Tajemnice Paryża/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EUGENJUSZ SUE
Tajemnice Paryża
POWIEŚĆ
TOM I
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929


DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO. WARSZAWA ZŁOTA 7/9.








I.
WSTĘP.

13-go grudnia 1834 roku, wieczorem, mężczyzna postawy atletycznej, odziany w podartą bluzę, dążył szybkim krokiem przez most do dzielnicy Paryża, zwanej Cite, — labiryntu uliczek ciemnych, krzywych, błotnistych. Domy brudne, mają najczęściej szyby potłuczone, sienie ciemne, schody strome. Na dole znajdują się stragany węglarzy, garkuchnie. Dziesiąta biła na zegarze. Kobiety pod sklepionemi przysionkami, ciemnemi jak jaskinie, śpiewały półgłosem. Mężczyzna musiał znać jednę z nich, bo nagle schwycił ją za rękę. Cofnęła się z przestrachem:
— Dobry wieczór, Szurynerze.
— Gualezo! — rzekł mężczyzna; — zaraz kup mi vódki albo ciężko pożałujesz odmowy.
— Nie mam pieniędzy — odpowiedziała kobieta, drżąc cała.
— Szynkarka ci skredytuje!
— Ależ i tak jestem jej sporo winna...
— Śmiesz jeszcze gadać? — zawołał Szuryner i gwałtownie uderzył nieszczęsną. Jęknęła boleśnie. — To nic, moja panno, to tylko, żeby cię opamiętać! — Nagle strasznie zaklął: — Ukłułaś mnie w rękę nożyczkami!... — i wściekły rzucił się w pogoń za dziewczyną.
— Nie zbliżaj się do mnie — powiedziała śmiało — bo ci oczy wyłupię. Nic ci nie zrobiłam, czemu mnie biłeś?...
— Zaraz ci powiem — zawołał bandyta. — A! mam cię! teraz potańcujesz!
— Ty sam potańcujesz! — odezwał się głos męski.
— Kto tu? Czy ty, Czerwony Janku?
— Nie jestem Czerwonym Jankiem — rzekł nieznajomy.
— Dobrze, ponieważ nie jesteś z naszych, spróbujmy się! — zawołał Szuryner; a w tejże chwili ręka wypieszczona, miękka, schwyciła go za gardło tak silnie, iż zdawało się, że cienka skóra okrywa muskuły stalowe.
Dziewczyna, uciekłszy w głąb sieni, rzekła do nieznajomego obrońcy:
— Dziękuje panu, żeś ujął się za mną... Szuryner bił mnie. Teraz mnie już nie dostanie; puszczaj go, strzeż się... To Szuryner!...
— I ja także chwat, z którym niełatwa sprawa, — odpowiedział nieznajomy.
Wszystko umilkło; przez kilka sekund, wśród wycia wiatru i plusku deszczu, słychać było tylko gwałtowne szamotanie się walczących. Nieznajomy wyciągnął Szurynera aż na ulicę; podstawieniem nogi przewalił go a gdy tamten znowu się porwał, obrońca Gualezy zaczął mu bębnić pięściami po głowie; uderzenia spadały gęste, jak grad. Nareszcie Szuryner, ogłuszony, padł na bruk.
— Nie dobijaj go, miej litość, — rzekła Gualez; która w ciągu tej bitwy wvszła na próg domu. — Lecz kto pan jesteś? Prócz Bakałarza nikt nie jest silniejszy niż Szuryner...
Nieznajomy słuchał uważnie głosu mówiącej; nigdy tony srebrzystsze nie głaskały mu ucha; chciał dojrzeć rysy twarzy, ale noc była zbyt ciemna, światło latarni niepewne. Poleżawszy kilka minut bez ruchu, Szuryner wyciągnął ręce, nogi, nareszcie usiadł.
— Strzeż się! — zawołała Gualeza, uciekając znowu do sieni i ciągnąc nieznajomego za sobą.
— Bądź spokojna, jeśli mu mało, posłużę czemś więcej.
Bandyta dosłyszał.
— Zbiłeś mnie na kwaśne jabłko, na dziś mam dosyć; kiedyindziej to nie mówię...
— Co! czyś niezadowolony? — zawołał groźnie nieznajomy.
— Nie! jesteś chwat, — rzekł bandyta ponuro. — Zbiłeś mnie, a wyjąwszy Bakałarza, nikt dotąd nie pochwalił się, żeby mnie zwalił z nóg...
— Dobrze, cóż dalej?
— Co dalej? znalazłem mistrza. A i ty swego znajdziesz, prędzej czy później. To tylko pewne, że teraz, kiedyś zwyciężył Szurynera, możesz robić w tym okręgu miasta, co ci się spodoba; wszystkie dziewki będą twojemi niewolnicami; szynkarze nie poważą się odmówić ci kredytu... kto jesteś?
— Chodź wypić ze mną kieliszek wódki, — rzekł nieznajomy, — a poznasz mnie.
— Dobrze!... uznaję w tobie mistrza... tęgo wywijasz pięściami... jak mi to leciało na łeb!... To wcale nowa sztuka... musisz mnie jej nauczyć...
— Zacznę na nowo, skoro zechcesz...
— Nie! Jeszczem odurzony... ale czy ty znasz Czerwonego Jana, żeś stał w sieni jego domu?
— Czerwonego Jana? — odparł nieznajomy zdziwiony. — Czy w tym domu mieszka?
— Nieinaczej, człowieku, Jan ma swoje przyczyny, żeby nie lubić sąsiadów.
— Tem lepiej dla niego, — odpowiedział nieznajomy. — Nie znam wcale Czerwonego Jana! deszcz padał; wszedłem na chwilę do sieni, żeby nie zmoknąć...tyś chciał wybić dziewczynę, tymczasem ja cię wybiłem... i tyle tego.
— Dobrze; wreszcie, twoje sprawy mnie nie obchodzą, nie wszyscy, co mają interes do Czerwonego Jana, trąbią o tem... — A zwracając się do Gualezy, dodał: — Daję słowo, dobra z ciebie dziewczyna! jam cię uderzył, tyś mnie pchnęła nożyczkami, nic sprawiedliwszego; ale to ładnie, żeś tego szaleńca nie podszczuwała na mnie, kiedy mu ustąpiłem... Pójdziesz pić z nami! on płaci! A, mosanie, — rzekł znowu do nieznajomego, — gdybyśmy, zamiast pójść na wódkę, poszli co zjeść?
— Dobrze. Czy idziesz z nami, Gualezo? — rzekł nieznajomy.
— Byłam głodna; ale nie lubię patrzeć na bitwy, mdło mi się robi. Nie chcę już jeść...
— Zachce ci się, pod Białym Królikiem kuchnia wyśmienita.
I wszyscy troje w najlepszej zgodzie poszli do garkuchni.
W czasie walki nieznajomego z Szurynerem, węglarz kolosalnego wzrostu, ukryty w innej sieni, przypatrywał się niespokojnie kolejom bitwy. Bandyta i Gualeza już przestąpili próg garkuchni, a nieznajomy miał wchodzić, gdy węglarz zbliżył się i szepnął:
— Książę... błagam, miej się na ostrożności!...

Nieznajomy wzruszył ramionami i wszedł. Węglarz stanął pode drzwiami garkuchni, nadstawiał pilnie ucha i zaglądał niekiedy przez mały otwór, znajdujący się w grubej powłoce wapna i kredy, którą szyby tych jaskiń łotrowskich zawsze są zamalowane.

II.
GARKUCHNIA.

Dom, w którym mieści się garkuchnia pod Białym Królikiem, ma dwa okna z frontu; garkuchnia znajduje się na dole; izba zadymiona, brudna; z obu stron izby sześć stołów i tyleż ławek przymocowanych do muru. Gospodyni ma trzy rzemiosła: wynajmuje mieszkania na noc, trzyma szynk i wypożycza suknie nierządnicom. Gospodyni ta, lat czterdziestu, otyła, czerwona, siedzi za długim stołem, na którym pełno kwaterek z cyny, a za nią na półkach stoją flaszki z wódką.
Dwaj ludzie ponurego wejrzenia, odziani prawie w łachmany, ledwie tykali miarę wina, co przed nimi stała i rozmawiali z widocznym niepokojem. Jeden, blady, szpakowaty, nasuwał często na oczy starą czapkę, a lewą rękę ciągle trzymał ukrytą. Przy innym stole siedział chłopak szesnastoletni, o twarzy zapadłej, zagasłym wzroku; długie czarne włosy spadały mu na szyję, palił tytoń z glinianej fajki, wyciągnął nogi na ławę i to buchał dymem, to popijał sporą miarę wódki. Reszta gości nie odznaczała się tak dalece; twarze dzikie albo rozbestwione, wesołość grubijańska, albo rozpustna, milczenie ponure, albo głupowate.
Nieznajomy, Szuryner i Gualeza weszli.
Szuryner, wysokiego wzrostu, atletycznej budowy, z bakenbardami ognisto rudemi; upały spaliły mu twarz. Rysy jego wyrażały zwierzęcą zuchwałość. Za całą odzież nosił zszarzaną niebieską bluzę i spodnie, których pierwotną barwę zaledwie można było rozeznać pod grubą warstwą błota.
Gualeza ma lat szesnaście. Jej czyste czoło wznosi się nad twarzą owalną, rozjaśnioną niebieskiemi oczami o długich rzęsach. Usta ma purpurowe, nos zgrabny. Na skroniach zaczesała z obu stron po wstędze cudnie jasnych włosów. Głowa związana chustką bawełnianą; na szyi sznur korali. Ciemna suknia zdradza wysmukłą kibić. Dźwięk głosu Gualezy słodki, harmonijny, tak był zachwycający, że motłoch zbrodniarzy i nierządnic prosił ją często, żeby śpiewała i dał jej przezwisko Gualezy (śpiewaczki).
Nieznajomy, obrońca dziewczyny (nazwiemy go Rudolfem), miał lat około trzydziestu. Jego postawa zwinna, proporcjonalna, nie zapowiadała nadzwyczajnej siły, jaką okazał w walce. Cerę miał bladą; oczy prawie roztargnione, uśmiech ironiczny, zdradzały człowieka przesyconego rozkoszami życia. A jednak swą pieszczoną ręką Rudolf przed chwilą powalił na ziemię najsilniejszego bandytę tej części miasta. Niektóre zmarszczki na czole Rudolfa znamionowały człowieka głęboko myślącego. W zadumanem oku niekiedy przebłyskiwała słodycz, litość, innym razem surowość, złośliwość, wzgarda i okrucieństwo. Miał włosy ciemne i takiż wąsik; brodę nieco wystającą, starannie ogoloną. Zresztą tak wybornie naśladował zachowanie właściwe gościom, bywającym w garkuchniach, że powierzchownie był do nich podobny.. Prócz rąk, białych i miękkich, nic go nie odróżniało od reszty gości.
Wszedłszy do garkuchni, Szuryner, kładąc dłoń szeroką i włochatą na ramieniu Rudolfa, zawołał:
— Cześć zwycięzcy Szurynera!... Tak jest, przyjaciele, ten chłopak mnie pokonał... Mówię to dla amatorów, którzy życzą sobie mieć połamane żebra, albo łeb rozbity, nie wyjmując Bakalarza, który tym razem znajdzie swego mistrza...
Na te słowa gospodyni i wszyscy obecni spojrzeli na Rudolfa z uszanowaniem i obawą. Gospodyni uśmiechnęła się do niego, wstała, by go zapytać, co rozkaże podać.
Jeden z dwóch gości, o których wspomnieliśmy, schylił się do gospodyni i zapytał ochrypłym głosem:
— Czy był tu Bakałarz?
— Nie — odpowiedziała gospodyni.
— A wczoraj?
— Był. Czemu pytasz o niego?
— Bo dziś wieczór mieliśmy się zejść. Mamy interesy.
— Śliczne to muszą być interesy, zbóje!...
— Zbóje! — powtórzył bandyta rozjątrzony — z nich żyjesz!
— Ejże! czy będziesz cicho! — zawołała gospodyni, podnosząc butelkę, którą trzymała w ręku, a mężczyzna, mrucząc, siadł znowu na miejscu. — Czemże każecie sobie służyć? — spytała uprzejmie Rudolfa.
— Spytajcie Szurynera, matko; on ugaszcza, ja płacę... No, cóż chcesz na wieczerzę, hultaju?
— Dwie butelki wina, trzy kromki chleba i porcję mięsa.
— Gualezo, — rzekł Szuryner, — mów, czy będziesz jeść?
— Nie... nie jestem głodna...
— Ależ, dziewczyno, spojrzyjże w oczy memu zwycięzcy, — zawołał Szuryner, śmiejąc się ma całe gardło. — Czy boisz się patrzeć na niego?
Gualeza w milczeniu spuściła oczy. Gospodyni przyniosła wieczerzę, nad którą Szuryner unosił się w zachwyceniu gastronomicznem; jadł zawzięcie. Tak upłynęło kilka chwil, gdy wszedł nowy gość, raczej stary niż młody, żwawy, silny, ubrany w kurtkę. Spojrzano tylko na niego i nikt już nań nie zważał. Wiedzieli, kto on jest. Bandyci wnet poznali swego. Nowoprzybyły siadł tak, żeby, sam nie widziany, mógł śledzić ruchy dwóch mężczyzn, z których jeden dowiadywał się był o Bakałarza.
Rozmowy ciągnęły się dalej. Szuryner okazywał Rudolfowi pewien rodzaj uległości: człowiek ten nie szanował praw, ale szanował siłę.
— Słowo daję, — rzekł, — choć mnie tęgo przetrzepałeś, rad jednak jestem, żem cię spotkał. Chciałbym widzieć, jak weźmiesz się za łeb z Bakałarzem. On mnie zawsze bił.
— Myślisz, że dla twojej zabawy rzucę się na niego jak brytan?
— Bynajmniej, ale on skoczy do ciebie, gdy powiedzą, żeś silniejszy od niego.
— Mam dość drobnych, aby i jemu jeszcze zapłacić, — rzekł Rudolf niedbale; potem dodał. — Ależ na dworze pogoda, psa szkoda wygnać z domu! Trzebaby kazać dać wódki, pilibyśmy, a Gualeza możeby nam zaśpiewała.
— Zgoda, — rzekł Szuryner.
— I powiemy sobie, kim jesteśmy, — dodał Rudolf.
Szuryner wstał, przyłożył lewą rękę do czapki i powiedział.
— Albinos, inaczej zwany Szurynerem, niegdyś więzień na galerach za morderstwo, dziś uwolniony, zimą marznie w wodzie, latem piecze się na słońcu; oto moje życie. A ty — dodał — mój panie? pierwszy raz widzimy cię w tej stronie miasta... Musisz mieć jakieś rzemiosło?
— Robię malowidła na wachlarzach i nazywam się Rudolf.
— Malarz! — zawołał Szuryner, — a więc dlatego masz ręce tak białe. Ale czemu chodzisz do takiej szynkowni jak ta, gdzie bywają złodzieje, zbóje, i galernicy?
— Przychodzę tu, bo lubię się bawić.
— Hm! hm! — bąknął Szuryner. — Wiesz co, zdaje się, że mi nie ufasz i tego ci nie mam za złe. Żebyś mnie poznał, opowiem ci moje życie. Ale ty zacznij naprzód, mój panie.
— Malarz, to ładne rzemiosło, — rzekła Gualeza.
— Wiele też na dzień zarabiacie? — spytał Szuryner.
— Kiedy pilnie siedzę, — odparł Rudolf, — mogę zarobić cztery franki, czasem pięć, ale to latem, bo dni dłuższe.
— A często wałęsasz się, paniczu?
— Hm! dopóki mam grosz w kieszeni. Za nocleg płacę sześć sous, tytoń kosztuje mnie na dzień cztery sous, to dziesięć, śniadanie cztery, to czternaście, obiad piętnaście sous, więc codzień wydaję około półtora franka. Nie potrzebuję pracować cały tydzień, resztę czasu bawię się.
— A twoi rodzice? — rzekła Gualeza.
— Umarli na cholerę.
— A u kogóż pracujesz, kto twój majster?

— Nazywa się Borel, głupi gbur, złodziej i skąpiec, wolałby dać sobie oko wybić, niż człowiekowi za robotę płacić. Niechaj przepadnie! Byłem u niego na nauce od piętnastego roku, od spisu wojskowego jestem wolny, mieszkam przy ulicy Juiverie (Żydowskiej) na czwartem piętrze od frontu, nazywam się Rudolf. Otóż macie moją historję.

III.
HISTORJA GUALEZY.

— Teraz ty gadaj, Gualezo — rzekł Szuryner.
— Tak... twoi rodzice? — spytał Rudolf.
— Nie zmam ich; urodziłam się, jak to mówią, pod kapuścianym liściem.
— Gualezo, — zawołał Szuryner; — jesteśmy krewni, bo i ja nie wiem, skąd się wziąłem.
— A kto cię wychował? — przerwał Rudolf.
— Nie wiem... O ile pamiętam (miałam wtedy lat siedem), byłam przy starej babie jednookiej; nazywali ją Puhaczką; miała nos zakrzywiony jak hak, oko zielone okrągłe. Wieczorem sprzedawałam cukier owsiany, a w rzeczy samej żebrałam... Kiedym, wracając, nie przyniosłam najmniej dziesięciu sous, dostawałam szturchańce, zamiast wieczerzy.
— A pewna jesteś, że to nie twoja matka? — spytał Rudolf.
— Najpewniejsza, bo mi Puhaczka dość często wymawiała, żem sierota bez ojca i matki.
— I tak, — rzekł Szuryner, — zawsze byłaś bita?
— Zawsze dostawałam szklankę wody, kawałek suchego chleba i kładłam się na całą noc marznąć w stary siennik, w którym Puhaczka zrobiła dziurę, żebym weń mogła wleźć. Nazajutrz dostawałam takież śniadanie, jak wieczerzę i szłam za miasto do Montfaucon zbierać robaczki do wędek, bo Puhaczka sprzedawała na moście wędki.
— Mimo to urosłaś prosta jak trzcina, dziewczyno; nie masz się co skarżyć. Od tej chudej strawy jesteś taka cienka i zgrabna, — przerwał Szuryner, buchając dymem z fajki. — Ale cóż ci to, bracie... panie Rudolfie? Czegoś posępny?... czy dlatego, że ta dziewczyna biedy użyła?... Nam wszystkim nielepiej było.
— O! ręczę, że nie tyle wycierpiałeś co ja, Szurynerze.
— Ależ zważ, dziewczyno, że w porównaniu ze mną miałaś się, jak hrabina. Przynajmniej, gdyś była mała, spałaś na słomie i jadłaś chleb... ja, kiedy mi szczęście służyło, sypiałem w piecach w Clichy, gdzie wypalają wapno, a karmiłem się liśćmi kapusty, a głód mi nogi łamał.
— Mężczyzna ma więcej siły, — odparła Gualeza, — ale biedna dziewczynka... Stałam ci ja na moście z moim cukrem owsianym i płakałam z głodu i zimna. Litowali się przechodzący, wyżebrałam czasem piętnaście sous, ale i to mi na dobre nie szło, bo Puhaczka, widząc, że im więcej płaczę, tem więcej zbiorę, umyśliła bić mię zawsze, nim postawi na moście.
— Niezły koncept!
— Tak myślisz, Szurynerze? Ja wreszcie przyzwyczaiłam się do bicia. Więc się śmiałam, zamiast płakać, śpiewałam... chociaż mi się nie chciało śpiewać, jednego dnia ulicznicy zabrali mi mój koszyk. Stara wybiła mnie i chleba nie dała. Wieczorem zaczęła mi wyrywać włosy, na skroni — tam najwięcej boli...
— Bodaj ją piorun trzasł i to za wiele! — krzyknął bandyta, uderzając pięścią w stół.
Rudolf spojrzał zdziwiony na Szurynera; zastanowił go ślad uczucia w takim człowieku. Dziewczyna mówiła dalej.
— Powiedziałam wam tedy, że Puhaczka dręczyła mię, żebym płakała, to mię rozjątrzyło; na złość jej śmiałam się idąc na most z koszykiem cukru owsianego. Od pół roku nosiłam ten cukier i nigdym nie skosztowała, ale tego wieczora z głodu i dla dokuczenia babie wzięłam laskę cukru i zjadłam.
— Brawo! — zawołał Szuryner.
— Puhaczka, widząc co się dzieje, grozi mi pięścią zdaleka, bo nie mogła odejść od straganu. Ja myślę sobie: więcej mnie nie wybije za trzy laski cukru, jak za jednę... pokazuję jej cukier i w jej oczach go zjadam.
— Wybornie! brawo — wołał Szuryner. — Lecz Puhaczka musiała z ciebie żywcem złupić skórę.
— Zgarnąwszy stragan, przyszła do mnie; myślałam, że padnę na miejscu, takiem się bała. Przyszedłszy do domu, Puhaczka zamknęła drzwi na klucz; ja padłam przed nią na kolana, błagając o przebaczenie, a ona nic nie odpowiada. W tem stanęła przed półką i zdjęła z niej obcęgi.
— Obcęgi! — zawołał Szuryner, — naco?
— Wzięła obcęgi, żeby mi ząb wyrwać.
Szuryner wyzionął przekleństwo.
— Co ci jest? — spytała Gualeza.
— Co mi jest?... toćbym tę jednooką wiedźmę zabił gdyby mi wpadła w ręce. — I oko bandyty krwią nabierało.
— I wyrwała ci ząb, biedna dziewczyno, ta niegodziwa baba? — zapytał Rudolf.
— A jakże!... i to nie od pierwszego razu jeszcze. Mój Boże, jakżeż mnie męczyła! Dobyła mi ten ząb, mówiąc przytem: „Odtąd codzień wyrwę ci po jednym, a kiedy już zostaniesz bez zęba, wrzucę cię do wody“
— O przeklęta baba! — zawołał Szuryner.
— A czy dzisiaj znać co jeszcze? — odparła Gualeza i, uśmiechając się, ukazała dwa rzędy zębów równych i białych jak perły.
— Co potem zrobiłaś? — spytał Szuryner.
— Prawdę mówiąc, przebrała się miarka. Nazajutrz uciekłam. Szłam dzień cały, błąkając się po ulicach.
Nocą wlazłam do składu drzewa pod stos kory. Głód dokuczał mi; próbowałam jeść trociny, ale nie mogłam. Tam mnie nazajutrz znaleźli i odprowadzili do komisarza policji. Badali mnie, sądzili i jako włóczęgę skazali na siedzenie w domu poprawy, do lat szesnastu. Podziękowałam sędziom za ich łaskę, bo przecież w więzieniu dawali mi jeść. Nadto w więzieniu nauczyłam się szyć. Ale wolałam śpiewać, niż pracować. O! w dzień pogodny musiałam śpiewać; kiedy śpiewałam, zdawało mi się, że jestem wolna.
— To prawdziwie urodziłaś się słowikiem, — rzekł Rudolf.
— Skończyłam lat szesnaście, gdy wyszłam z więzienia. Ledwiem wyszła na ulicę, zaczepiła mnie gospodyni tej szynkowni i kilka jeszcze starych kobiet. „Mój aniołku, mówią do mnie, czy chcesz mieszkać u nas? damy ci piękne suknie, a nic nie będziesz robić, tylko się bawić“. Kto osiem lat wysiedział, ten wie jak to ma rozumieć. Anim ich chciała słuchać. Myślę sobie, mam zarobionych trzysta franków; robota się znajdzie, gdy nie stanie pieniędzy. Chętka do zabaw mnie zgubiła... ale nie było nikogo, ktoby mi dał dobrą radę... Zakupiłam kwiatów na cały pokój; tak lubię kwiaty! potem ładną suknię, jeździłam na spacer...
— Czy z kochankiem? — spytał Szuryner.
— Gdzie tam! chciałam być panią siebie. Za towarzyszkę do zabaw brałam dziewczynę, co była razem ze mną w więzieniu; dobra ta dziewczyna nazywa się Rigoletta.
— Rigoletta?! — przerwał Szuryner. — Nie znam jej.
— Bardzo wierzę. To poczciwa szwaczka, zarabia dwadzieścia pięć sous dziennie, ma własne małe gospodarstwo... Cóż powiem? Tak długo marnowałam pieniądze, że mi zostało tylko czterdzieści trzy franki. Już wybierałyśmy się z Rigolettą za miasto, żeby się hucznie za tę resztę zabawić, gdy dowiedziałam się, że moja praczka nie ma nawet czem zapłacić za łóżko, że zległa w piwnicy i leży na słomie, nie mając czem okryć ani siebie, ani swojej kruszyny. Pobiegłam do domu, zabrałam wszystką bieliznę, jaką miałam, zaniosłam jej i pilnowałyśmy jej aż znowu podnieść się mogła. Pomagałam jej pieniędzmi, wyzdrowiała. Teraz ma z czego żyć, ale nigdy nie chce mi powiedzieć, com jej winna za pranie. Widzę, że chce mi się w ten sposób uiścić z długu. Jesli tak dalej będzie, muszę sobie inną praczkę znaleźć.
— A gdy ci zabrakło pieniędzy?... — spytał Rudolf.
— Ha, wtedy szukałam roboty. Umiem bardzo dobrze szyć, szczerze chciałam pracować, poszłam śmiało do magazynu bielizny. Powiedziałam, że przed dwoma miesiącami wyszłam z więzienia, i że chciałabym znaleźć miejsce. Za całą odpowiedź pokazano mi drzwi. Wracałam do domu smutna, spotkałam tutejszą gospodynię... wzięła mnie ze sobą... upoiła wódką... i tak rzeczy poszły!
— Rozumiem, — rzekł Szuryner. — To się nazywa zupełna spowiedź.
— Zdaje się, że zasmuca cię to, żeś opowiedziała swoje życie? — zapytał się Rudolf.
— Bądź co bądź, miło jest być uczciwą, — powiedziała Gualeza z westchnieniem.
— Uczciwą!... — zawołał bandyta, śmiejąc się. — A dlaczego? czy żeby czcić ojca i matkę, których nie znałaś nigdy?
Na twarzy dziewczyny malowało się głębokie zadumanie.
— Słuchaj — rzekła, — że ojciec albo matka rzucili mnie na ulicy, jak szczenię, nie mam im tego za złe; pewnie sami nie mieli z czego żyć. Ale są ludzie szczęśliwsi ode mnie.
— Od ciebie? śliczna jesteś, nie masz siedemnastu lat, śpiewasz jak słowik, wszyscy cię lubią — i użalasz się. A cóż dopiero, gdy będziesz stara, jak tutejsza gospodyni?
— O, ja tak długo nie pożyję, umrę młodo; już kaszlę ciężko.
— Czy często przychodzą ci takie myśli, Gualezo? — spytał Rudolf.
— Czasem, może pan to lepiej zrozumiesz od niego. Kiedy widzę, jak mleczarka z wózkiem wraca na wieś, jakże jej zazdroszczę! Ja idę sama jedna do ciemnej izby, gdzie nawet słońce nie zajrzy.
— A więc bądź uczciwą!
— Uczciwą, mój Boże! a jakim sposobem? Za co? Suknie, które mam na sobie, należą do gospodyni, winnam jej za mieszkanie i za stół... nie mogę ruszyć się z miejsca. Kazałaby mnie przytrzymać. Dawaj pić, Szurynerze, — rzekła żywo, podsuwając szklankę — nie, nie wina, daj wódki, to mocniejsze. — A wypiwszy z widocznem obrzydzeniem, dodała: — Szkoda, że wódka ma tak brzydki smak.

Rudolf słuchał tej smutnej powieści ze wzrastającem zajęciem. Nędza i opuszczenie zgubiły nieszczęsną.

IV.
HISTORJA SZURYNERA.

Czytelnik nie zapomniał dwóch gości, na których trzecia osoba, później przybyła, miała pilne oko. (Jeden z nich ciągle chował lewą rękę i kilkakroć dopytywał się, czy Bakałarz nie był dziś w garkuchni). Podczas opowiadania Guazely, którego słyszeć nie mogli, niepokój ich wzrastał. Człowiek, który ich śledził, porównawszy postać ich z opisem na papierku, wstał i rzekł do gospodyni:
— Słuchajcie, matko, ja zaraz wrócę; pilnujcie mojej butelki i mojego talerza.
— Bądź spokojny, jeśli butelka próżna, a na talerzu nic niema, nikt ich nie dotknie.
Gdy człowiek ten wychodził, Rudolf spostrzegł na ulicy węglarza kolosalnego wzrostu. Nim drzwi się zamknęły, Rudolf miał czas okazać gestem, jak dalece jest mu przykry ten rodzaj opiekuńczego dozoru: węglarz jednak, nie zważając na to, nie oddalił się od gospody.
Gualeza, chociaż odurzona nieco wódką, nie odzyskała swej wesołości; oparta o ścianę, ze spuszczoną głową, pogrążyła się w czarnych myślach.
Szuryner, przeciwnie, był w najlepszym humorze, sam jeden spożył całą wieczerzę; wino i wódka rozwiązały mu język. Dzika otwartość, z którą się przyznał, że zabił człowieka i odniósł słuszną karę, duma, z jaką upewniał, że nigdy nic nie kradł, zdawały się dowodzić, że mimo popełnionych zbrodni, Szuryner nie jest zatwardziałym winowajcą. Stąd też Rudolf ciekawie czekał jego biografji. Bandyta wychylił szklankę i tak zaczął.
— Ciebie, moja biedna Gualezo, przytuliła choć Puhaczka, która bodajby się smażyła w piekle!... Ja nie pamiętam, żebym kiedy spał na jakiem posłaniu, aż do lat dziewiętnastu, kiedym wstąpił do wojska.
— Służyłeś więc? — zapytał Rudolf.
— Trzy lata. Schody pałaców, piece, w których palono wapno w Clichy, kopalnie w Montrouge, gdzie piłują kamienie, tam spędziłem młodość. Mogłem mieć lat dwanaście, kiedym się dostał do Montfaucon, gdzie biją stare konie i zdejmują z nich skórę. Z początku zabijanie biednych zwierząt robiło na mnie wrażenie, wkrótce polubiłem mój stan.
— A jak cię nazywano? — spytał Rudolf.
— Miałem włosy jeszcze podobniejsze do lnu, niż teraz i często oczy krwią mi zachodziły, dlatego zwali mnie Albinosem. Albinosy między ludźmi są tem samem, co białe króliki między zwierzętami, — dodał poważnie.
— A twoi rodzice? twoi krewni?
— Rodzice? nieznani. Miejsce urodzenia: pierwszy lepszy róg jakiejbądź ulicy; niewielką mi przysługę zrobili, że mnie na świat wydali. Wielem użył biedy.
— Byłeś głodny, ziębłeś, a nie kradłeś?
— Nigdy.
— Bałeś się pójść do więzienia?
— Gdzież znowu! Nie kradnąc, puchłem z głodu; złodzieja karmiliby w więzieniu! Nie, nie kradłem, bo... bo kraść — to nie moja natura.
Rudolfa rozczuliła ta odpowiedź.
— To dobrze, — rzekł, — masz jeszcze serce i honor.
Bandyta zmieszał się; spojrzał na Rudolfa z uszanowaniem. Pojmował, że przepaść ich rozdziela.
— Nie wiem, czy tak, — rzekł. — Ale to, coście mi powiedzieli... nikt jeszcze do mnie tak nie mówił... Dosyć... nigdy wam tego nie zapomnę!
— Czy długo byłeś w Montfaucon? — spytał Rudolf.
— Kilka lat; z początku mdło mi się robiło, kiedym zarzynał biedne szkapy. Ale, gdy przyszło lat siedemnaście, jakiś szał mnie ogarnął. Czasem stało dwadzieścia koni, czekających na swą kolej. Ja bez koszuli, z wielkim ostrym nożem uwijałem się między niemi... oczy krwią napływały, ciąłem nożem bez pamięci, póki mi nóż z rąk nie wypadał. A że przy takiej robocie kaleczyłem skóry, wymówiono mi służbę. Chciałem pójść do rzeźników. Ale gdzież tam! gardzili mną. Więc przystałem do wojska. Miałem wzrost dobry, siły dosyć, przyjęli. Szkoda tylko, że nie mieliśmy wojny. A z karnością wojskową niema co żartować. Jednego dnia sierżant wyłajał mnie; i słusznie, bo się leniłem; to mnie rozgniewało, nie usłuchałem go, on mnie popchnął, ja jego pięścią w pierś. Rzucają się na mnie inni; wściekłość mnie ogarnia, czerwieni mi się w oczach... miałem nóż w ręku, jak szalony uderzam; zabiłem sierżanta, zraniłem dwóch żołnierzy.
Bandyta spuścił głowę i chwilę siedział zasępiony.
— O czem myślisz, Szurynerze? — zapytał Rudolf.
— Krótko mówiąc, zakuli mnie w kajdany, zasądzili i skazali na śmierć — mówił dalej Szuryner, nie odpowiadając Rudolfowi.
— Więc uciekłeś z więzienia?
— Nie; zmienili mi karę śmierci na piętnaście lat ciężkich robót na galerach. Zapomniałem powiedzieć, że w ciągu służby uratowałem dwóch kolegów tonących i kiedyś, w czasie pożaru, wyniosłem z ognia starą, chorą babę!... Koniec końcem, mój obrońca tak wiele gadał, że nie miałem być rozstrzelany... Kiedy przyszedł powiedzieć mi o tem, chciałem go zadławić...
— Żałowałeś, że ci zmienili karę?
— A zapewne... krew za krew, to słuszne; kto kradł, niech dźwiga kajdany. Ale zmusić człowieka, żeby żył po zabójstwie...
— Sumienie cię gryzło?
— Nie; wszakże odsiedziałem swoje lata — odparł Szuryner; — ale dawniej, co noc prawie, śniło mi się, że widzę sierżanta i tych żołnierzy. A za nimi ze stu i więcej stojąc rzędem, czekają, żebym ich pozarzynał, jak niegdyś konie... Rzucałem się na nich we śnie, zabijałem jednego po drugim, a coraz więcej ich przybywało... Niedosyt tego... nigdy nie miałem brata, a zdawało mi się, że to wszystko moi bracia, za których chętnie życiebym oddał... Zlany potem zimnym, budziłem się...
— Brzydki to sen, Szurynerze.
— Oj, tak! Myślałem, że zwarjuję, chciałem sobie życie odebrać; ale mi się nie udało. Wkońcu przemogło nawyknienie do życia.
— Byłeś w dobrej szkole, żeby się nauczyć kraść.
— Prawda, ale zbywało na chęci. Inni więźniowie dlatego właśnie drwili ze mnie; wytłukłem ich i dali mi spokój. Poznałem tam i Bakalarza... Dostałem od niego tak samo, jakem dostał dziś wieczór od ciebie.
— Więc to uwolniony galernik?
— Skazany był na dożywotnie, ale sam się uwolnił.
— Uciekł? i nie wydadzą go?
— Ja go nie wydam.
— Jakże go policja nie wyśledzi?
— Bo dzisiaj chybaby go sam Lucyper nie poznał... Miał nos długi, oberżnął go sobie i nadto jeszcze umył twarz witrjolem; od sześciu miesięcy jak zbiegł z galer, policjanci sto razy go spotkali, a żaden nie poznał.
— Za cóż siedział?
— Za fałszerstwo, kradzież i zabójstwo. Nazywają go Bakałarzem, bo ślicznie pisze i jest bardzo uczony.
— Złowią go prędzej czy później.
— Żywcem go nie wezmą. Zawsze nosi pod bluzą dwa nabite pistolety i sztylet.
— A od czasu uwolnienia z czego żyjesz?
— Karuję drzewo. Z tego mam chleb.
— Ale gdy mimo wszystko nie jesteś złodziejem, czemu mieszkasz tu w złodziejskim cyrkule?
— I gdzież będę mieszkał? Kto zechce przestawać z kryminalistą? Sam nudzę się; lubię towarzystwo; tu żyję z równymi sobie.
Szuryner zamilkł i wytrząsnął fajkę.

Wtem nowe zdarzenie przypomniało wszystkim trzem, w jakiem się miejscu znajdują.

V.
UWIĘZIENIE.

Człowiek, który wyszedł, poleciwszy opiece szynkarki swoją butelkę, wrócił z drugim mężczyzną, barczystym, śmiałego wejrzenia.
— Szczęśliwy przypadek, że się spotkamy, Borelu! wejdź, wypijemy szklankę wina.
Szuryner szepnął Rudolfowi i Gualezie.
— Będzie tu awantura. Baczność!
Dwaj bandyci, z których jeden zapytywał o Bakałarza, znacząco rzucili na się wzrokiem, wstali i poszli ku drzwiom. Agenci policyjni rzucili się na nich. Walka była zawzięta; inni jeszcze agenci wpadli, za otwartemi drzwiami błysnęły strzelby żandarmów. Bandyta, który ciągle chował rękę, szamocąc się z agentem, ryczał jak dziki zwierz; trzech ludzi ledwie utrzymać go mogło. Drugi zaś, zsiniały, z twarzą konwulsyjnie drgającą, nie bronił się wcale i sam podał ręce, na które mu założono kajdany.
Gospodyni, gdy się wszystko skończyło, zapytała obojętnie jednego ze znajomych agentów.
— Cóż to ci ludzie zrobili, mój dobry panie Borel?
— Zabili wczoraj starą kobietę, przy ulicy św. Krzysztofa. Nieszczęśliwa przed skonaniem zeznała, że jednego z nich ugryzła w rękę. Mój towarzysz przyszedł przekonać się, czy to oni. Teraz ich złowiliśmy.
Po wyjściu agenta nastąpiła chwila milczenia. Gospodyni wreszcie przerwała ją, mówiąc:
— Szczęście dla Bakalarza, że go tu nie było; ten w czerwonej czapce dwa razy o niego pytał, bo mają jakieś z sobą interesy... Ależ o wilku mowa, a wilk tu: otóż i Bakałarz ze swoją nową żoną.
Mężczyzna i kobieta weszli do gospody. Wszystkich ogarnął pewien rodzaj obawy; na Rudolfie nawet zrobił wrażenie widok tego strasznego zbójcy. Spoglądał nań z ciekawością i przekonał się, że Szuryner nie przesadził w opisie, Bakałarz okropnie zeszpecił sobie twarz. Wszędzie blizny głębokie, sine, wygryzione witrjolem; wargi nabrzmiałe; po odjęciu chrząstek nosowych dwie dziury nieforemne zamiast nozdrzy. Oczy jasne, małe, okrągłe, błyszczały dzikością; czoło, spłaszczone jak u tygrysa, ginęło pod wielką futrzaną czapką. Bakałarz był średniego wzrostu; głowę miał wielką, szerokie, silne, mięsiste barki rysowały się pod fałdami płóciennej bluzy; długie muskularne ręce świadczyły o niezwykłej sile. Kobieta, która z nim przyszła, była stara, dosyć przyzwoicie ubrana. Ujrzawszy ją Gualeza, pobladła, drżąca, schwyciła Rudolfa za rękę.
— Boże! Boże! to ona... to Puhaczka...
Bakałarz podszedł wolno do stołu, gdzie siedzieli Rudolf, Gualeza i Szuryner i rzekł chrapliwym głosem:
— Hej! słuchajno, blondyno, porzucisz tych dwóch bałwanów i pójdziesz ze mną...
Dziewczyna drżąc trzymała się Rudolfa.
— A ja... nie będę zazdrosna — zawołała Puhaczka, śmiejąc się do rozpuku. Nie poznała w Gualezie dziecka, nad którem się pastwiła.
— Czy nie rozumiesz mnie, dziewko! — rzekł znów Bakałarz — jeśli zaraz nie pójdziesz, wybiję ci oko, żebyś była do pary z Puhaczką; a ty z wąsami — mówił do Rudolfa — jeśli mi jej wnet nie oddasz, duszę ci wytrzęsę.
— Boże! ratuj mnie! — zawołała Gualeza, załamując ręce, a wspomniawszy, że może narazić Rudolfa na niebezpieczeństwo, dodała: — Nie ruszaj się pan z miejsca; jeśli on się zbliży, krzyknę, a gospodyni z obawy policji ujmie się za mną.
— Bądź spokojna, moje dziecię, — odparł Rudolf patrząc śmiało na Bakałarza. — Ponieważ przykro ci patrzeć na to szkaradne bydlę, wypchnę go na ulicę.
— Ty!... — krzyknął Bakałarz.
— Ja!... — odparł Rudolf.
I mimo błagania Gualezy, wstał od stołu.
Bakałarz cofnął się o krok na widok fizjonomji Rudolfa; Gualeza i Szuryner poznać nie mogli towarzysza, tak szlachetną twarz jego w jednej chwili wykrzywiła jakaś piekielna złość. W bitwie z Szurynerem okazał się wesołym; teraz ogarnęła go zajadła nienawiść; źrenice błyskały dziwnym ogniem. Są ludzie, mający w spojrzeniu siłę magnetyczną. Rudolf ją posiadał. Bakałarz zadrżał, cofnął się; nie dowierzając już swojej sile, sięgnął pod bluzę po puginał. Możeby przyszło do zabójstwa, lecz Puhaczka zawołała:
— Poczekajno, poznaję tę dziewczynę. Toć to Marysia, co mi kradła cukier. Bądź spokojna, choć ci już zęba nie wyrwę, to wszystkie łzy wycisnę. Czy wiesz, że znam twoich rodziców? Bakałarz widział na galerach człowieka, co mi cię oddał małą... dowiedział się o imieniu twej matki... Masz bogatych rodziców...
— Rodzice!... znasz ich?... — krzyknęła Gualeza.
— Tak jest, mój wie, jak nazywa się twoja matka, ale wyrwałabym mu rychlej język, niżby ci to miał powiedzieć... Widział się wczoraj z tym, co cię do mnie przyprowadził, bo wtenczas chciał się ciebie pozbyć, gdyż przestali płacić za twoje utrzymanie... Matka twoja nie dbała o ciebie... Ale gdybyś znała jej nazwisko, mogłabyś ją pięknie oskubać! Ten, co ci mówię, ma list twej matki... Cóż, płaczesz! nie dowiesz się, kto twoja matka...
— Wolę, żeby myślała, że mnie już niema na święcie — rzekła Gualeza.
Rudolf, zapomniawszy o Bakałarzu, słuchał uważnie, bandyta zaś, nie będąc już pod wpływem wzroku przeciwnika, odzyskał odwagę. Ufny więc w swą herkulesową silę, zbliżył się do obrońcy Gualezy.
— Dość gawęd... Muszę fircykowi dać, co mu się należy...
Jednym skokiem Rudolf przesadził stół; Bakałarz stanął w pozycji. Nagle drzwi się otworzyły, węglarz wpadł, odepchnął Bakałarza, zbliżył się do Rudolfa i po angielsku szepnął mu do ucha:
— Książę! Tom i Sara są na rogu ulicy.
Na te słowa Rudolf wzdrygnął się z gniewu, rzucił luidora na stół i skoczył ku drzwiom. Bakałarz chciał mu przeciąć drogę, ale Rudolf uderzył go w twarz tak mocno, że bandyta zachwiał się.
— Wiwat! — zawołał Szuryner — poznaję te uderzenia, i ja się ich nauczę...
Bakałarz skoczył w ślad za Rudolfem, ale ten z węglarzem znikł już wśród labiryntu uliczek. Bandyta zaprzestał próżnej pogoni i wrócił do szynkowni. Jednocześnie z nim weszły dwie osoby, zdyszane szybkiem biegiem.
— Do czarta! — rzekł jeden z nowych gości — znowu nam znikł!
— Cierpliwości — odpowiedział drugi — każdy dzień ma dwadzieścia cztery godziny.

Goście ci rozmawiali po angielsku.

VI.
TOM I SARA.

Nowe osoby pochodziły z lepszej klasy. Mężczyzna słusznego wzrostu, wysmukły, o rysach surowych, miał włosy prawie białe, a faworyty czarne, krepę na kapeluszu, angielski surdut, szaraczkowe spodnie i długie buty. Drugi szczupły, blady, piękny, również w żałobie; czarne włosy i oczy odbijały od bladej cery. Chód i drobne rysy zdradzały kobietę.
— Tom, każ co dać i wypytaj tych ludzi o niego — przemówiła Sara po angielsku. Usiedli przy stole. Tom zawołał o wino.
Przybycie tych dwóch osób obudziło zajęcie. Ubiór ich i obejście dowodziły, że nie zwykli uczęszczać do tak brudnych szynkowni. Szuryner, Bakałarz i Puhaczka przyglądali się im z uwagą. Tymczasem Gualeza, przelękniona spotkaniem ślepej Puhaczki, wymknęła się przez półotwarte drzwi.
Tom zawołał powtórnie z niecierpliwością:
— Prosiłem o wino, moja pani.
Gospodyni, zdziwiona taką grzecznością, sama z wdziękiem podała mu wino. Tom rzucił jej pięć franków.
— Schowaj to pani dla siebie i wypij z nami szklaneczkę. Ale — dodał — mieliśmy się zejść z kolegą w szynkowni na tej ulicy, możeśmy się omylili.
— To jest szynkownia pod Białym Królikiem.
Tom rzucił znaczące spojrzenie na Sarę i rzekł:
— Właśnie pod Białym Królikiem.
— Ale jakże wygląda pański znajomy?
— Wysoki, szczupły, szatyn, ciemne wąsy...
— Zaraz, zaraz... tylko co tu był... lecz jakiś węglarz przyszedł po niego i razem wyszli.
— To oni! — zawołał Tom.
— Czy sami byli? — spytała Sara.
— Węglarz wszedł na chwilkę, ten drugi jadł tutaj z Gualezą i Szurynerem — rzekła gospodyni, wskazując tego ostatniego.
Tom i Sara zwrócili uwagę do Szurynera. Sara spytała towarzysza po angielsku:
— Czy znasz tego człowieka?
— Nie. Karol zgubił ślad Rudolfa w tych ciemnych uliczkach, lecz, widząc, że Murf, przebrany za węglarza, kręci się koło tej szynkowni i zagląda w okno, przyszedł nas uwiadomić...
Bakałarz, patrząc na Toma i Sarę, rzekł stłumionym głosem do Puhaczki:
— Ten wysoki rzucił pięć franków gospodyni. Już niedługo północ, deszcz pada; ruszmy za nimi i zabierzmy pieniądze.
— Gdyby ten mały chciał krzyczeć, obleję mu twarz witrjolem — rzekła Puhaczka, a po chwili dodała: — Jak jeszcze raz spotkamy Marysię, wymyję jej twarz witrjolem, żeby się nie pyszniła urodą.
— Niech mnie djabli wezmą — zawołał Bakałarz — muszę się z tobą ożenić. Któraż kobieta ma takie koncepty...
Po chwili namysłu Sara rzekła do Toma:
— Wypytajmy tego człowieka o Rudolfa.
— Ha, spróbujmy — odpowiedział Tom, a obracając się do Szurynera, dodał: — Przyjacielu, mieliśmy się zejść w tym szynku z naszym przyjacielem, który tu z tobą wieczerzał: czy nie mógłbyś nam powiedzieć, dokąd poszedł? A dawno go znasz?
— Znam go, bo pobił mnie, broniąc Gualezy. Pierwszy raz go spotkałem przed domem Czerwonego Jana.
— Gospodyni, proszę jeszcze o butelkę najlepszego wina — zawołał Tom, siadając z Sarą obok Szurynera. — Szczególne imię... Czerwony Jan? kto to taki?
— Przemytnik — odpowiedział niedbale Szuryner. — Doskonałe wino, moja gosposiu.
Tom nalał mu wina.
— Pańskie zdrowie i jego przyjaciela!...
Sara zarumieniła się lekko, a Tom znowu zagadnął:
— Mówiłeś, że Czerwony Jan trudni się...
— Kontrabandą; chlubi się swojem rzemiosłem przed celnikami... niechaj go złapią, jeżeli potrafią... oho! Czerwony Janek ma dowcip!
— A dlaczegóż to Rudolf pobił pana? — zapytała Sara.
— A bo ja chciałem wybić Gualezę, niesprawiedliwie, bo to dobra dziewczyna; uciekła do domu Czerwonego Janka, ja za nią... wpadam na Rudolfa, który mi za to tęgo zapłacił... Do pioruna, oto mi bicie! no — ale obiecał i mnie nauczyć tego sposobu.
— Co on za handel prowadzi ten Czerwony Janek?
— Hm! sprzedaje wszystko, czego nie wolno sprzedawać i robi wszystko, czego nie wolno robić.
— Pod którym numerem mieszka?
— Numer 13, ulica Grochowa.
Tom zapisał ulicę i numer domu przemytnika.
— Możecie się szczycić takim przyjacielem, jak Rudolf, — dodał Szuryner... Gdyby nie węglarz, byłby nauczył tego Bakałarza, co tam w kącie z Puhaczką coś szepczą...
— Rudolf cię pobił, musisz go nienawidzieć? — zapytała Sara.
— Ja? nienawidzieć takiego chwata? Szczególna rzecz... Bakałarz mnie pobił, cieszyłbym się, gdyby go kto takie wytuzował... Pan Rudolf lepiej mnie wybił... a mimo to dobrze mu życzę. Nawet zdaje mi się, że w ogień poszedłbym dla niego.
— Mówisz to dlatego, że jest naszym przyjacielem...
— Nie, do pioruna!... właśnie lubię go dlatego, że mnie wybił, a nie pyszni się z tego! Aż serce rośnie, kiedy spojrzy... ma coś takiego w oczach...
Tom i Sara spojrzeli na siebie w milczeniu.
— Czy zawsze i wszędzie będzie wywierał ten niepojęty wpływ? — rzekła gorzko Sara.
— Zawsze... póki go nie odczarujemy... — odrzekł Tom.
Północ wybiła na ratuszu; lampa w szynkowni słabe rzucała światło. Oprócz Szurynera, dwóch nieznajomych, Bakałarza i Puhaczki, inni goście pomału rozeszli się do domów.
Bakałarz rzekł cicho do Puhaczki:
— Schowajmy się naprzeciwko, do sieni, jak ci ichmościowie wyjdą, ruszymy za nimi.
— Cóż to, nic dziś nie pijecie? — zapytała gospodyni.

— Nie; my tylko przyszliśmy schronić się przed deszczem, — odpowiedział Bakałarz i wyszedł z Puhaczką.

VII.
PIENIĄDZE LUB ŻYCIE.

Bakałarz i Puhaczka, mimo gwałtownego wiatru i ulewnego deszczu, zaczajeni w sieni naprzeciw szynkowni, usłyszeli jak Szuryner wyszedł i udał się w stronę, gdzie był stary dom; lecz wkrótce wiatr i deszcz zagłuszył odgłos jego ciężkich kroków. Tom i Sara również wyszli i udali się w przeciwną stronę.
— Dobrze, — szepnął Bakałarz do Puhaczki, — przygotuj witrjoł i baczność! — Pozdejmujmy trzewiki, żeby nie usłyszeli naszych kroków, — ozwała się Puhaczka.
Obmierzła para zdjęła obuwie. Chociaż więc szli tuż za Tomem i Sarą, stąpania ich nie było słychać;
— Szczęściem fiakr na nas czeka, — rzekł Tom.
Nagle się zatrzymał.
— Omyliłem się, trzeba było iść na lewo; musimy minąć rozwalony dom, nim dojdziemy do fiakra.
Bakałarz i Puhaczka rzucili się do bramy.
— Tem lepiej, niech idą w rudery, — rzekł Bakałarz.
Tom i Sara zbliżyli się rozwalonego domu, którego piwnice tworzyły przepaść wzdłuż ulicy. Bakałarz rzucił się jak tygrys, pochwycił Toma za gardło i zawołał:
— Oddaj pieniądze, albo cię stracę do tej jamy! — I popchnąwszy go wtył, zatrzymał nad piwnicą, drugą zaś ręką ścisnął jak w kleszczach rękę Sary. Nim się obrócił. Puhaczka obdarła go. Sara z zimną krwią przemówiła do Toma:
— Oddaj im pieniądze. — A zwracając się do Bakałarza, dodała: — Nie wołamy pomocy, nie róbcie nam nic złego.
Puhaczka, przetrząsnąwszy kieszenie swych ofiar, rzekła do Sary: — Pokaż ręce, może masz pierścionki. Ani jednego... co za nędza!
Tom z zimną krwią, która go ani na chwilę nie odstąpiła, rzekł do Bakałarza:
— Mam w pugilaresie ważne papiery, nic ci z nich nie przyjdzie; odnieś mi je jutro, a dam ci 25 luidorów.
— Aha! żebyś mnie przytrzymał. Gadaj zdrów...
— Zaraz, zaraz, — zawołała Puhaczka: — jeżeli chce, można się ułożyć. Wiesz, gdzie jest Saint-Denis i Saint-Ouen?
— Wiem.
— Otóż przyjdź jutro rano sam jeden z pieniędzmi na równinę przed Saint-Ouen; ja tam będę z pugilaresem.
— Ale on cię każe schwytać.
— Nie bój się; mam jedno oko, ale dobre, jeżeli kogokolwiek z nim zobaczę, zje djabła nim mnie złapie.
Sara, jakby uderzona nagłą myślą, zapytała bandyty.
— Chcesz zarobić dużo pieniędzy?
— Zapewne.
— Widziałeś w szynku, gdzieśmy byli, człowieka, po którego przyszedł węglarz?
— Byłbym go uczęstował, ale mnie przewrócił na stół i uciekł. Jeżeli o niego chodzi, dajcie mi tysiąc franków, a zabiję go.
— Saro!... — zawołał Tom przelękniony.
— Nie idzie tu o zabicie, nędzniku! — rzekła Sara. — Przyjdź jutro do Saint-Denis, będzie tam mój towarzysz sam jeden i powie ci, co trzeba zrobić, a jeśli ci się uda, to nie tysiąc, ale dwa tysiące franków dostaniesz.
— Moja żona tam będzie; powiecie jej, co zrobić.
— A więc jutro o pierwszej.
Bakałarz z Puhaczką szybko się oddalili.
— Piekło nam nastręczyło tego bandytę, może nam usłużyć, — rzekła Sara.
— Ja się boję, — rzekł Tom.
— A ja mam nadzieję...
Pospieszyli ku kościołowi Najświętszej Panny.
Szuryner, ukryty w ruderach, był świadkiem tej sceny... Dowiedziawszy się o zamiarach Sary i Bakałarza względem Rudolfa, chciał go jakoś ostrzec... Ale jakim sposobem? Rozmyślając, machinalnie poszedł za Tomem i Sarą, a widząc, że wsiadają do fiakra, siadł ztyłu. O godzinie pierwszej fiakr zatrzymał się na bulwarze Obserwatorjum. Tom i Sara zniknęli w ciemnej uliczce.

Noc była nadzwyczaj ciemna, Szuryner nie mógł rozpoznać miejsca; z przebiegłością więc dzikiego Indjanina dobył noża, szeroko zaciął drzewo, przy którem się powóz zatrzymał i wrócił do swego mieszkania.

VIII.
PRZEJAŻDŻKA.

Nazajutrz po nocnej burzy zajaśniało pięknie jesienne słońce. Rudolf około godziny jedenastej poszedł na ulicę Grochową do szynku pod Białym Królikiem. Jego ubiór wyrobnika odznaczał się pewną starannością: miał nową bluzę, czarną jedwabną chustkę niedbale związaną, a na niej wywinięty kołnierz od koszuli. Ubiór ten zgadzał się z miłem obejściem Rudolfa, w którem się łączyła swoboda z siłą i zręcznością.
Gospodyni siedziała przed domem.
— Do usług pańskich... chcesz zapewne reszty z dwudziestu franków? — zapytała z uszanowaniem. — Należy ci się siedemnaście Iiwrów i dziesięć sous... Ale, ale... pytano tu wczoraj o pana; jakiś wysoki jegomość z kobietą przebraną za mężczyznę... Pili z Szurynerem.
— Z Szurynerem? i o czemże z nim mówili?
— O różnych rzeczach: o Czerwonym Janku, o pogodzie. Chcesz reszty?
— Tak, i wezmę z sobą Gualezę na cały dzień na wieś.
— Nie można, mój chłopcze. Bo by nie wróciła. W moich sukniach chodzi i winna mi dwieście dwadzieścia franków za stół i mieszkanie.
— Masz tu pieniądze, — rzekł Rudolf, rzucając na stół jedenaście luidorów. — A wiele kosztują najęte suknie?
Szynkarka, zdziwiona, z niedowierzaniem oglądała luidiory.
— Czy myślisz, że fałszywe? to poślij zmienić i basta...
— Jej suknie kosztują przynajmniej sto franków.
— Takie łachmany? Cóż znowu... Do wczorajszej należytości dodam ci jeszcze luidora i koniec.
— To nie dam sukien i Gualeza stąd nie wyjdzie.
— Djabli cię kiedyś wezmą! Masz pieniądze i zawołaj mi Gualezę. Powiedz, że pójdzie ze mną na wieś... nic więcej... A madewszystko niech nie wie, żem zapłacił jej długi.
— Mnie wszystko jedno, nawet lepiej. Niech myśli, że jest jeszcze w mojem ręku. — I wyszła, a po chwili, wróciwszy, zawołała — Gualeza nie chciała mi wierzyć i cała stanęła w płomieniach, jak się dowiedziała, żeś przyszedł. Ale kiedym powiedziała, że jej wolno na cały dzień iść na wieś... pierwszy raz w życiu chciała mi się rzucić na szyję.
— Z radości, że się ciebie pozbędzie.
W tej chwili weszła Gualeza. Zarumieniła się, poznawszy Rudolfa i spuściła oczy.
— Chcesz ze mną na cały dzień pojechać na wieś, moja kochana? — spytał Rudolf.
— Bardzo chętnie, jeżeli gospodyni pozwoli.
— Pozwalam ci, moja koteczko, za twoje przykładne postępowanie...
Wyszli wśród cichych przekleństw gospodyni.
— Powiedz mi, — zapytał, — w którą stronę pojechać?
— Wszystko mi jedno, byle na wieś... Już pięć miesięcy nie byłam dalej, jak na rynku z kwiatami.
— Chodziłaś po kwiaty?
— Nie; chodzę tylko popatrzeć na nie. Na kupno nie mam pieniędzy...
— Gdybyś i ty miała u siebie kwiaty, byłabyś wesoła.
— Niezawodnie... Raz, w dzień imienin, gospodyni darowała mi doniczkę róż... Patrzyłam ciągle na róże, liczyłam liście; ale... w parę dni róże zaczęły więdnąć. Ubłagałam gospodynię, żeby mi pozwoliła pielęgnować moje róże na świeżem powietrzu... Tym sposobem dokazałam tyle, żem o dziesięć dni przedłużyła życie moimi różom. Wkońcu uschły, umarły... Płakałam... Prawda, panie, że można kochać kwiaty?
— Biedna! z takiem sercem i w tak oknopnem położeniu...
— Nieraz chciałam już skończyć! Lecz słońce, kwiaty wstrzymywały mię; mówiłam sobie — Sekwana mi nie zginie.
— Miałaś więc nadzieję, a jaką?
— Albo ja wiem... w tych strasznych momentach zdawało mi się, że nie zasłużyłam na mój straszny los. Myśli przyszły mi wtenczas, kiedy mi róże poschły i dlatego kwiatki te chowam... Dobyła kilka gałązek starannie związanych różową wstążką.
— Chowasz je?
— Wszak prócz nich nic na świecie nie mam.
— Nic... Ale te korale?
— Należą do gospodyni. Nic, nic, tylko te zeschłe róże, dlatego tak je chowam.
Za każdem słowem Gualezy, zdumienie Rudolfa wzrastało. Nie mógł pojąć, jak można poświęcić siebie za nędzny przytułek, kilka łachmanów, i szkaradne pożywienie.
Na rynku z kwiatami wsiadł z Gualezą do fiakra i pojechał do Saint-Denis.
— Co to jest? salopa damska? zawołała Gualeza, spostrzegłszy salopę leżącą w fiakrze.
— To dla ciebie, okryj się żebyś się nie zaziębiła.
Nie nawykła do takiej grzeczności, biedna dziewczyna ze zdziwieniem spojrzała na Rudolfa.
— Już pewnie, Gualezo, zapomniałaś, co ci Puhaczka mówiła wczoraj o twoich rodzicach...
— O, nie zapomniałam... myślałam o tem przez całą noc i płakałam... Ale to musi być nieprawda...
— Dlaczego? Cieszyłabyś się, gdybyś znalazła matkę?
— Ach, mój Boże! jeżeli mnie matka nie kochała... cóżby mi z tego przyszło... A jeżeli mnie kocha, to lepiej, aby myślała, niż nie żyję. Byłabym dla niej zmartwieniem i hańbą...
— Mylisz się: jeżeli cię matka kocha, to ci teraz prze baczy i przywiązanie wróci. Jeżeli cię sama porzuciła, to zobaczy, jak okropny los ci zgotowała...
W tej chwili powóz zbliżył się do Saint-Quen, gdzie droga skręca ku Saint-Denis. Wychyliła się przez drzwiczki i, klaszcząc w ręce, wołała:
— Co za szczęście! pozwól mi pan wysiąść... tu tak pięknie... pobiegam po łące.
— I owszem, moje dziecię...
Powóz stanął.
Rudolf i Gualeza, wziąwszy się za ręce, biegali po skoszonej łące. Niepodobna opisać pląsów, okrzyków radości i uniesień Gualezy; biedna, więziona przez tyle lat, chciwie połykała świeże powietrze. Lecz bieganie prędko ją zmęczyło; usiadła bez tchu na wywróconym pniu.
Cera jej przezroczysta, blada, okryła się żywym rumieńcem; podała Rudolfowi pęczek kwiatów i z wdzięcznością zawołała:
— Bóg jest dobry, że dał nam taki piękny dzień!

Rudolfowi łza stanęła w oku.

IX.
NIESPODZIEWANY WYPADEK.

Nagle z rowu, przy którym siedziała Gualeza, podniósł się człowiek. Gualeza krzyknęła ze strachu, poznała Szurynera.
— Nie bój się, dziecko!... — rzekł Szuryner; — co za dziwne spotkanie! panie Rudolfie... Są na święcie rzeczy niepojęte...
— Co tu robisz? — zapytał zdziwiony Rudolf.
— Pilnuję twego dobra, panie. Zaraz się dowiesz, o co idzie, tylko jednę rzecz zobaczę, — Szuryner pobiegł do fiakra, wlazł na pudło i rzuciwszy okiem, wrócił.
— Która godzina?
— Wpół do pierwszej, — odpowiedział Rudolf.
— Dobrze, mamy jeszcze czas.. Trzeba wam wiedzieć, że po twojem wyjściu z szynkowni przyszedł...
— Człowiek słusznego wzrostu z kobietą w męskim ubiorze i pytali o mnie; wiem o tem.
— Potem częstowali mnie winem i chcieli się czegoś dowiedzieć o tobie, ale ja nic im nie powiedziałem. Choćbym i wiedział co... nicby się nie dowiedzieli... Jam twój przyjaciel na zawsze, panie Rudolfie!
— Dziękuję ci, mój kochany, ale cóż dalej?
— Piłem już z tobą, panie Rudolfie, potem z tym wysokim drabem i przebraną kobietą... głowa mi trochę ciążyła, a przytem deszcz zwykle mnie usypia... Poszedłem do piwnic zrujnowanego domu, obok garkuchni, i zacząłem drzemać, gdy wtem przebudził mnie jakiś hałas... Usłyszałem głosy tych państwa...
— Czy rozmawiał z Bakałarzem i Puhaczką?
— Tak jest; ułożyli między sobą, że się zejdą nazajutrz... o pierwszej, przy zakręcie drogi do Saint-Denis, tu właśnie.
— Jak ten człowiek mógł się wdać z takimi nędznikami? — zawołał Rudolf.
— Dalibóg nie wiem... Zresztą, ja się już pod koniec rozmowy obudziłem, kiedy wysoki mówił o pugilaresie, co mu Puhaczka wyjęła z kieszeni i ma oddać za pięćset franków. Wysoki i ta mała, — mówił dalej Szuryner, — obiecali Bakałarzowi dwa tysiące franków... żeby ci co zrobił... A któż pan jesteś u djabla, żeby tak drogo za ciebie płacić?
— Wynalazłem sekret wyrabiania wachlarzy z kości słoniowej, ale odkryłem nie sam, tylko z drugim; chcą zapewne dostać w ręce model tej machiny, którą można dużo pieniędzy zarobić.
— Więc ten wysoki i ta mała?...
— Fabrykanci, u których pracowałem... a nie chciałem im zwierzyć się z mego sekretu.
— Zatem to taki interes. Ale jacyż tchórze!... nie mogli sami poradzić i innych na ciebie podmawiają... postanowiłem tu przyjść i jestem...
— Ale co myślisz dalej robić?
— Czekać na Puhaczkę, podsłuchać, wpaść, oddać jej należytość za ząb Gualezy, wydusić z niej nazwisko rodziców dziewczyny...
— Proszę cię, nie narażaj się dla mnie, Szurynerze, — odezwała się Gualeza.
— Słuchaj, ja się lepiej za Gualezę zemszczę... Później ci powiem jak, a teraz, — dodał Rudolf, odprowadzając na bok Szurynera, — chcesz mi zrobić prawdziwą przysługę? Schowaj się tu, a jak Puhaczka nadejdzie, wysuniesz się z kryjówki...
— I zduszę ją...
— Nie... dziś tylko nie daj jej rozmawiać z tym wysokim... nie odstępuj ich... przy tobie nie będą się mogli układać. A jeżeliby się umówili o inną schadzkę, ty się o tem dowiesz.
— Słuchaj dalej.
— Jak wysoki odejdzie... umizgniesz się do Puhaczki.
— Ja! do tej starej czarownicy? wolałbym ją zaraz za łeb złapać.
— W takim razie wszystko zgubisz...
— Lecz cóż mam robić?
— Puhaczka będzie się wściekać, że przez ciebie straciła dobrą gratkę; ułagodzisz ją, powiesz, że masz dobry interes i że jeżeli Bakałarz chciałby do tego należeć... możnaby dużo pieniędzy zarobić... i umówisz się z Puhaczką i Bakałarzem na jutro rano... rozumiesz?
— Doskonale.
— A dziś o dziesiątej wieczór przyjdź na róg Pól Elizejskich i Wdowiej alei, ja tam będę i umówimy się, co dalej robić...
— Do pioruna! robisz ze mną, co sam chcesz...
— Bakałarz i Puhaczka są w zmowie z mymi nieprzyjaciółmi... trzeba im zapłacić... a we dwóch damy im radę...
— O! niezawodnie... to łotry, godni siebie... jestem gotów.
— A jeżeli nam się uda, — dodał Rudolf tonem uroczystym, — to tak będziesz z tego dumny, jak wtedy, kiedyś uratował życie człowiekowi w czasie pożaru i tonącej kobiecie.

Rudolf z Gualezą wsiedli do fiakra.

X.
FOLWARK.

Przez jakiś czas Gualeza nie śmiała przerywać milczenia.
— O czemże myślisz? Zasmuciło cię spotkanie z Szurynerem? — rzekł Rudolf z uśmiechem.
— Nie wiem... nie znam go prawie.
— Precz ze smutkiem, moje dziecię! mieliśmy wesoło ten dzień przepędzić.
— O! jam tak szczęśliwa! Już dawno nie wyjeżdżałam z Paryża! Co za piękne słońce!... Liście jeszcze na drzewach w listopadzie... to szczególne... w Paryżu tak prędko opadają... A tam gołębie... siadają na młynie...
W miarę jak miłe sielskie obrazy rozwijały się przed dziewczyną, twarz jej się rozjaśniała. — Gdybym była mężczyzną, chciałabym być rolnikiem... Na cichej równinie iść za pługiem... patrzeć na dalekie lasy... zaśpiewać jaką smutną piosenkę, naprzykład o Genowefie Brabanckiej.
— Zaśpiewasz mi ją na folwarku.
— Czy dostaniemy tam mleka?
— Co?!... najlepszej śmietanki i świeżych jaj.
— Obejrzymy krowy w oborze... Nieprawdaż?
— Pójdziemy wszędzie.
— Ach, panie Rudolfie, nie mogę sobie jeszcze wierzyć. Co za dzień! — zawołała dziewczyna z radością.Potem, przypomniawszy sobie, że będzie musiała wrócić do brudnej izby, zalała się rzewnemi łzami.
— Co ci jest? czego płaczesz?
— Nic, nic. — Otarła łzy i dodała: — Nie zważaj pan na mój smutek...
— Założyłbym się, że myślałaś o twoich różach?
Powóz zbliżał się do Saint-Denis.
— Co za piękna dzwonnica!
— To dzwonnica pięknego kościoła Świętego Djonizego. Może chcesz go zobaczyć? każę stanąć.
— Od czasu, jak jestem u teraźniejszej mojej gospodyni, nie śmiałam wejść do kościoła.
— Bóg jest litościwy! Dlaczego boisz się modlić?
— O! nie... dosyć już obrażam Pana Boga.
Po chwili milczenia Rudolf zapytał Gualezę:
— Czy kochałaś już kiedy?
— Nigdy! Żeby kochać, trzeba być uczciwą... Ale nie, nie mówmy o tem.
— Dobrze, mówmy o czem innem... Czy ci jaką przykrość zrobiłem?
— Pan jesteś tak dobry dla mnie, że mi się chce płakać... Wziąłeś mnie na wieś, dla mojej przyjemności... Nie rychło zapomnę tak wielkie szczęście.
— Szczęście rzadko się zdarza! Ja, jeżeli nie jestem szczęśliwy, przynajmniej często marzę o szczęściu. Chciałbym być bardzo bogaty; mieć powozy... żyć w wielkim świecie, codzień chodzić do teatru. A ty?
— Ja nie żądam tak wiele. Bylebym miała czem zapłacić mojej gospodyni... trochę pieniędzy, schludny pokoik.
— I dużo kwiatów w oknie?
— O, koniecznie!...
— Lecz kiedy żądać, to można sobie coś więcej pozwolić... pięknych sukien?...
— Niekoniecznie.. Chcę tylko być wolną, mieszkać ma wsi, a nadewszystko.. umierać nie w szpitalu... To okropna myśl!... My biedni ludzie... Moja znajoma umarła w szpitalu... a ciało jej... oddano chirurgom!... — szepnęła ze strachem Gualeza.
— Ach! to okropne!...
— Daruj pan... Wieziesz mnie na wieś dla mojej przyjemności, a ja ciągle mówię o rzeczach tak smutnych, mój Boże, mimo mej woli. Nigdy nie byłam tak szczęśliwą jak dzisiaj, a jednak ciągle mam łzy w oczach... Ale się pewno za to gniewasz? Chcę być wesołą...
— Nie zmuszaj się dla mnie, bądź wesołą, bądź smutną, jak ci się podoba...
— I pan czasem jesteś smutny?
— Bezwątpienia! moja przyszłość także niepewna... Nie mam ojca ani matki... Co w dzień zarobię, to wydaję.
— Źle pan robisz, bardzo źle, — rzekła Gualeza z powagą — trzeba coś oszczędzać... Najczęściej nędza do złego przywodzi.
— Prawda, prawda!
— Trzeba zawsze pracować. Alboż to twoja praca tak ciężka, panie Rudolfie?... to rozrywka... malować wachlarze... Z trzech franków można bardzo porządnie żyć; oszczędzić więc dwa franki na dzień, sześćdziesiąt franków przez miesiąc... toć to ogromna suma!
— Lecz tak miło włóczyć się, nic nie robić!
— Fe! pan mówisz, jak dziecko!
— Dobrze, poprawię się, moja ty nauczycielko... dajesz mi dobre rady...
— Doprawdy? — zawołała dziewczyna, klaszcząc w ręce z radości. — Ale to nie wszystko... powiedziałabym panu... lecz nie śmiem.
— Nie bój się, wszystko możesz powiedzieć.
— Otóż... jak możesz chodzić do tak brudnych szynkowni?

— Gdybym tam nie wszedł, nie byłbym dziś wyjechał z tobą za miasto. Jakkolwiek bądź, dobrze na tem wyszedłem, boś mi tak pożyteczne dała rady!

XI.
ŻYCZENIA.

Właśnie fiakr mijał wioskę Sarcelles. Rudolf kazał zwrócić ma prawo, a poza Villiers-le-Bel wziąć się na lewo.
— A teraz, kiedy już obiecałem poprawę, możemy stawiać zamki na lodzie. To nic nie kosztuje, więc pozwolisz mi być rozrzutnym. Dajmy na to więc, że ta droga prowadzi do wioski, oddalanej zupełnie oddalonej od traktu... Wioska stoi wśród ślicznych drzew na pochyłości niewielkiej góry.
— A pod nią rzeka.
— Tak właśnie... mała rzeczka... Na końcu wioski piękny folwark, otoczony ogrodem owocowym i klombami kwiatów.
— Ale przy tym domu będą zielone okiennice...
— Zgoda... niema nic piękniejszego nad zielone okiennice. Pani tego folwarku będzie twoją ciotką.
— Ach, jakżebym ją kochała, — zawołała Gualeza składając ręce i podnosząc oczy do nieba z wyrazem najwyższego szczęścia. — O! będę ją kochać, będę jej pomagać w gospodarstwie, będę szyć, prać, chować owoce na zimę... Słucham dalej.
— Na pierwszem piętrze twój pokój.
— Mój pokój! co za szczęście! i jakiż jest mój pokój?
— Ma dwa okna, z których widać ogród, łąkę, wieżę kościoła. Na łące pasie się kilka krów.
— Ach! ślicznie! A między niemi jedna będzie moją ulubioną; przywiążę jej na szyi dzwonek na pięknej wstążce.
— Tak, to biała krówka i będzie się nazywać Białoszką.
— Co za piękne imię!
— Ale skończmy twój pokój. Obicie w kwiaty. Róże i powój pną się po ścianach domu. Tylko rękę wyciągniesz, masz bukiet gotowy.
— Jak pięknie umiesz malować, panie Rudolfie!
— A teraz, co będziesz robiła przez cały dzień? Naprzód ciotka obudzi cię pocałunkiem i poda ci szklankę ciepłego mleka, bo masz słabe piersi. Wstaniesz, obejdziesz folwark, odwiedzisz Białoszkę, kury, gołębie, kwiaty... O dziewiątej przyjdzie nauczyciel kaligrafji.
— Do mnie?
— Tak jest... musisz przecież umieć czytać, pisać, rachować, żeby pomagać cioci w gospodarstwie. Po lekcji będziesz szyć. Około drugiej weźmiesz się do pisania, potem pójdziesz z ciotką, w lato do żniwiarzy, na jesieni zobaczyć jak orzą. Wracasz znużona koło siódmej. W kuchni pali się wielki ogień, ogrzejesz się tam i pomówisz z poczciwymi rolnikami. Potem pójdziesz: na obiad, na który czasem i poczciwego staruszka proboszcza zaprosicie. Potem będziesz czytać, a o dziesiątej powiesz cioci dobranoc i wrócisz do siebie. Nazajutrz znowu to samo...
— O, tak sto lat można żyć i nie nudzić się.
— To jeszcze nic; a niedziela! a święta! Wtenczas piękniej się ubierzesz, w ładną suknię, czepeczek do twarzy i z ciotką i służącym Jakóbem pojedziecie — małym powozikiem wysłuchać mszy. Potem pójdziesz gdzie na zabawę. Wszystka młodzież dobija się o taniec z tobą, boś ładna, przystojna, rozsądna, skromna... Nakoniec i tobie jeden bardziej się podoba... i...
Rudolf, zdziwiony milczeniem Gualezy, spojrzał na nią.. Biedna z trudnością tłumiła łkania.
— Co ci jest?
— Ach! niechcący nadałeś mi pan straszną boleść. Już zaczynałam wierzyć w ten raj...
— Ależ, moje dziecię, ten raj istnieje... Patrz, widzisz go przed sobą!... Fiakr, stój!
Powóz się zatrzymał. Gualeza podniosła oczy i oniemiała. Wioska na pochyłości góry, folwark, łąka, krowy, rzeczka, w oddaleniu kościół wśród kasztanów; wszystko tam było, nawet biała krówka, przyszła faworyta Gualezy.
— A co, czy umiem malować? — spytał Rudolf z uśmiechem.
— Cóż to jest! Ale, mój Boże, to sen!...
— I cóż dziwnego?... Gospodyni jest moją mamką... dziś rano dałem jej znać, że ją odwiedzimy... rysowałem z natury...

— A... tak, — odpowiedziała Gualeza z głębokiem westchnieniem.

XII.
FOLWARK.

Folwark, dokąd Rudolf wiózł Gualezę, znajdował się na samym końcu wioski Bouqueval, nieznanej, leżącej w cichem ustroniu o dwie mile od miasteczka Ecouen. Powóz przebył aleję drzew wiśniowych i jabłoni i zatrzymał się przy małych wrotach, napół ukrytych pod gęstą latoroślą winną.
— Jużeśmy stanęli na miejscu, — rzekł Rudolf.
W folwarku oczekiwano zapewne Rudolfa, bo zaledwie woźnica otworzył drzwiczki pojazdu, wnet ukazała się na progu kobieta pięćdziesięcioletnia, w ubiorze, jaki zwykle noszą dostatnie gospodynie wiejskie z okolic Paryża i zbliżyła się z uszanowaniem do Rudolfa. Gualeza, zarumieniona, nie bez wahania wysiadła z powozu.
— Jak się masz, moja dobra pani George? — rzekł Rudolf. — Widzisz, jak dotrzymuję słowa?
I zapłaciwszy woźnicy, odprawił go do Paryża. Woźnica ten był niski, barczysty, a naciśnięty na oczy kapelusz i podniesiony kołnierz od płaszcza zupełnie mu twarz zakrywały; zaciął konie i szybko odjechał.
— Po tej długiej drodze... odjeżdża nie zatrzymując się... Coby to znaczyło... pilno mu widać bardzo... — pomyślał Rudolf.
Gualeza niespokojna, prawie przestraszona, zbliżyła się do niego i szepnęła pocichu:
— Pan odesłałeś powóz... a moja gospodyni?... Muszę dziś wieczór do niej wrócić, inaczej posądziłaby mnie o kradzież...
— Przebacz mi, moje dziecię, żem ci wcześniej nie powiedział, że już nic nikomu nie jesteś winna; zrzuć te brudne suknie... Dobra pani George da ci inne...
— Jakto, już nie wrócę do Paryża?... Pani mi pozwoli zostać?... Nie... to za wiele szczęścia.
— Szczęścia nigdy nie może być za wiele.
— Ach! nie zwódź mnie, panie Rudolfie!
— Wiesz mi, moje dziecię, — odpowiedział Rudolf z uczuciem i powagą, — tak jest... jeżeli chcesz, od dziś dnia możesz przy pani George prowadzić to spokojne życie, o którem marzyłaś.
Gualeza załamała ręce; zdziwienie, radość, wdzięczność malowały się na jej twarzy.
— Kto pan jesteś, panie Rudolfie? musisz być chyba aniołem, — zawołała ze łzami.
— Moje dziecię, — odpowiedział Rudolf ze smutnym uśmiechem, — dużo cierpiałem i dlatego cierpiący mają we mnie opiekuna... Marjo! tak, zachowaj to imię... idź teraz z panią George. Przed odjazdem pomówię jeszcze z tobą, a potem odjadę szczęśliwy twojem szczęściem.

Marja, niezdolna przemówić, zbliżyła się do Rudolfa i z wdziękiem przycisnąwszy do ust jego rękę, odeszła z panią George.

XIII.
MURF I RUDOLF.

Rudolf wyszedł na dziedziniec i spotkał tam człowieka, który wczoraj, przebrany za węglarza, uwiadomił go o przybyciu Toma i Sary. Nazywał się on Murf, mógł mieć lat pięćdziesiąt, był prawie zupełnie łysy, tylko na skroniach bieliło mu się trochę włosów; wyraz twarzy pozwalał domyślać się człowieka powolnego, dobrego a zarazem energicznego. Biała chustka na szyi, takaż kamizelka, surdut długi, czarny z szerokiemi połami. Ubiór i męska postawa przedstawiały typ drobnej szlachty angielskiej. Właśnie wkładał pistolet do bocznej kieszeni podróżnego płaszcza.
— Na co ta broń? — spytał Rudolf.
— To moja rzecz... Wasza Książęca Mość powinien zajmować się nie mojemi sprawami, ale swojemi własnemi.
— Na kiedy zamówiłeś konie?
— Przyjdą o zmroku, jak mi rozkazano.
— Cóżto, w złym humorze jesteś?...
— Bynajmniej... co mi do tego?... ale kiedykolwiek... kiedy książę nie możesz żyć bez niebezpieczeństw...
— Mój kochany Murfie, źle się wybrałeś z kazaniem. Bo dziś jestem szczęśliwy, tak dumny... Czy można być szczęśliwszym, jak ja dzisiaj, kiedy ta nieszczęśliwa, otrzymawszy tu schronienie, z wdzięcznością pocałowała mnie w rękę?... Ale to niedość; szczęście to długo potrwa...
— O! pani George, to szlachetna, cnotliwa kobieta; nikt nad nią nie jest godniejszy dobrodziejstwa... Lecz ta nowa wychowanka... Co tam... nie mówmy o tem...
— Murf! — zawołał Rudolf z coraz większym gniewem, — wiesz, że lubię otwartość. Jeżeli obchodzę się z tobą poufale, to jedynie pod warunkiem zupełnej szczerości. Mów, coś chciał powiedzieć. Mów mi, w tej chwili.
— Mości książę! mam pięćdziesiąt lat i jestem szlachcicem; nie wypadałoby tak do mnie mówić.
— Milcz!
— Książę! zmuszasz mnie do przypomnienia zasług!
— Twoje zasługi? Alboż ci nie płacę za nic?
Murf zaczerwienił się ze wstydu; lecz nagle, spojrzawszy z wyrazem boleści i oburzenia na twarz Rudolfa, wykrzywianą wyrazem pogardy, stłumił westchnienie, popatrzył na niego prawie z litością i rzekł:
— Książę, przyjdź do siebie! straciłeś przytomność!...
— Jak śmiesz!...
Murf cofnął się i rzekł żywo, jakby mimowoli:
— Książę! przypomnij sobie dzień 13 stycznia.
Słowa te cudowny skutek wywarły na Rudolfa, spojrzał w oczy Murfowi, schylił głowę i po chwili milczenia wymówił zmienionym głosem:
— O! ty jesteś okrutny!... sądziłem jednak... lecz ty jeszcze pamiętasz...
Nie mógł dokończyć, głos zamarł mu w piersiach, upadł na kamienną ławkę i zakrył twarz rękoma.
— Panie, — zawołał Murf w rozpaczy, — mój dobry panie, daruj mi, daruj twemu staremu Murfowi. Ale doprowadziłeś mnie do ostateczności... Przez litość daruj mi, żem ci przypomniał ten nieszczęsny dzień.

— Dość, dość, stary przyjacielu; dziękuję ci; jednem słowem położyłeś granicę moim zapędom. Lecz cicho!... pani George z Marją nadchodzą...

XIV.
POŻEGNANIE.

Dzięki staraniom parni George, Marja zmieniła się do niepoznania. Rudolf nie powiedział jej, jak pięknie wygląda w nowym stroju; czuł całą uroczystość tej chwili w życiu Marji.
— Moja córka przychodzi dziękować panu, — rzekła pani George, przedstawiając Marję Rudolfowi.
— Dziękuję pani w jej imieniu; godna jest tkliwych pani względów i zawsze będzie na nie zasługiwać.
— Panie Rudolfie, — odrzekła Marja drżącym głosem, — pojmujesz dobrze, że nie umiem ci wyrazić, co czuję...
— Twoje wzruszenie dosyć mi powiada...
— Wie ona dobrze, że jej teraźniejsze szczęście pochodzi od Boga, — rzekła pani George. — Skoro weszła do mego pokoju, padła na kolana przed krzyżem.
— Bo teraz, dzięki panu Rudolfowi, będę mogła modlić się, — odpowiedziała Marja, spojrzawszy na swojego dobroczyńcę.
Murf odwrócił się; jako prawdziwy Anglik, nie chciał dać poznać, jak głęboko rozrzewniły go te proste słowa Marji.
— Mój przyjaciel Murf oprowadzi cię po folwarku. Za chwilę i my przyjdziemy do was. Murf! Cóż to, nie słyszysz? — rzekł Rudolf.
Poczciwy anglik stał obrócony do ściany i niby z hałasem nos ucierał. Oddalił się tak szybko, że Marja prawie biec za mim musiała.
— Cóż pani myślisz o Marji? — zapytał Rudolf.
— Bardzo mi się podobała i już ją serdecznie polubiłam. Kiedy zapytałam, czy nie chciałby wiedzieć, kim jest jej tajemniczy opiekun, odpowiedziała mi z cudną prostotą: Wiem; mój dobroczyńca!
— Będziesz ją więc pani kochać?
— O! będę, tak się nią zajmę, jakbym się nim zajmowała, — odpowiedziała pani George rozdzierającym głosem.
Rudolf wziął ją za rękę i rzekł:
— Dotąd niceśmy nie odkryli, ale miejmy nadzieję...
Pani George smutnie wstrząsnęła głową.
— Mój syn miałby dziś dwadzieścia lat.
— Chodziłem wczoraj szukać człowieka, zwanego Czerwonym Jankiem! on ma mieć wiadomość o synu pani, nie zastałem go w domu. Wychodząc od niego, spotkałem nieszczęśliwą Marję. Oddawna już wybierałem się w tamtę stronę miasta, pewny że potrafię wyrwać kilka dusz ze szponów szatana... lubię wydzierać mu smaczne kąski. A nie miałaś pani żadnej wiadomości z Tulonu?
— Żadnej.
— Tem lepiej!... zapewne utonął w czasie ucieczki. Bo inaczej... zbyt jest znany, żeby zdołał się ukrywać od sześciu miesięcy, jak uszedł z gal... Nie mógł domówić; lecz pani George z obłąkaniem prawie zawołała:
— Dokończ pan: „z galer!...“ Ojciec mego syna! Ach! jeżeli syn mój żyje i nie zmienił nazwiska, co za hańba! Czasem strach mnie zdejmie. Wyobrażam sobie, że udało się memu mężowi zbiec z Rochefort, że mnie szuka, że mnie chce zabić, jak zabił może naszego syna.
— Nie pojmuję, na co brał z sobą syna, kiedy przed piętnastu laty zamierzał uciec zagranicę. Dziecię mogło mu tylko być przeszkodą.
— Alboż nie powiedział mi w więzieniu, po przytrzymaniu na granicy: „Wziąłem syna, bo go kochasz, bo będziesz mi dla niego przysyłać pieniądze, a ode mnie zależeć będzie dać mu je, lub nie. Jest w dobrem ręku; na ciebie spadnie hańba syna, jak już spadła hańba męża“.
W miesiąc potem skazano go na dożywotnie więzienie na galerach. I darmo błagałam, nie chciał mi wskazać, gdzie jest mój syn.
— Czy nie miał żadnych szczególnych znaków, po którychby go można poznać?
— Włożyłam mu na szyję niebieski krzyżyk, na srebrnym łańcuszku; matka moja nosiła go i kazała mi nie rozstawać się z nim nigdy...
— Co to za szkoda, żem wcześniej nie poznał pani może potrafiłbym oszczędzić ci wielu cierpień.
— Czy i tak nie obsypałeś mnie dobrodziejstwami?
— Jakiemi? Kupiłem ten folwark i dzięki twoim staraniom i skrzętności przynosi mi rocznie...
— Przynosi panu? — przerwała pani George — przecież dzierżawę oddaję księdzu Laporte, a on ją podług pańskiej woli rozdaje na jałmużny.
— Wszakże i to piękny dochód... Czy uwiadomiłaś pani księdza Laporte o mojem przybyciu? Wszak odebrał mój list?
W tej chwili służący oznajmił, że ksiądz proboszcz Laporte czeka w sali.
Przy samym domu Rudolf i pani George spotkali się z powracającymi Murfem i Marją. Poczciwy Anglik prawie z wstydem zbliżył się do Rudolfa i szepnął mu:
— Ta dziewczyna mnie oczarowała...
Rudolf uśmiechnął się. Murf odszedł dla przyśpieszenia przygotowań do wyjazdu, a Rudolf, Marja i pani George weszli do małej salki. Podłoga zasłana była dywanem, suty ogień palił się na kominku.
Ksiądz Laporte, osiemdziesięcioletni starzec, siedział przy kominku. Na twarzy szanownego starca, od czterdziestu lat proboszcza tej ubogiej parafji, wyryte były cierpienia. Ręce mu drżały ze starości. Kiedy je podniósł, zdawało się, że błogosławi.
— Księże proboszczu, — rzekł Rudolf z uszanowaniem, — pani George podjęła się opiekować tą młodą dziewczyną, a ja polecam ją łasce pańskiej.
— Ma do niej zupełne prawo! Zasługuj dobrem postępowaniem na łaskę dobroczyńcy; ja cię będę zachęcał na dobrej drodze... — mówił, trzymając Marję za rękę. — W pani George znajdziesz przykład... we mnie doradcę, a Bóg dokończy wszystkiego...
Marja mimowolnie rzuciła się na kolana przed starcem. Zbyt głęboko była wzruszona; łkania nie dały jej mówić.
— Wstań, moje dziecię, zasłużysz na odpuszczenie błędów, których byłaś raczej ofiarą, niżeli sprawczynią.
— Bądź zdrowa, Marjo! — rzekł Rudolf, — przyjmij ten złoty krzyżyk. Schowaj go na pamiątkę. Kazałem na nim wyryć datę twego wybawienia...
Marja podniosła krzyżyk do ust. W tej chwili Murf otworzył drzwi salonu.
— Już konie gotowe, — powiedział.
— Do widzenia, księże proboszczu... żegnam cię, pani George... Jeszcze raz bądź zdrowa, Marjo!...
Szanowny starzec, oparty na pani George i Marji, wyszedł za Rudolfem. Ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały blask na tę zajmującą grupę. Starzec, ksiądz, symbol miłosierdzia; kobieta, która przebyła wszystkie bóle nieszczęśliwej małżonki i matki, młoda dziewczyna, ledwie z dzieciństwa wychodząca, którą nędza i podstęp strąciły w przepaść występku.

Rudolf wsiadł do pojazdu z Murfem, i konie puściły się galopem.

XV.
SCHADZKA.

Nazajutrz w południe Rudolf w ubiorze rzemieślnika stał przed traktjernią pod Koszykiem z kwiatami, mieszcząca się na rogatkach Beroy. W wigilję tego dnia, wieczorem, Szuryner stawił się na umówione miejsce. Dalszy ciąg powieści da poznać skutki rozmowy jego z Rudolfem.
Było więc południe, deszcz lał strumieniami; Sekwana przybrała i wystąpiła aż na przybrzeżne ulice. Rudolf niecierpliwie spoglądał ku rogatkom. Nakoniec spostrzegł zdaleka dwoje ludzi, idących pod parasolem; byli to Bakałarz i Puhaczka.
Gdy się Rudolf zbliżył, Bakałarz i Puhaczka grzecznie mu się ukłonili.
— Sługa pański, — rzekł bandyta... — bardzo mi przyjemnie poznać pana, a raczej odnowić znajomość... bo przedwczoraj uraczyłeś mnie pan dwoma kułakami, któreby wołu z nóg i zwaliły... Ale zapomnijmy o tem, to był żart... A więc, panie Rudolfie, czy nie łaska wstąpić do traktjerni? możemy pogadać przy śniadaniu.
— Bardzo dobrze.
— I pan i Szuryner winniście wynagrodzenie mnie i mojej żonie, przez was straciliśmy dwa tysiące franków. Szuryner mówił mi już, o co chodzi. Słuchajno, Puhaczko: idź naprzód, zamów dla nas osobny pokój i śniadanie: pieczeń wołową i dwie butelki burgundzkiego wina, my tam zaraz przyjdziemy.
Puhaczka, rzuciwszy znaczące spojrzenie na Bakałarza, poszła naprzód; bandyta mówił dalej;
— Szuryner spotkał wczoraj rano Puhaczkę w Saint-Ouen i ani na chwilę jej nie odstąpił, tak, że ten wysoki w żałobie nie śmiał zbliżyć się do niej. Winieneś więc dać nam sposobność odzyskania dwóch tysięcy za pugilares, któryśmy mieli oddać.
— Czy tam były pieniądze?
— Nie, ale papiery, bardzo ciekawe, chociaż po większej części po angielsku pisane; zatrzymałem je więc.
Wiadomość ta mocno ucieszyła Rudolfa. Dlatego właśnie wczoraj wysłał Szurynra, aby przeszkodził rozmowie Toma z Puhaczką, by papiery przy niej zostały; miał nadzieję je zdobyć.
— Schowałem je więc, — rzekł znowu bandyta — zawsze mi się zdadzą, bo znalazłem w pugilaresie adres tego wysokiego jegomości i muszę się z nim zobaczyć.
— Jeżeli nam się projekty udadzą, może bym kupił te papiery; znam ich właściciela... Zobaczymy... lecz teraz wróćmy do rzeczy. Proponowałem Szurynerowi wyborny interes; z początku przystał, lecz potem cofnął się i radził mi udać się do pana. Dom, do którego mamy się dobrać, znajduje się przy Alei Wdowiej, moja siostra cioteczna służy tam za kucharkę. Powiedziała mi, że państwo wyjechali na wieś i zabawią do pojutrza.
— I korzystna to rzecz?
— Siostra mówiła mi, że w gabinecie jej pana jest sześćdziesiąt tysięcy franków w złocie.
— A czy znasz dom?
— Jak własną kieszeń... siostra służy w nim od roku. Stąd mi przyszła myśl... Mówiłem Szurynerowi, że odźwierny jest silny... naprzód przystawał, potem zrejterował... Chyba on nie wyda przyjaciela?
— Nie, to dobry chłopiec...
Puhaczka stała we drzwiach traktjerni.
— Tutaj, tutaj. Już zamówiłam śniadanie.
Nim siedli do stołu, Bakałarz, zapukawszy w ściany dla poznania ich grubości, rzekł:
— Nie będziemy potrzebowali mówić bardzo cicho, ściany niezbyt cienkie.
Służąca przyniosła śniadanie, a nim zamknęła drzwi, Rudolf spostrzegł w drugim pokoju przy stole Murfa, przebranego za węglarza. Pokój, w którym znajdował się Rudolf, był długi, miał jedno okno na ulicę, wprost drzwi.
Puhaczka siedziała tyłem do tego okna, Rudolf z jednej, a Bakałarz z drugiej strony stołu. Lecz skoro służąca wyszła, bandyta się odwrócił, siadł obok Rudolfa i rzekł:
— Będzie nam lepiej rozmawiać i nie będziemy potrzebowali tak głośno mówić.
— A prócz tego siadasz ode drzwi, żebym nie mógł wyjść, — odpowiedział zimno Rudolf.
Bakałarz potakująco kiwnął głową, potem z bocznej kieszeni surduta wyjął długi sztylet.
— A jak wyostrzony! — dodała Puhaczka, objaśniając wymowny giest Bakałarza.
Rudolf, bynajmniej nie zmieszany, najspokojniej wyjął z pod bluzy podwójną krucicę, pokazał ją Bakałarzowi i znowu schował.
— Doskonale się rozumiemy, — rzekł bandyta. — Lecz ja przypuszczam wszystko... gdyby mnie przyszli aresztować... bez względu, czy to ty na mnie zastawiłeś łapkę czy nie ty... zginiesz!
Ten nic nie odpowiedział, nalał sobie szklankę wina i wypił. Tak zimna krew zastanowiła Bakałarza.
— A teraz, — rzekł, — mówmy o interesach.
— Dobrze, lecz czy to prawda, — zapytał Rudolf Puhaczkę, — że znasz rodziców Gualezy?
— Mój włożył dwa listy o tem do pugilaresu tego wysokiego jegomości... Ale ona ich nie zobaczy.. wprzódbym jej oczy wydarła...
Puhaczka zdjęła szal. Rudolf, mimo zimnej krwi, nie mógł ukryć zdziwienia, spostrzegłszy u miej na szyi krzyżyk z lazurowego kamienia, zupełnie taki jak ten, o którym wspominała mu pani George. Uderzyła go nowa myśl: Bakałarz przed sześcioma miesiącami uszedł z galer. Mąż pani George również przed sześcioma miesiącami uszedł. Stąd prawdopodobieństwo, że Bakałarz jest mężem pani George, że musi coś wiedzieć o losie syna tej nieszczęśliwej kobiety. A nadto jeszcze posiada papiery, dotyczące pochodzenia Marji. Rzekł do Puhaczki:
— Jakiż to piękny łańcuszek!
— Piękny, i niedrogi. To imitacja złota.
— A co to wisi na tym łańcuszku, to niebieskie?
— To mi mój darował.
Bakałarz dodał:
— To talizman... do szczęścia pomaga.
— Talizman? — zapytał niedbale Rudolf. — I ja chciałbym sobie kupić taki.
— Takich rzeczy nie sprzedają; dostał mi się od mojej rodziny i dałem go Puhaczce, żeby jej przynosił szczęście... O! zobaczysz, jaka ona dzielna do roboty... Mówiłeś zatem, że przy Alei Wdowiej...
— Pod numerem 17 mieszka bogacz... nazywa się...
— Nie jestem ciekawy jego nazwiska.. Dość, że u niego w gabinecie jest sześćdziesiąt tysięcy franków w złocie! A czy trudne wejście?
— Bardzo łatwe: przeleźć przez mur i drzwi otworzyć, albo wyłamać okiennicę.
— A jeżeli się odźwierny obudzi? — zapytał Bakałarz.
— Tem gorzej dla niego... — odpowiedział Rudolf.
— Jeżeli wszystko prawda, coś mi mówił, to najlepiej rzecz skończyć... dziś wieczór jeszcze.
I badawczy wzrok utopii w Rudolfie.
— Kiedy ja nie mogę dziś wieczór...
— No, to ja nie mogę jutro!
Rudolf rzekł po chwili namysłu:
— Niech i tak będzie!... więc dziś wieczór. Lecz, gdzie się zejdziemy?
— Gdzie? zostaniemy ciągle z sobą, — odpowiedział Bakałarz. — Jeżeli deszcz ustanie, przejdziemy się do Wdowiej Alei dla poznania miejsca, a potem wrócimy co przekąsić. O dziewiątej możemy się wziąć do roboty.
— To mamy dosyć czasu zejść się o dziewiątej.
— Zostań z nami do wieczora, bo pomyślę, że chcesz na mnie łapkę zastawić i dlatego odchodzisz...
— Jeżelibym chciał łapkę na ciebie zastawić, dlaczegóżbym tego nie mógł zrobić dziś wieczór? Nie ufasz mi więc?...
— Niezupełnie... Lecz może prawdę mówisz, a dla trzydziestu tysięcy franków warto spróbować... albo dziś wieczór, albo nigdy... Jeżeli zaś dziś nie chcesz, będę wiedział, z kim miałem do czynienia i kiedykolwiek przysłużę ci się po mojemu.
Rudolf był w okropnem położeniu. Spuszczając się na los, ufny w swą zręczność i odwagę, rzekł:
— Zgoda, zostańmy razem cały dzień.
— Nie będziesz tego żałował. Zapłaćmy za śniadanie i weźmy fiakra.
— Tylko wprzód wypalę cygaro.
— Bezwątpienia. Finetta nie lęka się dymu tytoniowego...
— Pójdę więc po cygaro — rzekł Rudolf, wstając.
— Nie fatyguj się, Finetta ci przyniesie.
Rudolf usiadł. Bakałarz przeniknął jego zamiar. Puhaczka wyszła.
— Co to za wyborna kobieta! w ogieńby się dla mnie rzuciła.
— Mówisz o ogniu, a zdałby się tu, bo djabelnie zimno! — rzekł Rudolf i schował ręce pod bluzę; nie przerywając rozmowy z Bakałarzem, wyjął ołówek z kamizelki i nieznacznie napisał kilka słów na świstku papieru, nie patrząc na pismo. Bakałarz nie dostrzegł bileciku; szło tylko o oddanie go podług adresu.
Rudolf zbliżył się niedbale do okna i, nucąc pocichu, bębnił palcami na oknie Bakałarz zbliżył się i spytał:
— Co za arję tak bębnisz?
— Znajomą piosenkę: Nie dostaniesz mojej róży.
— Śliczna piosneczka. Chciałem tylko wiedzieć, czy zwraca uwagę osób przechodzących.
— Anim myślał o tem...

— Tak mi się zdawało...

XVI.
PRZYGOTOWANIA.

Puhaczka wróciła z cygarami.
— Deszcz już ustał, — rzekł Rudolf, zapalając cygaro — chodźmy wziąć fiakra.
— Nie ustał, — odpowiedział Bakałarz, — nie pozwolę, żeby Finetta namoczyła nogi. Jak służąca przyjdzie po zapłatę, każemy jej zawołać fiakra.
Służąca weszła, Rudolf dał jej pięć franków.
— O! panie... płacić za wszystko nie pozwolę... — zawołał Bakałarz.
— Innym razem ty za mnie zapłacisz.
— Chyba że pozwolisz, iż ugoszczę cię na Polach Elizejskich...
Przez grzeczność Rudolf chciał wyjść ostatni, ale Bakałarz puścił go przed sobą i bacznie śledził jego ruchy.
Kiedy weszli do głównej sali, przy bufecie właśnie płacił za wino wysoki węglarz z uczernioną twarzą i w kapeluszu na oczy nasuniętym. Rudolf stanął przy otwartych drzwiczkach fiakra z mocnem postanowieniem wsiąść na ostatku. Węglarz, gwiżdżąc, wyszedł aż na próg.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
Rudolf odpowiedział głośno: — Do Alei...
— Do Bulońskiego lasku, — przerwał Bakałarz; — jedź żwawo, dostaniesz na piwo. — Gdy pojazd ruszył z miejsca, Bakałarz zawołał: — Jak mogłeś głośno mówić dokąd jedziemy? podobna poszlaka mogłaby nas zgubić. Młodzieńcze, jesteś nierozważny.
— Prawda, nie myślałam o tem. Ale ja tu was uwędzę w tym dymie. — Z temi słowy Rudolf spuścił szybę i wyrzucili zwinięty bilecik, który pod bluzą napisał.
Bakałarz, mimo obojętnej fizjognomji Rudollfa, dostrzegł bezwątpienia przenikliwym wzrokiem wyraz triumfu na jego twarzy, bo, wyjrzawszy przez okno, zawołał na furmana:
— Biczem go, biczem!... tam ktoś jest ztyłu powozu.
Furman zatrzymał konie.
Bakałarz wyskoczył z powozu. Lecz nic nie spostrzegł, bo od wyrzucenia bileciku ujechali już kilka kroków.
— Będziecie się ze mnie śmieli, — rzekł, — ale nie wiem dlaczego zdawało mi się, że nas ktoś tropi.
Fiakr ruszył dalej. Póki nie zniknął, Murf nie spuszczał go z oka; widząc, co Rudolf zrobił, pobiegł i podniósł kartkę, leżącą na bruku.
Po kwadransie jazdy, Bakałarz zawołał na furmana:
— Słuchajno zmieniliśmy zamiar; jedź na plac Ś. Magdaleny.
Rudolf spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Przyznasz, kawalerze, że stamtąd można obrócić się w różne strony. Gdyby wpadli na nasz ślad, zeznanie woźnicy nic nam nie zaszkodzi.
Kiedy fiakr zbliżył się do rogatek, jakiś wysoki człowiek w jasnym surducie, w kapeluszu na oczy nasuniętym, szybko przemknął na pięknym angielskim koniu.
Rudolf zdołał ukryć swą radość. Murf znać odczytał hieroglificzną kartkę. Bakałarz, pewny już, że nikogo niema za fiakrem i widząc, że Puhaczka drzemie, albo przynajmniej udaje, chciał udać śpiącego. Rudolf domyślił się podstępu i powiedział:
— Rano dziś wstałam i mnie także spać się chce.
I, zamknął oczy. Wkrótce głośne chrapania Bakałarza i Puhaczki tak go zwiodły, że myślał, iż śpią istotnie i otworzył oczy. Bakałarz z Puhaczką mimo chrapania mieli oczy otwarte i rozmawiali znakami za pomocą palców. Nagle symboliczna ta rozmowa ustała. Bandyta dostrzegł, że Rudolf nie śpi i, śmiejąc się, zawołał:
— Aha! kochanku!... próbowałeś nas? — To nie powinno dziwić ciebie, co śpisz z otwartemu oczami.
Fiakr zatrzymał się na placu Św. Magdaleny. Deszcz ustał, ale czarne chmury tak okryły niebo, że było prawie ciemno.
— Chciałbym przekonać się, — rzekł Bakałarz, — czy wszystko prawda, coś nam mówił o tym domu...
— Toby obudziło podejrzenie. Przecież dopiero czwarta godzina.
Puhaczka dumnie podniosła głowę.
— Mam jedno oko, — rzekła, — ale dobre. Za pół godziny wrócę i zobaczysz, jak gracko się uwinę.
— Zaraz, zaraz, wprzód wejdziemy pod Zakrwawione Serce... Jeżeli tam zastaniemy Kulasa, weźmiesz go i postawisz na czatach przed domem.
— Masz rację... Kulas przebiegły, jak lis, choć jeszcze nie ma dziesięciu lat.
— Co to za miejsce, Zakrwawione Serce? Także szczególny znak, — rzekł Rudolf.
— Powiedz to szynkarzowi Nazywaj go jak chcesz: Piotr, Tomasz, Krzysztof, Barnaba, na każde się odezwie. Lecz otóż jesteśmy...
— Ja tu żadnego domu nie widzę.
— Nie zobaczysz, jeżeli będziesz szukał wokoło.
— A gdzież mam szukać?
— Pod nogami.
— Gdzie?
— Ot tu... Czy widzisz dach?
Istotnie Rudolf nie dostrzegł podziemnego szynku, jakich przed kilku laty wiele było na polach Elizejskich. Schody, wykopane w ziemi mokrej i wilgotnej, prowadziły do obszernego dołu; dach z cegieł, mchem zarosły, ledwie wznosił się nad ziemię.
Na zardzewiałych zawiasach blacha; na niej znać jeszcze było czerwone serce, przebite strzałą...
— Muszę wprzód zobaczyć, czy gospodarz jest w domu, — rzekł Bakałarz i, przyciskając język do podniebienia, krzyknął szczególnym sposobem. Podobny krzyk ozwał się zdołu.

— Jest... Uszanowanie dla dam.. wprzód Puhaczka... a potem pan... Uważaj, bo ślisko; mógłbyś upaść.

XVII.
ZAKRWAWIONE SERCE.

Gospodarz Zakrwawionego serca wyszedł aż na próg na przyjęcie gości. Był nim ów Czerwony Janek, którego Rudolf szukał, ale go jeszcze nie znał. Mały, szczupły, nędzny, mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Miał w sobie coś z kuny i szczura, kości policzkowe wystające, żywe oczy nadawały mu wyraz przebiegłości. Ledwie zeszli ze schodów, przybiegł dziesięcioletni, słabowity, kulawy i nieco garbaty chłopak — podobny do Czerwonego Jana. Można było zgadnąć, że to jego syn. Ten sam przenikliwy i chytry wzrok, takież czoło obrosłe szorstkiemi, jak szczecina, rudemi włosami. Kulas zatrzymał się, stojąc na zdrowej nodze, jak żóraw nad bagnem.
— Jak się masz, stary? — rzekł Czerwony Jan da Bakałarza cienkim głosikiem. — Co rozkażesz?
— Daj mojej żonie na kwadrans twego chłopca, pomoże jej szukać... niedaleko... coś zgubiła...
Czerwony Jan zrozumiał; powiedział:
— Kulas, idź z tą panią.
Szkaradny chłopiec przybiegł, kulejąc, do Puhaczki.
— To mi kochane dziecię, — rzekła, — zaraz idzie... Nie tak jak żebraczka Marysia, co się zawsze z niechęcią do mnie zbliżała.
I Puhaczka z Kulasem weszli na schody i zniknęli w mgle wieczornej. Wchodząc, Rudolf musiał się we drzwiach schylać, tak były niskie. Szynk składał się z dwóch pokojów. W pierwszym stał bufet i stary bilard. Dwa okna wąskie i brudne ledwie oświecały te wilgotne izby. Przez chwilę tylko Rudolf był sam w drugim pokoju, a już Bakałarz i Czerwony Jan rozmówili się w kilku słowach tajemniczemi znakami.
— Napijesz się piwa czy wódki? — spytał Bakałarz Rudolfa.
— Dziękuję... nie chce mi się pić.
Usiadł przy małym stoliku w drugim pokoju.
Tak już było ciemno w szynku, że nie można było widzieć otworu w kącie podłogi, prowadzącego do piwnicy. Bakałarz usiadł przy stole, tyłem do piwnicy, żeby ją zakryć przed Rudolfem.
Rudolf, dla ukrycia niepokoju, wyglądał oknem. Choć widział Murfa udającego się do Wdowiej Alei, — nie był pewny, czy poczciwy anglik dobrze zrozumiał lakoniczny bilecik. Chociaż silny, odważny i dobrze uzbrojony, mógł jednak nie dać sobie rady w walce ze zbrodniarzem, gotowym na wszystko. Lecz energiczny, dziwaczny, chciwy gwałtownych wzruszeń, znajdował jakiś urok nawet w tej niepewności i w przeszkodach, które zniszczyły plan ułożony w wilję z wiernym Murfem i Szurynerem. Czerwony Jan po kilku słowach, usłyszanych od Bakałarza, przyglądał się Rudolfowi z szyderstwem i nieufnością.
— Uważam — odezwał się Bakałarz, — że jeżeli moja żona zastanie w domu osoby, które mamy odwiedzić, moglibyśmy do nich pójść o ósmej.
— O dwie godziny wcześniej! to im sprawi przykrość. Dopiero o dwunastej zamykam sklep, — przerwał Czerwony Jan piskliwym głosem. — O północy przychodzą moi najlepsi goście.
— Z tobą trzeba na wszystko przystać. Więc nie rychlej jak o dziesiątej pójdziemy z wizytą.
— Otóż i Puhaczka! — rzekł Czerwony Jan, słysząc, ten sam znak, jaki dat Bakałarz przed zejściem do podziemia.
Woda spływała po sukniach Puhaczki; usiadła naprzeciw Rudolfa i Bakałarza i rzekła:
— Powiedział prawdę.
— A widzisz! — zawołał Rudolf z triumfem.
— Pozwólże jej skończyć.
— Zostawiwszy Kulasa na czatach, poszłam pod numer 17... Przychodzę do niskich drzwi... Dzwonię, otwiera odźwierny, otyły, pięćdziesięcioletni, łysy, z ryżemi faworytami, napół zaspany... Powiadam z płaczem, że mi wyleciała za okno moja papuga, że mieszkam przy ulicy Marbeuf, że szukam papugi po wszystkich ogrodach...
— A co? co to za kobieta! — rzekł Bakałarz z dumą.
— Odźwierny wpuścił mnie do ogrodu i wszystko przejrzałam... Naokoło muru wszędzie drewniane kratki, jak schody. Dom bez piętra o sześciu oknach. Okiennice zamknięte na zasuwki, łatwo otworzyć... Drzwi wchodowe szklane, z żaluzjami zewnątrz... Wchodząc do domu...
— Patrz! weszła do domu! — zawołał dumnie Bakałarz.
— Tak jest. Nie znalazłszy papugi, tak zaczęłam jęczeć i płakać, że odźwierny zaprosił mnie do pokoju i poczęstował szklanką wody z winem. W przedpokoju rozesłany dywan... nie słychać kroków i w razie potrzeby można stłuc okno bez hałasu. Na prawo i lewo drzwi z delikatnemi zamkami, ale w głębi drzwi mocne zamknięte na klucz... coś do kasy podobne... trąci pieniędzmi... Miałam przy sobie wosk... Ażeby zbliżyć się do tych drzwi, zaczęłam kaszleć mocno. Odźwierny rzekł: „Trzeba pani cukru do wady włożyć“ i wyszedł po łyżeczkę. Słyszałam, jak brząkał srebrem. Srebro w pokoju na prawo. A ja zbliżyłam się do drzwi w głębi z woskiem w ręku i oparłam się na zamku. Oto odcisk, to się zda. Na własne oczy widziałam przez okno, w pokoju na lewo, na biurku, przynajmniej ze dwanaście worków z pieniędzmi.
Zaledwie wymówiła te słowa, Bakałarz pochwycił Rudolfa za gardło i strącił go w otwartą piwnicę, i to z taką szybkością, że Rudolf nie miał czasu bronić się.
Bakałarz ostrożnie zszedł do piwnicy. Dało się słyszeć skrzypienie zardzewiałych zawiasów, i znowu wszystko ucichło. Puhaczka dobyła zapałkę i zapaliła cienki stoczek. Ohydna twarz Bakałarza pokazała się z otworu piwnicy.
Puhaczka mimowolnie krzyknęła na widok tej głowy, bladej, zeszpeconej, z świecącemi oczami.
— Musisz być straszliwie brzydki, kiedym ja się ciebie zlękła.

— Ruszajmy, — zawołał bandyta, zasuwając drzwi piwnicy żelaznym drągiem. — Za godzinę będzie zapóźno!

XVIII.
PIWNICA.

Rudolf, odurzony upadkiem, zemdlał. W tym stanie przeniósł go Bakałarz do drugiej, głębszej piwnicy i zamknął za nim drzwi grube i okute żelazem; potem wyszedł wraz z Puhaczką.
Po godzinie Rudolf odzyskał przytomność. Leżał na ziemi w ciemnym lochu; wyciągnął ręce i namacał kamienne schody, a równocześnie uczuł, że w piwnicy woda stoi. Z nadzwyczajnem wysileniem zdołał usiąść na najniższym schodku. Przysłuchiwał się... lecz nic, nic, tylko jakieś głuche, słabe, lecz ciągle pluskanie. Teraz domyślił się przyczyny. Sekwana bardzo przybrała, a i piwnica leżała niżej od rzeki. Niebezpieczeństwo wróciło mu przytomność umysłu, wbiegł szybko na schody. Na górze spotkał drzwi, wstrząsnął niemi, lecz nadaremnie, ani się ruszyły.
— Jeżeli nie zachowa ostrożności, zamordują go... a ja będę przyczyną jego śmierci...
Ta okrutna myśl podwoiła siły Rudolfa; chciał wyważyć drzwi, lecz napróżno... Zszedł do piwnicy, myśląc, że znajdzie tam jaki drąg; nic nie znalazł. W niemej rozpaczy policzył schody; trzynaście, a trzy już pokryła woda! Trzynaście! Nieszczęśliwa liczba... Najsilniejsze umysły nie mogą się czasem oprzeć przesądom. Zaczął krzyczeć, w nadziei, że go kto usłyszy; potem nadstawiał ucha... Lecz nic, tylko głuche, słabe i ciągle pluskanie. Usiadł i płakał nad losem przyjaciela, który teraz może padał pod morderczym nożem. Woda przybierała, już tylko pięć schodów zostawało. Rudolf stanął przy drzwiach, głową dotykał sklepienia, mógł obliczyć, jak długo będzie trwało to konanie powolne, nieme, okropne. Przypomniał sobie, że ma pistolet i chciał wystrzałem wysadzić zamek. Lecz nie znalazł broni. Pistolet musiał wypaść mu z kieszeni, albo Bakałarz go zabrał. Nowa męka! Szczury z nor wyparte wchodziły coraz wyżej po schodach, szukały wyjścia, a nie mogąc się piąć po drzwiach i prostopadłym murze, właziły na suknie Rudolfa. Z niewypowiedzianem obrzydzeniem chciał je spędzić, pokaleczyły mu ręce; w czasie upadku podarła się na nim bluza i kamizelka, czuł na nagich piersiach zimne szczurze łapy. Zrywał je i rzucał od siebie, lecz napowrót wracały. Znowu krzyczał; nikt nie odpowiadał... Wkrótce nie będzie już mógł krzyczeć, woda dostaje mu do szyi, niezadługo dojdzie do ust. Pokazały się pierwsze symptomaty uduszenia, krew uderzyła do skroni, żyły nabrzmiały, dostał zawrotu głowy... śmierć niedaleka. Wspomniał jeszcze Murfa; westchnął gorąco do Boga, błagając nie o życie, lecz o skrócenie jego cierpień. Woda już prawie lała mu się do uszu; odstępowała go przytomność; gasł ostatni promyk nadziei, gdy wtem u drzwi piwnicy dały się słyszeć szybkie stąpania idących i zmieszane głosy. Nadzieja dodała mu siły; słuchając z całem wytężeniem umysłu, uchwycił i zrozumiał te słowa:
— Widzisz — dobrze, że tu niema nikogo.
— O Boże, prawda... niema nikogo, — odpowiedział smutnym głosem Szuryner.
W tej chwili Rudolf stracił przytomność.

Nagle otworzono gwałtownie drzwi piwnicy; woda buchnęła z lochu. Szuryner schwycił za ręce tonącego Rudolfa, który konwulsyjnie jeszcze trzymał się progu.

XIX.
NOWY SŁUGA.

Wyrwany pewnej śmierci i przyniesiony do opisanego przez Puhaczkę domu przy Wdowiej Alei, Rudolf spał w pięknie umeblowanym pokoju; Ogień pali się na kominku; lampa jasno oświeca pokój, tylko łóżko Rudolfa zasłonięte adamaszkowemi firankami, zostaje w ciemności. Murzyn, mający włosy i brwi siwe, starannie ubrany, z wstążeczką orderową w pętlicy, ze złotym zegarkiem w ręku, trzyma za rękę Rudolfa i liczy uderzenia pulsu. Patrzy na uśpionego Rudolfa z wyrazem najczulszej troskliwości. Szuryner w łachmanach, zabłocony, stoi w nogach łóżka z założonemi na piersi rękoma; włosy mokre, w nieładzie. Patrzy na Rudolfa i zapuszcza się w filozoficzne dumania.
— Widząc go tak słabym, ktoby powiedział, że mnie tak mistrzowsko pobił!... wkrótce wróci do sił... nieprawdaż, panie doktorze?...
Murzyn tylko kiwnął ręką. Szuryner umilkł.
— Podaj lekarstwo, — rzekł Murzyn po chwili.
Szuryner boso — zdjął obuwie, aby nie hałasować — podszedł ma palcach do komody. Usiłując stąpać jak mógł najlżej, krzywił się, przeginał. Na nieszczęście, z bojaźni upuszczenia flaszeczki, tak mocno ściskał szyjkę w ogromnej dłoni, że ją zgniótł; flaszeczka upadła.
— Gbur niezgrabny! — rzekł doktór niecierpliwie. — Na szczęście omyliłeś się, ja chciałem tę drugą flaszeczkę.
— Tę różową? — zapytał pocichu Szuryner.
— Tak jest, wszak tam niema innej.
Szuryner wojskowym zwyczajem wykręcił się na na pięcie i zgniótł do reszty flaszeczkę.
— Co robisz? skaleczysz się, — szepnął doktór.
Szyryner, zajęty jedynie nowem poleceniem, tak delikatnie i lekko ujął cienką flaszeczkę, że doktór drżał, żeby jej nie stłukł przez zbytek ostrożności. Zbliżając się do łóżka, znowu nastąpił na rozbitą flaszkę.
— Tak gwałtem chcesz się skaleczyć? Już drugi raz stanąłeś na szkle.
— To nic, ja mam drewniane podeszwy.
Po kilku łyżeczkach lekarstwa Rudolf poruszył się.
— Wraca do przytomności, — rzekł doktór. — Puszczenie krwi ulżyło mu.
— Zdrów! Brawo! — zawołał Szuryner z radością.
— Milcz, — rzekł doktór surowo, — milcz i usiądź...
— Panie doktorze, jestem cały zabłocony jak kloc tylko co z wody wyciągnięty; zawalam krzesło.
Wtem Rudolf przebudził się, usiadł, spojrzał naokoło siebie, zebrał myśli i zawołał:
— Murf! gdzie Murf?
— Uspokój się, mości książę, — rzekł doktór z uszanowaniem, — mam nadzieję, że niebezpieczeństwo przejdzie!
— Więc raniony?
— Tak, niestety!
— Zwodzisz mnie; on umarł, zamordowany!... I to z mojej przyczyny! — zawołał Rudolf, wznosząc ręce do nieba.
— Wiadomo księciu, że nie umiem kłamać... Honorem ręczę, że Murf żyje... niebezpieczeństwa niema. Chciałem wezwać kilku jeszcze lekarzy dla porady, ale wahałem się wprowadzać obce osoby do domu, pomny na wczorajsze rozkazy księcia.
— Ale jak się to wszystko stało? — zapytał Rudolf, — kto mnie tonącego wyratował z piwnicy?... Gdzie on?
Doktór szukał oczami Szurynera, ukrytego za firanką.

— Jest tu — odpowiedział doktór, — wstydzi się podejść.

XX.
OPOWIADANIE SZURYNERA.

Szuryner zmieszał się do reszty.
— Zbliż-że się... daj mi rękę, — rzekł Rudolf.
— Wybacz, panie... chciałem powiedzieć, mości książę — Nazywaj mnie zawsze Rudolfem... jak dawniej.
— Daruj pan, ale nie śmiem... — Bojaźliwie wyciągnął czarną rękę. Rudolf serdecznie ją uściskał.
— Siadaj i powiedz mi, gdzie Bakałarz?
— Jest tu związany! — rzekł doktór murzyn.
— I Puhaczka także, — dodał Szuryner.
— A mój biedny Murf... Dawidzie, raniony?
— W prawy bok; szczęście, że pod ostatniem żebrem.
— Muszę się zemścić! Rachuję na ciebie, Dawidzie!
— Wasza książęca mość wie, że jestem mu duszą i ciałem oddany, — odpowiedział doktór ozięble.
— Jakim sposobem przybyłeś na czas? — spytał Rudolf Szurynera.
— Zacznę od początku.
— Dobrze, słucham.
— Wczoraj po powrocie ze wsi powiedziałeś mi pan: „Postaraj się zobaczyć z Bakałarzem; powiedz mu, że jest dobry interes do zrobienia“. Zaraz więc pobiegłem do Cite. Szukam Bakałarza... Nareszcie złapałem go z Punaczką na placu kościoła Panny Marji u tandeciarza, gdzie kupowali kradzione rzeczy za pieniądze tego wysokiego jegomości w żałobie. Puhaczka targowała czerwony szal... Powiedziałem Bakałarzowi o co idzie; zgodził się natychmiast. Przychodzę więc dziś rano uwiadomić pana o tem, a pan mi znowu powiadasz: „Przyjdź tu jutro raniuteńko, zostaniesz u mnie przez cały dzień i noc, zobaczysz coś ciekawego“. Powiedziałem sobie: To pewnie jaki przysmak dla Bakałarza. Odgadłem, że mu pan chce sztukę wypłatać i zwabić go nadzieją kradzieży... Jednakże powiedziałem sobie: Rzecz ułożona na jutro; lecz, że mi pan Rudolf zapłacił za cztery dni, zatem i dzisiejszy do niego należy... Bakałarz niegłupi... będzie się bał podstępu... a że nie ufa Rudolfowi, może się ułożyć na jutro, a tymczasem dziś z kim innym lub sam się tu włamać.
— Zgadłeś... właśnie tak było...
— Postanowiwszy, umyśliłem gdzieś wleźć, abym mógł widzieć mur i drzwi ogrodu; idę więc... znajduję szynk stąd o dziesięć kroków. Wchodzę, siadam przy oknie... Deszcz padał... noc już nadchodziła.
— Siedzę więc przy oknie, aż patrzę, idzie Puhaczka z Kulasem Czerwonego Jana...
— Więc to Czerwony Jan trzyma ten szynk podziemny na polach Elizejskich? — zapytał Rudolf. — Myślałem, że on mieszka w Cite.
— On wszędzie mieszka! Takiego drugiego filuta trudno znaleźć na świecie. No, kiedym tylko zobaczył Puhaczkę razem z Kulasem, domyśliłem się, że robota wnet się zacznie. W rzeczy samej Kulas chowa się naprzeciw pańskich drzwi i staje na czatach, Puhaczka zadzwoniła. Biedny pan Murf otwiera, a ona plecie mu różne duby i uwija się po ogrodzie. On został, a ona poszła. Tu zacząłem kalkulować: Kulas przyszedł z Puhaczką, więc Bakałarz z panem Rudolfem czekają u Czerwonego Jana.
— Wybornie! Cóż dalej?
— Poszedłem do Czerwonego Jana, wszystkiego bym się dowiedział, ale tymczasem Bakałarz może przyjść i rzecz skończyć. Wypadałoby uprzedzić pana Murfa, ale Kulas mnie zobaczy i powie Puhaczce... Do licha, co tu robić? Nic nie mogę wymyślić. Nakoniec wpadam na koncept. Zdejmuję bluzę i chwytam Kulasa za kark, kładę do bluzy jak do worka; z jednego końca zawiązuję rękawami bluzy, z drugiego chustką; całe zawiniątko wrzucam przez mur do ogrodu. Kulas sapał jak prosię. Wracam, włażę na drzewo naprzeciw pańskich drzwi. W dziesięć minut ktoś idzie, ale ciemno, nic nie widać, słyszę tylko, jak Puhaczka wola pocichu: „Kulas! Kulas!“ „Deszcz pada, pewnie mu się sprzykrzyło czekać, mówi Bakałarz; niech no go złapię, dostanie za swoje! Dawaj dłuto i wytrych“. W moment drzwi były otwarte. Puhaczka została na straży, a Bakałarz wszedł, powiesiwszy sztylet na guziku od surduta. Pomyślałem sobie: źle rzeczy idą; zbójca może zamordować pana Murfa. Zeskakuję więc z drzewa i pięścią w łeb Puhaczkę... upadła bez zmysłów, wbiegam do ogrodu... Zapóźno.
— Biedny mój Murf!
— Zastałem go szamocącego się na schodach z Bakałarzem... był już raniony... ale nie krzyczał... nie wołał pomocy. Rzucam się na Bakałarza... chwytam za głowę... A tyś tu się skąd wziął, zbóju! — zawołał. — Później się dowiesz, — odpowiedziałem i uchwyciłem go za rękę, w której trzymał sztylet. Bakałarz chciał mnie sztyletem przebić, ale tak mu rękę sobą przycisnąłem, że nie mógł nią władać. Ległem na nim całem ciałem... Bakałarz nic nie mówił, tylko dyszał jak wół. Ale do pioruna, co za siła... Prosiłem pana Murfa, żeby poszedł po ludzi. Zostałem, sam na sam z Bakałarzem... Leżeliśmy pół na ziemi, pół na ostatnim schodzie. Rękami ścisnąłem mu szyję... mając twarz na jego twarzy... słyszałem, jak zgrzytał zębami... Chciał mnie ugryźć, ale nie mógł... Nigdy nie czułem w sobie tyle siły... Zdawało mi się, że trzymam psa wściekłego. „Puść mnie, a nic ci nie zrobię, — rzekł do mnie. — Nie puszczę — odpowiedziałem. Nogi miał wolne, to mu pomagało, napół mnie już przewrócił. Żebym był nie przyciskał ręki ze styletem, już byłoby po mnie... Wtem patrzę... aż tu Puhaczka stoi na schodach, z jednem okiem, w czerwonym szalu... Do pioruna! myślałem, że to mara. „Finetto, zawołał Bakałarz, upuściłem nóż... podnieś i uderz go dobrze...“ Puhaczka uwijała się koło nas, nakomiec zobaczyła sztylet... chce go podnieść... Lecz tak ją pchnąłem nogą w piersi, że upadła zdaleka od nas. Już mi sił zaczynało braknąć... traciłem przytomność... Wtem wyszli z sieni ludzie uzbrojeni... a za nimi pan Murf, blady podtrzymywany przez doktora!... Chwytają i wiążą Bakałarza i Puhaczkę... Ale to niedość... trzeba mi pana Rudolfa... Dalej ja do Puhaczki... ząb Gualezy przyszedł mi do głowy... za rękę starą i zaczynam ją wykręcać. — Gdzie pan Rudolf? Ona nic... Ja drugi raz, aż ona woła: — U Czerwonego Jana, w piwnicy, pod Zakrwawionem Sercem. Biegnę tam; chciałem wziąć Kulasa po drodze, ale już go nie było, przegryzł bluzę i uciekł... Wpadam pod Zakrwawione Serce, chwytam Czerwonego Jana za gardło... — Gdzie młody człowiek, co tu był z Bakałarzem. — Nie duś mnie, zaraz ci powiem. Przez figiel zamknęli go w piwnicy, wnet mu otworzymy. Wchodzimy do piwnicy, niema nikogo. Już chciałem odchodzić, kiedym zobaczył drugie drzwi. Otworzyłem... woda plusnęła na mnie... spostrzegłem pańskie ręce...
— Winienem ci życie... bądź pewny, że ci się odwdzięczę... Dawidzie, dowiedz się o zdrowie Murfa i prędko wracaj.
Murzyn wyszedł.
— Gdzie jest Bakałarz? — spytał Rudolf Szurynera.
— W sali razem z Puhaczką. Czy mam posłać po wartę?
— Nie potrzeba.
— Alboż pan go wypuści?... Ah! panie Rudolfie, nie bądź tak wspaniałym... Ja zawsze powiadam, to pies wściekły...
— Nie bój się... Już nikogo nie ukąsi!
— Więc go pan zamkniesz, gdzie na osobności?
— Nie... za pół godziny wyjdzie stąd...
— Bez żandarmów?
— Tak.
— I sam?
— Tak, sam... i będzie mógł iść, gdzie mu się podoba — odpowiedział Rudolf z okropnym uśmiechem.
Doktór wrócił.
— A cóż, Dawidzie... Jakże Murf?
— Śpi teraz, mości książę... ale niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło.
— O! Murf!... zemsty!... zemsty! — zawołał Rudolf z zimną i nieubłaganą złością. Potem dodał:
— Dawidzie... mam ci coś powiedzieć. — I powiedział mu kilka słów do ucha. Murzyn zadrżał. — Wahasz się? — spytał Rudolf.
— Nie waham się, książę... myśl ta zawiera zaród reformy prawa karnego, godny uwagi prawników... kara twoja jest zarazem prosta... straszna... i sprawiedliwa... W obecnym przypadku można ją wymierzyć...
— A będzie miał przed sobą nieograniczone pole skruchy i żalu — dodał Rudolf.
— Wyjdź do drugiego pokoju, — rzekł Rudolf do osłupiałego Szurynera — w biurku leży czerwony pugilares, przynieś mi z niego pięć biletów po tysiąc franków...
— A dla kogo?

— Dla Bakałarza... każ go zarazem przyprowadzić.

XXI.
KARA.

W sali wybitej czerwonym jedwabiem, rzęsisto oświetlonej, Rudolf w czerwonym aksamitnym szlafroku, który podnosił jeszcze bladość jego twarzy, siedzi przy dużym, suknem pokrytym stole. Z jednej strony stołu doktór, z drugiej Szuryner. Na środku sali, w wielkim fotelu na kółkach, siedzi Bakałarz mocno związany, tak, że się ruszyć nie może. Ludzie, którzy go przynieśli, natychmiast wyszli. Rudolf, doktór, Szuryner i morderca zostali sami. Gniew Rudolfa już minął; siedzi zimny, smutny i poważny. Doktór zamyślony, Szuryner z niepojętą bojaźnią patrzy w oczy Rudolfa, Bakałarz zsiniał ze strachu.
— Skazany na galery na całe życie za zbrodnie, fałsze, kradzieże i morderstwa... zbiegłeś z więzienia w Rochefort... jesteś Anzelm Duresnel... — rzekł Rudolf do Bakałarza.
— Nieprawda! Niech mi dowiodą!
— Jakto! — zawołał Szuryner, — albożeśmy nie siedzieli razem w Rochefort?
Rudolf dalej mówł:
— Jesteś Anzlem Duresnel; później się przyznasz... Na drodze do Poissy zamordowałeś i zrabowałeś wolarza...
— Kłamstwo!
— Później się przyznasz... Dzisiejszej nocy włamałeś się do tego domu i sztyletem uderzyłeś gospodarza...
— Pan sam namówiłeś mnie do tej kradzieży; napadnięto mnie... a ja się tylko broniłem.
— Człowiek, którego uderzyłeś sztyletem, nie miał broni. Namówiłem cię do tej kradzieży... prawda... i nawet powiem, jaki w tem cel miałem. Wczoraj obdarłeś w Cite mężczyznę i kobietę, a zabrawszy im ten oto pugilares, obiecywałeś zabić mnie za tysiąc franków!...
— Sam to słyszałem, — zawołał Szuryner.
Bakałarz spojrzał na niego z dziką nienawiścią.
— Teraz powiem ci, dlaczegom cię namawiał do kradzieży, — mówił dalej Rudolf. — Wiedziałem, żeś zbiegł z więzienia, że wiesz, kim są rodzice biednej dziewczyny, której wszystkich nieszczęść przyczyną jest twoja wspólniczka, Puchaczka... Chciałem cię tu zwabić nadzieją kradzieży... na ciebie niemasz lepszej wędki... dostawszy cię, dałbym ci do wyboru, albo być oddanym w ręce sprawiedliwości i położyć głowę za morderstwo wolarza... albo opuścić Francję na zawsze i żyć na wegnaniu, pod warunkiem wszakże, że mi dasz żądane objaśnienia. Taki miałem zamiar... ty, za ucieczkę z więzienia i nowe zbrodnie, jesteś wyjęty z pod prawa... Wczoraj przypadkiem dowiedziałem się o twojem prawdziwem nazwisku.
— Nieprawda, ja się nie nazywam Duresnel!
Rudolf wziął ze stołu łańcuszek Puhaczki:
— Świętokradztwo! Zhańbiłeś ten skarb, oddając go nikczemnej kobiecie; syn twój otrzymał ten dar po matce i babce! — Wczoraj dowiedziałem się, że przed piętnastu laty odebrałeś żonie syna i sam tylko wiesz, gdzie się teraz znajduje... Oto także był jeden z powodów, dla których chciałem cię ująć. Nie mszczę się za siebie... lecz tej nocy znowu przelałeś krew bez żadnej przyczyny. Twoje zbrodnie wymagają kary. Z bronią w ręku wdarłeś się do tego ogrodu, uderzyłeś człowieka żelazem w zamiarze rabunku. Popełniłeś jeszcze jedno morderstwo... Ty umrzesz... przez wzgląd na żonę i syna ocalę cię od rusztowania... Rozgłosimy, że w obronie życia swojego zostałeś zabity... Przygotuj się... broń nabita.
Bakałarz, w mniemaniu, że godzina ostatnia wybiła, drżał konwulsyjnie, usta mu zbielały; ledwie zdołał wyjąkać:
— Przebaczenia!
— Dla ciebie niema przebaczenia. Jeżeli tu nie umrzesz, czaka cię rusztowanie...
— Wolę zginąć na rusztowaniu... przynajmniej jeszcze ze dwa miesiące pożyję... Cóż to panu szkodzi, skoro mnie kara nie, minie?!
— Ale twoja żona... twój syn... noszą twoje nazwisko.
— Moje nazwisko już jest zbańbione... A prawo nie dozwala nikomu być sędzią we własnej sprawie.
— Prawo!... Śmiesz odwoływać się do prawa, ty! ty, co od dwudziestu lat prowadzisz otwartą wojnę ze społeczeństwem?
— Przynajmniej daruj mi życie! przez litość!
— Czy powiesz mi, gdzie twój syn?
— Powiem... powiem wszystko, co wiem.
— Wyjawisz mi rodziców biednej dziewczyny?
— Papiery w moim pularesie wskażą ślad umożliwiający wynalezienie ich. Zdaje się, że matka jej jest wielką damą...
— Gdzie jest twój syn?
— Oddałem go jednemu z moich towarzyszy, który zdołał uciec, kiedy mnie przytrzymano... Ten wychował go, kazał nauczyć buhalterji i umieścił przy bankierze.
— Przerażasz mnie, — rzekł Rudolf ze zgrozą; — są zbrodnie, których się nawet nie domyślałem. Dlaczego umieściłeś syna u bankiera?
— Ażeby zostawał z nami w porozumieniu... i zyskawszy zaufanie bankiera... mógł podpisywać jego imię.
— Mój Boże! tak poprowadziłeś syna... syna!
— Ale tu szło tylko o fałszerstwo! — mówił dalej bandyta, — a oprócz tego, kiedy powiedziałem memu synowi, czego od niego żądamy, oburzył się i zniknął... od osiemnastu miesięcy nie wiemy, co się z nim stało. Ostatnio mieszkanie miał przy ulicy Temple pod przybranem nazwiskiem Franciszka Germain. Wszystkom powiedział... Dotrzymaj teraz obietnicy i oddaj mnie w ręce sprawiedliwości.
— Ja cię osądzę i ukarzę, — rzekł Rudolf grzmiącym głosem. — Nie wydam cię w ręce sprawiedliwości, bo poszedłbyś do więzienia lub na rusztowanie, a tego nie chcę... Do więzienia? nie, nie; można rozbić kajdany, wyłamać mury, znowu uciekłbyś i rzucił się na społeczeństwo, jak wściekłe zwierzę... Oddać cię na rusztowanie?... umarłbyś, nie żałując za zbrodnie... Tego nie chcę... Bez skruchy dla ciebie niema nadziei.
— Co ja zrobiłem temu człowiekowi? — krzyknął Bakałarz, odchodząc prawie od zmysłów; — kto on jest? czego chce od mnie?
Rudolf mówił dalej głosem donośnym i nieubłaganym, jak miecz katowski:
— Anzelmie Duresnel, nie pójdziesz do więzienia... nie umrzesz...
— Czego więc chcesz? Chyba piekło zesłało cię!
— Słuchaj, — rzekł Rudolf uroczyście i groźnie. — Zbrodniarzu, nadużywałeś swej siły... ja zniszczę twoją siłę. Najsilniejsi drżeli przed tobą... teraz ty będziesz drżał przed najsłabszymi... Morderco., niejedno stworzenie Boskie pogrążyłeś w wiecznej nocy... ciemność więc nocna zacznie się i dla ciebie w tem życiu... dziś... zaraz... Kara dorówna ogromowi zbrodni... Lecz, — dodał Rudolf z litością, — straszna ta kara zostawi ci pole do żalu bez granic... nie zgubi cię na wieki... lecz może cię wybawić... zostaniesz sam na sam ze wspomnieniem twych zbrodni... żebyś ciągle rozpamiętywał ich ogrom... Będziesz musiał patrzeć w siebie... dziś każde twoje słowo będzie modlitwą... Jesteś śmiały i okrutny, bo jesteś silny... Dziś będziesz łagodny i pokorny, bo będziesz słaby... Dziś serce masz zamknięte dla skruchy... kiedyś będziesz płakał nad twemi ofiarami... Z człowieka zrobiłeś się dzikim zwierzem, kiedyś ostatnia twoja prośba do Boga będzie o to, abyś umarł przy żonie i synu.
Rudolf domówił te słowa smutnym głosem. Bakałarz nabrał znowu odwagi, rozumiał, że Rudolf chce go tylko nastraszyć. Ośmielony, rzekł doń z bezczelnym śmiechem:
— Do czego to wszystko zmierza? czy tu gramy w szarady?
Rudolf tylko smutnie potrząsnął głową i rzekł:
— Dawidzie... weź się do dzieła... mnie jednego niech Bóg ukarze, jeżeli się mylę.
Doktór zadzwonił; weszli dwaj słudzy czarno ubrani; murzyn pokazał im na drzwi bocznego gabinetu. Słudzy wtoczyli do tego gabinetu fotel z Bakałarzem i na rozkaz doktora przywiązali głowę zbrodniarza do poręczy, a usta zatknęli mu chustką.
— Chcecie mnie udusić!... — wołał Bakałarz.
Słudzy na znak doktora oddalili się.
Murzyn wszedł zwolna do gabinetu.
— Panie Rudolfie, strach mnie bierze. — rzekł Szuryner, — przemów choć słowo... Co tam murzyn robi Bakałarzowi? nic nie słychać...
Dawid wrócił do sali, usta mu zbielały. Zadzwonił. Słudzy znowu weszli, przynieśli krzesło, na którem siedział Bakałarz i odwiązali chustkę.
— Chcecie mnie brać na tortury? — zawołał Bakałarz. — Naco kłuliście mnie w oczy?... To boli... I czemuż to pogasiliście wszystkie światła?
Przez chwilę panowało straszne milczenie.
— Jesteś ślepy... — rzekł nakoniec Dawid.
— Nieprawda... to być nie może... Umyślnie zgasiliście lampy!... — zawoła! Bakałarz, zrywając się gwałtem ze stołka.
— Odwiążcie go, niech wstanie, niech idzie. — rzekł Rudolf.
Słudzy zdjęli więzy Bakalarza. Podniósł się nagle, stąpnął jeden krok, wyciągnął ręce przed siebie, potem upadł na fotel, wznosząc do nieba ręce.
— Dawidzie, daj mu pugilares.
Murzyn włożył w drżące ręce Bakałarza pugilares.
— Masz tu dosyć pieniędzy, — mówił dalej Rudolf, — dosyć na całe życie... możesz sobie niemi zapewnić schronienie i chleb do końca dni twoich... Teraz jesteś wolny, idź i żałuj...
— Ślepy!... Ślepy... Ślepy... Boże! więc to prawda!..
— Jesteś wolny... masz pieniądze... idź...
— Nie mogę odejść... Gdzie pójdę?... nic nie widzę... O! śmierci! wolałbym śmierć... — — krzyknął w rozpaczy Bakałarz. — Być na łasce wszystkich! bać się wszystkiego... Teraz lada dziecko mnie pokona... Okradną mnie, — rzekł zbójca.
— Okradną! z jakąż bojaźnią wymówiłeś te słowa, ty, coś sam kradł... Idź!
— Na miłość Boga! — błagał Bakałarz, — niech mnie kto odprowadzi!... Cóż pocznę na ulicy? O! przez litość, zabijcie mnie!
— Nie... możesz jeszcze żałować za zbrodnie...
— Nigdy! nigdy! — wykrzyknął Bakałarz z wściekłością. — O! ja się zemszczę... zemszczę się jeszcze niezawodnie...
I zgrzytając zębami, rzucił się naprzód i groził pięściami. Lecz zaledwie krok jeden zrobił, potknął się i zapłakał.
Szuryner zbliżył się do Rudolfa i rzekł pocichu:
— Panie Rudolfie... on zasłużył na to, taki rozbójnik!... I mnie także chciał zabić, lecz teraz jest ślepy, płacze... nie mogę tego znieść... Przejadą go na ulicy..
Pozwól, zaprowadzę go w jakie miejsce, gdzie znajdzie spokojny kąt.
— Dobrze, — odparł Rudolf wzruszony — idź...
Szuryner zbliżył się do Bakałarza. Bandyta zadrżał i spytał ponurym głosem:
— Kto mnie dotyka?
— Ja, Szuryner.
— I ty chcesz się zemścić, nieprawda?
— Nie, ja cię wyprowadzę. Chodź.
— To pułapka!
— Bądź spokojny. Dalej, chodźmy. Już dzień.
— Dzień! ach, ja już nigdy dnia nie zobaczę!...
Rudolf nie mógł dłużej znieść tego widoku... wyszedł szybko z Dawidem. Szuryner został sam z Bakałarzem.
— Czy prawda, że w tym pugilaresie są pieniądze? — zapytał Bakałarz.
— Prawda, sam włożyłem pięć tysięcy franków... Za to możesz się gdzie umieścić na wsi... albo może wolisz, żebym cię zaprowadził pod „Białego Królika?“
— Nie chcę, gospodyni by mnie okradła.
— Może do Czerwonego Janka?
— On by mnie otruł i zabrał pieniądze.
— Gdzie więc chcesz iść?
— Sam nie wiem... Ty nie kradniesz, Szurynerze.. Schowajże dobrze pugilares do mego kaftanika, żeby Puhaczka nie zobaczyła, bo go zabierze.
— Lecz cóż ja pocznę? mój Boże! zawsze ta czarna zasłona przed oczami... a na niej pokażą się blade postacie tych, którzy... Czy umarł ten człowiek, com go ranił dzisiejszej nocy?
— Nie.
— Tem lepiej... Ale gdzie pójdziemy?... Do mego mieszkania iść nie śmiem...
— Słuchaj, jest tu mój znajomy, ma matkę, godną kobietę, ale nieszczęśliwą... Może się podejmie wziąć cię do siebie.
— Tobie można zaufać, Szurynerze... Tyś nigdy nie kradł... tyś nie mściwy, nawet szlachetny...
— Więc dosyć tej gadaniny, już mi pan Rudolf powiedział, że ja mam serce.

Bakałarz, wsparty na Szurynerze, wyszedł na ulicę.

XXII.
RZEŹNIK FRANCOEUR.

Miesiąc upłynął. Pójdziemy teraz do małego miasteczka l’Isle-Adam nad Oazą. Wszyscy w miasteczku suszyli sobie głowy, komu też wdowa Dumont sprzedała najpiękniejsze jatki rzeźnicze. Nabywca musiał być bogaty, bo kazał sklep świeżo odmalować i ozdobić. Branżowa wyzłacana krata otaczała cały front sklepu; zawieszono szyld na jatce, wypisano na wielkiej czarnej tablicy złotemi literami: „Francoeur, rzeźnik“. Ale to jeszcze nie zaspokoiło ciekawości próżniaków; radzi byli wiedzieć, kto to taki, ten Francoeur? Lecz nikt nie mógł objaśnić. Wreszcie przez tylną bramę domu wjechała bryczka. Wysiedli z niej: Murf, już wyleczony z odniesionej rany, i Szuryner. Szuryner był nie do poznania w nowem swojem, porządnem ubraniu.
Murf przywiązał lejce do muru i wprowadził Szurynera do dolnej sali za sklepem, schludnie umeblowanej, dobył z szafy flaszkę — wypijesz kieliszek wódki?
— Jeżeli to panu wszystko jedno, nie będę pił.
— A to czemu?
— Bom taki uradowany, a radość rozgrzewa... Wszelako mówię, żem rad, a jednak...
— Wczoraj przyszedłeś pan do mnie; powiedziałeś, że pan Rudolf wyjechał gdzieś daleko i o mnie zapomniał... Bardzo mi przykro...
— Chciałem tylko powiedzieć, że zapomniał nagrodzić cię.
— To co innego. Odżyłem znowu, panie Murf. Ja go nigdy nie zapomnę. On mi powiedział, że mam serce i honor.
— Na nieszczęście, książę wyjechał i względem ciebie nic mi nie polecił; ja sam nic nie mam... nie jestem w stanie odwdzięczyć się, jakbym chciał, za to, coś dla mnie uczynił.
— Eh! żartujesz pan chyba!
— I dlaczegóż po tej okropnej nocy nie przyszedłeś kiedy do nas, książę by nie wyjechał, nie pomyślawszy o tobie.
— Hm!... myślałem sobie, kiedy mnie pan Rudolf nie woła, znać, że mnie nie potrzebuje.
— Powinieneś był domyślić się, że pragnie okazać ci swoją wdzięczność...
— Powiedziałeś mi pan wczoraj, panie Murf, że mi znajdziesz służbę, gdzie zarobię cztery franki dziennie. Cztery franki to pieniądze! Cóż to? tu rzeźnik mieszka? — zapytał nagle, widząc przez firanki rozłożone ćwierci wołowiny.
— Tak, mój kochany... rzeźnik, mój przyjaciel... Możemy obejrzeć cały dom.
— Chętnie, to mi przypomni młode lata; z tą różnicą, że wtedy biłem tylko stare konie. Dziwna rzecz, gdybym mógł, chciałbym być rzeźnikiem. Jakbym ja pracował! jak Gualeza, kiedy jadła owsiany cukier. Ale, że jej teraz nie widuję! pewnie ją pan Rudolf wykupił.
Biedna dziewczyna! to takie młode, samo nie wiedziało, co robi.
— I ja tak myślę; ale chodźmy obejrzeć sklep.
Poszli do sklepu, potem do obory, gdzie stały trzy tłuste woły i ze dwadzieścia baramów; obejrzeli stajnię, wozownię, szlachtuz i inne budynki, starannie i czysto utrzymane.
— Przyznaj, — rzekł Murf, — że mój przyjaciel jest szczęśliwym człowiekiem. Ten dom i sklep do niego należą; ma jeszcze kilka tysięcy franków w zapasie; mocny jak wół, zdrowie żelazne, lubi swoje rzemiosło. Czeladnik, któregoś tam widział, zastępuje go, kiedy jedzie za kupnem bydła. A co, albo nie jest szczęśliwy? Ale chodźmy na górę, zobaczymy, jak tam wygląda; zapoznam cię z majstrem.
— Zaraz, — rzekł Szuryner smutny i nieco zmieszany, zatrzymując Murfa za rękę, — mam panu coś powiedzieć... Może pan Rudolf panu nie powiedział; ale ja muszę uprzedzić o tem mojego majstra, lepiej, że zaraz się dowie, niż później.
— Cóż takiego?
— Oto byłem skazany... na galery... — mówił dalej Szuryner cichym, ledwie dosłyszalnym głosem. — Ale nie za kradzież! nigdy nie kradłem, wolałbym umrzeć z głodu... O! gorzej zrobiłem, — dodał, spuszczając głowę, — zabiłem człowieka... w gniewie.. I temu majstrowi także wszystko powiem. Pan go znasz; jeżeli mi ma odmówić, to lepiej zaraz się wrócę.
— Chodź!
Szuryner wszedł za Murfem na górę, drzwi się otworzyły, powitał ich... Rudolf.

— Mój kochany Murfie, — rzekł, — zostaw nas samych.

XXIII.
NAGROBEK.

— Wiwat! co za szczęście, że zastaję tu waszą książęcą mość... — zawołał Szuryner. — Figlarz Murf powiedział, że pan wyjechał, ale mości książę...
— Nazywam się zawsze Rudolfem.
— Więc dobrze, panie Rudolfie, przepraszam, żem nie przyszedł więcej po owej nocy z Bakałarzem.
— Przebaczam ci, — rzekł, śmiejąc się, Rudolf, a potem zapytał: — Murf pokazał ci cały dom?
— Pokazał; śliczny dom, piękny sklep, a takie tu wszystko dostatnie, bogate. Ale i ja teraz zbogacę się pan Murf daje mi miejsce, gdzie będę brał cztery franki na dzień... cztery franki.
— Ej! coś lepszego, bo ten dom, wszystko co w nim jest, ten sklep i trzy tysiące franków w tym pugilaresie, wszystko to twoje.
Szuryner roześmiał się, konwulsyjnie ściskał kapelusz między kolanami; nie rozumiał słów Rudolfa. Dotychczasową nędzę i poniżenie przedzielała od bytu, dziś zapewnionego, przepaść. Rudolf z rozkoszą patrzył na to odurzenie. Poznał z niewypowiedzianą radością, a razem goryczą, że są ludzie tak dalece przyzwyczajeni do niedoli, iż myśl o poprawie losu staje się dla nich niepojętą.
— Mości książę, — rzekł Szuryner, nagle wstając, — dajesz mi ten dom i dużo pieniędzy, żeby mnie skusić; ale nie mogę... może chcesz, żebym kogo zabił...
— O! nieszczęśliwi — zawołał Rudolf z goryczą, — czyliż tak rzadko podają wam pomocną rękę, że szczodrego daru nie umiecie sobie inaczej wytłumaczyć, jak tylko jako zapłatę za zbrodnię... Nie znasz mnie... Niczego nie żądam od ciebie, tylko żebyś był zawsze uczciwym człowiekiem, a daruję ci to wszystko, boś na to zasłużył.
— Ja? — zawołał Szuryner odurzony, — zasłużyłem?
— Bez wiadomości dobrego i złego, zostawiony zwierzęcym popędom, przez lat piętnaście na galerach obcując z zatwardziałymi zbrodniarzami, uciśniony nędzą, głodem, wzgardą, nie kradłeś i pokutą zgładziłeś swój występek.
Te proste i szlachetne słowa jeszcze bardziej zdziwiły Szurynera. Patrzył na Rudolfa z lękliwem uszanowaniem i wdzięcznością.
— Jakto? Dlatego, żeś mnie pan wybił... żem potem pana wyratował... za to mam teraz dostać dom... kupę pieniędzy... Nie, to być nie może... tylu jest ludzi, co całe życie uczciwie pracują, a jednak...
— Wiem, lecz człowiek, co jak ty, pozostał uczciwym śród najostatniejszych zbrodniarzy, zasługuje na pomoc. Niedość tego, ocaliłeś życie najlepszemu przyjacielowi memu, Murfowi... — Tu Rudolf uprzejmie uścisnął rękę Szurynera i dodał: — Okazałeś się miłosiernym dla człowieka, który cię chciał zabić, dałeś mu schronienie we własnem mieszkaniu przy ulicy Notre-Dame pod numerem 9.
— Alboż pan wiesz, gdzie ja mieszkam?
— Ty zapominasz o usługach, któreś wyświadczył, lecz ja o nich nie zapominam. Dowiedziałem się, żeś zaprowadził Bakałarza do twego mieszkania. Chciałem cię jeszcze doświadczyć, chciałem wiedzieć, czy jesteś bezinteresowny... wróciłeś do uciążliwej pracy, nic nie żądałeś, niczego nie oczekiwałeś, nawet słowa nie powiedziałeś przeciwko pozornej niewdzięczności z mej strony.
— Tak, tak, panie Rudolfie, — dodał Szuryner smutnie. — Bo od czasu, jak pana znam i jakeś mi powiedział te słowa: „Ty masz serce i honor“... Trudno uwierzyć, że dwa słowa mogą sprawić taki skutek. Ale posiej dwa drobne ziarnka zboża, a wyrosną z mich wielkie klasy.
To porównanie proste, poetyczne, uderzyło Rudolfa.
Żeby dać inny obrót rozmowie, zapytał:
— Czyś umieścił Bakałarza w Saint-Mande?
— Tak jest... kazał mi zmienić papiery na złoto i zaszyć sobie w pas. Jest teraz u poczciwych ludzi, płaci im trzydzieści sous na dzień i dla nich samych jest to niejaka pomoc.
— Musisz mi zrobić jeszcze jednę przysługę, mój chłopcze. Za kilka dni pójdziesz do Bakałarza i oddasz ten papier, który mu otworzy wstęp do zakładu dobroczynnego. Zapłaci tylko cztery tysiące pięćset franków i będzie przyjęty na całe życie: już wszystko ułożone. Namyśliłem się, że tak lepiej. Będzie miał zapewnione schronienie i wszystkie potrzeby, pozostanie mu tylko myśleć o skrusze. Teraz zaś rozgospodaruj się w swoim domu.
— Mości książę, — rzekł Szuryner, dobierając z trudnością słów. — Nie umiem wysłowić się pięknie... Jeszcze raz bardzo panu dziękuję. Powiem tylko, że nigdy nie odmówię pomocy nieszczęśliwemu.
— Nie mogłeś mi lepiej podziękować... Znajdziesz w biurku dowody własności na imię pana Francoeur. Nie masz nazwiska... dałem ci nowe... Jestem pewny, że go nie splamisz... Chodźmy.
Gdy zeszli na podwórze, czeladnik rzekł do Szurynera:
— Muszę panu powiedzieć, że mamy niezły odbyt. Już zabrakło pieczeni, trzebaby zaraz zabić z parę baranów.
— Dobrze. Przynieść nóż, tylko ostry i mocny. Do pioruna! panie Rudolfie, — zawołał, zdejmując spiesznie surdut i zawijając rękawy od koszuli, — to mi przypomina młode lata. Zobaczysz pan, jak umiem pracować... Chciałbym już być przy robocie... Z takim nożem nie zląkłbym się najdzikszego wołu! — Szuryner w zapale wywijał nożem w powietrzu. Oczy mu krwią nabiegły, zwierzęce popędy odezwały się w nim z całą mocą.
Szlachtuz stał w kącie podwórza, ciemny, sklepiony, z kamienną posadzką. Czeladnik przyprowadził barana i zapytał, czy ma go przywiązać.
— A to naco? A od czego mam kolana! Ścisnę go... Daj mi, skopa; a sam idź do sklepu.
Czeladnik się oddalił; Rudolf został sam z Szurynerem; patrzył na niego z uwagą, prawie z trwogą.
— O! to niedługo będzie, do pioruna! Chodź tu, kochanku, odrazu cię zabiję. — Zapomniał zupełnie o Rudolfie, z dziką radością wniósł skopa do szlachtuza, jak wilk zdobycz do jamy.
W szlachtuzie było ciemno, tylko z okna światło padało zgóry na ostre rysy, białe włosy i rude faworyty Szurynera. Skop jęknął żałośnie, podniósł gasnący wzrok na Szurynera i dwie strugi krwi prysły na twarz rzeźnika. Ten jęk, to spojrzenie, ta krew, do której miał odrazę, okropnie podziałały na Szurynera, nóż mu, z rąk wypadł, zsiniał, wykrzywiła się twarz krwią obryzgana, oczy mu kołem stanęły, włosy się na głowie podniosły; zawołał stłumionym głosem:
— O! sierżant, sierżant.
Rudolf podbiegł ku niemu.

— O! tam... tam... sierżant!... — powtarzał Szuryner, ciągle się cofając i dzikiem, osłupiałem okiem pokazywał palcem niewidzialną marę. Rzucił się wgłąb szlachtuza w najciemniejsze miejsce, jakby chciał uciec przed strasznem widziadłem...

XXIV.
WYJAZD.

Z trudnością Murf I Rudolf zdołali uspokoić Szurynera. Skoro przyszedł do siebie, udał się z Rudolfem do sali na pierwsze piętro.
— Mości książę, — rzekł wtedy, — okazałeś mi wiele łaski... ale walałbym być w nędzy tysiąc razy gorszej jak byłem, niżeli prowadzić to rzemiosło.
— Namyśl się jednak.
— Kiedym usłyszał jęk bezbronnego zwierzęcia... kiedy jego ciepła krew twarz mi obryzgała... krew ciepła... jakby żywa... o! pan nie wiesz, co się wtenczas ze mną działo! Przebacz mi, mości książę, ale widzę teraz, że nie mogę znieść widoku krwi... noża... Mieć zawsze ręce i nogi krwią zbryzgane... zarzynać biedne, bezbronne zwierzęta... nie, nie mogę... Wolałbym być ślepym, jak Bakałarz, niżeli rzeźnikiem. Przebacz mi, mości książę, źle się odwdzięczam za wyświadczaną łaskę... ale...
— Wcale nie... przewyższasz moje oczekiwanie... Wyznaję jednak, żem nie był pewny, czy w tobie znajdę tak mocne wyrzuty sumienia...
— Jakto, mości książę?
— Słuchaj, jaki był mój zamiar. Wybrałem ci rzemiosło rzeźnika, boś miał do tego ochotę, bo zgadzało się z twoim charakterem... Lecz, gdy widok rozlanej krwi przypomina ci twój występek, gdy sprawione tym widokiem wrażenie przekonywa mnie, że zawsze w głębi duszy kryjesz zgryzoty sumienia, zmieniam moje zamiary, bo rzemiosło to byłoby dla ciebie codzienną męką.
— Ach, tak, straszną i okropną męką!
— Dam ci zatem co innego. Właściciel obszernych dóbr w Algerji ustąpił mi dla ciebie (tylko kontrakt trzeba podpisać) grunta bardzo dogodne dla hodowania bydła. Ziemia jest żyzna i już uprawna. Znając twoją odwagę i potrzebę okazania jej, nabyłem te grunta położone na granicy Atlasu, to jest na samych forpocztach, a tem samem wystawione na częste napady Arabów. Tam trzeba być nietylko rolnikiem, ale i żołnierzem; jest to zarazem folwark i forteca. Rządca, zawiadujący nim, obezna cię ze wszystkiem; jest uczciwy i wierny, możesz go zatrzymać, póki zechcesz. Powtarzam ci, mój chłopcze, że obrałem dla ciebie stan taki, bo chciałem, żeby wrodzona waleczność twoja nie została bezowocną; odrodzenie twoje będzie zatem szlachetniejsze, wśród niebezpieczeństw dzikiego kraju. Ale masz jeszcze i teraz czas. Jeżeli ci się to nie podoba, powiedz mi szczerze, pomyślimy o czem innem, jeżeli zaś przystajesz, jutro podpiszemy kontrakt; oddam ci tytuł własności i pojedziesz do Algieru. Choć nas morze rozdzieli, nie stracę cię z oczu. Nigdy nie zapomnę, żeś ocalił życie mnie i memu przyjacielowi. Jako dowód wdzięczności i przywiązania, wymagam od ciebie, żebyś się prędko nauczył czytać i pisać i co tydzień mi o sobie donosił, a w razie gdybyś potrzebował rady lub wsparcia, żebyś się prosto do mnie udawał.

Radość Szurynera nie miała granic. Następnego dnia wyjechał do Algieru.

XXV.
POSZUKIWANIA.

Dom Rudolfa przy Wdowiej Alei nie był jego zwykłem mieszkaniem; miał jeszcze inny, wielki pałac na przedmieściu Saint-Germain. Dla uniknięcia ceremonjału, Rudolf od przyjazdu do Paryża zachowywał zupełne incognito. Sprawujący jego interesy przy dworze francuskim oznajmił, że książę odda konieczne urzędowe wizyty pod nazwiskiem hrabiego Düren. Mimo incognito, Rudolf prowadził dom na wielką skalę.
Godzina dziesiąta rano wybiła. Na dole, w dużym pokoju, siedzi przy biurku Murf i pieczętuje depesze. Sługa w srebrnym łańcuchu na szyi, oznajmił: „Jaśnie Wielmożny Baron Graun“. Murf nie odrywając się od pracy, pozdrowił przychodnia serdecznym i poufałym gestem i rzekł:
— W tej chwili będę ci służył.
— Sir Walterze Murf, tajny sekretarzu jego książęcej mości, oczekuję na pańskie rozkazy.
Baron, mężczyzna lat pięćdziesięciu, miał włosy siwe i lekko upudrowane. W twarzy jego mailowało się zadowolenie z siebie i otoczenia, uderzało też jego spojrzenie żywe i dowcipne. Był ubrany we frak, z wstążeczką różnokolorową w pętlicy.
— Książę musiał późno w noc pracować, kochany Murfie, bo dużo depesz rozsyłasz.
— Położył się dopiero o szóstej zrana.
— Czy mam czekać ma audjencję?
— Nie trzeba, kochany baronie, możesz mi wszystko powiedzieć, a ja później księciu powtórzę. Cóż tam więc nowego, baronie? czy nikt nie wie o naszych tajemnych wycieczkach?
— Nikt a nikt. Wszyscy myślą, że książę pragnie być samotnym i jedynie zwiedza okolice Paryża. Prócz hrabiny Sary Mac-Gregor, brata jej, Toma, i ich przeklętego sługi Karola, nikt nie wie, że książę tak często się przebiera, a oni nie mają interesu go zdradzać.
— Ach, baronie, co za nieszczęście, że ta nieznośna hrabina owdowiała!
— Wszak ona wyszła zamąż w 1827, czy 1828 roku?
— W 1827, wkrótce po śmierci biednej córeczki, któraby teraz miała szesnaście lat, a którą książę codzień opłakuje, choć nigdy o niej nie wspomina.
— Nie dziw, książę nie miał dzieci z małżeństwa.
— To też książę tak żywo opiekuje się Gualezą nietylko z litości, ale i dlatego, że opłakiwana córka byłaby dziś w jej wieku.
— Prawdziwe to nieszczęście, że hrabina owdowiała właśnie w półtora roku po tak wczesnej śmierci czcigodnej małżonki księcia. Błogosławi los za to wdowieństwo.
— Nierozsądne jej nadzieje coraz się wzmagają, chociaż wie dobrze, jak słusznie jej książę nienawidzi. Ach, okropna kobieta!
— Dawniej wywierała wpływ na księcia, jak każda przebiegła kobieta na młodzieńca pierwszy raz zakochanego; lecz wpływ ten ustał zupełnie od 13 stycznia.
— Ciszej, baronie! — zawołał Murf. — Zbliżamy się właśnie do rocznicy tego opłakanego dnia.
— A wszystkiemu winien ten niegodziwiec Polidori. — Wiesz, baronie, że on podobno jest w Paryżu?
— Broń Boże, żeby się spotkał z hrabiną; połączenie takich dwojga ludzi mogłoby wiele złego narobić.
— Dajmy im spokój. Czegoście się dowiedzieli z papierów Bakałarza i zeznań Puhaczki, wyleczonej w szpitalu?
— Dowiedzieliśmy się wiele, — odpowiedział Graun, wyjmując zwój papierów z kieszeni; — o urodzeniu Gualezy i o dzisiejszem mieszkaniu Franciszka Germain, syna Bakałarza.
— Bądź pan łaskaw przeczytać mi... Ale, ale, czy ciągle kontent jesteś ze swego ajenta?
— Wyborny... zręczny i dobry do tajemnicy. Pan Badinot ma jawne, albo tajemne związki ze wszystkiemi klasami społeczeństwa; duszą oddany temu, kto go płaci. Niema pobudek nas zdradzać, zresztą ja go każę tajemnie śledzić.
— Naco? dotąd jego doniesienia były dokładne?
— To nic nie znaczy; on jest uczciwy po swojemu.
— Może trzeba mu powiększyć pensję?
— I tak bierze pięćset franków na miesiąc, a prawie drugie tyle na koszta; zdaje się, że ma dosyć: zresztą zobaczymy.
— I nie wstydzi się swego rzemiosła?
— Bynajmniej, nawet się niem szczyci; składając mi raporty, udaje, że jest przekonany, iż idzie o interesy stanu. Nieraz z bezczelnością mi powiada: „Ileżto dla kierowania interesami trzeba wiadomości niepojętych dla prostaka! ktoby naprzykład powiedział, że moje doniesienia wywierają może wpływ na losy Europy!“
— Przedziwne! i podłe dusze rade oszukają siebie.
Ale czytajmy.
Graun zaczął czytać:

Wiadomość o Gualezie.

„Na początku 1827 r. Piotr Tournemine, obecnie osadzony za fałszerstwo na galerach w Rochefort, dowiadywał się u niejakiej Gervais, starej kobiety, przezywanej Puhaczką, czy nie wzięłaby do siebie sześcioletniej dziewczynki, za jednorazowem wynagrodzeniem tysiąca franków“.
— W roku 1827! — zawołał Murf, przerywając. — W tym właśnie roku doniesiono księciu o śmierci biednego dziecięcia.
Baron Graun czytał dalej:
„Puhaczka zgodziła się na podane warunki. Dziewczynka po dwuletnim u niej pobycie, z powodu złego obchodzenia się z nią, uciekła. Od tego czasu Puhaczka nic o niej nie wiedziała, i dopiero przed sześcioma tygodniami spotkała ją pod nazwiskiem Gualezy, w szynku, w Cite. Na kilka dni przedtem Tournemine przesłał był Czerwonemu Jankowi (który zwykle ułatwia stosunki między galernikami) list ze szczegółami o dziewczynce, którą niegdyś oddano do Puhaczki. Z tego listu i zeznań Puhaczki okazuje się, że w roku 1827 pani Seraphin, gospodyni notarjusza Jakóba Ferrand, poleciła Tourneminowi wyszukać jaką kobietę, któraby za tysiąc franków wzięła do siebie sześcioletnią dziewczynkę. Puhaczka podjęła się tego. Tournemine udzielił tych wiadomości Czerwonemu Jankowi, celem wyłudzenia od pani Seraphin znacznej sumy pieniędzy, zagroziwszy wydaniem tajemnicy. Tournemine zapewnia, że pani Seraphin działała z upoważnienia obcych, nieznanych jej osób. Czerwony Janek wręczył List Tournemina Puhaczce, wspólniczce wszystkich zbrodni Bakałarza; stąd to list ten był przy Bakałarzu i stąd Puhaczka w garkuchni pod Białym Królikiem, żeby dokuczyć Gualezie, powiedziała: „Wiem, kto są twoi rodzice, ale ty ich nie poznasz“. Poszukiwania udowodniły, że pani Seraphin i notarjusz mieszkają przy ulicy du Sentir pod Nr. 41. Uchodzi on za człowieka nabożnego, uczęszcza do kościołów, w interesach prawość posuwa do grubijaństwa, oszczędny jest aż do sknerstwa. Gospodynią u niego jest dotąd jeszcze pani Seraphin. Jakób Ferrand, będąc jeszcze ubogim, kupił miejsce notarjusza za 350.000 franków pożyczonych mu przez Karola Robert, oficera sztabu paryskiej gwardji narodowej, który ma udział w zyskach notarjalnych, wynoszących, jak powiadają, pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Niema wątpliwości, że pani Seraphin będzie mogła udzielić dokładnych wiadomości o rodzicach Gualezy“.
— Wybornie, kochany baronie! A jakie masz wiadomości o synu Bakałarza?
Baron Graun czytał dalej:
„Przed osiemnastu miesiącami młody człowiek, nazwiskiem Germain, przybył do Paryża z Nantes, gdzie był buchalterem u bankiera Noel. Z wyznań Bakałarza i z listów, przy nim znalezionych, okazuje się, że galernik, któremu powierzył swego syna, żeby go przygotować do zbrodni, odkrył młodzieńcowi swój plan i żądał jego pomocy do popełnienia kradzieży u bankiera Noela. Młodzieniec z oburzeniem odrzucił to żądanie. Żeby uniknąć styczności ze zbrodniarzem, tajemnie wyjechał z Nantes. Niegodziwy podszczuwacz do występku przybył do Paryża, zniósł się z Czerwonym Jankiem i zaczął odszukiwać syna Bakałarza, nie w najlepszych zapewne zamiarach, lecz z bojaźni, żeby go nie wydał. Po długich poszukiwaniach odkrył jego mieszkanie, lecz zapóźno, bo Germain, spotkawszy go i domyślając się, dlaczego przyjechał do Paryża, zmienił nagle mieszkanie. Ten jednak po sześciu tygodniach znowu wywiedział się, że Franciszek Germain mieszka przy ulicy Temple, pod numerem 17. Germain, wieczorem, wracając do domu, o mało nie padł ofiarą niewiadomego dotąd zabójcy. Germain domyślił się, czyja ręka go ściga i wyprowadził się z ulicy Temple; nim zdołano odkryć nowe jego mieszkanie, Bakałarz poniósł karę za swoje zbrodnie. Dalsze poszukiwania wykryły co następuje: Franciszek Germain mieszkał około trzech miesięcy przy ulicy Temple pod numerem 17, w domu nadzwyczaj ciekawym z powodu obyczajów i dziwnych zatrudnień mieszkańców. Lubiano tam Germain’a, bo był wesoły, usłużny i otwarty. Chociaż miał szczupłe dochody, wspomagał biedną rodzinę, mieszkającą na poddaszu. Nie można się było dowiedzieć na ulicy Temple, ani gdzie teraz mieszka, ani czem się trudni; zwykle wychodził rano, a wracał koło dziesiątej wieczorem. Jedna tylko osoba wie zapewne o teraźniejszem mieszkaniu Germaina, a tą jest ładna gryzetka, nazwiskiem Rigoletta; zajmuje pokoik obok dawnego mieszkania Franciszka Germain przy ulicy Temple. Pokój pozostały po Germainie jest dotąd do wynajęcia“.
— Rigoletta? — zawołał nagle zamyślany od chwili Murf, — Rigoletta? znam to imię!
— Jakto, — spytał baron ze śmiechem — Sir Walter Murf, czcigodny ojciec rodziny, ma znajomości z gryzetkami?
— Ach, baronie, z łaski księcia porobiłem tak dziwaczne znajomości. Ale zaczekaj... aha!... już wiem.. Książę, opowiadając historję Gualezy, nie mógł się wstrzymać od śmiechu na to dziwaczne imię Rigoletty; tak się nazywała przyjaciółka Gualezy, towarzyszka jej w więzieniu.
— Bardzo dobrze, — rzekł baron. — Skończmy raport.
„Nieźleby zapewne było nająć mieszkanie po Germainie na ulicy Temple.

Nadto jego książęca mość znajdzie tam sposobność poznać zwyczaje, a nadewszystko nędzę, o jakich nigdy nie miał wyobrażenia“.

XXVI.
MARKIZ D’HARVILLE.

— Widzisz więc, kochany panie, że wiele już wygraliśmy, skoro wiemy, gdzie szukać.
— I ja tak myślę. Powiedzże mi teraz, baronie, czy dowiedziałeś się, jak się rzecz ma z markizem d‘Harville?
— Książę bez przyczyny obawiał się, że markiz znajduje się w trudnem położeniu. Badinot zapewnia, że majątek jego jest w dobrym stanie.
— Nie mogąc domyślić się powodu tajemnego smutku markiza, książę mniemał, że pochodzi z braku pieniędzy i chciał mu przyjść z pomocą z właściwą sobie tajemniczą delikatnością... bo bardzo kocha pana d’Harville.
— Nic w tem dziwnego, książę nie zapomina, co jego ojciec winien był ojcu markiza. Czy wiesz, kochany Murfie, że w roku 1815 książę straciłby wszystko, gdyby nieboszczyk d‘Harville nie pomógł mu przez swoje znajomości i wpływy?
— Wszakże w roku 1815 zawiązała się przyjaźń między naszym księciem a młodym markizem? Książę tak bardzo kocha wszystkich d‘Harvillów. I pani George nietylko swym cnotom i nieszczęściom, ale więcej może jeszcze związkowi z rodziną d‘Harville zawdzięcza dobrodziejstwa, jakich od księcia doznaje.
— Pani George ! żona Duresnela? zbrodniarza... galernika... tego Bakałarza! — zawołał baron.
— Tak... matka Franciszka Germaim, którego szukamy...
— Jest krewną markiza?
— Była krewną i przyjaciółką jego matki. Stary markiz był połączony ścisłą przyjaźnią z panią George.
— Jakże rodzina d’Harvillów mogła zezwolić na wyjście jej za tego nędznika Duresnela?
— Ojciec jej, de Lagny, przed rewolucją posiadał ogromne dobra; zachował je podczas zaburzeń, a gdy nastały spokojniejsze lata, umyślił wydać zamąż córkę. Wtedy poznał Duresnela; ten potrafił ukryć złe skłonności pod płaszczykiem hipokryzji i otrzymał rękę panny de Lagny. Rozrzutnik, szuler, oddany pijaństwu, zrobił żonę nieszczęśliwą; ona kryła swoje zmartwienia, a po śmierci ojca osiadła w dobrach. Wkrótce mąż jej roztrwonił cały majątek; dobra zabrano za długi. Duresnel straciwszy majątek żony i własny, szukał ratunku w zbrodni; za fałszerstwo, kradzież i morderstwo skazany został na dożywotnie galery, wydarł matce syna i oddał go w ręce podobnego sobie niegodziwca... Po skazaniu męża na galery, żona jego, doprowadzona do ostatniej nędzy, przybrała nazwisko George...
— Czemuż wtenczas nie udała się do swej przyjaciółki?
— Markiza d‘Harville już nie żyła, pani George ze wstydu nie śmiała wezwać pomocy innych krewnych; raz tylko odważyła się iść do markiza d‘Harville... I wtedy spotkał ją książę. Szedł właśnie do markiza; o parę kroków przed sobą spostrzegł jakąś kobietę nędznie ubraną, prawie omdlałą, która, stanąwszy u bramy pałacu, długo wahała się i nareszcie cofnęła się. Wyraz cierpienia, wyryty na jej licach, obudził ciekawość księcia. Poszedł za nią i widział, jak weszła do nędznego domu; tam wywiedział się, że dotąd żyła z pracy rąk, lecz że teraz nie może pracować i żyje w najokropniejszej nędzy. Nazajutrz książę odwiedził ją ze mną... w sam czas, bo inaczej umarłaby z głodu. Staraniem księcia wyleczona z ciężkiej choroby, przez wdzięczność opowiedziała mu całe swoje życie; książę się dowiedział, że jest krewną d‘Harvillów. Poznawszy jej szlachetny charakter, osadził ją w Bouqueval, gdzie teraz zamieszkuje z Gualezą. Znalazła w tem schronieniu przynajmniej spokój i, zajęta gospodarstwem, nie myśli tak często o swoich zgryzotach... Książę, żeby nie obrazić uczuć pani George, nie wspomniał wcale markizowi o tem zdarzeniu. Widzisz więc, kochany baronie, jak dalece książę jest przywiązany do całej rodziny i ile cierpi nad tem, że młody markiz jest zawsze smutny.
— A powinienby być szczęśliwy, bo czegóż mu brakuje? wszystko ma: urodzenie, majątek, rozum, młodość... piękną, rozsądną żonę...
— Prawdać. Może to jaka tajemnica miłosna...
— Mówią jednak, że namiętnie kocha żonę i że ona mu nie daje powodów do zazdrości.
— Zachodziły między nimi jakieś nieporozumienia z powodu hrabiny Sary.
— Czy markiza zna hrabinę?
— Na nieszczęście stary markiz poznał Sarę i Toma, kiedy przed siedemnastu czy osiemnastu laty znajdowali się w Paryżu i dał im list polecający do ojca naszego księcia. Iluż to nieszczęść ten jeden list był powodem! Gdyby nie to pismo, książę nigdy nie poznałby Sary... Po powrocie do Paryża, hrabina, dowiedziawszy się o ścisłej przyjaźni księcia z d‘Harvillem, zawarła znajomość z markizą, w nadziei, że w domu jej zobaczy księcia; ściga go z takąż usilnością, z jaką on jej unika. Markiz, uwiadomiony przez księcia o postępowaniu Sary, radził żonie, żeby nie widywała się z tą kobietą; ale parni d‘Harville, uwiedziona pozorami cnoty, przybranemi przez hrabinę, nie usłuchała go; stąd poszły nieporozumienia.
— O! kobiety!... przyjaźnić się z takim szatanem!...
— Wspomniałeś, baranie, o szatanach, to mi przypomina tę oto depeszę, dotyczącą niegodnej małżonki czcigodnego Dawida, kreolki Cecylji.
— Ach, to szatan podwójny i z wdzięków i z niegodziwości. Spodziewam się, że książę cofnął swoje ostatnie rozkazy względem niej?
— Przeciwnie...
— Nic nie rozumiem... książę dawniej nie mógł znieść jej widoku...
— Tak jest, baronie, a teraz kazał jej przyjechać. A gdybyś widział, co się działo z Dawidem, w chwili, gdy usłyszał, że Cecylja ma tu przyjechać!... nie uspokoił się, póki książę nie przyrzekł mu, że nigdy nie będzie jej widzieć.
— Biedny murzyn!... jeszcze ją kocha. Podobno zawsze jeszcze jest cudnie piękna... Jak się to stało, że Dawid ją poślubił?
— Byłem przy księciu w Ameryce, kiedy zajął się Dawidem i Cecylją. Pan Willis, — opowiadał Murf, — bogaty osadnik w Florydzie miał w liczbie swoich niewolników murzynów jednego, Dawida. Młody ten chłopiec ze szczególną troskliwością pielęgnował chorych, okazywał upodobanie do nauk, szczególnie do botaniki, bez żadnego przewodnika ułożył zielnik z roślin, jakie mógł zebrać na posiadłości swego pana. Willis mieszkał nad morzem, o dwadzieścia mil od najbliższego miasta; lekarze, z powodu znacznej odległości i złych dróg, niechętnie odwiedzali jego chorych. A że często panowały u niego epidemje, postanowił mieć u siebie stałego doktora i w tym celu wysłał Dawida na swój koszt do Paryża na naukę medycyny. Młody murzyn, po ośmiu latach usilnej pracy zostawszy doktorem medycyny, wrócił do swego pana.
— Czemuż nie pozostał we Francji?
— Jest to człowiek nieposzlakowanej uczciwości: obiecał wrócić do Ameryki i wrócił. Nabytą naukę poczytywał nie za swoją własność, ale za własność pana, bo jego kosztem ją posiadł. Prócz tego spodziewał się, że zdoła polepszyć i moralny i fizyczny stan murzynów... Chciał być nietylko ich lekarzem, ale ich opiekunem, obrońcą.
— Każdy inny na jego miejscu zostałby w Paryżu!
— Masz teraz, baronie, wyobrażenie, jaki to człowiek. Po powrocie do Florydy Willis przyjął go bardzo dobrze, sadzał przy swoim stole i wyznaczył mu sześćset franków rocznej pensji. Murzyni słuchali go, życie ich było znacznie lżejsze, dzięki opiece doktora. Tak przeszedł rok. Między ładnemi niewolnicami Willisa słynęła z wdzięków Cecylja, piętnastoletnia kreolka. Willis rzucił na nią okiem pożądliwem, ale pierwszy raz w życiu znalazł niewolnicę, która oparła się stanowczo jego woli. Cecylja kochała... kochała Dawida, który ją leczył z największem poświęceniem w czasie zarazy, któremu winna była życie. Dawid nie rozgłaszał swego szczęścia, czekał, aż Cecylja ukończy lat szesnaście i będzie mogła wyjść zamąż. Lecz kiedy mu z płaczem wyznała żądania pana Willisa, Dawid udał się do niego, prosząc o pozwolenie zaślubienia Cecylji.
— Potrafię odgadnąć: Willis odmówił pozwolenia.
— Tak jest: oświadczył, że odmawia, bo nie może ścierpieć oporu ze strony niewolnicy. Dawid mówił o wzajemnej miłości. Właściciel plantacji odpowiedział mu, że dałby zły przykład, gdyby ustępował niewolnicy dla kaprysu Dawida. Dawid błagał, nie szczędził gorzkich, gwałtownych wyrzutów. W dwie godziny później, uwiązany do słupa, odbierał chłostę, a Cecylję w jego oczach zawleczono do mieszkania osadnika.
— Okrucieństwo i głupota razem!
— Istotnie! Tegoż dnia, skutkiem gniewu i pijaństwa, zapadł na nerwową gorączkę. Posłano po doktora do miasta, lecz ten nie wcześniej, jak za dni parę obiecał swą bytność. Przeznaczenie samo wymierzało karę Willisowi. Coraz silniejsze cierpienie przemogło wahania; postanowił szukać ratunku we wspaniałomyślności murzyna.
— I Dawid ocalił mu życie?
— Przez pięć dni i pięć nocy czuwał przy łóżku chorego, pielęgnował go, jak własnego ojca. Willis wyzdrowiał!
— Jakże nagrodził swego zbawcę?
— Nie chcąc codziennie rumienić się przed szlachetnym murzynem, osadził Dawida w więzieniu.
— Okropne!...
— Wkrótce po tych wypadkach przybyliśmy do Ameryki; książę na wyspie św. Tomasza najął dla siebie bryg pod duńską banderą i incognito zwiedzał nadbrzeżne osady. Willis przyjął nas wspaniale. Nazajutrz, napół pijany, z cynicznemu przechwałkami, opowiadał nam wypadek z Dawidem i Cecylją, bo i ją za opór wtrącono do więzienia. Książę powątpiewał o prawdzie słów. Willisa. Osadnik pijany, żeby nas zupełnie przekonać, wziął latarnię i zaprowadził do więzienia. Okropny to był widok! Dawid i Cecylja wyschli, wynędzniali, napół nadzy, okryci ranami, przykuci do ścian, wyglądali jak trupy... Gdy weszliśmy, Dawid utopił w nas straszne, osłupiałe spojrzenie. Osadnik spytał go z okrutną ironją: „A co, doktorze, jakże się masz!..“ Murzyn zwolna wzniósł rękę ku niebu i wymówił uroczystym głosem: „Bóg!“ „Bóg?“ — zawołał osadnik z gniewnym śmiechem; nikt nie wydobędzie cię z moich rąk, póki nie umrzesz.“ Oburzenie nasze nie miało granic. Zaraz wróciliśmy na okręt. W nocy książę z ośmiu dobrze uzbrojonymi majtkami wysiadł na ląd i udał się prosto do więzienia, wyłamał drzwi i tajemnie uprowadził Dawida z Cecylją. Kiedy już byli na okręcie, książę poszedł ze mną do pokojów osadnika. Weszliśmy do sypialni Willisa. Obudzony podniósł ociężałą od pijaństwa głowę. „Powiedziałeś, że nikt nie zdoła ci żywcem wydrzeć twoich ofiar, już są uratowane. Zostawiam ci tu dwadzieścia pięć tysięcy franków w złocie... za tę cenę kupuję u ciebie dwóch murzynów.
— Książę zbyt szczodrze nagrodził nędznika!
— Liczyliśmy koszta, łożone na Dawida w czasie ośmioletniego pobytu we Francji i dodaliśmy do tego podwójną cenę, jaką zwykle płacą za parę murzynów. Książę postąpił samowolnie, lecz gdybyś widział okropny stan tych nieszczęśliwych...
— Więc Dawid ożenił się z Cecylją dopiero w Europie?
— Ślub odbył się u nas, w kaplicy zamkowej. Zdawało się, że małżeństwo będzie szczęśliwe; tymczasem Cecylja, zapoznawszy, co oboje wycierpieli, wstydziła się Dawida i dała się uwieść zepsutemu człowiekowi. Zaślepiony miłością Dawid dopiero po dwóch latach małżeństwa poznał całą jej wartość. Odkrycie to zabiło na zawsze jego spokój.
— Mówiono mi, że chciał ją zabić?
— Tak jest, i tylko na prośbę księcia zezwolił na zamknięcie jej na całe życie w fortecy. A teraz ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, książę uwalnia ją z więzienia.
— Nie pojmuję tego tembardziej, że komendant ciągle donosi, że nic nie może pokonać nieugiętego charakteru tej zatwardziałej w zbrodni kobiety. A jednak książę każe ją tu przywozić, poco?
— Nie wiem. Ale już późno, a książę życzy sobie, żeby jak najprędzej wyprawić kurjera.
— Za dwie godziny będzie w drodze. Do widzenia, dziś wieczór na balu...

— Do widzenia. Lecz pamiętaj, kochany baronie, przyjeżdżaj o ile można najpóźniej, bo pewien jestem, że książę dziś jeszcze zechce obejrzeć ów tajemniczy dom przy ulicy Temple.

XXVII.
DOM PRZY ULICY TEMPLE.

Najmując izdebkę po Franciszku Germain, Rudolf mógł ułatwić sobie poszukiwania i dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy od ludzi, mieszkających w owym domu. Tegoż samego dnia o trzeciej po południu poszedł na ulicę Temple. Dzień był chłodny, niebo chmurne.
Dom, o którym mowa znajdował się wśród ludnej ulicy, w środku miasta, był wysoki, czteropiętrowy. Ciemna i wąska sień prowadziła na małe podwórze, zupełnie pozbawiane powietrza i światła, dokąd ze wszystkich pięter spływały nieczystości. Przy ciemnych i wilgotnych schodach, czerwonawe światło latarni wskazywało mieszkanie odźwiernego. Rudolf przebrany za kupczyka, w ciemnym paltocie, wytartym kapeluszu, w czerwonej chustce na szyi, wszedł do odźwiernego dla obejrzenia mieszkania do wynajęcia. Lampa paląca się za szklaną bańką z wodą, oświecała pokój; w głębi łóżko, zasłonięte firanką z różnokolorowych kawałków; para malutkich węgierskich butów z czerwonego safjanu, jakby dla lalki, wyszytych starannie, istne arcydzieło i nieznośny zapach skóry dowodziły, że odźwierny, pan Pipelet, trudni się szewstwem. W tej chwili nie było go w domu, zastępowała go żona; siedziała przy żelaznym piecyku. Pani Pipelet stara, brzydka, z twarzą pomarszczoną i popryszczona, w brudnych łachmanach, swarliwa i złośliwa. Na widok Rudolfa zawołała zachrypniętym głosem:
— Gdzie pan idziesz?...
— Łaskawa pani, podobno w tym domu jest pokój do wynajęcia?
— Tak, jest, na czwartem piętrze... ale teraz nie może go pan obejrzeć, bo Alfred wyszedł.
— Pani syn zapewne?
— Nie, panie, to nie mój syn, ale mój mąż...
— Jeśli pani pozwoli, zaczekam na niego, bo radbym nająć ten pokój; dogodnieby mi było mieszkać w domu tak porządnie utrzymanym. Czybyś się pani nie chciała zająć sprzątaniem mego mieszkania? Tak grzeczne objawiane żądanie, wywołało zadowolenie w pani Pipelet.
— Z największą chęcią. Za sześć franków na miesiąc będziesz pan obsłużony, jak jaki książę, — rzekła.
— Zgada na sześć franków, pani...?
— Pomona-Fortuna-Anastazja Pipelet.
— A pokoju, pani Pipelet, jaka jest cena?
— Sto pięćdziesiąt franków, ani grosza mniej... bo dzierżawca domu istny pies, nikomu nic nic ustąpi.
— Jak się nazywa?
— Pan Czerwony Jan.
— A gdzie mieszka?
— Na ulicy Grochowej, pod numerem 13.
Rudolf wzdrygnął się mimowolnie.
— Lecz, proszę pani, kto jest właścicielem domu?
— Pan Bourdon, ale tu wyłącznie pan Czerwony Jan rządzi.
— Kochana pani Pipelet, — rzekł Rudolf — zziębłem; bądź pani tak dobra i przynieś butelkę ratafji i dwa kieliszki, albo lepiej trzy, bo mąż zapewne niedługo wróci. — I dał jej pięć franków.
— Pan chyba chcesz, żeby pana uwielbiać! — zawołała uradowana. — Jednak przyniosę tylko dwa kieliszki; my z Alfredem zawsze z jednego pijemy.
Stara wyszła, Rudolf zamyślił się. Jak Franciszek Germain mógł przez trzy miesiące mieszkać w tym domu i nie być odkrytym przez wspólników Bakałarza, pozostających w tak ścisłych stosunkach z Czerwonym Jankiem?
Listonosz zapukał, oddał dwa listy i zawołał:
— Trzy sous za jeden list, drugi opłacony.
Rudolf, zapłaciwszy mu, spozierał na listy coraz ciekawiej. Jeden, adresowany do pani Pipelet, był mocno uperfumowany; na pieczątce pod hełmem świeciły litery C. R., a pod niemi krzyż Legji Honorowej. Męskie pismo adresu dowodziło, że list nie był od kobiety. Drugi, na prostym, szarym papierze, zapieczętowany nakłótym opłatkiem, miał adres: „panu Cezarowi Bradamanti, dentyście i operatorowi“. Litery tego napisu umyślnie zmieniane i powykrzywiane. Rudolf widział coś smutnego w tym liście, kilka liter było zalanych. Tam musiała upaść łza. W tej chwili weszła pani Pipelet z flaszką i kieliszkami.
— Długo bawiłam... nieprawda? Ale ze starym Józefem nie można sobie dać rady. Wystaw pan sobie, w takim wieku, cholewki jeszcze do mnie smali. Alfred zazdrosny, jak Beduin... a przecież Stary Józef tylko żartuje.
— Przyniesiono tu dwa listy z poczty. Zapłaciłem.
— Ślicznie dziękuję, wytrącę to z reszty, którą mam panu oddać. Wiele pan zapłaciłeś?
— Trzy sous, — odpowiedział Rudolf, śmiejąc się z tak nowego sposobu zwracania wydatków.
— Jakto trzy? Sześć sous! przecież są dwa listy.
— Jeden z tych listów był frankowany. Pozwól mi pani wyznać, że odbierasz listy dziwnie wyperfumowane.
— Prawda, — odpowiedziała odźwierna, biorąc list, — to zupełnie coś nakształt bilecika miłosnego... A, już wiem, od kogo ten list, to od majora... także miałam się czego bać. Ale porachujmy się wprzódy. Trzy sous za list, a piętnaście za ratafję, to osiemnaście; należy się panu reszty cztery franki i dwa sous. Oto są. Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem.
— Weź sobie pani jeszcze jeden frank za tak wyśmienity sposób rozrachunku. To pójdzie na zadatek, jeżeli wynajmę pokój. Ale tu jest drugi list do Cezara Bradamanti.
— Aha! do dentysty z trzeciego piętra, trzeba go włożyć w but... tam nie zginie. My tak zawsze robimy, a gdy lokatorowie wracają do domu, Alfred tylko butem trzaśnie i każdy zabiera, co do niego należy.
— Istotnie, zadziwiający porządek w tym domu; podoba mi się ten wynalazek z listami.
— Nic prostszego, — odpowiedziała skromnie pani Pipelet. — Alfred miał stary, nieparzysty but; cóż z nim zrobić? użył go dla wygody lokatorów. — To mówiąc, odpieczętowała list i obracała go na wszystkie stromy; po chwili wahania rzekła:
— Alfred mi zawsze czyta, bo ja nie umiem. Czy nie zechciałby pan zastąpić mi Alfreda?
— W tym jednym razie... bardzo chętnie, — odpowiedział Rudolf. Rozpieczętował wonny bilecik i przeczytał:
„Jutro, w piątek, o jedenastej, zapalić dobrze na kominku w obu pokojach, obetrzeć zwierciadła, zdjąć z mebli pokrowce, okurzyć je ostrożnie, żeby nie skaleczyć złocenia. Na wypadek, gdyby mnie nie było, a około pierwszej fiakrem przyjechała dama i pytała się o pana Karola, zaprowadzić ją na górę, zamknąć, a klucz mnie oddać, jak przyjdę“.
Rudolf zrozumiał znaczenie listu i zapytał:
— Któż to mieszka na pierwszem piętrze?
Stara położyła zżółkły palec na zmarszczonych ustach:
— Ciszej... to intryga miłosna. Zresztą, mogę panu powiedzieć, co wiem. Przed sześcioma tygodniami przyszedł tu tapicer, obejrzał pierwsze piętro, zapytał o cenę, a nazajutrz wrócił z pięknym blondynem, z małemi wąsikami i krzyżem Legji Honorowej... nazywał go majorem.
— Więc to wojskowy?
— Wojskowy! — odpowiedziała pani Pipelet ze wzgardą, — gdzież znowu, jest oficerem Gwardji Narodowej, nic więcej, a tapicer tylko przez pochlebstwo nazywał go majorem. Owóż major wszystko obejrzał i powiedział tapicerowi: „Podoba mi się mieszkanie, ułóż się z właścicielem o cenę“. Nazajutrz tapicer zawarł kontrakt na własne imię i zapłacił za sześć miesięcy zgóry; blondyn widać nie chce, żeby znano jego nazwisko. Potem wszystko przewrócił do góry nogami, poprzynosili sofy, lustra w złoconych ramach, pyszne meble. A co za kobierce, miękkie jak puch! Gdy już wszysko urządzono, major zapytał Alfreda: — Czy podejmujesz się utrzymywać to mieszkanie w porządku? — Dobrze, panie majorze, odpowiedział mu Alfred. — A wiele będziesz chciał za to? — Dwadzieścia franków na miesiąc. — Dwadzieścia franków! żartujesz? — I nuże targować się, jak jaki sknera, o kilka nędznych franków, które ma dać biednemu człowiekowi, a wyrzuca pieniądze na mieszkanie, gdzie prawie nigdy nie siedzi. Po długich targach dał nam dwanaście franków. Co mi za major!
— Przyszedłże tu kiedy ten wasz major?
— To najśmieszniejsze; zdaje się, że ktoś za nos go wodzi. Już trzy razy pisał do nas tak jak dzisiaj, żeby zapalić na kominkach, że ma przyjechać jakaś dama. Ale nikt nie zajrzał.
— Co mówisz?
— Słuchaj pan, pierwszy raz przychodzi major wyelegantowany, mina gęsta; czekał dwie godziny, nikogo nie widać; gdy wychodził, żeby go podrażnić, powiedziałam mu: — Panie majorze, żadna dama o pana się nie pytała. — Dobrze! — zawołał rozgniewany i uciekł, gryząc wargi ze złości. Drugi raz, nim jeszcze przyszedł, przyniesiono bilecik; zaraz zgadłam, że znowu nic nie będzie z wizyty; wchodzi mój blondyn. — Panie majorze, rzekłam, jest tu bilecik do pana. Spojrzał na mnie zgóry, przeczytał bilet, zaczerwienił się jak rak, a potem z udanym spokojem mówił do nas: — Wiedziałem, że dziś nikt nie przyjdzie; przyszedłem tylko powiedzieć, żebyście dobrze pilnowali mieszkania.
— A trzecim razem?
— Trzecim razem myślałam, że już coś będzie. Major przyjechał uradowany, jakby go kto na sto koni wsadził. Bierze klucz i mówi dumnie: — Powiedzcie damie, co przyjdzie, że drzwi do mnie prosto ze schodów. Tacyśmy byli ciekawi zobaczyć tę damę, że wyszliśmy z Alfredem na próg sieni. Niebieski fiakr z zapuszczonemi firankami zatrzymał się przed domem. W powozie widać było jakąś damę, w kapeluszu, zakrytą czarnym woalem; nie mogłam dojrzeć twarzy, ale zdaje się, że płakała, bo miała chustkę przy twarzy. Woźnica spuścił stopień; powiedziała mu kilka słów, zdziwiony znowu zamknął drzwiczki.
— Dama wcale nie wysiadła?
— Nie, rzuciła się w głąb powozu, zakrywszy rękoma oczy. Pobiegłam do woźnicy i spytałam, nim wsiadł na kozieł: „A co, mój kochany, zawracasz? — Tak. — A dokąd? — Tam, skądem przyjechał. — A skądżeś przyjechał? — Z rogu ulicy św. Dominika i Belle-Chasse“.
Na te słowa Rudolf zadrżał. Jego najlepszy przyjaciel, markiz d‘Harville, pogrążony od niejakiego czasu w tajemnym smutku, mieszkał właśnie na rogu ulicy św. Dominika i Belle-Chasse. Czy to jego żona tak biegła na swoją zgubę? może mąż miał ją w podejrzeniu? może to właśnie było źródłem jego zgryzot? Znał jednak wszystkich bywających u markizy, a nie przypominał sobie nikogo podobnego do majora. Zaduma Rudolfa nie uszła uwagi odźwiernej.
— O czem pan myślisz? — zapytała.
— Zastanawiam się nad tem, dlaczego ta dama podjechała aż do samego domu... a potem nagle się wróciła.
— Co pan chcesz? rozmyśliła się może, bała się, sumienie... My, biedne kobiety, jesteśmy tak bojaźliwe! — dodała obrzydliwa baba, przybierając skromną minkę.
— Mocno wierzę... więc młoda dama?...
— Nie wiem, czy młoda, bom jej nie widziała, odjechała sobie szczęśliwie i cichuteńko... Wyobrażaliśmy sobie, jaką minę zrobi major... przynajmniej z godzinę jeszcze czekał. Patem dopiero idę na górę; przychodzę, otwieram, drzwi skrzypnęły... na schodach i w przedpokoju ciemno jak w piwnicy... Skoro weszłam, major wziął mnie w swoje objęcia i mówi z przymileniem: Jakżeś późno przyszła, mój aniele!...
Mimo smętnych myśli, które go zajmowały, Rudolf nie mógł powstrzymać się od śmiechu, spojrzawszy na rudą perukę baby i wyobrażając ją sobie w objęciach majora. Pani Pipelet z żałosnym uśmiechem mówiła dalej:
— To jeszcze nic!... Grubjanin odskoczył jak oparzony i zawołał: — Kto to jest, u licha? — To ja, panie majorze, pani Pipelet, odźwierna; dlatego proszę pana trzymać ręce przy sobie... Ach, gdyby to Alfred widział! — Czego chcesz? — zawołał z gniewem. — Czy nie powiedziałem, żebyście jej wskazali moje drzwi? Powiadam: — Prawda, majorze! — A więc? — Ta pani... odjechała.
— Powóz nie może być daleko! — krzyknął major, rzucając się do drzwi. — Gdzie tam! — mówię do niego, — już od godziny odjechała. — Od godziny!... od godziny!... dlaczegoście mi wprzód nie powiedzieli? — zawołał w największym gniewie, odwiązując paradny szlafrok, i rzucił na ziemię złotem haftowaną aksamitną czapeczkę... A szlafrok błyszczał aż oczy bolały... Major wyglądał w nim jak robaczek świętojański.
— I od tego czasu ani on, ani ta dama tu nie byli?
— Nie. Ale czekaj, pan końca historji, — opowiadała pani Pipelet. — Schodzę do Alfreda. Właśnie tam była stróżka z sąsiedniego domu, i przekupka. Więc opowiadam im, jak major wziął mnie wpół i nazywał swoim aniołem. Śmieli się do rozpuku, nawet Alfred... chociaż jest taki melancholijny... odkąd ten Cabrion, potwór, nad nim się pastwi.
Rudolf spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Kiedyś, jak się bliżej poznamy, powiem to panu... Tedy Alfred, mimo swojej melancholji, zaczyna wołać na mnie: mój aniele!... W tej chwili major wychodzi z mieszkania, zamyka drzwi i chce zejść, ale jak usłyszał nasze głośne śmiechy, zatrzymał się z bojaźni, żebyśmy z niego nie drwili, bo musiał koniecznie przechodzić koło naszej izby. Domyśliliśmy się, o co mu idzie, i wnet przekupka zawołała grubym głosem: „Pipelet, jakże późno przychodzisz, mój aniele!“ To słysząc, major wrócił się i zatrzasnął drzwi za sobą... a myśmy ciągle na niego czatowali... Nakoniec, nie mogąc się doczekać, zbiegł po schodach, rzucił mi klucz, ani słowa nie mówiąc, i uciekł, a przekupka wciąż wołała: „Jakie późno przychodzisz, mój aniele!“ — A major mógłby za to wziąć kogo innego do dozoru swego mieszkania, i stracilibyście swoje dwanaście franków.
— Oho! niech spróbuje... mamy go w ręku... wiemy, gdzie mieszka jego kochanka, i gdyby nam co mówił, zagrozilibyśmy, że wydamy jego sekret... Zresztą kto podejmie się usługiwać mu, za dwanaście franków? O, brzydki sknera! Jest skąpy, tak skąpy, że liczy polanka drzewa... Musi być jakiś zbogacony hołysz... Nie życzę mu źle; ale mnie to bawi, że kochanka tak pięknie go zwodzi... Założyłabym się, że i jutro tak samo będzie. Powiem przekupce, żeby znowu przyszła, dobrze się ubawimy. Jutro zobaczę tę damę; chociaż za woalem, muszę się jej dobrze przypatrzyć... A to mi skromnisia; naznacza schadzki, a potem udaje, że się wstydzi... Ale niech pan daruje... muszę odstawić garnek od ognia, bo już się flaki ugotowały... Jakżeż się Alfred ucieszy, on, co sam powiada, że za flaki sprzedałby... swoją piękną Francję!
Rudolf pogrążył się w smutnem zamyśleniu.
Znał świat i ludzkie serce, odgadł zupełnie charakter majora z kilku rysów, skreślonych z prostacką naiwnością przez odźwierną. Człowiek ten musi być próżny, pozbawiony wszelkiej delikatności, ograniczony i skąpy. Co za nauka dla tej kobiety! Gdyby słyszała, jak naśmiewają się z jej błędu, okupionego tylu łzami, taką rozpaczą, takiemi wyrzutami sumienia!... Pomyślawszy, że markiza d‘Harville może być na nieszczęście tą kobietą, zapytywał siebie, jakie obłąkanie doprowadziło ją do poświęcenia młodego, wykształconego, szlachetnego, a nadewszystko zakochanego męża, dla ograniczonego skąpca i śmiesznego samoluba. Czyżby się miała zakochać w jego ładnej twarzy? Rudolf często bywał u niej, a nigdy nie spotkał nikogo podobnego do majora. Po wielu rozmyślaniach utwierdził się prawie w przekonaniu, że to nie ona.
Pani Pipelet uwinęła się koło kuchni; Rudolf spytał:
— Kto mieszka na drugiem piętrze?
— Pani Buret, kobieta starsza, doskonała kabalarka. Czyta ci z ręki jak z książki. Najporządniejsze osoby przychodzą do niej... a co pieniędzy zarabia! Prócz tego ma inne rzemiosło... pożycza na fanty.
— Śliczne rzemiosło.
— Lepiej u niej pożyczać, niż w lombardzie. Nie trzeba ani żadnych papierów, ani rachunków. Załatwia to tak: ktoś naprzykład przynosi koszulę wartą trzy franki.. ona daje dziesięć sous... z warunkiem, że jeżeli za tydzień właściciel koszuli nie zapłaci dwudziestu sous, koszula do niej należy... Jakie to proste... zawsze okrągłe rachunki... to i dziecko zrozumie.
— Bardzo jasne... ale podobno nie wolno pożyczać na fanty?
— Ha! ha! ha! — zawołała pani Pipelet, śmiejąc się głośno, — skądże pan przychodzisz?... Nie wolno wprawdzie pożyczać na fanty... ale, gdyby tylko to robić, co wolno, trzebaby często stać z założonemi rękoma. Pani Buret nic nie pisze, nie daje żadnych kartek... niema przeciw niej żadnych dowodów... i śmieje się z policji. Nie wiem, wszakże, co ona tam robi w małym pokoiczku, gdzie nikogo nie puszcza, tylko Czerwonego Jana i jednooką starą babę Puhaczkę.
Rudolf spojrzał zdziwiony na odźwierną.
— Czy ta kobieta często tu przychodzi?
— Od sześciu tygodni nie była; widziałam ją dopiero wczoraj... nieco kulała.
— Co ona robi u kabalarki?
— Albo ja wiem; tyle tylko pewne, że, kiedy się zamykają w małym pokoiku z kabalarką i Czerwonym Janem, wtedy i Puhaczka i on przynoszą jakieś paczki, a nic nie wynoszą.
— Cóż mają w tych paczkach?
— I tego także nie wiem; ale hałasują niemiłosiernie; na schodach cuchnie siarka, węgiel i stopiona cyna, a oni tam ciągle dmą jak kowale. Zapewne to coś kabalistycznego... albo magicznego... tak mi przynajmniej powiadał pan Bradamanti. co mieszka na trzeciem piętrze. To mi uczony; chociaż Włoch, doskonale mówi po francusku, jak ja albo pan, tylko że ma akcent cudzoziemski; ale to wszystko jedno, bo człowiek prawdziwie uczony i ma na wszystko lekarstwo!... A jak zęby wyrywa... nie dla pieniędzy, tylko dla honoru. Tak, panie.... tylko dla honoru; on sam powiada, że jeżeli pan masz sześć zepsutych zębów... pięć pierwszych darmo wyrwie, a tylko za szósty każe zapłacić. Zresztą nie jego wina, jeżeli pana tylko jeden ząb boli.
— Wspaniałomyślny człowiek!
— Prócz tego sprzedaje cudowną wodę od wypadania włosów, od bólu oczu, od odcisków, od bólu brzucha, i jeszcze ta woda szczury truje bez arszeniku...
— Ta sama woda, co pomaga od bólu brzucha?
— Ta sama.
— Truje także szczury?
— Co do jednego, bo przecież co zdrowe dla ludzi, to właśnie szkodliwe dla zwierząt.
— Prawda, nie pomyślałem o tem.
— Nie trzeba lepszego dowodu, co to za wyborna woda, nad ten, że jest pędzona z ziół, zebranych przez samego Bradamanti w górach Libanu. Teraz przybrał sobie jeszcze Kulasa, syna Czerwonego Jana i dał mu ubiór Trubadura, czarny beret, kryzę i suknię brzoskwiniowego koloru; tak wystrojony chłopak bije w bęben, żeby ściągnąć pacjentów.
— Dosyć skromne rzemiosło dla syna dzierżawcy domu.
— Ojciec powiada o nim, że trzeba, żeby użył biedy na świecie, bo inaczej z czasem pójdzie na rusztowanie... Ależ prawda, chłopiec, przebiegły, a złośliwy jak małpa. Już niejednego figla wyplatał panu Cezarowi, choć to najuczciwszy i dobry z kościami człowiek, którego z całej duszy kocham, bo mi wyleczył Alfreda z reumatyzmu. A jednak są niegodziwi ludzie, którzy mu zarzucają... ale nie... włosyby panu na głowie powstały!...
— Cóż takiego mówią ludzie?
— Nie śmiem powiedzieć... nigdy się nie odważę. Powiadają o nim, że... kiedy młodej dziewczynie noga się powinie... i kiedy boi się skutków swego błędu... Powiadają... tylko niech to nie wyjdzie z tej izby...
— Ma się rozumieć; powiadają więc?...
— Wolę panu powiedzieć do ucha. — I stara szepnęła cicho kilka słów Rudolfowi, który zbladł.
— Ależ to okropne!... — zawołał, zrywając się mimowolnie z miejsca — czy mogą dziać się takie zbrodnie na świecie?
Odźwierna odezwała się znowu, nie odstępując od kuchni:
— Wszystko to są wymysły złych języków. Jakto, człowiek, co wyleczył Alfreda z reumatyzmu, człowiek, co sprowadził zioła z Libanu, co na sześć zębów, pięć wyrywa darmo i komorne opłaca regularnie co kwartał zgóry... nie może być!... Choćbym umierać miała, nie uwierzę...
Kiedy pani Pipelet tak piorunowała na oszczerców Bradamantiego, Rudolf przypomniał sobie list, który przyszedł do szarlatana... tam łza padła na adres i zalała litery umyślnie zmienione... Mimowolnie przeczuwał, że jest prawdą wszystko, co mówią o szarlatanie.

— Ach! otóż Alfred!... zawołała odźwierna.

XXVIII.
PAN PIPELET.

Pan Pipelet wszedł do swojej ciupy z miną poważną, uroczystą; miał pod sześćdziesiąt lat, nos ogromny, tuszę poważną, twarz dużą, czerwoną, a na głowie kapelusz wyszarzany, zrudziały, z szerokiemi brzegami. Alfred nigdy nie zdejmował tego kapelusza, podobnie jak żona jego nigdy nie zdejmowała swojej fantastycznej peruki; zawsze nosił przy nich skórzany fartuch — skromne godło swojego rzemiosła. Skłonił się uprzejmie Rudolfowi, ale niestety! gorzki uśmiech błądził na jego ustach... Na twarzy zaś wieczne miała siedlisko głęboka melancholja.
— Alfredzie, ten pan chciałby wynająć mieszkanie na czwartem piętrze... czekamy na ciebie z ratafją.
Tak ujmująca grzeczoość zjednała natychmiast serce pana Pipelet.
— Postaram się usłużyć panu, w czem do nas należy. Czy tylko pan nie jesteś malarzem?
— Nie, jestem kupczykiem.
— Wyśmienicie! więc jestem na pańskie usługi. Bogu dzięki, żeś pan się nie urodził takim potworem, artystą!
— Artyści, potwory? — spytał Rudolf.
Pipelet, zamiast odpowiedzi, głęboko jęknął.
— Malarze zatruli życie Alfreda; z ich przyczyny nabył melancholji, — rzekła pocichu pani Pipelet do Rudolfa, potem dodała głośno: — Co tam, Alfredzie, nie myśl o tym młokosie...
— Tak, zdobędę się na męstwo i rozsądek, — odpowiedział Alfred, — Długo był moim prześladowcą... ale teraz gardzę nim... Malarze — to zaraza w domu... to zepsucie!...
— Czy tu mieszkał jaki malarz?
— Niestety! — odpowiedział Pipelet, — mieszkał tu malarz Calbrion!
— Czy zajmował pokój, który teraz jest do najęcia?
— Nie, nie; ostatnio zajmował go godny chłopak, pan Germain; ale przed nim mieszkał tam Cabrion. Od czasu wyprowadzenia się Cabriona o małom nie oszalał.
— Tak mocno po nim tęskniłeś?
— Ja tęskniłem po Cabrionie? wyobraź pan sobie, że dzierżawca domu, Czerwony Jan, zapłacił mu dwumiesięczne komorne, żeby go się tylko pozbyć. Co za niecnota! przeklęty człowiek! nie masz pan wyobrażenia, co z nami i z lokatorami wyrabiał! Wyprowadził się przecie. I myślisz pan, że na tem koniec? Zaraz zobaczysz! Nazajutrz o jedenastej w nocy, kiedy w najlepsze spałem, ktoś dzwoni, din! din! din! otworzyłem; wchodzi jakiś młokos i mówi: „Dobry wieczór ci! bądź łaskaw, daj mi pukiel swoich włosów dla Cabriona; to jego jedyna myśl, on tego koniecznie pragnie“. Pojmujesz pan? ode mnie, śmiertelnego swojego nieprzyjaciela, którego ten zbrodzień nieraz znieważył, bezczelnik żądał pukla włosów, żądał łaski, której niezawsze od kochanki można dostąpić!
— To jeszcze nic, — dodała odźwierna — ale od tego czasu, rano, wieczór, w nocy, ten niegodziwiec Cabrion nasyłał tu chmarę łotrów z żądaniem pukla włosów od Alfreda...
— I pan myślisz, żem ustąpił? — rzekł Pipelet, — nie, wprzód dałbym się zaprowadzić na rusztowanie. Po czterech miesiącach uporu z ich strony, a odporu z mojej, energja moja zwyciężyła zawziętość nędzników! Nakoniec żyję zamknięty sam w sobie i tak mi upływa życie. Czy nie mam słusznego powodu mówić, że ten szatański Cabriom zatruł mi życie?
— Pojmuję teraz, dlaczego pan nie lubisz malarzy, — rzekł Rudolf, — ale przynajmniej pan Germain wynagrodził was za psoty Cabriona?
— O! to mi godny chłopiec: szczery, usłużny, niedummy i wesoły; nie taki zuchwały szyderca, jak ten przeklęty Cabrion.
— Któryż to gospodarz domu ma teraz szczęście posiadać pana Germain, tę perlę lokatorów?
— Nie wiem i nikt nie wie, prócz panny Rigoletty, gdzie teraz mieszka pan Germain.
— Któż to jest ta panna Rigoletta?
— Szwaczka i ona też mieszka na czwartem piętrze, — odpowiedziała pani Pipelet; — to także perła!... płaci komorne za każdy kwartał, a jak czysto w jej pokoju! grzeczna dla wszystkich, wesoła, ładna, a przytem pracowita jak mrówka; czasem aż do dwóch franków na dzień zarabia.
— Dlaczego sądzicie, że Riigolefta wie, gdzie mieszka Germain?
— Kiedy się wyprowadzał od nas, — objaśniła pani Pipelet, — powiedział nam: „Nie spodziewam się listów... gdyby jednak przypadkiem nadeszły jakie, oddajcie pannie Rigolecie“.
— Wyznam, że nic a nic nie możnaby powiedzieć przeciwko pannie Rigolecie, — rzekł odźwierny surowo, — gdyby nie była przyjmowała zalecanek i umizgów niegodziwca Cabriona.
— A ty przecież wiesz, Alfredzie, że to nie jej wina.
— Czyż każdy lokator tego pokoju musi koniecznie zalecać się do panny Riigoletty?
— Koniecznie, panie, i rzecz jest bardzo prosta. W tak bliskiem sąsiedztwie, bo stancje obie z sobą się stykają, między młodymi... to trzeba świecę zapalić... to kawałek drzewa pożyczyć, to wody. O, co wody, to nigdy u panny Rigoletty nie zabraknie; ona się w tem kocha, zupełnie jak kaczka.
— A zatem Germain z powodu bliskości mieszkań, pozostawał, jak mówicie, w dobrych stosunkach z panną Rigolettą?
— Nieinaczej; zdawało się, że oni stworzeni jedno dla drugiego. Tacy oboje ładni, młodzi; rozkosz było patrzeć, kiedy wychodzili razem w niedzielę, bo biedne dzieci tylko ten dzień mieli wolny.
— I od wyprowadzenia się stąd nie odwiedził panny Rigoletty?
— Nie, chybaby ją widywał kiedy w niedzielę, bo w inne dni panna Rigoletta nie ma czasu myśleć o kochankach. Wstaje rano o piątej, a pracuje czasem do jedenastej wieczorem; mimo to znajduje jeszcze czas, by pomagać biednym ludziom; naprzykład nieszczęśliwi Morelowie, których dzierżawca ma wyrzucić z poddasza na bruk... panna Rigoletta z Germain‘em niejednę u nich noc spędzili, pilnując ich chorych dzieci.
— Więc tu mieszka nieszczęśliwa rodzina?
— Nieszczęśliwa? i jak jeszcze! Pięcioro drobnych dzieci, matka na śmiertelnem łożu, babka pozbawiona zdrowych zmysłów... i to wszystko musi żywić jeden człowiek, który nigdy do syta się nie naje, choć jak wół pracuje, rzemieślnik doskonały. Tu dzieci budzą się, wołając: „Chleba!“, tu na słomie żona chora jęczy, tam znowu stara warjatka wyje jak wilk z głodu.
— Ach, — to okropne! — zawołał Rudolf.
— Odkąd major płaci mi dwanaście franków miesięcznie, gotuję raz na tydzień dla tych biedaków rosół, panna Rigoletta ujmuje sobie dla nich snu, i choć ją światło kosztuje, obszywa dzieci.
— A szarlatan nic-że dla nich nie zrobił?
— Bradamanti! — przerwał Pipelet, — wspomniałem mu nieraz, że biedny Morel skarży się przede mną, że stara warjatka całą noc wyła z głodu i spać mu nie dała, a on mi na to: „Ponieważ Morelowie są tak biedni, więc sprzedam im butelkę mojej wody za pół ceny“. Chociaż mnie wyleczył z reumatyzmu, powiadam i utrzymuję, że to żart nieprzyzwoity.
— A kabalarka byłaż litościwsza?
— Ona? gdzież znowu! tak samo jest skąpa, jak jej ulubiony pan Czerwony Janek.
— Doprawdy? kochają się? — spytał Rudolf.
— I jak jeszcze... na zabój!! Przecież i w jesieni może być tak gorąco, jak w lecie; nieprawda, kochanku?
Pipelet, zamiast odpowiedzi, melancholijnie kiwnął spiczastym kapeluszem. Pani Pipelet już nie tak szpetną zdawała się Rudolfowi.
— Czemże trudni się biedny Morel? — zapytał.
— Szlifuje fałszywe kamienie, a pracuje tak ciężko, że już go całego wykrzywiło; człowiek jest zawsze człowiekiem, nie może robić nad siły, a jeśli kto ma siedem dusz do wyżywienia, nie licząc siebie... Starsza córka pomaga mu cokolwiek, ma lat siedemnaście, a piękna jak dzień wiosenny; służy u starego kutwy, notariusza Jakóba Ferrand.
— Jakób Ferrand? — zawołał Rudolf zdziwiony, — mieszkający przy ulicy Sentier?
— Ten sam. Sławny sknera, choć uczciwy i pobożny... codzień bywa w kościele. Ludwika, córka Morela, już półtora roku służy u niego. To dobre, jak baranek, a jak wół pracowite, bierze tylko osiemnaście franków na miesiąc...
— No, przecież i ojciec coś zarabia.
— Ten człowiek przez całe życie ani razu się nie upił; przez trzy miesiące chorował obłożnie, to go zniszczyło; żona, doglądając go w chorobie, sama zachorowała i teraz leży umierająca... Przez te trzy miesiące trzeba było żyć z dwunastu franków od Ludwiki, i z tego, co pożyczyli od staraj pani Buret. A jak pomyślę o ich poddaszu, to mi się jeść odechciewa. Szczęściem dzierżawca domu ma się ich pozbyć.
— Lecz stąd wypędzeni, gdzież pójdą?
— Dalibóg, nie wiem. Ale! a ratafja? wszakżeśmy nie zajrzeli nawet do niej.
— Wyznam, że to, coś mi pani powiedziała, tak mi serce ścisnęło, że pić nie mogę; pijcie za moje zdrowie. Obejrzę mieszkanie; jeżeli mi się spodoba, zaraz zostawię zadatek.
Odźwierny wyszedł ze swojej nory, Rudolf udał się za nim. Ciemne, ponure, wilgotne schody były jeszcze smutniejsze, niż zwykle w ten dzień pochmurny zimowy! Drzwi majora błyszczały, świeżo lakierowane kolorem, naśladującym drzewo palisandrowe.
Na drugiem piętrze drzwi starej kabalarki i lichwiarki były zupełnie inne; wypchana sowa wisiała nad drzwiami, przybita za nogi i skrzydła. Dziwaczne także było wejście do szarlatana Włocha, podejrzanego o okropne rzemiosło. Przy sznurku od dzwonka wisiała ręka małpy, zasuszona, zupełnie podobną do ręki dziecięcia. Gdy Rudolf przechodził koło tych drzwi, rozległ się krzyk bolesny, konwulsyjny. Rudolf zadrżał, rzucił się do drzwi i zadzwonił.
— Co panu jest? — spytał Pipelet zdziwiony. — Pewnie Bradamanti wyrywał komu ząb.
To objaśnienie, choć prawdopodobne, nie uspokoiło Rudolfa. Choć gwłatownie zadzwonił, nie zaraz mu otworzono. We drzwiach, na szybie małego okienka, w które Rudolf machinalnie wpatrywał się, odrysowała się twarz wychudła, blada jak trup, ocieniona lasem rudych włosów. Widmo to znikło w mgnieniu oka. Rudolf stanął jak skamieniały; zdawało mu się, że twarz tę zna doskonale. Te oczy, błyszczące, zielone, nos zakrzywiony, jak dziób orli, przypominały mu owego Włocha, imieniem Polidori, którego od siedmiu lat nie widział, jednak dobrze pamiętał. Jedna tylko nasuwała mu się wątpliwość: Bradamanti miał włosy rude, a Pulidori był ciemnym brunetem. Mimo to, zapytał pana Pipelet:
— Czy dawno Bradamanti tu mieszka?
— Około roku, dobry lokator, płaci regularnie, wyleczył mnie z okropnego reumatyzmu. Ale ma jednę wadę: jest szyderca.
— Więc jest bardzo wesoły?
— Wcale nie wesoły; ma minę trupa... Ale chociaż nigdy nie śmieje się ustami, to śmieje się słowy; dla niego niema ani ojca, ani matki, ani niczego świętego, ze wszystkiego żartuje, nawet ze swojej wody, ze swojej własnej wody. Czasem te jego żarty nabawiają strachu, aż mrowie przechodzi. Jak rozmawia w mojej izdebce o dzikich kobietach, co chodzą prawie nagie... nie jestem baba, ale rumienię się po uszy.
— I pani Piplet pozwala na to?
— Anastazja przepada za dowcipnymi ludźmi, a pan Cezar jest dowcipny, i ona mu wszystko przebacza. Przyznam się panu, że Cabriona będę nienawidzieć do grobowej deski... a jednak wolałabym niegodziwe żarty, na które sobie pozwalał, niżeli te szyderstwa Bradamantiego, przy których szkaradnie wykrzywia usta, jak mój wuj, kiedy chrapał przy skonaniu.
Wzmianki o wiecznej ironji szarlatana stwierdzały pierwsze podejrzenia Rudolfa. Postanowiwszy w duchu wyjaśnić tę wątpliwość, poszedł za odźwiernym na czwarte piętro. Łatwo było poznać przyległe mieszkanie Rigoletty. Z pół tuzina amorków, zręcznie i lekko namalowanych, otaczało tarczę; ten trzymał naparstek, ów nożyczki, a na niebieskiem tle tarczy był napis: Rigoletta, szwaczka. To malowidło, samo przez się ładne, wydawało się jeszcze ładniejszem w zestawieniu z brudnemi schodami. Rudolf zapytał, wskazując na drzwi Rigoletty:
— To pewno robota Cabriona?
— Tak, panie. Gdyby nie prośby panny Rigoletty, oddawna zdrapałbym to wszystko, równie jak tę paletę, którą zabrudził pańskie drzwi.
Mieszkanie składało się z gabinetu i dość obszernego pokoju o dwóch oknach, wychodzących na ulicę Temple; fantastyczne szkice Cabriona na drugich drzwiach narysowane, były starannie zachowane przez Franciszka Germain, ostatniego lokatora.
Rudolf dał odźwiernemu czterdzieści sous.
— Pokoik bardzo mi się podoba; oto zadatek, jutro przyślę rzeczy. Wszak nie potrzebuję się widzieć z samym dzierżawcą domu?
— Nie. Za pozwoleniem; pan nazywa się?
— Rudolf... Powiedz mi, panie Pipelet, czy nie wypadałoby, żebym jutro, jako sąsiad, poszedł do Morelów i zapytał, czy nie mogę im być w czem pomocny?
— Zapewne! Aha! rozumiem, rozumiem; pan zaczniesz od sąsiada, żeby się zaprzyjaźnić z ładną sąsiadką. Nic w tem złego, już tu taki zwyczaj. Jestem pewny, że panna Rigoletta słyszała, że ktoś ogląda pokój i czatuje na nas, jak będziemy schodzić.
Istotnie, Rudolf przez drzwi, ozdobione amorkami i nieco uchylone, dostrzegł zgrabny zadarty nosek i czarne, ciekawe oko.
— Mówiłem panu, że na nas czatuje.
— A to co takiego?
— Po tej drabinie można wejść do sieni, na którą wychodzą drzwi Morelów, a przy ich ścianie jest ciemna komórka, gdzie mam schowanko. Ściana dziurawa i stamtąd widzę i słyszę wszystko, co się u nich dzieje. Lecz broń mnie Boże, żebym ich szpiegował... Chodzę tam patrzeć, jak na okropny melodramat... kiedy potem wrócę do mojej izdebki, zdaje mi się, że jestem w pałacu. Chcesz ich pan widzieć?
— Bardzo dziękuję; może innym razem...
— Kiedy tylko pan zechce. Więc służę panu, muszę jeszcze iść do obserwatorjum, bo potrzebuję kawałka skóry. Pan tymczasem zejdź, ja zaraz dogonię. — Pipelet zaczął wdrapywać się na stromą drabinę.
Rudolf rzucił jeszcze okiem na drzwi Rigoletty, gdy wtem usłyszał, że ktoś wychodzi od szarlatana; po szeleście jedwabnej sukni poznał, że to kobieta; zszedł, kiedy nie było słychać kroków. Na ostatnich schodach drugiego piętra znalazł chustkę od nosa, którą zgubiła zapewne osoba, wychodząca od szarlatana. Zbliżył się do wąskiego okna i przyjrzał się chustce; była obszyta bogatą koronką, w jednym rogu wyhaftowane litery L, N. i korona książęca. Cała chustka była mokra od łez. Zrazu chciał pobiec i oddać ją właścicielce, ale pomyślawszy że ten krok mógłby się wydać niewczesną ciekawością, schował ją. Wszedłszy do izby pani Pipelet zapytał:
— Czy nie schodziła tu kobieta?
— Nie kobieta, ale wielka dama, wysoka, szczupła, osłoniona czarnym woalem wyszła od pana Bradamanti, mały Kulas sprowadził jej fiakra, a gdy wsiadła, wskoczył ztyłu, zapewne, żeby się dowiedzieć, gdzie ona mieszka. O! bo ten łotr jest ciekawy, jak sroka.
— Tak więc — pomyślał Rudolf — szarlatan pozna nazwisko i adres tej damy.
— Czy pokój spodobał się panu? — zapytała odźwierna.
— Bardzo; jutro się sprowadzam.
— Niech Bogu będą dzięki, że przywiódł pana przed nasze drzwi; dostaniemy znowu zacnego lokatora.
— A jeżeli pan będziesz dobry dla Alfreda, potrafię się za to odwdzięczyć.

Rudolf pożegnawszy ją, wyszedł. Rad był, z osiągniętych wiadomości. Po zebraniu ich wrócił do siebie; wizytę u notarjusza odłożył na dzień następny. Wiemy już, że tego jeszcze wieczoru miał być na wielkim balu u posła.

XXIX.
TOM I SARA.

Sara Seyton, wdowa po hrabi Mac-Gregor, mająca trzydzieści siedem lat, pochodziła ze znakomitej rodziny szkockiej. Cudnie piękna, po śmierci ojca, w siedemnastym roku życia wyjechała ze Szkocji wraz z bratem, Tomem. Nierozsądne przepowiednie starej góralki, mamki Sary, rozwinęły, aż do szaleństwa dwie główne jej wady: dumę i ambicję. Mamka przepowiedziała jej, że będzie małżonką udzielnego księcia. Sara uwierzyła w nieomylność tej przepowiedni. Dziwniejsze jeszcze, że Tom Seyton nietylko nie ganił szalonych nadziei siostry, ale postanowił poświęcić życie dla ziszczenia ich. Podług Gotajskiego Kalendarza na r. 1819. Tom ułożył spis wszystkich książąt udzielnych, będących jeszcze w takim wieku, że się mogli żenić. Nierozsądna ambicja brata i siostry nie skłoniła ich jednak do użycia środków nagannych. Tom postanowił pomagać siostrze w podstępach, w intrygach, ale zabiłby ją, gdyby się przekonał, że ona szuka czego innego, jak prawego związku. Spis bezżennych książąt był dość długi; obfitują w nich Niemcy. Dlatego Sara postanowiła rozpocząć swoją wyprawę od Niemiec. Mogła mieć nadzieję, że dopnie swego celu, bo obok rzadkiej piękności posiadała liczne i najrozmaitsze talenty. Zdawała się mieć duszę szlachetną, ognistą, namiętną, a w gruncie rzeczy była oschła i nieczuła, przewrotna, mistrzyni w udawaniu, uparta i skryta. Nigdy serce ani uczucie nie zdołały zniweczyć zimnej rachuby, ułożonej przez tę chytrą, samolubną i dumną kobietę. Po przybyciu na stały ląd, Sara, za radą brata, najprzód osiadła w Paryżu dla ukończenia edukacji i pozbycia się angielskich zwyczajów w eleganckiem i wykwintnem towarzystwie. Po sześciu miesiącach pobytu w Paryżu, Sara mogła z każdą Paryżanką iść w zawody o dowcip, powab rozmowy, naiwną kokieterję, niewinne i wyzywające spojrzenie, razem dziewicze i namiętne. W spisie, ułożonym przez Toma, pierwsze miejsce zajmował ród książąt Gerolstein. Nadto brata i siostrę szczególnie polecił księciu Gerolstein stary markiz d‘Harville, zachwycony pięknością, wdziękami i naiwnością Sary.
Syn księcia, Gustaw-Rudolf, miał ledwie osiemnaście lat, kiedy Tom i Sara zjawili się na dworze jego ojca. Książę bardzo kochał markiza d’Harville za wyświadczone dawniej usługi; stąd też jego list polecający zjednał Tomowi i Sarze Seyton najlepsze przyjęcie. Po dwóch tygodniach pobytu, Sara poznała mocny i prawy charakter starego księcia; najprzód trzeba było opanować ojca, żeby potem uwikłać syna. Książę tak dalece kochał Rudolfa, iż Sara myślała zrazu, że ojciec zezwoli na niestosowny związek; lecz wkrótce przekonała się, że starzec, tkliwy rodzic, pojmuje obowiązki księcia i nigdy im nie uchybi. Sara umiała sobie zjednać miłość wszystkich, tych coby mogli jej zazdrościć. Tom i Sara często wspominali o wyjeździe, ale książę nie zezwalał, i żeby zatrzymać przy sobie Toma Seyton, mianował go pierwszym koniuszym, Sarę zaś nakłaniał, żeby została przy księżnej Judycie, która się bez niej obejść nie mogła. Po długiem wahaniu Tom i Sara przyjęli ofiarowane miejsca i zamieszkali zupełnie przy Gerolsteńskim dworze, na którym bawili już przeszło od dwóch miesięcy. Sara, dowiedziawszy się o zamiłowaniu księżnej do dawnej muzyki, a mianowicie do dzieł Glüka, sprowadziła je i, nie zmordowana często żądanem powtarzaniem, zachwycała księżnę doskonałem wykonaniem tych prostych i wyrazistych pieśni.

Kiedy się to działo, Rudolf nie był obecny na dworze ojcowskim; z jednym adjutantem i Murfem wyjechał był na przegląd wojska.

XXX.
MURF I POLIDORI.

Rudolf urodził się słabowitem, wątłem dziecięciem. Ojciec, widząc, że wychowanie fizyczne dzieci drobnej szlachty angielskiej rozwija siły, szukał jakiego statecznego Anglika, żeby mu powierzyć wychowanie syna.Wybór padł szczęśliwie: Sir Walter Murf zupełnie odpowiedział wymaganiom księcia. Murf z wychowańcem swoim mieszkał lat kilka na wsi, śród pól i lasów, o parę mil od zamku Gerolstein, w malowniczej i zdrowej Okolicy, Rudolf zajmował się tam rolnictwem, prowadził życie skromne, regularne; całą jego zabawą były ćwiczenia siły w zapasach ręcznych, konna jazda i polowanie. — Przy takim trybie życia, młody książę, będąc ciągle na czystem powietrzu, odmienił się zupełnie, rósł szybko, chorobliwą bladość twarzy zastąpiły żywe kolory zdrowia. Nic prawie jeszcze nie umiał z nauk, bo Murf, nie będąc człowiekiem uczonym, zaledwie tylko początkowych wiadomości udzielał Rudolfowi; lecz za to złożył w sercu młodzieńca obfite nasiona tego, co dobre i szlachetne, dał mu zdrowe ciało i zdrową duszę. — Po tak świetnem dopełnieniu włożonego nań obowiązku, Murf zmuszony był udać się do Anglji dla załatwienia ważnych interesów familijnych. Spodziewał się, że w ciągu roku zdoła załatwić te sprawy. — Stary książę, spokojny już o zdrowie syna, pomyślał teraz o wykształceniu jego umysłu. Paruczył je niejakiemu Cezarowi Polidori, Włochowi; znakomity to był filolog, uczony historyk, erudyta, biegły w naukach ścisłych i przyrodniczych. On to miał uprawiać żyzną niwę, tak doskonale przygotowaną przez Murfa. — Tym razem książę najnieszczęśliwiej omylił się w wyborze. Polidori — oszust, bezbożnik, hipokryta, umiał pod maską surowej cnoty ukrywać oburzający sceptycyzm. Rudolf niechętnie rozstawał się z czynnem życiem na wsi, i już od początku nie lubił nauczyciela, oświadczył mu wręcz, że woli dobrego konia i strzelbę nad najpiękniejsze książki. Lecz Polidori tak śmiesznie mu odmalował proste wiejskiej życie, że Rudolf pierwszy raz wstydził się swego przeszłego szczęścia, i zapytał, co człowiek powinien czynić, jeśli go nie cieszy ani nauka, ani polowanie, ani cichy spokój wioski? Polidori tajemniczo odpowiedział uczniowi, że później się tego dowie. — I on, równie jak Sara, miał swoje ambitne widoki. Choć na podrzędnem stanowisku, zamierzał być kiedyś w małem księstwie Gerolstein tem, czem niegdyś we Francji był Richelieu. — Powoli Rudolf wyzbył się pierwotnej niechęci do swego nauczyciela i zaczął żyć z nim na stopie poufałości, jednak wcale różnej od prawdziwego przywiązania, jakie miał dla Murfa. — Chytry Polidori nigdy wszakże wręcz nie wyśmiewał szlachetnych zasad, wpojonych Rudolfowi przez Murfa; on tylko czarującemi słowy opisywał mu rozkosz miłości, wyuzdane uciechy czasów Ludwika XV i regencji, i zawsze dowodził, że wszyscy wielcy ludzie, od Alcybiadesa do Maurycego Saskiego, od Antonjusza i Cezara do Wielkiego Kondeusza i księcia Vendome, byli gorliwymi zwolennikami epikureizmu. Rudolf śród spokojnego dworu, przyzwyczajonego do prawych rozkoszy, marzył o wyuzdanej rozpuście wersalskich nocy, o orgjach regencji, a czasem dla odmiany o romansowej miłości. — Bez występnej myśli, przypuszczając tylko to, co musiało koniecznie nastąpić, zamierzał po śmierci ojca oddać się takiemu życiu, a swego nauczyciela zrobić pierwszym ministrem. — W takim stanie były rzeczy, kiedy Murf, po osiemnastomiesięcznym pobycie w Anglji, wrócił z rodziną swoją do Gerolstein; Rudolf w obejściu z nim był zimny, sztuczny, nawet ironiczny, kiedy mu przypominał ich dawny tryb życia; Murf nie mógł dojść przyczyny tej zmiany, przypisywał ją jednak wpływowi Polidoriego i postanowił śledzić postępki Włocha. — Polidori ze swojej strony nierad był powrotowi Murfa, bo obawiał się jego szczerości, zdrowego rozsądku i przenikliwości, postanowił więc niezmiennie zgubić go w umyśle Rudolfa. W tym to właśnie czasie Tom i Sara przybyli do Gerolstein, a Rudolf wyjechał na przegląd pułków. Stary książę przydał mu tylko jednego adjutanta, i ku wielkiemu zmartwieniu Polidoriego polecił Murfowi, aby mu towarzyszył. — Polidori nie został w domu bezczynny. W parę dni Tom zaprzyjaźnił się z Polidorim. — Polidori zrozumiał, czego pragnie dumna i nadobna Sara; i ucieszył się z jej przyjazdu, bo to sprzyjało jego widokom. — Przewidywał, że będzie miała wielki wpływ na serce ognistego młodzieńca, który pierwszy raz pokocha. Polidori zamierzył owładnąć tym wpływem, kierować nim, i użyć go na zgubę Murfa.

Tom i Sara zrozumieli wszystko, chociaż wyraźnie o niczem nie mówili z Włochem. Kiedy Rudolf wrócił, trzej sprzymierzeńcy do jednego dążyli celu: do obalenia Murfa, wspólnego nieprzyjaciela.

XXXI.
PIERWSZA MIŁOŚĆ.

Rudolf, widując codziennie Sarę, zakochał się w niej do szaleństwa. Wkrótce i ona wyznała mu, że go kocha wzajemnie, choć przewiduje, jak bolesne ta miłość gotuje jej zgryzoty i cierpienia... Nigdy im się nie zaśmieje wspólne szczęście... Kiedy brat i siostra dostrzegli, że miłość Rudolfa doszła do najwyższego napięcia, wspomnieli Polidoriemu o konieczności zawarcia małżeństwa. Pierwszy dał się z tem słyszeć Tom... — Sara kocha księcia, ale przekłada śmierć nad zniewagę; jeśli Rudolf nie może się ożenić, ona musi wyjechać. — Polidori bardzo dobrze zrozumiał powody cnotliwych skrupułów Sary.
Po dojrzałym namyśle postanowił służyć widokom Sary.
Namiętność Rudolfa doszła do najwyższego stopnia. Była to pierwsza miłość; pałająca i niewinna, ufna i namiętna; Sara dla obudzenia jej rozwinęła piekielne środki najwymyślniejszej kokieterji. Nigdy jeszcze na młodzieńca pełnego wyobraźni i zapału nie zastawiła sideł kobieta niebezpieczniej pociągająca. — Kiedy Polidori powiedział mu, że musi wybierać: albo nigdy już Sary nie zobaczyć, albo zawrzeć z nią ślub tajemny, Rudolf rzucił mu się na szyję, nazywając go zbawcą, przyjacielem, ojcem. — Polidori wszystko ułatwił, znalazł i świadków; obrządek odbył się w najgłębszej tajemnicy; przepowiednia mamki ziściła się: Sara wyszła za mąż za księcia udzielnego. Przez pierwsze trzy miesiące małżeństwa Rudolf był najszczęśliwszym z ludzi. — Nakoniec Sara uczuła, że wkrótce zostanie matką. — Wtenczas to przestraszyła Rudolfa nowemi wymaganiami; powiedziała mu z płaczem, że nie może żyć dłużej w tak nieprzyjemnem położeniu, i żądała, aby wyznał wszystko księciu, albo przynajmniej księżnej matce, Judycie. — Żądanie to przeraziło Rudolfa; wiedział dobrze, że ojciec nigdy nie odstąpi od swoich zasad i obowiązków. — Na wszystkie te uwagi Sara bez litości odpowiedziała: — „Jestem twoją żoną; niedługo już będę mogła ukrywać stan, w którym się znajduję; nie chcę się rumienić za to, z czego jestem i powinnam być dumną“.
Wszystkie te namowy nie uspakajały Rudolfa. W tym właśnie czasie stary książę wysłał Toma do Austrji dla zwiedzenia tamecznych stad: w tak stanowczej chwili Tom musiał wyjechać. — W kilka dni po wyjeździe Toma, Sara była ma wieczorze o księżnej wdowy. Młode kobiety patrzyły na nią ze zdziwieniem, i każda szeptała najbliższej sąsiadce uszczypliwe uwagi o wyglądzie Sary. Najmniej domyślni spostrzegli to, czego Sara dłużej ukrywać nie chciała, bo stan jej dałby się był zataić, ale pyszna kobieta umyślnie przygotowała tak gorszącą scenę, żeby zmusić Rudolfa do odkrycia małżeństwa. Stara księżna jeszcze nie wierzyła i rzekła cicho do Sary „Moje dziecię, okropnie się dziś ubrałaś; zawsze można cię ręką objąć, a dziś jesteś nie do poznania“.
Później opiszemy straszliwe skutki tego odkrycia. Lecz teraz możemy już powiedzieć, czego się czytelnik pewnie domyślił, że Gualeza, że Marja była owocem tego nieszczęsnego małżeństwa... że była córką Rudolfa i Sary, i że oboje mieli ją za umarłą.

Czytelnik nie zapomniał, że Rudolf z ulicy Temple wrócił do domu i tego jeszcze wieczora miał być na balu u posła.

XXXII.
BAL.

O jedenastej wieczorem paradnie ubrany szwajcar otworzył bramę pałacu przy ulicy Plumet, gdzie Rudolf głównie zamieszkiwał. Wyjechała z niej wspaniała niebieska kareta, zaprzężona w dwa ogromne siwe konie. Latarnie rzucały mocne światło do wnętrza pojazdu, w którym siedział Rudolf, przy nim po lewej stronie baron Graun, a na przodzie wierny Murf.
Rudolf włożył był gwiazdę z brylantami; Murf miał na szyi wielki krzyż Złotego Orła Gerolsteinów; takimże orderem ozdobiony był baron Graun. Przez chwilę trwało milczenie, nareszcie Rudolf przemówił:
— Bardzo mnie cieszą pomyślne wiadomości, które odbieram od pani George o mojej młodej wychowanicy; starania Dawida zaczynają skutkować; już lepiej się ma, a byłaby zupełnie zdrowa, gdyby jej nie dręczył ciągły smutek... Spokojny o jej przyszłość, mogę zająć się całym szeregiem spraw, gromadką ludzi, których poznałem przy ulicy Temple. Jest tam nędza, którą trzeba wspierać i zbrodnia godna kary.
— Wasza Książęca Mość nie wątpi już teraz, — odezwał się Murf po chwili, — że Polidori jest tym szarlatanem?
— Tak sądzę, nieledwie z pewnością, a to tem bardziej, gdy i ty masz wiadomość, że Polidori od niejakiego czasu mieszka w Paryżu.
Rudolf zasępiony pogrążył się w smutne dumania i ani słowa więcej nie wyrzekł do chwili, w której powóz wjechał na dziedziniec pałacu poselstwa.
Wszystkie okna ogromnego gmachu były rzęsiście oświetlone. Na schodach, od samego przedsionka aż do pierwszego salonu, stoją rzędem lokaje w liberji. Wszystko świadczy o przepychu istotnie królewskim.
Poseł, hrabia X, i małżonka jego, hrabina X, czekali w pierwszym salonie na przybycie Rudolfa.
Wszedł nareszcie w towarzystwie Murfa i barona Grauna.
Rudolf miał wówczas trzydzieści sześć lat. Regularne rysy twarzy, zbyt może piękne na mężczyznę, szlachetność w całej postawie, zwracały uwagę tych nawet, co nie znali jego dostojeństwa. Gdy wszedł na salę, zdawał się zupełnie innym człowiekiem. Nie był to już wesoły, śmiały i zwinny malarz, zwycięzca Szurynera ani drwiący kupczyk, pełen udanego współczucia dla pani Pipelet; był to książę. Tak rzadko bywał w świecie, że ukazanie się jego zrobiło niejakie wrażenie; wszyscy zwrócili nań oczy, gdy wszedł do pierwszego salonu.
Hrabina X z mężem postąpiła ku niemu kilka kroków, mówiąc:
— Nie wiem jak W.K. Mości wyrazić wdzięczność moją za zaszczyt, którym mię dziś obdarzać raczysz.
— Hrabina wie, — odpowiedział Rudolf, — że zawsze z przyjemnością przyjmuję jej zaproszenie i rad korzystam ze sposobności, aby zapewnić hrabiego o mojem przywiązaniu; bo my się już dawno znamy, panie hrabio, nieprawdaż?
— Zbyt szczęśliwy jestem, że Wasza Książęca Mość pamiętać o tem raczy.
— Nigdy tego nie zapomnę, kochany hrabio. Ale słyszałem o sztucznym ogrodzie pani hrabiny, o ogrodzie w całym blasku świeżości, w zimie, w styczniu! Czy hrabina będzie łaskawa pokazać mi to cudo z „Tysiąca i Jednej Nocy?“
— Z największą chęcią, lubo widzę, że opowiedziano więcej, niż jest w istocie. Zresztą Wasza Książęca Mość sam osądzi.
Rudolf podał rękę hrabinie i udał się z nią do innych salonów.
Nic bardziej czarodziejskiego, cudownego, jak ten ogród zimowy. Sala miała czterdzieści sążni długości, a trzydzieści szerokości. Z wierzchu błyszczał nad nią sufit szklany; drzewa pomarańczowe i kamelje zupełnie zakrywały ściany; od zieloności liści mocno odbijały złote pomarańczowe i purpurowe kwiaty kamelji. Wzdłuż ścieżek ozdobionych mozajką z muszelek, poustawiane były grupy drzew i roślin strefy gorącej. Niepodobna wyobrazić sobie, jaki efekt sprawiała ta żywa zieloność w porze zimowej i podczas balu. Do ogrodu wchodziło się przez długą galerję rzęsiście oświetloną, połyskującą od złota, zwierciadeł i kryształów.
Rudolf, widząc to arcydzieło, nie mógł się wstrzymać od okrzyku zdziwienia i rzekł do hrabiny:
— Istotnie, pani, nie myślałem, żeby takie cuda wykonać się dały.
W tej chwili hrabina Sara i markiza d‘Harville weszły przez galerję do zimowego ogrodu.
Niepodobna opisać czarującego wdzięku markizy d‘Harville; był to istny kwiat piękności; i nietyle w niej zachwycała regularność nadobnych rysów twarzy, ile wyraz całej fizjognomji, wyraz tkliwej dobroci. Rzadko się zdarza, żeby właśnie dobroć głównie znamionowała fizjognomję dwudziestoletniej kobiety, młodej, dowcipnej, wielbionej. Trudno wyrazić anielską piękność jej siwych oczu, ocienionych długiemi rzęsami. Purpurowe usta tak odbijały od tych oczu, jak jej słodkie i łagodne słowa od melancholijnego i miłego wejrzenia.
Piękność Sary Mac-Gregor, innego zupełnie rodzaju, podkreślała jeszcze wdzięki markizy d‘Harville. Sara miała lat trzydzieści pięć, a wyglądała zaledwie na trzydzieści. Nic tak nie zdaje się ochraniać czerstwości ciała, jak zimny egoizm. Sara była tego dowodem. Zachowała całą świeżość młodego wieku. Oczy jej gorzały ogniem namiętnym; usta czerwone i wilgotne wyrażały silną wolę i silne żądze.
Markiza i Sara spostrzegły Rudolfa, kiedy wchodziły do zimowego ogrodu, lecz zdawało się, że książę ich nie widzi, bo znajdował się wówczas właśnie na zakręcie ścieżki.
— Książę tak się zajął hrabiną, — rzekła pani d’Harville, — że nas nie spostrzegł.
— Nie wierz temu, kochana Klemencjo, — odpowiedziała Sara, najpoufalsza przyjaciółka pani d’Harville — przeciwnie, książę dobrze nas widział, ale ja go odstraszam... Zawsze jeszcze na mnie zagniewany...
— Nie mogę pojąć, czemu tak upornie ciebie unika; wymawiałam mu często dziwaczne to postępowanie z dawną przyjaciółką.
— Upewniam cię, że z najniewinniejszej przyczyny poróżniliśmy się pół-żartem, pół-serji i gdyby trzecia osoba nie była w to zamieszana, dawnobym ci się zwierzyła z tej wielkiej tajemnicy. Lecz co ci jest, moja kochana?
— Nic, w galerji było tak gorąco, głowa mię zabolała; siądźmy tutaj na chwilę, zaraz mi będzie lepiej.
— Zdaje mi się, że twoje nagłe osłabnięcie ma inne przyczyny...
Markiza zarumieniła się i spuściła głowę.
— Jakże jesteś dziwna, moje dziecię! — rzekła Sara z wymówką. — Nie masz do mnie zaufania? przecie śmiało mogłabyś być moją córką.
— Ja nie miałabym do ciebie zaufania? — odpowiedziała smutnie markiza — wszak wyznałam ci to, do czego sama przed sobą nigdybym się przyznać nie powinna.
— Bardzo dobrze, jednakże pomówmy o nim; umyśliłaś tedy doprowadzić go do rozpaczy... zabić?
— Ach, — zawołała markiza przestraszona, — co mówisz?
— Nie znasz go jeszcze, moja droga. To człowiek zimnej odwagi, mało ceni życie... Zawsze był tak nieszczęśliwy... a ty jeszcze męczysz go z szczególnem jakiemś upodobaniem.
— Czy podobna, abyś tak źle o minie sądziła?
— Może być, że to czynisz mimowolnie, ale zawsze tak jest. Wierzaj mi, przed chwilą jeszcze widziałam, jak dwie wielkie łzy w oczach mu się kręciły!
— Zmiłuj się, nie mów mi o tem, — przerwała pan d‘Harville wzruszona. — I tak już, wiedziona litością i współczuciem, zbyt wiele dla niego uczyniłam.
Sara udała, że nie rozumie znaczenia słów ostatnich i rzekła znowu:
— Zbyt wiele! Jakże przesadzasz... on wart większych względów. Bronię tak Karola Robert, bo poznałaś go u mnie. Jakżeż nam był użyteczny przy naszych koncertach porannych! A jak śpiewał pierwszy duet z tobą! Co za uczucie!
— Dosyć już, dosyć, — zawołała pani d‘Harville, przerywając Sarze. Potem po długiem milczeniu znowu rzekła: — Mówmy o czem innem, o twoim śmiertelnym nieprzyjacielu, — dodała z udaną wesołością, — mówmy o księciu, którego dawno nie widziała. Wiesz, że to bardzo miły człowiek.
Sara rzuciła ukradkiem na panią d‘Harville badawcze i podejrzliwe spojrzenie i dodała:
— Przyznaj, kochana Klemencjo, że jesteś dziwnie kapryśna. Naprzemian uwielbiałaś i nienawidziłaś księcia. A twój mąż, czy jest dziś tutaj?
— Nie, nie chciał wyjść z domu, — odpowiedziała markiza nieco zmieszana.
— Zdaje mi się, że coraz mniej się udziela?
— Tak... czasem woli zostać u siebie.
Pomieszanie markizy w czasie tej rozmowy wzrastało widocznie; Sara dostrzegła to i znowu zaczęła:
— Kiedym go ostatni raz widziała, wydawał się bledszy, niż zwykle.
— Tak, był nieco cierpiący.
— Wyznam ci, że czasem, kiedy o nim mówimy, maluje się mimowolnie na twojej twarzy... jakby to powiedzieć?... — Sara następne słowa wymówiła z przyciskiem, chcąc przeniknąć do głębi serce markizy. — Tak, na twojej twarzy maluje się pewien rodzaj bojaźliwego wstrętu.
— Ależ, mąż mój nie jest bynajmniej, ani przykrym, ani zazdrosnym. — A szukając pozoru do przerwania przykrej rozmowy, zawołała z żywością: — Ach, mój Boże! Otóż mamy! Nieznośny książę de Lucenay, przyjaciel mego męża, idzie ku nam. Żeby tylko nas nie zobaczył! Skąd on się wziął? Myślałam, że jest stąd o tysiąc mil.
— W samej rzeczy mówili, że wyjechał na wschód na rok czy na dwa lata, a niema pięciu miesięcy jak opuścił Paryż. Tak rychły powrót nie bardzo musiał ucieszyć księżnę de Lucenay, choć i tak książę nie przeszkadza jej zbytnio — dodała Sara ze złośliwym uśmiechem. — Lecz nie ona jedna tylko przeklina ten powrót; pan de Saint-Remy zapewne podziela jej zmartwienie.
— Nie obmawiaj, kochana Saro, a powiedz raczej, że pan Lucenay jest tak nieznośny, że jego powrót dla każdego musi być przykry.
— Nie obmawiam bynajmniej, tylko powtarzam to, co wszyscy mówią, jestem tylko echem głosu powszechnego. Wszyscy powiadają, że Saint-Remy, wzór elegantów, który cały Paryż oślepia swoim zbytkiem, stracił już cały majątek, a sposobu życia nie zmienia, ale pani de Lucenay jest bardzo bogata. Oto książę nas spostrzegł. Strzeż swego wachlarza, Klemencjo, bo on łamie na drzazgi wszystko, czego się tylko dotknie.
Książę de Lucenay należał do jednej z pierwszych rodzin Francji; młody był jeszcze i dosyć przystojny, ale tak się wiecznie kręcił, tak głośno śmiał się i krzyczał, tak dziwny był w obejściu, że lubo imię jego otwierało mu drzwi do najpierwszych domów, unikano go przecie, jak zapowietrzonego.
Księżna de Lucenay, jedna z najłagodniejszych kobiet w Paryżu, mimo że już przeszło trzydziestoletnia, dawała często powód do obmowy, ale przebaczano jej wszystkie usterki dlatego, że miała męża nieznośnego dziwaka. Skoro tylko zobaczył panią d‘Harville i Sarę, zdaleka już głosem krzykliwym zaczął wołać;
— A to co znowu?... Co widzę?... Jakto!... Najładniejsza na balu kobieta ukrywa się!... A to kto słyszał?... Trzebaż dopiero żebym ja, powracający z dalekich krajów, powstał na takie zgorszenie?
— Jakto, jużeś pan wrócił z Konstantynopola? — spytała pani d‘Harville.
— Już? Pani to mówisz, co niezawodnie moja żona myśli. Spieszże się z powrotem do przyjaciół, żeby cię tak przyjmowali! A! hrabina Mac-Gregor! — zawołał książę, zwracając się do Sary — muszę pani opowiedzieć najnieprzyzwoitszą historję. Niech pani sobie wyobrazi, że na wyspie Otahiti...
— Książę! — przerwała Sara ozięble.
— Jeżeli tak, mniejsza o to, nie powiem pani mojej historji. Aha! ha! — zawołał znowu, śmiejąc się głośno, — otóż pan Karol Robert.
Karol Robert, oglądając po drodze drzewa i kwiaty, coraz bardziej się zbliżał. Skoro spostrzegł panią d‘Harville, przybrał wyraz głębokiego smutku tak nagle, że odrazu można było poznać pozę; ale udawał tak dobrze, tak zdawał się nieszczęśliwy, że pani d‘Harville uwierzyła wszystkiemu, co Sara mówiła o jego rozpaczy.
— Jak się pan miewasz? — krzykliwie zawołał książę de Lucenay, zatrzymując go — nie miałem przyjemności widzieć pana od wyjazdu z wód. Ale co panu jest? Zdajesz się mocno cierpiący?
Pan Karol Robert powlókł smutnem spojrzeniem po pani d‘Harville i odpowiedział głosem żałosnym:
— Istotnie! bardzo cierpię...
— Mój Boże! nie możesz się więc pan pozbyć swojej dychawicy? — zapytał de Lucenay z największą troskliwością.
Pytanie to było tak nieprzyzwoite i dziwaczne, że Karol Robert na chwilę osłupiał, potem zaczerwienił się i odpowiedział rozgniewany:
— Ponieważ zdrowie moje tak pana obchodzi, spodziewam się, że zechcesz jutro rano dowiedzieć się o nie?
— O, chętnie, kochany panie! — odpowiedział dumnie książę de Lucenay — przyślę niezawodnie.
Karol Robert lekko się skłonił i odszedł.
— Wybornie mi się udało, — zawołał de Lucenay ze śmiechem — hrabino, powiedz mi, czy on ma minę dychawiczną?
Sara, nic nie odpowiedziawszy, odwróciła się od niego.
Wszystko to błyskawicznie się odbyło.
Sara z trudnością powstrzymywała się od śmiechu.
Pani d‘Harville okropnie cierpiała, lękała się, że przyjdzie do pojedynku, a uniesiona litością, wstała szybko, wzięła Sarę pod rękę, dogoniła Karola Roberta i przechodząc szepnęła mu pocichu:

— „Jutro o pierwszej przyjdę“. Potem wyszła z hrabiną z zimowego ogrodu i wróciła do domu.

XXXIII.
JAK PÓŹNO PRZYCHODZISZ, MÓJ ANIELE.

Rudolf pojechał na bal głównie dlatego, żeby się przekonać, jak dalece podejrzenia jego względem markizy d‘Harville są uzasadniane i czy rzeczywiście jest ona bohaterką zdarzenia, opowiedzianego przez panią Pipelet.
Wyszedłszy z ogrodu zimowego z hrabiną X, napróżno szukał markizy po wszystkich salonach i właśnie znowu wracał do ogrodu, gdy wtem, zatrzymawszy się chwilę na schodach, był świadkiem spotkania między Karolem Robert i panią d‘Harville. Rudolf dostrzegł krzyżujące się znaczące spojrzenia. Tajemne przeczucie powiadało mu, że ten przystojny mężczyzna jest owym tajemniczym majorem. Aby się o tem przekonać, wrócił do galrji.
Po kilku minutach Rudolf spostrzegł stojącego we drzwiach pana Karola Robert. Zdawał się podwójnie uradowany i z odpowiedzi danej księciu de Lucenay (bo mimo śmieszności swoich pan Karo1 był odważny) i z obietnicy pani d‘Harville, gdyż nie wątpił, że tym razem dotrzyma słowa.
Rudolf, pokazując go Murfowi, zapytał:
— Widzisz tego młodego blondyna, tam, blisko drzwi?
— Widzę.
— Zbliż się do niego i powiedz: „Późno przychodzisz, mój aniele“; ale tak, żeby cię nie widział i żeby nikt inny nie słyszał. Jeżeli się obróci, zachowaj swą zimną krew, ażeby nie mógł poznać, kto wymówił te słowa.
Murf zdziwiony spojrzał na Rudolfa.
— Nic nie rozumiem, ale jestem posłuszny.
Jeszcze się walc nie skończył, kiedy Murf znowu wrócił do Rudolfa i rzekł:
— Mości książę, blondyn obrócił się tak nagle, jakby go kto ukąsił. To jakieś czarodziejskie słowa.
— Tak jest, czarodziejskie, kochany mój Murfie; przez nie dowiedziałem się o tem, co koniecznie chciałem wiedzieć.
Rudolf mógł już tylko ubolewać nad błędem pani d‘Harville; tem niebezpieczniejszym, że przeczuwał iż Sara bierze w nim jakiś udział. Bolesne było to odkrycie; nie wątpił już, że zazdrość jest przyczyną udręczeń młodego markiza d‘Harville, do którego był przywiązany jak do brata.
Baron Graun przerwał mu to dumanie.
— Mości książę, — rzekł, odszedłszy z Rudolfem na stronę, — wywiadywałem się do kogo należeć może chustka ze znakiem L. N. Zdaje się, że należy nie do kogo innego, jak do księżny de Lucenay z domu de Noirmont. Dziś jej tu niema. Tylko co widziałem jej męża, który przed pięciu miesiącami wyjechał na rok na wschód, a teraz niespodzianie przed kilkoma dniami wrócił.
Ze słów barona, Rudolf wszystkiego się domyślił.
— Szczególne czasem bywają przypadki, — dodał baron Graun.
— Naprzykład? — zapytał Rudolf.
— W tejże chwili, gdy mi odpowiadano, że niespodziany powrót księcia de Lucenay bardzo zasmucił żonę jego i młodego, ładnego chłopca, hrabiego Saint-Remy, poseł zbliżył się do mnie i zapytał, czy może waszej książęcej mości przedstawić tegoż samego hrabiego Saint-Remy, który teraz został umieszczony przy misji francuskiej w Gerolstein.
Rudolf odpowiedział z mimowolną niecierpliwością:
— Nie sprawia mi to przyjemności, ale niepodobna odmówić... Cóż robić? proszę powiedzieć posłowi, że może mi go przedstawić.
Pan de Saint-Remy był to piękny dwudziestopięcioletni mężczyzna o fizjognomji przyjemnej i dobrem ułożeniu. Kto go raz tylko widział, niełatwo go zapomniał, tak dalece różnił się hrabia od pospolitych elegantów. Zbytek w koniach i pojazdach posuwał do najwyższego stopnia; grał grubo, bezinteresownie i trzymał wielkie zakłady. Kobiety go uwielbiały; zaledwie można zliczyć jego zwycięstwa.
Rudolf pomówił z nim kilka słów z właściwą sobie uprzejmością i na tem się przedstawienie skończyło. Rudolf był wielkim fizjognomistą i przeczucia jego zwykle się sprawdzały; po krótkiej rozmowie z panem de Saint-Remy uczuł do niego mimowolną odrazę; mianowicie wzrok hrabiego mu się nie podobał.
Rozmyślając nad wypadkami tego wieczora, Rudolf wyszedł do zimowego ogrodu. Właśnie podano wieczerzę, salony prawie zupełnie opustoszały, w ogrodzie znalazł miejsce samotne. Usiadł za drzewem zupełnie ukryty i pogrążył się w dumaniach, gdy wtem usłyszał swoje imię, wymówione dobrze znamym głosom.
Sara siedziała z drugiej strony klombu i po angielsku rozmawiała z bratem. Tom był ubrany czarno; chociaż ledwie o parę lat starszy od Sary, włosy miał zupełnie siwe; patrzył ponuro, mówił tonem stanowczym; widać było, że toczy go albo wielka zgryzota, alko wielka nienawiść.
Rudolf z uwagą przysłuchiwał się ich rozmowie.
— Nakoniec rywalka, której się obawiam i która mogłaby stać na przeszkodzie, jutro będzie zgubiona...
— Mylisz się; Rudolf nigdy nie zajmował się markizą.
— Muszę ci wyjaśnić. Pewna jestem, że ta kobieta dopóki nie widziała Rudolfa, nie kochała nikogo. Ma niepojęty wstręt do —męża, który ją ubóstwia. Dlaczego, tej tajemnicy nie mogłam odkryć. Widok Rudolfa obudził w sercu markizy nowe uczucia, lecz stłumiłam rodzącą się miłość opisawszy go jej z najgorszej strony. Tymczasem markiza widywała u mnie codzień Karola Robert; zyskał jej miłość. Robert i pani d‘Harville tylko u mnie się widywali. On chciał koniecznie otrzymać schadzkę. Ale markiza długo się opierała; zawsze pamięć Rudolfa czuwała nad nią. Wreszcie zwyciężona memi pochwałami i jego rozpaczą, zezwoliła na upragnioną schadzkę. Kazałam go śledzić i wiem, że czekał na na nią na ulicy Temple. Markiza nie przybyła. Druga schadzka została wyznaczona, ale i ta także spełzła na niczem. Trzeci raz zawróciła od drzwi domu. Nakoniec dzisiaj markiza, widząc kochanka wyśmianego przez księcia de Lucenay, przez litość naznaczyła mu na jutro schadzkę; tym razem dotrzyma słowa. Ale udając się tam jedynie przez litość, nie zapomni o swoich obowiązkach. Ograniczony Robert nie zrozumie tego, będzie chciał korzystać z jej położenia. Markiza pozna się na nim i wróci do dawnych uczuć dla Rudolfa.
— Więc co ci z tego przyjdzie?
— Chcę zniesławić ją w oczach Rudolfa. Znienawidzi ją, gdy się dowie, że zdradziła męża, jego przyjaciela.
— Więc chcesz męża o wszystkiem uwiadomić?
— Nie inaczej, natychmiast... Z tego, co mi Klemencja mówiła, wnoszę, że mąż ją podejrzewa, ale nie wie z kim zawiązała intrygę. Już po dwunastej, zaraz jedziemy; po drodze w pierwszej lepszej kawiarni napiszesz do pana d’Harville, że jego żona ma jutro na ulicy Tempe pod numerem 17 miłosną schadzkę.
— Nikczemna to sprawa, — odpowiedział Tom ozięble.
— Czy miałbyś jakie skrupuły?
— Owszem, zrobię co chcesz, lecz to nikczemne.
— Zgadzasz się więc?
— Dziś jeszcze uwiadomię pana d’Harville. Ale... zdaje mi się, że tam ktoś jest za drzewem, — dodał Tom cicho, wstając nagle.
— Zobacz — odpowiedziała Sara niespokojnie.
Tom wstał, obszedł drzewo, ale nikogo nie zobaczył.
Rudolf już wyszedł ukrytemi drzwiami.
— Omyliłem się, — rzekł Tom, — niema nikogo... Słuchaj, Saro, nie obawiam się markizy. Mojem zdaniem, niebezpieczniejszą jest ta dziewczyna, którą Rudolf przebrany wywiózł na wieś; ma o niej największe staranie. Wprawdzie pochodzi ona z niskiej klasy, ale może go jej piękność oczarowała; wywiedziałem się o jej mieszkaniu i jej sposobie życia. Trzeba i tę przeszkodę usunąć. Stara i ten zbójca, którzy nas w Cite zrabowali, będą nam pomocni.
— Gdy usuniemy obie te zawady, wtenczas przystąpimy do głównego zamiaru.
— A jeżeli nam się i tym razem nie uda... wtedy będę mógł,.. — rzekł Tom, ponuro spoglądając na Sarę.
— Będziesz mógł...
— Nie będziesz mnie więcej błagać, żebym odkładał zemstę.
Potem, wskazując na krepę i czarne rękawiczki, dodał ponuro:
— Ja ciągle czekam... od szesnastu lat noszę żałobę... a wiesz dobrze, że jej nie złożę, aż do chwili...
Sara, drżąc mimowolnie, przerwała bratu:
— Powtarzam, że ci zostawię zupełną wolność, ale dozwól mi wprzódy wszystkiego doświadczyć. Wprawdzie używam nienajlepszych środków... ale jak ze mną postąpiono? — zawołała, podnosząc głos mimowolnie.
— Cicho, już wstali od wieczerzy. Jeżeli chcesz ostrzec markiza d’Harville o jutrzejszej schadzce, chodźmy... już późno.
— Ta wiadomość wyda mu się ważniejszą z powodu spóźnionej pory.

Tom z siostrą opuścili bal.

XXXIV.
BILECIK.

Nazajutrz zrana, markiz d‘Harville wolnym krokiem przechadzał się po sypialnym pokoju. Nie kładł się nawet, bo posłanie było nienaruszone.
Markiz d’Harville miał lat trzydzieści. Twarz jego, zwykle przyjemna i spokojna, teraz wydawała się bladą i zmęczoną. Nie zdjął był jeszcze wczorajszego odzienia; zrzucił tylko chustkę z szyi i rozpiął kamizelkę. Na rozdartej koszuli, widać w kilku miejscach krwawe plamy; rozczochrane włosy spadały mu w nieładzie na pobladłe lica.
Na kominku nie paliło się, choć w pokoju było bardzo zimno. D’Harville poszedł do kominka, wziął leżący na nim rozpieczętowany bilecik i odczytał go znowu: „Jutro, o godzinie pierwszej żona twoja pójdzie na ulicę Temple, pod numer 17, na miłosną schadzkę. Bądź tam, a wszystkiego się dowiesz, szczęśliwy małżonku!“
W tej chwili wszedł kamerdyner.
— Czego chcesz? — zapytał markiz gwałtownie.
Kamerdyner, siwy starzec, nie odpowiadając, patrzył na nieład w pokoju, potem, spojrzawszy na markiza, zawołał:
— Krew na koszuli!... o Boże! co to było? Czemu pan nie zadzwonił, jak zawsze, kiedy się panu zdarzają...
— Idź precz!
— Ale... panie... — odezwał się znowu sługa, drżący cały, — pan markiz rozkazał plenipotentowi, żeby przyszedł o wpół do jedenastej z notarjuszem; już czekają.
— Słusznie, — odpowiedział markiz z goryczą; — kto bogaty, powinien zajmować się interesami.
— A możeby wprzódy uprzątnąć? — zapytał smutnie kamerdyner. — Zobaczą taki nieporządek i nie będą mogli zrozumieć, co się w nocy z panem działo.
— A gdyby zrozumieli?
— Nie, nikt o niczem nie wie.
— Tak, tak, nikt o niczem nie wie, — powtórzył markiz ponuro.
Podszedł do zbioru broni, wiszącej na ścianie, przypatrywał mu się uważnie, z dziką jakąś rozkoszą i zawołał:
— Zapomniałeś wyczyścić strzelby; skoro się ubiorę, przyniesiesz mi je do gabinetu; może jutro, albo za parę dni pojadę na polowanie; chcę obejrzeć strzelby.
Ubrawszy się, markiz wszedł do swego gabinetu, gdzie już czekali plenipotent jego, pan Doublet i notarjusz.
— Przyszliśmy przeczytać panu markizowi kontrakt kupna.
— Czytałeś go, panie Doublet?
— Czytałem.
— Więcej mi nie trzeba, podpiszę.
I podpisał akt. Notarjusz wyszedł.
— Po tem kupnie, — zawołał Doublet z triumfującą miną, — dochody pana markiza wynosić będą rocznie 126.000 franków.
— Szczęśliwy jestem, nieprawda, panie Doublet?
— I to nie licząc jeszcze kapitałów, nie licząc...
— Nie licząc wszystkich innych źródeł szczęścia! — przerwał d‘Harville z dwuznacznym uśmiechem. — Mając sto dwadzieścia sześć tysięcy franków dochodu z dóbr i żonę taką, jak moja... i córkę istnego anioła, nic już nie pozostaje do życzenia; nieprawdaż?
— Ho! ho! — odpowiedział plenipotent dobrodusznie, — pozostaje jeszcze do życzenia żyć jak najdłużej... żeby córkę za mąż wydać i zostać dziadkiem...
— Przynieś mi dziesięć tysięcy franków w złocie, a gdyby mnie już nie było w domu, zostawisz u Józefa.
— Za godzinę pieniądze tu będą... Pan markiz nie ma mi nic więcej do polecenia?
— Nic.
Zaledwie Doublet wyszedł, d’Harville upadł na krzesło i, zakrywszy twarz rękoma, gorzko zapłakał. Pierwsze to były łzy od chwili, w której odebrał bilecik Sary.
— O! — mówił sam do siebie, — los okrutnie urągał się ze mnie, kiedy dał mi urodzić się bogatym... Cóż teraz wstawię w tę złotą ramę? moją hańbę, niesławę Klemencji? Niesławę, która może splamić imię mojej córki! Zerwał się z miejsca, oko mu pałało, ścisnął zęby konwulsyjnie i zawołał stłumionym głosem: — Krwi! krwi! Teraz pojmuję jej wstręt, rozumiem, czemu mnie widzieć nie chce... Przerażam ją. Ale czyż moja w tem wina? Czy podobna, aby mnie dlatego zdradzała! Nie powinna nienawidzieć mnie, ale litować się nade mną... I ja będę bez litości... zabiję ją i jego, bo ona mu zapewne wszystko wyznała...
Ta myśl podwoiła wściekłość markiza; czuł jednak, że nie należy okazywać takiego stanu duszy. Wrócił do sypialni z udanym spokojem, zastał tam Józefa.
— Czy moja żona już wstała?
— Nie wiem.
— Idź, dowiedz się.
Kamerdyner wyszedł.
D’Harville co spieszniej dobył ze szkatułki myśliwskiej proch, kule, wyjął z biurka parę krucic angielskich, nabił je i schował do kieszeni długiego rannego surduta.
Józef wrócił i oznajmił panu:
— Można wejść do pani markizy, już ubrana.
D’Harville wziął laskę i kapelusz; wyszedł na róg ulicy, gdzie stawały fiakry, wsiadł do jednego i rzekł do woźnicy:
— Biorę cię na godzinę.
— Dobrze, panie; teraz wpół do dwunastej. Dokąd jedziemy?
— Na ulicę Belle Chasse, na róg ulicy św. Dominika, tam przy murze ogrodu staniesz i zaczekasz.
Markiz spuścił sztory; fiakr zatrzymał się koło samej bramy jego domu. Wtem wybiła dwunasta na zegarze pobliskiego kościoła. Markiza wyszła z domu. — Już? co za grzeczność! boi się, żeby tamten na nią nie czekał, — rzekł markiz sam do siebie z dziką ironją.
Klemencja, przechodząc przez ulicę, uchyliła nieco sukni.
Mimo bolesnych myśli, d’Harville zwrócił uwagę na nogę żony; nigdy ta nóżka nie wydała mu się ładniejszą. Zazdrość i zawiść szarpały mu duszę. Z wściekłością krzyczał na woźnicę: Słuchaj! Widzisz tę panią w czarnym kapeluszu i niebieskim szalu?
— Widzę.
— Jedź za nią krok w krok... jeśli wsiądzie do fiakra, jedź w ślad za nim.
— Słucham, panie.
Markiza wsiadła do fiakra i pojechała; markiz jechał tuż za nią. Przybyli na ulicę Temple.
— Panie, — zapytał woźnica, — tamten stanął przed numerem 17, co mam zrobić?
— Stań i ty.
— Panie, dama weszła do domu.
— Otwórz drzwiczki.

W parę minut markiz, w ślad za żoną, wszedł do domu Czerwonego Jana.

XXXV.
DOBROCZYNNOŚĆ.

Pani Pipelet, Alfred, jej mąż, i przekupka, handlująca ostrygami, stali we drzwiach. Markiza głosem ledwie dosłyszalnym spytała:
— Gdzie mieszka pan Karol?
— A! pan Karol!... rozumiem... Jeśli pani chcesz iść do pana Karola, ładny to kawaler i przystojny... mieszka na pierwszem piętrze, drzwi wprost schodów.
Markiza zmieszana i zawstydzona weszła na schody.
— He! he! — rzekła odźwierna ze śmiechem; — więc już dziś naprawdę będzie coś z tego... Wiwat, wesele!...
Markiza, dręczona wstydem i zgryzotami sumienia, niewątpliwie wróciłaby się. Lecz w sieni na pierwszem piętrze spotkała Rudolfa; wcisnął jej w rękę woreczek z pieniędzmi, mówiąc:
— Mąż pani wie wszystko, jechał z tyłu...
W tej chwili rozległ się krzykliwy głos pani Pipelet:
— Dokąd pan idziesz?
— To on! — szepnął Rudolf markizie i, wciągając ją na wyższe schody, dodał: — Idź pani na piąte piętro; przyjechałaś tu nieść pomoc rodzinie pogrążanej w nędzy, Morelom.
— Mój panie, nie puszczę żadnym sposobem; powiedz, dokąd idziesz! — krzyczała znowu pani Pipelet, zatrzymując markiza.
— Idę z tą damą, co właśnie przyszła.
— A! to co innego. Bardzo proszę.
Usłyszawszy hałas, Karol Robert otworzył drzwi; Rudolf wszedł do niego i zaryglował za sobą w tej samej chwili, kiedy d’Harville dochodził na pierwsze piętro. Rudolf nie chciał, ażeby go d’HarvilIe widział i skrył się do mieszkania majora, który osłupiał na widok Rudolfa.
— Mój panie, co to znaczy?
— Ciszej! — szepnął Rudolf stłumionym głosem.
Stuk gwałtowny rozległ się na schodach, jakgdyby ciało upadające stoczyło się z kilku stopni.
— Nieszczęśliwy! — zabił ją! — krzyknął Rudolf.
— Zabił?... kogo? co się tu dzieje? — spytał Robert.
Nie odpowiadając mu, Rudolf uchylił nieco drzwi i zobaczył, jak mały Kulas, chromy syn Czerwonego Jana, zsunął się spiesznie ze schodów; chłopak miał w ręku ponsowy woreczek z pieniędzmi, który Rudolf tylko co dał markizie. Kulas po chwili zniknął na dole. Rudolf nadstawił ucha i dosłyszał jeszcze lekkie kroki pani d’Harville i ciężkie stąpanie jej męża, który ją ciągle ścigał.
— Nareszcie mi pan powiedz, — odezwał się Karol Robert, — jakiem prawem?...
— Takiem prawem, że markiz d‘Harville wie wszystko, że ścigał żonę aż do twoich drzwi i teraz jeszcze za nią goni... tam...
— Co za nieszczęście! — krzyknął Karol Robert, — ale dlaczegóż poszła na górę?
— To do pana nie należy; siedź pan tylko cicho.
Rudolf zszedł do odźwiernej.
— Aha! — rzekła do niego triumfująco, — sprawa się plącze; jakiś jegomość ściga kochankę majora, zapewne mąż.
— Kochana pani Pipelet, — rzekł Rudolf, — możesz mi wyświadczyć wielką usługę. (Przy tych sławach wsunął jej w rękę pięć luidorów). Gdy dama będzie wychodzić, spytaj ją, jak znalazła rodzinę Morel.
Odźwierna patrzyła w osłupieniu to na Rudolfa, to na pieniądze.
— Rozumiem, mam panu pomóc wywieść w pole męża... Dobrze! wybornie! He; he! he! czy to takie rzeczy się robiło!
W tej chwili d‘Harville schodził ze schodów, prowadząc żonę pod rękę. Rudolf się skrył.
— Jakżeż, — zawołała odźwierna piskliwym głosem, — czy pani widziałaś biednych Morelów? Nieprawdaż, że na taki widok serce się kraje?... Bóg pani nagrodzi...
Markiz z uniesieniem patrzył na żonę i, wychodząc z domu, błagał, żeby mu przebaczyła, iż zdołał uwierzyć potwarzy.
Rudolf wyszedł wkrótce po nich, powiedziawszy odźwiernej, że może puścić majora.
Pani Pipelet niezwłocznie poszła na górę.
— Majorze, — rzekła przykładając rękę do peruki, — przyszłam uwolnić pana z aresztu. Z łaski pana Rudolfa wychodzisz jeszcze cało z tej awantury.
— Rudollf? Co za jeden?
— Co za jeden? — krzyknęła pani Pipelet rozjątrzona; — słyszeliście go? To człowiek, mówię panu. Człowiek, co wart dwóch i to dobrych! Jest kupczykiem, a nie targuje się.
— Dobrze; oto masz klucz od mieszkania.
I Karol Robert wyszedł z domu.

Po kilku minutach przed domem stanął fiakr. Puhaczka wyjrzała z niego i kiwnęła na Kulasa. Obrzydły chłopiec wskoczył do pojazdu i umieścił się między Puhaczką i Bakałarzem, owiniętym w obszerne futro, które go całego zakrywało. W dwie godzimy potem fiakr zatrzymał się przy drewnianym krzyżu, w miejscu, gdzie do wielkiego gościńca przytyka drożyna do wioski Bouqueval i folwarczku, w którym bawiła Gualeza.

XXXVI.
SIELANKA. — NIEPOKÓJ.

Piąta wybiła na zgarze kościoła wsi Bouqueval.
Folwark, gdzie przebywała Gualeza, schowany latem jak gniazdo między drzewami, teraz, w porze zimowej, ukazywał się cały, pozbawiony swojej zielonej zasłony. Zamarznięta rzeczka rozwijała się, jak srebrna wstęga. Bydło wracało z pola, ogromny wóz z mąką wjeżdżał we wrota folwarku. Ludzie i zwierzęta śpieszyli na spoczynek przed chłodem nocy. Folwark ten słusznie uważano w okolicy za wzorowy, tak pod względem porządku, jakoteż wybornej uprawy roli i doboru mieszkańców.
Marja zwykle wieczorem odwiedzała kurnik. Kury, indyki, gołębie, witały ją zawsze z krzykliwą radością.
Marja była równie nadobna jak dawniej, ale schudła i zbladła. Ubiór jej nie różnił się od pospolitego odzienia wieśniaczek z okolicy Paryża; na głowie miała zawiązaną czerwoną, jedwabną chustkę, której końce spadały na ramiona; pod chustką widać mały okrągły czepek. Biała batystowa chustka osłaniała jej piersi, niebieski kaftanik z grubego sukna obejmował jej ładną kibić i odbijał od jasnej w ciemne pasy spódnicy; białe pończochy i czarne drewniane trzewiki uzupełniały ten wiejski ubiór. Jedną ręką trzymając końce fartucha, drugą rzucała ziarno swoim skrzydlatym poddanym. Piękny biały gołąb, odważniejszy od towarzyszy, podleciał do niej i usiadł na jej ramienia. Marja nawykła zapewne do takiej śmiałości, bo nie przestała sypać zboża, i obróciwszy napół twarz, podniosła nieco głowę i wyciągnęła ze śmiechem różowe usta do swego ulubieńca. Ostatnie promienie zachodzącego słońca oświecały ten śliczny obraz.
Podczas gdy Marja zajmowała się drobiem, pani George i ksiądz Laporte rozmawiali o niej przy kominku w pokoju bawialnym.
— Masz pani słuszność, — odezwał się ksiądz, — trzeba uprzedzić pana Rudolfa; niech zapyta Marję; może przez wdzięczność wyzna swemu dobroczyńcy, co przed nami ukrywa. Biedne dziecko! powinna być tak szczęśliwa! Jaka zgryzota może jej teraz dokuczać?
— I nic jej nie rozwesela, nawet nauki, którym się z takim zapałem oddaje. Pisze i czyta dobrze, tyle już nauczyła się arytmetyki, że mi pomaga w prowadzeniu ksiąg rachunkowych. Kochane dziecię! Ale czy tylko nie od zbytku pracy zachorowała?
— Doktór murzyn zapewniał nas przecie, że jej kaszel nie będzie miał złych skutków.
— Jaki dobry człowiek, ten pan Dawid! i jak się nią zajmuje... Bo też tu wszyscy ją kochają.
— O ile pamiętam, wspomniałaś mi pani, że Marja zaczęła być smutną od Wszystkich Świętych, kiedy tu była pani Dubreuil, która dzierżawi od księcia de Lucenay folwark w Arnouville?
— Tak mi się — zdaje, chociaż pani Dubreuil i jej córka, Klara, prawdziwy wzór dobroci, dają jej codziennie dowody przyjaźni. Co niedziela, albo oni u nas bywają, albo my do nich jedziemy; otóż zdaje się, że każde takie odwiedziny powiększają smutek Marji, chociaż Klara kocha ją jak siostrę.
— Jest w tem coś szczególnego...
W tej chwili weszła Marja.
— Gdzieś była, moje dziecię? — spytała pani George.
— Z dziedzińca poszłam do piwnicy obejrzeć owoce.
— Czemu nie kazałaś zrobić tego Klaudynie? Pewnie bardzo jesteś strudzona?
— O, wcale nie.
— Musi też kiedy ksiądz pleban zobaczyć te owoce, — rzekła pani Gorge. — Nie można sobie wyobrazić, jak je ładnie Marja ułożyła.
— Pewna jestem, że się ksiądz pleban ucieszy, — dodała Gualeza naiwnie; — od czerwonych jabłek i złotych gruszek mech tak dobrze odbija.
Pleban z uśmiechem rzekł do Marji:
— Jużem widział twoją mleczarnię; pozazdrościłaby jej najwybredniejsza gospodyni, w tych dniach obejrzę i twoje owoce. Ale słońce zaraz zajdzie, ledwie zdążysz odprowadzić mnie na plebanię i wrócić do domu przed nocą. Weź salopę i chodźmy. Albo wiesz co: zostań, bo bardzo zimno na dworze.
— A! książę plebanie! nie martw jej, proszę, — rzekła pani George, — ona tak się cieszy, że cię co wieczór odprowadza!
Księże plebanie — dodała Marja nieśmiało, — pomyślę, że gniewasz się na mnie, jeżeli mi nie pozwolisz się odprowadzić.
— Ja, moje dziecię? więc bierz prędzej salopę.
Marja zarzuciła na ramiona salopę z kapturem i podała księdzu rękę.
— Dobrze przynajmniej, — rzekł pleban, — że droga pewna.
— Ale już bardzo późno, — wtrąciła pani George; — może chcesz, Marjo, żebym posłała z tobą kogo ze służby?
— Jeszczeby pomyśleli, że się boję, — odpowiedziała Marja z uśmiechem. — Dziękuję pani; wszak to tylko kwadrans drogi, wrócę, nim noc zapadnie.
Ksiądz wyszedł z folwarku, wsparty na Marji, która stosowała swój krok do wolnego i ciężkiego chodu starca.

W kilka minut potem weszli do wąwozu, w którym się ukrywali: Bakałarz, Puhaczka i Kulas.

XXXVII.
ZASADZKA.

Pleban z towarzyszką przechodzili koło Puhaczki.
— Cicho, — rzekła stara do Bakałarza, — już przeszła dziewczyna z księdzem. Gdy będzie wracać, napadniemy na nią i porwiemy.
— A jeżeli będzie wołać ratunku? — rzekł Bakałarz, — usłyszą na folwarku; wszak mówicie, że stąd widać folwark. Wy widzicie! — dodał ponuro.
— Nieinaczej, stąd widać folwark, — podchwycił Kulas.
— Trzeba więc tak zrobić, — rzekł Bakałarz po chwili milczenia; — Kulas będzie czatował przy wejściu do parowu, a jak tylko zobaczy zdaleka dziewczynę, pobiegnie do niej i z płaczem powie, że stara jego matka wpadła do parowu i nie może wstać; będzie ją prosił, żeby pomogła mu ją podnieść.
— Rozumiem; a starą matką ja będę, — rzecze Puhaczka.
— Pójdziesz potem do parowu, ku miejscu, gdzie czeka Barbilion z powozem. Ja się tam blisko schowam. Gdy Kulas przyprowadzi do ciebie dziewczynę, rzucisz się na nią, ręką zatkasz jej usta, żeby nie krzyczała. Kiedy przytrzymasz dziewczynę, Kulas mnie zawoła; we troje zawiniemy ją w mój płaszcz, zaniesiemy do fiakra, a stamtąd do Saint-Danis, gdzie czeka na nas pan w żałobie.
— Wybornie! Słyszysz, malcze, chcesz być tęgim człowiekiem, to ucz się od tego głowacza, — zawołała z dumą Puhaczka. Potem, obracając się do Bakałarza, dodała: — Nie powiedziałam ci, że Barbillon boi się okropnie zapalenia mózgu.
— A to czemu?
— W kłótni zabił męża tej mleczarki, która codzień rano przywozi ze wsi i sprzedaje mleko w Cite przy Białym Króliku.
Kulas przysłuchiwał się z chciwą ciekawością.
— A ty czego tak na nas patrzysz? — spytała Puhaczka.
— Bo wolałbym z wami zostać, nie być u tego oszusta szarlatana, tłuc mu zioła i czyścić konia. Żebym wiedział, gdzie on chowa swoją trucizną na szczury dla ludzi, dawno już wsypałbym mu jej trochę do rosołu.
Puhaczka zaśmiała się i spytała Kulasa:
— Skądże wiesz, że twój pan ma truciznę na szczury dla ludzi?
— Bom podsłuchał, jak sam o tem mówił do młodego pana, oddając mu proszek w papierku: „kto tego zażyje trzy razy, pójdzie do grobu i nikt nie będzie wiedział, jakim sposobem; żaden ślad nie zostanie“.
— Do kogo to mówił? — zapytał Bakałarz.
— Ładny panicz z czarnemi wąsami. Przyszedł jeszcze potem drugi raz i Bradamanti kazał, żebym poszedł za nim i dowiedział się, gdzie mieszka. Panicz wszedł do pięknego domu na ulicy Chaillot. Bradamanti, wyprawiając mnie, powiedział: „Gdziekolwiek pójdzie, idź za nim i pamiętaj wkręcić się i dowiedzieć jago nazwiska, albo ci uszy poobrywam“; Wkręciłem się do niego i dowiedziałem się.
— Jakim sposobem? — zapytał Bakałarz.
— Aha, ja nie głupi! Poszedłem do odźwiernego domu, gdzie ten pan wszedł i nie wychodził więcej; tam więc mieszkał. Powiedziałem odźwiernemu: Mój kochany panie, przychodzę tu po pięć franków; obiecał mi je pan, co tu mieszka, za to, żem mu znalazł czarnego pieska! ten pan powiedział mi, że mieszka na ulicy Chaillot pod numerem 12 i że się nazywa Dupont. „Mój pan, nazywa się hraibia Saint-Remy, ale tu w domu niema żadnego psa, chyba ty sam, mały łotrze! Precz“. I to powiedziawszy, kopnął mnie nogą. Ale dowiedziałem się o nazwisku pana, który przychodził po truciznę na szczury dla ludzi... nazywa się hrabia Saint-Remy.
— Wart jesteś łotrze, by być moim synem, — zawołała Puhaczka, całując go.
Te słowa sprawiły wrażenie na Kulasie. Odpowiedział:
— Ja też cię kocham. Od śmierci matki tylko ty jedna jesteś dobrą dla mnie. — Jednooka baba jeszcze raz pocałowała go z przesadną czułością. Kulas zawołał przejęty wdzięcznością:
— Rozkaż tylko, a zobaczysz, jak ci będę służył!
— Tak, — rzekł Bakałarz, — będziesz mnie prowadził, jak biednego ślepego ojca i przy pomocy Puhaczki nieraz nam się trafi dobra grata; pokażę temu djabłu Rudolfowi, który mnie oślepił, że jeszcze nie koniec moich zbrodni!... Ja będę głową, ty, Kulasie, będziesz oczami, a Puhaczka ręką.
— O, dobrze! — rzekła Puhaczka. — Po wyjściu ze szpitala, czy zaraz do ciebie nie przyleciałem?
— Tak, nudziłem się sam z tymi poczciwymi ludźmi, po miesiącu nie mogłem już wytrzymać... jakoś mi straszno było... chciałem, żebyś do mnie przyszła! Miałem czego chcieć! — dodał z gniewem. — Nazajutrz już nie miałem pieniędzy, które mi dał ten czart, Rudolf. Tak, w nocy ktoś mi skradł pas ze złotem. Ty jedna tylko mogłaś to zrobić; dlatego jestem teraz na twojej łasce. Kiedy pomyślę o tem, nie wiem dlaczego cię nie zabiję na miejscu, stara złodziejko!
I postąpił ku Puhaczce.
— Strzeż się! nie rób jej nic złego, — wrzasnął Kulas.
— Ja was oboje zaduszę, i ją i ciebie, przeklęte gadziny! — wolał bandyta rozjątrzony.
Kulas rzucił kamieniem na Bakałarza i trafił go w czoło. Zbójca zerwał się wściekły, jak wół raniony, postąpił kilka kroków maoślep, lecz zaraz upadł.
— Pograj z nami w ślepą babkę, — zawołała Puhaczka, zanosząc się ze śmiechu.
Kulas dzielił radość Puhaczki:
— Otwórz oczy, stary! krzywo chodzisz, zataczasz się... Czy niedowidzisz? wytrzyj okulary! Zbójca, nie mogąc pochwycić dziecka, zaryczał jak tygrys, więziony w klatce.
— Kaszlesz, staruszku, — rzekł znowu chłopiec. — Masz! doskonała lukrecja!... to ci pomoże...
I rzucił garść piasku w oczy. Ten deszcz ziarnisty większą był obelgą dla Bakałarza, niżeli uderzenie kamieniem; zsiniał, z niewymowną rozpaczą rozkrzyżował ręce i zawołał błagającym głosem:
— Mój Boże! mój Boże! Dajcie mi noża! noża! — krzyczał bandyta, — zabiję się, kiedy wszyscy mnie opuszczają. — I gryzł sobie ręce z rozpaczy.
— Noża chcesz, przecie masz w kieszeni wyborny nóż...
Bakałarz natychmiast zmienił rozmowę i rzekł pół głosem:
— Szuryner był dobry, nie okradł mnie, litował się nade mną.
— Bo dlaczego mi gadasz, żem ja cię okradła? — rzekła Puhaczka, wstrzymując się od śmiechu. — Pomyśl tylko: gdybym cię okradła, czybym została przy tobie? Okradłabym cię, gdybym mogła; ale jakem Puhaczka, nie okradłam ciebie, bo kocham cię, zbóju, nawet z temi białemi oczyma! No, nie rób głupstw, nie gryź rąk.
— Myślałby kto, że gryzie orzechy! — rzekł Kulas.
— Ha! ha! malec dobrze mówi. No, uspokój się, mój Bakalarzu; niech się dziecko sobie śmieje, wszak to takie młode! Ale bądź sprawiedliwy. Kiedy ten jegomość w żałobie, co to podobny do grabarza, powiedział mi, że da tysiąc franków za porwanie dziewczyny z folwarku w Bouqueyel, wyznaj mi sam, czy nie przyszłam zaraz do ciebie, czy nie przyjęłam cię do spółki, choć mogłam sobie wybrać kogo innego, co lepiej od ciebie widzi?
— Któż zaręczy, że mi potem dasz, kiedy rzecz będzie zrobiona? — odpowiedział bandyta z niedowierzaniem. — Ja... ja na łasce... dziecka i kobiety, ja, który dawniej mógłbym ich jednym palcem zabić. I nie mogę zemścić się na człowieku, co mnie wtrącił w tę niedolę, — zawołał Bakałarz z coraz większą wściekłością. — Boję się śmierci... o tak, bardzo się boję, ale gdyby mi powiedziano, że mnie z nim razem rzucą w przepaść... chętnie zezwolę; bo zgryzłbym mu twarz, szyję, serce; zębamibym go rozszarpał!
— Otóż to aż miło; teraz cię kocham... Nie bój się, jeszcze dostaniemy tego niegodziwca Rudolfa i Szurynera nawet. Powiedziałam do jegomości w żałobie: Dawniej chciałeś nam zapłacić, żebymy coś zrobili Rudolfowi, jak skończymy z tą dziewczyną, czy nie będzie co i dla Rudolfa?
Może, — odpowiedział. Słyszysz, może! Nie bój się; powiadam ci, że Rudolf przyjdzie w nasze ręce.
— Czy tylko napewno? A ty mnie niezawodnie nie opuścisz, — rzekł bandyta do Puhaczki z pokorą i nieufnością razem; — gdybyś i ty mnie opuściła, cóżbym począł?
— Nie wiem. Może i opuszczę, jak będziesz taki dokuczliwy.
Na taką groźbę Bakałarz zadrżał, zbliżył się do Puhaczki i rzekł z bojaźnią:
— Wyznaję, niesłusznie cię posądziłem, niesłusznie chciałem bić Kulasa; przepraszam cię! czy słyszysz? I ciebie także. Kulasie, oboje was przepraszam.
— Na klęczkach przeproś Puhaczkę za to, żeś ją chciał bić, — zawołał Kulas.
— Oto już klęczę i przepraszam cię, Puhaczko i ciebie, Kulasie. Czy dość wam tego? Lecz mnie już teraz nie opuścicie? Mówcież! — zawołał przerażony milczeniem Puhaczki i Kulasa, którzy cieszyli się jego strachem. — Czyście już poszli?
— Jesteśmy, jesteśmy, nie bój się. Jabym cię miała opuścić? Nigdy. I muszę ci też powiedzieć, dlaczego cię nie opuszczę. Słuchaj! Zawsze lubiłam kogoś męczyć... zwierz, czy człowiek, wszystko mi jedno. Naprzód miałam dziecko, ale niedługo wytrzymało i za to siedziałam sześć lat w więzieniu; po wyjściu z więzienia Gualeza wpadła mi w ręce, ale uciekła. Teraz ty będziesz mi wszystkiem, rozumiesz? Już nie dziecko będę męczyć, ale takiego wilka, tygrysa, jak ty; to daleko lepiej.
— Stara furjo! — krzyknął Bakałarz, podnosząc się rozjątrzony. — śmierci! śmierci — krzyczał, załamując ręce.
— Zawsze jedno pleciesz, staruszku. Tybyś chciał umrzeć? kłamiesz; daj temu pokój, żyj dla szczęścia twojej Puhaczki.
— Cicho, — rzekł Kulas, — ktoś idzie. Schowajmy się! To nie nasza dziewczyna!

W parę minut ukazała się rzeźwa i młoda wieśniaczka z koszykiem na głowie, a za nią duży brytan; minęła parów i udała się w stronę, w którą poszedł ksiądz z Gualezą.

XXXVIII.
PLEBANJA.

Ostatnie promienie zachodzącego słońca gasły pomału za lasem i zamkiem Ecouen. Księżyc na nowiu błyszczał na lazurowem niebie. Głęboka cisza panowała wokoło. Proboszcz, stanąwszy na pagórku, napawał się pięknością wieczoru.
— Patrz, moje dziecię, — rzekł do Gualezy, — na ten obszar bez granic, w którym nie słychać najmniejszego głosu; mnie się zawsze zdaje, że cisza i nieskończoność dają nam prawie wyobrażenie wieczności. Czy nie uderza cię, tak jak mnie, ta cisza?
Gualeza nic nie odpowiedziała. Pleban obejrzał się zdziwiony. Marja płakała.
— Co ci to, drogie dziecię?
— Mój ojcze... jestem bardzo nieszczęśliwa!
— Ty? nieszczęśliwa? teraz?
— O! mój ojcze, sama nie wiem, co mi jest. I mnie także wzruszył ten wieczór, ścisnęło mi się serce i płakałam.
— Wiesz, że wkrótce zbliży się dzień, w którym pani George i pan Rudolf będą cię trzymali do chrztu i w obliczu Boga zobowiążą się zawsze się tobą opiekować.
— Rudolf! mój wybawca! — zawołała Marja. — Więc wszystko powiem, mój ojcze; boję się być niewdzięczną.
— Chodźmy, będziemy mówić przez drogę.
Marja po chwili namysłu tak zaczęła:
— Kiedym się dowiedziała, że zostanę na zawsze u pani George, zdawało mi się, że to sen. Zrazu szczęście zupełne mnie odurzyło; myślałam tylko o Rudolfie. Powoli przywykłam do tego spokojnego życia. Z prawdziwą radością pomagałam pani George w jej zatrudnieniach, uczyłam się pilnie i korzystałam z twoich rad, mój ojcze. Lecz jednego razu...
Tu łkania przerwały jej mowę.
— Uspokój się, moje dziecię. Odważnie, mów dalej.
Gualeza otarła łzy i rzekła:
— Pamiętasz, mój ojcze, że na Wszystkich Świętych pani Dubreuil, co trzyma folwark od księcia de Lucenay, przyjechała do nas na kilka dni z córką.
— Pamiętam i cieszyłem się, żeś poznała Klarę Dubreuil.
— To anioł, mój ojcze! anioł! Jakżem była szczęśliwa, kiedym się dowiedziała, że parę dni u nas spędzi. Przyjechała nareszcie... zawołali mnie. Weszłam do pokoju, serce mi biło. Klara, zobaczywszy mnie, rzuciła mi się na szyję. Wtenczas, mój ojcze, — dodała Marja z płaczem, — nie wiem, co się ze mną stało, ale kiedy czyste i świeże lica Klary dotknęły się mojej twarzy, płomień wstydu mnie ogarnął... wspomniałam na to, czem byłam... Ja, ja ważyłam się przyjmować uściśnienia niewinnej dziewczyny! Zdawało mi się, że ją oszukuję niegodnym podstępem. Na widok Klary, będącej w moim wieku, zrozumiałam z bólem jak ogromna, nie do przebycia przepaść nas dzieli!... Wtedy pierwszy raz poznałam, że są plamy, których nic nie zmyje!... Odtąd myśl ta nigdy mnie nie opuszcza, mimowolnie zawsze mi cięży, nie daje chwili spoczynku.
— Mów dalej, Marjo, bo dotąd twoje zgryzoty dowodzą tylko dobroci serca.
— Wieczorem poszłyśmy z Klarą spać do jednego pokoju; ona zasnęła, ja spać nie mogłam. Kiedym pomyślała, że ona śpi w jednym pokoju ze mną... ze mną, znalezioną w szynkowni, wśród złodziejów i zbrodniarzy, drżałam jak występna... strach mnie ogarniał.
— Biedna Marjo, czemuś ani tego dawniej nie powiedziała? Jabym cię był uspokoił. Ale kończ.
— Późno zasnęłam; Klara zbudziła mnie pocałunkiem. W dowód przyjaźni zwierzyła mi się ze swoich tajemnic, po skończeniu lat osiemnastu miała zaślubić syna dzierżawcy z Goussainville, którego bardzo kocha. Potem opowiedziała mi w kilku słowach swoje życie, proste, spokojne, szczęśliwe. „Teraz, Marjo, rzekła, znasz mnie jak siostrę; opowiedzże mi i ty swoje życie“. Myślałam, że umrę ze wstydu, zaczerwieniłam się, nie wiem sama, com mówiła. Klara nie przypuszczała, żebym ją mogła zwodzić. Zawiłość moich odpowiedzi kładła na karb smutku, jaki we mnie budzą bolesne wspomnienia, a ona wszystkiemu wierzyła. O, mój ojcze, co mnie to kosztowało, że tylko kłamstwem i fałszem mogłam odpowiadać!...
— Biedne dziecię, jakże nieludzcy byli ci, którzy cię strącili na drogę zguby i przez których może całe życie będziesz pokutować za pierwsze błędy!
— O! prawda! musieli być bardzo źli, — przerwała Marja z goryczą. — Moja hańba nigdy się nie umyje..
— Niestety! Marjo, cnota pogrążona na chwilę w kale, wiecznie zachowa niezmyte piętno! Nigdy, prawda, nie wydrzesz tej karty z twego życia, ale chociaż w niem zostają ci tylko łzy, zgryzota i pokuta, w niebiosach znajdziesz przebaczenie i szczęśliwą wieczność.
W tej chwili wieśniaczka, o której mówiliśmy, dognała ich i rzekła do plebana:
— Z przeproszeniem księdza dobrodzieja, pani George kazała mi zanieść ten koszyk owoców do plebanji, a potem odprowadzić panienkę, bo już późno. Wzięłam z sobą i Turka — dodała, głaszcząc ogromnego brytana z gatunku psów pirenejskich, któryby nie zląkł się niedźwiedzia.
— Klaudyno, zostaw koszyk przy drzwiach ogrodu i wracajcie spiesznie do domu; już prawie zupełnie ciemno i coraz chłodniej. Do jutra, Marjo.
— Do jutra, mój ojcze!

Proboszcz wszedł do swego ogrodu. Marja i Klaudyna z Turkiem wracały na folwark.

XXXIX.
SPOTKANIE.

Noc była jasna i zimna.
Podług rady Bakałarza, Puhaczka udała się z nim w głąb parowu, blisko miejsca, gdzie Barbillon czekał z powozem. Kulas czatował na powrót Marji i miał ją zaprowadzić do parowu pod pozorem niesienia pomocy starej kobiecie. Zdaleka usłyszał, że Marja rozmawia z wieśniaczką. Marja powraca nie sama, wszystko stracone. Pobiegł więc uwiadomić o tem Puhaczkę.
— Jest ktoś z dziewczyną, — rzekł po cichu.
— Bodajże ją djabli porwali! — zawołała Puhaczka z gniewem.
— Nie jestem wprawdzie silny, ale jeżeli chcecie, rzucę się na wieśniaczkę, schwycę ją za nogi, będę kąsał, i nie puszczę, tymczasem ty, Puhaczka, możesz uprowadzić dziewczynę, — zawołał Kulas.
— A jeżeli będą krzyczeć? wydzierać się? usłyszą je na folwarku i nadbiegną z pomocą. Nie tak łatwo unieść opierającą się dziewczynę, — rzekła Puhaczka.
— A mają jeszcze z sobą dużego psa, — dodał Kulas.
— Ten mi nie straszny, — odparła Puhaczka. — Mówże, Bakałarzu, co tu robić?
— Dziś nic nie zrobimy, — odpowiedział bandyta.
— Cóżto, mamy stracić tysiąc franków? Dawaj noża!
zabiję wieśniaczkę, żeby nam nie przeszkadzała, a we dwoje z Kulasem damy radę dziewczynie.
— Ale pan w żałobie kazał, żeby nikogo nie zabijać.
— Cóż stąd? nic mu, za nią nie policzymy. Dawaj noża!
— O, nie zabijaj, Puhaczko! — błagał Kulas przelękniony, — nie zabijaj! to okropne!
— Dawaj noża! mówię ci.
— Nie, — rzekł bandyta, — jutro dosyć czasu.
— Boisz się, tchórzu! — rzekła Puhaczka z dziką pogardą.
— Nie boję się, ale mogłabyś uderzyć nietrafnie i zepsuć całą robotę.
Tymczasem brytan poczuł obcych, stanął i zaczął szczekać.
— Słyszysz psa? dawaj noża! prędko! albo...
— Odbierz mi go... jeżeli możesz! — rzekł Bakałarz.
— Już po wszystkiem! Już przeszły! — zawołała Puhaczka. — Zapłacisz mi za to, przeklęty! Tysiąc franków straciliśmy z twojej łaski.
— A możeśmy dwa albo trzy tysiące zyskali, — odparł Bakałarz z powagą. — Powróć do Barbillona i jedź z nim na miejsce, gdzie czeka pan w żałobie, powiesz mu, że dziś nie można było nic zrobić, dopiero jutro.
— A ty? — spytała Puhaczka jeszcze zagniewana.
— Słuchajże, dziewczyna codzień sama jedna odprowadza księdza; jutro niezawodnie nam się uda.
— Ale ty? ale ty?
— Kulas zaprowadzi mnie do folwarku, na którym mieszka dziewczyna; powie, że jest moim synem, że ja, biedny wyrobnik, oślepłem przypadkiem i że zbłądziliśmy, chcąc przejść krótszą drogą, polami. Poprosimy o nocleg na folwarku. Wieśniacy uwierzą i przyjmą nas na nocleg. Kulas obejrzy drzwi, okna i rozkład domu.
— Zawsze mądry! zawsze dobrze wymyślił! — zawołała ułagodzona Puhaczka. — No, mów dalej!
— Jutro nie wyjdę z folwarku; powiem, że jestem słaby, że nie mogę chodzić, a na dowód pokażę im ranę, którą mam ma nodze od kajdan. Wieczorom, gdy dziewczyna wyjdzie z księdzem, powiem, że mi lepiej. Pójdę za nią zdaleka, z Kulasem, a potem zaczekam tu w parowie. Nie będzie się nas bała jako znajomych, a gdy zbliży się i dostanę ją w moje ręce, to bądź pewna, że tysiąc franków nam nie zginie. Ale to niedość; za kilka dni możemy tu przysłać Barbillona albo kogo innego na połów, pod warunkiem, żeby się z nami podzielił.
— Niema tobie równego, mój ślepcze! — zawołała Puhaczka, ściskając Bakałarza. — Zgoda! plan prześliczny! Słuchaj, jak całkiem zaniemożesz, to będziesz tylko, radził złodziejom, a zarobisz tyle, co najlepszy adwokat. Jutro więc tu na ciebie czekam.
— Dobrze, Puhaczko, do jutra.
— A! zapomniałam dać wosku Kulasowi, a na folwarku trzeba zrobić odciski zamków. Czy potrafisz dobrze odcisnąć?
— Potrafię, ojciec mnie nauczył. Jużem dla niego odcisnął zamek od szkatułki szarlatana, którą chowa w ciemnym pokoiku.
— Do jutra, Puhaczko.
Baba odeszła do powozu. Bakałarz z Kulasem wyszli, z parowu i skierowali się do folwarku.

Dziwny zbieg okoliczności zbliżył tym sposobem Anzelma Duresmel do żony, której nie widział od czasu skazania na galery.

XL.
WIEJSKA WIECZERZA.

Miłe wrażenie sprawia kuchnia folwarczna w Boujueval w czasie wieczerzy. Na ogromnym kominie z trzaskiem paliły się sutym ogniem drwa dębowe. Pośrodku stał duży stół, nakryty grubem, białem płótnem, a na nim talerze, noże i widelce czekały na biesiadników.
Podżyły kundel, cały czarny grzał się przy ogniu. Poważny ten brytan nosił poetyczne imię Lizandra.
Kiedy wszystko było gotowe do wieczerzy, kucharka postawiła na stole dzbanek starego wina i uderzyła w dzwon.
Na to wezwanie ze dwunastu ludzi weszło wesoło do kuchni. Wszyscy, mężczyźni, kobiety i dziewczęta wyglądali zdrowo i rześko. Zasiedli do wieczerzy, na którą zarobili ciężką dzienną pracą. Stary ekonom Chatelain zajął pierwsze miejsce. Wszyscy siedli. Po odmówieniu modlitwy stary Chatelain, według dawnego zwyczaju, zrobił nożem krzyż na chlebie, odkroił kawałek, położył go na talerzu i postawił wraz ze szklanką wina na środku dla ubogich.
W tej chwili psy na dziedzińcu głośno zaszczekały.
— Ktoś musi przechodzić koło naszego muru, — rzekł Chatelain.
Ledwo wymówił te słowa, gdy u wrót zadzwoniono.
— Któżby tak późno przychodził? — rzekł stary rolnik, — wszyscy są w domu. Zobacz jednak, Rene.
Rene, najmłodszy — z parobków, wybiegł.
— Pierwszy raz dziś pani George i panna Marja nie zaszły do nas, gdy jesteśmy przy wieczerzy, — rzekł znowu stary Chatelain.
— Pani George poszła do pokoju Marji, bo panna, wróciwszy z plebanji, zasłabła, — odpowiedziała Klaudyna, ta sama wieśniaczka, która odprowadziła Marję do domu.
— Czy bardzo słaba nasza panienka? — zapytał Chatelain.
— Nie, nie, Bogu dzięki! pani George powiedziała, że to nic, bo inaczej posłałaby do Paryża po pana Dawida, tego czarnego doktora. Szczególna jednak rzecz: murzyn i doktór. Biały doktór — to co innego.
— Czyż to już raz nie wyleczył Marji?
— Wyleczył; ale zawsze straszna rzecz, doktór murzyn.
— Czy nie wyleczył starej Hanny, która od trzech lat nie wstawała z łóżka?
— Wyleczył ale to zawsze murzyn, cały czarny.
— A jakiego koloru jest mleko od czarnej krowy?
— Naturalnie, że białe, jak śnieg białe. Przecież wszystko jedno, czy krowa czarna, graniasta, czy biała.
— Jeżeli wszystko jedno, dlaczegóż czarny doktór ma być gorszy od białego?
— Tak, — odpowiedziała Klaudyna po chwili namysłu.
— Zimno na dworze, aż kamienie pękają, — rzekł Rene, wchodząc.
— Któż tam dzwonił?

— Biedny jakiś człowiek, ślepiec i chłopczyk, co go prowadzi.

XLI.
GOŚCINNOŚĆ.

— I czego chce ten ślepy? — zapytał stary Chatelain.
— Biedny człowiek idzie z synem do Louvres; zabłądzili, a że noc zimna, proszą o nocleg.
— Pani George nigdy nie odmawia biednym przytułku; zapewne pozwoli przenocować i tym biedakom. Przyprowadź ich, Rene. A ty, Klaudyno, przysuń stołki do ognia; niech się trochę ogrzeją przed jedzeniem, na dworze zimno.
Znowu dało się słyszeć szczekanie psów, które Rene na próżno odganiał.
Nagle drzwi się otworzyły. Bakałarz z Kulasem wpadli, jakby unikali pogoni.
— Pilnujcie waszych psów! — krzyczał Bakałarz przestraszony; — o mało mnie nie pogryzły.
— Mnie wyrwały kawał bluzy, — dodał Kulas blady ze strachu.
— Nie gniewaj się, staruszku, — rzekł Rene zamykając drzwi. — Nie wiem co się stało, bo nigdy psy nasze nie były takie złe, pewno tak od zimna. Głupie zwierzęta; może myślą, że kiedy ukąszą, to im będzie cieplej.
— O! ten także! — wołał Chatelain, wstrzymując Lizandra, który groźnie warcząc, chciał się rzucić na nowoprzybyłych. Że drugie szczekają, to i on za niemi. Leżeć mi zaraz, stary głupcze, leżeć!
Na te, słowa, i tęgie uderzenia nogą, Lizander ciągle warcząc wrócił na swoje miejsce do ognia.
Bakałarz, z Kulasem stali przy drzwiach, nie śmiejąc dalej postąpić. Bandyta, trzymał za rękę Kulasa, który się tulił do niego i patrzał na wieśniaków z nieufnością. Uczciwe ich twarze przerażały syna Czerwonego-Jana. Okropna twarz Bakałarza jednych przejęła strachem, a drugich odrazą. Stary Chatelain, pokonawszy chwilowy wstręt, rzekł do Bakałarza:
— Przyjacielu, zbliż się do ognia i ogrzej się, a potem zjesz z nami wieczerzę. No, moje dziecko, zaprowadź ojca do komina.
— Idę, — rzekł Kulas. — Chodźcie ojcze! tylko ostrożnie!
I zaprowadził! bandytę do komina.
Z początku Lizandar głucho warczał, lecz gdy obwąchał Bakałarza, zawył jękliwie, przeciągle, okropnie, co u ludzi prostych jest przepowiednią śmierci.
— Do djabła! — pomyślał sobie Bakałarz, — czy krew poczuł ten przeklęty pies! Właśnie te suknie miałem na sobie w nocy, kiedym zabił wolarza.
Wycie to było tak żałosne, że inne psy usłyszały je na podwórzu i podobnież wyć okropnie zaczęły.
Rene wyszedł z kuchni i biczem położył koniec grobowym przeczuciom Turka, Sułtana i Medora. Pomału wypogodziły się czoła wieśniaków, nawet okropna twarz Bakałarza przejmowała ich raczej litością, niż zgrozą. Litowali się także nad Kulasem, chwaląc go za staranie o ojcu.
Po tej przerwie wzięto się znowu do jedzenia i przez jakiś czas słychać tylko było stukanie noży i widelców.
Jużto folgując wrodzonemu popędowi do okrucieństwa, jużto idąc za przykładem Puhaczki, Kulas z prawdziwą rozkoszą pastwił się nad Bakałarzem. Za każdy kawałek podany mniemanemu ojcu, wynagradzał sobie kopiąc go pod stołem w dawną ranę, którą Bakałarz miał na nodze. Bandyta potrzebował stoickiej odwagi, żeby ukryć cierpienie, bo Kulas do uderzenia go nogą w ranę wybierał te właśnie chwile, kiedy Bakałarz pił, albo mówił.
Stary Chatelain odezwał się.
— W smutnym jesteś stanie, dobry człowiecze, ale przynajmniej masz pociechę z takiego syna.
— Tak, los mój byłby okropny, gdyby nie przywiązanie kochanego dziecka. — Tu Bakałarz nie mógł wytrzymać i krzyknął z boleści. Chłopiec ugodził go tym razem w samą ranę, ból był nie do zniesienia.
— Cóż ci to, kochany ojcze — zawołał Kulas żałośnie, wstał i rzucił się na szyję Bakałarzowi.
— Cóż ci to, staruszku? — rzekł ojciec Chatelain.
— To nic, odpowiedział Bakałarz, odzyskawszy zwykłą zimną krew. — Jestem ślusarzem, niedawno przy robocie upuściłem rozpalone żelazo i tak sobie niem oparzyłem nogę, że rana dotychczas nie chce się zagoić.
— Biedny tatulo! — rzekł Kulas — wolałbym ja chorować, byle on był zdrów.
Kobiety patrzyły na Kulasa z rozczuleniem.
— Szkoda, — rzekł Chatelain, — żeś tu nie przyszedł przed trzema tygodniami. Był wtedy u nas doktór, z Paryża, co wybornie leczy na nogi. Kobieta jedna już od trzech lat chodzić nie mogła, doktór dał jej balsamu do przyłożenia na ranę, a teraz biega jak sarna i lada dzień wybiera się na piechotę do Paryża, na Wdowią Aleję, podziękować swemu dobroczyńcy. Ale co ci to? czy znowu obraziłeś ranę?
Na twarzy Bakałarza zoranej szwami, umyślnie zeszpeconej, nie można było dojrzeć bladości. A on zbladł jednak... zbladł okropnie na wspomnienie o domu Rudolfa, o doktorze Dawida.
Chatelain nie dostrzegł bladości Bakałarza i dodał:
— A nawet jak od nas pójdziesz, damy ci adres tego murzyna, bo ten doktór jest murzynem. Tymczasem wypijmy za jego zdrowie.
— Dziękuję, nie chce mi się pić, — odpowiedział Bakałarz ponuro.
— Wypij, kochany ojcze! wypij, to ci nie zaszkodzi, a nawet pomoże na żołądek — rzekł Kulas, dając mu szklankę w rękę.
— Nie, nie, już nie będę pił.
— To nie jabłecznik, mój kochany, ale stare wino, — rzekł znowu Chatelain. — Niekażdy pije takie wino, Oho! nie wszędzie tak, jak u nas.
— Nasz pan, alboż on taki jak inni? on ma sposób zbogacenia się, który tylko jemu jest właściwy.
— Jakto? — zapytał Bakałarz, chcąc rozmową rozpędzić czarne myśli, co go trapiły.
Stary Chatelain poprawił się na stołku oparł ręce na stole i tak zaczął:
— Wystaw sobie, że pewnego razu pan nasz powiedział do siebie: „Jestem wprawdzie bogaty; ale ponieważ choć mam za co, nie mogę w ciągu jednego dnia zjeść dwóch obiadów, gdybym też dał obiad tym, którzy nie mają co jeść, albo nie mają jeść do syta? Dobrze! spróbuję tak zrobić“. I wziął się zaraz do dzieła. Kupił ten oto folwark, wtedy bardzo mały, oddał go pod zarząd kobiecie równie szanownej, jak nieszczęśliwej... bo pan nasz zawsze tak wybiera i powiedział jej: „Ten dom będzie otwarty dla dobrych, zamknięty dla złych; wypędzaj, z niego leniwych i próżniaków, ale ludziom pracowitym dawaj jałmużnę w robocie; taka jałmużna nie poniża obdarowanego, a dającemu przynosi korzyść“. Tak mówił, ale nietylko mówił, lecz i zrobił.
— Tak, tak, — odpowiedział bandyta zamyślony. — A kalece, jak naprzykład ja, czy daliby tu na resztę życia przytułek, gdzie w kąciku i kawałek chleba? O, gdyby to być mogło! do ostatniego tchnienia modliłbym się za waszego pana. — I mówił szczerze. Nie żałował wprawdzie przeszłych zbrodni; lecz zazdrościł spokojnego błogiego bytu wieśniakom, pomyślawszy, jaką mu przyszłość gotuje Puhaczka.
Chatelain spojrzał na niego zdziwiony i rzekł:
— Ależ, mój kochany, nie myślałem żebyś był w zupełnej nędzy.
— Jednakże tak jest, niestety!... Oślepłem przypadkiem przy robocie; teraz idę do Louvres prosić o wspomożenie dalekiego krewnego, ale wiadomo jacy ludzie bywają samolubni, nieużyci.
— Na nieszczęście, widzisz, folwark to nie szpital. Kalekom pozwalają przebyć tylko jednę dobę, potem dają im jałmużnę na drogę i odsyłają z Bogiem.
— Tak więc niema nadziei, żeby Wasz pan zajął się moim smutnym losem? — spytał bandyta z żałosnem westchnieniem.
— Ja tylko mówię jak się zwyczajnie dzieje; ale nasz pan taki dobry, tak litościwy, że wszystkiego po nim spodziewać się można.
— Tak myślicie? — zawołał Bakałarz — możeby mi pozwolił żyć tu w kącie? Mnie niewiele potrzeba...
— Jeżeli ci pozwolą zostać, to pewno nie w kącie; ale tak będą się z tobą obchodzić, jak z nami wszystkimi. I dla twego syna znajdzie się stosowna robota. Ale żeby się to zrobiło, trzebaby o tem jutro pomówić z naszą matką.
— Z kim?
— Tak nazywamy naszą panią.
— O! będę jej prosił, będę ją błagał! — zawołał radośnie Bakałarz, myśląc że już wyswobodził się ze szponów Puhaczki.
Ale ta nadzieja nie spodobała się Kulasowi; on nie miał ochoty korzystać z ofiar starego rolnika, nie chciał rość w dobrem pod okiem szanownego plebana; nie czuł w sobie skłonności do wiejskiego życia.
— O, tak — powtarzał Bakałarz, — poproszę waszej matki, pewno się nade mną ulituje i...
W tej chwili Kulas kopnął go w samą ranę. Ból przerwał mowę zbójcy i dopiero po chwili dozwolił mu powtórzyć:
— Spodziewam się, że się nademną zlituje.
— Biedny ojcze! — rzekł Kulas — ależ zapominasz o naszej dobrej ciotce, która cię jednak tak kocha!... Dobra ciocia Puhaczka nie opuści cię napewno. Gotowaby rychlej tu przyjść po ciebie z naszym krewnym Barbillonem.
— Ta pani jest twoją krewną? — zapytał Chatelain Bakałarza, nieco zdziwiony dziwacznem nazwiskiem tej ciotki.
— Tak... moja krewna... — odpowiedział z ponurym smutkiem.
— Czy do niej idziesz do Louvres? — spytał znowu rolnik.
— Tak, ale myślę, że mój syn się myli, za wiele się od niej spodziewa.
— O, ja się nie mylę, to taka dobra ciocia... Wszak ona przysłała ci wody do wymywania rany, ona mię nauczyła obchodzić się z raną; ona kazała mi dogadzać ci we wszystkiem.
— Dobrze, dobrze, — przerwał Bakałarz, — ale mimo to będę prosił jutro tutejszej pani, żeby się wstawiła za mną do właściciela folwarku.
— Jam ci obiecał i zaraz powiem, — rzekł Chatelain. — Nasz pan umyśliwszy dawać jałmużnę w robocie, powiedział sobie: już są zakłady dla ulepszenia koni, bydła, gospodarstwa i innych rzeczy, byłby też czas zrobić co podobnego dla polepszenia ludzi. Dobrzy ludzie potrzebniejsi są od dobrego bydła.
— Słyszałem dawniej — rzekł jeden z wieśniaków — o jakimś folwarku, na którym młodych złodziei, niezupełnie jeszcze zepsutych, uczą rolnictwa i utrzymują w wygodzie i dostatku?
— Prawda, moje dzieci. Pięknie to jest złych poprawiać, ale nie trzeba też zapominać o dobrych. Na ten folwark może przyjść człowiek z prośbą o robotę i zapytają go, czy kradł kiedy, jeżeli nie, niema dla niego miejsca.
— Tak jest, — powiedział Rene, — poczciwego człowieka tam nie przyjmą.
— Dlatego to właśnie i dla dobrego przykładu, pan nasz założył ten folwark. To też od tego czasu okoliczni ludzie żyją pracowicie, uczciwie, prowadzą się dobrze, żeby ich przyjąć do folwarku w Bouqueval. Bo tylko po dwa lata tu zostają, a potem idą na służbę do innych folwarków.
— Ja ugodziłem się już do Arnouville, do pani Dubrenil, — rzekł Rene.
— A ja do Gonesse — dodał drugi, wieśniak.
— Widzisz, że na tem wszyscy dobrze wychodzą, nawet okoliczni dzierżawcy: tu tylko dwanaście mamy miejsc, a z pięćdziesięciu może ludzi żyje teraz pracowicie i uczciwie, żeby się kiedyś do nas dostać. Czy nie mówiłem słusznie, że nasz folwark nie jest folwarkiem takim jak inny i nasz pan nie jest takim człowiekiem jak inni?
— Rzeczywiście, zupełna prawda! — zawołał Bakałarz — im więcej podziwiam jego dobroć i szlachetność tem więcej mam nadziei, że mój ciężki los go wzruszy; kto czyni dobrze, łatwo wyświadczy jedno dobrodziejstwo więcej. Ale niechże się dowiem, jak się wasz pan, i wasza matka nazywają, żebym ich mógł błogosławić.
— Pojmuję twoją niecierpliwość, — rzekł rolnik. — Może spodziewasz się usłyszeć szumne nazwiska wielkich panów? Bynajmniej; są to nazwiska proste, lecz dla nas drogie. Nasza matka nazywa się pani George, nasz pan, pan Rudolf.

— Moja żona!... mój kąt!... — wymówił pocichu bandyta, jakby piorunem rażony.

XLII.
NOC.

Rudolf! pani George!
Bakałarz nie mógł się łudzić prostem przypadkowem podobieństwem nazwisk, bo Rudolf przed ukaraniem powiedział mu, że się zajmuje losem pani George. Prócz tego, niedawna bytność Dawida na folwarku przekonywała go, że się nie myli. Zaledwie przyszedł do siebie z osłupienia, wstał, porwał za rękę Kulasa, i krzyczał z obłąkaniem:
— Idźmy!... prowadź mię... wychodźmy stąd!...
Wieśniacy spojrzeli na siebie zdziwieni.
— Chcesz iść? — rzekł Chatelain — o tej godzinie?... Co ci do głowy przyszło? Co ci się stało? Czyś oszalał?
Kulas zręcznie chwycił się tej myśli, i rzekł żałośnie:
— Mój dobry ojcze!.... znowu choroba cię napada; uspokój się, nie wychodź na zimno.... Moi panowie, wy nie puścicie mojego ojca?
— Bądź spokojny, — odpowiedział Chatelain.
— Nie zmusicie mnie, abym tu został! — zawołał Bakałarz — wasz pan będzie niezadowolony. Sameś mi powiedział, że folwark nie szpital; więc puśćcie mnie!
— Nasz pan? nie bój się! Z wielkim naszym żalem, nie mieszka stale na folwarku, i nie tak często nawet przyjeżdża, jakbyśmy pragnęli.
— Waszego pana dziś niema? — zapytał Bakałarz z mniejszym już strachem. — A kiedy będzie?
— Dopiero może za pięć albo sześć dni przyjedzie. Widzisz więc, że niepotrzebnie się boisz.
— Nie, nie! — rzekł bandyta ze strachem — namyśliłem się, mój syn ma słuszność, moja krewna, ulituje się nade mną, pójdę do niej.
— Jak chcesz, — odpowiedział Chatelain nie sprzeciwiając się, w mniemaniu, że mówi z warjatem. — Wyjdziesz jutro rano; ale nie myśl już o tem, żeby teraz pójść w drogę z małym synem.
Musiał więc zostać; z bojaźni jednak, żeby go żona nie spotkała powiedział wieśniakom:
— Kiedy mnie zapewniacie, że nie zrobię przykrości ani waszemu panu, ani waszej dobrej pani, przyjmuję ofiarowaną gościnność, lecz pójdę zaraz spać, gdyż jestem zmęczony i chciałbym wyjść jutro o świcie.
— Kiedy tylko zechcesz, tu rano wstają, a nawet żebyś znowu nie zbłądził, pokażą ci drogę. No! — dodał stary rolnik obracając się do Bakałarza i Kulasa, biorąc świecę, — chodźcie ze mną. — I zaprowadził ich przez szeroki korytarz, do małego pokoiku na dolnem piętrze; postawił świecę na stole i rzekł do Bakałarza: — Oto twoje posłanie! śpij szczęśliwie. A, ty, chłopcze pewnie będziesz dobrze spał; od młodego sen nie ucieka.
Ponury i zamyślony bandyta usiadł na łóżku, do którego go Kulas zaprowadził.
Kiedy Chatelain wychodził, Kulas kiwnął na niego i wybiegł za nim do korytarza.
— Czego chcesz, moje dziecko? — zapytał Chatelain.
— Mój dobry panie, czasem w nocy ojciec mój choruje, miewa coś nakształt konwulsyj;.sam nie mogę mu dać rady; czy mnie choć kto usłyszy, jak zawołam o pomoc?
— Bądź spokojny, mój kochany. Widzisz te drzwi przy schodach?
— Widzę.
— Tam śpi zawsze jeden z parobków; pójdziesz do niego i obudzisz go, to ci pomoże. A o piętro wyżej mieszka kucharka, jej pokój jest tuż obok pokoju pani Georges. Może jednak też twój ojciec będzie miał noc spokojną i nikogo nie będzie potrzebował. Idź do niego, pownie czeka na ciebie.
— Idę. Dobranoc!
Skoro Chatelain się odwrócił, Kulas zrobił za nim gest obelżywy i szyderczy, właściwy paryskim ulicznikom: uderzył się kilka razy dłonią lewej ręki po ciemieniu; a prawą naprzód wytrząsał. Wszedłszy do pokoju Bakałarza, Kulas nie zbliżył się do niego, bo się bał popaść w ręce, lecz bandyta go usłyszał i zapytał pocichu:
— Gdzieś chodził, hultaju?
— Zbyt jesteś ciekawy.
— O, zapłacisz za wszystko, com dziś od ciebie znosił, przeklęty chłopcze! — zawołał Bakałarz. — Uduszę cię, złośliwa gadzino!
Bandyta z początku uniesiony nieopatrznym gniewem, musiał w końcu, jak zawsze, odstąpić od bezskutecznego usiłowania. Czując, że trzeba odłożyć zemstę do stosowniejszej chwili, w bezsilnem rozjątrzeniu rzucił się z przekleństwem na łóżko.
— Wstydziłbyś się, stary — mówił drwiąco Kulas — czemu klniesz tak szkaradnie? Coby to powiedział ksiądz pleban, gdyby cię usłyszał?
— Przecież tobie nigdy nic złego nie zrobiłem, za co więc minie dręczysz?
— Naprzód za to, że łajałeś Puhaczkę. A potem chciałeś tu zostać — prowadzić święte życie z wieśniakami.
— Co tam, lubisz śmiać się, pożartować... to właściwe twojemu wiekowi; nie gniewam się, — rzekł Bakałarz wesoło, chcąc uspokoić i udobruchać Kulasa; — ale lepiejbyś zrobił, gdybyś pamiętał, co ci powiedziała Puhaczka, którą tak kochasz: masz wszystko obejrzeć i wziąć odciski z zamków. Tak, tak; tu jest interes do zrobienia. A chociażby nawet nie było co kraść, wrócę tu z Puhaczką, żeby się zemścić, — rzekł bandyta głosem drżącym ze wściekłości i nienawiści; — bo pewny jestem, że moja żona namówiła tego przeklętego Rudolfa, a on mnie oślepił i zostawił na lada czyjej łasce, takiej Puhaczki, takiego jak ty, bębna. Nie mogę się na nim zemścić, zemszczę się przynajmniej na mojej żonie.
— Co, stary? chciałbyś mieć żonę w swojem ręku? a ona tylko o dziesięć kroków od ciebie; to mi zmartwienie! Żebym chciał, zaprowadziłbym cię do drzwi jej pokoju, bo ja wiem gdzie jej pokój. Wiem wiem, wiem, — — dodał Kulas, śpiewając podług swego zwyczaju.
— Wiesz, gdzie jej pokój? — krzyknął Bakałarz z dziką radością — wiesz?
— Wiem, wiem, doskonale wiem — podśpiewywał Kulas.
— Kto ci to powiedział? — zawołał bandyta, wstając mimowolnie. — Kłamiesz, kłamiesz! skądbyś to wszystko wiedział?
— Choć-em kulawy, alem nie głupi. Tylko co przyszło mi do głowy nagadać staremu wieśniakowi, że w nocy miewasz konwulsje i pytałem go, gdziebym mógł się udać o pomoc. Powiedział mi, że w takim razie mogę obudzić parobka i kucharkę, i wskazał, gdzie sypiają — jedno na dole, drugie na górze obok twojej żony! twojej żony! twojej żony!
Po długiem milczeniu Bakałarz powiedział mu spokojnie, ze szczerem i strasznem postanowieniem:
— Słuchaj, sprzykrzyło mi się życie. Przed chwilą, tak, wyznaję, zabłysła mi nadzieja, po której los mój wydaje mi się jeszcze okropniejszy: kajdany, galery, gilotyna, są niczem, obok tego, co cierpię, a ja zawsze tak będę musiał cierpieć. Zaprowadź mnie do mojej żony; mam swój nóż, zabiję ją, potem i mnie zabiją, ale mi wszystko jedno — nienawiść mnie dusi — zemszczę się, to mi ulży. Słuchaj, gdybyś wiedział, jak cierpię, zlitowałbyś się nade mną. Teraz zdaje mi się, że głowa pęknie.
Przez chwilę gotów był odebrać sobie życie; gdyby miał w ręku nabity pistolet, nie wahałby się zapewne. Sięgnął do kieszeni, wyjął swój długi nóż, otworzył go i podniósł, żeby się przebić. Ale jakkolwiek szybkie były te poruszenia, rozwaga, bojaźń, przywiązanie do życia przemogły. Mordercy zabrakło odwagi. Kulas, który uważnie śledził jego ruchy, zawołał z szyderstwem:
— Chłopcze, będzie pojedynek!
Bakałarz z bojaźni utracenia rozumu przy nowym i próżnym wybuchu gniewu, nie chciał słyszeć, że tak powiem, obelg Kulasa, bezczelnie szydzącego z tchórzostwa zabójcy, co nie śmiał na siebie samego podnieść ręki. Rzekł prawie błagalnym głosem:
— O, zaprowadź mnie do drzwi mojej żony, weź co chcesz z jej pokoju, a potem uciekaj i zostaw mnie samego, jeżeli chcesz, zwołaj nawet ludzi! Pochwycą mnie, może zabiją na miejscu, lepiej! umrę pomszczony, kiedy sam nie mam odwagi się zabić!
— Aha! rozumiem, mam cię zaprowadzić do drzwi, a potem do łóżka, a potem m am ci wskazać, gdzie uderzyć, albo ci jeszcze rękę pokierować? Chcesz mnie zabićtrzonkiem twego noża, stary zbrodniarzu; wprzód mnie zabijesz, nim cię zaprowadzę do żony.
— Nie chcesz?
Kulas milczał. Pocichu, boso, przyczołgał się do Bakałarza, siedzącego na łóżku z nożem w ręku, potem z dziwną szybkością i zręcznością wyrwał go i jednym skokiem rzucił się na drugą stronę pokoju.
— Nóż! nóż! — krzyknął bandyta, wyciągając ręce.
— Nie oddam, boś gotów jutro rano widzieć się z twoją żoną i rzucić się na nią, żeby ją zabić, bo sprzykrzyło ci się życie, jak powiadasz, a jesteś taki tchórz, że nie śmiesz sam go sobie odebrać.
Bakałarz z głuchym jękiem wyciągnął ręce i skutkiem uderzenia krwi do głowy padł na podłogę, twarzą do ziemi. Leżał bez ruchu.
— Znana sztuka, stary lisie! — rzekł Kulas, — chcesz, żebym się do ciebie zbliżył, a tybyś mnie pięknie oporządził. Jak się wyleżysz, sam wstaniesz. — Z bojaźni, żeby Bakałarz omackiem do niego nie trafił, postanowił nie spać; usiadł więc na stołku z oczami wlepionemi w leżącego bandytę, przekonany, że to tylko zasadzka i że życiu złoczyńcy nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Tak siedząc, dla zabawy wyjął z kieszeni jedwabną, czerwoną sakiewkę i zwolna, pożerając chciwym wzrokiem złoto, przeliczał siedemnaście luidorów. Czytelnicy pamiętają zapewne, że Kulas wychodził od szarlatana, a gdy spostrzegł sakiewkę markizy, udał, że pada, trącił ją i wydarł jej z ręki woreczek. Po przeliczeniu złota, gdy usłyszał, że już się wszystko uciszyło na folwarku, wyszedł boso, pomału, ciągle podsłuchując, odcisnął na wosku zamki czterech drzwi, które się otwierały na korytarz. Gdyby go kto spotkał, przygotowany był powiedzieć, że idzie szukać pomocy dla ojca. Wrócił i znalazł Bakałarza leżącego jeszcze na ziemi.
Przypadek wybawił go od śmierci. Skutkiem uderzenia krew rzuciła mu się obficie nosem i to go zapewne ocaliło. Potem wpadł w gorączkowe odrętwienie i wtedy miał sen, straszny...
Widział Rudolfa w domu przy Wdowiej Alei. Znana mu sala, w której go ukarano. Rudolf siedzi przy stale, na którym są papiery Bakałarza i krzyżyk z lazurowego kamienia. Twarz Rudolfa jest zasmucona, poważna. Po prawej stronie stoi murzyn Dawid, milczący, nieruchomy; po lewej Szuryner patrzy ze strachem na tę scenę. Bakałarz już nie jest ślepy, lecz widzi wszystko, jak przez krew. Wszystkie przedmioty wydają mu się czerwone. Jak ptak drapieżny, co, krążąc nad zdobyczą, zabija ją wzrokiem, nim się na nią rzuci, tak nad Bakałarzem unosi się olbrzymi puhacz z obrzydłą twarzą Puhaczki i wlepia w niego okrągłe, zielonawe, błyszczące oko. Nieruchome to wpatrywanie się tłoczy mu pierś ogromnym ciężarem.
Jak wzrok pomału nawyka do ciemności i rozpoznaje przedmioty dotąd niedostrzeżone, tak i Bakałarz teraz dopiero widzi, że wielkie jezioro krwi przedziela go od stołu, przy którym siedzi Rudolf. Bakałarz widzi odbitą w niem swoją twarz. Lecz wkrótce obraz ten niknie, bo fale krwi zaczynają się wznosić. Wśród mgły Bakałarz widzi blade widma, ofiary morderstw przez siebie popełnionych. Widzi trupa starca, siedzącego na krześle. Morderca chce wyrwać nóż z trupa, nie może. Podwaja wysiłek; napróżno. Chce porzucić trupa wraz z nożem, ale ręka zbójcy przyrosła do trzonka, tak, jak żelazo spoiło się z trupom. Tylko puhacz bije skrzydłami i krzyczy: „To bogacz z ulicy Roule. Pierwsze twoje zabójstwo! Morderco! Morderco! Morderco!“ Mgła, na chwilę ciemna, znowu rzednieje i widać nowe widmo...
Świta ranek, niebo pochmurne. Człowiek, ubrany jak zwykli handlarze bydłem, leży zabity, na brzegu drogi. A puhacz bije skrzydłami, przedrzeźnia grobowe jęki ofiary i woła: „To wolarz z Poissy. Morderco! Morderco! Morderco!“ Podziemne echa głośno powtarzają złowieszczy śmiech puhacza, który stopniowo ginie we wnętrzu ziemi. Na ten hałas, dwa duże, czarne psy wlepiają w Bakałarza oczy błyszczące, jak rozżarzone węgle i kręcą się koło niego z nadzwyczajną szybkością. Teraz mgła zamienia się na zielonawą, przejrzystą; rzekłbyś pionowe przecięcie kanału pełnego wody.
Najprzód widać na dnie kanału mnóstwo robaków, zwykle niedostrzegalnych, lecz tu, powiększone jak w mikroskopie, przybierają rozmiary olbrzymie w porównaniu z rzeczywistą swoją wielkością. Nie jest to już błoto, lecz żywa masa, która się rusza, łazi, szemrze. Wtem Bakałarz słyszy, że ciężkie ciało wpada w wodę, i bryzgi twarz mu skropiły. W zmąconej wodzie widzi, jak kobieta szybko, idzie na dno, i daremnie usiłuje wydobyć się na wierzch. Potem słyszy straszny krzyk.
Ten krzyk rozpaczy kończy się głuchem chrapaniem duszenia i kobieta powtórnie opadła na dno. Puhacz, ciągle unoszący się nad Bakałarzem, przedrzeźnia konwulsyjny krzyk tonącej, jak przedrzeźniał jęki wolarza.
Choć zbójca daleki jest od trupa, słyszy ciągle chrapanie duszącej się kobiety, a puhacz bije skrzydłami, śmieje się i krzyczy: — Kobieta utopiona w kanale Saint-Martin! Morderco! Morderco! Morderco! Echa podziemne odpowiadają mu, lecz nie giną wewnątrz ziemi, owszem, zbliżają się coraz głośniejsze, donośne. — Widmo znika.
Jezioro krwi, za którem Bakałarz ciągłe widzi Rudolfa, czernieje, potem czerwieni, się i przybiera kolor płomienny, jak topniejący metal. A na tej palącej lawie, której odblask pożera go i trawi, przesuwają się ogromne czarne widma jego ofiar: Latarnia czarnoksięska zgryzot sumienia! Sumienia! Sumienia! — krzyczy puhacz, bije skrzydłami i śmieje się złowieszczo.
Po chwili rozległa się donośny, uroczysty głos Rudolfa! Bakałarz drży, strachem zdjęty. Głos mówi, on słucha, Rudolf nie mówi z gniewem, lecz ze smutkiem i współczuciem. „Biedny nędzniku, jeszcze nie wybiła dla ciebie godzina skruchy, i Bóg tylko wie, kiedy nadejdzie. Jeszcze nie jesteś ukarany za wszystkie zbrodnie. Pożera cię pragnienie zbrodni, a nie możesz go ugasić“.
Głos Rudolfa się zmienił. Umilkł na chwilę, jakby wzruszenie i przestrach nie dały mu mówić. Bakałarz czuł, że włosy na głowie mu powstają. Cóż to za los, nad którym się nawet kat jego litował? — „Los, który cię czeka, tak jest straszny, dodał Rudolf, że mógłbyś nim odpokutować za zbrodnie wszystkich ludzi; najstraszniejsza zemsta nie zdoła wymyślić okropniejszej kary. Biada! biada ci! Będziesz wiedział, jaki los cię czeka i nic cię od niego nie zdoła uchronić. Poznaj przyszłość“.
Zdawało się Bakałarzowi, że ma wzrok przywrócony. Otworzył oczy, zobaczył.

Lecz to, co zobaczył, takim go strachem przejęło, że krzyknął przeraźliwie i ze snu się obudził.

XLIII.
LIST. — DAWNA ZNAJOMOŚĆ.

Dziewiąta biła na zegarze, kiedy pani George weszła cicho do pokoju Marji. Sen młodej dziewczyny był tak lekki, że się obudziła. Promienie zimowego słońca rzucały jaskrawe światło na pokój i lekko rumieniły blade lica Marji.
— Cóż, moje dziecię, — rzekła pani George, siadając ma łóżku Marji i całując ją w czoło, — jakże się dziś czujesz?
— Lepiej, dziękuję pani.
— Czy nie zbudzili cię dziś bardzo rano?
— Nie.
— Tam lepiej. Biedny ślepy z synem, którym wczoraj dano nocleg na folwarku, chcieli wyjść o świcie; bałam się, żeby cię nie przebudził hałas przy otwieraniu bramy.
— Biedni! czemu tak wcześnie wyszli?
— Nie wiem; wczoraj wieczór, gdy ci się lepiej zrobiło, zeszłam do kuchni, żeby ich zobaczyć, ale obaj byli tak znużeni, że już poszli na spoczynek. Lecz widzę, że źle spałaś, oczy masz jeszcze czerwone.
— Prawda, i miałam sny okropne. Śniła mi się kobieta, co mnie męczyła w dzieciństwie; zbudziłam się z przestrachu.
I Marja rzuciła się na szyję przybranej matki i twarz ukryła na jej łonie.
— Co ci jest, Marjo? przestraszasz mnie.
— Daruj mi, pani; nie wiem dlaczego od dwóch dni serce mi się ściska. Mimowolnie zalewam się łzami, mam czarne przeczucia... zdaje mi się, że mnie jakieś nieszczęście spotka.
Pani George chciała uspokoić Marję, gdy wtem Klaudyna zapukała do drzwi i weszła do pokoju.
— Czego chcesz?
— Piotr przyjechał z Arnouville kabrjoletem pani Dubreuil i przywiózł bardzo pilny list do pani.
Pani George przeczytała głośno, co następuje:
„Kochana pani George, jeżeli chcesz wyświadczyć mi wielką przysługę i wybawić mnie z kłopotu, przyjeżdżaj zaraz do mnie. Nie wiem sama, co robić; mój mąż pojechał do Pontoise z wełną; w tobie tylko i w Marji mam nadzieję; Klara ściska swoją kochaną siostrę i czeka jej z niecierpliwością. Przyjeżdżaj na jedenastą na śniadanie. Szczera przyjaciółka.

Dubreuil“.

— Co to może być? — rzekła pani George do Marji.
— Czy pojadę z panią? — spytała Marja.
— Lepiej możebyś zrobiła, zostając w domu, bo dziś bardzo zimno. Ale rozerwiesz się w Arnouville; okryj się dobrze, a przyjażdżka pójdzie ci na zdrowie.
W pół godziny po tej rozmowie pani George z Marją Wsiadły do dużego kabrjoletu, jakich zwykle używają w okolicach Paryża; powóz ten zaprzężony w jednego silnego konia, szybko toczył się po miękkiej drodze, wiodącej od Bouquevall do Arnouville. Trzask bicza oznajmił przybycie Marji i pani George; przy wysiadaniu z kabrjoletu, pani Dubreuil z córką wesoło i serdecznie powitały oczekiwanych gości.
Kiedy Klara rzuciła się na szyję Marji, ta spostrzegła ze zdziwieniem, że panna Dubreuil, zamiast dawnego ubioru, nosi ubiór wieśniaczki.
— Jakto? i ty, Klaro, przebrałaś się po wiejsku? całując ją spytała pani George.

— Wszak ona we wszystkiem musi naśladować swoją siostrę Marję — odpowiedziała pani Dubreuil.
Zaraz po wejściu do sali, Klara posadziła Marję przy sobie, dała jej najlepsze miejsce przy kominku, usługiwała, brała ją za ręce, ściskała, nazywając niedobrą siostrzyczką, nakoniec wymawiała jej łagodnie, że tak rzadko bywa.
— Cóż się więc stało kochanej pani? — rzekła pani George — i w czem mogę jej usłużyć?
— O! w wielu rzeczach. Pani zapewne wie, że folwark ten jest wyłączną własnością księżny de Luicenay. Otóż samej księżnie, albo jej pierwszej pokojowej opłacamy dzierżawę. Księżna tak jest dobra, choć nieco żywa, że aż miło mieć z nią interesa i mój mąż i ja skoczylibyśmy dla niej w ogień. Jednakże dopiero od roku księżna zaczęła w terminie upominać się o ratę; dawniej zdawałoby się, że nigdy nie potrzebuje pieniędzy, teraz zupełnie co innego. Otóż wczoraj odbieram przez umyślnego posłańca taki list od księżnej:
„Kochana pani Dubreuil, trzeba koniecznie urządzić pawilonik w ogrodzie, żeby można się do niego wyprowadzać pojutrze wieczorem; każ wnieść potrzebne sprzęty, daj dywany, firanki, i. t. d. Słowem, postaraj się, żeby niczego nie brakowało, urządź mi tam mieszkanko comfortoble. Bywaj zdrowa, kochana pani, uściskaj moją chrzestną córkę i przyjmij zapewnienie mego szacunku.

Noirmont de Lucenay“.

P. S. Z mieszkania tęgo będzie korzystać miły mi wielce gość, któremu radabym ofiarować najserdeczniejszą gościnność.

N. d. L...

Księżna chce, żeby pawilon był o, ile można comfortable, dlatego właśnie zaprosiłam panią; obie z Klarą męczyłyśmy się nad tem słowem i nie mogłyśmy go zrozumieć.
— Bogu dzięki mogę pani wytłumaczyć tę wielką zagadkę, — rzekła, pani George z uśmiechem; — tutaj comfortable znaczy pokój wygodny, dobrze urządzony, ciepły, gdzieby jednem słowem niczego nie brakowało.
— Mamo — odezwała się Klara, — weź meble z mego pokoju, a ja tymczasem pojadę na parę dni do Bouqueval do Marji.
— Z twego pokoju? alboż one takie piękne, — rzekła pani Dubreuil — czy twoje meble są dosyć comfortable, jak pisze księżna! Mój Boże! jakichto teraz słów nie wymyślą!
— Więc w pawilonie zwykle nikt nie mieszka? — spytała pani George.
— Nikt, nigdy! jest to biały domek na końcu ogrodu. Nieboszczyk książę kazał go wybudować dla córki, kiedy jeszcze była panną; gdy przyjeżdżała na folwark z księciem, tam stawała. Są w nim trzy pokoje. Księżna od czasu jak wyszła zamąż, dwa razy tylko była tutaj; już temu dobre sześć lat, przyjechała konno...
— A jabym tak zrobiła na pani miejscu; teraz godzina jedenasta, posłałabym do Paryża kogo rozgarniętego.
— Naszego ekonoma, on do tego jedyny.
— Wyśmienicie! za dwie godziny najdalej będzie w Paryżu; pójdzie do którego z lepszych tapicerów, i odda mu spis, który ułożę, gdy zobaczę, czego jeszcze brak w pawilonie.
— O tak! mniejsza o pieniądze, bylem uczyniła zadość woli księżny — Powie mu tedy, że za jakąkolwiek bądź cenę, wszystko co napisane ma dostawić dziś wieczór, albo chociaż w nocy i przysłać kilku chłopców tapicerskich dla urządzenia.
— Ach, kochana pani George, wybawiłaś mnie z wielkiego kłopotu, nigdybym o tem nie była pomyślała. Lecz bądź dobra i zrób spis, żeby pawilon był...
— Comfortable? bardzo chętnie.
Wtem weszła służąca oznajmiając, że podano śniadanie.
— Zaraz przyjdziemy, — rzekła pani George, — tylko spiszę czego trzeba.
— Proszę pani, — odezwała się znowu służąca, — przyjechała także mleczarka ze Stains.
— Biedna kobieta! — rzekła pani Dubreuil z litością.
— Wieśniaczka z pobliskiej wioski Stains; dawniej miała cztery krowy i co rano woziła mleko do Paryża. Mąż jej, kowal, pojechał niedawno do Paryża po żelazo i umówił się, że przyjdzie po nią na róg ulicy, gdzie zawsze sprzedawała mleko. Na nieszczęście, ta kobieta obrała sobie jakiś niegodziwy kąt w najgorszej części miasta. Mąż, wracając, zastał ją kłócącą się z pijakami. Kowal ujął się za żoną, tamci do niego skoczyli, on chciał się bronić, ale w zamieszaniu pchnięty nożem, padł zabity.
— Co za — okropność! — zawołała pani George — czy schwytano mordercę?
— Nie; wśród zgiełku potrafił umknąć; ale biedna wdowa powiada, że go pozna, bo go często widywała w tej części miasta z innymi towarzyszami; dotąd jednak nie zdołano go odkryć. Ma troje dzieci, a najstarsze ledwie skończyło lat dwanaście; właśnie potrzebowałam kobiety do krów, przyjęłam ją więc i teraz przyszła objąć służbę.
— Nie dziwi mnie litość pani, — rzekła pani George siadając przy stoliku. — Nie tracąc czasu zabieram się do spisu, bo na czwartą muśliny wrócić do Bouqueval.
— Na czwartą! cóż tak pilnego? — zapytała pani Dubreuil.
— Marja o piątej musi iść na plebanję.
— O, jeżeli do księdza Laporte, to rzecz święta, — odpowiedziała pani Dubreuil.
Pani George wzięła się do pisania, pani Dubreuil wyszła jednemi drzwiami, drugiemi zaś Klara i Marja ze służącą, która doniosła o przybyciu mleczarki ze Stains.
— Zobaczysz, Marjo,tę biedną kobietę, — rzekła Klara. — Ile to ludzi nieszczęśliwych! Nieprawda, Marjo?
— O tak, — odpowiedziała Marja wzdychając roztargniona; — są ludzie bardzo nieszczęśliwi; masz pani słuszność.
— A co to znowu? — zawołała Klara, tupiąc nogą z niecierpliwości, — znowu nazywasz mnie panią; chyba się na mnie gniewasz?
— Ja? mój Boże!
— Dlaczego więc mówisz mi pani?
— Wybacz, Klaro! byłam roztargniona.
— Roztargniona, — rzekła smutnie Klara. — Wiesz Marjo, że zaczynasz myśleć, iż jesteś dumna.
Marja jak śmierć zbladła i nic nie odpowiedziała.
Dziewczęta pośpieszyły na podwórze, gdzie oczekiwała nieszczęsna wdowa.

Na widok Marji, kobieta krzyknęła z gniewu i przerażenia. Była to mleczarka, która sprzedawała Gualezie mleko, kiedy ta mieszkała w Cite.

XLIV.
MLECZARKA.

Pod szopą stał wózek zaprzężony w jednego osła na nim mieścił się cały majątek biednej wdowy, dwunastoletni chłopiec, przy pomocy dwojga młodszych dzieci, zdejmował z wózka rzeczy, Mleczarka, spostrzegłszy Marję, najprzód krzyknęła ze strachu; lecz wkrótce boleść, oburzenie, gniew, odmalowały się na jej twarzy; rzuciła się na Marję, schwyciła ją i krzyknęła pokazując ludziom folwarcznym:
— Oto nędznica, co zna mordercę mego męża, widziałam ze dwadzieścia razy jak rozmawiała z zabójcą! kiedy sprzedawałam mleko w Cite, ona codzień brała u mnie mleko; musi znać nazwisko zabójcy; ona, jak wszystkie jej podobne, należy do bandy tych łotrów. Nie wymkniesz mi się, włóczęgo. — Schwyciła drugą rękę Marji, która drżąca, zmieszana, chciała uciekać.
Klara osłupiała na taką napaść, zawołała na nią:
— Chyba rozum straciłaś, zmartwienie cię obłąkało! Albo mylisz się...
— Ja się mylę? — rzekła mleczarka z gorzką ironją. — Widzicie, jak nędznica zbladła. Sąd cię zmusi do mówienia; nie wymkniesz się z mojej ręki.
— Zuchwała kobieto! — krzyknęła Klara, — idź precz! Jak śmiesz mówić tak do mojej przyjaciółki, mojej siostry!
— Siostra pani! chyba panna sama oszalałaś! Pani siostra, ona? dziewczyna z ulicy, co przez sześć miesięcy włóczyła się w Cite.
Wieśniacy zaczęli szemrać przeciw Maryi; wzięli stronę mleczarki, a nieszczęście jej obudziło w nich współczucie. Troje dzieci, usłyszawszy głośny krzyk matki, przybiegło do niej i krzyknęło z płaczem, nie wiedząc o co chodzi. Klara, przestraszona groźną prawie postawą folwarcznych ludzi, rzekła do nich wzruszonym głosem:
— Wyprowadźcie stąd tę kobietę; powtarzam, że ją smutek obłąkał. Marjo, daruj jej, sama nie wie co mówi.
Lecz Marja blada, ze spuszczonemi oczami stała niema, i wcale nie usiłowała wyrywać się z silnych rąk mleczarki. Nikt się nie ruszył dla wypełnienia rozkazów Klary; nawet jeden z wieśniaków śmiał powiedzieć:
— Ale, proszę panny, jeżeli to uliczna dziewczyna i jeszcze zna zabójcę męża tej biednej kobiety, to trzeba ją zaprowadzić do mera.
— Powiadam ci, że noga twoja nie postanie więcej na folwarku, — rzekła Klara do mleczarki, — jeżeli natychmiast nie przeprosisz mojej przyjaciółki.
— Panna mnie wypędzasz! Dobrze, — odpowiedziała wdowa z goryczą. — Biedne sieroty, — dodała, całując dzieci, — włóżcie znowu rzeczy na wózek, pojedziemy gdzieindziej szukać chleba, Bóg się nad mami zlituje; lecz przynajmniej ta nędznica pójdzie z nami do mera i wyjawi zabójcę mego męża, wszak ona zna całą ich bandę Chociaż panna jesteś bogata — dodała, patrząc zuchwale na Klarę — chociaż panna utrzymuje przyjaźń z takiemi dziewkami, nie należałoby jednak tak źle obchodzić się z biednymi ludźmi.
— Prawda, — rzekł jeden z Ludzi, — mleczarka dobrze mówi.
— Biedna kobieta!
— Nie można jej nie bronić, nie poszukiwać zabójców!
— Nie można wyganiać uczciwej kobiety, matki z dziećmi, dla takiej nędznicy!
Szemrania zaczęły być coraz groźniejsze, kiedy Klara zawołała: Dzięki Bogu! mama idzie! Jakoż pani Dubreuil, wróciła z pawilonu.
— Mamo! — zawołała Klara, — broń moją siostrę od obelg tej kobiety! (i wskazała na wdowę).
— Co się tu stało? — zapytała pani Dubreuil, oglądając się z niepokojem, spostrzegłszy pomięszanie i bladość Marji.
— Pani będzie sprawiedliwsza, — szemrali wieśniacy.
— Ja panią szanuję i wdzięczna jestem za pani dobroć — rzekła wdowa, puszczając Marję. — Ale nim mnie pani wypędzi z dziećmi, niech się pani sama zapyta tej nędznicy, czy prawdę mówię, nie będzie śmiała zaprzeczyć, że ją znam i że ona mnie także zna.
— Słyszysz Marjo, co mówi ta kobieta? — zapytała pani Dubreuil do najwyższego stopnia zdziwiona.
— Wszak się nazywasz Gualeza? — krzyknęła wdowa.
— Tak; — odpowiedziała biedna głosem cichym, zmienionym i nie patrząc na panią Dubreuil. — Tak mnie nazywano.
— Widzicie! — wołali z gniewem wieśniacy — przyznaje się.
— Niech dalej odpowiada, — rzekła wdowa — a wyzna jeszcze, że była w publicznym domu, na ulicy Grochowej w Cite; że kupowała ode mnie codzień mleko, i że nieraz przy mnie nawet rozmawiała z zabójcą mego męża. Ona go zna dobrze, niezawodnie; młody, blady, z długiemi włosami, zawsze z fajką w zębach, w czapce i w bluzie; musi wiedzieć, jak się nazywa. Czy nieprawda? odpowiedz, nędznico?
— Prawda — odpowiedziała nieszczęsna, udręczona dziewica.
Pani Dubreuil z początku osłupiała na takie odkrycie, stwierdzone ostatniemi słowami Marji; potem, odsunęła się ze wstrętem i odrazą, przyciągnęła do siebie nagle i gwałtownie Klarę.
— Ach! co za niegodziwość! co za hańba! Klaro! nie zbliżaj się do tej nędznicy. Lecz jakim sposobem pani George mogła ją trzymać u siebie! jak mogła mi ją przedstawić i pozwolić, żeby moja córka... O Boże! nie wierzę moim oczom.! Ale nie, nie, niepodobna, żeby pani George coś podobnego zrobiła! I ją pewnie oszukano jak nas! inaczej... byłaby to z jej strony największa niegodziwość!
Przestraszonej, zmartwionej tym wypadkiem Klarze zdawało się, że to sen.
— Chodź, chodź, moja córko, — rzekła pani Dubreuil do Klary. — Potem zwracając się do Marji, dodała: — A ciebie, niegodna, Bóg skarze za podłe oszukaństwo! Śmiałaś pozwolić mojej córce, żeby cię nazywała siostrą, przyjaciółką! Siostrą! ciebie... najnikczemniejszy wyrzutku społeczeństwa! Co za bezczelność! Śmiałaś się wcisnąć do towarzystwa uczciwych ludzi, a może powinnabyś iść z podobnemi tobie do więzienia, tam twoje miejsce!
— Tak, tak, — zawołali wieśniacy — do więzienia z nią! wszak zna mordercę!
— A ciebie, dobra kobieto — rzekła pani Dubreuil do mleczarki, — nietylko nie wypędzę, ale cię wynagrodzę za to, żeś mi otworzyła oczy na to podłe stworzenie.
— To mi słuszne, nasza pani jest sprawiedliwa, — mówili wieśniacy.
— Chodź, Klaro, — dodała pani Dubreuil.
— Ach, mamo — rzekła Klara do matki, która ją chciała odprowadzić, — nie wiem,, co to wszystko znaczy. Może być, że Marja zawiniła, kiedy ty tak mówisz, ale patrz, patrz, ona prawie mdleje, przynajmniej zlituj się nad nią.
— O, panno Klaro, jesteś dobra, przebacz mi. Chciej wierzyć, że przeciw mojej woli zwodziłam panią, często to sobie wyrzucałam, — rzekła Gualeza, spoglądając ma swą opiekunkę z niewypowiedzianą wdzięcznością.
— Mamo droga! czyliż nie masz litości! — zawołała Klara rozdzierającym głosem.
— Litości nad nią? nie wiesz co mówisz. Gdyby nie to, że pani George zaraz nas od miej uwolni, kazałabym ją jak zapowietrzoną za bramę wyrzucić, — odpowiedziała surowo pani Dubreuil . I odeszła z córką, która jeszcze raz się obróciła do Gualezy i rzekła:
— Marjo! siostro! nie wiem, o co cię obwiniają, alem pewna, że jesteś niewinna i zawsze cię będę kochać.
Pani Dubreuil odeszła z Klarą. Gualeza została sama, otoczona groźnym tłumem. Mimo wyrzutów i gniewu pani Dubreuil, Marja spodziewała się, że wszystko skończy się spokojnie, dopóki widziała koło siebie dzierżawczynię i jej córkę Klarę. Lecz gdy obie odeszły, kiedy została sama, na łasce wieśniaków, sił jej zabrakło; musiała oprzeć się o głębokie koryto do pojenia koni. Położenie nieszczęśliwej godne było litości. Gniew, groźby, krzyki otaczających wieśniaków, coraz wzrastały. Oparta o brzeg kamiennego koryta, z głową opuszczoną i zakrytą rękoma, nieruchoma, mdlejąca, Gualeza była smutnym obrazem rezygnacji i boleści.
O kilka kroków dalej, wdowa po zabitym triumfując i jeszcze bardziej rozjątrzona przeciwko Marji, pokazywała ją dzieciom i wieśniakom z nienawiścią i wzgardą. Ludzie folwarczni, stojący naokoło, nie ukrywali swoich uczuć; surowe ich twarze wyrażały oburzenie, gniew; najbardziej zaś zagniewane i oburzone były kobiety.
— Zaprowadzić ją do mera! — zawołał jeden.
— Tak tak, a jak nie pójdzie dobrowolnie to ją poprosimy.
— I to śmie ubierać się jak i drugie uczciwe dziewczęta, — rzekła jedna z najbrzydszych wieśniaczek.
— A takie niewiniątko udaje, — dodała inna.
— Ale póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie — Będziesz ty inaczej śpiewać i wydasz mordercę! — krzyczała wdowa. — Wszyscy jesteście z jednej bandy. Zdaje mi się nawet, że i ty z nimi byłaś.
— Ależ, pani, już od dwóch miesięcy mieszkam w Bouqueval, nie mogłam być świadkiem nieszczęścia, o którem mówisz i...
Groźne wrzaski zagłuszyły drżący jej głos.
— Poprowadźmy ją do mera! tam się wytłumaczy.
— Dalej, piękna panno! ruszaj! żwawo!
I rozdrażniony tłum otaczał Gualezę, która, złożywszy ręce na piersi, oglądała się zalękniona, błagając spojrzeniem o pomoc.
— O! próżno szukasz, — krzyczała mleczarka — panny Klary już mienia, niema cię kto bronić; nie uwolnisz się z rąk naszych.
Wieśniacy, uniesieni raczej głupotą niżeli złością, jątrzyli się, pobudzali wzajemnie, i gniew ich wzrastał w miarę obelg i gróźb, miotanych na Marję.
Gualeza, oparta o brzeg koryta, w obawie, żeby jej nie strącono do wody, zawołała głosem błagalnym, wyciągając ręce do wieśniaków:
— Boże! czego chcecie ode mnie? Zlitujcie się.
Lecz mleczarka coraz bardziej zbliżała się, machając rękami tak, że pięściami dotykała prawie twarzy Gualezy: dziewczyna zawołała cofając się:
— Nie przybliżaj się pani tak bardzo... wtrącisz mię w wodę.
Te słowa obudziły w wieśniakach myśl okrutną; najzagorzalsi, aby wyprawić jednę z owych krotochwil wiejskich, których ofiary zwykle ledwo żywe zostają na miejscu, krzyknęli:
— Skąpać ją! spławić! sprawmy jej kąpiel.
— Dobrze, dobrze... do wody ją... do wody! — wołano zewsząd ze śmiechem i oklaskami najwyższej radości.
— Tak, tak! skąpać! nie umrze... nic jej nie będzie.
— To ją oduczy mieszać się między uczciwych ludzi.
Na te dzikie krzyki, na te okrutne szyderstwa, na widok rozjątrzonych ludzi, którzy zbliżali się, żeby ją porwać, Guazela pomyślała, że przyszła jej ostatnia godzina. Nie wymówiła więcej ani słowa, nie skarżyła się, lecz osunęła się na kolana, złożyła pobożnie ręce, zamknęła oczy, modliła się i czekała.
Wieśniacy, zdziwieni jej postawą i milczącą powolnością, wstrzymali się z wykonaniem dzikiego zamiaru; lecz kobiety wymawiały im słabość, zaczęli więc znowu krzyczeć dla dodania sobie odwagi. Dwóch schwyciło Marję, gdy wtem odezwał się głos wzruszony, drżący:
— Stójcie!
W tejże chwili pani George przedarła się przez środek tłumu, przystąpiła do klęczącej Gualezy, wzięła ją w swoje objęcia i podniosła z ziemi mówiąc:
— Wstań, moje dziecię! wstań, kochana córko! tylko przed Bogiem się klęka.
Ton i postawa pani George były tak śmiałe, tak nakazujące, że tłum cofnął się i stał w milczeniu. Twarz pani George, zwykle bladą, okrył rumieniec oburzenia. Rzuciła na wieśniaków śmiałym okiem i rzekła głośno i groźnie:
— Nędzni! czy wam nie wstyd dręczyć to nieszczęśliwe dziecko?
— Cóż wielkiego? wszakże ona jest...
— Moja córka! — zawołała pani Goerge, przerywając im. — Ksiądz Laporte, którego wszyscy błogosławią i szanują, kocha ją i jest jej opiekunem, a tych, których on kocha, wszyscy powinni szanować.
Te proste słowa nakazały wieśniakom milczenie. Pani George wołała:
— Choćby ta nieszczęśliwa dziewczyna była ostatnią z kobiet, wasze postępowanie zawsze jest ohydne. Za co ją chcecie karać? jakiem prawem? jaką macie do tego władzę? żeście mocniejsi? Chodź, Marjo, chodź, kochane dziecię. — I pani George wzięła Marję pod rękę; zawstydzeni wieśniacy uznali dzikość swego postępku i usunęli się z uszanowaniem.
Tylko wdowia zastąpiła pani George drogę i powiedziała jej śmiało:
— Ta dziewczyna stąd nie wyjdzie, póki nie złoży przed merem zeznania o zabójstwie mego męża.
— Marja mieszka u mnie na folwarku w Bouqueval, możesz o tem zawiadomić właściwy sąd a ja będę gotowa na jego rozkazy.

W kilka minut potem Piotr zajechał z kabrjoletem; pani George i Marja wsiadły i pojechały do domu. Przejeżdżając przed folwarkiem w Arnouville, widziały Klarę, jak za uchyloną firanką płakała i powiewając chustką żegnała Marję.

XLV.
ROZMOWA — PORWANIE.

— Co za wstyd dla mnie! jakie dla pani zmartwienie! — mówiła Marja, zostawszy sam na sam z panią George w pokoju bawialnym na folwarku Bouqueval. — Zapewne na zawsze poróżniłaś się z panią Dubreuil a wszystko z mojej przyczyny! Jutro wszyscy dowiedzą się o moim wstydzie, o mojej hańbie! Nie lękam się o siebie, ale... kto wie, może dobre imię Klary nazawsze zgubione, dlatego, że mnie nazywała towarzyszką, siostrą!
Pani George odpowiedziała po chwili namysłu:
— Niesłusznie, dziecię moje, robisz sobie tak bolesne wyrzuty: przeszłość twoja jest naganną, bardzo naganną... ale czyż przez szczery żal nie zasłużyłaś na opiekę czcigodnego naszego plebana? czyliż nie przez niego i przeze mnie zostałaś przedstawioną pani Dubreuil? czyliż dobremi przymiotami twemi nic zyskałaś jej przychylności? Kto, jeżeli nie ona sama żądała, żebyś Klarę nazywała siostrą?
— Ach, pani, ja nazawsze muszę zostać w położeniu fałszywem, nędznem i nie trzeba na to mocniejszego dowodu, jak to, że pani przez przywiązanie do mnie słusznie ukrywałaś moją przeszłość i że matka Klary niemniej słusznie za tęż samą przeszłość mną gardzi, O! umrę ze wstydu... nikomu w oczy nie będę śmiała spojrzeć!
— Nikomu? nawet mnie? Biedne dziecię, — rzekła pani George, zalewając się łzami. — Nabierz odwagi. Otaczają cię tu sami przyjaciele: cóż? dom ten będzie dla ciebie światem; czcigodny nasz pleban zbierze ludzi folwarcznych, którzy cię tak kochają, wyjawi im twoją przeszłość. I wierzaj mi, moja droga, słowa jego mają taką powagę, że to wyznanie ci nie zaszkodzi.
— Wierzę pani. Ufna w tę nadzieję, podtrzymywana przez ciebie i przez niego, zniosę wszystko bez szemrania.
— Obaczysz go za chwilę; nigdy rady jego nie były ci potrzebniejsze. Już wpół do piątej; wybieraj się na plebanję, moje dziecię. Napiszę do pana Rudolfa, donosząc mu o zdarzeniu w Arnouville i poszlę list przez umyślnego; potem i ja przyjdę na plebanję, bo koniecznie trzeba, żebyśmy wszyscy troje się porozumieli.
W parę minut później, Gualeza wyszła z folwarku na plebanję, drogą wiodącą przez parów, gdzie stosownie do umowy z dnia wczorajszego, Bakałarz i Kulas mieli czatować na nią ze swojemi wspólnikami. Słońce zachodziło; w pustej dolinie panowało milczenie. Marja zbliżała się do parowu, przez który wiodła droga do plebanji, gdy wtem wyszedł ku niej chromy chłopczyk.
— Zlituj się nade mną, maja dobra panienko, — rzekł błagalnym głosem, złożywszy ręce.
— Czego chcesz? — zapytała Gualeza troskliwie.
— Niestety, babka moja, bardzo stara, upadła niedaleko stąd, schodząc do parowu; lękam się, czy czasem nie złamała nogi. Nie mam dosyć siły, żeby jej pomóc wstać.
Gualeza, rozczulona, odpowiedziała:
— I ja nie mam wiele siły, moje dziecko, ale może zdołam pomóc ci podnieść babkę. Idźmy do miej.
— O! moja dobra pani! Bóg ci nagrodzi!
— Skądże jesteście? — spytała Marja idąc za Kulasem.
— Idziemy z Ecouen.
— A dokąd?
— Do poczciwego plebana, który mieszka na tamtym pagórku.
— Do księdza Laporte? I ja szłam właśnie do niego — rzekła Marja zagłębiając się coraz więcej w parów.
— Babuniu!.. już wracam, już idę, znalazłem osobę, co ci pomoże!... — krzyczał Kulas.
Nagle chłopiec stanął. Tętent galopu konia rozległ się na polu. — Znowu wszystko przepadło! — rzekł Kulas do siebie.
Droga skręcała o kilka sążni od miejsca, gdzie syn Czerwonego Jana znajdował się z Gualezą. Jeździec ukazał się na tym zakręcie; zatrzymał konia obok Marji. Wtedy słychać było kłus drugiego konia i po krótkiej chwili nadjechał służący w liberji.
W pierwszym jeźdźcu, brunecie bardzo przystojnym, Kulas poznał hrabiego Saint-Remy, który powszechnie był uważany za kochanka księżny de Lucenay.
— Ładna dziewczynko, — rzekł hrabia do Gualezy, której piękność go zastanowiła, — czy będziesz tak dobra wskazać mi drogę do wioski Arnouville?
Marja, spuszczając oczy przed ognistem i zuchwałem spojrzeniem młodego mężczyzny, odpowiedziała:
— Wyjechawszy z parowu, skręcisz pan pierwszą ścieżką na lewo; ścieżka ta prowadzi do alei wiśniowej, ciągnącej się aż do samej wioski.
— Dziękuję śliczna dziewczyno. Lepiej mnie objaśniłaś niż stara baba, którą spotkałem o kilka kroków stąd, leżącą pod drzewem; nie odpowiedziała mi nic i jęczała tylko. Nie powiesz mi czasem, czy łatwo znajdę we wiosce dom pani Dubreuil?
— Dom stoi przy alei, — odpowiedziała.
— Jeszcze raz dziękuję ci, panieneczko — zawołał Saint-Remy i puścił się w galop; za nim służący.
Marja, przypominając sobie nieznajomą osobę, dla której tak nagle z rozkazu pani de Lucenay wyporządzili oficynę, ani wątpiła, że młody i piękny jeździec jest tym spodziewanym gościem.
— Spieszmy się, moje dziecko; ten pan na koniu zabrał nam dużo czasu — rzekła Gualeza, przyśpieszając kroku, aby rychlej wyjść na zakręt drogi.
Zaledwie na nim stanęła, gdy czatująca Puhaczka rzuciła się na nią; jedną ręką schwyciła ją za gardło, drugą zaniknęła jej usta, a Kulas, przypadłszy do ziemi, przytrzymał Marję za nogi, tak, że się ruszyć nie mogła. W krótkiej chwili, jakiej trzeba było Bakałarzowi, żeby wyleźć z dziury, w którą się skrył i nadejść z płaszczem, jednooka baba poznała dawniejszą swoją ofiarę.
— Złodziejka Marysia! — krzyknęła zdziwiona. Potem dodała z dziką radością: — I znowu cię mam! czy sam djabeł mi cię nasyła? taki twój los, że rąk moich nie ujdziesz. Mam witryol w powozie, tym razem już twoja twarzyczka niechybnie z nim się spotka, bo mię nudzi ta twoja ładna twarzyczka. Dalej ślepy, bierz się do roboty.
Potężnemi rękoma Bakałarz schwycił Gualezę i nim zdołała krzyknąć, baba rzuciła jej płaszcz na głowę, i owinęła ze wszystkich stron. W mgnieniu oka Marja była związana i nie mogła ani ruszyć się, ani wołać na ratunek.
— Teraz, ślepaku, zabieraj ją, — rzekła Puhaczka. — He! he! to nawet nie tak ciężkie, jak szkatułka kobiety, utopionej w kanale Saint-Martin, nieprawda, stary? Zabieraj złodziejkę! Ot, tak, dobrze! — dodała Puhaczka, widząc bandytę biorącego Marję na ręce, jak biorą śpiące dziecko. Dalej, do powozu ruszajmy!
— A kto mnie zaprowadzi? — spytał ponuro Bakałarz, unosząc swą lekką zdobycz.
— Oto głowacz! o wszystkiem pamięta! — zawołała Puhaczka. I, odwinąwszy szal, zdjęła z wychudłej szyi czerwoną chustkę jedwabną, skręciła ją i rzekła do Bakałarza: — Rozdziaw jadaczkę, weź koniec tej chustki w zęby, ściśnij mocno. Kulas weźmie za drugi koniec, pójdziesz za nim. Chodź tu, bębnie!
Chłopak podskoczył, wziął za róg chustki i powiódł Bakałarza; tymczasem Puhaczka biegła naprzód, żeby uprzedzić Barbillona.

Po kilku minutach Gualeza już była w powozie Barbillona; mimo ciemności wieczora firanki karety spuszczono, i troje wspólników z ofiarą swoją pośpieszyli na równinę Saint-Denis, gdzie na nich czekał Tom.

XLVI.
MARKIZA D’HARVILLE.

Rozstajemy się z bohaterką naszej powieści w chwili, gdy jej grozi największe niebezpieczeństwo. O jej losie czytelnicy później się dowiedzą.
Czytelnik przypomina sobie, że w wilję dnia, w którym Puhaczka z Bakałarzem wykradli Gualezę, Rudolf ocalił markizę d’Harville od niewątpliwej prawie zguby, którą jej zgotowała zazdrość Sary. Pewien był, że Morelowie na czas niejaki mają zaspokojone swe potrzeby, dostawszy woreczek z pieniędzmi, który wsunął był w rękę markizie, dla lepszego przekonania jej męża, że jedynie w celu dobroczynnym przyszła do tej kamienicy. Na nieszczęście nie dostrzegł, że Kulas ukradł woreczek i z nim uciekł. O czwartej Rudolf otrzymał list. Stara kobieta przyniosła pismo i odeszła, nie czekając odpowiedzi. List był następujący:
„Winnam Waszej Książęcej Mości więcej niż życie i chciałabym dziś jeszcze podziękować za wyświadczone dobrodziejstwo. Jutro może oniemiałabym ze wstydu. Jeżeli książę raczysz odwiedzić mnie dziś wieczorem, to zakończysz dzień tak, jak go zacząłeś... dobrym uczynkiem.

Markiza d’Harville“.

„P. S. Kazałam nie czekać na odpowiedź, będę w domu cały wieczór“. Rudolf, lubo uszczęśliwiony, że wyświadczył markizie ważną usługę, nie rad był jednak, iż przez ten wypadek tak nagle zawiązały się między nią a nim nieuchronne i bliskie stosunki. Nigdy nie zdradziłby zaufania d’Harvilla, ale kiedy po nader częstych z początku znajomości odwiedzinach, uczuł, że ze zbytniem upodobaniem podziwia wdzięk, rozum i piękność Klemencji, postanowił więcej u niej nie bywać. Nie bez wzruszenia przypominał sobie rozmowę Sary i Toma, podsłuchaną na balu.
Myślał ciągle o bliskiem tam spotkaniu z Klemencją i najprzeciwniejsze miotały nim myśli. Miał silne postanowienie nie ulec pociągowi, jaki czuł do niej, cieszył się, że może ją przestać kochać za nietrafny wybór Karola Robert, a przytem znowu żałował, że znikł urok, który ją dotąd otaczał.
I markiza z drżeniem czekała na jego przyjście; dręczyły ją dwa uczucia; tkliwy smutek, gdy myślała o Rudolfie, głęboki wstręt, gdy jej przychodził na myśl Karol Robert.
Dziewiąta wybiła na zegarze w salonie markizy, gdzie czekała niespokojna i zamyślona. Klemencja siedziała w fotelu obitym adamaszkiem. W miarę zbliżania się chwili rozmowy z Rudolfem powiększało się jej wzruszenie. Po długim namyśle postanowiła odkryć mu straszną tajemnicę.
Po chwili lokaj wszedł i zapytał, czy panna Ashton z panienką może przyjść.
— Ma się rozumieć, — odpowiedziała markiza.
Pomału weszła do sali córka jej, czteroletnie dziecię o przyjemnych rysach, lecz chorowite, blade i okropnie chude. Panna Ashton, guwernantka, prowadziła ją za rękę; Klara, chociaż słaba, pobiegła szybko do matki, by ją uściskać.

-— Jakże jej teraz? — zapytała markiza guwernantkę.
— Dość dobrze, chociaż niedawno bałam się.
— Znowu! — ząwołała markiza, ściskając córkę.
— Szczęściem, obawa była próżna, — dodała guwernantka — nie miała napadu i potem się uspokoiła. Mało spała po obiedzie, a teraz nie chciała się położyć, póki pani nie powie dobranoc.
Wtem lokaj, otwierając drzwi, zameldował:
— Jego Książęca Mość, książę Gerolstein.
Klemencja na widok Rudolfa zarumieniła się, postawiła córkę na kobiercu i kazała ją odprowadzić guwernantce.
— Pani mi pozwoli, — rzekł Rudolf z uśmiechem, ukłoniwszy się wprzód z uszanowaniem markizie, — odnowić znajomość z dawną przyjaciółką, która mnie może zapomniała. — I, schyliwszy się do dziecka, podał mu rękę. Dziewczynka z początku wlepiła w niego duże, czarne oczy, potem, poznawszy go, kiwnęła głową i posłała mu palcami pocałunek.
— Poznałaś księcia? — zapytała Klemencja.
Klara znowu kiwnęła głową.
— Czy zdrowsza jest teraz? — zapytał książę.
— Ma się lepiej, zawsze jednak jeszcze cierpi.
Guwernantka odprowadziła Klarę, i Klemencja została sama z Rudolfem.
Nigdy nie uderzyły tak markizy szlachetne i pełne wyrazu rysy Rudolfa, nigdy głos jego nie wydawał się jej tak przyjemnym i dźwięcznym.
Rudolf pierwszy przerwał milczenie.
— Pani o mało nie padłaś ofiarą szkaradnej zdrady, o mało nie zgubiło pani nikczemne doniesienie hrabiny Mac-Gregor.
— Więc prawda! — zawołała Klemencja. — Nie omyliło mnie przeczucie. Ale skądże to książę wie?
— Przypadkiem wczoraj na balu u hrabiny X dowiedziałem się o szkaradnym podstępie. Siedziałem za gęstemi drzewami, a hrabina Mac-Gregor opowiadała bratu swoje nikczemne zamysły. Chciałem do pani napisać lecz bałem się, żeby markiz nie przejął listu i dlatego wolałem uwiadomić panią na miejscu. Mam grać względem pani rolę mentora i powinienem się cieszyć, żeś pani nie popadła w zasadzkę hrabiny Mac-Gregor. A jako przyjaciel, jako brat pani męża, z serca się cieszę, żeś mu wróciła pokój i szczęście.
— Dlatego właśnie, że książę jesteś przyjacielem markiza d’Harville, chcę mu powiedzieć zupełną prawdę i o moim nieszczęśliwym wyborze i o postępku, który tak obraża pańskiego przyjaciela i prawie brata.
— Chociażem szczęśliwy i dumny z takiego zaufania, pozwól mi pani jednak powiedzieć co do nieszczęśliwego wyboru, żeś go uczyniła jedynie przez uczucie szczerej litości i z namowy hrabiny Mac-Gregor. Wiem także, żeś się pani długo wahała przed uczynieniem kroku, którego dziś tak żałujesz.
Markiza spojrzała na księcia ze zdziwieniem.
— Dziwisz się pani? Nie chcę w oczach jej uchodzić za czarnoksiężnika, i kiedyindziej opowiem tajemnicę mego odkrycia. A mąż pani, czy zupełnie teraz spokojny?
— Zupełnie, — odpowiedziała markiza, spuściwszy oczy.
— Złudzenie go uszczęśliwia, nie należy go rozczarowywać. A potem, kobieta nigdy nie jest tak ujmująca dla męża, jak kiedy ma przed nim jaki błąd do ukrycia.
Coraz bardziej zastanawiała markizę mowa Rudolfa, obracanie w żart wypadku, który mógł najstraszliwsze dla niej mieć następstwa; domyśliła się, że książę przybrał ton lekki, żeby zmniejszyć ważność swojej przysługi.
— Pojmuję szlachetność W. K. Mości. Wolno teraz księciu żartować i zapomnieć o niebezpieczeństwie, z którego mnie wybawiłeś. Lecz to, co jeszcze mam powiedzieć, jest tak ważne i smutne dla mnie, taki ma związek z wypadkami dzisiejszego ranka, księcia rady mogą dla mnie być tak zbawienne, że błagam, abyś sobie przypomniał, żeś mi ocalił honor i życie... tak, życie. Mój mąż był uzbrojony... wyznał to przede mną w żalu... chciał mnie zabić!
— Czy być może? — zawołał Rudolf wzruszony.
— Miał do tego prawo... — odpowiedziała gorzko pani d’Harville.
— Racz mi pani wierzyć, że nie mogę być obojętnym na to, co panią obchodzi. Słucham z całą i najzupełniejszą uwagą.
— Wprzód dozwól mi książę opowiedzieć moje przeszłe życie, aż do zamężcia... W szesnastym roku życia utraciłam matkę. Trudno opisać, jak ją kochałam... jeszcze piękna, uwielbiana, rzuciła zabawy świata i oddała się zupełnie mojemu wychowaniu. Proszę sobie wyobrazić nasze zadziwienie, kiedy mój ojciec powiedział nam, że z powodu słabości zdrowia mojej matki, przyjmuje do mnie za guwernantkę młodą wdowę, zasługującą na względy z powodu wielkich nieszczęść. Wdowa ta, pani Roland, przyjechała do nas dla zajęcia posady guwernantki.
— Czy ta sama pani Roland, z którą się ojciec pani ożenił wkrótce po pani zamężciu?
— Ta sama.
— Była zapewne piękna?
— Niebardzo.
— A jej wykształcenie?
— Prawie żadne. Nie wiem, jakim sposobem ojciec mój nie zrozumiał, że zupełna jej niezdolność do obowiązków nauczycielki łatwo wykryje istotną przyczynę jej pobytu w domu naszym. Matka wszystko zrozumiała i ubolewała nie nad niewiernością męża, lecz nad nierządem domowym, wynikającym z takich stosunków, o których i ja mogłam się nakoniec dowiedzieć.
— W jakim wieku był wtenczas ojciec pani?
— Miał około sześćdziesięciu lat.
— I wierzył w miłość tak młodej osoby?
— Ojca mego za młodu zepsuły kobiety. Pani Roland, przez instynkt, albo kierowana dobremi radami...
— Któż jej mógł radzić?
— Zaraz księciu opowiem. Ta kobieta, wiedząc, że starzy eleganci lubią słyszeć pochwały swojej czerstwości, bo to im przypomina szczęśliwe czasy młodości, pochlebiała memu ojcu, chwaliła wyraz jego twarzy, wdzięk w obejściu... w sześćdziesiątym roku życia! I on dał się złowić w te sieci!
Rudolf uśmiechnął się na tak ironiczny obraz macochy i rzekł:
— Jednej tylko rzeczy nie mogę darować ludziom śmiesznym: złości... bo nie można się z nich śmiać do woli!
— O! nie żaliłabym się na panią Roland, lecz szkaradne jej postępowanie z moją matką... jej czynny udział w mojem zamężciu, są przyczyną mojej nienawiści, — rzekła markiza po chwili wahania.
Rudolf spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Pan d’Harville jest przyjacielem księcia — dodała markiza. — Zmam całą ważność słów, które tylko co wymówiłam. Niezadługo uznasz książę ich słuszność. Matka chciała oddalić ode mnie panią Roland; lecz ojciec się na to nie zgodził, przeniosłyśmy się więc do osobnego skrzydła, a moja guwernantka została przy ojcu i przyjmowała gości, jako pani domu... To tak bolało moją matkę, że zasłabła. Sprowadzili jej doktora, włocha, poleconego przez panią Roland.
Tu oczy markizy napełniły się łzami, zaledwie mogła mówić od płaczu.
— Wyznaję, że miałam do niego jakiś wstręt jedynie dlatego, że go pani Roland ojcu poleciła. Polidori był bardzo uczony. Miał około lat pięćdziesięciu. Twarz okropna, jasno-zielone oczy, nos garbaty, orli.
— To on! tak, to on! — zawołał Rudolf. — Czy Polidori teraz nie mieszka w Paryżu? — zapytał Rudolf.
— Nie wiem. Ale on także leczył znajomą mi księżnę de Lucenay...
— Księżnę de Lucenay!
— Mówiła mi dawniej, że odbiera od niego bardzo ciekawe i dowcipne listy o zwiedzanych krajach, lecz kiedy przed miesiącem znowu zapytałam o niego, zmieszała się i powiedziała, że już dawno o nim nic nie słychać, że zapewne umarł. Książę zna go?
— Tak jest, na nieszczęście; ale nie przerywam pani opowiadania o tym niegodnym człowieku, zdolnym do wszelkich zbrodni.
— Zbrodni? a moja matka skonała w jego ręku! Książę powiedziałeś mi albo za wiele, albo za mało.
— Jakto?
— Lękałam się oskarżać niewinnego, ale teraz wszystko mogę powiedzieć. Przez pięć dni nie odstępowałam od łóżka chorej matki; nakoniec piątego dnia wyszłam do ogrodu odetchnąć świeżem powietrzem. Wracałam ciemnym korytarzem, właśnie kiedy Polidori wychodzi od pani Roland, nie widzieli, mnie. Ona mówiła mu coś do ucha, a on jej odpowiedział: Pojutrze. Znowu coś do niego mówi; on znowu powtórzył: Pojutrze, mówię pani, pojutrze!
— Co to miało znaczyć?
— Co miało znaczyć? Polidori powiedział te słowa we środę wieczorem, a w piątek skonała moja matka!
— Ach! okropne!
— Pamiętałam te straszną przepowiednię, lecz nie śmiałam obwiniać doktora. Po śmierci matki pani Roland rządziła domem. Chciałam zamieszkać w klasztorze, ojciec nie pozwolił; musiałam więc zostać w jednym domu razem ze znienawidzoną i pogardzaną kobietą.
— W Aubiers (tak się nazywały dobra mego ojca), pani Roland zupełnie rozgościła się, zajęła nawet pokoje mojej nieboszczki matki. Z oburzaniem skarżyłam się ojcu na tak nieprzyzwoity postępek, lecz surowo mnie upomniał, że powinnam uważać panią Roland za drugą matkę. W trzy miesiące patem ojciec zdjął żałobę, pod pozorem, że żałoba w sercu się nosi. Coraz mniej okazywał mi przywiązania; tylko przy śniadaniu i obiedzie widywałam go, zresztą cały dzień mogłam jeździć konno z lokajem, albo chodzić po lesie otaczającym zamek. Rzadko znajdowałyśmy się same z panią Roland, obie unikałyśmy podobnego spotkania. Raz mi tylko powiedziała: — „Strzeż się, chcesz ze mną walczyć, ale zginiesz“. — Jak moja matka? — odpowiedziałam. — Szkoda tylko, że niema Polidoriego, możeby panią zapewnił, że to będzie pojutrze. Wkrótce potem drobny wypadek rozstrzygnął mój los. Między obrazami, zawieszonemu w salonie, był i portret mojej matki. Raz nie spostrzegłam go. — Pojmuję, — rzekłam do miej ozięble, — że pani przykro być musi patrzeć na rysy mojej matki; nie należało jednak dlatego wyrzucać na strych portretu zacnej kobiety, która przez litość przyjęła panią do swego domu, gdyś była w nędzy.
— Milcz! — krzyknął na mnie ojciec.
— Pozwól sobie powiedzieć, — odparła pani Roland, — że nie mam żadnej wdzięczności dla twojej matki; nie lubiła mnie i mieszkałam tutaj wbrew jej woli. — Pani Roland przerwała rozmowę, bo zemdlała.
Na drugi dzień ojciec rzekł: „Żeby nie wznawiały się podobne sceny, jak wczorajsza, oświadczam ci, że po skończonej żałobie ożenię się z panią Roland. Ale przedtem ty powinnaś wyjść za mąż, w posagu masz miljon po twojej matce, a już mnie proszono o twoją rękę, ja się tem zaraz zajmę, żebyś zaś nie lżyła przy gościach mojej przyszłej żony, nie kazałem cię wpuszczać do sali, chyba, że będę tylko sam z panią Roland“. Od tego czasu jedynie przy obiedzie widywałam ojca. Wszyscyśmy milczeli. Pani Roland wymyśliła nowy sposób dręczenia mnie: siadywała w krześle mojej matki, w jej krosnach szyła.
— Pojmuję, jaką to przykrość pani sprawiało. I pani nigdzie nie znajdowałaś pociechy? nie miałaś komu powierzyć swoich cierpień?
— Nikomu; raz tylko poczciwy notarjusz Dorval, który był obecny, kiedym się tak źle obeszła z panią Roland, dał mi dowód prawdziwego współczucia. Zgodnie z rozkazem ojca nigdy nie schodziłam do salonu przy gościach, nie mogłam więc widywać Dorvala; lecz jednego dnia wyszedł do ogrodu, spotkał mnie w mojej ulubionej alei i rzekł mi: „Boję się, żeby mnie ojciec pani tu nie zobaczył, przeczytaj więc pani ten list, a potem go spal, idzie tu o ważną dla pani okoliczność“. I zniknął. W tym liście uwiadomił mnie, że chcą mnie wydać za markiza d’Harville; że to młody człowiek, bogaty, bardzo wykształcony, przystojny, lecz że już dwa razy rodzice jego narzeczonych zerwali bliskie małżeństwo.
— Istotnie, — rzekł Rudolf, — przypominam sobie teraz, mąż pani donosił mi, że dwa razy zerwano ułożone z nim małżeństwa z powodu interesów majątkowych.
Markiza odpowiedziała ze smutnym uśmiechem:
— Zaraz się książę dowiesz prawdy. W kilka dni potem pani Roland pojechała do Paryża, tylko na tydzień, ojciec mój tęsknił bardzo. Po powrocie macochy, ojciec nie posiadał się z radości. „Dawno już — powiedział mi — myślałem o ustaleniu twego losu. Za miesiąc kończy się żałoba. Jutro przyjedzie tu markiz d’Harville; widział cię już kilka razy i prosi o twoją rękę. A choćbyś nawet nie poszła za mąż, ja się ożenię zaraz po skończonej żałobie“. — „Rozumiem, mój ojcze: jeżeli nie wyjdę zamąż, ożenisz się, a mnie pozwolisz udać się do klasztoru“. „Jak chcesz“. „Nie mam nic przeciwko związkowi ułożonemu przez ojca; lecz dowiedziałam się, że markiz d’Harville dwa razy już zrywał bliskie małżeństwa“. „Wiem, wiem, przerwał mi ojciec. Zerwanie to pochodziło z interesów majątkowych, przytem jednak honor markiza nie ucierpiał“. I pani Roland cieszyła się z tego zamężcia, ona je ułożyła. Wiedziała, z jakiej przyczyny zerwały się poprzednie małżeństwa z markizem i właśnie dlatego wybrała mi go za męża.
— Jakiż miała cel? — zapytał Rudolf.
— Chciała się zemścić na mnie, oddając mnie na ofiarę strasznym mękom.
— Jakim mękom? — zapytał znowu Rudolf.
— Zaraz się książę dowiesz. Markiz d’Harville przyjechał do nas; podobał mi się ze sposobu obejścia, z mowy, z twarzy. Wydawał się dobrym, spokojnym, ale smutnym.
— Czemu go pani nie spytała o przyczynę dwukrotnego zerwania małżeństwa?
— Poznawszy jego dobroć i szlachetność, chciałam to uczynić, lecz wstrzymała mnie bojaźń, żeby mu tem nie sprawić przykrości. Im bardziej się zbliżał dzień ślubu, tem markiz był szczęśliwszy; kilka razy jednak wydawał mi się bardzo smutny. Ze łzami na mnie spoglądał, jakgdyby chciał coś wyznać. Strwożona, zapytałam o przyczynę smutku, a on mi odpowiedział: „Daruj mi pani, ale kiedym najszczęśliwszy, zawsze jestem smutny“. Po ślubie ojciec czule mnie ucałował, a pani Roland, ścisnąwszy mnie za rękę, rzekła: „Pomyśl czasem o mnie wśród szczęścia małżeńskiego, bo ja to małżeństwo skojarzyłam“. Wtedy nie rozumiałam jeszcze prawdziwej treści tych słów.
Coraz bardziej zwiększało się wzruszenie markizy, gorączkowy prawie rumieniec wystąpił na jej twarzy, mówiła jednak dalej rozdzierającym głosem:
— Muszę wszystko powiedzieć, inaczej książę będziesz mną pogardzał. Gdy pierwszy raz mąż mój wszedł do mego pokoju, był dziwnie podniecony i zmieniony. Nagle schwycił mnie za rękę i krzyknął przenikliwie. Chcę wydobyć rękę, błagam go, on nic nie słyszy, twarz wykrzywił konwulsyjnie, wywrócił oczy, na usta wystąpiła mu krwawa piana. Nakoniec wydobyłam rękę z zesztywniałych palców i zemdlałam, gdy tymczasem on cierpiał najokropniejszy paroksyzm konwulsyj. Taka była pierwsza noc po ślubie! taka zemsta pani Roland!
— Nieszczęsna! — zawołał Rudolf oburzony, — rozumiem teraz, on ma wielką chorobę! Co za okrucieństwo!
— Niedość jeszcze! Nasza córka odziedziczyła po nim chorobę.
— Jakto? Więc jej słabość, bladość...
— Są skutkiem tej samej choroby, i doktorzy powiadają, że nie można jej nigdy wyleczyć, że to choroba dziedziczna. — Markiza zakryła twarz rękoma, wyjawienie bolesnej tajemnicy odjęło jej prawie zdolność mówienia. Rudolf także nie mógł słowa przemówić. Straszne i bolesne wyznanie markizy obudziło w nim smutne myśli. Człowiek polepsza z wielkiemi staraniami rasy koni, a sam rozszerza i dziedzictwem przekazuje swoje choroby, nie myśląc o poprawie rodu ludzkiego.
Po długiem milczeniu, Rudolf pierwszy odezwał się:
— Teraz rozumiem, dlaczego markiz jest zawsze smutny.
— Wyrzuty sumienia go dręczą! — zawołała markiza. — Nigdy jeszcze zbrodnia nie była z tak zimną krwią przygotowana.
— Zbrodnia?
— Rozumie się! Jakże inaczej nazwać jego czyn względem mnie? Zdradził pokładane przez kobietę zaufanie w jego honorze, połączył ją ze sobą na zawsze, wiedząc, że jest dotknięty okropną chorobą. A nasze dziecię? Czyż to nie występek, przekazać mu taką chorobę w dziedzictwie? Dlaczego markiz mnie wybrał? Nie z namiętnej miłości, ale z wyrachowania; dowiedział się, że mam piękny majątek.
— Pani, przynajmniej litość dla niego zachowaj!
— Na litość zasługuje tylko moja córka, nieszczęsny owoc naszego małżeństwa! Nie chcę, żeby bolała nad swemi dziećmi, jak ja się nad nią męczyłam.
— Wyznaję, że macocha zemściła się okropnie, lecz poczekaj pani, i ją może dosięgnąć zemsta. Lecz nazajutrz po okropnej nocy, cóż mówił markiz?
— Przyznał mi się ze szczególną prostotą, że dwa pierwsze małżeństwa zerwała familja jego narzeczonych, dowiedziawszy się o jego strasznej chorobie. Mimo to jeszcze raz ośmielił się. I takich ludzi nazywają uczciwymi, szlachetnymi!
— Lecz on kochał panią!
— Czyliż dlatego, że kochał, miał mnie poświęcić swemu egoizmowi? Byłam tak udręczona, tak pragnęłam wydostać się co najprędzej z ojcowskiego domu, że możeby mnie wzruszyło jego nieszczęście, gdyby mi się zwierzył z zupełną szczerością. Jam wierzyła markizowi, a on mnie pierwszy niegodziwie zdradził. Ujął mnie jego silny, spokojny smutek, a smutek ten wypływał z przekonania, że jego choroba jest nieuleczalna.
— Lecz choćby był pani nieprzyjacielem, powinnabyś się litować nad jego cierpieniami; wszak pani masz tak dobre, tak szlachetne serce.
— Mogęż ulżyć jego cierpieniom? W chwili napadu choroby, w dzikiem szaleństwie, on nic nie czuje, nie słyszy, a potem wpada w zwierzęcą bezwładność. Kiedy córkę moją choroba napada, ja tylko całuję jej ręce i przeklinam sprawcę jej cierpień! Skoro się ma lepiej, znika i nienawiść do jej ojca, wtedy lituję się nad nim. Tak ciągle przechodzę od nienawiści do łez i rozpaczy. Chciałam stworzyć sobie jaśniejsze życie — marzyłam o miłości, oddałam się jej i wiadomo księciu, jakem się okropnie zawiodła!
— Ale nie pani jedna cierpisz!
— Co książę przez to rozumie?
— Wszyscy mają pani męża za najszczęśliwszgo, dlatego właśnie, że pani jesteś jego żoną... on jednak zasługuje na największą litość; któż ma bardziej gorzkie, bardziej nieznośne życie? On ciężko zawinił względem pani, lecz odniósł za to okrutną karę — kocha panią do szaleństwa, a wie, że musisz mieć do niego niepokonaną odrazę, chorowita, cierpiąca córka jest mu wiecznym, żywym wyrzutom sumienia — niedosyć tego, zazdrość go ciągle dręczy.
— Jakże ja mu ulgę przyniosę, nie dając przyczyny do zazdrości? Ale choćbym nikomu serca nie oddała, nigdy do niego należeć nie będzie. On sam wie o tem dobrze; każde z nas żyje osobno, ale przy obcych ukrywam to odosobnienie, i nikomu jeszcze nie powierzyłam strasznej tajemnicy.
— Wierzaj mi pani, że odkryciem tej tajemnicy zupełnie jestem wynagrodzony za małą usługę, którą jej miałem szczęście okazać. Prosisz mnie pani o radę, lecz pozwolisz mi mówić otwarcie? Gdybyś się pani chciała zabawić „dobrze-czynieniem“, jestem pewny, że nicby się pani bardziej od tego zatrudnienia nie podobało. Rozumie się, że nie radzę, żebyś pani rozsyłała obojętnie, nawet z pogardą, hojną jałmużnę ludziom biednym, cierpiącym nędzę, zupełnie nieznanym pani, czasem nawet niegodnym dobrodziejstwa. Nie — żeby w dobroczynności znaleźć zabawę, weź pani na siebie, tak jak ja, rolę dobrego czarodzieja, a przekonasz się, że niekiedy dobry uczynek tak jest zajmujący, jak najciekawszy romans.
— Nigdym nie myślała, żeby można zapatrywać się na dobroczynność w ten sposób, — odpowiedziała z uśmiechem markiza.
— To odkrycie winienem obrzydzeniu do wszystkiego, co nudne. Gdybym miał tylko rozsyłać przez szambelana po kilkaset luidorów po cyrkułach Paryża, nie podobałaby mi się dobroczynność; lecz dobrze robić po mojemu, to rzecz najzabawniejsza w świecie. Mówię najzabawniejsza, bo pod tem słowem rozumiem wszystko, co się podoba, zajmuje, przywiązuje. Jeżeli pani zechcesz uczestniczyć w tych tajnych intrygach, sama zobaczysz, że nic nie jest bardziej pociągające, a czasem i zabawne, nad te dobroczynne intrygi. Ubrana jak można najskromniej, żeby pani nie poznali, wychodzisz z domu z bijącem sercem, ostrożnie wsiadasz do fiakra i spuszczasz story, żeby cię nikt nie widział, potem oglądasz się nieznacznie, wbiegasz do nędznego domku, zupełnie tak, jak dziś rano, z tą tylko różnicą, że dziś rano pani myślałaś: „Zginęłam, jeżeli mnie poznają“, a wtenczas będziesz myślała: „Jeżeli mnie poznają, będą mnie błogosławić“. Lecz przez skromność starać się pani będziesz najchytrzejszemi podstępami uniknąć wdzięczności.
— Książę mnie wybawiasz z wielkiego niebezpieczeństwa, — zawołała markiza d’Harville wzruszona. — Słowa księcia obudzają we mnie nowe myśli, pocieszające nadzieje!
— Tem lepiej, — odrzekł Rudolf, — bo ja chciałem tylko, żebyś pani zapomniała o przeszłości i przekonała się, że można wybrać wiele szlachetnych zatrudnień dla serca. Środki do złego i dobrego zazwyczaj są jednakowe, różnica zachodzi tylko w celu. Jeżeli dobre będzie równie pociągające, równie zabawne, jak złe — czemużby złe nad dobre przenosić? Czy wie pani, dlaczego nad dobrego męża przenoszą najgorszego kochanka? Dlatego, że niebezpieczeństwo, strach, trudności, tajemnica, rozpłomieniają miłość. Spytano pewnego lowelasa: „Czemu nie żenisz się z kochanką, kiedy teraz owdowiała?“ — „Myślałem już o tem, odpowiedział, ale dokąd jeździłbym wieczorami?“
— To prawda, — odpowiedziała markiza z uśmiechem.
— Jeżeli więc potrafię dla pani znaleźć wzruszenia, obawy, niepokoje, które tak się pani podobają, jeżeli obrócę na dobre wrodzoną pani skłonność do tajemnic i intryg, do ukrywania i podstępów, zamienię w szlachetne przymioty te wrodzone skłonności. Będziemy mieli schadzki, tajemnice, korespondencje, które powinny być ukryte przed wszystkimi, a nadewszystko przed markizem.
— Z radością i z wdzięcznością zgadzam się na takie tajemnicze intrygi, i zaraz pójdę do nieszczęśliwej rodziny, którą dziś tylko słowami pocieszyć mogłam; bo kiedym biegła zmieszana, jakiś kulawy chłopiec wyrwał mi z rąk woreczek.
— Niech pani będzie łaskawa zostawić dla mnie Morelów; proszę nawet o przyrzeczenie, że nigdy nie wejdziesz do tego domu, tem bardziej, że ja tam mieszkam.
— Pewnie jakiś dobry uczynek sprowadził księcia do tego domu. Ale cóż dla mnie zostanie? Jaką rolę będę grała?
— Pani będziesz aniołem pocieszycielem, a razem, tylko proszę się nie obrazić, — czarcikiem w zręczności i podstępach. Bywają rany, których tylko ręka kobiety dotykać może.
— A kiedy będę mogła rozwinąć tę zręczność i podstępność? — zapytała markiza niecierpliwie.
— Niezadługo; może za pięć dni.
— Tak nierychło! — rzekła naiwnie Klemencja.
— A — tajemnica? Ale może będę potrzebował pisać do pani. Co to za kobieta, co przyniosła mi dzisiaj list od pani?
— Dawna służąca mojej matki. O, ta nas pewno nie zdradzi.
— Będę pisał pod jej adresem, a ona doręczy pani listy. Jeżeli pani zechcesz odpisać, proszę adresować: do pana Rudolfa na ulicy Temple, Nr. 17, i posłać list przez tę sanną kobitę na miejską pocztę.
— Sama go odniosę, codziennie wychodzę na spacer.
— Co do pani córki, — mówił dalej Rudolf, zmieniając nagle przedmiot rozmowy, — mogę pani dać nadzieję uleczenia jej. Mam doktora, mało znanego, lecz bardzo uczonego. On mi powiedział, że w Ameryce wyleczył kilku murzynów z tej okropnej słabości.
Markiza patrzyła na Rudolfa z niewypowiedzianą wdzięcznością.
Wybiło wpół do dwunastej. Rudolf wstał.
— Niech pani raczy nie zapominać, że za cztery dni trzeba się wziąść do dzieła. Może nawet przyjdzie przebierać się.

Wracając do domu, Rudolf myślał, jakimby sposobem zająć umysł i serce markizy, i uchronić ją od nowych niebezpieczeństw miłości.

XLVII.
NĘDZA. — DŁUG.

Czytelnik zapewne nie zapomniał, że na poddaszu, w domu:na ulicy Temple, mieszkała nieszczęśliwa rodzina szlifierza drogich kamieni, Morela, zaprowadzimy czytelnika do biednego mieszkania. Piąta godzina rano. Na ulicy cisza głęboka, noc ciemna, zimno, deszcz pada. Kawałek świecy, zatknięty w rozczepione drewno, zaledwie oświeca małą izdebkę, ścieśnioną jeszcze do połowy pochyłością spuszczającego się dachu, świeca stoi na warsztacie szlifierza, a obok niej miga garść brylantów i drogich kamieni nadzwyczajnej wielkości i najpiękniejszego blasku. Morel szlifował prawdziwe brylanty, a nie fałszywe, jak mówił swoim sąsiadom i czemu oni zupełnie wierzyli. Dzięki tak niewinnemu zmyśleniu, mógł mieć u siebie brylanty, nie lękając się kradzieży. Tyle bogactwa, oddanego w ręce takiej nędzy, uwalnia nas od potrzeby wspominania o uczciwości Morela.
Morel siedzi na drewnianym stołku bez poręczy. Znużony pracą, zimnem i długą bezsennością, opuścił na stół siwą głowę, ubogie suknie ledwie osłaniają go od zimna, panującego w izbie.
Knot u świecy długi i czarny, znać szlifierz dość dawno zasnął, inni zaś mieszkańcy poddasza, a jest ich siedmiu, wcale nie śpią. Tak, w tej ciasnej izbie mieszka ośmioro ludzi. Pięcioro dzieci: najstarsze ma lat dwanaście, najmłodsze ledwie cztery, chora ich matka i osiemdziesięcioletnia babka, dotknięta pomieszaniem zmysłów.
Prócz ojca, zupełnie wycieńczanego pracą, nikt tu nie śpi, bo głód, zimno albo choroba spać nie dają. Wszyscy mają tylko jeden materac i jednę kołdrę, i te zajmuje babka, nie chcąc w zwierzęcym egoizmie z nikim łoża podzielić.
Przy głównej ścianie leży na ziemi ów materac, a na nim stara babka, cierpiąca na pomieszanie zmysłów. Krótko ostrzyżone siwe włosy nie zakrywają kształtów czaszki. Brwi ma gęste nad zapadłemi oczami; zmarszczki wychudłych policzków zbiegają się pod oczami i w kątach ust. Leży skulona, kolanami dotyka prawie brody i drży z zimna pod kołdrą zbyt szczupłą, żeby się nią okryła, z pościeli zieje zaduch nieznośny. W głowach babki, przy tej samej ścianie, leży siennik, służący za posłanie dla pięciorga dzieci. Po obu końcach siennika przerżnięte są dwie dziury; tamtędy dzieci wsunięte w wilgotną i cuchnącą słomę, mają z płótna sienniki i prześcieradło razem i kołdrę.
Młodsza córka, wyniszczona suchotami, oparła bladą, zsiniałą twarz o zziębniętą pierś starszej siostry, pięcioletniej dziewczynki, która napróżno radaby ją ogrzać w swych objęciach i pielęgnuje ją z niespokojną troskliwością.
Dalej leży na słomie matka; już od kilku miesięcy ciężka niemoc i trawiąca gorączka nie dozwalają jej wstać z łóżka.
Oczy wszystkich mieszkańców poddasza, od babki aż do najmłodszego dziecka, mimowolnie zwróciły się do Morela, jedynej ich nadziei, jedynej podpory.
Wtem warjatka wstała z pościeli i zcicha podeszła do świecy, okryta szczątkami kołdry, jak całunem. Szła ostrożnie, jak dziecię, chcące splatać figla. Zbliżyła się do świecy, zaczęła nad nią grzać ręce i, przypatrując się ciekawie brylantom, tak przysunęła dłonie do ognia, że się sparzyła. Krzyknęła przeraźliwie.
Morel, obudziwszy się, prędko podniósł głowę i spostrzegł przed sobą warjatkę.
— Co tobie? czego chcesz matko? — zapytał Morel półgłosem, żeby nie obudzić żony i dzieci, bo mniemał, że śpią. — Nie krzycz, obudzisz Magdalenę i dziatki.
— Ja nie śpię, grzeję Adelę, — rzekła starsza córka.
— Ja nie mogę spać z głodu, — odezwał się starszy syn; — wczoraj nie na mnie była kolej iść na wieczerzę do panny Rigoletty.
— Biedne dzieci! — westchnął Morel, — myślałem, że przynajmniej śpicie!
— Bałam się ciebie obudzić, — rzekła Magdalena, — inaczej prosiłabym cię o wodę; pragnienie mnie pali i gorączka męczy.
— Zaraz ci wodę podam, — odpowiedział Morel, — ale wprzód muszę położyć spać twoją matkę. Hej, nie ruszaj mi kamieni, — zawołał na starą, która chciała porwać wielki brylant.
— To! To! — powtarzała stara, wskazując na błyszczący kamień.
— Wody — jęczała chora.
— Zaczekaj tylko chwilkę, nie mogę tak zostawić twojej matki, znowu mi zarzuci brylant, jak przed rokiem. Bóg tylko wie, co nas ten przeklęty brylant kosztuje; i co nas jeszcze może kosztować. Feliks, daj matce pić, jeśli nie śpisz.
— Mamo, woda w dzbanie zamarzła, — zawołał Feliks.
— To rozbij lód, — odpowiedziała Magdalena.
— Nie potrafię.
— Mężu! — zawołała Magdalena niecierpliwie, — stłucz lód w dzbanie i daj mi pić. Kiedy niema co innego prócz wody, dajcie mi jej przynajmniej, chyba chcesz, żebym umarła z pragnienia!
— To! To! — powtarzała stara, dobierając się do brylantów.
— Wiesz przecie, — zawołała znowu Magdalena, — że jej nie dasz rady, jeżeli nie nastraszysz biczem; tylko tym sposobem można ją uspokoić.
Na trzask bicza stara odskoczyła od stołu, potem się zatrzymała, mrucząc między zębami i rzucając na Morela gniewne spojrzenia.
— Spać! spać! — wołał, zbliżając się do niej i trzaskając znowu z bicza.
Stara pomału poszła do łóżka, grożąc mu pięścią. On zaś podszedł do samego materaca i jeszcze raz uderzył biczem po podłodze. Stara głośno krzyknęła ze strachu, rzuciła się na posłanie i jak pies na niem się skuliła.
Przestraszone dzieci, mniemając, że ojciec bije babkę, wołały z płaczem:
— Ojcze, nie bij babki! nie bij!
— O mój Boże! jakże mi się chce pić! — powtarzała Magdalena.
Morel rozbił lód, zaczerpnął wody i, podając żonie, powiedział: — Zaczekaj trochę, woda bardzo zimna, może ci zaszkodzi.
— Tem lepiej, dawaj prędzej; jeżeli umrę, będziesz tylko warjatów i dzieci pilnował, a chorej żony już nie będzie.
— Dlaczego tak do mnie mówisz? nie zasłużyłem na to, — rzekł smutnie Morel. — Nie martw mnie jeszcze bardziej, ledwie tyle mam siły, ile mi koniecznie trzeba do pracy; jeżeli ty jeszcze zaczniesz, nie wytrzymam. A wtedy kto was będzie karmił? Nie o mnie tu chodzi, ale o was.
— Biedny Morel, — odpowiedziała Magdalena z czułością, — nie chciałam cię martwić. Pragnę śmierci, ale dlatego, że ani tobie, ani dzieciom na nic się nie zdam. Już oto półtora roku nie schodzę z łóżka. O, jak mnie pragnienie pali! daj wody!
— Zaraz, chciałbym ją trochę w ręku ogrzać.
— Jakżeś dobry! ale mnie bardzo, bardzo, bardzo zimno.
Morel zdjął kurtkę i został nagi po pas, bo biedak nie miał wcale koszuli.
— Mężu, zmarzniesz!
— Kiedy mi będzie zbyt zimno, znowu włożę kurtkę.
— A ta młoda pani, co tu kiedyś wpadła i pytała, czy czego nie potrzebujemy, nie wróciła dotąd? — zapytała Magdalena.
— Pewno przyjdzie, — odpowiedział Morel, — bo jej tak dobrze z oczu patrzy.
— Ale ty cały drżysz, włóż kurtkę i zgaś świecę, na co się ma darmo palić, już się dzień robi.
I w samej rzeczy światło dzienne przebiło się przez śnieg, okrywający okno i oświeciło smutną izbę.
— Poczekam, aż będzie widniej i wtedy się wezmę do roboty, — rzekł Morel, siadając na sienniku żony — już mam tylko jeden fałszywy kamień do obrobienia.
— Fałszywy kamień? A to jakim sposobem ci się dostał?
— Pani Mathieu dała mi sześć fałszywych kamieni i kazała zupełnie tak obrobić, jak wprzód obrobiłem sześć prawdziwych.
— A dlaczego kazała te fałszywe kamienie tak samo obrobić?
— Dla jakiejś księżny, która sprzedała prawdziwe brylanty i chce na ich miejsce mieć fałszywe; pani Mathieu powiadała mi, że wielkie damy często tak robią.
— Wieleż ci dziś pani Mathieu zapłaci za tę robotę? — spytała znowu Magdalena.
— Nic, wszakże jeszcze jej winienem sto dwadzieścia franków.
— Nic! ale my już nie mamy ani jednego szeląga w domu.
— Wiem o tem, — odpowiedział Morel smutnie.
— Cóż będziemy robić?
— Albo ja wiem.
— Otóż co to znaczy pracować dla faktorów; co innego mieć do czynienia z jubilerami. Ale ty zawsze dajesz się skubać, twoja własna wina!
— Moja wina! — zawołał biedak zniecierpliwiony dziką wymówką. — Alboż to nie twoja matka jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść? gdybyśmy nie musieli zapłacić za brylant, który mi zgubiła, mielibyśmy zapas, mielibyśmy swoje tysiąc franków, cośmy musieli odebrać z kasy oszczędności i nie bylibyśmy winni notarjuszowi Ferrand tysiąc trzysta.
— I jego także nie chcesz prosić o pieniądze; prawda, że skąpiec, lecz można spróbować.
— Nigdy! wolałbym umrzeć z głodu, niźli go o co prosić. Nie wspominaj mi o tym człowieku, bo oszaleję.
— Tak, gniewaj się na niego, za to wsadzi cię do więzienia za weksel na tysiąc trzysta franków. Ja sama nie mogę go cierpieć, ale ma nas w ręku, trzeba więc...
— Poświęcić mu naszą córkę! — krzyknął Morel gniewnym głosem.
— Ach! Boże, bądźże cicho! dzieci nie śpią, mogą cię usłyszeć.
— Niech słuchają! — odpowiedział Morel ze strasznym śmiechem. — Powtórz jeszcze, że ma nas w ręku, że może mnie wtrącić do więzienia, że trzeba mu oddać na pastwę Ludwikę. — Tu głośno zapłakał; dobra ta dusza nie mogła znieść długo tonu bolesnego szyderstwa. — O moje biedne dzieci! — zawołał, zanosząc się od płaczu, — moja dobra, piękna Ludwiko! Dlaczego ona tak piękna? Jej piękność jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść. Gdyby nie była tak piękną, notarjusz nie pożyczyłby mi pieniędzy, a jabym nie musiał teraz znosić jego umizgów do mojej córki.
— Cóż poczniemy, mężu? Notarjusz powiedział Ludwice: „Jeżeli ode mnie odejdziesz, każę wsadzić do więzienia twojego ojca“. Ale ona jest uczciwa, wszak wiesz sam.
— Tak, ona uczciwa, pracowita i dobra. Nie wiesz, co mnie to kosztowało, kiedy nam zginął brylant i ona musiała iść do służby. Ona musi służyć! z tak szlachetnym sposobem myślenia! wszak często dlatego żartem nazywaliśmy ją księżną. Jak ciebie umiała pielęgnować, rozweselać! jak się opiekowała braćmi i siostrami! Na wszystko znalazła czas; to też z Ludwiką całe nasze szczęście, wszystko przepadło!
— Przestań, nie wspominaj mi o niej; rozdzierasz mi serce! — rzekła Magdalena, zalewają się gorącemi łzami.
— A kiedy pomyślę, że może ten stary poczwara... Ludwika jest uczciwa, ale jeżeli notarjusz zagroził jej, że mię każe wziąć do więzienia, może dla nas wszystko poświęci. Na tę myśl rozum mnie odchodzi.
— I kiedy pomyślisz, że jednym z tych brylantów, co leżą u ciebie na stole, możnaby zapłacić dług notarjuszowi, odebrać od niego naszą córkę, i nazawsze przy nas ją trzymać.
— Cóż pomoże, choćbyś mi i tysiąc razy to samo powtarzała? Ma się rozumieć, że gdybym był bogaty, nie byłbym ubogi, — odpowiedział Morel boleśnie i niecierpliwie.
On był tak uczciwy, że nawet nie przypuszczał, żeby żona jego, przyciśnięta nędzą, mogła mieć złe myśli, i chciała kusić jego surową cnotę.
W tej chwili ktoś głośno zastukał w drzwi. Zdziwiony Morel wstał i otworzył. Dwóch ludzi weszło do izby. Jeden chudy, wysoki, z grubym kijem w ręku; na twarzy jego malowała się nikczemność; miał na sobie zielony wytarty surdut i pognieciony kapelusz; nazywał się Malicorne. Drugi, niski, gruby, na którego twarzy podobnież malowała się podłość, ubrany był z wyszukaną śmiesznością. Ten nazywał się Bourdin.
— Jak tu śmierdzi nędza i śmierć! — rzekł Malicorne.
— Prawda, wcale nie piżmem nie pachnie — odpowiedział Bourdin z pogardą.
Z za przymkniętych drzwi widać było złośliwą i chytrą twarz Kulasa, który, poszedłszy za nieznajomymi, śledził ich oczami i przysłuchiwał się z uwagą.
— Czego chcecie? — zapytał nakoniec zniecierpliwiony Morel.
— Szukamy Hieronima Morel — odpowiedział Bourdin.
— Ja mim jestem.
— Jesteś Morel, szlifierz brylantów?
— Tak. Ale mówcie czego chcecie, albo idźcie sobie precz!
— Boże! — zawołała przerażona Magdalena. — Mężu, krzyknij o pomoc.
W istocie Morel, widząc zbliżających się coraz bardziej dwóch nieznajomych, zląkł się i obiema rękami nakrył brylanty!
Kulas usłyszał słowa Magdaleny, widział poruszenie Morela, i pomyślał:
— Aha! mówili, że on szlifuje fałszywe kamienie! Gdyby były fałszywe, toby się on o nie tak nie bał. Trzeba to powiedzieć Puhaczce!
— Idźcie precz, albo zawołam o pomoc, — rzekł Morel.
— Nie ty, ale my mamy prawo zawołać o pomoc. A teraz pofatygujesz się z nami do więzienia.
— Do więzienia! ja? — zapytał jak piorunem rażony Morel.
— Tak do więzienia, za długi.
Malicorne przeczytał sądowy wyrok.
— A gdzie Ludwika? — zapytał Morel nie słuchając wyroku. — Już jej niema u notarjusza, kiedy mię biorą do więzienia. Co się stało z Ludwiką? gdzie się podziała?
— No, ruszaj prędzej z nami!
— Nie chodź, broń się! — wołała Magdalena w obłąkaniu. — Lepiej ich zabij! Ty nie możesz od nas odejść!
Morel oddany myśli o Ludwice, nic nie słyszał. Nagle na twarzy jego odbił się wyraz gorzkiej radości i zawołał:
— Ludwika porzuciła notarjusza, z ochotą pójdę do więzienia. — Ale potem obejrzawszy się dodał. — A moja żona, dzieci? kto ich wyżywi?
— No, prędzej! ubieraj się i chodźmy! — rzekł Bourdin.
— Dzieci, — rzekła Magdalena, — proście na kolanach tych panów, żeby wam nie zabierali ojca, który was żywi.
Mimo rozkazu matki, przestraszone dzieci nie śmiały wyjść z pościeli. Na ten niezwykły hałas, na widok dwóch nieznajomych, babka głucho zawyła, tuląc się do ściany.
Morel nie wiedział, co się koło niego dzieje; cios, co go uderzył, tak był straszny, tak niespodziewany. Stał blady, nieprzytomny, ręce mu obwisły, głowa opadła na piersi.
Malicorne uchwycił go za ramię.
Dzieci nawpół nagie wybiegły z siennika i z głośnym płaczem rzuciły do nóg sług sądowych.
— Zmiłuj się, nie zabijajcie naszego ojca!
Widok tych nieszczęśliwych dzieci, drżących od zimna i strachu, wzruszył Bourdina mimo jego nieczułości i przyzwyczajenia do podobnych scen. Lecz nielitościwy Malicorne wyrwał nogę z ich błagalnych uścisków i zawołał:
— Precz, żebraki!
Wtem starsza córka zawołała:
— Nie wiem, co jest Adeli, zupełnie ostygła!
Biednie dziecię, jak zwykle suchotnicy, spokojnie skonało, bez jęku, wpatrując się tylko w starszą siostrę. Magdalena zrozumiała wszystko, krzyk dziki, konwulsyjny, wyrwał się z macierzyńskiej piersi. Chciała wstać, lecz nie mogąc utrzymać się na nogach, upadła na podłogę. Morel, któremu ze strachu i rozpaczy najeżyły się na głowie siwe włosy, wstał osłupiały, trzymając na ręku trupa swojej córeczki. Poglądał na umarłą dziewczynkę okiem obłąkanem, suchem, krwią nabiegiem.
— Mężu, daj mi Adelę! — krzyczała nieszczęśliwa matka.
Krzątanie się sług sądowych koło szlifierza, który nie mógł rozłączyć, się z trupem dziecięcia, obudziło ciekawość babki. Przestała wyć, podniosła się z barłogu, zbliżyła się zwolna, wychyliła straszną głowę nad ramię szlifierza, i przez chwilę babka przypatrywała się trupowi wnuczki. Potem ziewnęła głucho, chrypliwie, jak zgłodniały dziki zwierz, rzuciła się na pościel, krzycząc:
— Jeść się chce! jeść się chce!
Magdalena, równie obłąkana jak Morel, zagrzebała ciało córki w słomę swojej pościeli, żeby je ogrzać, gdy tymczasem inne dzieci głośno się rozpłakały.
— No, słuchaj bracie, — rzekł Malicorne do szlifierza, — córka ci umarła, to bieda, aleśmy wszyscy śmiertelni; my temu nie poradzimy, ani też ty tu nic nie pomożesz. Musimy iść, chodź, chodź z nami; jeszcze mamy więcej do roboty.
Morel nie słyszał co do niego mówiono.
— Trzeba jednak będzie pochować dziecko, pochować! za co? Nic nie mam. A trumnę skąd? Kto mi skredytuje? O! malutką trumienkę, dla czteroletniej kruszyny, to musi być tanie. Ha! ha! — dodał, śmiejąc się okropnie — jakżem szczęśliwy! mogłaby była umrzeć w osiemnastym roku, w wieku Ludwiki, a niktby mi dużej trumny nie skredytował.
— Wiesz co, bez żartów — rzekł Malicorne do towarzysza, — ten hołysz gotów jest tu oszaleć naprędce spojrzyj mu tylko w oczy. Otóż masz: teraz znowu baba wyje z głodu. Co za nędza! No, bracie, nie mamy czasu czekać; ponieważ nie możesz płacić, marsz do więzienia!
— Do więzienia! pana Morel! — zawołała wchodząc żywo na poddasze młoda brunetka, świeża, rumiana, pełna życia.
— Ach! panno Rigoletto, — szlochały starsze dzieci, — dobra panno Rigoletto! ratuj naszego papę; chcą go zaprowadzić do więzienia, a mała siostrzyczka nam umarła.
— Adelka umarła? — zawołała ze łzami Rigoletta — ojciec do więzienia? to być nie może.
I Rigoletta patrzyła ze zdziwieniem i trwogą.
— Dajcie mi tylko czas do jutra, żebym mógł oddać brylanty pani Mathieu — błagał Morel.
— Weź je z sobą, zajedziemy do pani Mathieu a jeżeli jej nie zastaniesz, złożysz je w kancelarji więzienia.
— Zostawcie mnie tylko do jutra! — powtórzył Morel ze łzami, — żebym mógł córkę pochować.
— Daremnie tylko zasmuciłbyś się tym pogrzebem, — odpowiedział Malicorne ozięble.
— Tak, zasmuciłbym się. Prawda, wy tak się boicie zasmucać ludzi — rzekł Morel z goryczą. — Lecz jedno słowo.
— Mów prędko! — zawołał Malicorne z niecierpliwością.
— Kiedyście odebrali rozkaz zatrzymania mnie?
— Wyrok wydany od czterech miesięcy, ale dopiero wczoraj polecono nam go wykonać.
— Wczoraj? a Ludwiki tu jeszcze niema. Gdzie się podziała? co się z nią stało? — mówił Morel, układając brylanty w pudełku.
— No, ubieraj się, żwawo!
— Ja nie mam innego ubrania.
— Czy wyjdziesz w tych łachmanach?
— Słuchajcie — rzekł cicho Morel, do sług sądowych, — miejcie litość nade mną. Nie mam odwagi pożegnać się z żoną i dziećmi, serceby mi pękło. Powiedźcie głośno, że przyjdziecie, za trzy, albo cztery dni i wyjdźcie, a ja potem wyjdę za wami na schody. Tym sposobem nie będę potrzebował żegnać się.
— Dobrze, ale nie daj na siebie długo czekać.
Kulas zbiegł na dół, kiedy oni wychodzili od Morela.
— Słyszycie, Magdaleno? — rzekła Rigoletta — męża nie wzięli; ci ludzie już poszli.
— Słuchaj, mężu, weź jeden wielki brylant, nikt się o tem nie dowie, a nas wszystkich ocalisz, — mówiła Magdalena w malignie — i Adelkę ogrzejemy, i nie umrze.
Morel, korzystając, z chwili, kiedy nikt na niego nie zważał, wyszedł na schody. Tam czekali na niego słudzy sądowi.
— No, chodź, już dawno czas!
— Przez litość, jeszcze chwilkę.
W tej chwili odezwał się dźwięczny głos ze schodów: — Ojcze mój, ojcze!
— Bogu dzięki, nie spóźniłam się — mówiła dziewczyna, coraz bardziej zbliżając się.
— Nie bój się, panienko, — odezwał się z dołu silny głos nieprzyjemny, piszczący — ja tu będę pilnować z miotłą, i nie wyjdą stąd, póki się z tobą nie rozmówią.
— Ludwika! Bóg pozwolił mi jeszcze z nią się pożegnać. — To ty, Ludwiko? ale jakżeś blada? co tobie jest?
— Nic, nic, prędko biegłam. Oto pieniądze — rzekła, oddając woźnemu Malicorne rulon luidorów.
— Alboś wiedziała?
— Wiedziałam. Ale teraz jesteś wolny, chodźmy uspokoić matkę.
— Zaczekaj, muszę z tobą pomówić — rzekł Morel i myślał, jakby ją uwiadomić o śmierci młodszej siostry.
— Chwilka cierpliwości — zawołał Malicorne — tu mamy tylko sześćdziesiąt pięć luidorów. to jest tysiąc trzysta franków.
— Wszak — tylko tyle winieneś, — ojcze? — zapytała zdziwiona Ludwika.
— Tyle, — odpowiedział Morel.
— Ale, — przerwał Malicorne, — weksel wprawdzie jest na tysiąc trzysta franków, lecz koszta sądowe wynoszą sto franków.
— O mój Boże! — zawołała Ludwika — myślałam, że tylko tysiąc trzysta franków. Weźcie to, później wam wszystko zapłacę.
— Nie! zaraz płać wszystko, albo do więzienia.
— Zmiłujcie się nad nami!
— Znowu krzyk! o hołota! Ruszaj, albo cię za kołnierz poprowadzę.
— Biedny ojciec! myślałam, że przynajmniej go uwolnię.
— Nie! Nie! niema sprawiedliwości na ziemi! — krzyknął Morel w rozpaczy załamując ręce.
— Jest sprawiedliwość! Bóg zawsze lituje się nad dobrymi, którzy cierpią — odezwał się głos dźwięczny, łagodny, przyjemny.
W tej chwili Rudolf stanął przed Morelem. Był blady i wzruszony. Wyjął z kamizelki trzy bilety bankowe i oddając je rzekł do Malicorna:
— Masz 1500 franków, a tej pannie oddaj jej złoto.
Sługa sądowy, zdziwiony, wziął bilety bankowe, przejrzał je; potem schował do kieszeni, i obejrzawszy Rudolfa od stóp do głowy, zapytał:
— Bilety nie fałszywe; ale skąd je pan masz? czy do pana należą?
Rudolf był bardzo skromnie ubrany i cały okryty kurzem, bo tylko co wyszedł ze schowania pana Pipelet.
— Powiedziałem ci, żebyś oddal pieniądze tej panny — odpowiedział surowym i rozkazującym głosem.
Malicorne rzucił weksel i wyrok pod nogi Morelowi.
— Podnieś! Bądź grzeczny, kiedy ci płacą — rzekł Rudolf i zatrzymując go jedną ręką, drugą wskazał mu papiery.
Malicorne, widząc, że nie podoła takiemu przeciwnikowi, podniósł z pokorą papiery i oddał Morelowi. Potem razem ze swoim towarzyszem szybko zbiegł po schodach.
Pani Pipelet zamierzyła zemścić się za siebie i za Rudolfa. A ponieważ niosła właśnie rosół dla nieszczęsnej rodziny Morelów, zawołała z uniesieniem, patrząc na garnek:
— Długi Morela już są zapłacone, obejdzie się bez mego rosołu! hola! strzeżcie się tam na dole!
I nachyliwszy się przez poręcz wylata rosół na uciekających woźnych.
— Do stu piorunów! — zawołał Malicorne — ostrożnie babo!
— Alfredzie! — krzyczała pani Pipelet tak głośno jakgdyby miała głuchego obudzić, — miotłą ich! miotłą!
Kiedy pani Pipelet tak się mściła na woźnych, Morel padł na kolana przed Rudolfem.
— Pan nam życie ocaliłeś! Komu winniśmy tę niespodziewaną pomoc?

— Bogu! który zawsze lituje się nad uczciwymi ludźmi.

XLVIII.
LUDWIKA.

Ludwika, córka Morela, była dziewczyną uderzająco poważnej piękności; wysmukła i gibka, miała rysy regularne i szlachetne, jak Juno starożytna, a kibić wdzięczną i wyniosły wzrost Diany. Jeden tylko Rudolf zauważył, że Ludwika, pomimo oswobodzenia ojca, była ciągle nadzwyczaj blada i nieprzytomna. Aby zupełnie uspokoić Morelów co do — Wczoraj rano młoda pani do was zaszła?
przyszłości, a zarazem wytłumaczyć hojność, mogącą nadwyrężyć jego incognito, Rudolf wyprowadził szlifierza do sieni i powiedział mu:

— Tak, panie, i zdawała się przejęta litością nad naszym stanem.
— Po Bogu, jej winniście wdzięczność, nie mnie.
— Czy być może, panie? ta pani...
— Ona was ocaliła. Często nosiłem do niej towary, onegdaj, kiedym tu najmował pokój na czwartem piętrze, dowiedziałem się od odźwiernej o waszej ciężkiej sytuacji.
— Cnotliwa, dobra pani! słusznie powiedziałem.
— Powiedziałeś Magdalenie: Gdyby bogaci wiedzieli! nieprawda? Od dziś rana, od godziny szóstej byłem ukryty w komórce, stykającej się z waszem poddaszem. I wszystko słyszałem, poczciwy i godny człowieku.
— Mój Boże! ale skąd panu na myśl przyszło tam pójść?
— Chciałem wszystko widzieć, wszystko słyszeć bez twojej wiedzy. Odźwierny wspomniał mi o tej komórce, mówiąc, że mogę tam składać drwa. Dziś rano więc wszedłem, zostałem godzinę i przekonałem się, że jesteś człowiekiem najuczciwszym, znoszącym nieszczęście z mężną rezygnacją. Już miałem wyjść z komórki, żeby cię uwolnić od komorników, gdym usłyszał głos twojej córki. Chciałem jej zostawić przyjemność przyniesienia ci pomocy. Na nieszczęście, ogrom kosztów prawnych pozbawił Ludwikę tej słodkiej usługi; wtedy wyszedłem z ukrycia.
— Czy być może! Lecz przynajmniej, panie, niechaj wiem, jak się nazywa? jak się nazywa ten anioł dobroci?
— Powiem ci nazwisko tej pani pod jednym warunkiem, żebyś go nikomu nie powtórzył.
— Klnę się na wszystko, że nie powtórzę.
— Ta pani nazywa się markiza d’Harville.
— Nigdy nie zapomnę jej nazwiska. Ona to ocaliła moją żonę, moje dzieci! Nie wszystkie jednak. Biedna Adela! Już nigdy jej nie zobaczymy. — I Morel otarł łzy.
— Mam duży jasny pokój. — rzekł znowu Rudołf, — przeniesiecie się tam z całą rodziną, póki ciało Adeli stać będzie w waszej izbie. Poprosimy księdza. Wszystko to poruczę pani Pipelet.
— Ale na co zabierać panu pokój? Teraz, kiedy nie boję się już więzienia, poddasze moje wyda mi się pałacem, zwłaszcza kiedy Ludwika z nami zostanie.
Morel zamyślił się.
— O! jeżeli Jakób Ferrand... jeżeli Ludwika!...
— Bądź spokojny, — odpowiedział mu Rudolf, — gdyby twoja córka była uległa jego chęciom, nie kazałby cię brać do więzienia. Zresztą wiem dobrze, że to zły człowiek. Miej nadzieję, że będziesz pomszczony.
W tej chwili Rigolatta pokazała się we drzwiach izby Morela.
— Moja sąsiadko, — rzekł jej Rudolf — wszak prawda, że Morel dobrze zrobi, jeżeli się wprowadzi do mego pokoju, nim mu jego nieznana dobrodziejka nie upatrzy przyzwoitego mieszkania?
— Jakto!... pan byłbyś tyle dobry?
— Tak jest, ustąpię mu mieszkania, ale pod warunkiem, który zależy od mojej sąsiadki.
— Gotowam na wszystko.
— Muszę zaraz ukończyć rachunki dla mego pana. Dozwól mi zająć się tą pracą w twoim pokoju, nie będę ci wcale przeszkadzał. Jeżeli panna zezwolisz, Morel tymczasem przy pomocy państwa Pipelet może się przenieść do mego mieszkania.
— Dałeś pan dobry przykład i ja także winnam sąsiadom pomagać. Stół mój jest na pańskie usługi.
— Sąsiadko, proszę, nazywaj mnie poprostu sąsiadem.
— Bardzo dobrze, bo też w istocie pan jesteś moim sąsiadem.
Wtem jeden z chłopczyków zawołał Morela do żony. Szlifierz prędko wbiegł do izby.
— Teraz, moja sąsiadko, chcę jeszcze prosić o jednę rzecz. Musisz być dobrą gospodynią! czy nie możnaby zaraz kupić wszystkiego, czego będzie potrzebował Morel z rodziną?
— Można — odpowiedziała Rigoletta po chwili namysłu, — ale na to trzeba dużo pieniędzy. Pięćset alba sześćset franków.
— Tylko tyle? Ale pewno dużo czasu trzeba, aby zrobić zakupy?
— Wcale nie; Temple stąd tylko o dwa kroki; tam wszystkiego można dostać.
— Co to jest Temple?
— Nie wiesz, co to jest Temlie, sąsiedzie? A przecież tam ludzie niebogaci kupują wszystko, najlepsze rzeczy prawie za bezcen! Nigdzie nic lepszego nie znajdzie. O! co za szczęście! Będzie mi się zdawać, że za moje własne pieniądze kupuję wszystko dla biednego Morela. Poczekaj chwilkę, sąsiedzie, tylko włożę szal i czepek, i pójdziemy.
— A ja tymczasem wezmę się do swoich rachunków.
— Dobrze. Zobaczysz przytem mój pokoik, — rzekła z dumą Rigoletta — już sprzątnięty. — Lekko, jak ptaszek zbiegła po schodach, a Rudolf wszedł do swego mieszkania.
Przypominamy tutaj czytelnikowi, że tylko Rigoletta wiedziała, gdzie mieszka Franciszek Germain, syn pani George, a Rudolf koniecznie chciał wydobyć z niej tę tajemnicę.

Odbyciem wspólnej przechadzki do Temple, Rudolf zamierzał obudzić w niej większe zaufanie i lepiej się z nią zaznajomić. Przytem chciał się rozerwać, bo śmierć Adeli zasmuciła go, gdyż wspomniał, że i jego córka w tymże wieku miała umrzeć. W samej rzeczy Gualeza była w wieku Adeli, kiedy ją gospodyni Jakóba Ferrand oddała Puhaczce na wychowanie.

XLIX.
RIGOLETTA.

Rigoletta była prawie w jednym wieku z Gualezą, swoją dawną towarzyszką więzienia. Między temi dwiema dziewczętami zachodziła taka różnica, jak między śmiechem a łzami. Jedna poetyczna, czuła, nieuleczalnie zraniona wyrzutom sumienia, a druga żywa, wesoła, szczęśliwa, prozaiczna, choć dobra i litościwa.
Rigoletta, bynajmniej nie egoistka, znała tylko cudze smutki, pomagała cierpiącym ze wszystkich sił, całą duszą; ale, przyniósłszy im pomoc, zaraz zapominała o nich. Często zdarzało jej się wśród głośnego śmiechu rozpłakać się, a niemniej często, wśród szczerych łez zanosiła się od śmiechu. Jako prawdziwe dziecię Paryża, wolała hałas, niż ciszę, ruch, niż spoczynek, grzmiącą harmonję balowej orkiestry, niż łagodny szmer wiatru, zgiełk paryskich ulic, niż cichą samotność wsi. Tak jest, dobra ta dziewczyna zawsze przekładała błoto ulic paryskich nad kwitnące łąki. Za żadne skarby nie odstąpiłaby od przyjętego zwyczaju wychodzenia w niedzielę na przechadzkę ze swoim sąsiadem. Bez ceremonji i skrupułu przyjmowała od niego obiad w restauracji na bulwarze Temple i bilet na galerję do teatru na bulwarach.
Miała lat osiemnaście niespełna, średniego wzrostu, lecz tak dobrze zbudowana, że malarz nie zdołałby wymyślić zgrabniejszej figurki; gdyby była bodaj o cal wyższa, już całość jej postawy straciłaby wdzięk uroczy.
Rudolf dotąd widywał Rigolttę tylko w ciemnej izbie Morelów i na ciemniejszych jeszcze schodach; kiedy wszedł cicho do pokoju gryzetki, oświeconego dwoma dużemi oknami, zobaczył dopiero cudną świeżość jej lic i stanął zdumiony.
Nie wiedząc, że Rudolf jest w pokoju (bo ciągle jeszcze stał przy drzwiach), gryzetka postawiła nogę na stołku i nachyliła się, żeby lepiej zasznurować bucik. Rudolf zobaczył białą jak śnieg pończochę i kształtną nóżkę. Gryzetka włożyła w tym dniu najlepszy swój czepeczek i najlepszy fartuszek, żeby nowy sąsiad nie wstydził się z nią iść do Temple. Bo mniemany kupczyk podobał się jej bardzo: polubiła jego twarz, nacechowaną uprzejmością, dumą i śmiałością; przytem okazał tyle litości dla Morela, tak wspaniałomyślnie odstąpił mu mieszkania, słowem, czy z powodów czysto moralnych, czy też dla swojej męskiej pięknej postawy, Rudolf, nie wiedząc nawet o tem, zaskarbił już sobie zaufanie u gryzetki.
Rudolf ciekawie przypatrywał się pokojowi i przekonał się, że pani Pipelet nie przesadziła, chwaląc czystość i porządek w gospodarstwie Rigoletty. Był to pokoik ubogi, ale miły i dobrze urządzony. Okna i łóżko miały zielone firanki perkalowe z wełnianą frendzlą; wszystkie uszyła i zawiesiła sama Riigoletta. W dwóch białych szafach, stojących przy łóżku, mieściło się za szkłem całe gospodarstwo gryzetki, a w pokoju nie było widać ani konewki, ani naczyń kuchennych, ani nawet miotły. Wszystkie meble: komoda, cztery krzesła, duży stół do prasowania i roboty, były z orzechowego drzewa. Na jednem oknie klatka z dwoma kanarkami, wiernymi, nieodstępnymi towarzyszami Rigoletty.
Nakoniec gryzetka spostrzegła Rudolfa, pogrążonego W zadumie i, nie zmieniając położenia, rzekła:
— Ach, sąsiedzie, już jesteś?
— Tak, — odpowiedział Rudolf, — byłem i unosiłem się nad tym pięknym pokojem, bo, sąsiadko, mieszkasz, jak królowa.
— Cóż robić? to mój jedyny zbytek. Nigdy nie wychodzę z domu, niechże mi przynajmniej w domu będzie dobrze. Miałam czterysta dwadzieścia franków, gdym wyszła z więzienia, wszystko prawie tu wsiąkło.
— Gdy wyszłaś z więzienia? Byłaś więc w więzieniu?
— O! to długa historja. Proszę nie myśleć, że siedziałam tam za coś złego.
— Wcale tego nie myślę.
— Po cholerze zostałam sama jedna na świecie; miałam wtenczas może z dziesięć lat!
— A przedtem u kogoś była?
— U bardzo dobrych ludzi; lecz oni właśnie pomarli na cholerę. (Tu łzy się zakręciły w czarnych oczach Rigoletty). Wszystko, co mieli, sprzedano na zaspokojenie małych długów, i ja zostałam bez opieki. Nie wiedząc co robić, poszłam na odwach, naprzeciwko naszego domu i powiedziałam do żołnierza, stojącego na warcie, „mój panie żołnierzu, rodzice moi umarli, zostałam sama jędna, nie mam z czego żyć, co mam teraz robić?“ Na to nadszedł oficer i odesłał mnie do komisarza; ten, jako włóczęgę, posłał mnie do więzienia, skąd wyszłam po skończeniu szesnastu lat.
— A twoi rodzice?
— Nie znałam ojca, a matka umarła, kiedy miałam zaledwie sześć lat. Dobrzy ludzie, o których panu mówiłam, mieszkali koło nas, a, nie mając dzieci, wzięli mnie do siebie. Stary Cretu był malarzem pokojowym.
— Czy to był bogaty rzemieślnik?
— Jak każdy; miał robotę, to był bogaty, nie miał, to biedny! ale zato zawsze i on i żona byli weseli. Na całej ulicy nie było drugiej takiej pary; wiecznie tylko śmiechy, żarty, śpiewy, a przytem najlepsi i najuczynniejsi ludzie w świecie. Cretu, skoro tylko wrócił z roboty, ciągle się śmiał, żartował, dokazywał jak dziecko, bawił się ze mną, jakby był moim rówieśnikiem, a i jego żona strasznie mnie pieściła.
— A powiedz mi, czy nigdy się nie kłócili?
— Nigdy, a nigdy. Przez niedzielę, poniedziałek, a czasem wtorek trwała hulanka, i zawsze i wszędzie brali mnie z sobą. Cretu był doskonałym rzemieślnikiem; kiedy chciał, zarabiał dużo pieniędzy. Pamiętam, że kiedy nie było w domu nic oprócz chleba i wody, Cretu brał z bibljoteki...
— Miał więc bibljotekę?
— Tak nazywał pudełko, w którem chował rozmaite zbiory piosenek, wszystkie kupował i na pamięć umiał. Kiedy więc mieliśmy tylko chleb i wodę, brał z bibljoteki starą książkę kucharską i pytał nas: Co będziemy jedli? czy to? czy owo? i czytał nazwy najlepszych potraw, a każde z nas wybierało sobie jednę. Cretu brał próżny rondel i wśród tysiącznych żartów, wyrabiając najpocieszniejsze miny, udawał, że kładzie wszystko, co trzeba do potrawy; my tymczasem zajadaliśmy spokojnie suchy chleb i śmieliśmy się jak warjaci.
— Czy ci szczęśliwi ludzie mieli długi?
— Nigdy! Były pieniądze, to hulanka, nie było — to suchy obiad.
— A nigdy nie myśleli o przyszłości?
— Poco było o niej myśleć? Ach! jakżem się zagadała! Proszę, sąsiedzie, podaj mi szal i przypnij go tu pod kołnierzykiem; oto masz dużą szpilkę, bo trzeba iść.
Rudolf włożył szal na zgrabne ramiona Rigoletty i czekał dalszych rozkazów.
— Teraz, sąsiedzie, podnieś trochę kołnierzyk, przypnij pod nim szal do sukni, tylko dobrze, a uważaj, żebyś mnie nie ukłuł.
Dla wypełnienia tego rozkazu Rudolf musiał pochylić się do białej szyi, od której odbijały czarne jak kruk włosy. I tak blisko się pochylił, że gryzetka krzyknęła.
— Sąsiedzie, już nigdy pewno nie poproszę cię, żebyś mi przypinał szal.
— Daruj, moja sąsiadko, jestem taki niezgrabny.
— Przeciwnie, mój panie, nawet aż nazbyt zgrabny, na to się właśnie żalę. Daj rękę i chodźmy, ale bądź grzeczny, bo się pogniewamy!
— W istocie, sąsiadko, nie moja wina; twoja szyja jest taka biała, żem dostał jakiegoś zawrotu głowy, mimowoli nachyliłem głowę i...
— Dobrze, dobrze! na drugi raz nie dam powodu do takiego zawrotu głowy, — odpowiedziała Rigoletta, grożąc palcem.
Rigoletta i Rudolf zeszli na podwórze. Rudolf zajrzał jeszcze do izby stróża i rzekł uprzejmie:
— Przyślę tu rozmaite rzeczy do Morela, bądź łaskaw, pomóż zanieść je do mego pokoju.
— Bądź pan spokojny, wszystko się zrobi.
— Potem, — dodał smutnie Rudolf, — trzeba zawołać księdza do umarłej córki Morelów, spisać akt zejścia i sprawić pogrzeb. Oto pieniądze.
W tej chwili wszedł człowiek, tak otulony płaszczem, że mu oczy tylko było widać i zapytał;
— Czy tandeciarka Buret jest w domu?
— Czy pan przyszedłeś z Saint-Denis? — zapytał Pipelet.
— Tak, w godzinę i kwadrans.
— Dobrze, idź pan na górę.
Nieznajomy śpiesznie wbiegł na schody.
— Cóż to znaczy? — zapytał Rudolf.
— Coś się tam robi u starej pani Buret, ciągle to przychodzą, to wychodzą. Dziś rano powiedziała mi: „Pytaj każdego, kto tylko do mnie przyjdzie: Czy pan przyszedłeś z Saint-Denis? i puszczaj tylko tych, którzy odpowiedzą: Tak, w godzinę i kwadrans“.
— A to zupełnie jak wojskowy parol, — rzekł Rudolf z ciekawością.
— Zupełnie, panie; dlatego też powiedziałem sobie: coś się tam robi u matki Buret! Nie mówię już o tem, że Kulas, obrzydły chłopiec, służący u pana Cezara Bradamanti, wrócił dopiero o drugiej godzinie w nocy ze starą babą jednooką, którą nazywają Puhaczką. Baba przesiedziała u matki Buret do czwartej w nocy, fiakr czekał na nią na dole. Skąd ona przyjechała? poco włóczy się o tak późnej godzinie? Zadawałem sobie te pytania, ale nie mogłem znaleźć odpowiedzi, — dodał Pipelt poważnie.
— I ta kobieta, którą nazywasz Puhaczką, odjechała fiakrem o czwartej rano? — zapytał Rudolf.
— Tak, panie, i pewno wkrótce wróci, bo matka Buret powiedziała mi, że ją mogę puścić, nie pytając.
Rudolf słusznie domyślał się, że Puhaczka knuje jakąś nową zbrodnię, ale nigdyby nie odgadł, niestety, jak blisko go ta zbrodnia dotyczyła! Rudolf z Rigolettą we drzwiach spotkali Anastazję, wracającą z miasta; dźwigała ciężki kosz z zapasami kuchennemu.
— To mi pięknie, to mi dobrze! — zawołała, spoglądając ze znaczącym uśmiechem na sąsiada i sąsiadkę — już się pod rękę prowadzicie! Rzeczy dobrze idą, młodość musi wziąść swoje. Ładna dziewczyna i ładny chłopiec!

Rudolf wziął Rigolettę pod rękę i wyszedł z nią na ulicę.

L.
BUDŻET RIGOLETTY.

Po zimnej nocy nastąpił ranek wietrzny; bruk na ulicy, zwykle błotnisty, był prawie suchy. Rigoletta i Rudolf szli do obszernego i dziwacznego bazaru, zwanego Temple. Gryzetka bez ceremonji opierała się na ręku swego kawalera, jakby oddawna i dobrze znała.
— Jaka zabawna ta pani Pipelet ze swoimi domysłami! — rzekła Rigoletta do Rudolfa.
— A mnie się zdaje, — odparł Rudolf, — że ona dobrze mówi: Młodość musi wsiąść swoje! wiwat miłość! I ja tak, jak ona. Mogę się więc spodziewać?
— Spodziewać się? czego?
— Że mnie będziesz kochać.
— Już i tak pana kocham.
— Doprawdy?
— Ma się rozumieć. Jesteś dobry, wesoły; choć ubogi, robisz, co możesz dla biednych Morelów, starasz się dla nich o wsparcie u ludzi bogatych. Spodziewam się, że mam dosyć przyczyn do kochania. Ach! patrzno, jakie ładne wazony i stołowy zegar, kupię je sobie za pięć lat, jak nazbieram pieniędzy.
— Zbierasz pieniądze, sąsiadko? a wiele zarabiasz?
— Conajmniej półtora franka ma dzień, a czasem i dwa, ale zawsze liczę tylko na półtora, to bezpieczniej, i stosownie do tego układałam swoje wydatki.
— Ale jak można wyżyć za półtora franka dziennie? — Rachunek bardzo łatwy: cztery su na funt chleba, dwa su ma mleko, cztery su na warzywo w lecie, albo na owoce i sałatkę w zimie, to już dziesięć su; trzy su na oliwę i ocet do sałaty, dwa na czystą wodę, o! bo ja się kocham w wodzie, to już i całe piętnaście su. Dodaj jeszcze dwa albo trzy su na tydzień na pożywienie dla ptaszków, ot i wszystko.
— Nigdy nie jadasz mięsa?
— Skądże znowu, czyż mnie stać na mięso!? funt kosztuje dziesięć su!
— A suknie, trzewiki, czepki?
— Czepki sama sobie robię i niewiele mnie kosztują, bo kładę je tylko, gdy wychodzę z domu; suknie i trzewiki kupuję w Temple. Nie masz pojęcia, jakie tam wszystko tanie.
— Moja sąsiadko, choć wyglądasz na rozstrzępańca, jesteś, jak widzę, bardzo porządną i masz wiele rozsądku.
— Cóż robić? człowiek sam na świecie, musiałam sobie urządzić sama, jak to mówią, swoje gniazdeczko. Przytem już sobie zebrałam półczwarta franka.
— Co się z niemi stało?
— Już nie mam. Niedawno jeszcze Morelowie byli tacy biedni, że mi wstyd było trzymać w komodzie bez użytku trzy franki, i pożyczyłam je Morelowi, to jest pożyczyłam, żeby go nie obrazić, bobym najchętniej darowała.
— Rozumie się, sąsiadko, że ponieważ teraz będą się dobrze mieli, więc ci ten dług oddadzą.
— Prawda, i rada go odbiorę, zawsze to będzie początek do kupienia kiedyś zegara na kominek, to mi ciągle po głowie chodzi.
— Trzeba jednak pomyśleć czasem o przyszłości.
— O przyszłości?
— Gdybyś naprzykład zachorowała?
— Zachorować? ja? — I śmiać się zaczęła. — Czy wyglądam na chorą?
— Nigdy nie widziałem rumieńszej i świeższej twarzy.
— A więc, skądże panu przyszło na myśl, że mogłabym chorować? W osiemnastym roku i przy moim sposobie życia, czy to być może? Zimą i latem wstaję o piątej rano, kładę się spać o dziesiątej albo jedenastej, jem do syta, na to wprawdzie niewiele trzeba.
Rudolf, uderzony tą ślepą i szczęśliwą wiarą w przyszłość, wyrzucał sobie, że ją chciał naruszyć. Ze strachem pomyślał, że jednomiesięczna choroba mogłaby zniszczyć całe to szczęście i spokój.
— A więc, sąsiadko — rzekł Rudolf do gryzetki, — niczego sobie nie życzysz?
— Niczego.
— Zupełnie niczego?
— Za pozwoleniem; chciałabym mieć zegar i wazony do ustawienia na kominku, i będę je miała, choćby mi przyszło nocami pracować; prócz tego od dzisiaj nic nie żądam.
— Od dzisiaj?
— Bo wczoraj jeszcze życzyłam sobie mieć dobrego sąsiada, któryby mi się podobał, żeby z nim chodzić co niedziela na spacer, albo do teatru. Czyż w niedzielę nie pójdziesz ze mną na spacer do rogatek albo na bulwary? Ten jeden dzień mam wolny.
— Bezwątpienia, latem będziemy jeździć za miasto.
— O nie! ja nie cierpię wsi, tylko Paryż lubię. Przedtem jednak parę razy jeździłam do Saint-Germain, ale tylko przez grzeczność dla mojej towarzyszki więzienia; zwala ją Gualezą, bardzo dobra dziewczyna.
— Co się z nią stało?
— Nie wiem, obojętnie wydawała pieniądze, zebrane w więzieniu, zawsze była smutna, lecz dobra i litościwa. Nim dostałam robotę, często z nią chodziłam. W niedzielę więc będziemy chodzić po Paryżu. Nie powstydzisz się za mnie. Nieraz mężczyźni obejrzą się i powiedzą: Ale doprawdy, jakaś ładna! A kobiety znowu powiedzą: Istotnie ładny mężczyzna! tak mu dobrze z czarnemi wąsami! Przepadam za wąsami. Na nieszczęście pan Germain nie nosił wąsów, dlatego, że był w biurze u notarjusza. Cabrion miał wąsy, ale żółte, jak i brodę, a ja nie cierpię dużej brody; prócz tego za wiele dokazywał po ulicach i zbyt męczył biednego pana Pipelet. Przed Cabrionem miałam sąsiada pana Giraudeau; był przystojny, ale zezowaty.
Rudolf ciekawie słuchał jej szczebiotania i zapytywał się: co też powinien myśleć o cnocie Rigoletty. Jużto swobodna jej mowa przekonywała go, że Rigoletta żyła z sąsiadami tylko jak z braćmi, jak z towarzyszami, i że ją pani Pipelet niesłusznie obmówiła; jużto śmiał się z własnej łatwowierności, myśląc znowu, że niepodobna, aby tak piękna, tak młoda, tak opuszczona dziewczyna uniknęła miłosnych zasadzek panów Giraudeau, Cabrion i Germain. Wszakże szczerość i oryginalna poufałość Rigoletty wprawiły go w nowe wątpliwości.
— Cieszę się mocno, kochana sąsiadko — odezwał się znowu Rudolf, — że tak rozporządzasz memi niedzielami; bądź spokojna, zabawimy się wybornie. Tylko niepokoi mnie jedna myśl. Co będzie, jeżeli mnie znajomi spotkają z tak ładną przyjaciółką pod rączką?
— Co to panu szkodzi?
— A twoje dobre imię?
Rigoletta roześmiała się w głos.
— Dobra sława gryzetki? alboż kto wierzy w takie fenomeny? Gdybym miała ojca, matkę, brata, siostrę, dbałabym o to, co ludzie powiedzą. Jestem sama jedna na świecie, co mi to szkodzi?
— Lecz ja będę bardzo nieszczęśliwy.
— A to czemu?
— Że będą mnie mieli za szczęśliwego, a tymczasem będę cię kochał coś nakształt tego, jak jadaliście obiad u ojca Cretu, gryząc chleb suchy przy czytaniu książki kucharskiej.
— Nic nie szkodzi, przyzwyczaisz się; będę taka łagodna, wdzięczna, ulegająca, że sam powiesz: lepiej z nią spędzić niedzielę, niż z kolegami. Czy wiesz, że ostatni mój sąsiad, pan Germain, wszystkie wieczory u mnie przesiadywał i gdy się nie skarżył, przeczytał mi całego Waltera-Scota. Jakże mnie te romanse bawiły!
— Nie dziwię się, ale, mówiąc o Germainie, gdzie on się teraz obraca?
— Myślę, że jest w Paryżu.
— Wcale go nie widujesz?
— Nie był u mnie, odkąd się wyprowadził.
— Ale gdzie mieszka? co robi?
— Dlaczego się pytasz o to?
— Bom zazdrosny — odpowiedział Rudolf ze śmiechem.
— Wierz mi pan, niema czego.
— Żart na stronę, sąsiadko, ale koniecznie muszę się widzieć z panem Genmain; ty wiesz, gdzie mieszka, a przysięgam, że nie, zdradzę tajemnicy, idzie o jego własne dobro.
— Żart na stronę, mój sąsiedzie, możesz dobrze życzyć panu Germain, ale ja obiecałam, że nie powiem nikomu, gdzie mieszka! Nie gniewaj się za to, gdybyś mi powierzył jaką tajemnicę, pewniebyś pochwalił me milczenie.
— Ale...
— Słuchaj, sąsiedzie, raz na zawsze nie mówmy o tem. Dałam słowo i dotrzymam, a cokolwiek mi powiesz, zawsze to samo powtórzę.
— Nie mówimy więcej o tem. Tak dobrze umiesz dochować tajemnicy, iż nie dziwię się, że nie wydajesz się z własnemi.
— Ja mam tajemnice? Chciałabym mieć, bo to musi być bardzo zabawne.
— Jakto, nie masz maleńkiej tajemnicy miłosnej?
— Tajemnicy miłosnej?
— Tak, alboż nigdy nie kochałaś? — zapytał Rudolf, wpatrując się w jej oczy, żeby odgadnąć prawdę.
— Jakto nie kochałam? a pana Giraudeau? a Cabriona? a Germaina? a pana?
— Nie kochałaś ich więcej ode mnie, inaczej jak mnie?
— Doprawdy że nie.
— Jeżeli się nie rozgniewasz, sąsiadko... No, powiedz otwarcie, nigdy nie miałaś kochanka?
— Kochanka! co znowu! Alboż ja mann czas na to?
— Czy na to czasu trzeba?
— A jakże! koniecznie trzeba czasu, bo najprzód byłabym zazdrosna jak tygrys, ciąglebym się martwiła; a powiedz sam, czy mam tyle pieniędzy, żebym mogła codziennie tracić parę godzin na łzy i lamenty? Ho! ho! tobym dopiero dobrze wyszła.
— Przecież nie wszyscy kochankowie są niewierni, nie na wszystkich kochanki muszą płakać.
— Toby było jeszcze gorzej, gdyby był wierny. Czyż mogłabym chwilę zostać bez niego?
— Nigdy nie myślałaś wyjść za mąż?
— Wyszłabym chyba za takiego biedaka, jak ja; inny mnie nie weźmie.
— Ale gdyby ci jaki krewny zapisał majątek? naprzykład dziesięć tysięcy rocznego dochodu?
— Ba! byłoby to nieźle, a może i źle.
— Źle?

— Teraz jestem szczęśliwa, a nie wiem, coby ze mną było, gdybym była bogatsza.

LI.
TEMPLE — ODKRYCIE.

Chociaż Rudolf nie podzielał uniesienia Rigoletty, uderzył go jednak szczególny widok ogromnego rynku, zwanego Temple. W środku ulicy Temple, koło zdroju, na końcu placu, wznosi się obszerna prostokątna budowa, kryta dachówką. To Temple. Szeroka droga przez całą długość budowli dzieli ją na dwie części; każdą część znowu przecina mnóstwo małych uliczek, które się krzyżują ma wszystkie strony; dach budynku chroni je od deszczu. Tam nie sprzedają prawie żadnych nowych towarów, lecz najlichszy szczątek materji, odrobina żelaza, miedzi lub stali znajdują kupców. Tam sprzedają kawałki sukna wszelkiego koloru, gatunku, dobroci i wieku, na łaty do starych podartych ubrań. Są sklepy napełnione stosami starych podeszew i cholew, podartych, wydeptanych, skoszlawionych, bez kształtu, nabitych gwoździami, jak drzwi więzienia, prawdziwe szkielety obuwia! wszystko się kupuje, i wielu ludzi żyje z tego handlu. Znajdują się tam handlarze sprzedający pętlice, frendzle, sznurki. Sprzedają tam i damskie kapelusze. Trzeba jednak przyznać, że te sklepy są bardzo pożyteczne dla ubogiej ludności, bo za pół ceny biedacy zaspakajają wszelkie swoje potrzeby.
Rudolf spostrzegł, że kupcowe starodawnym jeszcze obyczajem, oddawna wygnanym z modnego świata, wesoło i uprzejmie zapraszały do sklepów każdego przechodnia. Szedł pod rękę z Rigdlettą, i zaledwie pokazał się na głównej ulicy, zarzucono go obiecującemi zaprosinami.
— Proszę pana obejrzeć moje materace; zupełnie jak nowe, dobrze wysłane; sam włos biały i miękki, jakby owcze runo.
— Państwo nowożeńcy, kupcie te kołdry; patrzcie sami, jakie miękkie, lekkie i ciepłe! Zupełnie jak puch! Namów pani swego męża, za bezcen sprzedam pani wszystko, co potrzeba na nowe gospodarstwo, ręczę, że pani będzie zadowoloną i zawsze przyjdzie kupować u starej Bouvard. Wczoraj zdarzyło mi się kupić piękne rzeczy; sama pani zobacz, wejdź proszę, wszak obejrzenie nic nie kosztuje.
— Wiesz co, sąsiadko — rzekł Rudolf do Rigoletty, — wejdźmy do tej tłustej kupcowej. Bierze nas za nowożeńców, to mi pochlebia. Wejdźmy do jej sklepu.
— Zgoda na tłustą kupcowę — odpowiedziała Rigoletta, — i mnie się ona podoba.
Weszli do matki Bouvard.
Przez wspaniałomyślność, może tylko w tym bazarze znaleźć się mogącą, inne kupcowe nie gniewały się, że matka Bouvard otrzymuje pierwszeństwo; jedna nawet powiedziała:
— Lepiej, że matka Bouvard coś zarobi, niż inna; ma dużo dzieci, a przytem jest najstarszą między nami kupcową.
Rigoletta targowała się, a tymczasem Rudolf uważnie oglądał biurko, stojące obok drzwi wejściowych.
Był to sprzęt formy staroświeckiej; wierzchnia desko otwierała się na mosiężnych zawiasach i służyła za stół do pisania. Na środku tej deski, wśród ozdób z różnokolorowego drzewa, znajdowała się wyrżnięta z hebanu i wpuszczona cyfra M. B. pod hrabiowską koroną. Rudolf domyślał się, że posiadacz biurka musiał należeć do wyższej klasy. To obudziło jego ciekawość, zaczął przeglądać wszystkie szufladki i w jednej z nich znalazł zamazany, pokreślony i niedokończony bruljon listu. Podczas gdy Rigoletta dobijała targu z matką Bouvard, Rudolf z trudnością wyczytał co następuje:
„Łaskawy Panie! Racz być przekonany, że jedynie najokropniejsza niedola zdołała zniewolić mnie do kroku, na który się dziś odważam. Nie wstrzymywała mnie dotąd źle zrozumiana duma, lecz zupełny brak prawa do żądania przysługi, o którą śmiem prosić. Widok mojej córki, pogrążonej razem ze mną w strasznej nędzy, zmusza mnie do pokonania tej nieśmiałości. Kilka słów tylko pawiem o przyczynie naszych nieszczęść. Po śmierci męża zostało mi trzykroć sto tysięcy franków, które mój brat umieścił u notarjusza Jakóba Ferrand. Procenty odsyłał mi brat do Angers, gdzie mieszkałam z córką. Wiadomy jest panu opłakany zgon mego brata; straciwszy, jak się zdaje, majątek na nieszczęśliwych spekulacjach, odebrał sobie życie przed ośmiu miesiącami. Nakrótko przed tym nieszczęsnym wypadkiem napisał do mnie kilka słów pełnych rozpaczy. „Kiedy to przeczytasz, mówił w tym liście, już mnie nie będzie na świecie“. Kończy pismo, uprzedzając mnie, że nie miał żadnego aktu na sumę ulokowaną na moje imię u Jakóba Ferrand. Już więcej niż od roku nie odbierałam procentu, udałam się więc do notarjusza z żądaniem wypłacenia mi dochodu, którego koniecznie potrzebowałam. Zaledwie powiedziałam, kto jestem, kiedy notarjusz, bez względu na moją boleść, zaczął obwiniać przede mną brata, że ten nie oddał mu pożyczonych dwóch tysięcy franków, i że przez śmierć jego musiał stracić tę sumę; że samobójstwo mego brata jest nietylko zbrodnią przed Bogiem i ludźmi, ale względem niego, notarjusza, sprzeniewierzeniem i grabieżą. Odpowiedziałam mu, że może odebrać swoją należność z moich trzechkroć stu tysięcy franków, u niego złożonych. Na te sława spojrzał na mnie zdziwiony i zapytał, o jakich trzystu tysiącach chcę mówić. — O tych, które brat mój ulokował u pana przed półtora rokiem i od których przysyłałeś mi pan procenty przez mego brata, odpowiedziałam, nie pojmując jego zapytania. — Notarjusz aż ruszył ramionami z litościwym uśmiechem, jakby za żart brał moje słowa, i odpowiedział, że mój brat nietylko, że mu nie powierzał żadnych pieniędzy, ale jeszcze pożyczył od niego dwa tysiące franków. Niepodobna mi opisać mego przerażenia. — Gdzież się tedy podziała moja suma? — zawołałam. — I ja i córka nie mamy innego majątku; jeżeli tego będziemy pozbawiane, czeka nas najokropniejsza nędza. W co się obrócimy?
— Albo ja wiem — odpowiedział notarjusz ozięble.
— Na zasadzie jakich dowodów żądasz pani ode mnie wypłaty? — zapytał.
— Posłałam bratu pełnomocnictwo; w kilka dni doniósł mi, że pieniądze są u pana złożone, że pan nigdy nie dajesz rewersu, a po upływie sześciu miesięcy przysłał mi należny procent.
— Masz pani przynajmniej jakie listy jego w tym przedmiocie? — Nie; w tych listach były tylko wzmianki o interesach, nie uważałam za potrzebne ich chować. — Bardzo żałuję, odpowiedział notarjusz, że nie mogę pani nic pomóc w tym razie. Jeszcze raz powtarzam, brat panią oszukał. Jeżeli się pani wahasz między jego słowem ta mojem, droga do sądu otwarta, pozwij mnie pani; sąd między nami rozstrzygnie. — Wyszłam od notarjusza ledwie żywa. Co robić? Bez żadnych dowodów na poparcie mej należności, przekonana o uczciwości mego brata, zmieszana zimną krwią not...“ Tu kończył się bruljan listu; nie można go było dalej wyczytać, bo następne kilka wierszy były grubo poprzekreślane; tylko na dole zapisano, widać dla pamięci: „Napisać do księżny de Lucenay“.
Rudolf zadumał się po przeczytaniu tego urywku listu. Nikczemny czyn, o który obwiniano Jakóba Ferrand, nie był wprawdzie dowiedziony; lecz człowiek ten postąpił tak nieludzko z Morelem, tak haniebnie z biedną Ludwiką, że zatajenie powierzanej sumy, zwłaszcza przy niechybnej prawie bezkarności, nie powinno zadziwić nikogo. Bruljon listu, który trzymał w ręku i który zapewne nie został wysłany, dowodził wyniosłego i szlachetnego charakteru, któryby się obraził ofiarą jałmużny. Jakiejże więc trzebaby ostrożności, delikatności, jakich wybiegów, żeby ukryć źródło pomocy, albo skłonić do jej przyjęcia!
— No, mężu, — zapytała wesoło Rigoletta, — co to za szpargał czytasz? — Żoneczko, bardzo jesteś ciekawa, — odpowiedział Rudolf, — później ci powiem. Czy już dobiłaś targu?
— Ma się rozumieć, i ręczę, że Morelom na niczem zbywać nie będzie. Teraz idzie tylko o zapłatę; trzeba przyznać, że aż miło mieć do czynienia z panią Bouvard.
— Jeszcze jedno, moja żonko; ja tu zapłacę, a ty idź tymczasem wybierz suknie dla żony Morela i dla dzieci. Nie znam się na kupnie tego rodzaju. Każesz przynieść tu suknie, a biedni Morelowie wszystko razem dostaną.
Rigoletta wyszła. We drzwiach obróciła się jeszcze i powiedziała:— Pani Bouvard, powierzam ci mego męża, proszę go nie bałamucić.
Roześmiała się i znikła.
— Trzeba przyznać — rzekła matka Bouvard po wyjściu Rigoletty, — że pańska żona jest wyborną gospodynią.
— Nie mylisz się pani. Ileż pani winniśmy?
— Małżonka pana nie chciała dać więcej nad trzysta trzydzieści franków za wszystko. Dalibóg, mam na tem tylko piętnaście franków zysku, bo nie tak tanio kupiłam te rzeczy, jakbym mogła, ale nie miałam serca bardzo się targować. Pani, co je sprzedawała, zdawała się tak skołataną, tak nieszczęśliwą.
— Czy od niej kupiłaś to stare biurko?
— Tak jest, panie. Serce mi się kraje, jak o nich wspomnę. Przedwczoraj przychodzi do mnie jakaś dama, młoda jeszcze i ładna, ale tak blada, tak wynędzniała, że aż litość brała na nią patrzeć, zresztą my się znamy na tem. Choć była porządnie ubrana, cała czarno, zaraz poznałam, że to szlachetna nędza. Pyta mnie, rumieniąc się, czybym nie kupiła pościeli do dwóch łóżek i starego biurka. Na drugiej stronie bulwaru, przy kanale Saint-Martin. Na czwartem piętrze puka we drzwi, otwiera nam panienka czternastoletnia, także w żałobie, blada, wychudła, ale tak piękna, że ażem stanęła jak wryta.
— Któż to był?
— Córka tej pani. Mimo zimna, miała, na sobie tylko czarną lekką sukienkę i znoszoną chustkę.
— A mieszkanie ich, zapewne ubogie?
— Dwa pokoje, czyste, ale zupełnie puste, i zimne, że aż zębami dzwoniłam; w kominie nawet nie było widać popiołu; niezawodnie dawno już na nim nie palono. W zawiniątku mieścił się cały majątek matki i córki po sprzedaniu mebli. Odźwierny, który wszedł z nami, powiedział mi, że właściciel domu nabrał łóżka, krzesła, tłumok i stół za komorne. Jakem zobaczyła łzy w oczach córki, jakem spostrzegła, że matka, mimo powierzchownej zimnej krwi, płacze w duszy, oceniłam rzeczy tylko o piętnaście franków niżej jak wartość, na moją szkodę, nawet biurko kupiłam, chociaż nie trudnię się sprzedażą takich rzeczy.
— Ja kupię to biurko.
— Rada je sprzedam. Jakem jej tedy powiedziała cenę, odpowiedziała mi: „Dobrze, chodźmy do sklepu, tam mi pani zapłacisz, bo już nie mogę dłużej zostać w tym domu“. Potem rzekła do córki, która siedziała na tłumoku i płakała: Klaro, weź zawiniątko (pamiętam dobrze, nazwała ją Klarą). Córka wstała i przechodząc koło biurka, upadła z płaczem na kolana. Zapłaciłam im trzysta piętnaście franków, i więcej ich nie widziałam.
— A jak się one nazywają?
— Nie wiem.
— A gdzie teraz mieszkają?
— Nie wiem.
— Ale w domu, gdzie dawniej mieszkały, muszą wiedzieć?
— Nie, nie wiedzą. Odeszły, nie powiedziawszy ani słowa, pewnie już nigdy nie wrócą.
Znikła nadzieja Rudolfa. Jak znaleźć mieszkanie nieszczęśliwych kobiet, nie mając innej wskazówki prócz imienia córki i listu, na którym zanotowano: „Pisać dio księżny de Lucenay“. Jedynie więc tylko przez panią de Lucenay można było wynaleźć ich ślad! szczęściem markiza d’Harville znała ją.
— Oto jest, — rzekł Rudolf, — bilet na pięćset franków, proszę o resztę, Czy dostanę tu gdzie wózek, żeby przewieźć te rzeczy?
— A gdzie pan mieszka?
— Ulica Temple, numer 17.
— O! znam ten dom. Kupowałam tam meble od kawalera, co mieszkał na czwartem piętrze.
— Może u Franciszka Germain? — zawolał Rudolf.
— Tak jest; czy pan go znasz?
— I owszem, ale na nieszczęście na dawnem mieszkaniu nie powiedział, dokąd się przeniósł, i nie wiem gdzie go szukać.
— Ja panu mogę dopomóc.
— Pani wiesz, gdzie mieszka?
— Nie, ale wiem, gdzie go można zastać.
— A gdzie?
— U notarjusza, na ulicy Seniter, pracuje w biurze.
— U Jakóba Ferrand! — zawołał Rudolf.
— Tak, u niego właśnie. Notarjusz to bardzo dobry człowiek, nabożny, uczciwy.
— Skąd pani wiesz, że Germain u niego pracuje?
— To cała historja. Ten pan Germain chciał, żebym od niego kupiła hurtem wszystkie meble. Zgodziłam się na to. Był kontent ze mnie, bo we dwa tygodnie przyszedł kupić sobie pościel. Przyprowadził ze sobą człowieka z taczkami, kupił, zapakował rzeczy; ale gdy przyszło do zapłaty, okazało się, że zapomniał wziąć pieniędzy. „Przyjdź pani jutro na ulicę Seniter do notarjusza Ferrand, u niego pracuję, tam zapłacę“. Poszłam nazajutrz i dostałam moje pieniądze.
Rudolf domyślał się przyczyny tego dziwactwa: Germain chciał, żeby prześladowcy stracili jego ślady. Wolał więc sprzedać wszystkie rzeczy, a potem na nowem mieszkaniu drugie kupić. Rudolf drżał z radości na samą myśl, jak się ucieszy pani George, kiedy nakoniec ujrzy syna.
Wkrótce wróciła Rigaletta, z uśmiechem na ustach.

— Nie pomyliłam się wcale w rachunku — zawołała — wydaliśmy sześćset czterdzieści franków, ale Morelowie będą mieszkali po królewsku. Zapłać prędzej i chodźmy, niedługo będzie dwunasta, trzeba żeby moja igła prędko biegła, jeżeli mam odrobić za stracony ranek.

LII.
WIDMO — UWIĘZIENIE.

Kiedy Rudolf i Riigoletta z powrotem wchodzili do domu, pani Pipelet o mało nie przewróciła ich, tak szybko biegła.
— Ach, mój Boże? co pani jest? — zapytała Rigoletta.
— To ty, panno Rigoletto? Bóg cię prowadzi! pomóż mi uratować życie Alfredowi. Biedny mój mąż, zemdlał, ulituj się nad nim. Biegnij, kup wódki piołunowej za dwa su, tylko mocnej, to jego zwykłe lekarstwo, może mu i teraz pomoże.
Rigoletta pobiegła po wódkę.
— Co się stało? — zapytał Rudolf.
— Sama jeszcze nie wiem, mój dobry panie. Poszłam do księdza, do mera, i do traktjerni, żeby wyręczyć Alfreda; wracam i cóż widzę; Alfred leży, zemdlony. Patrz pan, — dodała, otwierając drzwi swojej izby.
Opłakany widok! Pipelet siedział na ziemi oparty o łóżko. Obudził się, z omdlenia, zaczął machać rękami, jakby kogo od siebie odpędzał.
— Rusza się, dobry znak — zawołała pani Pipetet. Schyliła się i krzyczała mu do ucha: — Co ci jest, Alfredziu?
Alfred westchnął głęboko i jęknął — Cabrion!!
— Calbrion! znowu ten łotr malarz! — zawołała pani Pipelet. — Alfred tak okropnie śnił o nim tej nocy, że mnie pokopał nogami. Ten potwór i we śnie nie daje mu pokoju! Tak, panie Rudolfie, jakby Alfred był zbrodniarzem, a Cabrion sumieniem.
Rudolf ostrożnie się uśmiechnął, przewidując że dawny sąsiad Rigoletty spłatał nowego figla.
— Cabrion! — powtórzył Alfred, zdejmując z trudnością kapelusz i machając nim około siebie.
Tu weszła Rigoletta, z piołunówką.
— Bardzo pannie dziękuję — rzekła odźwierna, i dodała obracając się do męża. — No, mój kochany, wypij odrazu, zaraz ci będzie lepiej.
Biedak musiał wypić piołunówkę, a stara zawołała z triumfem:
— Tak, teraz staniesz na nogach, moja duszko.
Alfred otworzył oczy i zapytał ze strachem:
— Czyście go widzieli?
— Alboż on śmiałby tu przyjść! — zawołała pani Pipelet.
Pipelet dał ręką znak, że będzie mówił. Wszyscy słuchali go w niemem milczeniu. A on wzruszanym głosem odezwał się w te słowa:
— Siedziałem spokojnie, za stołem i myślałem, jakby naprawić ten but, powierzony memu przemysłowi. Wtem słyszę jakiś hałas u okna mojej izby. Czy to było przeczucie? czy przestroga? dość, że serce mi się ścisnęło, podnoszę głowę i widzę przez szybę.
— Cabriona! — krzyknęła Anastazja, załamując ręce.
— Cabriona! — powtórzył głucho pan Pipelet. — Straszna jego twarz była w oknie. Patrzył na mnie koziemi oczami, co ja mówię? tygrysiemu! zupełnie jak w owym śnie. Wtedy klucz zakręcił się w zamku, drzwi się otworzyły i wszedł.
— Wszedł! co za bezczelność! — zawołała pani Pipelet.
— Wszedł zwolna, zatrzymał się u drzwi, żeby przeszyć mnie bazyliszkowym wzrokiem, potem zbliżał się do mnie, co krok stawał i wpatrywał się we mnie, nie mówiąc ani słowa. Zbliżał się milczący, groźny, jak widziadło.
— Aż mnie mrowie przechodzi! — rzekła Anastazja.
— A ja ciągle siedziałem nieruchomy, na stołku. Cabrion pomału się zbliżał, zabijając mnie wzrokiem, jak wąż biedną ptaszynę, bo choć strach mi było, mimowolnie patrzyłem mu w oczy. Nakoniec zupełnie do mnie podszedł, zakryłem oczy rękami. Wtedy wziął mnie za głowę, rękami zimnemu jak ręce trupa i złożył na mojem czole bezwstydny, rozpustny pocałunek!
Anastazja wzniosła ręce do nieba.
— Największy mój nieprzyjaciel w czoło mnie całuje! Padłem zemdlony, a on tymczasem wyszedł z izby tak wolno i spokojnie jak i wszedł.
Opowiadanie to wyczerpało siły pana Pipelet; upadł na krzesło i wzniósł ręce do góry, jakby w milczącem przekleństwie.
Rudolf ledwie zdołał wstrzymać się od śmiechu.
Wtem na ulicy powstał hałas zwykły przy licznem zgromadzeniu ludu, dał się słyszeć stuk karabinów przy drzwiach domu.
— Najwyższa sprawiedliwość czuwa nade mną! — rzekł Pipelet z triumfującą wdzięcznością. — Pewno przychodzą brać do kozy Cabriona, szkoda, że zapóźno! Komisarz policji w trójkolorowej szarfie wszedł do izby.
— Panie komisarzu, zapóźno! winowajca zbiegł! — rzekł smutno Pipelet.
— O kim mówisz? — zapytał komisarz.
— O Cabrionie!
— Nie wiem o żadnym Cabrionie — odparł komisarz z niecierpliwością; — powiedz mi, czy mieszka w tym domu szlifierz drogich kamieni, Hieronim Morel?
— Tu mieszka, z liczną rodziną, na poddaszu.
— Zaprowadźcie mnie na poddasze. — Potem rzekł do człowieka, który z nim przyszedł: — Dwóch żołnierzy zostawić na dole, żeby strzegli wyjścia, a Justyn niech sprowadzi fiakra.
— Teraz — rzekł komisarz do odźwiernego — prowadź mnie do Morela.
I poszedł na górę z panią Pipelet; lecz zatrzymał się spostrzegłszy, że za nim idą Rudolf i Rigoletta.
— Co wy za jedni? czego chcecie? — zapytał.
— To lokatorowie z czwartego piętra.
— Daruj pan, nie wiedziałem, że tu mieszkasz.
Rudolf, wnosząc, z grzeczności komisarza, że musi być człowiekiem dobrego serca, rzekł do niego:
— Zobaczysz tam pan całą rodzinę, doprowadzoną do ostatecznej nędzy.
— Zupełna prawda, — rzekła pani Pipelet. — Bez tego pana, którego pan komisarz widzi, a który jest perłą lokatorów, cała rodzina Morela umarłaby, z głodu.
Komisarz spojrzał na Rudolfa z zajęciem i zdziwieniem.
— Nie wątpię o uczciwości Morela... żałuję tylko, że muszę wypełnić przykry obowiązek przy panu, co tak interesujesz się losem tej rodziny.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Nie mam powodu ukrywać przed panem, co mnie tu sprowadza. Mam uwięzić Ludwikę Moreli, córkę szlifierza.
Rudolf pomyślał o złocie, którem Ludwika chciała zapłacić za weksel ojca.
— O co ją oskarżają?
— O dzieciobójstwo.
— Boże!... biedny jej ojciec!
— Z tego, co pan mówisz, pojmuję, że to jest okrutne nieszczęście dla szlifierza... Lecz muszę wypełnić dane mi rozkazy.
— Ale to tylko jest podejrzenie? — zawołał Rudolf.
— Nie mogę panu — więcej powiedzieć... Doniósł sądowi o tej zbrodni człowiek ze wszech miar szacunku godny, u którego służyła Ludwika Morel...
— Jakób Fernand, notarjusz! — zawołał Rudolf z oburzeniom.
— Tak jest... Lecz skądże ten gniew, który w panu widzę?
— Bo Jakób Ferrand jest ostatnim niegodziwcem!
— Widzę, że pan go nie znasz wcale; pan Ferrand jest najgodniejszym człowiekiem.
— Powtarzam panu, że jest podłym niegodziwcem...
— Nie do mnie to należy, nie mam prawa wchodzić w to, o ile oskarżenie pana Ferrand zasługuje na wiarę, — odpowiedział komisarz ozięble. — Mam rozkaz uwięzić Ludwikę Morel.i winienem wypełnić dane zlecenie.
— Masz pan zupełną słuszność, — odpowiedział Rudolf. — Ale błagam pana w imię ludzkości, nie chciej uwięzić Ludwiki pośród grona nieszczęśliwych, który tylko co wybawieni zostali z najokropniejszego położenia. Morel tyle już zniósł ten nocy ciosów, że rozum jego nie wytrzyma. Żona jego także chora, ta wiadomość mogłaby ją dobić... Niech mi wolno będzie prosić o jedną łaskę... Młoda dziewczyna,, która za nami idzie z odźwierną, zajmuje pokoik obok mego; tam pan możesz zawołać Ludwikę, o potem, jeżeli trzeba i Morela, żeby pożegnał się z córką. Tym sposobem oszczędzisz biednej cierpiącej matce okropnego widoku...
— Bardzo dobrze.
Rozmowa ta odbyła się półgłosem; Rigoletta z panią Pipelet stały tymczasem o kilka kroków niżej. Rudolf wrócił do Rigoletty, drżącej ze strachu i rzekł:
— Dobra sąsiadko, mam prośbę do ciebie: udziel mi twego pokoju na godzinę. Lecz jeszcze jedno: wróć do Temple, i każ żeby przywieźli zakupione rzeczy dopiero za godzinę.
— Dobrze, panie Rudolfie...
Rudolf tym sposobem chciał i Rigolecie oszczędzić smutnego widoku uwięzienia Ludwiki.
— Panie komisarzu — rzekła zbliżając się odźwierna — ponieważ pan Rudolf, perła moich lokatorów, pana prowadzi, ja mogę wrócić do Alfreda.
— Dobrze, możesz iść — rzekł komisarz.
Weszli na czwarte piętro.
Nagle drzwi się otworzyły. Wybiegła Ludwika, blada, zapłakana.
— Bądź zdrów, mój ojcze — zawołała — później wrócę, teraz muszę iść.
Na widok Rudolfa i komisarza, Ludwika i Morel stanęli w osłupieniu.
— Zbawco nasz! — zawołał Morel, poznawszy Rudolfa — pomóż mi zatrzymać Ludwikę. Nie wiem, co się z nią stało, przeraża mnie, chce koniecznie odejść.
Rudolf nie był w stanie odpowiedzieć.
— Czy ty nazywasz się Ludwika Morel?
— Tak, panie, — odpowiedziała zmieszana.
— A ty jesteś Hieronim Morel, jej ojciec?
— Tak, panie, ale...
— Wejdź tu z córką, — dodał komisarz wskakując pokój Rigoletty, dokąd Rudolf już był wszedł.
Morel i Ludwika ze zdziwieniem i przestrachem wypełnili rozkaz komisarza; jedynie obecność Rudolfa nieco ich uspakajała. Komisarz zamknął drzwi i rzekł do Morela:
— Wiem, że jesteś uczciwy i nieszczęśliwy; ze smutkiem więc muszę ci oznajmić, że przychodzę w imieniu prawa uwięzić twoją córkę.
— Wszystko odkryte! jestem zgubiona! — krzyknęła Ludwika w rozpaczy, rzucając się w objęcia ojca.
— Co ty mówisz)? co? — zapytał osłupiały Morel. — Czy oszalałaś? dlaczego jesteś zgubioną? Uwięzić ciebie? Kto śmie?
— Ja, w imieniu prawa.
— Ach, ja nieszczęśliwa! — wołała Ludwika.
— Co to znaczy w imieniu prawa? — rzekł Morel, nie rozumiejąc, bo uderzonemu tym nowym ciosem zaczęło się w głowie mieszać; — za co więzić moją córkę w imieniu prawa? Ja za nią odpowiadam, to moja córka, moja cnotliwa córka! nieprawdaż, Ludwiko? Panie komisarzu, to widoczna pomyłka!
— Na nieszczęście niema pomyłki. Ludwiko Morel, pożegnaj się z ojcem.
— Chcesz mi wydrzeć córkę! — krzyknął Morel.
Rudolf chwycił go za rękę, mówiąc:
— Uspokój się i miej nadzieję, uspokój się, oddadzą ci córkę, wykaże się jej niewinność, bo ona pewno niewinna.
— Niewinna? wszakże ona nie może być winna; życiem za nią ręczę. — Wtem przypomniawszy sobie złoto, którem Ludwika chciała zapłacić weksel, zawołał: — Lecz ty miałaś pieniądze dziś rano? skąd? — I przeszywał córkę wzrokiem, jakby chciał przeniknąć aż do głębi jej duszy.
Ludwika zrozumiała go.
— Jabym miała kraść! — zawołała. I rumieniec oburzenia wystąpił jej na Lica. Głos jej uspokoił ojca.
— Wiedziałem o tem dobrze! — zawołał.
— Nikt nie oskarża twej córki o kradzież — rzekł komisarz.
— O cóż więc innego?
— Na co ci wiadomość, o co ją oskarżyli? — przerwał Rudolf wzruszony jego boleścią. — Niedługo znowu ją zobaczysz.
— Panie komisarzu! — rzekł Morel, nie słuchając Rudolfa — nie można ojcu zabrać dziecka, nie powiedziawszy mu przynajmniej o co je oskarżają!
— Oskarżają twoją córkę... o dzieciobójstwo — rzekł komisarz.
— Nie rozumiem... pan...
I Morel wybełkotał kilka słów bez związku.
— To nieprawda! — zawołała Ludwika, wstając. — Przysięgam, że było nieżywe, nie oddychało, było zimne jak lód, w tem cała moja wina. Czyliż mogłabym zabić moje dziecię?
— Twoje dziecię, nędznico! — krzyknął Morel.
— Przebacz! przebacz, ojcze! — zawołała Ludwika.
Po chwili okropnego milczenia, Morel odezwał się z okropniejszym jeszcze spokojem:
— Panie komisarzu, bierz ją, to nie moja córka. — I chciał wyjść, ale Ludwika padła na kolana i objęła rękami jego nogi.
— Wysłuchaj ją! — rzekł Rudolf zatrzymując szlifierza — teraz nie możesz nie mieć nad nią litości.
— Ona shańbiona teraz! o! niegodziwa! bezwstydna!
— A jeżeli zniosła hańbę, żeby ciebie ocalić? — rzekł mu Rudolf pocichu.
Te słowa jak piorun go uderzyły. Spojrzał na córkę zapłakaną, klęczącą u nóg jego. Potem zapytał ledwie zrozumiałym głosem:
— Notarjusz?
Chciała odpowiedzieć, lecz nagle opuściła głowę i milczała.
— Nie, nie on! Chciał mnie dziś wsadzić do więzienia, niezawodnie nie on!
— Wysłuchaj ją przez litość, — rzekł Rudolf.
— Pozwól mi, panie komisarzu — rzekła Ludwika, — pomówić z moim ojcem na osobności. Może to ostatni raz. I przy panu mogę mówić, nasz dobroczyńco, lecz tylko przy panu samym.
— Pozwalam — rzekł komisarz.
— Lecz dokąd pójdziemy? — spytał Rudolf. — W moim pokoju twoja żona z dziećmi.
— Dokąd pójdziemy? — przerwał Morel z okrutną ironją, — na górę, tam gdzie leży ciało mojej córki. Wybornie dobrane miejsce. Tam Ludwika nie będzie śmiała kłamać przy trupie umarłej siostry! Chodźmy! — I Morel wybiegł, nie patrząc nawet na Ludwikę.
— Panie, — rzekł pocichu komisarz do Rudolfa, — przez litość dla biednego szlifierza nie przedłużaj tej rozmowy. Słusznie pan mówiłeś, że rozum jego nie wytrzyma takiego ciosu; już i teraz ma nieprzytomne spojrzenie.

Komisarz został w pokoju Rigoletty, pokój Rudolfa zajmowała rodzina szlifierza: Morel nie mógł więc wybrać innego miejsca na tę bolesną rozmowę, tylko własne poddasze.

LIII.
WYZNANIE.

Na poddaszu, na posłaniu starej warjatki, leżało ciało zmarłej tego rana Adeli, Pokryte kawałkiem starego prześcieradła. Rudolf stał oparty o mur. Morel usiadł przy stole, spuścił głowę, ręce mu obwisły, utopił dzikie spojrzenie w trupie umarłej córeczki.
Ludwika jak śmierć blada, ośmieliła się wziąć ojca za rękę, za rękę chudą, zbiedzoną i łkając przycisnęła ją do ust. Gniew Morela ustąpił, długo wstrzymywane łzy puściły się strumieniem.
— Ojcze! ojcze! gdybyś wiedział jakem ja godna litości.
— To zmartwienie wystarczy mi na całe życie, na całe życie, — odpowiedział Morel, zanosząc się od płaczu. — Zaprowadzą cię do więzienia, postawią przed sądem jak zbrodniarkę, ciebie tak dumną. Nie! zawołał znowu z boleścią i rozpaczą — wolałbym cię widzieć ma marach obok siostry.
— I jabym wolała, — odpowiedziała Ludwika.
— Cicho, moje biedne dziecko, nie mów tego, to mnie boli.
— Wszystko ci opowiem, ojcze, ale musisz mi przyrzec, i ty także nasz zbawco, że nikomu nie powtórzycie tego, co usłyszycie ode mnie. Gdyby się dowiedział, żem wam powiedziała o! — dodała ze drżeniem, — zginęlibyście jak ja, wy nie znacie potęgi i srogości tego człowieka.
— Czyjej?
— Mego pana.
— Uspokój się, — rzekł Rudolf — -potężny jest i okrutny, ale się z nim spróbujemy!
— Zaraz, — rzekła Ludwika, pomyślawszy chwilę, — w mojem opowiadaniu nie wymienię człowieka, co mi wyświadczył ważną przysługę, co robił wiele dobrego dla ciebie, ojcze, i całej naszej rodziny, a pracował w biurze u Jakóba Ferrand, kiedy ja poszłam do służby, kazał mi uroczyście przyrzec, że nigdy nie wymienię jego nazwiska.
Rudolf domyślał się, rzekł do Ludwiki:
— Zapewne mówisz o Franciszku Germain, bądź spokojna, ani ja ani twój ojciec nie zdradzimy tajemnicy.
Ludwika spojrzała zdziwiona na Rudolfa.
— Jakto? — rzekł Morel, — ten dobry kochany człowiek, co tu mieszkał przez trzy miesiące, pracuje u pana Ferrand?
— Ale kto umieścił Ludwikę u notarjusza,? — zapytał Rudolf Morela.
— Kiedy mi żona zachorowała, powiedziałem lichwiarce Buret, że Ludwika chciałaby także na nas zarabiać i szuka dla siebie miejsca. Matka Buret, znając gospodynię notarjusza, dała nam do miej list polecający.
— Z początku nie miałam przyczyny skarżyć się na pana Ferrand, — odpowiedziała Ludwika. — Było duża roboty, gospodyni często się ze mną źle obchodziła, ale ja znosiłam wszystko cierpliwie, bo służba zawsze służbą. Pan Ferrand był surowy, poważny, ale mimo to nie ufałam mu. Z początku zaledwie na mnie patrzył, ledwie raczył przemówić do mnie sławo, zwłaszcza przy obcych prócz odźwiernego, umieszczonego w oficynie, gdzie była kancelarja, w domu mieszkałyśmy tylko my dwie: ja i gospodyni, pani Séraphin. Zajmowaliśmy stary dom w podwórzu od ogrodu. Mój pokój był na górze. Często drżałam, zostając sama jedna na dole w kuchni, albo w moim pokoju na górze. W nocy nieraz mi się zdawało, że coś stuka w pokojach podemną, gdzie nikt nie mieszkał: tam czasem we dnie pracował pan Germain. Na tem piętrze dwa okna były zamurowane, a jedne drzwi dobrze okute w żelazo. Później powiedziała mi gospodyni, że tam mieści się kasa notarjusza. Raz siedziałam długo w nocy, bo było dużo do roboty. Kiedym już miała iść spać, usłyszałam czyjeś kroki na korytarzu. Kroki te zatrzymały się przy moich drzwiach. Z początku myślałam że to pani Seraphin, lecz kiedy nikt do mnie nie wchodził, strach mnie ogarnął. Nie śmiałam się ruszyć z miejsca, słuchałam, alem nic nie słyszała, choć byłam przekonana, że ktoś stoi za drzwiami. Dwa razy zapytałam: kto tam? Nikt nie odpowiedział. „Na drugi dzień rano prosiłam pani Seraphin, żeby kazała dorobić zamek do moich drzwi, i powiedziałam jej, jak mię w nocy przestraszono, lecz ona odpowiedziała, że mi się chyba śniło, a o zamek trzeba mówić samemu panu Ferrand. Ten, wysłuchawszy mojej prośby ruszył ramionami, i powiedział, że mi się chyba w głowie przewróciło. Nie śmiałam już więcej o tem wspominać. Wkrótce potem zdarzyło się ojcu memu nieszczęście, zginął mu brylant znacznej wartości. Ojciec, w rozpaczy, nie wiedział co począć. Ubolewałam nad tem przed panią Seraphin, a ona mi odpowiedziała: — Nasz pan tak dobry, może zrobi co dla twego ojca. — Tego samego dnia, kiedym usługiwała do stołu, pan Farrand powiedział mi surowo: „Twemu ojcu potrzeba tysiąc trzysta franków, powiedz mu, żeby przyszedł jutro ramo do kancelarji, tam znajdzie tę sumę. Uczciwy człowiek zasługuje na wzgląd“. Rozpłakałam się, nie wiedziałam, jak mu dziękować, lecz on, również surowo jak wprzódy, powiedział: „Dobrze już, dobrze, nic nadzwyczajnego nie zrobiłem“. Wieczorem, skończywszy robotę, pobiegłam do ojca z dobrą nowiną, a nazajutrz...
— Dostałem tysiąc trzysta franków na weksel z trzymiesięcznym terminem, — przerwał Morel. — Po trzech miesiącach jednak przysłano do mnie weksel, nie mogłem zapłacić. Wówczas notarjusz pod cudzem imieniem pozwał mnie do sądu, i uzyskał wyrok, mocą którego mógł mnie wsadzić do więzienia, lecz uspokoił mnie powiadając, że tu wszystko stało się przez pomyłkę jego pełnomocnika.
— Chciał cię mieć w ręku, — rzekł Rudolf.
Ludwika mówiła dalej:
— Starałam się jeszcze lepiej służyć, żeby odwdzięczyć się panu Ferrand za łaskę, wyświadczoną naszej rodzinie. Od tego czasu pani Seraphin zaczęła mnie nienawidzić największą znajdowała przyjemność w dokuczaniu mi, Pan Ferrand przy pani Seraphin zawsze surowo się ze mną obchodził, z pod oka jednak rzucał na mnie takie spojrzenia, żem nie wiedziała co robić, a on się uśmiechał, kiedym się rumieniła. Pewnego razu pani Seraphin, wbrew zwyczajowi, wyszła z domu, pisarze się rozeszli, bo wszyscy mieszkali w mieście; pan Ferrand wysłał odźwiernego z jakiemś zleceniem do miasta, w całym domu zostałam tylko ja i notarjusz. Byłam w przedpokoju, gdy zadzwonił. Weszłam do jego pokoju; stał przy kominie. Zbliżam się ku niemu, on odwraca się nagle i ściska mnie w swoich objęciach. Twarz mu się jak krew zaczerwieniła, oczy pałały. Opierałam się tak mocno, żem potrafiła wyrwać się i uciec.
— Po chwili przyszedł do mnie do przedpokoju. Zgasiłam lampę. Nie mógł mnie znaleźć, nie odzywałam się, wtedy wyrzekł, trzęsąc się cały z gniewu: „Jeżeli się będziesz opierała, ojciec twój pójdzie do więzienia za tysiąc trzysta franków, które ode mnie pożyczył i nie może oddać“. Błagałam go, żeby się nade mną ulitował, obiecywałam pilnie mu służyć, żeby się odwdzięczyć, i powiedziałam stanowczo, że za nic w świecie nie shańbię siebie. Po kilku minutach wyszedł z przedpokoju i zamknął drzwi za sobą. Tym sposobem byłam w jego mocy. Niezadługo wrócił ze swego pokoju ze świecą. Nie jestem w stanie opisać naszej walki, jego gróźb, gonił mnie z pokoju do pokoju. Na szczęście, rozpacz, strach, gniew, sił mi dodały. Mój upór doprowadzał go do szaleństwa, sam nie wiedział co robił, bił, gryzł mię, twarz mi rozkrwawił.
— Boże! — zawołał szlifierz, załamując ręce.
— Długo trwała ta walka, traciłam siły, gdy wtem odźwierny, który już wrócił z miasta, dwa razy zadzwonił, to znaczyło, że przyniesiono jakiś list; pan Ferrand, w obawie, żeby go sam odźwierny nie przyniósł, rzekł mi: „Idź!... Ale jeżeli choć słowo powiesz o tem, co się stało, ojciec twój zginie! Jeżeli będziesz chciała odejść ode mnie, także zginie!“
— Mów dalej, myśmy twoi kaci! nieszczęście z naszej winy cię dotknęło — rzekł szlifierz, zakrywając twarz rękami.
— Kiedy znowu wróciłam do notarjusza, obchodził się ze mną jak dawniej, surowo i ozięble. Ani słowa nie mówił o tem, co między nami zaszło. Pani Seraphin ciągle mi dokuczała. Zaledwie tyle mi dawała jeść, żebym z głodu nie umarła: chleb zamykała, i często na złość wyrzucała resztki obiadu, które mi zastawiono, bo ona zwykle jadała razem z notarjuszem. Jednej niedzieli pozwolił mi wyjść; przyszłam z tą dobrą nowiną do matki i ojca, wszyscyśmy byli szczęśliwi! Dotąd wszystko wiedziałeś ojcze! Co nastąpi, jest okropne! (tu głos jej zadrżał)... zawsze to przed tobą ukrywałam.
— Mów dalej — rzekł do niej Rudolf — nic nie ukrywaj, to ważniejsze niż myślisz.
— Powoli zaczęłam się uspakajać. Pewnego wieczoru i notarjuisz i pani Seraphin wyszli z domu, ale nie razem. Nie jedli w domu obiadu, ja sama tylko zastałam! jak zwykle zostawili mi chleba, wody i wina i zamknęli kredens. Po skończeniu roboty, zjadłam obiad; straszno mi było samej jednej w pokojach, zapaliłam lampę motarjuszowi i poszłam do mojej izby, wzięłam się do roboty, ale mi się bardzo spać chciało. Ach ojcze! teraz mi już nie uwierzysz, powiesz, że kłamię, ale przysięgam, że mówię zupełną prawdę.
— O! już od siedmiu miesięcy chcę sobie przypomnieć tę straszną noc, ale nie rozumiem, rozmyślając nad tą tajemnicą, o miało zmysłów nie straciłam. Zasnęłam na stołku. Więcej nic nie pamiętam. Lecz do tej chwili byłam niewinną. Nie wiem jak długo spałam. Kiedym się obudziła, leżałam w łóżku, w moim pokoju, a obok mnie notarjusz!
— A rozumiem! — powiedział Rudolf. — Tej tylko jeszcze zbrodni brakowało. Przypomnij sobie dobrze, Ludwiko, czy wino nie miało jakiego szczególnego, dziwnego smaku? Przypomnij sobie dobrze.
— Istotnie, wino zdawało mi się gorzkie, ale nie zważałam na to, bo pani Seraphin często umyślnie, aby mi dokuczyć, sypała mi w jedzenie pieprz albo sól.
— Nim zasnęłaś na stołku, czy nie czułaś, że głowa ci cięży, że nogi nie służą?
— Owszem, czułam, że krew uderzyła mi do głowy, dreszcz mnie przechodził, było mi niedobrze.
— O! nędznik! nędznik! — zawołał Rudolf. — Czy wiesz, Morelu, co on dał pić twojej córce?
Morel spoglądał na Rudolfa i nie odpowiedział.
— Gospodyni, wspólniczka jego zbrodni, zmieszała z winem coś usypiającego, może opium, tym sposobem siły, władza myślenia, opuściły twoją córkę na kilka godzin, a gdy ocknęła się ze snu, zbrodnia już była dokonana.
Morel siedział nieruchomy. Ten człowiek uczciwy, prosty, nie mógł nawet pojąć tak przewrotnej zbrodni. Zaledwie rozumiał okropne opowiadanie córki. Momentami rozum go odstępował, mieszały mu się wyobrażenia, wpadał w tę nicość myśli, która jest tem względem rozumu, czem noc dla wzroku, straszną oznaką obłąkania zmysłów. Rudolf niespokojnie spoglądał na niego. Chcąc czemprędzej skończyć smutną rozmowę, rzekł do Ludwiki:
— Odważnie, moje dziecię, powiedz wszystko.
— Niestety, panie, to, co słyszałeś, jest niczem. Gdy spostrzegłam przy sobie notarjusza, krzyknęłam ze strachu. Chciałam uciekać, lecz gwałtem mnie zatrzymał, byłam jeszcze tak słaba, bezsilna i ociężała, żem się wyrwać nie mogła. „Czegóż teraz uciekasz? — zapytał z udanem zdziwieniem, na które zupełnie osłupiałam. Co znaczy to dziwactwo? Czy nie z twojej woli tu jestem?“ — Ach, panie, krzyknęłam, niegodziwie postąpiłeś ze mną, korzystajac z mego snu, zgubiłeś mnie! powiem to ojcu. Pan Ferrand roześmiał się głośno. — „Jakto? śmiesz utrzymywać taki fałsz? Wiesz, jakim sposobem mogę dowieść kłamstwa słów twych? Kazałem memu kasjerowi Germain przyjść wczoraj wieczorem o godzinie dziesiątej dla ukończenia pilnej roboty, do pierwszej w nocy pisał tu na dole, właśnie pod twoim pokojem, czyżby nie słyszał twoich krzyków, stuku, walki, szamotania się, gdybyś nie była rozsądniejsza jak dawniej? Zapytaj go jutro, czy ci nie odpowie, że w nocy w domu było cicho i spokojnie“.
— On wszystko przewidział, żeby sobie zabezpieczyć bezkarność. I dlatego to, — mówił dalej Rudolf, chcąc oszczędzić Ludwice trudnego wyznania, — nie przestawałaś być ofiarą tego nędznika?
Rumieniąc się, Ludwika spuściła oczy w ziemię.
— Czy potem lepiej się z tobą obchodził?
— Bynajmniej. By oddalić wszelkie podejrzenia, często przy gościach surowo mnie upominał, mówiąc, że zbyt przestaję z młodzieżą, pracującą w jego kancelarji, że prędzej lub później się zgubię, żem próżniak, że trzyma mnie jedynie z litości nad biednym ojcem, mającym liczną rodzinę.
— A kiedy był sam na sam z tobą, jak ci się tłumaczył ze swego postępowania przy gościach?
— Upewniał, że to były żarty. Ale goście, często bywający u mego pana, nie na żarty brali jego oskarżenia, a z największą surowością mówili mi, że trzeba być bardzo rozwiązłą, żeby się źle prowadzić w tak uczciwym domu, gdzie ciągle mam przed oczami chwalebne przykłady. Niedługo nowe nieszczęście mi zagroziło, poczułam, że będę matką, widziałam się zupełnie zgubioną! Nie wiem jakim sposobem przeczuwałam, że pan Ferrand, dowiedziawszy się o tem, będzie się jeszcze gorzej ze mną obchodził.
Zapytałam notarjusza, jakim sposobem ukryję moją hańbę i skutki nieszczęścia, którego on był sprawcą? O! nie uwierzysz, ojcze! „Mów! mów! — Przerwał mi z oburzeniem, z udaną zgrozą, niby nie rozumiejąc, co mówię. Zapytał, czym nie oszalała? Ze strachem rzekłam mu: — Mój Boże! co teraz pocznę? Jeżeli się nade mną nie ulitujesz, ulituj się przynajmniej nad twojem dziecięciem. „Co za bezczelność! zawołał pan Ferrand, podnosząc ręce ku niebu. Śmiesz mi zarzucać taką podłość? jabym się miał zniżyć do tak rozwiązłej jak ty, dziewczyny? I mnie śmiesz przypisywać skutki rozpusty, mnie, com cię po tysiąc razy przy najgodniejszych osobach upominał, że śpieszysz na swą zgubę. Idź precz! wypędzam cię z mego domu!“
Morel nie mówił ani słowa, oczy mu na wierzch wystąpiły, konwulsyjne spazmy wykrzywiały mu twarz. Wstał od stołu, otworzył prędko szufladę, wyjął z niej długi, mocno zaostrzony pilnik i rzucił się ku drzwiom.
Rudolf przytrzymał go za rękę.
— Gdzie idziesz? chcesz się zgubić! — Strzeż się! — krzyknął Morel, szarpiąc się w ręku Rudolfa, — bo zamiast jednego będą dwa nieszczęścia. — I szalony zamierzył się na Rudolfa.
— Ojcze! to nasz dobroczyńca! — wołała Ludwika.
— Jaki dobroczyńca? Co za dobroczyńca? On chce ocalić notarjusza! — odpowiedział Morel zupełnie obłąkany, ciągle pasując się z Rudolfem, który nakoniec zdołał rozbroić go i wyrzucił pilnik za drzwi.
Ludwika we łzach, ściskając ojca, powtarzała:
— Ojcze! to nasz dobroczyńca, podniosłeś rękę na niego. Uspokój się, przyjdź do siebie.
Słowa jej opamiętały Morela. Zakrył twarz rękami i nic nie mówiąc, padł przed Rudolfem na kolana.
— Wstań, nieszczęśliwy ojcze! — rzekł Rudolf łagodnie, — uzbrój się w cierpliwość.
— Boże! Boże! — wołał, podnosząc się Morel, — co tu pomogą sądy, prawo? My ludzie ubodzy! Jeżeli oskarżymy tego człowieka bogatego, poważnego, wszyscy wyśmieją nas ha! ha! ha!
— Cicho, Morelu, boleść cię obłąkała — rzekł smutnie Rudolf.
— Nie potrzebuję wspominać — mówiła Ludwika — jak błagałam go ze łzami. Działo się to w gabinecie pani Ferrand o dziesiątej rano. Przyszedł właśnie nasz proboszcz na śniadanie. Wizyta nie była w porę notarjuszowi.
— Cóż tedy zrobił?
— Nie zmieszał się, lecz rzekł zaraz, wskazując na mnie: „Mówiłem nieraz księdzu proboszczowi, że ta dziewczyna się zgubi. I istotnie zgubiła się na zawsze, tylko co mi wyznała swój błąd, swoją hańbę i prosiła, żebym ją ocalił! Ktoby uwierzył, że ja z litości przyjąłem do siebie taką nędznicę!“
— Dlaczego natychmiast nie zdarłaś maski przewrotnemu zbrodniarzowi? — zapytał Rudolf.
— Mój Boże, oniemiałam, straciłam głowę, nie śmiałam. Po wyjściu od pana Ferrand poszłam do mego pokoju, zalewając się gorzkiemi łzami. We dwie godziny przyszedł do mnie pan Ferrand. „Czy spakowałaś swoje rzeczy?“ — zapytał. — Zlituj się pan — zawołałam, padając mu do nóg, — nie wyganiaj mnie w takim stanie! Co ze mną będzie? Nie znajdę służby! „Tem lepiej, będzie to kara za rozpustę i kłamstwo. Jutro każę uwięzić ojca twego!“ — Nie, nie! — zawołałam przestraszona, — przysięgam, już nie będę pana obwiniać, tylko mnie nie wypędzaj od siebie! Zlituj się nad moim ojcem. Po długich prośbach pan Ferrand pozwolił mi zostać u siebie. Mój los był tak opłakany, żem przyjęła i to za łaskę. Czasem tylko pan Germain, którego rzadko widywałam, pytał mię <z dobrocią o przyczynię mego smutku, lecz wstyd zamykał mi usta.
— I nigdy nie przyszło ci na myśl zwierzyć się panu Germain? — zapytał znowu Rudolf.
— Nie, bo i on także był przekonamy o uczciwości pana Ferrand. Powiadał o nim, że jest wymagający, twardy, surowy, lecz miał go za najuczciwszego człowieka na świecie. Pięć miesięcy przeżyłam we łzach, w ciągłej bojaźni i tyle dokazałam, że nikt nie domyślił się mego stanu, lecz niepodobna go było ukryć przez ostatnie dwa miesiące, przed zbliżeniem się strasznej chwili. Przyszłość przedstawiała mi się w najokropniejszych kolorach. Wówczas zbrodnicza myśl przyszła mi do głowy. Wszystko panu powiadam, wszystko, nawet i winę, do której mnie przywiódł pan Ferrand. Po chwili milczenia dodała drżącym głosem: — Słyszałam, że w tym domu mieszka szarlatan, który...
Nie mogła skończyć.
— I nieszczęśliwa, pisałaś do niego przed trzema dniami? zmienionym umyślnie charakterem?
Ludwika ze strachem spojrzała na Rudolfa.
— Skąd pan wiesz?
— Nie obawiaj się, byłem sam w pokoju pani Pipelet, kiedy przyniesiono ten list i teraz go sobie przypomniałem.
— Tak, pisałam do pana Bradamanti bezimiennie, że nie śmiem sama iść do niego i prosiłam go, żeby przyszedł tego jeszcze wieczoru do ogrodu Tuileryjskiego. Straciłam głowę, chciałam od niego okropnej rady. Wyszłam w zamiarze widzenia się z nim, lecz po chwili wróciłam do domu, i tym sposobem nie widziałam szarlatana. Tego jeszcze wieczoru zdarzył się wypadek, przyczyna ostatnich mich nieszczęść. Pan Ferrand myślał, żem wyszła na dwie godziny, a ja za małą chwilę wróciłam do domu. Przechodząc mimo furtki ogrodowej, spostrzegłam ze zdziwieniem, że otwarta, weszłam tamtędy i odniosłam klucz na zwykle miejsce do gabinetu pana Ferrand. Znając dobrze rozkład domu, weszłam z oświeconego pokoju jadalnego do ciemnej sali, a potem do gabinetu poprzedzającego pokój sypialny. Kiedym kładła klucz na stole, otworzyły się drzwi sypialnego pokoju. Ledwie że mię pan Ferrand ujrzał przy świetle lampy, palącej się w jego sypialni, zatrzasnął drzwi przed jakimś człowiekiem, którego nawet dobrze nie widziałam, potem pociemku rzucił się na mnie, uchwycił mnie za szyję jakby chciał udusić i zapytał półgłosem, drżąc z gniewu i strachu: — „Podsłuchiwałaś! A coś słyszała? Mów! mów! zaraz cię uduszę!“ Lecz nagle zmienił zamiar i nim mogłam odpowiedzieć, wepchnął mnie do stołowego pokoju, kredens był otwarty, wtrącił mnie do niego i zamknął.
— A kiedy wyszłaś z kredensu, co ci powiedział?
— Wypuściła mię pani Seraphin i tego wieczora nie widziałam już pana Ferrand. Z przestrachu prawie zachorowałam, nazajutrz wychodząc od siebie spotkałam pana Ferrand, drżałam na samą myśl o jego wczorajszych groźbach, jakżem się więc zdziwiła, kiedy rzekł do mnie spokojnie: „Wiesz przecie, że nie wolno nikomu wchodzić do gabinetu, kiedy jest kto u mnie, ale tak krótko masz jeszcze u mnie zostać, że już nie warto, żebym cię upominał“. I poszedł do kancelarji. Zastanowiła mnie tak zimna krew po poprzednich groźbach. Wzięłam się do roboty, sprzątnęłam sypialny pokój. Słabo mi było, bo całą przeszłą noc byłam bardzo cierpiąca. Kiedym układała suknie w ciemnym gabineciku obok sypialni, nagle dostałam zawrotu głowy, siły mnie odstąpiły. Padając, uchwyciłam za płaszcz wiszący na ścianie, chciałam się tym sposobem utrzymać, lecz to nie pomogło, bo upadłam z płaszczem, który mię całą okrył. Kiedym odzyskała przytomność, drzwi od sypialnego pokoju były zamknięte, usłyszałam głos pana Ferrand, mówił z wielką żywością. Wspomniawszy na wczorajsze zdarzenie, pomyślałam sobie, że zabiłby mnie na miejscu, gdyby wiedział, że tu jestem. Nie dostrzegł mnie, bo płaszcz zupełnie mnie okrywał.
— A kto był w gabinecie z notarjuszem?
— Nie wiem, nigdy nie słyszałam tego głosu.
Rozmawiali zapewne już od jakiegoś czasu, bo ja tylko tyle słyszałam: „Nic łatwiejszego; Czerwony Janek zapoznał mnie dla tego interesu z rozbójnikami rzecznymi, mieszkającymi nad brzegiem Sekwany, pod Asnieres. Cała ta rodzina składa się z zapamiętałych złoczyńców, ojciec i dziad poszli pod gilotynę, dwaj synowie skazani na całe życie na galery, ale została matka, trzej synowie i dwie córki, wszyscy jedno w drugiego łotry. Nocami, dla kradzieży po obu brzegach Sekwany, spuszczają się łódkami aż do Bercy. Za talara gotowi zabić kogo zechcesz. Niech tylko przyjmą do siebie twoją damę z prowincji, a możesz być spokojny. Powiemy jej, że Marcjalowie (tak się’właśnie nazywają) są bardzo uczciwą rodziną; niby z pańskiego rozkazu odwiedzę ją parę razy, zapiszę lekarstwo, a za osiem dni będzie już na cmentarzu w Asnieres. Ale powiedz mi pan, kiedy tę damę z prowincji myślisz odesłać do Mancjalów, żebym ich mógł przygotować do odegrania dobrze roli“. — „Przyjedzie jutro, a pojutrze będzie już u nich, odpowiedział pan Fernand; powiem jej, że doktór Vincent, mój znajomy, będzie ją leczył“.
— Co to za nowa zbrodnia? — zapytał zdziwiony Rudolf.
— Zaraz pan zobaczysz. Wkrótce usłyszałam suwanie krzeseł, snąć skończyli rozmowę. — Nie żądam przyrzeczenia dotrzymania sekretu, rzekł pan Fernand. „Jestem w pana rękach, a pani w moich, możemy więc sobie pomagać, a nigdy szkodzić, odpowiedział głos nieznajomy. Do zobaczenia! Nie zapomnij: Asnieres, rybak Marcjal i doktór Vincent. Te czarnoksięskie trzy słowa uwolnią cię w tydzień od twojej damy“. — Zaczekaj, rzekł Ferrand; otworzę drzwi do gabinetu, które dla większego bezpieczeństwa zamknąłem ma klucz i zobaczę, czy miema kogoś w przedpokoju, i czy możesz wyjść niedostrzeżony, przez ogród, tak jak przyszedłeś. Pan Ferrand wyszedł na chwilę, potom wrócił, i nakoniec usłyszałam jak się oddalił z ową nieznajomą osobą. — Łatwo sobie pan wyobrazisz, jak drżałam.podczas tej rozmowy, i w jakiej byłam rozpaczy, że mimowolnie odkryłam taką tajemnicę. We dwie godziny po tej rozmowie, pani Seraphin przyszła do mego pokoju, gdziem się udała drżąca i słabsza niż dawniej, i rzekła mi; „Pan Ferrand cię woła“. Udałam się za nią do gabinetu pana Ferrand. Długo i przenikliwie na mnie patrzył, jakby chciał czytać w głębi mojej duszy. Spuściłam oczy. „Musisz być słaba?“ — rzekł nakoniec. — Tak, panie, odpowiedziałam zdziwiona jego tonem prawie grzecznym. „Słuchajże więc, rzekł znowu; pójdziesz dziś do ojca, powiesz mu, że cię wysyłam na wieś na dwa, albo na trzy miesiące dla pilnowania świeżo kupionego domu, a przez ten czas będę jemu wypłacał twoje zasługi. Jutro wyjedziesz; dam ci list do pani Mancjal, bardzo dobrej kobiety, która mieszka wraz z rodziną koło Asniers. Pani Marcjal będzie się z tobą obchodziła jak z własną córką; doktór Vincent, mój przyjaciel, będzie cię doglądał w chorobie“.
— O mało nie straciłam przytomności. Nie miałam sił odpowiedzieć, patrzyłam ze strachem na pana Ferrand, kręciło mi się w głowie. Już może na włosku było moje życie, bo miałam mu powiedzieć, com rano słyszała, gdy wtem przypomniałam sobie, na ile nowych niebezpieczeństw naraziłoby mię takie wyznanie. „Czemu milczysz? czy mnie nie rozumiesz?“ zawołał niecierpliwie. Widziałam przed sobą niechybną zgubę, jeżeli odgadł skłaniające mnie powody; odpowiedziałam więc, że nie myślałam wprzódy, żeby zamierzał wysłać mnie z Paryża i oddalić od rodziny. „Właśnie dlatego, zawołał, że jesteś hańbą i zakałą twojej rodziny“. I nie mogąc wstrzymać gniewu, porwał mnie za rękę i tak silnie potrącił, żem upadła. „Do pojutrza daję ci jeszcze czas, zawołał; ale jutro musisz się namyślić: czy pojedziesz stąd do Marcjalów, czy pójdziesz do ojca powiedzieć mu, żem cię wypędził i że on pójdzie do więzienia“. Zostałam sama na ziemi, nie miałam siły wstać. Pani Seraphin przybiegła na gniewny głos swego pana; i przy jej pomocy zaledwie zdołałam zawlec się do siebie. Rzuciłam się na łóżko i tak zostałam ciągle aż do nocy. Tyle wzruszeń strasznie mnie skołatało. Około pierwszej w nocy, po okropnych boleściach poznałam, że wydam na świat dziecię przed czasem.
— Dlaczego nie zawołałaś kogo na pomoc?
— Nie śmiałam. Pan Ferrand chciał się mnie pozbyć, pewnoby więc posłał po doktora Vincent, a tenby mnie zabił tak dobrze u mego pana, jak u Marcjala. Tej więc nocy przyszło na świat nieszczęśliwe dziecię, zapewne nieżywe, bo ja go nie zabiłam! nie zabiłam go! nie. Podczas tej okropnej nocy miałam jednę chwilę gorzkiej rozkoszy, kiedym ściskała moje dziecię.
Morel słuchał tego opowiadania spokojnie, obojętnie, w milczeniu, które przerażało Rudolfa. Spostrzegłszy jednak, że Ludwika płacze, tak jak był, rękami podparty na stole, nie zmieniając położenia, zapytał:
— Płacze! płacze! a czego ona płacze? Aha! wiem wiem, notarjusz!
— Widzisz ojcze, że ja niewinna, nieprawdaż?
Ludwika parę razy spojrzawszy z trwogą na Morela, mówiła dalej:
— Przyciskałam dziecię do łona, dziwiło mnie, że nie słyszę jego oddechu, lecz myślałam sobie: oddech takiego małego dziecka trudno dosłyszeć. Skoro tylko dnieć zaczynało, przeniosłam dziecię do okna, spojrzałam, było sztywne, zimne, przycisnęłam usta do jego ust, żeby uczuć oddech, przyłożyłam mu rękę do serca, nie biło, dziecię już umarło. — Tu Ludwika zalała się łzami. — W tej chwili działo się we mnie coś niepodobnego do opisania. Resztę przypominam sobie, tylko jak przez mgłę, jak sen; była to rozpacz, a razem przestrach, gniew i nadewszystko śmiertelna bojaźń.
— Co za męki! — rzekł smutnie Rudolf.
— Już się dzień robił, już mi zostawało mało czasu, nim wszyscy wstaną. Nie wahałam się dłużej: umyłam dziecię, jak mogłam najlepiej, i zeszłam pocichu do ogrodu, żeby wykopać dziurę i pochować je tam, lecz ziemia była zamarznięta. Zaniosłam więc je do piwnicy, gdzie nikt nie wchodził zimą i przykryłam jak mogłam. Wróciłam do mego pokoju niewidziana przez nikogo. O wszystkiem, co panu powiadam, tylko mi słabe wspomnienie zostało. Teraz jeszcze nie mogłam pojąć, skąd miałam, przy mojej słabości, dosyć odwagi i siły do tego wszystkiego. O dziewiątej przyszła pani, Seraphin dowiedzieć się, dlaczego jeszcze nie wstałam, odpowiedziałam jej, że jestem słaba. Cały dzień przepędziłam w śmiertelnych mękach, z bojaźni, żeby nie odkryto ciała mego dziecięcia. Skoro noc nadeszła i wszyscy w domu posnęli, z trudnością się podniosłam, wygrzebałam w ogrodzie dół i pochowałam w nim moje dziecię. Dużo mnie to kosztowało, nie mogłam się oderwać od tego miejsca. Biedne dziecię! leżało w zimnej ziemi. Zaledwie wróciłam do mego pokoju, dostałam mocnej gorączki. Rano pan Ferrand przysłał dowiedzieć się, jak się mam, odpowiedziałam, że mi lepiej i że niezawodnie nazajutrz będę mogła wyjechać na wieś. Cały ten dzień zostałam w łóżku, żeby sił nabrać. wieczorem wstałam i poszłam do kuchni ogrzać się, do późna zostałam tam sama jedna. Potem poszłam do ogrodu zmówić pacierz na świeżym grobie. Wracając do siebie spotkałam pana Germain na schodach, koło pokoju, gdzie często pracował, był bardzo blady i wsunąwszy mi w rękę rulon luidorów, rzekł prędko: „Jutro rano mają uwięzić twego ojca, za weksel na tysiąc trzysta franków, którego nie może zapłacić, masz pieniądze, jutro, skoro świt, idź do niego. Dziś dopiero poznałem pana Ferrand, to zły człowiek, ale ja odkryję jego przestępstwa, tylko nie mów nikomu, że ja ci dałem te pieniądze". I nie zostawił mi czasu na podziękowanie, tak szybko zbiegł po schodach.
— Dziś rano — mówiła dalej Ludwika — kiedy jeszcze wszyscy spali w domu pana Ferrand, przybiegłam tu z pieniędzmi od pana Germain. Zapewne po mojem wyjściu z domu wszedł ktoś do mego pokoju i znalazł ślady, które naprowadziły na to straszne odkrycie. Proszę pana jeszcze o jednę łaskę, — dodała Ludwika, dobywając z kieszeni paczkę luidorów — bądź pan tak dobry i oddaj te pieniądze panu Germain. Obiecałam mu, że nikomu nie powiem, iż pracuje u pana Ferrand, ale kiedyś pan już wiedział o tem, nie zdradziłam tajemnicy. — Nagle, zatrzymując się, zawołała przestraszona:
— Ale patrz pan, patrz pan na mego ojca! Potem, zbliżywszy się do Morela, zawołała kilka razy: — Ojcze!... ojcze!... ojcze!...
Morel spojrzał na nią tym wzrokiem mętnym, niepewnym, który jest właściwy cierpiącym na pomieszanie zmysłów. Odpowiedział pocichu, łagodnie, lecz smutnie;
— Winienem tysiąc trzysta franków notarjuszowi, to cena krwi Ludwiki. Trzeba pracować, pracować, pracować! O! zapłacę, zapłacę, zapłacę!
— Ojcze! — krzyknęła Ludwika, rzuciła się do kolan, i gwałtem wzięła go za ręce. — To ja! Ludwika!
— Tysiąc trzysta franków — powtórzył, wyrywając się, z rąk córki, — tysiąc trzysta franków. A jeżeli nie — dodał pocichu, tajemniczo — a jeżeli nie, Ludwika pójdzie pod gilotynę.
Ludwika okropnie krzyknęła: — Zwarjował!
— A cóż się stanie z matką, z babką, siostrami, braćmi? Utracili razem i ojca i mnie, umrą z głodu, nędzy i rozpaczy!
— Alboż mnie tu niema? Bądź spokojna, na niczem im zbywać nie będzie. Nabierz odwagi! twoje wyznanie spowoduje ukaranie wielkiego zbrodniarza. Ta myśl powinna ci dodać siły do zniesienia twych nieszczęść.
— Jaka myśl?
— Przekonanie, że ty, twój ojciec i twoja rodzina będziecie pomszczeni. Przysięgam ci uroczyście, że ten człowiek odpokutuje za swe zbrodnie za hańbę, za obłąkanie, za śmierć, które zrządził. Jeżeli prawo nie potrafi go dosięgnąć, jeżeli jest równie podstępny i chytry, jak zbrodniczy i okrutny, niemniej jednak będzie ukarany.
— Oby Bóg pana wysłuchał!
Wtem drzwi się Otworzyły. Wszedł komisarz.
— Mój czas jest drogi — rzekł do Rudolfa, — ze smutkiem muszę oświadczyć, że nie mogę pozwolić na dłuższą rozmowę.
— Już też skończona — odpowiedział gorzko Rudolf, wskazując na Morela. — Ludwika niema nic więcej do powiedzenia ojcu, on nic od niej nie usłyszy, stracił zmysły.
— Wielki Boże! tego się lękałem. Ach to okropne! — zawołał komisarz. — Wierzaj mi, pan, nasze obowiązki prawie zawsze są tak przykre, że najszczęśliwsi jesteśmy, gdy znajdziemy uczciwość i cnotę.
— Jedno słowo jeszcze: opowiadanie Ludwiki przekonało mnie o jej niewinności. Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, jakim sposobem wykryto mniemaną jej zbrodnię, a raczej doniesiono o niej?
— Dziś rano — rzekł komisarz — gospodyni notariusza Ferrand doniosła mi, że po nagłem odejściu służącej Ludwiki, znalazła zakopane świeżo urodzone dziecię. Na takie doniesienie udałem się na ulicę Sentier; pan Ferrand był oburzony, że coś podobnego zdarzyło się w jego domu.
Rudolf ledwie zdołał wstrzymać wybuch gniewu, kiedy komisarz wspomniał o oburzeniu pana Ferrand; lecz hamując się odpowiedział urzędnikowi:
— Po tysiąc razy panu dziękuję za jego grzeczność i obiecane wstawienie się za Ludwiką; tego biedaka i matkę jego żony każę zaraz odprowadzić do szpitala obłąkanych. — Potem, obracając się do Ludwiki, która ciągle klęczała przed ojcem i starała się obudzić w nim przytomność, dodał: — Przezwycięż boleść, dziecię moje, i idź zaraz z panem komisarzem, a nie żegnaj się z matką, oszczędź jej męczącego rozstania z tobą. Bądź o nią zupełnie spokojna. Od tej chwili rodzinie twojej na niczem zbywać nie będzie.
W dwie godziny po uwięzieniu Ludwiki, doktór Dawid, z rozkazu Rudolfa, odwiózł szlifierza i starą warjatkę do Charentan.
Stara była głodna; pokazali jej kawałek mięsa i chleba, poszła więc za mięsem i chlebem.
Po brylanty, zostawione tymczasowo u żony Morela, przyszła tegoż jeszcze dnia pani Mathieu i wzięła je a sobą. Na nieszczęście Kulas ją szpiegował, dowiedział się o istotnej wartości, gdy słuchał pod drzwiami, jak słudzy sądowi przyszli wziąć Morela do więzienia. Poszedł więc za panią Mathieu i wypatrzył, że mieszka na bulwarze Saint-Denis pod numerem 12.

Rigoletta z największą ostrożnością uwiadomiła Magdalenę Morel o obłąkaniu jej męża i uwięzieniu Ludwiki.

LIV.
JAKÓB FERRAND I JEGO KANCELARJA.

Wówczas na ulicy Sentier ciągnął się długi popękany mur, którego wierzchni brzeg, dla większego bezpieczeństwa, był posypany szkłem potłuczonem; mur ten otaczał ogród pana Ferrand, notarjusza i sięgał aż do jednopiętrowego domu wychodzącego frontem na ulicę. Koło izby odźwiernego, ciemne, ciasne, kręcone schody prowadziły do kancelarji.
Dom był zniszczony, po murze krzyżowały się w najrozmaitszych kierunkach liczne rysy, okna i okiennice dawniej popielate, zczerniały od starości; sześć okien pierwszego piętra, wychodzących na podwórze nie miało firanek, a szyby były zamazane brudem tłustym, nieprzejrzystym; na dole widać było przez okno żółte firanki i różowe kwiaty. Od strony ogrodu zostały tylko cztery okna, dwa zamurowano. Ogród ten, zupełnie opuszczony, zarósł zielskiem. Tak ponuro wyglądał dom i ogród notarjusza. Do tej właśnie powierzchowności pan Fenrand przywiązywał wielką wagę. W oczach pospolitych ludzi niedbałość o wygody uchodzi zwykle za prawość, brudy za surowość obyczajów. Wiele osób, porównywując wystawne mieszkania niektórych notarjuszów i zbytkowne stroje ich żon, z ponurym domem pana Ferrand, nacechowanym pogardą elegancji, wyszukania i wystawności, czuło szacunek i ślepe zaufanie do tego człowieka. Dlatego też napływały do pana Ferrand depozyty, wymagające znanej uczciwości i doświadczonej dobrej wiary.
A teraz kilka słów o jego charakterze. Należał do wielkiej rodziny skąpców. Skąpstwo jest namiętnością bierną pospolity skąpiec myśli ciągle jakby się wzbogacić zmniejszeniem wydatków, największem ograniczaniem koniecznych nawet potrzeb, a nie myśli o ubogaceniu się cudzym kosztem. Pod tym względem Jakób Ferrand był ciekawym wyjątkiem, albo może nowym gatunkiem w rodzaju skąpców. Bo ryzykował i dużo. Rachował na swą wielką przebiegłość, głęboką hipokryzję, na zręczny wybieg, podły dowcip, na piekielny śmiałość i ufał, że one zapewnią mu bezkarność za liczne jego zbrodnie. Był podwójnym wyjątkiem. Bo zbrodniarzy energicznych, śmiałych, którzy się na wszystko ważą, byle dostać złota, zwykle pożera jakaś namiętność: gra, marnotrawstwo, rozwiązłość. Jakób Ferrand zaś nie znał tych gwałtownych potrzeb, cierpliwy i chytry jak fałszerz monety, okrutny i śmiały jak morderca, prowadził życie skromne i regularne jak Harpagon. Jedna tylko namiętność a raczej chęć haniebna, nikczemna, zwierzęca, często doprowadzała go do szaleństwa. Była, to lubieżność.
Prócz tej słabości, Jakób Ferrand kochał tylko złoto. Kochał złoto dla złota. Nie dla przyjemności, któreby niem mógł kupić — o te nie dbał wcale. Jak artysta rozkochany w swojem dziele, w płodzie swego geniuszu, tak notarjusz kochał depozyty — bo ileż starania, hipokryzji, chytrości, zręczności, słowem sztuki musiał użyć, żeby przez nie te pieniądze dostać do swojej kieszeni!
Dowiemy się w dalszym ciągu naszej powieści, jakiemi sposobami, za pomocą jakich podstępstw i jak chytrze zdołał przywłaszczyć sobie bezkarnie znaczne sumy.
W tem życiu tajemniczem doznawał ciągłych strasznych wzruszeń, jak szuler w grze. Przeciw cudzemu majątkowi stawiał hipokryzję, chytrość, śmiałość, głowę nawet. I wygrywał.
Jakób Ferrand miał przeszło pięćdziesiąt lat, a nie wyglądał nawet na czterdzieści; średniego wzrostu, w plecach szeroki, silny, krępy, rudy, obrosły jak niedźwiedź. Włosy opadały mu na skronie, głowa łysa, brwi zaledwie było znać, cery żółtawej nie znać było pod niezliczonem mnóstwem piegów; lecz kiedy był mocno wzruszony, niknęła ta żółta maska, a zastępowała ją sino-krwawa czerwoność. Miał wzrok wyborny, lecz z pod okularów mógł uważać, nie będąc widzianym, a wiedział jak często jedno spojrzenie mimowolne jest znaczącem. Okulary więc były jego murem, z za którego spostrzegał najmniejsze ruchy nieprzyjaciela, bo wszyscy byli nieprzyjaciółmi notarjusza, gdyż wszystkich oszukiwał, a oskarżyciele są to tylko oszukani, którzy się poznali na oszustwie, lub się gniewają za nie.
Ubiór nosił niedbały, aż do niechlujstwa, twarz co parę dni golona, brudna, pomarszczona łysina, czarny brud za paznogciami, surdut wytarty, zatłuszczony.
Kancelarja pana Ferrand podobna była do każdej innej kancelarji, jego dependenci do innych dependentów. Poprzedzał ją przedpokój, w którym były tylko cztery stare krzesła. Dalej był pokój z szafami pełnemi akt, w którym siedział zwykle najstarszy dependent, i od tego pokoju, dla większego bezpieczeństwa inny jeszcze pokój próżny oddzielał gabinet samego notarjusza.
Druga wybiła na staroświeckim zegarze ściennym z kukułką, stojącym w kancelarji; jakiś przedmiot mocno zajmował dependentów: urywek ich rozmowy da go nam poznać.
— Gdyby mi kto bądź powiedział, że Franciszek Germain jest złodziejem — rzekł jeden z dependentów — odpowiedziałbym: kłamiesz!
— I ja także!
— I ja także!
— Kiedym zobaczył, iż go aresztują, takie to zrobiło na mnie wrażenie, żem nie mógł jeść śniadania. Nic na tem nie straciłem, bo przynajmniej nie jadłem codziennego bigosu, którym nas raczy pani Seraphin.
— Siedemnaście tysięcy franków, to suma!
— I znaczna!
— A jednakże przez piętnaście miesięcy, jak Germain był kasjerem, ani grosza nigdy nie brakowało w kasie.
— Ja powiadam, iż notarjusz źle zrobił, że kazał uwięzić Germaina, bo biedny chłopiec przysięgał się na wszystko, że wziął tylko tysiąc trzysta franków.
— Tem bardziej, że odnosił je dziś ramo do kasy właśnie kiedy notarjusz posłał po policję.
— Otóż to wada takich ludzi bezwzględnej poczciwości Jak pan Ferrand; nie ulitują się.
— Sprawa Germaina nie zdaje mi się czysta.
— Wszak sam się przyznał.
— Przyznał się, że wziął tysiąc trzysta franków, ale, zarzeka się, że nie brał ani piętnastu tysięcy franków w biletach bankowych, ani siedmiuset franków w złocie.
— I to prawda: kiedy się do jednego przyznał, czemużby miał zapierać drugie?
— Ja tego nie pojmuję, bo taka go czeka kara za pięćset franków, jak i za piętnaście tysięcy.
— A! otóż i Chalamel wraca! dopiero się będzie dziwił!
— Co u was słychać, moi drodzy; czy znów co nowego z biedną Ludwiką?
— Jużbyś wiedział, włóczęgo, gdybyś nie siedział tak długo w mieście.
— Czy myślicie — odpowiedział przybyły — że stąd do hrabiego Saint-Remy można ptakiem przelecieć? Czy hrabia jeszcze nie był u naszego starego?
— Nie.
— A kazał mi powiedzieć przez służącego, że zaraz tu przyjedzie. Ach, panowie, to mi piękny domek! — rzekł Chalamel, zdejmując kalosze.
— Ale za to jakie ma długi — odezwał się jeden z dependentów.
— Woźny — rzekł drugi — przyniósł tu wyrok, za którym pod przymusem osobistym ma zapłacić trzydzieści cztery tysiące franków; suma ta ma być tu w kancelarji zapłacona, nie wiem dlaczego, ale wierzyciel chce tego koniecznie.
— Zapewne teraz piękny hrabia jest w stanie zapłacić, kiedy wczoraj wrócił ze wsi, gdzie się przez trzy dni ukrywał przed komornikami.
— Ale dlaczego nie zajęto mu dotąd ruchomości?
— Bo nie można. Dom, w którym mieszka, nie do niego należy, meble są własnością jego lokaja, podobnież konie i powozy niby należą do jego stangreta. Oho! to frant, ten pan de Saint-Remy. Ale coście mówili? Co się tu nowego stało?
— Wyobraź sobie, przed dwoma godzinami wchodzi rozgniewany pan Ferrand i woła: — „Czy jest Germain? — Niem! — O łotr! ukradł mi wczoraj siedemnaście tysięcy franków“.
— Germain miałby kraść, żartujesz?
— A Germain?
— Czekajże. Pan notarjusz powiada do odźwiernego: „Gdy pan Germain przyjdzie, nic mu nie mów, tylko go przyślij do kancelarji. Zawstydzę go przy tych panach“. W kwadrans potem przychodzi biedny Germain, jakby nigdy nic. „Germain, zapytał pan Ferrand. Tak późno przychodzisz?“ „Bo musiałem dziś rano iść do Belleville“. „Zapewne schować pieniądze, które mi skradłeś?“ zawołał pan Ferrand surowo.
— Cóż na to Germain?
— Zbladł jak chusta i odpowiedział zmięszany: „Panie, błagam cię, nie gub mnie“.
— „Nie gub mnie pan!“ „Wyznajesz więc, niegodziwcze?“ „Wyznaję, ale oto pieniądze, których brakuje. Kiedym brał te pieniądze wiedziałem, że je dziś rano będę mógł oddać; oto są; tysiąc trzysta franków!“ „Tysiąc trzysta franków! zawołał pan Ferrand. — Alboż to o tysiąc trzysta franków idzie? Ukradłeś mi z biurka piętnaście biletów po tysiąc franków w zielonym pularesie i dwa tysiące franków w złocie“. „Ja! nigdy! zawołał biedny Germain. Wziąłem tysiąc trzysta franków w złocie, ale ani grosza więcej. Nie widziałem nawet pularesu w szufladzie; było tylko dwa tysiące franków w pudełku“. „Bezczelny kłamco! krzyknął notarjusz. Powiadasz, żeś ukradł tysiąc trzysta franków, mogłeś i więcej ukraść, sądy to rozpoznają“. Na to przyszła policja, spisała {{Korekta|protokuł i zabrała naszego Germaina.
— Jednak zdawało się, że przeczuwał swoje nieszczęście.
— Może gryzł się z powodu Ludwiki.
— Powtarzam tylko, co mi mówiła dziś rano pani Seraphin.
— Iż jest kochankiem Ludwiki i ojcem tego dziecka?
— Ręczę wam, że to nieprawda.
— Skądże jesteś tak pewny swego, Chalamelu?
— Przed piętnastu dniami powiedział mi Germain w sekrecie, że kocha się szalenie, ale szalenie, w szwaczce bardzo uczciwej, którą poznał w domu, w którym dawniej mieszkał; ze łzami w oczach mówił mi o niej.
W tej chwili starszy dependent wszedł do kancelarji.
— I cóż — zapytał Chalamela — wszędzie pan byłeś?
— Wszędzie, panie Dubois; hrabia de Saint-Remy przyjedzie wkrótce i zapłaci.
— A u hrabiny Mac-Gregor byłeś?
— Byłem, oto jej odpowiedź.
— A u hrabiny d’Orbigny?
— Kazała podziękować panu notarjuszowi; wczoraj rano przyjechała z Normandji, nie spodziewała się tak prędko odpowiedzi; oto jest list od niej. Lecz jeszcze jedno: u odźwiernego na dole wziąłem bilet wizytowy; jakiś pan go zostawił, napisawszy kilka słów ołówkiem.
— Walter Murf — przeczytał starszy dependent. — Przyjdzie o godzinie trzeciej w ważnym interesie. Nie znam tego nazwiska.
— Zapomniałem — rzekł znowu Chalamel — że pan Badinot kazał powiedzieć, żeby pan Ferrand zrobił jak będzie uważał za najlepsze, że to zawsze będzie dobrze.
— Nie dał ci nic na piśmie??
— Nie, bo nie miał czasu.
— Pan Karol Robert ma także przyjść dzisiaj pomówić z panem notarjuszem; podobno wczoraj pojedynkował się z księciem de Lucenay.
— Czy raniony?
— Zapewne nie, bo nic mi o tem u niego w domu nie mówiono.
— Patrzcie, jakiś powóz zajechał.
— Jakie piękne konie! co za ogień!
— O! — rzekł Chalamel, wyjrzawszy przez okno — to powóz hrabiego de Saint-Remy.
— Jakie wszystko modne! aż w oczy kole!

Hrabia wysiadł z pojazdu.

LV.
PAN DE SAINT-REMY.

Opisaliśmy już piękną twarz, wyszukaną elegancję, zgrabną figurę hrabiego de Saint-Remy. Teraz tylko co wrócił z folwarku Arnouville, własności księżny de Lucenay, dokąd się był schronił przed komornikami.
Pan de Saint-Remy wszedł do kancelarji z kapeluszem na głowie, z miną wyniosłą, dumną, oczy przymrużył i zapytał nie patrząc na nikogo:
— Gdzie notarjusz?
— Pan Ferrand pracuje w swoim gabinecie, — odpowiedział starszy dependent, — chciej pan chwilkę zaczekać; zaraz pana będzie mógł przyjąć.
— Na co czekać?
— Ależ panie!
— Żadnych ale; proszę mu powiedzieć, że pan de Saint-Remy jest tutaj. Rzecz szczególna, żeby mnie kazać czekać. Jakiż tu swąd.
— Bądź pan łaskaw wejść do drugiego pokoju, — rzekł starszy dependent — zaraz idę do pana Ferrand.
Pan de Saint-Remy wzruszył ramionami i wyszedł za starszym dependentem. Po kwadransie, który mu się wydał niezmiernie długim, wpuszczono go do gabinetu pana Ferrand.
Ciekawe było położenie tych dwóch ludzi; obaj byli wielcy fizjonomiści i przywykli z pierwszego rzutu oka wnosić z kim mają do czynienia.
Hrabia jeszcze kroku nie postąpił, jeszcze słowa nie wymówił, a notarjusz, znający go tylko z reputacji, już go znienawidził. Bo naprzód widział w nim współzawodnika w oszustwie, a gdy sam miał fizjognomję podłą, nikczemną, nie cierpiał w innych elegancji, wdzięku młodości, nadewszystko kiedy się z tem łączyła dumna mina.
Hrabia dotąd znał był Jakóba Ferrand tylko ze słyszenia, wyobrażał go więc sobie jako człowieka miny poczciwej albo śmiesznej, bo jakże podług niego mógł inaczej wyglądać człowiek bezwzględnej prawości, za jakiego notarjusz uchodził? Lecz kiedy go zobaczył, fizjognomja i postawa notarjusza zrodziły w nim pewien rodzaj gniewu, pół bojaźni, pół nienawiści, chociaż nie miał przyczyny ani go się bać, ani go nienawidzić. Notarjusz nie zdjął czapki z głowy, hrabia także został w kapeluszu i zawołał przy drzwiach już, tonem wyniosłym i gniewnym:
— Dziwna rzecz, mój panie, żeby mi kazać tu przychodzić, zamiast przysłać do mnie po pieniądze za weksle, com podpisał Badinotowi i o które ten głupiec mnie procesował. Wprawdzie powiadasz pan, że jeszcze masz mi coś ważnego powiedzieć, dobrze, ale dlaczego dajesz czekać kwadrans w przedpokoju? To zdaje mi się niegrzecznie.
Jakób Ferrand skończył spokojnie swoje rachunki. Popatrzywszy chwilę na hrabiego, zapytał opryskliwie:
— Pieniądze są?
Ta zimna krew rozgniewała pana de Saint-Remy.
— A weksle gdzie? — odpowiedział tymże tonem.
Notarjusz, nic nie mówiąc, uderzył zmarszczonym rudoobrosłym palcem w duży pulares skórzany.
Hrabia trząsł się z gniewu, lecz postanowiwszy nie ustępować Ferrandowi w lakonizmie, wyjął z kieszeni mały pugilaresik na złote klamerki zapięty, dobył z niego czterdzieści biletów po tysiąc franków i pokazał notariuszowi.
— Ile? — zapytał notarjusz.
— Czterdzieści tysięcy franków.
— Daj pan.
— Proszę skończyć prędko; zrób pan swoje, zapłać sobie i oddaj mi weksle, — rzekł hrabia, rzucając niecierpliwie na stół bilety bankowe.
Notarjusz wziął je, wstał, poszedł do okna i pod światło oglądał jeden po drugim z uwagą tak pilną, tak obrażającą, że hrabia zbladł z gniewu. Notarjusz, jakby zgadując jego myśli, ruszył głową, odwrócił się do niego i rzekł obojętnie:
— Zdarzały się...
Pan de Saint-Remy, na chwilę zmieszany, odrzekł sucho:
— Co?
— Fałszywe bilety bankowe, — odpowiedział notarjusz, robiąc dalej swoje.
— Dlaczego mi pan robisz taką uwagę?
Ferrand spojrzał na hrabiego, ruszył nieznacznie ramionami i znowu w milczeniu przeglądał bilety.
— Pytam się, dlaczegoś pan powiedział na moje bilety bankowe, że zdarzały się fałszywe.
— Dlaczego?
— Tak.
— Bo wezwałem pana tutaj właśnie w interesie o fałszerstwo. — I wlepił wzrok w hrabiego.
— Cóż ja mam z tem wspólnego?
Po chwili milczenia, Ferrand rzekł głosem smutnym i surowym:
— Czy pan wiesz, jakie są obowiązki notarjusza?
— Bardzo proste, zdaje mi się. Miałem czterdzieści tysięcy franków, teraz mam tylko tysiąc trzysta.
— Pan raczysz żartować. A ja panu powiem, że notarjusz jest w tem w sprawach doczesnych, czem spowiednik w sprawach duchowych. Ze swego obowiązku dowiaduje się często o bardzo haniebnych tajemnicach.
— Nie rozumiem.
— Przed dwoma miesiącami sprzedałeś pan za pośrednictwem ajenta weksel na pięćdziesiąt tysięcy franków, wydany przez bankiera Meulaert z Hamburga, na osobę Wiliama Smith, płatny za trzy miesiące u bankiera tutejszego Grimaldi.
— Cóż z tego?
— Weksel ten jest fałszywy!
— Nieprawda!
— Weksel fałszywy! sfabrykowany! bankier Meulaert nie miał nigdy stosunków z Wiliamem Smith, nie zna go nawet.
— Czy podobna?! — zawołał pan de Saint-Remy z zadziwieniem i oburzeniem — więc mnie niegodziwie oszukano, bo ja ten weksel dostałem za gotowe pieniądze.
— Od kogo?
— Od Wiliama Smith. Dom Meulaert jest znany, zaufałem słowu pana Smith i przyjąłem ten weksel od niego w długu.
— Nigdy nie było żadnego Wiliama Smith na święcie, to osoba zmyślona.
— Pan mnie obrażasz!
— Jego podpis jest zmyślony, fałszywy, sfabrykowany, jak cały weksel.
— A ja panu powtarzam, że Wiliam Smith jest mi znany i że mnie oszukał.
— Więc tem bardziej żal mi pana.
— Co to ma znaczyć?
— Teraźniejszy posiadacz wekslu jest przekonany, żeś pan go sfałszował.
— Panie!
— Powiada, że ma na to dowody; wczoraj przyszedł i prosił mnie, żebym pana do siebie wezwał i oświadczył, że gotów jest oddać fałszywy weksel za wynagrodzeniem. Dotąd wszystko idzie uczciwie, ale dalej nie jest już tak uczciwie i powtarzam to tylko dla pana wiadomości! Żąda sto tysięcy franków dziś jeszcze, inaczej bowiem weksel jutro będzie złożony u prokuratora królewskiego.
— To bezecnie! niegodziwie!
— Chce podle korzystać z podłego podstępku. Obiecałem, że panu oświadczę jego warunki, chociaż powiedziałem mu przytem wyraźnie, że takie zdzierstwo jest ohydne w oczach każdego uczciwego człowieka. Reszta do pana należy. Jeżeli jesteś winnym, wybieraj między sądem kryminalnym, a żądanym okupem. Wypełniłem mój obowiązek i więcej nie chcę się mieszać do takich brudów. Właściciel wekslu nazywa się Petit-Jean, handluje olejem na ulicy Billy Nr. 10. Ułóż się pan z nim. Jesteś godny wchodzić z nim w stosunki, jeżeli jesteś fałszerzem, jak on to utrzymuje.
Pan de Saint-Remy wszedł był do notarjusza z miną hardą i wyniosłą. Po chwili milczenia i namysłu, on, tak dumny, tak próżny ze swojej odwagi, widział się zmuszony błagać gbura, który przemawiał do niego surowym językiem uczciwego człowieka.
— Dałeś mi pan dowód przychylności, za który jestem panu wdzięczny; żałuję żywości pierwszych słów — rzekł tonem ujmującym.
— Niema tu żadnej przychylności, — odpowiedział notarjusz surowo. — Pański ojciec był uczciwym człowiekiem, nie chciałbym widzieć jego imienia wleczonego przed sąd kryminalny.
— Pan jesteś bardzo surowy. Ale przypuściwszy, że tak jest w istocie, czyliż nie znajdę pieniędzy w takiej ostateczności? Lecz niepodobna mi dostać ich na jutro. Użyj więc pan tych, które dziś dałem, na wykupienia tamtego wekslu. Albo też, pan jesteś tak bogaty, pożycz mi na to pieniędzy, nie zostawiaj mnie w tak okropnem położeniu.
— Ja mam założyć za pana sto tysięcy franków! czyś pan oszalał?
— Panie, zaklinam cię na imię mego ojca, którego tak szanujesz, miej litość.
— Mam litość dla tych, którzy na nią zasługują, — odpowiedział notarjusz, — jako uczciwy człowiek nienawidzę oszustów i nie gniewałbym się, gdyby choć raz jaki elegancik bez wiary i wstydu stał pod pręgierzem dla przykładu innych. Ale konie pana hrabiego się niecierpliwią, — dodał notarjusz, uśmiechając się złośliwie.
Wtem zapukano do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Ferrand.
— Pani hrabina d’Orbigny, — odezwał się starszy dependent.
— Poproś panią d‘Qrbigny. — Potem zwracając się do pana Saint-Remy, dodał: — Zabierz pan swoje tysiąc trzysta franków, będzie to zawsze choć zadatek dla pana Petit-Jean.
Pani d‘Orbigny, dawniejsza pani Roland, wchodziła właśnie, kiedy Saint-Remy wychodził, gniewny, że się napróżno poniżył przed notarjuszem.
— A, dzień dobry, panie Saint-Remy, — zawołała — jakże dawno pana nie widziałam.
— Istotnie od ślubu pana d‘Harville nie miałem szczęścia nigdzie pani spotkać, — odpowiedział hrabia z ukłonem, przymuszając się do udanej uprzejmości — od tego czasu pani ciągle mieszkała w Normandji.
— Tak, bo mąż mój nie może się rozstać ze wsią.
Widzisz więc przed sobą istną parafiankę, nie byłam w Paryżu od czasu małżeństwa mej pasierbicy z panem d‘Harville. Często ich pan widuje?
— D‘Harville zdziczał, nigdzie nie bywa, — odpowiedział Saint-Remy z lekką oznaką niecierpliwości, bo ta rozmowa była mu nieznośna, i dlatego, że prowadzona w nieodpowiednim miejscu, i dlatego, że zdawała się bawić notarjusza. Ale macocha pani d‘Harville, uradowana ze spotkania takiego eleganta, nie myślała puścić go tak łatwo.
— Spodziewam się jednak, — rzekła, — że moja kochana pasierbica nie jest tak dzika jak jej mąż?
— Pani d‘Harville jest ciągle w wielkim świecie poszukiwaną, jak zwykle ładna kobieta. Ale może zajmuję pani czas drogi... i...
— Wcale nie, upewniano pana. To prawdziwy skarb dla mnie spotkać króla mody, w dziesięć minut dowiem się wszystkiego o Paryżu, jakbym w nim mieszkała. Co robi pan de Lucenay, który z panem był u nas świadkiem ślubu?
— Teraz większy oryginał, niż kiedykolwiek, wyjechał do krajów Wschodnich i wrócił jakby umyślnie żeby być raniony w pojedynku, wprawdzie bardzo lekko.
— Biedny! A jego żona zawsze piękna, zachwycająca?
— Pani wiesz, że liczę się do jej najszczerszych przyjaciół, moje świadectwo byłoby podejrzane. Racz pani za powrotem na wieś nie zapomnieć polecić mnie panu d‘Orbigny.
— Przyznaj, hrabio, że pan Ferrand jest okropnym człowiekiem, — rzekła pani d‘Orbigny. Potem, zwracając się do pana Ferrand, dodała: — Wiesz co, panie kwakrze, wiele dokazałeś, żeś nawrócił hrabiego! Zrobiłeś rozsądnym pierwszego eleganta, króla mody.
— Ma pani słuszność, to zupełne nawrócenie, pan hrabia wychodzi ode mnie całkiem inny, niż wszedł.
— Powiadam panu — cuda robisz!
— O, pani mi pochlebia, — rzekł notarjusz skromnie.
Saint-Remy głęboko skłonił się pani d‘Orbigny, potem przy wyjściu chciał spróbować raz jeszcze, czy nie potrafi zmiękczyć notarjusza i rzekł tonem wesołym, w którym się jednak przebijała trwoga:
— Ostatecznie więc, kochany panie Ferrand, nie zrobisz mi tego, o co ja proszę?
Notarjusz posunął okrucieństwo do tego stopnia, że udał, iż się waha; pan de Saint-Remy cieszył się chwilę nadzieją.
— Jakto, uległbyś, mężu nieugięty? — rzekła śmiejąc się hrabina, — czy i pana hrabia oczarował?
— Istotnie, ledwo żem nie uległ, jak pani powiadasz, ale teraz rumienię się za moją słabość. — Potem obracając się do hrabiego, powiedział mu: — Bez żartów.
Hrabia wyszedł w rozpaczy. Po chwili namysłu rzekł do siebie:

— Trzeba koniecznie. I powiedział strzelcowi, stojącemu u drzwiczek pojazdu: — Do pałacu Lucenay.

LVI.
TESTAMENT.

Czytelnik pamięta dobrze, co powiedziała markiza d‘Harville Rudolfowi o pani d‘Orbigny, swojej macosze.
Kto dobrze rozważy jej fizjognomję fałszywą i zdradziecką, Znajdzie w niej razem okrucieństwo i chytrość.
— Jakiż to miły człowiek ten hrabia Saint-Remy! — rzekła pani d‘Orbigny do Jakóba Ferrand, gdy hrabia wyszedł.
— Miły, ale mówmy o interesach. Napisała pani do mnie z Normandji, że chcesz się mnie radzić w ważnej sprawie.
— Czyliż pan zawsze nie był moim doradcą, odkąd poczciwy doktór Polidori z panem mnie zapoznał? Lecz, mówiąc o nim, czy ma pan jaką o nim wiadomość? — zapytała pani d‘Orbigny z największą swobodą.
— Od wyjazdu z Paryża raz tylko do mnie napisał, — odpowiedział notarjusz obojętnie.
Uprzedźmy czytelnika, że obie osoby wzajemnie i bezwstydnie się okłamywały. Notarjusz widział się był niedawno z Polidorim i proponował mu, żeby się na krótki czas przeniósł do Asnières, pod nazwiskiem doktora Vincent dla otrucia Ludwiki Morel. Macocha pan d‘Harville także przybyła do Paryża dla tajemnych układów z tym zbrodniarzem, ukrywającym się już dawno pod nazwiskiem Cezara Bradamanti.
— Ale nie idzie tu o doktora, — odezwała się znowu pani d‘Orbigny, — widzisz mnie pan pogrążoną w największej niespokojności, mąż mój jest słaby, coraz bardziej upada na zdrowiu. Lubo nie mam powodu lękać się o niego, jednak ten stan jest dla mnie bardzo przykry, albo raczej niezmiernie przykry dla niego — dodała, ocierając oczy lekko zroszone.
— O cóż więc idzie?
— Ciągle mówi o spisaniu woli ostatecznej, o testamencie. — Tu pani d‘Orbigny zakryła twarz chustką.
— Smutne to wprawdzie — odpowiedział notarjusz, — ale ostrożność tego rodzaju sama w sobie nie ma nic zatrważającego. Jakie więc byłyby rozporządzenia pana d‘Orbigny?
— Zdaje mi się, — odparła pani d‘Orbigny z udaną obojętnością, — zdaje mi się, że nietylko chce mi zostawić wszystko, co mu prawo dać mi pozwala, ale i więcej. Ach, proszę pana, nie mówmy o tem.
— Ale córka jego, jego córka? — zawołał par Ferrand tonem surowym. — Muszę pani oświadczyć, że od roku pan d‘Harville powierza mi niektóre interesy, jeszcze temi czasy doradziłem mu kupno pięknego majątku. Pani zna moją prawość, ja zawsze w interesach powoduję się słusznością, jestem za sprawiedliwością, tylko za nią obstaję. Jeżeli mąż pani zamierza skrzywdzić córkę, otwarcie powiem, że do tego nie dam się użyć. U mnie prosta droga, innej nie znałem i nie znam.
— A ja, czy kiedy inną postępuję? Dlatego też ciągle powtarzam mężowi: „Córka twoja wielkie względem ciebie popełniła uchybienia, prawda, ale to nie racja żeby ją wydziedziczyć“.
Aby przezwyciężyć mój upór, moje wahanie się, powiedział do mnie: „Nie wymagam, żebyś się zobaczyła z moim notarjuszem, bo możesz myśleć, że on będzie zbyt uległy moim życzeniom, ale zdajmy się na decyzję człowieka, którego surowa uczciwość jest wiadoma całemu światu, niechaj pan Jakób Ferrand zawyrokuje. Zgodziłam się na to i oto jakim sposobem pan zostałeś naszym sędzią. „Nie wątpię, dodał mój mąż, że pan Ferrand nie będzie przeciwny moim życzeniom i w takim razie poślę mu plenipotencję do sprzedania moich papierów publicznych, suma za nie otrzymana zostanie u niego w depozycie, a po mojej śmierci, będziesz przynajmniej miała zapewniony los ciebie godny...“
Oczy Ferranda zaiskrzyły się na samą wzmiankę o depozycie. Odpowiedział jednakże z udaną niechęcią:
— Spokoju mi nie dają. Otóż dziesiąty czy dwunasty raz obierają mnie za arbitra, zawsze pod pozorem, że ufają mojej prawości, tylko o tem gadają. Prawość! prawość! co mi z niej przyjdzie? Tylko ambarasy i trudy. Ale do rzeczy. Jakkolwiek bądź pani poświęciła się dla pana d‘Orbigny, córka jego jest bardzo bogata, pani nie ma nic, rzecz wydaje się słuszna i, według mnie, pani powinna przyjąć.
— Przyjmę więc, — odpowiedziała pani d‘Orbigny i westchnęła głęboko.
Dependent wszedł.
— Czego chcesz? — zapytał Ferrand.
— Hrabina Mac-Gregor chce się widzieć z panem.
— Proś niech zaczeka chwilkę.
— Nie zabieram więcej czasu, kochany panie Ferrand, — rzekła pani d‘Orbigny, — napiszesz zatem do mego męża, ponieważ on sobie tego życzy i natychmiast przyśle ci plenipotencję.

— Napiszę.

LVII.
HRABINA MAC-GREGOR.

Sara weszła do pokoju notarjusza ze zwykłą zimną krwią i pewnością siebie; Jakób Ferrand nie znał jej i nie wiedział, co ją sprowadza; jeszcze bardziej więc miał się na ostrożności, niż zwykle, w nadziei, że znowu wpada w jego sidła nowa ofiara. Wstał, podał krzesło hrabinie.
— Chciałam się z panem widzieć w nadzwyczaj ważnym interesie. Sława pańskiej uczciwości, dobroci i uczynności każe mi mieć nadzieję, że nie odmówisz żądaniu.
Notarjusz lekko się ukłonił.
— Wiem, że umie pan dochować tajemnicy.
— To mój obowiązek.
— Jesteś mężem surowym, prawym.
Notarjusz skłonił się znowu.
— Gdyby jednak panu powiedziano, że od pana zależy wrócić życie, więcej niż życie nieszczęśliwej matce, czy potrafiłbyś odmówić?
— Niech wiem o co idzie, wtedy odpowiem.
— Przed czternastu laty, w grudniu 1824-go roku, człowiek młody jeszcze, w żałobie, oddał panu sto pięćdziesiąt tysięcy franków dla trzyletniego dziecięcia, którego rodzice nie chcieli być znanymi. Suma ta miała być umieszczona, zrzekając się prawa do kapitału, z zastrzeżeniem dożywotniego procentu.
— Cóż więcej? — rzekł notarjusz, nie chcąc zaraz odpowiedzieć.
— Pan zająłeś się umieszczeniem tej sumy i zobowiązałeś się należycie zabezpieczyć dziecięciu dożywotni dochód po osiem tysięcy rocznie; połowa miała być dla niego składana na kapitał aż do dojścia do pełnoletności; druga połowa miała być złożona na jego wychowanie.
— Cóż dalej?
— Po dwóch latach, — rzekła Sara nie mogąc przezwyciężyć lekkiego wzruszenia — w 1826-ym roku dziecię to umarło.
— Przedewszystkiem niech mi wolno będzie zapytać, dlaczego pani tak się zajmujesz tem dziecięciem?
— Matka jego jest moją siostrą. Na dowód tego, com powiedziała, mam tu akt zejścia tej córeczki, listy osoby, która się zajmowała jej wychowaniem, rewers jednego z pańskich klientów, u którego ulokowałeś owe sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Zobaczymy te papiery.
Sara zdziwiona, że jej nie wierzą na słowo, wyjęła z pularesu papiery, które notarjusz troskliwie przejrzawszy, rzekł:
— Czego więc pani żądasz? Akt zejścia jest legalny; sto pięćdziesiąt tysięcy franków po śmierci dziecięcia przeszły na własność pana Petit-Jean, mego klienta, bo tak chce prawo w tego rodzaju lokatach. Uprzedziłem o tem osobę, która mi powierzyła tę sumę. Co się tyczy procentów, z wszelką akuratnością sam je wypłacałem aż śmierci dziecięcia.
— Pańskie postępowanie w tem wszystkiem zupełnie jest prawe, chętnie to wyznaję. Wiem także, że kobieta, której dziecię powierzono, starannie się zajmowała moją biedną siostrzenicą.
— Prawda, pani. Byłem nawet tak kontent z jej postępowania, że gdy po śmierci dziecięcia została bez miejsca, wziąłem ją do moich usług i od owego czasu jeszcze ją mam u siebie.
— Pani Seraphin u pana służy?
— Od czternastu lat, za gospodynię.
— Jeżeli tak, może nam być bardzo pomocną, gdybyś pan chciał łaskawie przystać na moje żądanie, które panu zdawać się będzie dziwnem, może nawet napozór występnem.
Śmierć małej dziewczynki przywiodła matkę do takiej rozpaczy, że dziś jeszcze smutek jej jest równie wielki jak przed czternastu laty i że dawniej obawialiśmy się o jej życie, a dziś lękamy się o jej rozum.
— Biedna matka! — rzekł Ferrand z westchnieniem.
— Na nieszczęście niema na to rady.
— Gdyby maprzykład powiedziano nieszczęśliwej matce: Twoja córka nie umarła, kobieta, która się nią w dzieciństwie zajmowała, może ci to zaświadczyć.
— Chyba cudem? bo akt zejścia jest formalny.
— Wiem dobrze, dziecię umarło; a jednak, gdyby pan chciał, możnaby to nieszczęście nagrodzić.
— Nie rozumiem pani.
— Będę więc mówiła otwarcie. Jeżeli moja siostra odzyska córkę, nietylko wyzdrowieje, ale nadto pewna jest, że wyjdzie za jej ojca, którego ręka jest dziś wolna. Córka ta umarła mając lat sześć, a ponieważ rodzice od najpierwszej młodości jej nie widzieli, pamiętać jej nie mogą. Gdyby więc znaleźć siedemnastoletnią dziewczynę, (tyle właśnie miałaby teraz moja siostrzenica), opuszczoną przez rodziców, jakich jest tak wiele i gdyby powiedzieć mojej siostrze: „To twoja córka, żyje, lecz ważne okoliczności kazały dotąd podawać ją za umarłą, kobieta, co ją wychowała i szanowny notarjusz zaświadczą, że to ona sama“.
Jakób Ferrand dotąd nie przerywał hrabinie, lecz teraz zerwał się gwałtownie i zawołał z oburzeniem:
— Dość, dość, pani! Zuchwałość niepojęta! przychodzisz do mnie z żądaniem podstawienia dziecięcia, zniszczenia aktu zejścia, z żądaniem popełnienia zbrodni! Pierwszy raz w życiu spotyka mnie taka obelga, nie zasłużyłem jednak na nią.
— Lecz to wszystko stanie się bez niczyjej krzywdy. Moja siostra i mężczyzna, którego chce zaślubić, owdowieli bezdzietnie, oboje opłakują stratę córki. Oszukując ich, wrócimy im szczęście, życie, zapewnimy świetny los jakiej biednej, opuszczonej dziewczynie. Więc to szlachetny czyn, nie zaś zbrodnia.
— Przestańmy, bo nie jestem grzecznisiem i mogłabyś pani ode mnie usłyszeć prawdę aż nazbyt przykrą.
Sara rzuciła na notarjusza, głębokie, ostre spojrzenie i rzekła ozięble:
— Więc pan odmawia?
— Nie obrażaj mnie pani powtarzaniem swoich obelg.
— Strzeż się!
— Pani mi grozi?
— Grożę. I, żeby dowieść, że nie napróżno, wiedz naprzód, że nie mam siostry.
— Jakto?
— Jestem matką tego dziecięcia.
— Pani?
— Ja! Nieprostą drogą szłam do celu. Zmyliłam bajkę, żeby pana do litości pobudzić. Lecz jesteś bez serca, zrzucam maskę. Chcesz wojny, dobrze, będzie wojna!
— Wojna? dlatego, że nie chcę brać udziału w zbrodniczym podstępie? Co za śmiałość!
— Od początku naszej rozmowy, sama nie wiem dlaczego, przychodzą mi wątpliwości, czy zasługujesz pan na powszechny szacunek i poważanie, lubo je pozyskałeś.
— Skończmy tę rozmowę.
— Wprzód dowiedz się pan o mojem postanowieniu. Zgóry i otwarcie powiadam, że jestem przekonaną o śmierci mojej córki, ale to nic nie znaczy, powiem, że nie umarła: sprawy mniej podobne do wiary wytaczają przed sądy. Pan, w dzisiejszem położeniu swojem, musisz mieć wielu zazdrosnych; szczęściem będzie dla nich sposobność, żeby ci szkodzić, a ja im ją podam. — Prawda, że trudno znaleźć przyczynę, lecz od czegóż są adwokaci? Naprzykład możnaby dać taką: pozbyłeś się dziewczynki, iżby się z owym klijentem podzielić sumą umieszczoną na dożywocie dla dziecięcia.
Notarjusz obojętnie ruszył ramionami.
— Gdybym się chciał dopuścić takiego występku, wolałbym dziecię zabić, niż zmyślić akt zejścia.
Sara zdziwiona zadrżała, potem po chwili milczenia rzekła:
— Namyśl się pan dobrze, jutro trzeba mi stanowczej odpowiedzi. Możesz zrobić to, czego żądam. Ojciec mojej córki w radości nie będzie się zastanawiał nad niepodobieństwem jej zmartwychwstania, bylebyśmy dobrze ułożyli kłamstwo, które i tak go uszczęśliwi.
Jakób Ferrand zachował zimną krew, mimo tak dziwnego i niebezpiecznego położenia.
Hrabina, przekonana o śmierci córki, przyszła do niego z żądaniem podania jej za żywą, a on ją właściwie zrobił umarłą przed czternastu laty.
Zbyt był przebiegły; zbyt dobrze znał niebezpieczeństwo jego położenia, żeby miał nie czuć ważności gróźb Sary.
Ferrand, chcąc zyskać na czasie dla wynalezienia środków do odparcia groźnego niebezpieczeństwa, rzekł zimno:
— Dajesz mi pani czas do jutra; ja zaś pani dwa dni daję czasu do namysłu nad krokiem, którego całej ważności pani nie pojmujesz. Jeżeli wtedy nie odbiorę od pani listu, że się zrzekasz szalonych i występnych swoich zamiarów, dowiesz się własnym kosztem, że prawo umie zasłonić uczciwego człowieka, nie chcącego należeć do zbrodni i że potrafi dosięgnąć rozsiewaczy niegodziwych fałszów.
— To ma znaczyć — odpowiedziała Sara, — że żądasz o jeden dzień więcej dla lepszego zastanowienia się nad mojeim żądaniem? Uważam to za dobry znak. Pojutrze o tej samej godzinie tu wrócę i wtedy wojna albo pokój, ale powtarzam, wojna zacięta, bez względu i litości.
I Sara wyszła.
— Wszystko idzie dobrze — powiedziała do siebie. — Nędzna dziewczyna, którą Rudolf umieścił na folwarku w Bouqueval i w której się zapewne kocha, już mi nie jest straszną, uwolniła mnie od niej baba jednooka. Rudolf ocalił panią d‘Harville od przygotowanej przeze mnie zguby, ale ona nie uniknie nowych sideł, jakie na nią zastawiłam i Rudolf straci ją na zawsze. Wtedy smutny, pozbawiony wszystkiego, do czego się przywiązywał, osamotniony, z rozkoszą uwierzy kłamstwu, któremu, za pomocą notarjusza, mogę nadać wszelkie pozory prawdy.
A notarjiusz mi pomoże, bo się mnie boi. Tak, dla dania imienia mniemanej córce, dotąd nieszczęśliwej, opuszczonej, połączy się ze mną nowym nierozerwalnym związkiem. Sprawdzą się przepowiednie mojej mamki, dosięgnę celu mego życia.
Zaladwie wyszła z domu notarjusza, pan Karol Robert wysiadł przed nim zkabrjoletu i, jako domowy, poszedł prosto do gabinetu Jakóba Ferrand.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.