Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 88

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Sąd Boży
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SĄD BOŻY

Robert przystąpił do dzieła. Poszedł w kierunku lasu, nie starając się wcale unikać szelestu.
— Hola! Kto idzie? — zapytał ktoś z pod drzewa.
— Wysłannik.
— Stój, albo strzelę! — odezwał się głos.
Robert się zatrzymał. Dokoła panowało milczenie, słychać było tylko szum drzew i trzeszczenie leżących na ziemi gałęzi. Po przez ciemności wyczuł, że na miejsce, w którym stoi, skierowano kilka luf karabinowych. Po długiej chwili odezwał się jakiś inny głos:
— Kto tam?
— Wysłannik generała Hernano.
— Do licha! Skąd odwaga wysyłania do nas ludzi?
— Odpowiem na to, skoro mi pozwolicie podejść bliżej.
— Ilu was jest?
— Ja sam.
— Coście wy za jeden?
— Odpowiem na to zastępcy koronela. Zaprowadźcie mnie do niego!
Ujęło go kilka rąk i pociągnęło za sobą. Nie opierał się. Tuż przy brzegu lasu zatrzymano się przed grupką mężczyzn.
— Oto jest, panie majorze, — rzekł przewodnik.
Major odparł chrapliwym głosem:
— Trzymajcie go mocno! Czy ma broń przy sobie?
— Nie pytaliśmy jeszcze o to.
— Jesteście głupcami! Zrewidować go!
Po dokładnej rewizji znaleziono tylko rakietę. Porucznik zameldował:
— Naprawdę nie ma broni. Ale trzyma w ręku oryginalny przedmiot.
— Cóż to jest? — zapytał major.
— Rakieta — objaśnił Robert.
— Do licha, rakieta? Do czego wam potrzebna?
— Wytłumaczę, skoro mi pozwolicie mówić.
— O, nie kochanku, odbierzemy ci rakietę przed rozmówką! To niebezpieczny przedmiot. Związać go!
Odebrano mu rakietę.
— Pozwolę się związać, — rzekł — mimo iż krępowanie parlamentariuszy sprzeciwia się prawom międzynarodowym.
— Któż was posyła?
— Jak mówiłem sennorowi porucznikowi, generał Hernano.
— Hernano? — zapytał major ze zdumieniem. — Na jakiejże podstawie?
— Rzecz bardzo prosta. Wiedział, żeście się tu ukryli.
— Nie może być! Skądże się dowiedział?
— Dziś przybył do was pewien wysłannik Miramona i wręczył rozkaz generała. Znamy treść rozkazu. Mogę wam nawet pokazać dosłowną kopię.
— W takim razie — ordynarna zdrada!
— Nie chcę o tym mówić.
— Macie kopię przy sobie?
— Tak. W prawej kieszeni spodni. Przy rewizji nie zwrócono uwagi na małą karteczkę.
Robert poczuł, że ktoś wyciągnął mu kartkę z kieszeni. Po chwili major zapalił ślepą latarkę i odczytał.
— Nie ma wątpliwości, że to zdrada! — zawołał siny ze złości.
Rozmowa w borze miała charakter niesamowity. Blask małej latarki oświetlał twarz wzburzonego majora. Reszta jego ludzi oraz Robert tonęła w ciemnościach nocy.
— Jesteście otoczeni — przerwał Robert długie milczenie. — Nie ma mowy o ucieczce, więc poddajcie się, aby uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi.
— Piekło i szatani!
Major rzucił latarkę na ziemię i zaczął deptać nogami. W obozie rozległ się groźny pomruk.
— Spokój! — syknął major. — Trzeba się mieć na baczności. — Zwracając się do Roberta zapytał: — Kto nas otoczył?
Oddział generała Hernano.
— Ilu ludzi liczy ten oddział?
— Sennor, nie jestem szaleńcem. Przyszedłem oświadczyć, że Hernano wysłał oddział ludzi, który dałby sobie radę z wami nawet w tym wypadku, gdyby was było pięć razy tyle, co obecnie. Wiemy o wszystkim. Macie okrągło czterystu ludzi.
— Do diabła! Znowu zdrada!
— Przyznacie, że tak dokładnie poinformowany przeciwnik zdawał sobie sprawę, iż należy posłać żołnierzy, aby was pokonać. Otoczyliśmy las wojskiem — nikt ujść nie zdoła. We własnym waszym interesie wzywam was do porzucenia błędów koronela!
— Więc wzywasz nas, sennor, do złożenia broni?
— Tak. Opór na nic się nie zda. Daję słowo honoru, że mówię prawdę.
— Jeżeli się poddamy, zostaniemy tylko jeńcami?
— Tak.
— I nie będziemy wyzuci ze swej własności?
— Oczywiście, że nie. Zostaniecie wprawdzie rozbrojeni, ale Juarez nie jest krwawym katem, nie traktując jeńców jako morderców, nie każe ich zabijać.
Major nie miał wielkiej ochoty do stawiania oporu. Czy przyczyną tego była wściekłość, że go zdradzono, czy trzeźwość umysłu, czy poprostu, tchórzostwo — trudno określić. Po chwili zastanowienia rzekł:
— Dobrze, przekonam się! Sennor Gardenas, pan umie obchodzić się z rakietami?
— Owszem.
— Niech się panowie ustawią wzdłuż krawędzi lasu, aby uzyskać szerokie pole widzenia. Potem, gdy Gardenas zapali rakietę, wróćcie do mnie i złożycie meldunek. Naprzód!
Nastała cisza, trwająca jakieś pięć minut, poczem major dał znak Gardenasowi. Rakieta strzeliła wysoko w górę. W blasku jej ukazała się na horyzoncie ciemna linia.
— Czy to wasi ludzie, sennor? — zapytał major, wskazując krawędź lasu.
— Tak — odrzekł Robert.
— Bardzo niewyraźni.
— Zaczekajcie chwilę. Słuchajcie, słuchajcie!
W tejże chwili rozległy się na równinie głośne słowa rozkazu. W minutę później strzelać zaczęły w górę płomienie, iskry i kule. Cały las był oświetlony.
— Do licha! To prawda! zawołał major.
Zobaczył żołnierzy z wymierzonymi karabinami.
— Opór nie zda się na nic — odważył się rzucić jeden z oficerów.
— Nie jestem tak naiwny, aby temu przeczyć — zarezonował major. — Nie jestem wariatem. Nie chcę, aby nas wystrzelano do nogi, skoro fakt zdrady został ustalony. Uwolnijcie tego człowieka z więzów!
Wojska republikańskie były przekonane, że Robert zginął. Na widok rakiety w serca żołnierzy wstąpiła nadzieja, która zmieniła się w wielką radość.
Po kwadransie komendant i Robert spotkali się z majorem i jego adiutantem, celem omówienia szczegółów. Ustalono, że jeńcy oddadzą broń jeszcze w przeciągu nocy. Ponadto postanowiono, że rano zostaną przewiezieni do obozu pod Queretaro.
Nikt nie myślał o spoczynku. Oficerowie dali słowo honoru, że nie uciekną, i poruszali się swobodnie. O tej swobodzie marzył również wysłannik Miramona. Przekonawszy się o łagodnym usposobieniu Roberta, poprosił o rozmowę z nim.
— O cóż chodzi?
— Chciałem o coś zapytać. Oficerowie są wolni na podstawie słowa honoru. Czy pan porucznik nie zastosowałby tej zasady również w stosunku do mnie?
Robert oniemiał ze zdumienia. Po chwili zapytał surowo:
— Oszaleliście? Powiedziałem przecież, że na podstawie tego, co zaszło, zaliczam was do rzędu szpiegów. Zawdzięczacie mi życie.
— Za to możecie nim rozporządzać.
— Chętnie rezygnuję. Przypuszczam, że wiadomo wam, iż szpiedzy należą do ludzi bez honoru? Kto nie posiada honoru, ten nie może dawać słowa.
Tu przebrała się miarka. Wysłannik Miramona odparł:
— Sennor, nie wiecie chyba, kim jestem! Uważacie mnie za szpiega, a tymczasem jestem lekarzem, nazywam się Flores, mieszkam w Queretaro, w klasztorze La Cruz.
— Nie trudźcie się napróżno! Dla mnie jesteście wysłannikiem, używającym szpiegowskich metod celem doręczenia wojennych rozkazów. Nie będziecie korzystali ze swobody ruchów.
Nareszcie nastał ranek. Ruszono z jeńcami w kierunku Queretara. Zwycięzcy zajęli się oczywiście końmi zwyciężonych.
Lekarz się wściekał, że mu nie pozwolono przyłączyć się do jeńców-oficerów, którym pozostawiono konie. Przy świetle poranku, rozpraszającym wiele iluzyj, widział swój los w mniej różowych barwach, niż w ciemnościach nocy.
— Zaprowadzą mnie, zapewne, do kwatery głównej, później do Queretara. Cóż będzie, gdy mnie poznają i dowiedzą się, że nie jestem lekarzem Floresem z klasztoru La Cruz, ale doktorem Hilariem z della Barbara? Jedyny ratunek w ucieczce...
Na próżno szukał sposobności. Zjawiła się dopiero teraz, gdy dotarli do kotliny, którą trzeba było okrążyć.
Prowadziła tędy droga bardzo wąska. Piesi i jeźdźcy musieli się posuwać gęsiego. Flores rozglądał się badawczo na wszystkie strony. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Jeżeli mu się uda dotrzeć do zarośli, zakryją go i żadna kula doń nie dotrze.
Rozejrzał się raz jeszcze, potem skoczył na lewo.
— Trzymajcie go! — zawołał eskortujący żołnierz.
Dopiero teraz ujrzano Floresa, olbrzymimi susami pędzącego ku zaroślom. Padło kilkanaście strzałów karabinowych. Za późno! Zbieg skrył się w zaroślach.
Skoro Hilario pobiegł na dół w kierunku kotliny, starając się dotrzeć do zarośli, Robert skierował konia na lewo i pogalopował nad urwiskiem. Wyprzedził zbiega, przedzierającego się przez zarośla, zsiadł z konia, przywiązał do brzegu urwiska i podążył na dół. Na dole skulił się i cały zamienił się w słuch.
Po niedługiej chwili usłyszał zbliżające się kroki. Ktoś chrząkał — w miarę zbliżania się coraz głośniej — i sapał jak miech kowalski. Po upływie kilku sekund rozsunęły się gałęzie i stanął wśród nich — — Flores, usiłujący przedrzeć się dalej. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od właściwego lasu. Skoro doń dotrze, będzie uratowany!
Robert wyrósł przed nim, jakby z pod ziemi.
— Dzień dobry, sennor, — rzekł z uśmiechem. — Dokąd śpieszycie o tak wczesnej porze?
Hilario znieruchomiał. Obecność oficera wydała mu się zrządzeniem czarów. Był przecież przekonany, że wszystkich wyprzedził...
— Przekleństwo! — krzyknął wreszcie i skoczył w bok, aby dotrzeć do brzegu kotliny.
— Stać! — zawołał Robert. — Albo strzelę!
Po tych słowach wyciągnął rewolwer.
— Strzelaj, psie! — zawołał Flores-Hilario.
Robert zmienił decyzję: — A może będzie lepiej schwytać tego człowieka żywcem?
W jednej chwili zdjął lasso i splótł pętlę. Podniósł rękę. Coś gwizdnęło, zaszumiało, zakręciło się — i pętla spadła na ofiarę.
— Do stu tysięcy diabłów! — jęknął lekarz.
Mijał właśnie brzeg kotliny, przekonany, że ocalał. Nagle coś schwyciło go za ramiona — — spadł głową na dół w kierunku kotliny. Miał wrażenie, że się dostał z nieba do piekła. Zamknął oczy. Gdy je znowu otworzył, leżał obok konia Roberta. Ręce i nogi miał spętane. Okrągła, spalona od słońca twarz porucznika uśmiechała się wesoło.
— No i cóż, sennor Flores, jakże się podróż udała?
— Niech was wszyscy diabli! — mruknął ponuro Hilario. — Dlaczego nie dozwoliliście mi uciec?
— Szpieg tego nie jest wart.
— Ofiaruję pięć tysięcy dolarów. Jestem człowiekiem bogatym.
— No, no. W takim razie moglibyśmy więcej zapłacić.
— Dobrze! Daję dziesięć tysięcy.
— Coraz lepiej! Musicie bardzo tej swobody, potrzebować.
— Racja. Otaczam opieką kilku chorych, którzy umrą bez mojej pomocy.
— Żal mi tylko chorych, a nie lekarza. Mam wrażenie, że targu nie ubijemy. No, jazda, sennor!
Robert podniósł związanego jeńca, aby go wsadzić na konia.
Dotarł do obozu ostrym kłusem. — —
Flores nie puszczał pary z ust. Chwilowo musiał poddać się losowi. Zdjęto go z konia i zaprowadzono pieszo do obozu. Po drodze oberwał kilka tęgich kuksów i szturchańców.
Za próbę ucieczki wpakowano doktora do więzienia, podczas gdy reszta dostała się do obozu jeńców, w którym starano się losowi ich nieco ulżyć.
General Hernano był szczerze uradowany pomyślnym rezultatem akcji. Skoro się dowiedział o lekarzu Floresie i o jego próbie ucieczki, obiecał zasięgnąć dokładnych informacyj.
Robert miał właśnie wsiąść na koń, gdy ujrzał jeźdźca, zajeżdżającego galopem. Poznał go z oddali. Był to Zorski we własnej osobie.
— Ah, ty tutaj? — zawołał. — Co za niespodzianka!
— Szukałem cię, mój chłopcze. Od dłuższego czasu walki ustały, mam więc kilka godzin, i wczoraj postanowiłem cię odwiedzić.
— Co za radość!
— Cieszę się również. Powiedzże, gdzie byłeś przez ten cały czas.
— Miałem bardzo szczęśliwą przygodę. Zsiądźmy na chwilę z koni. Mam nadzieję, że w głównej kwaterze Hernana znajdzie się miejsce do pogawędki przy kieliszku wina.
— Poszukajmy!
Po chwili siedzieli w skromnej gospodzie. Robert zaczął opowiadać. Zorski słuchał uważnie, nie przerywając. Gdy Robert skończył, potrząsnął głową i rzekł:
— Dziwne... Czy znasz stosunki panujące obecnie w klasztorze La Cruz w Queretaro?
— Nie.
— Główna kwatera otrzymała dokładne informacje. Poprzedni mieszkańcy musieli wynieść się z klasztoru. O ile mi wiadomo, nie było tam żadnego lekarza. Czy możesz mi tego Floresa opisać?
Robert spełnił prośbę. W miarę jego słów zdumienie Zorskiego rosło coraz bardziej.
— Nie przeczuwasz nawet, kogo wziąłeś do niewoli. To z pewnością stary Hilario! Czy możesz się do niego dostać?
— Ależ oczywiście!
— Chodźmy zaraz! Wejdziesz naprzód sam, chcę go bowiem zaskoczyć.
— Dobrze. Biada, jeżeli jest Hilariem! Pójdę wtedy do generała i opowiem wszystko.
Udali się do więzienia.
Na progu celi zjawiła się wysoka postać Zorskiego. Hilario zaczął bić dokoła rękami, jęcząc:
— Zor — Zor — Zor —. Nie mógł wykrztusić do końca nazwiska doktora. Bełkotał coś niezrozumiale. Podniósłszy ręce, chwiał się przez jakiś czas to w jedną, to w drugą stronę, wreszcie zwalił się jak podcięty snop. Z ust potoczyła się piana.
Robert odwrócił się. Zorski ukląkł, aby zbadać starca. Po chwili wstał i rzekł:
— Sąd nie potrzebny. Bóg go już sądził.
— Ah! Nie żyje?
— Nie umarł jeszcze.
— Czy można go uleczyć?
— Nie. Zginie wśród straszliwych bólów, nie tracąc do ostatniej chwili przytomności.
— Okropność!
— Będę czuwał nad nim, choć nie ma nadziei, aby mógł jeszcze przemówić.
— Słyszy naszą rozmowę?
— Na pewno. Czy nie widzisz, że patrzy z trwogą?
— Tak. Bóg jest sprawiedliwy. Ale gdy Hilario umrze, niejedną tajemnicę zabierze do grobu.
— Tego się nie obawiam. Mamy dosyć świadków i dowodów. Hilario będzie mógł wydobyć z siebie najwyżej kilka niezrozumiałych dźwięków. Stan jego będzie się z każdym dniem pogarszać. Zupełnie przytomny, będzie sobie dokładnie zdawać sprawę, że nędzne jego życie się kończy. — No, chodźmy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.