniemy do Veracruz...
— I chcieliby, abyśmy ich wzięli ze sobą?
Hm, zobaczymy!
Kapitan podszedł do obydwóch przybyszy
— Nazywam się Wagner — rzekł. Jestem kapitanem tego statku.
— Adwokat Antonio Veridante z Barcelony, ten zaś sennor jest moim sekretarzem, — rzekł jeden z przybyłych. — Słyszeliśmy, że płyniecie do Veracruz. Chcielibyśmy się więc dowiedzieć, czy nie byłby pan łaskaw zabrać nas ze sobą.
— Mam wrażenie, sennores, że to się nie da zrobić.
Adwokat zmarszczył czoło.
— Dlaczegoż to? Zapłacimy dobrze.
— Nie w tym rzecz. Parowiec mój nie przewozi ani pasażerów, ani towarów. Służy do prywatnych celów.
— A więc odrzuca pan moją prośbę?
— Niestety.
— Przykro mi, bardzo, zwłaszcza, że, licząc na dobroć pana, zabraliśmy ze sobą rzeczy.
— Do licha! Może w dodatku odesłaliście panowie łódź, która was tu przywiozła?
— Nie. Na to się nie zgodził wasz sternik. Łódź stoi na drugim brzegu.
— Mam nadzieję, że wkrótce panowie znajdą jakiś statek.
— Chcielibyśmy podzielać nadzieję pana, obawiamy się jednak, że nie prędko się ziści. Jeśli nie przybędę do celu w krótkim czasie, poniosę wielkie straty.
Kapitan spojrzał raz jeszcze na przybyłych. Wyglądali na uczciwych ludzi.
— Wielkie straty? — zapytał. — Czy poniesie je bank, który pan reprezentuje?
— Nie. Osoba prywatna.
— Czy wolno zapytać, kto to taki?
— Hrabia de Rodriganda.
Na dźwięk tego nazwiska kapitan zbliżył się o krok.
— Czy mnie słuch nie myli? Rodriganda? Ten sam, którego zamek rodowy leży niedaleko Manrezy, w Hiszpanii?
— Tak, ten sam.
— O ile mi wiadomo, ma wielkie posiadłości w Meksyku. Panowie posiadają papiery?
— Oczywiście. Chce je pan przejrzeć?
— Nie teraz, później. Statek wypłynie wkrótce, a mam jeszcze sporo spraw do załatwienia. Łódź panów może odpłynąć. Peters!
Podbiegł jeden z marynarzy.
— Zaprowadź obydwu panów do przedniej kajuty. Będziesz ich obsługiwał. Zwalniam cię od innych zajęć.
— Dziękuję, kapitanie! — rzekł marynarz. Potem zwrócił się do obydwu nieznajomych i powiedział łamaną hiszpańszczyzną: — Proszę za mną!
Zaprowadził przybyłych do małej, schludnej kabiny, w której stały obok siebie dwa łóżka.
— Oto kajuta — rzekł. — Niech się panowie rozgoszczą. Przyniosę wody i wszystko, co należy.
Gdy marynarz wyszedł, Cortejo rzekł do Landoli:
— Co to znaczy, sennor Landola? Nazwisko Rodriganda jest mu znane.
— Tak. Musimy być bardzo ostrożni. Gdybyście nie wymienili tego nazwiska, nie byłby nas zabrał.
— Mimo to żałuję, że je wymieniłem.
— Zobaczymy, co będzie dalej.
Po chwili wszedł Peters z wodą i miednicą.
— Byliście długo w Rio? — zapytał Cortejo.
— Trzy dni — brzmiała odpowiedź.
— Skąd płyniecie?
— Z Kap Horn.
— Z Australii?
— Właściwie tak, ale ostatnio byliśmy w Meksyku.
— W którymś z portów zachodnich?
— Nie. Wysadziliśmy pasażerów.
— Czy być może? Przecież kapitan powiedział, że to nie pasażerski statek.
— Powiedział prawdę. Parowiec należy do hrabiego Fernando de Rodriganda.
Obydwaj przyjaciele spojrzeli po sobie z przerażeniem; tego jednak marynarz nie zauważył.
— Fernando de Rodriganda? — rzekł Cortejo starając się odzyskać równowagę. — Znasz tego pana?
— Nie. Nigdy go nie widziałem.
— Sądząc z tych słów, wysadziliście go w Guaymas.
— Tak, ale nie było mnie przy tym. Miałem niedobrego kapitana i z tego powodu opuściłem statek w Valparaiso. W porcie zjawił się ze swym statkiem kapitan Wagner. Musiał wysadzić na ląd ciężko chorego marynarza, ja tedy objąłem jego miejsce.
— A więc dopiero w Valparaiso wsiadłeś na pokład i nie znasz poprzednich losów statku?
— Koledzy opowiadali cośniecoś. Należał do pewnego Anglika. W Indiach Wschodnich kupił go hrabia Rodriganda.
— Jakże się hrabia dostał do Indii?
— Z kapitanem Wagnerem na statku Dziewica Morska.
Wzięto go na pokład u brzegów Wschodniej Afryki. Przebywał w Hararze i uciekł stamtąd. Niedaleko brzegu spotkał Dziewicę Morską. Kapitan zawiózł go do Indii, a potem do Australii, skąd zabrał pozostałych.
— Pozostałych? Któż to taki?
— Kto? Hm. — Marynarz zawahał się. Przyglądał się obydwu nieznajomym w milczeniu.
— Dlaczego nie odpowiadasz? — zapytał Cortejo.
— Bo nic mi dalej niewiadomo.
— No, no, a resztę tak prędko opowiedziałeś!
— O, sennor, jedno się zapomina, drugie pamięta, a zresztą wiele zależy również od pytającego.
Marynarz odwrócił się i poszedł ku drzwiom.
Cortejo spojrzał na Landolę.
— Co to ma znaczyć? Daję głowę, że wie o wszystkim, tylko nie chciał mi powiedzieć.
Landola wzruszył ramionami.
— To wasza wina. Byliście nieostrożni. Poprostu wyskakiwaliście ze skóry, pytając o Rodriganda. Jeżeli nie panujecie nad sobą, lepiej mnie pozostawcie pytania.
— Niepodobieństwo, Formalnie jesteście przecież moim podwładnym. Ale jeżeli nie przesadzacie, będę się miał na baczności.
— Musimy podkreślić, że znamy hrabiego Manuela.
— Dobrze, doskonała myśl. Mam nadzieje, że otrzymamy o planach Zorskiego dostateczne wiadomości i dojdziemy szybko do celu. — —
W kotłach zebrała się wystarczająca ilość pary. Statek podniósł kotwicę i wypłynął na morze. Kapitan stał czas jakiś na pomoście komendanta. Gdy minęli port, zszedł z pomostu, oddając ster w ręce sternika.
Peters podszedł doń i, przykładając dłoń do czapki, rzekł:
— Kapitanie!
— Czego chcesz, mój chłopcze? — zapytał Wagner, przyzwyczajony do serdecznego obejścia podwładnymi.
— Pasażerowie...
— No, cóż ci pasażerowie?
— Hm! Są przeraźliwie ciekawi.
— No, no. O cóż im chodzi?
— Pytają ciągle o statek.
— To nic nie szkodzi.
— I o hrabiego Rodriganda.
— Cóż w tym złego?
— Uderzyło mnie to, że podczas gdy jeden pytał, drugi rozdziawiał gębę, jak wieloryb.
— Cóż w tym dziwnego? Obydwaj znają hrabiego Rodriganda.
— Ach, tak!
— Masz jeszcze jakiś interes? Nie? Więc przyślij ich do mnie i powiedz kucharzowi, że będą jedli ze mną w kajucie.
Odchodząc, Peters mruknął:
— Znają hrabiego! Nie bardzo mi się spodobali. Wyglądają, jak statek piracki, udający, że jest niewinnym statkiem handlowym. W każdym razie nie zaszkodzi mieć ich na oku.
Poczciwy Peters należał do ludzi, którzy nie umieją kryć się i doskonale wyczuwają kłamstwo. Wszedłszy do kajuty, rzekł grzecznie, ale niemal rozkazująco:
— Sennores, do kapitana! Prędko.
— Gdzież jest? — zapytał Landola.
— W swojej kajucie.
— Dobrze! Idziemy.
— Trzeba zabrać papiery.
Peters odszedł. Stanął na uboczu, chcąc obserwować obydwóch. Podszedł doń jeden z marynarzy i mruknął:
— Cóż tak stoisz i patrzysz, jak kot w mysią norę?
— Masz rację. Pilnuję myszy.
— Naprawdę?
— Tak. Dwóch naraz.
— Aha! Może raczej szczurów lądowych?
— Zgadłeś. Uważaj!
Latarnie okrętowe oświetlały obydwóch mężczyzn. Landola szedł naprzód, za nim podążał Cortejo.
— Widzisz? — zapytał Peters towarzysza.
— Co?
— Jeden jest marynarzem.
— Skąd wiesz?
— Poznaję po chodzie. Marynarz ma inny chód, niż szczur lądowy. Powiedziałem im, żeby poszli do kapitana. Gdyby obydwaj byli szczurami lądowymi, zapytaliby, gdzie jest kajuta.
— Może wiele podróżowali?
— To nie ma znaczenia. Na naszym pokładzie nie byli jeszcze nigdy, Tylko doświadczony wilk morski potrafi wśród ciemności wieczora odnaleźć na obcym statku prywatnym, kajutę kapitana.
— Dlaczego zwracasz na to uwagę?
— Nie wiem. Nie cierpię tych dwóch ananasów! — —
Landola maskowałby się z pewnością lepiej, gdyby przypuszczał, że poczciwy Peters jest tak przenikliwy.
Gdy weszli do kajuty, kapitan siedział nad szklanką wina. Rzekł do nich serdecznie:
— Jeszcze raz witam was na pokładzie, sennores! Załatwmy naprzód niemiłe formalności. Przypuszczam, że papiery macie panowie w porządku.
— Oczywiście, sennor capitano — rzekł Cortejo, — wyciągając obydwa paszporty.
Wagner przejrzał dokumenty i oddał z powrotem.
— Właściwie obowiązany jestem trzymać papiery przy sobie pod kluczem. Ale nie chcę być takim formalistą. Zwracam papiery. Siadajcie panowie!
Ukłonili się i usiedli. Rozmowa z początku nie bardzo się kleiła; dopiero pod wpływem sutych potraw i wina języki się rozwiązały.
Corejo i Landola nie mogli się doczekać chwili, w której kapitan zacznie mówić o Rodrigandzie. Nareszcie...
— Sennor Veridante, powiedział pan, że jesteś pełnomocnikiem hrabiego Rodrigandy — rozpoczął Wagner. — Więc zna pan rodzinę Rodrigandów?
— Ależ doskonale.
— Chciałbym się o tej rodzinie dowiedzieć pewnych szczegółów. Może mi pan powiedzieć, z kogo się obecnie składa?
— Ależ jak najchętniej. Dziś można, niestety, mówić tylko o dwóch jej członkach: o hrabim Alfonsie, który mieszka w Madrycie, i o kontesie Rosecie, która mieszka w Polsce. Jest żoną lekarza Zorskiego.
— A więc to mezalians?
Cortejo wzruszył ramionami.
— Hm, to jeszcze kwestia, co rozumiemy przez mezalians. Wiedza i sława tego lekarza są tyle warte, co korona hrabiowska.
— A więc zna pan Zorskiego? — zapytał Wagner z radością. — Słyszałem o nim wiele. Czy może mi go pan opisać?
— Oczywiście. To człowiek wysoki, barczysty, ma atletyczną budowę — prawdziwy olbrzym.
— Tak jest istotnie. Gdzie go pan poznał?
— W Rodrigandzie. Wybawił hrabiego Manuela z ciężkiego i bolesnego cierpienia. Zapewne przy tej sposobności poznał hrabiankę.
— Znał pan również hrabiego Manuela?
— Od dawna.
— O ile wiem, pełnomocnikiem jego był wtedy niejaki Cortejo.
Cortejo udał, że nazwisko to jest mu niemiłe, nienawistne. Po chwili odparł:
— Tak, Cortejo załatwiał drobne, bieżące sprawy. W ważniejszych jednak sprawach ja miałem zaszczyt gościć w Barcelonie pana hrabiego.
— Ach tak? Znał pan tego Corteja?
— Lepiej niż tego pragnąłem.
— To brzmi niezbyt dla niego pochlebnie.
— Nie powiem, żebym go nienawidział, ale pogardzam nim. Uważałem i uważam, że ten Cortejo zdolny jest do każdego szelmostwa.
Kapitan rzekł:
— I ja o tym słyszałem. Czy nie ma brata w Meksyku?
— Owszem. Ten nazywa się Gasparino, tamten Pablo.
— Cóżto za człowiek ten Pablo?
— Awanturnik, szubrawiec. On jest przyczyną mej podróży do Meksyku. Jadę, aby mu nieco popatrzeć na brudne palce.
Kapitan zamyślił się. Po chwili z lekka skinął głową i rzekł:
— Życzę dużo szczęścia. Uważam Pabla Corteja za patentowanego łotra. Dowiedziałem się o nim ciekawych szczegółów.
Cortejo udał zdziwienie:
— Co pan może powiedzieć o nadużyciach tego człowieka? Nie wątpię, że pan rozumie, jak cenne są dla mnie pańskie informacje.
— Czy nie zwróciła uwagi panów nagła śmierć hrabiego?
— Owszem — odparł Cortejo. — Opowiadano że dostał ataku apoplektycznego. Ne bardzo mi się w to chce wierzyć.
— Dlaczegoż to?
— Nie łatwo na to odpowiedzieć, sennor. Nie na wszystko można odpowiedzieć.
— Jest pan człowiekiem bardzo ostrożnym. Jakże to jednak pogodzić z pewnymi podejrzeniami, jakie pan rzuca z faktem, że jest pan pełnomocnikiem hrabiego Alfonsa?
Cortejo uśmiechnął się porozumiewawczo.
— Sądzi pan, ze hrabia Alfonso ma z tym podejrzeniem coś wspólnego? Może to i racja. Ale chcę odpowiedzieć na pańskie pytanie. Postanowiłem zbadać tajemnicę zamku Rodriganda; mogę to uczynić tylko przy ciągłym kontakcie z zamkiem. Dlatego zgodziłem się zostać pełnomocnikiem hrabiego, tak samo, jak byłem kiedyś pełnomocnikiem poczciwego hrabiego Manuela.
Kapitan nie mógł dłużej panować nad sobą i przerwał z ożywieniem:
— W takim razie muszę panu zdradzić tajemnicę: jest pan u celu!
— Czy mnie słuch nie myli? A więc pan mógłby mi być pomocny? W każdym razie podziwiam pańską dokładną znajomość stosunków, panujących w rodzinie Rodrigandów. Biada winnym, gdy się nareszcie wszystko wyjaśni!
Podniósł się z miejsca i tak doskonale udawał entuzjazm, że porwał kapitana. Wagner również zerwał się z krzesła, wyciągnął do Corteja ręce i zawołał:
— Doskonale, chcę być z panem zupełnie szczery! Czy wie pan do kogo należy ten statek? Do hrabiego Fernanda de Rodriganda.
— To być nie może! Hrabia przecież nie żyje!
— Skądże znowu? Żyje!
— Co? Żyje? Hrabia Fernando żyje? Na miłość Boską, gdzież jest?
— Tylko cierpliwości! — rzekł kapitan, mimo, że sam odczuwał zniecierpliwienie. — Opowiem jeszcze więcej. Czy wiadomo panu kto żyje jeszcze, oprócz hrabiego? Zorski i domniemany dziedzic hrabiego — Mariano. Rozmawiałem z nim, spędziliśmy razem na tym statku sporo czasu.
— Niech pan opowiada, sennor! Albo niech mi pan raczej pozwoli stawiać pytania!
— Ależ chętnie! Niech pan pyta.
— Znam historię Zorskiego, aż do chwili jego wyjazdu z Hiszpanii. Poco wyjechał do Meksyku?
— Aby odnaleźć niejakiego Landolę. Nazwisko to jest panu zapewne nieznane?
— Nie, nie znam go. Cóż to za człowiek?
— Nazywa się Henrico Landola; jest kapitanem. W rzeczywistości to sławny Grandeprise, komendant statku pirackiego „Lion“. Zapewne znacie panowie jego historię?
— Tak, przypominam sobie — odparł Cortejo.
— Właściwymi sprawcami — ciągnął kapitan — są dwaj bracia Cortejowie. Ten przeklęty Landola jest ich zausznikiem i wykonawcą zleceń. Starłbym na miazgę, gdyby mi się kiedyś udało dostać go w swe ręce.
— Na nic lepszego nie zasłużył — zauważył Landola.
Kapitan ciągnął dalej:
— Znacie może niejaką Klaryssę, która przebywa obecnie w Rodrigandzie?
— Owszem — odparł Cortejo.
— Gasparino Cortejo poślubił ją w tajemnicy. Powiła syna. Rodzice chcieli, aby syn ten został hrabią Rodriganda i dlatego podstawili go, jako dziecko hrabiego Manuela.
— To wprost nie do wiary!
— Ale prawdziwy syn hrabiego znalazł się również. To niejaki Mariano.
— Mariano miał zostać sprzątnięty, uratowano go jednak. Przybył z Zorskim do Meksyku. Jednak już przedtem dokonano zbrodni. Hrabia Fernando zmarł. W istocie zapadł tylko w letarg pod wpływem trucizny. Słyszał i widział wszystko. Pochowano go, potem wyciągnięto z grobu i ukrytego w koszu zawleczono na brzeg; tam wziął go Landola na pokład statku i sprzedał do Harraru, jako niewolnika.
— Szatański pomysł! Jakże mu było w Hararze?
— Bardzo źle. Spotkał jednak znajomego.
— Spotkał znajomego w Harrarze, w tym kraju, którego nie dotknęła stopa Europejczyka?
— Tak. Niejakiego Mindrella z Manrezy. Bywał często w Rodrigandzie.
Obydwaj obcy pobledli pod szminką; kapitan nie zwrócił na to uwagi. Po chwili Cortejo zapytał:
— Jakże się ten człowiek dostał do Harraru?
— Tak samo, jak hrabia. Cortejo oddał Mindrella również w ręce Landoli, a ten go sprzedał do Wschodniej Afryki.
— Dziwne są drogi Opatrzności! — rzekł Cortejo, rozkładając ręce.
— To jeszcze nie wszystko. Pewnego dnia handlarz przywiózł piękna, białą niewolnicę. Spodobała się sułtanowi Harraru — chciał ją kupić. Ponieważ, nie znała języka i należała do rasy białej, sprowadzono hrabiego, który miał zostać tłumaczem.
— Czy ją zrozumiał? — zapytał Cortejo, trzęsąc się z ciekawości.
— Owszem zrozumiał ją odrazu — rzekł kapitan. — Po kilku pytaniach wymieniła nawet nazwisko hrabiego. To coś w rodzaju cudu. Zgadnijcie panowie, kim była ta niewolnica?
— Powiedz pan!
— Jeżeli panowie znają tak świetnie stosunki rodu Rodrigandów, wiedzą z pewnością coś niecoś o hacjendzie del Erina. Właściciel tej hacjendy, Pedro Arbellez ma córkę imieniem Emma. Ona była tą niewolnicą. Od niej też dowiedziałem się, gdzie można znaleźć resztę ludzi.
— Do licha! Istny z pana wilk morski! Wielka to sztuka określić położenie małej wysepki pośród nieskończonego oceanu na podstawie opowiadań dziewczyny, płynącej w tratwie, którą porwały fale.
— Nie moja w tym zasługa — odparł Wagner. — To Zorski określił wysokość i szerokość wyspy, nie posługując się żadnym instrumentem. Emma zapamiętała stopnie szerokości zupełnie przypadkowo.
— Ach, tak! — odparł Landola.
Kapitan spojrzał na zegarek i wstał.
— Dziękujemy z całej duszy! — rzekł Cortejo. — Słowa pańskie wywarły na mnie głębokie, niezatarte wrażenie.
— Tak, sennores, idźcie teraz do kajuty i prześpijcie się. Jutro rano musimy jeszcze pomówić o całej sprawie. Tymczasem dobranoc!
— Dobranoc, sennor!
Wróciwszy do swojej kajuty. Cortejo i Landola rozprawiali jeszcze długo na temat informacji kapitana. Tymczasem Peters stał niedaleko kajuty, oparty o komin i patrzył w gwiazdy. Nie wiedział, czy się ma myślami swymi podzielić z kapitanem. Usłyszawszy kroki, odwrócił głowę. Tak, kapitan Wagner odbywał swój codzienny przegląd statku. Peters podszedł, zasalutował i rzekł:
— Kapitanie!
Czego chcesz, mój synu?
— Czy wolno zapytać, kim są nasi dwaj pasażerowie?
— Dlaczego nie spytasz o to sternika?
— Panie kapitanie, to jakaś nieczysta sprawa!
— Dlaczego? Jeden jest adwokatem, drugi to jego sekretarz.
— Nie wierzę! Może jeden z nich jest adwokatem, co do drugiego jednak, jestem pewien, że to marynarz.
— Och! Skądże ta pewność?
— Wśród ciemności znalazł sam kajutę pana kapitana, nikogo o nią nie pytając.
— Ach, tak! — rzekł kapitan. — Widzę z tego, że ci się te dwa ptaszki nie podobają.
— Zupełnie mi się nie podobają, panie kapitanie.
— Oświadczam więc, że to ludzie bardzo wykształceni i godni szacunku, Podejrzenia twoje są bezpodstawne. Mam nadzieję, że nie będziesz mnie już nimi dręczyć.
— Rozkaz, panie kapitanie!
Peters odwrócił się niechętnie i wrócił do swojego hamaku. Dotrzymał słowa, danego kapitanowi, ale nie spuszczał z oka podejrzanych pasażerów. —
Minąwszy obwarowany cypl górski San Juan d‘Ulloa, statek zawinął wreszcie do Veracruz.
Obydwaj pasażerowie stali z pakunkami na pokładzie, przygotowani do wyjścia na brzeg. Obok stał kapitan.
— A więc panowie prosto do Meksyku? — zapytał adwokata.
— Tak — odparł Cortejo. — Jeśli tam nie znajdziemy hrabiego Rodriganda, ruszamy do hacjendy del Erina.
— Tą samą drogą uda się mój goniec. Szkoda, że nie może się do was przyłączyć. Wyślę go jutro.
Dopłynęli na łodzi do brzegu, umieścili pakunki w komorze celnej i udali się piechotą do agenta Gonsalva Verdilla, którego mieszkanie znał Landola, Zameldowali się, jako obcy, przyjął ich więc, nie siląc się na grzeczność.
— Czym mogę służyć, sennores? — zapytał.
— Chcielibyśmy otrzymać pewną drobną informację — odparł Landola.
— O kogoż chodzi?
— O niejakiego Henrica Landole, kapitana piratów.
Agent zbladł, spojrzał ze zdumieniem i wyjąkał:
— Nie rozumiem was, sennor.
— Ależ rozumiesz doskonale, stary łotrze!
Agent oblał się potem przerażenia.
— Zapewniam was, sennor, że nie wiem o kim mówicie! — zawołał.
— O kim mówię? O sobie! Czy naprawdę jestem tak dobrze przebrany, że mnie nie poznajesz?
Landola mówił przedtem głosem zmartwionym, teraz nadał głosowi zwykłe brzmienie. Na pobladłe policzki agenta wróciły rumieńce. Wyciągnął przyjaźnie rękę. Landola uścisnął ją i rzekł:
— Musiałem się zmienić niebywale, jeżeliś nie poznał we mnie swego starego kapitana.
— Sennor capitano, rodzony brat was by nie poznał! — zapewniał agent.
— W takim razie nie poznajesz także, kim jest mój towarzysz?
Verdillo popatrzył badawczo na Corteja, nie poznał go jednak. Potrząsnął więc głową i rzekł:
— Nie widziałem go nigdy.
— Ależ przeciwnie, widywałeś często, mój przyjacielu — rzekł Landolla. — W Barcelonie.
— Nie przypominam sobie.
— To przecież sam właściciel.
Agent załamał ręce.
— Sennor Cortejo? Czy być może? Nie, co za zmiana! To wielka sztuka tak się zmienić!
— Konieczność wymagała — rzekł Landola. — Czy możesz nam udzielić jakichś informacyj o sennorze Pablu, lub sennoricie Józefie?
— Nie.
— Do diaska! Dlaczego?
— Otrzymałem od sennority list, który miałem wysłać do sennora Gasparina Cortejo. Zaopatrzyłem go numerem 87. Czy list doszedł?
— Tak — odparł Cortejo. — Otrzymałem na dwa dni przed naszym wyjazdem.
— Od tego czasu nie dotarły do mnie żadne wiadomości. W stolicy pełno Francuzów.
— Do kroćset! W takim razie nie można być pewnym dnia, ani godziny.
— Tak, trzymają wszystkich ostro. Imienia Corteja w każdym razie nie należy głośno wymieniać.
— Ani mi to w głowie! Nazywam się Antonio Veridante, jestem pełnomocnikiem hrabiego Alfonsa de Rodriganda. A to mój sekretarz. Zapamiętaj to sobie na wszelki wypadek.
Agent zanotował nazwisko i rzekł:
— Muszę wam jeszcze coś zameldować, sennores. Od kilku tygodni bawi tu człowiek, który codziennie pyta, czy nie było listu od sennora Corteja z Hiszpanii. Pokazał mi pełnomocnictwo podpisane przez Pabla Corteja, który upoważnia go do odbioru listu. Zjawia się niesłychanie punktualnie o... — agent spojrzał na zegarek i dodał: — Za minutę powinien tu być.
— Jestem bardzo ciekaw — rzekł Cortejo.
Ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, rozległo się krótkie pukanie. Na odpowiedź agenta: — Wejść! — stanęła w drzwiach długa, koścista postać. Był to strzelec Grandeprise.
— Nie było żadnego listu? — zapytał uprzejmie.
Na widok przyrodniego brata, którego poznał natychmiast, Landola zacisnął pięści. Opanował się jednak i rzekł do strzelca nieco zmienionym głosem:
— Napróżno czeka pan na list z Hiszpanii, sennor. Gasparino Cortejo wysłał nas, byśmy osobiście pertraktowali z jego bratem. Ponieważ przebywał pan z nim razem, wiadomo sennorowi z pewnością, gdzie się znajduje?
— Jest u sennora Hilaria w klasztorze della Barbara w Santa Jaga. Tam miałem mu list przywieźć.
— Zanim zapytam — wtrącił adwokat — czy będzie pan łaskaw zaprowadzić nas tam, zechce pan powiedzieć, czy należysz do zwolenników Corteja?
— Nie. Nie uprawiam polityki.
— Jakże więc sennor zetknął się z pretendentem?
— Znalazłem go rannego nad Rio Grande del Norte i uleczyłem.
— Czego tam szukał?
— Pewien Anglik przywiózł Juarezowi złoto broń. Sennor Cortejo chciał jedno i drugie odebrać. Przy tej okazji doszło do walki z Indianami; Indianie zranili go w oczy. Leżał na trawie, nic nie widząc. W takim stanie znalazłem go później.
— Mój Boże — zawolał Cortejo. — Więc oślepł?
— Niezupełnie. Jedno oko jest bezwątpienia stracone, lecz drugie uratowaliśmy przy pomocy, cudownego zioła.
Grandeprise opowiedział, jak wraz z Cortejem przybył do hacjendy del Erina, znajdującej się w posiadaniu Misteków, jak się udało oswobodzić Józefę i uciec wraz z nią.
— Dlaczego pan mu pomógł?
— Muszę wyznać szczerze, że towarzyszyłem Cortejowi jedynie dlatego, że obiecał mi spotkanie z niejakim Landolą, którego szukam od lat. Cortejo oświadczył, że oczekuje listu z Hiszpanii; brat ma go poinformować o miejscu pobytu Landoli. Po ten właśnie list przybyłem tutaj.
— Więc tak panu zależy na Landoli? Czegoż od niego chcecie?
— O tym tylko on się dowie.
— Nie musi to być nic dobrego, skoro nie ma pan chęci odkryć swych zamiarów.
Grandeprise wzruszył ramionami.
Zabrał głos Landola:
— Jeżeli sennor zechce nam towarzyszyć do klasztoru della Barbara, ujrzy Landolę. Naznaczyliśmy mu tam spotkanie. Przybędzie do klasztoru w tym samym dniu, co i my.
— Dobrze. Zaprowadzę was.
— Przedtem jednak zboczymy na krótko do Meksyku.
— Na to nie mam czasu.
— W takim razie nie spotka pan Landoli.
Strzelec obrzucił badawczym spojrzeniem obu nieznajomych. Potem uderzył kolbą o ziemię i rzekł:
— Możliwe, że sennores mają zamiar mnie podejść. Oświadczam jednak, że to raczej wam przy niesie szkodę. Zgadzam się na jazdę do Meksyku. Kiedy ruszamy?
— W najbliższej przyszłości. Czy Francuzi zbudowali jakąś kolej na terenie, który mamy przebyć?
— Owszem. Potrzebna im jest do wywożenia żołnierzy z Veracruz, gdzie szaleje żółta febra. Jedzie się niedłużej niż dwie godziny. Prowadzi przez La Soledad do Lomalto.
Kiedy Garndeprise wyszedł z pokoju rzekł Cortejo:
— Czego od was chcieć może? — Dlaczego nie zdemaskowaliście się przed nim?
— Pah! Nie mam wcale ochoty dostać kulką w łeb, lub bagnetem w bok.
— Do licha! Więc ten człowiek jest do tego stopnia niebezpieczny? Znacie go?
— Doskonale! To przecież mój brat.
Cortejo rozdziawił gębę.
— To wasz brat? I dybie na wasze życie?
— Tak, od dwudziestu lat szuka mnie, aby się zemścić.
— Za co?
— Za co? Hm, to do rzeczy nie należy.
— Po czyjej stronie jest właściwie prawo?
Musicie wiedzieć, że po jego. Pozbawiłem go ojcowskiej schedy.
— Pakując mu kulę w łeb, pozbędziecie się go na zawsze.
— Ani mi się śni! Spróbuję połączyć przyjemne z pożytecznym. Będę miał przyrodniego brata za przewodnika.
— A więc to brat przyrodni? W takim razie nie warto się z nim cackać. Śpieszmy do urzędu celnego. Trzeba jak najprędzej opuścić to gniazdo zarazy.

∗             ∗

Wkrótce po przybyciu statku kapitana Wagnera zawinął do przystani drugi parowiec i zarzucił kotwicę w pobliżu.
Wagner załatwił formalności okrętowe i wydał rozkazy. Miał zamiar wyjść na ląd; febra, szalejąca w mieście, nie odbierała mu ochoty do przechadzki. Polecił spuścić na wodę szalupę. Przy drabince znalazł się obok Petersa. Zobaczywszy go, zapytał z niechęcią:
— No i cóż, mój chłopcze, pomyliłeś się do tych dwóch obcych?
— Nie, kapitanie.
— Nie? — zapytał kapitan zdumiony i dotknięty.
— Miałem rację. Jeden z nich to marynarz, obydwaj zaś są oszustami. Mogę tego dowieść.
— W jakiż sposób?
— Czy ktoś, kto nosi fałszywe nazwisko, nie jest oszustem?
— Przeważnie tak. Ale czy dotyczy to naszych podróżnych? Paszporty mieli w porządku.
— Być może. Sam na sam jednak posługiwali się innymi nazwiskami.
— Słyszałeś je?
— Owszem, kilkakrotnie, i to wyraźnie. Sekretarz nazywał adwokata sennorem Cortejo, adwokat zaś sekretarza kapitanem, lub sennorem Landolą.
Wagner odskoczył, jakby go ktoś zmierzył pięścią w pierś.
— Łotrze, dlaczego mi o tym nie zameldowałeś?
— Meldowałem dwukrotnie, ale pan kapitan zabronił przecież mówić o tych ludziach. Wiem, że powinienem słuchać.
— Przeklęta historia!
Kapitan wszedł na pokład i zaczął przemierzać go wielkimi krokami.
— Ach! Teraz mi się wiele wyjaśnia! — mniemał. — Dlatego byli tak dobrze poinformowani o sprawach Rodrigandów. Zachowałem się jak idiota, jak sztubak. Trzeba to koniecznie naprawić. Hola, Peters!
Peters podbiegł, zasalutował.
— Włóż prędko odświętną bluzę; pójdziesz ze mną na ląd. Czy potrafisz poznać tych dwóch ananasów?
— Poznam z odległości dziesięciu mil.
— Śpiesz więc! Musimy ich odnaleźć!
Peters, zachwycony, że kapitan go wyróżnia zabierając ze sobą, oddalił się. Po chwili wrócił przybrany odświętnie.

Wsiedli do szalupy i podpłynęli do brzegu. Przy lądowaniu wzrok kapitana padł na wielkie, rozległe cmentarzysko, pełne grobów.
— To cmentarz Francuzów, — rzekł — których pod tutejszym tropikalnym niebem strawiła gorączka. Te lekkomyślne bestie nazywają go jardin d‘acclimatation — ogrodem aklimatyzacji.
— Tak, kto tu leży, ten się już zaaklimatyzował — mruknął Piers.
Poczęli przeszukiwać miasto. Obiegli kilkakrotnie wszystkie ulice. W urzędzie celnym dowiedzieli się, że niejaki Antonio Veridante zgłaszał się z pakunkami.
Weszli znowu do gospody, w której byli przed chwilą, szukając Corteja i Grandeprise‘a. Kapitan był rzetelnie zmęczony.
— Odpoczniemy przez chwilę — rzekł, podchodząc do jedynego wolnego stolika.
Podszedłszy bliżej, omal nie cofnął się w najwyższym przerażeniu. Przy stoliku siedziało dwóch mężczyzn. Wagner zląkł się jednego z nich, starszego wiekiem od towarzysza. Człowiek ten ubrany był w zwykły strój strzelecki. Nos kolosalnych rozmiarów sterczał mu między oczami, jak kij potężny.
Zmieszanie kapitana nie uszło uwagi „nosala“. Ściągnął usta, wypluł grubą smugę brunatnego soku tytoniowego, pociągnął olbrzymi haust wina i rzekł:
— Nie bójcie się, sennor, on wam nic złego nie zrobi. To najpotulniejszy nos na świecie.
Wagner roześmiał się.
— Więc mogę tu spokojnie usiąść?
— W imię Boże! Od mego nosa nie dostaniecie febry.
Towarzysz „nosala“ wyglądał tak dostojnie, że Wagner skłonił się mechanicznie i zameldował krótko:
— Kapitan marynarki, Wagner.
— Porucznik Helmer — brzmiała odpowiedź.
Nosal przedstawił się również
— Kapitan dragonów, Sępi Dziób.
Wagner nie mógł sobie zdać w pierwszej chwili sprawy, czy to nie żarty; nie miał czasu na zastanawianie się — przyglądał się tylko porucznikowi. Zwróciło to uwagę Helmera, który rzekł z uprzejmym uśmiechem:
— Mam wrażenie, żeśmy się kiedyś widzieli.
— Wątpię, sennor. Jest pan jednak niesłychanie podobny do pewnego mego towarzysza, który nosi w dodatku pańskie nazwisko.
Na twarzy Roberta pojawił się wyraz wielkiego napięcia.
— Skądże pochodzi ten towarzysz?
— Z Zalesia, niedaleko Poznania.
Rozmowa toczyła się dotychczas w języku hiszpańskim; wielka radość jednak, podobnie jak wielki ból, szuka zwykle wyrazu w mowie ojczystej. Robert skoczył więc na równe nogi i zawołał po polsku:
— To mój ojciec! Pan zna mego ojca? Co za niespodzianka!
— Pan jest Polakiem? — zapytał Wagner również po polsku.
— Oczywiście, panie kapitanie, gdzie pan spotkał mego ojca? Gdzie się pan z nim rozstał, gdzie teraz przebywa?
— Tego dokładnie nie wiem; w każdym razie w Meksyku. Przybyłem tu na swym statku, aby ojca pańskiego i jego towarzysza zawieść do ojczyzny.
Usiedli. Robert zaczął prosić:
— Panie kapitanie, proszę o wiadomości o ojcu.
— Chętnie, drogi panie, proszę jednak o nieco cierpliwości. Wszedłem tu tylko na szklankę wina, poluję bowiem na kogoś. Szukam dwóch złoczyńców. Muszę ich schwytać.
— Złoczyńcy? Cóż uczynili?
— Co uczynili? Ci ludzie... Pan z pewnością zna tych łotrów! To Landola i Gasparino Cortejo.
Robert pobladł z radości.
— Landola i Gasparino Cortejo? Szuka ich pan tu, w Meksyku, w Veracruz?
— Tak jest, panie poruczniku. Stoi przed panem największy osioł, jakiego kula ziemska kiedykolwiek nosiła. Wiozłem obu na swym statku z Rio de Janeiro, nie przeczuwając, kim są. Ten zwyczajny marynarz nabrał co do nich podejrzenie, zwrócił na nich moją uwagę, ale nie dawałem wiary. Dopiero wtedy dowiedziałem się, kim są, gdy opuścili statek. Szukam ich teraz po wszystkich knajpach i ulicach, ale napróżno.
Robert słuchał uważnie, po chwili rzekł:
— Jest pan przekonany, że to byli Cortejo i Landola? W takim razie przybyli tutaj, by dokonać pewnego pociągnięcia, do którego nie możemy dopuścić. Ma pan rację. Teraz nie czas na rozmowy! Musimy dostać w swe ręce tych obydwu łotrów. Jakże byli ubrani?
Kapitan opisał dokładnie ich ubiór i wygląd zewnętrzny.
— To chwilowo wystarczy — rzekł Robert — reszta na później. Przeszukał pan całe miasto?
— Tak. Niestety, bez rezultatu.
— Był pan na dworcu?
Poczciwy kapitan stropił się.
— Na dworcu? O tym nie pomyślałem.
— Nie pomyślał pan? — zapytał Robert ze zdumieniem. — Sądzę, że przede wszystkim należało zasięgnąć języka na dworcu. Komu śpieszno, ten nie jedzie konno, ani dyliżansem, tylko koleją. Ruszajmy więc na dworzec! — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.