Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 75

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Straszliwe przeżycie
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
STRASZLIWE PRZEŻYCIE

Gdy Robert Helmer, Sępi Dziób, kapitan Wagner i marynarz Peters przybyli na dworzec w Veracruz, zauważyli na peronie francuskiego żołnierza. Przepaska na ramieniu wskazywała, że to zwrotniczy kolejowy.
Robert podszedł doń i zapytał po francusku:
— Pracujecie tutaj, kolego?
— Żołnierz wyczuł instynktownie, że stoi przed nim oficer, przebrany w strój cywilny.
— Tak jest, monsieur, — odparł uprzejmie. — Jestem ranny. Czekam na okręt, który ma mnie zawieźć do ojczyzny. Tymczasem zarabiam po parę centymów na tytoń.
— Robert sięgnął do kieszeni i dał mu pięciofrankówkę.
— Macie, kolego, będziecie za to mogli kupić sporo tytoniu. Od której pracujecie dziś na dworcu?
Żołnierz wziął monetę i zasalutował.
— Dziękuję, monsieur. Wyprawiłem już trzy pociągi.
— Kiedy odszedł ostatni?
— Przed jakąś godziną, do Lomalto. To ostatnia stacja.
— Czy były w pociągu osoby cywilne?
Żołnierz zrobił figlarną minę i chytrze zmrużył oczy.
— Właściwie nie.
— A niewłaściwie?
— Tego nie wolno mi zdradzić, jestem zwrotniczym; zabrał ich zaś mój przełożony.
— Dobrze. Więc formalnie nie zabrał nikogo. A naprawdę ile było osób?
— Tylko trzy.
— Jakże wyglądali?
Żołnierz opisał całą trójkę. Gdy skończył, kapitan Wagner rzekł:
— Oni, bezwątpienia oni! Nie wiem tylko, kto ten trzeci. Nie było go na pokładzie.
— Dowiemy się i o tym — rzekł Robert. Kiedy odchodzi następny pociąg?
— Dopiero za trzy godziny. Musimy czekać na lokomotywę z Lomalto. Przywiezie pociąg, pełen żołnierzy.
— A przedtem nie odchodzi żaden towarowy?
— Nie.
— Dziękuję wam, kolego.
Robert odszedł wraz z towarzyszami.
— A więc umknęli! — zawołał kapitan, zgrzytając zębami. — To moja własna wina, tylko moja! Co robić?
— Musimy być cierpliwi, drogi przyjacielu, — uspakajał Robert. — W każdym razie nie ulega wątpliwości, że wyjechali do Meksyku. Jadę za nimi następnym pociągiem. Niestety, tracę trzy godziny. Mam jednak nadzieję, że ich spotkam w Meksyku.
— Ach, mam wyprawić gońca do stolicy i do hacjendy del Erina. Chcę przez niego przesiać raporty okrętowe — rzekł Wagner. — Czy pozwoli pan, panie poruczniku, aby się przyłączył do pana?
— Chętnie. Oczywiście pod warunkiem, że mi nie będzie zawadą.
— O to się nie lękam. Zgodziłby się pan na mego Petersa?
— Ależ chętnie. Zna chyba naszych zbiegów?
— Lepiej ode mnie. No i cóż, Peters?
Zapytany nie ukrywał zadowolenia.
— Chciałbym bardzo, panie kapitanie.
— Rozumiesz trochę po hiszpańsku, co?
— Tak. Mogę się od biedy rozmówić.
— Umiesz parę słów po francusku?
— Akurat tyle, aby powiedzieć, jak bardzo kocham Maksymiliana.
— Chodźmy więc na pokład! Uporządkuję swoje rzeczy, dam ci odpowiednie instrukcje. Gdzież się spotkamy, panie poruczniku?
— Najlepiej tu, w restauracji kolejowej.
Kapitan udał się z Petersem w kierunku przystani. Robert zawrócił wraz z Sępim Dziobem znów na dworzec. Poszedł wprost do biura naczelnika stacji. Urzędnik spojrzał nań z wielką ciekawością.
— Czy mogę zapytać, kiedy odchodzi następny pociąg do Lomalto? — spytał Robert.
Urzędnik spojrzał na zegar.
— Za dwie i pół godziny — odparł. — Chce pan pojechać tym pociągiem? Nie zabieramy ani ludności cywilnej, ani obcokrajowców.
— Pozwoli pan, że się przedstawię.
Wyciągnął dokument i podał naczelnikowi. Rzuciwszy nań okiem, urzędnik skłonił się nisko i rzekł:
— Jestem do pańskich usług, panie poruczniku. Ile miejsc pan potrzebuje?
— Trzy.
— Otrzyma pan przedział pierwszej klasy.
Nie radziłbym panu jednak nim jechać. Jeśli pan chce być prędko w stolicy, radzę pojechać konno.
— Nie mam koni.
— Ach, tu wszyscy mają konie. Jeżeli pan dłużej pozostanie w naszym kraju, będzie pan musiał kupić sobie konia.
— Mam zamiar kupić w stolicy.
— Dlaczegóż w stolicy? Zapłaci pan o wiele więcej i nie dostanie lepszych, niż u nas.
— Czy jest jaka okazja?
— Nawet świetna. Mam kilka rasowych koni. Były to prywatne wierzchowce oficerów — nie chcieli ich wieźć ze sobą do kraju. Kosztują nie wiele. Chce pan obejrzeć?
— Owszem, sennor.
Tranzakcja doszła do skutku. W przeciągu pół godziny Robert został właścicielem trzech koni. Miały, zdaje się, wszystkie zalety, o których mówił naczelnik.
— Chwała Bogu! — rzekł Sępi Dziób. — Nareszcie będę mógł wyciągnąć nogi na koniu. Z nudów i rozpaczy, że nie dosiadani bieguna, myślałem nieraz o galopowaniu na własnym nosie, zamiast na rumaku.
Na jaką godzinę przed nadejściem pociągu zjawił się kapitan Wagner z Petersem.
— Chłopcze, czy umiesz jeździć konno? — krzyknął Sępi Dziób do marynarza. — Kupiliśmy konie. Czy wiesz, co to siodło?
— Jest to rzecz, z której mnie żadna siła ludzka wysadzić nie potrafi. Sądzicie, że marynarze nie mogą się znać na koniach? Jako młody chłopak dosiadałem najdzikszych ogierów.
— To szczęście. Nie mielibyśmy czasu na podnoszenie cię co pięć minut.
Usiedli dokoła stołu. Wagner opowiedział pokrótce o swym spotkaniu z don Fernandem i o podróży na wyspę morza południowego.
Upewniwszy się, że konie odbędą podróż w dobrych warunkach, Robert wszedł z Petersem i Sępim Dziobem do przeznaczonego dla siebie przedziału. Pożegnanie z Wagnerem trwało krótko, było jednak bardzo serdeczne. Gdy pociąg ruszył, kapitan zdjął czapkę i zawołał:
— Szczęśliwej podróży, panie poruczniku! Proszę wracać ze wszystkimi przyjaciółmi. A tych szubrawców, tych łotrów niech pan zetrze w pył!
Po dwóch godzinach przybyli do Lomalto. Nadzorca pociągu sam otworzył przedział. Przypomniawszy sobie słowa żołnierza, Robert domyślił się, że ten sam konduktor przeniósł poszukiwaną trójkę. Zapytał więc prosto z mostu:
— Pan przywiózł poprzednim pociągiem z Veracruz trzy osoby cywilne?
Konduktor nie umiał się zdobyć na kłamstwo.
— Tak, monsieur, — odparł niepewnym tonem.
— Niech się pan nie obawia żadnych nieprzyjemności — uspokoił go Robert. — Chciałbym tylko wiedzieć, dokąd się ci ludzie udali.
— Do Meksyku. Jechali w moim przedziale i dowiadywali się dokładnie o stan drogi do Meksyku. Widziałem, jak wszyscy trzej dosiadli dyliżansu pocztowego, który czekał na dworcu.
— Dziękuję.
Zakupiwszy prowiantu, nasza trójka dosiadła koni i ruszyła galopem. Sępi Dziób, fachowiec w konnej jeździe, objął dowództwo.
W tej długiej uciążliwej podróży do Meksyku Peters okazał się dobrym jeźdźcem; jednakże, z powodu złego stanu drogi, nie udało się dogonić dyliżansu, ciągnionego przez cztery pary mocnych, wytrzymałych koni. Ścigający dowiedzieli się, że dyliżans przybył do stolicy przed południem, to znaczy przed kilkoma godzinami.
— Jak znaleźć tych łotrów w tym wielkim mieście? — mruknął Sępi Dziób. — Niech diabli porwą wasze ulice i uliczki! W lesie dziewiczym, lub w prerii nie uszliby mi z pewnością.
— Mam wrażenie, że można ich będzie odszukać w dwojaki sposób, — rzekł Robert — Dziwiłbym się, gdyby nie próbowali wtargnąć do pałacu Rodrigandów.
— Do licha, racja! Musimy odszukać ten wigwam. A drugi sposób?
— Wiadomo wam zapewne, że grób don Fernanda jest pusty?
— Oczywiście, wiem o tym. Widziałem trupa W stanie żyjącym.
— Cortejo i Landola przeczuwają bezwątpienia, że skierujemy nasz atak na pusty grób. Postarają się zapewne o to, by do pustej trumny włożyć innego trupa.
— Tego się można po tych łotrach spodziewać. Master poruczniku, mimo młodego wieku jest pan bardzo sprytnym człowiekiem. Musimy ich uprzedzić. No, jazda do miasta, które jest właściwie starą wsią!
Zatrzymali się przed pierwszą napotkaną gospodą. Wypocząwszy nieco, Robert udał się do pałacu Rodrigandów, którego położenie dokładnie mu opisano.
Wartownik go zatrzymał. Robert oświadczył, tak samo jak przedtem Cortejo, że ma interes do administratora. Zarządca był tym razem w kancelarii. Robert wręczył w przedpokoju swój bilet wizytowy. Zarządca uchylił drzwi i poprosił, aby wszedł.
— Czym mogę służyć, monsieur? — zapytał urzędnik, tym razem bardzo uprzejmie.

— Proszę mi wybaczyć przychodzę po informacje w sprawie osobistej. Czy odwiedził dziś pana pewien człowiek, który podawał się za agenta hrabiego Rodriganda?
— Owszem. Był u mnie przed południem. O jakie szczegóły rozmowy panu chodzi?
— Chciał zapewne dowiedzieć się o administracji dóbr hrabiego?
— Nie tylko o to mu chodziło. Chciał objąć zarząd majątku.
— Spodziewałem się tego. Podawał się za Antonia Veridante?
— Tak.
— Czy wiadome jest panu miejsce pobytu tego człowieka?
— Nie.
— Zależy mi bardzo, aby się o tym dowiedzieć. To wyjątkowo niebezpieczny i wyrafinowany ptaszek. Nie jest wykluczone, że wróci tu jeszcze. Gdyby się tak stało, proszę bardzo o przytrzymanie go i zawiadomienie posła, pana Magnusa.
— Przytrzymać go? Czy potrafię usprawiedliwić ten krok?
— Bez wątpienia. Rzekomy Veridante jest przecież Gasparinem Cortejem bratem Pabla Corteja, którego pan zna z pewnością.
— Ależ znam go, jak zły grosz!
— Tak zwanym sekretarzem jego i towarzyszem jest niejaki Henrico Landola, znany kapitan pirackiego okrętu „Lion“, — Grandeprise. Obaj są uszminkowani i przebrani. Mają fałszywe paszporty. Ścigam ich z Veracruz.
— To mi wystarczy. Skoro tylko raz jeszcze zobaczę Corteja, każę go aresztować.
W kwadrans później Robert udał się do alkalda.
— Pan Magnus polecił mi pana bardzo gorąco, rzekł urzędnik — Przybywa pan w sprawie, w której może będę mógł coś pomóc. Jestem do pańskiej dyspozycji. Mimo, że przy obecnych stosunkach kompetencje moje są niezbyt wielkie, mam nadzieję, iż uda mi się coś dla pana zrobić. Niech pan siada. Słucham.
Urzędnik usiadł w hamaku, zapalił papierosa i słuchał opowiadania Roberta. Gdy Robert skończył, wyskoczył z hamaku i zaczął chodzić po kancelarii. Po chwili zatrzymał się.
— Opowiedział mi pan niezwykłą historię. Udam się na cmentarz wraz z kilkoma urzędnikami. Mam nadzieję, że mnie pan zechce odprowadzić?
— Chciałem właśnie o to prosić.
— Doskonale! Poślę natychmiast do pałacu Rodrigandów po klucze od grobowca.
— Ach, sennor, czy nie lepiej było z nich zrezygnować? Nie uważam za wskazane wtajemniczać zbyt wielu osób, zwłaszcza okupantów.
— Hm, ma pan rację. Na szczęście, mam przy sobie dodatkowe klucze. Jako urzędnik; mogę ich przecież czasami potrzebować... Idziemy?
— Jestem do usług.
Alkad wydał odpowiednie dyspozycje, poczem obydwaj wyszli. Aby nie ściągać na siebie uwagi, alkald poszedł sam; za nim ruszyli dopiero Sępi Dziób i Peters, których zawiadomił o wszystkim Robert.
Gdy się wszyscy zebrali na cmentarzu, policjant ci wyciągnęli latarki. Zeszli na dół i znaleźli trumnę. Otworzono ją — zwłok nie było.
— Santa Madonna! — zawołał alkad. — Trumna jest pusta!
— Proszę popatrzeć na te poduszki. Wyglądają, jak nowe.
— To prawda — odparł urzędnik. — W tej trumnie nic nie zgniło. Zrobię wszystko, aby wpaść na trop sprawcy. Od tej chwili policja bierze pod osłonę cały cmentarz, a szczególnie grobowiec.
— Czy to naprawdę dobra myśl? — zapytał Robert. — Ci, których chcemy schwytać, są przecież kuci na cztery kopyta. Nie będą kładli trupa w biały dzień.
— Ma pan rację. Zjawią się w nocy. Ale skąd wezmą trupa?
— Och, Landola i Cortejo dadzą już sobie radę! Wystarczy im trup mężczyzny, który leży w trumnie mniej więcej od tej samej chwili, w której rzekomo zmarł don Fernando. Uważam, że nie warto obecnie zajmować się tymi ludźmi i cmentarzem. Zato wieczorem będziemy musieli czuwać.
— Obsadzę wejście do grobowca.
— Chce ich tam pan ująć? Wolałbym, aby mogli zejść na dół. Stamtąd trudniejsza ucieczka.
— Ma pan rację. A więc teraz każdy pójdzie w swoją stronę, a wieczorem spotkamy się tutaj.
Z nastaniem wieczora wszyscy zeszli się tajemnie na cmentarzu.
— Teraz musimy wydać zarządzenia — rzekł alkad. — Postawię dwóch ludzi przy bramie.
— To nic nie pomoże — odparł Sępi Dziób. — Byliby ostatnimi idiotami, gdyby weszli przez bramę. Należy przypuszczać, że się wdrapią po murze.
— To utrudniłoby rzecz całą — stwierdził alkad z niechęcią. — Musiałbym zawezwać większą ilość policjantów.
— Większą ilość policjantów? Ależ, master alkadzie mam wrażenie, że jest ich dosyć. Zostańcie przy grobach; nie obsadzajcie cmentarza policjantami. Ja to załatwię.
Alkad, Robert i Peters w otoczeniu trzech policjantów pozostali przy grobach.
Cierpliwość czatujących została wystawiona na ciężką próbę, północ bowiem nadeszła, a Amerykanin nie dawał znaku życia.
— Może wcale nie przyjdą — rzekł alkad.
— Trzeba się z tym liczyć — odparł Robert. — W takim razie będziemy musieli wrócić jutro.
— A może przyszli, a ten strzelec...
Zbliżały się kroki. Policjant szedł po schodach.
— Idą? — zapytał rozpromieniony alkad.
— Tak, sennor! Jest ich trzech. Trapper prosi, byście pogasili latarki. Poszedł ich śledzić. Dwaj z nich zniknęli wśród grobów, trzeci stał przy bramie na warcie.
— Gdzie są? Co robią?
— Schwytamy ich. Wyciągają „hrabiego Fernanda“. Jeden stoi przy bramie na warcie. Wyślijcie dwóch policjantów, niech się doń podkradną i niech pochwycą, skoro dwaj pozostali zaczną schodzić na dół.
Sępi Dziób oddalił się znowu, aby śledzić Corteja i Landolę. W myśl jego propozycji dwaj policjanci podkradli się pod bramę, aby pochwycić stojącego na warcie człowieka.
Po długiej chwili Sępi Dziób wrócił. Było mu bardzo śpieszno.
— Idą — rzekł. — Niosą trupa. Musimy się ukryć za grobami.
Po wejściu Sępiego Dzioba jeden z policjantów otworzył na moment swą ślepą latarkę. Chciał schować, ale Sępi Dziób rzekł:
— Hola! Nie tak śpieszno. Trzeba naprzód zająć się czymś innym.
— O cóż chodzi?
— Zdejm wieko z trumny. Zaraz się dowiesz poco, mój chłopcze!
Podnieśli wieko. Ku najwyższemu zdumieniu policjanta, Sępi Dziób spokojnie rozłożył się na miękkich poduszkach jedwabnych.
— Do licha! — rzekł osłupiały alguazil. — Co to ma znaczyć?
— Zamknij wieko mój chłopce! — odparł Sępi Dziób, rozciągając się wygodnie.
— Nie rozumiem...
— Pilnuj języka, jeśli nie rozumiesz! Popatrz na mój nos i wyobraź sobie minę człowieka, który spodziewa się zastać pustą trumnę, otwiera ją i — — widzi taki koszmarny obuch! Zamykaj wieko!
Policjant wahał się. Robert chciał również zaprotestować. Nagle na górze rozległ się jakiś szmer.
— Do kroćset, zamykaj, bo będzie za późno! — szepnął Sępi Dziób, sztywno wyciągając ręce wzdłuż ciała.
Nie było innego wyboru. Policjant zamknął ostrożnie wieko i ukrył się czym prędzej.
W grobowcu zapanowała śmiertelna cisza, zakłócił ją nagle dźwięk klucza. Po chwili rozległy się kroki. W blasku latarni ukazali się Landola i Cortejo.
Robert stał obok Petersa.
— Czy to oni? — szepnął.
— Tak — odpowiedział zapytany.
Landola rzekł do towarzysza:
— Poświećcie dokoła!
Cortejo spełnił polecenie. Po chwili znaleźli trumnę; napis którego szukali, wyryty był złotymi zgłoskami.
Policjant nie miał czasu włożyć wieka w łożysko. Gdy Landola dotknął mocniej trumny, wieko spadło z hałasem i obydwaj złoczyńcy ujrzeli olbrzymi nos i nieruchomo utkwione w nich oczy Sępiego Dzioba.
Wydali okrzyk nieludzkiego przerażenia, kostniejąc ze strachu. Znieruchomieli. Cortejo stał jak posąg, trzymając latarkę w ręku.
Odzyskali mowę po upływie kilku sekund.
— Wielkie nieba! — zawołał Cortejo. — Kto to taki?
— Diabeł! — syknął Landola.
Obydwóch łotrów, których bezecne czyny były dowodem, że nie lękają się ani Boga, ani szatana, ogarnęło przerażenie tak okropne, że ruszyć się nie mogli z miejsca.
— Diabeł! — jęknął Landola.
— Tak, to szatan! — stęknął Cortejo.
— Pffttf, pfftrf! — bluznęło im z trumny sokiem tytuniowym prosto w twarz.
— Tak, jestem diabłem, szatanem, Belzebubem! — ryknął Sępi Dziób, wyskakując z trumny. — Pójdziecie ze mną do piekła. Oto chrzest przed wejściem do podziemi!
Wyciągając długie ręce, wymierzył każdemu z nich tak mocny policzek, że obydwaj znaleźli się na kamiennej płycie. Z bystrością prawdziwego znawcy prerii dojrzał w następnej chwili broń, którą mieli przy sobie. Wyrwał ją i odrzucił w najodleglejszy kąt.
Padając na płytę, Cortejo wypuścił z rąk ślepą latarkę; wpadła do trumny i nie zgasła. Sępi Dziób ujął ją lewą ręką. Trzymając w prawej bagnet, zagrodził plecami wyjście na schody.
Obydwom łotrzykom wróciło tymczasem poczucie świadomości. Zerwali się na równe nogi. Cortejo zawołał:
— Do pioruna, to przecież człowiek!
Strach nagle ustąpił miejsca wściekłości. Obydwa łotry zorientowali się, że mają przed sobą tylko człowieka. Przypuszczając, że w podziemiach prócz Sępiego Dzioba nie ma nikogo, odzyskali dawny tupet i bezczelność.
— Łotrze! Co tu robisz? — rzekł Landola z ponurą miną. — Odpowiadaj, inaczej...!
— Pah! Pierwszemu, kto się odważy mnie dotknąć, wpakuję w nos latarnię, by mu się zdawało, że świeci w niej tysiące słońc i księżyców. No, dosyć żartów! Jesteście moimi jeńcami.
Minę miał teraz tak groźną, że nawet Landolą zaczął przeczuwać coś niedobrego.
Cofnąwszy się o krok, z zakłopotaniem rozejrzał się za bronią i krzyknął:
— Oszalałeś, łotrze? Jakże możemy być twoimi jeńcami?
— Wątpicie w to? Obróćcie się dokoła.
Sępi Dziób wskazał na tylną ścianę grobowca. Podniosły się na jej tle postacie, ukryte dotychczas za trumnami, i zapaliły się latarki. W grobowcu rozjaśniło się zupełnie, Landola i Cortejo poczuli, co ich czeka.
— Piekło i szatani! Mnie nie pochwycicie! — ryknął kapitan piratów.
— I mnie nie! — krzyknął rzekomy Veridante.
Rzucili się na Sępiego Dzioba. Był na to przygotowany. Nie używając bagnetu uderzył latarką w twarz pirata, którego uważał za niebezpieczniejszego z dwóch łotrzyków. Szkło latarki pękło. Oślepiony uderzeniem Landola odskoczył w tył. Cortejo otrzymał niemal równocześnie tak potężne uderzenia nogą, że znowu się zwalił na kamienną płytę. W tejże chwili rzucili się na nich pozostali, obezwładnili szamoczących się złoczyńców i skrępowali, powrozami.
Widząc, że wszelki opór byłby daremny, Cortejo dał za wygraną. Landola jeszcze się opierał, pieniąc z wściekłości. W rezultacie skrępowano go mocniej, niż Corteja.
— A więc mamy ich! — rzekł alkad. — Czy zaraz przystąpimy do przesłuchania, panie poruczniku?
— Mam wrażenie, że nie jest to odpowiednie miejsce, — odparł zapytany. — Musimy przede wszystkim znaleźć trupa, którego ci dwaj zostawili z pewnością na górze. Prócz tego trzeba ująć człowieka stojącego na warcie.
— To się już stało.
Alkad mylił się, Grandeprise był bowiem doświadczonym strzelcem. Stał przy bramie i czekał na towarzyszy. Nagle usłyszał za sobą jakiś szelest. Wprawne ucho odróżniło kroki dwóch zbliżających się ludzi. Momentalnie padł na ziemię; zaczął pełzać wstecz, aby ich mieć na oku. Dotarł do gęstego krzaku róży, pod którym zatrzymali się obydwaj policjanci.
— Nie widzę go — rzekł jeden.
— I ja nie — odparł drugi.
— Kto wie, co ten chłop z wielkim nosem zobaczył. Może nikt nie stoi na warcie? Szukajmy dalej!
Zaczęli się skradać. Grandeprise zauważył dopiero teraz, że tropią go policjanci.
— Do licha! — mruknął. — Któż to taki? Czy mnie szukają? Chcą mnie aresztować? Muszę ostrzec towarzyszy!
Zaczął pełzać w kierunku, w którym poszli Cortejo i Landola. Nie znalazł ich jednak. Szukał dalej, bacząc, aby nie natknąć się na nikogo. Zobaczył wśród krzaków promień światła. Idąc za nim, doszedł do grobowca Rodrigandów, przy którym słychać było głośną rozmowę.
— Leży tutaj! — rzekł ktoś.
— Ach, trup! Chcieli włożyć do trumny hrabiego. Jeńcy muszą powiedzieć, z jakiego grobu go wykopali.
— Schwytali ich — pomyślał Grandeprise. — Niemiła historia. Nie zrobili nic złego, ale panowie Francuzi nie będą się z nimi długo cackać. Jakże w takim razie pochwycą Landolę? Muszę się postarać o ich zwolnienie.
Ukrył się za jednym z pomników i zaczął podglądać, co się dalej stanie.
Sprowadzono Corteja i Landolę i postawiono obok trupa.
— Skąd wzięliście zwłoki? — zapytał alkad.
Milczenie.
— Dosyć! — rzekł Robert — Zbrodniarze milczą zwykle, gdy już nie mają nic do stracenia. Z nadejściem dnia zobaczymy, z którego grobowca wykradziono trupa.
— Ma pan rację — rzekł alkad. — Do tego czasu wszystko powinno pozostać tak jak jest. Postawię na straży swych ludzi. A my odprowadzimy obydwóch łotrów do więzienia.
Po krótkiej chwili ruszyli.
Niespostrzeżony przez nikogo, sunął się za nimi Grandeprise.
W więzieniu próbowano znowu przesłuchać złoczyńców. Jednak i tu milczeli jak zaklęci. Ponieważ tylko jedna cela była wolna, umieszczono w niej obydwu.
— Nie sądźcie sennor Gasparino Cortejo, że milczenie coś wam pomoże. Wiem o wszystkim. Przyznanie się pana jest mi niepotrzebne.
Nareszcie Cortejo odpowiedział z wyrazem pogardy:
— Puste gadanie! Cóż wam może być wiadomo?
— Nazywam się Robert Helmer. Jestem synem sternika Helmera, którego Landola wywiózł na wyspę. Nie możecie, oczywiście, liczyć na bezkarność, ale pewna skrucha mogłaby wpłynąć na wymiar kary.
— Tak? Cóż wiecie o nas?
— Wszystko. Gra wasza przegrana! —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.