Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 8

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Na zamku
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 8.
NA ZAMKU.

Ale nie on jeden tylko był zdumiony. Niemniejsze wrażenie sprawiło na notariuszu nagłe jego pojawienie się na zamku.
— Kto to jest? — myślał. — Co to za jeden? Wszak to wykapany hrabia Emanuel z przed lat trzydziestu. Czyżby to było tylko przypadkowe podobieństwo? Niemożliwe! To chyba jakiś krewny.
Obie panienki wysiadły przy pomocy usłużnego kawalera z karety i zmierzały do wielkiego wejścia, które prowadziło na schody, gdy przystąpił do nich Kortejo.
Chytry notariusz skłonił się grzecznie i rzekł:
— Cieszy mnie bardzo, że mogę pierwszy powitać łaskawą kontezzę. Czy mógłbym prosić, by mnie zechciała przedstawić gościom?
— Owszem — rzekła Róża — panna Amy Lindsay, moja najserdeczniejsza przyjaciółka, pan porucznik Alfred de Lautreville, sennor Gasparino Kortejo, notariusz, a zarazem radca prawny mego ojca.
Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie badawczo, jakby chcąc przejrzeć się wzajemnie do głębi. Notariusz jednak uspokoił się natychmiast, usłyszawszy obce francuskie nazwisko. Pomyślał bowiem, że dziwne podobieństwo do hrabiego jest przypadkiem tylko. W zamku zauważono tymczasem powrót powozu z miasta, więc też wyszli przywitać przybyłych hrabia Alfons, doktór Zorski i siostra Klaryssa.
— To nie nasze konie — rzekł Alfons, spostrzegłszy obce rumaki zaprzężone do powozu — czemu panie przyjechały obcymi końmi?
— Bo nasze zostały zastrzelone — odpowiedziała Róża — a te są własnością sennora de Lautreville, który był łaskaw je nam pożyczyć.
— Zastrzelone? — zdumiał się notariusz. — Jakto? Przez kogo?
— Przez tego samego zbója, który dziś w nocy uciekł z zamku.
Hrabianka opowiedziała o zuchwałym napadzie i bohaterstwie młodego oficera. Wszyscy mu dziękowali i podziwiali jego męstwo. Szczególnie cieszył się Kortejo, który pozbył się ostatnich dwóch świadków swej zbrodni i teraz nie obawiał się już niczyjej zdrady.
— Przyjechała właśnie komisja śledcza z Barcelony — rzekł — zajmie się ona zbadaniem obu zamachów i wykryciem winnych. Mam nadzieję, że zostaną surowo ukarani.
Wszyscy udali się teraz do hrabiego Emanuela, który raz jeszcze podziękował Marianowi za uratowanie córki i okazanie pomocy obu dziewczętom.
— Ależ na miły Bóg, nie zasłużyłem na tyle podziękowań — bronił się skromny młodzieniec. — Obroniłem tylko sakiewki pani.
— Nie, panie poruczniku — zaprzeczyła żywo Róża — ci zbóje zabiliby nas napewno, gdyby nie było świadków napadu. Winniśmy panu dozgonną wdzięcz—ność. Zechce więc pan uważać nasz dom za swój i rozgościć się wygodnie, bo nieprędko wypuścimy pana z Rodrigandy.
— Dziękuję pani — odpowiedział Mariano — spełniłem tylko swój żołnierski obowiązek, ale nie mam prawa nadużywać dobroci i gościnności państwa.
— A to czemu? — wtrącił hrabia szybko. — Będziemy panu bardzo zobowiązani, jeśli pan zechce przyjąć nasze zaproszenie. Córka moja zaraz wyda odpowiednie dyspozycje służbie, by panu przygotowano pokój. Spodziewam się, że pan się będzie czuł dobrze w mym skromnym domu.
Mówił tak przyjaznym, ale zarazem tak stanowczym tonem, że młodzieniec nie opierał się dłużej. Zresztą od pierwszego słowa obaj poczuli ku sobie jakąś dziwną sympatię.
Notariusz, który był obecny przy ich rozmowie, przyglądał się im z rozbudzoną na nowo podejrzliwością. Bezustannie porównywał rysy obu i stwierdził znów zadziwiające podobieństwo. Postanowił więc mieć się na baczności.
Gdy wszyscy się rozeszli, zaprowadzono rzekomego oficera do przeznaczonych dlań pokojów. Zastał tam pulchniutką kasztelanową, która kończyła porządkowanie jego apartamentów.
Na odgłos kroków pani Elwira odwróciła się, chcąc dygnąć głęboko przed nadchodzącym francuskim oficerem. Gdy jednak spojrzała w jego twarz, stanęła jak wryta.
— Matko święta! — zawołała zdumiona. — Przecież to hrabia Emanuel!
Mariano cofnął się zdumiony niemniej od niej. Tę kobietę poznał na pierwszy rzut oka. Wszak w dzieciństwie była jego najtroskliwszą opiekunką!
— Pani nazywa się Elwira, nieprawda. — spytał wreszcie. — Pani jest żoną kasztelana.
— Tak jest — odpowiedziała zdziwiona kobieta. — Skąd sennor mnie zna?
— Słyszałem, jak mąż opowiadał o pani; ale dlaczego pani mnie nazywa hrabią Emanuelem.
— Wybaczy, sennor porucznik, ale pan wygląda akurat tak samo, jak hrabia Emanuel, kiedy miał dwadzieścia lat.
— Doprawdy? — udał wielkie zdziwienie Mariano. — Co za zdumiewający zbieg okoliczności!
— Jak żywy obraz jaśnie pana hrabiego! — zdumiewała się pani Elwira — jak syn rodzony! Ach, gdyby pana mógł zobaczyć mój Alimpo.
— On już mnie widział.
— A prawda. Zdaje się, że nawet mówił panu o mnie?
— Tak jest. Prosił, by oddać pani pozdrowienie.
Elwira uśmiechnęła się błogo.
— Jak to pięknie z jego strony! — rozrzewniła się. — Czy powiedział coś jeszcze.
— Prosił powiedzieć, że go zbóje nie zastrzelili.
— O Boże! słyszałam już, że i jego napadli. Jakie to szczęście, że łaskawa kontezza była pod jego opieką! Mój Alimpo jest dzielny i odważny. Musiałam go już nieraz wstrzymywać, bo inaczej kto wie, czym by się skończyło jego narażanie na niebezpieczeństwo.
Mariano przygryzł wargi, ledwie wstrzymując się od śmiechu, a gruba kasztelanowa mówiła dalej:
— Jeżeli sennor sobie życzy, zaprowadzę pana do galerii obrazów, gdzie wisi obraz pana hrabiego, który został namalowany w tym właśnie roku, kiedy Don Alfons przyszedł na świat. Przekona się sennor sam, jakie to uderzające podobieństwo jest między panem a panem hrabią.
— Dziękuję, sennora — rzekł Mariano grzecznie — odłożymy to może na inny dzień.
— A naturalnie, naturalnie — zawołała Elwira — sennor pewnie zmęczony. Rozumiem, taka walka z rabusiami to nie żarty.
Chciała wyjść, ale Mariano zatrzymał ją.
— Może zechciałaby mi pani udzielić pewnych informacyj, sennora?
— Bardzo chętnie, panie poruczniku, Panu i panu doktorowi Zorskiemu nie umiałabym nic odmówić.
— Pani mówi o tym polskim lekarzu?
— Tak jest!
— Co to za człowiek?
— O, to bohater jakich mało! Prawdziwy mężczyzna — dorównuje prawie, prawie mojemu Alimpo.
Mariano parsknął śmiechem, ale poczciwa kasztelanowa nie zauważyła tego i prawiła dalej:
— A jaki to lekarz znakomity! Było tu przed nim trzech znakomitych doktorów, którzy mieli leczyć pana hrabiego, ale musieli przed nim ustąpić, chociaż to cudzoziemiec. I dobrze się stało, bo tamci chcieli krajać pana hrabiego, a on go wyleczył z kamienia bez operacji. Teraz ma właśnie zająć się leczeniem oczu pana hrabiego, a trzeba panu wiedzieć, sennorze, że najznakomitsi lekarze mówili, że nikt go nie wyleczy z tej ślepoty. Wszyscy więc doktora kochamy i szanujemy, chociaż niedawno przyjechał.
— Słyszałem, że napadnięto na niego, czy nic nie wie pani, jaki był powód?
— Nie, nie wiem.
— Może ma jakiegoś nieprzyjaciela?
— On nieprzyjaciela? Przecież każdy go lubi.
Napad na doktora dał mu wiele do myślenia. Był pewny, że kapitan maczał w tym ręce, ale ktoś musiał sobie życzyć śmierci lekarza i dobrze za to kapitanowi zapłacić. Tak, ten zamek Rodriganda jest pełen tajemnic, dla niego niezrozumiałych.
— Będę musiał tu jakiś czas pozostać — rzekł Mariano — dlatego chciałbym poznać jego mieszkańców. Czy mogę panią o nich spytać?
— O, proszę, sennorze, z przyjemnością panu wszystko objaśnię.
— Jest tu niejaki sennor Gasparino Kortego. Co to za człowiek?
— Jeśli mam powiedzieć prawdę, sennorze, jestto człowiek powszechnie nielubiany. Jest pełnomocnikiem hrabiego, jego prawą ręką. Przy tym jest dumny i zamknięty w sobie i, jak mówią, dba tylko o swoją kieszeń.
— A donna Klaryssa?
— Sprowadzono ją z klasztoru dla towarzystwa, damie Róży.
Przystaje z Gasparinem i mimo swej pobożności jest bardzo nielubiana.
— A młody hrabia?
— Przyjechał przed paru dniami z Meksyku.
— Jak długo tam był.
— Jeszcze jako chłopiec wyjechał z domu.
— To dziwne, że hrabia wysłał do Meksyku swego jedynaka, gdzie tyłe niebezpieczeństw czyha na każdym kroku.
— Okoliczności zmusiły hrabiego. Wuj jego don Ferdinando udał się do Meksyku i tam się osiedlił. Po paru latach zebrał taki majątek, że go uważano za krezusa.
Ponieważ był nieżonaty chciał drugiego syna hrabiego uczynić swoim spadkobiercą. Postawił jednak warunek: chłopiec ma przyjechać do Meksyku i u niego się wychowywać.
Hrabia, któremu chodziło o to by taki kolosalny majątek nie przepadł zgodził się i wysłał syna.
— Czy chłopak nazywał się Alfonso?
— Tak.
— Kto go zawiózł do Meksyku?
— Inspektor don Ferdinando Petro Arbeler, który w tym celu przybył do zamku.
— Czy był jeszcze ktoś przy dziecku?
— Jego mamka, Maria.
— Gdzie wsiadł na okręt Petro Arbeler?
— W Barcelonie. Hrabia i hrabina odwieźli dziecko, ja byłam również z nimi.
— Czy odprowadzili dziecko na okręt?
— Nie. Z powodu burzy musiano się zatrzymać przez dwa dni. Przez ten czas inspektor mieszkał w hotelu „Pod olbrzymem“.
Wszystko zgadzało się jaknajdokładniej z opowiadaniem żebraka.
— Czy sennor Kortezo służył już u hrabiego?
— Tak.
— Czy ma dzieci?
— Nie, nie ma.
— A don Ferdinando żyje jeszcze w Meksyku?
— Nie, umarł przed dwoma laty.
— Więc Alfonso odziedziczył po nim majątek?
— Tak, sennorze.
— No, a co się stało z drugim synem hrabiego?
— Umarł wkrótce po tym jak Alfonso pojechał do Meksyku. Był w Madrycie i chciał zostać oficerem,, ale nabawił się febry i umarł.
— Zdaje się, że don Alfonso jest bardzo podobny do Gasparina i siostry Klarysy.
— To sennor też to zauważył?
— Czy don Alfonso cieszy się sympatią?
— Co to, to nie. Jako mały chłopiec był przez wszystkich lubiany, ale w Meksyku zmienił się nie do poznania. Teraz przebywa ciągle u Klaryssy.
— Dziwne, a ta dama Amy Lindsay?
— To angielka, przyjaciółka naszej hrabianki. Ojciec jej jest bardzo bogaty, poza tym nie wiem nic więcej o niej.
— Dziękuję, sennore, za informacje.
Gdy odeszła, Mariano zdenerwowany chodził po pokoju. Więc jeśli go przeczucie nie myli jest on prawdziwym synem hrabiego Emanuela, spadkobiercą Rodrigandy, bratem hrabianki Róży. A ten Alfonso to podrzutek o pochodzeniu którego chyba tylko notariusz mógł coś wiedzieć. A może kapitan też wie o tym.
Lecz w takim razie dlaczego wysłał go do Rodrigandy? Jeśli on jest synem hrabiego, niebezpiecznie było umieszczać go w zamku, bo pierwszy lepszy przypadek mógł zdradzić tajemnicę. Podczas gdy Mariano rozmyślał w swoim pokoju, toczyła się podobna rozmowa w pokoju Korteja między nim a siostrą Klaryssą.
— Kamień mi spadł z serca — odezwał się Kortejo, gdym się dowiedział, że obaj rabusie są już na tamtym świecie. Ten porucznik przysłużył mi się nielada.
Ale to podobieństwo bardzo mnie przeraża — zauważyła siostra Klaryssa.
— To nie może być przecież tylko przypadek. Czy może ten kapitan...
— Gdzieżby znowu, sennora, bandyta nie byłby tak nieostrożny. Tylko jedno można przypuścić. Tego chłopca, którego oddaliśmy bandzie zamieniono znowu na innego. Może myśli kapitan, że ma jeszcze mojego, a tymczasem.
— Więc tym zamienionym ma być porucznik?
— Zdaje się. Przecież nie mógł się wychować u bandytów. Jego powierzchowność, elegancja i zachowanie zdradzają inne pochodzenie. Zdaje się, że jest wykształcony. Nie, to nie jest zwykły rabuś.
— W każdym razie szkoda, żeśmy go wtedy nie zabili. Umarli nigdy szkodzić nie mogą.
— Jeszcze większa szkoda, że podpisałeś kartkę kapitanowi. Taki mądry prawnik jak ty nie powinien popełniać takich głupstw.
— Musiałem podpisać, bo byłem od niego zależny. Zresztą nie sądzę, by ten dokument mi zaszkodził. Kapitan chciał tylko w ten sposób osięgnąć więcej pieniędzy.
Tymczasem w zamku nastrój panował bardzo wesoły. Hrabia czuł się doskonale po kuracji, jaką zapisał mu doktór Zorski i niebawem miał się poddać operacji ocznej. Wieść ta lotem błyskawicy rozeszła się po całej wsi i wszyscy z niecierpliwością czekali na <section begin="r8">chwilę, kiedy ukochany pan hrabia odzyska wzrok.
Uśmiech igrał na jego ustach, gdy słyszał wesołe rozmowy, jakie prowadzili ze sobą doktór z hrabianką i mów Amy z kapitanem. Cieszył się, że tak mili goście zjechali na zamek.
Wieczorem doktór i Róża pozostali w pokoju hrabiego, Mariano zaś poszedł obejrzeć galerię obrazów. Nie zauważył siedzącej tam w kąciku Amy.
Z książką w ręku myślała piękna panienka o poruczniku, gdy ten wszedł. Nie zdradziła jednak swej obecności.
Mariano zbliżył się do okna, rozkoszował się widokiem i zapachem ogrodu. Gdy po pewnym czasie chciał wyjść z pokoju, wzrok jego padł na gitarę Róży. Wziął ją i zagrał taniec hiszpański. Grał tak pięknie, że siedząca dotąd spokojnie Róża podniosła się i zaczęła klaskać w dłonie.
— Brawo, sennorze. Gra pan iście po mistrzowsku, chociaż pan mówił, że nie umie.
— Ach, sennora, nie wiedziałem, że pani jest w pokoju. Powiedziałem, że nie umiem grać na pianinie. Zresztą nie znam nut i gram tylko to, co dusza czuje i tylko wtedy, gdy nikt nie słyszy.
— I ja też nie?
Mariano milczał. Wtedy zbliżyła się doń, położyła swą rączkę na jego ramieniu i rzekła:
— Powiem panu coś, czegobym nikomu innemu nie mówiła.
Umie pan wszystko i jestem z pana dumna. Raził mnie tylko u pana brak muzykalności. Jestem szczęśliwa, że się omyliłam. A pan mówi, że śpiewa pan i gra wtedy tylko — gdy nikt nie słyszy.

— O, dla pani coś zaśpiewam, pieśń moją własną pieśń o miłości.
Zmrok już zapadał. Usiedli obok siebie i po chwili dał się słyszeć cudowny śpiew. Była to jego własna kompozycja i poezja. Poświęcił ją Amy.
Gdy skończył, przycisnął ją do siebie i rzekł:
— Bóg mi świadkiem, że kocham cię nad życie, ale nie wolno mi o tym teraz mówić. Kiedyś, gdy stosunki ułożą się inaczej, znajdę cię i połączymy się na wieki.
Po tym złożył na jej ustach gorący pocałunek i wyszedł z pokoju. Długo wsłuchiwała się w oddalające się kroki ukochanego.
Gdy Amy zeszła na dół przybył właśnie listonosz z Barcelony. Gasparino Kortejo dostał również list. To kapitan statku „Pendola“ zawiadomił go, że przybywa do Barcelony nazajutrz.
List ten niezmiernie ucieszył adwokata, pobiegł też natychmiast do Klaryssy.
— Wyobraź sobie, Landola przyjeżdża. Muszę go zawiadomić, by natychmiast przyjechał do Rodrigandy. Nasze położenie jest bardzo niebezpieczne i trudno mi opuścić zamek. Zresztą muszę się dziś o północy zobaczyć z kapitanem. Może mi się uda dowiedzieć czegoś o poruczniku. W jaki sposób?
— Całkiem prosty. Jeżeli porucznik należy do bandy, kapitan będzie się chciał z nim zobaczyć. Będę więc śledził go.
Jakoż, gdy się zupełnie ściemniło wyszedł porucznik z zamku. Za nim skradał się Kortejo. Wkrótce usłyszał rozmowę między kapitanem a Marianem.
— Więc mieszkasz w zamku?
— Tak.
— W jaki sposób to ci się udało?
— Miałem szczęście. Uwolniłem hrabiankę z rąk bandytów.
Mariano opowiedział o całym zdarzeniu.
— I zabiłeś swoich towarzyszy? — zawołał oburzony kapitano, gdyż Mariano skończył.
— To nie są moi towarzysze. Nie jestem członkiem bandy. Wychowałeś mnie wprawdzie, ale nigdy nie złożyłem ci przysięgi wierności.
— To ją wkrótce złożysz.
— Nie, kapitanie. Wykradziono mnie z rodzicielskiego domu i chcę do niego powrócić. Wiesz o tym dobrze, kapitanie, nie udawaj zdziwienia. Przecież ty sam wykradłeś mnie.
— Kto ci to powiedział, chłopcze — zawołał kapitan zdziwiony.
— To moja tajemnica.
— Musisz mi powiedzieć. Posłałem cię do Rodriganda, byś śledził tego Gasparina, a nie po to, byś się przeciwko mnie buntował. Powiedz, kto naopowiadał ci takich bredni, bo inaczej zmuszę cię do tego.
— Nie dowiesz się tego nigdy — rzekł spokojnie Mariano.
— Rozkazuję ci, byś wrócił do groty.
— Nie mogę. Cóżby pomyślał o panu de Lautreville hrabia, gdyby tak nagle bez pożegnania zniknął z zamku. Zresztą podoba mi się w Rodriganda, czuję się tak, jakbym należał do hrabiowskiej rodziny.
— Przestań mówić! Czy mam cię, zmusić do posłuszeństwa? Nie stawiaj oporu, bo cię zabiję.
— Czekaj, muszę ci coś powiedzieć, kapitanie.
— Co takiego?
— Kapitanie, nie czuję do ciebie nienawiści. Wykradłeś mnie wprawdzie z ojcowskiego domu, ale pozwoliłeś, by mnie uczył ojciec Dominikanin i w ten sposób jestem w stanie zająć należne mi stanowisko.
Dlatego nie pragnę zemsty. Skwitowaliśmy się. Nie wiem, co teraz będę robić, ale do was więcej nie wrócę. Zmusić mnie nie możesz, jestem od siebie silniejszy i zręczniejszy. Nie sądzę, byś mógł coś zdziałać podstępem.
— A cóżby powiedział na to hrabia, gdybym mu zdradził, że jesteś rabusiem?
— Będę zmuszony wskazać mu miejsce pobytu moich kamratów.
— Chłopaku!
— Uspokój się, kapitano. Dopóki z waszej strony nic mi nie zagraża, będę milczał jak grób.
— Czy to twoje stanowcze postanowienie?
— Tak. Ba, mój kapitanie. Oczy moje widzą doskonale pomimo ciemności jak wyciągasz nóż. Ty jakoś nie widzisz, że podczas całej naszej rozmowy trzymam w ręce rewolwer, gotowy do strzału. Nim dosięgniesz mnie swoim nożem, padniesz trupem. Będę działać jak przystoi na dojrzałego mężczyznę. Bądź zdrów, kapitanie.
— Mariano — zawołał herszt bandy.
Nie było żadnej odpowiedzi.
— O, szalony był pomysł wysłania go do Rodriganda mówił kapitano. — Kto mu zwrócił na to wszystko uwagę?
Powoli opuszczał miejsce spotkania i zniknął v zaroślach.
Kortejo mógł teraz opuścić swą kryjówkę. Powrócił do zamku i udał się znowu do swej pobożnej przyjaciółki. Hrabia Alfonso był u niej także i zadrżał z przestrachu, gdy usłyszał, że porucznik jest prawdziwym synem hrabiego.
— Trzeba działać i to szybko — rzekł Kortejo. — Trzeba go unieszkodliwić.
— Tak, trzeba go zabić, trup milczy na wieki.
— Jak to załatwimy ,powiem wam dopiero po rozmowie mojej z kapitanem.
Na krótko przed uderzeniem północy udał się notariusz do parku. Kapitan czekał już na niego.
— W jakiej sprawie mnie pan dziś wzywał, sennorze Kortejo.
— Pytacie się jeszcze? — Przecież nie załatwiliście polecenia, które wam dałem. Przysłaliście mi tchórzów nie ludzi.
— Nie, sennorze, to pańska wina. Kazał im pan napaść na doktora z nożami. Gdyby do niego strzelano, jak było umówione, lekarz byłby już teraz trupem.
Nie dosyć na tym, sennorze. Z winy pana zginęli moi ludzie, muszę więc dostać odszkodowanie.
Notariusz namyślał się. Po tym rzekł:
— Możebym zgodził się na to śmiałe żądanie, gdyby —
— Gdyby?
— Gdybyście wyrządzili mi pewną grzeczność.
Prócz lekarza, musi zniknąć z zamku jeszcze jeden; człowiek.
— Kto taki?
— Pewien oficer.
— To ciekawe. Co to za wojak?
— Oficer francuski, niejaki Alfred de Lautreville.
— Alfred de L — — — hm — nie znam jakoś tego człowieka.
— Zdaje się nawet, że pan go zna, toż to przecież on zabił waszych ludzi — rzekł z lekką ironią w głosie.
— To o tego wam chodzi? No, to da się zrobić. On i mnie stoi na drodze.
— Zaznaczam, że trzeba prędko działać. Jeżeli nie moglibyście usunąć go w przeciągu kilku dni, będę musiał prosić o pomoc innych, którzy skuteczniej załatwią moje polecenie.
— Niech sennor na mnie polega, zrobię jak pan każe.
— A więc, kapitano, zabijcie doktora, a porucznika usuńcie mi z oczu, niech zniknie gdzieś, by go nikt znaleźć nie mógł. Pieniądze dostaniecie po wykonaniu roboty.
— Ha, trudno, jak sennor tak chce, niech i tak będzie.
Bandyta zniknął, a notariusz wrócił do zamku.
Bądźcie zdrowi, sennorze, wkrótce sprawa będzie załatwiona.
— Ha, ha, ha — śmiał się szyderczo. Sądzisz może, kapitanie, że się dam oszukać? Muszę wziąć całą sprawę w swoje ręce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.