Tajemnice Paryża/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EUGENJUSZ SUE
Tajemnice Paryża
POWIEŚĆ
TOM II
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929


DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO. WARSZAWA ZŁOTA 7/9.








I.
KAROL ROBERT
.

Major, jak go nazywała pani Pipelet, wszedł bez ceramonij do notarjusza, który, będąc w złym i ponurym humorze, ledwo go przywitał.
— Kochany notariuszu, idzie o rzecz dla mnie ważną. Wiesz, że przy pożyczeniu ci trzystu pięćdziesięciu tysięcy franków na zapłacenie notarjatu, zawarowałem sobie, że, za wymówieniem na trzy miesiące naprzód mogę odebrać moją sumę, od której płacisz mi procenty. Jednem słowem, proponują mi kupno dóbr, i jeżeli ci to nie zrobi przykrości, chciałbym, to jest życzyłbym sobie odebrać od ciebie moje pieniądze i przychodzę cię o tam zawiadomić podług umowy...
— Więc myślisz, że twoje pieniądze u mnie niepewne?
— O nie, wcale nie, ale radbym je mieć w ręku.
— Zaczekaj tu — Ferrand zamknął biurko i wstał.
— Dokąd idziesz, kochany notarjuszu?
— Po dowody przekonywujące jak prawdziwe są rozsiewane wieści, że źle, stoję w interesach — odpowiedział notarjusz z szyderstwem. I Otworzywszy ukryte drzwiczki, prowadzące do jego własnych pokojów, wyszedł.
Zaledwie wyszedł, gdy zapukał starszy dependent.
— Niema pana notarjusza?
— O co chodzi?
— Jakaś dama za woalowana życzy sobie natychmiast z mm pomówić w bardzo ważnym interesie.
— Powiem ma o tem. Czy ładna?
— Trudno odgadnąć, bo zasłonięta gęstym czarnym woalem, że twarzy prawie nie można rozpoznać.
Dependent wyszedł.
— Dokąd u djabła poszedł notarjusz? — zapytał pan Robert siebie samego — może chce mi pokazać swoje rachunki. Jeżeli wieści fałszywe, tem lepiej, pewnie złe języki je rozsiewają, prawi ludzie, jak Ferrand, zawsze mają wielu zazdrosnych! Ale mniejsza o to, wolę mieć pieniądze u siebie, kupię zamek, o którym mi mówiono, będę wyglądał na wielkiego pana. Lepiej na tem wyjdę, niż na romansach z tą skromnisią, markizą d‘Harville.
Pan Ferrand wszedł z papierami w ręku i rzekł, oddając je panu Karolowi Robert:
— Oto trzykroć pięćdziesiąt tysięcy franków w obligach skarbowych. Napisz pan kwit i powiedz ludziom, co rozgłaszają, że jestem w złych interesach, w jaki sposób odpowiadam na ich zarzuty.
— Prawdę mówiąc, gdy się o tem dowiedzą, twój kredyt jeszcze się bardziej ustali, ale proszę cię, zachowaj te pieniądze, w tej chwili nie miałbym co z niemi zrobić; prosiłem o nie dopiero za trzy miesiące.
— Panie Robert, ode mnie dwa razy nie upominają się o należność.
— Żelazny człowieku, niema z tobą co robić — rzekł Karol Robert i pisząc kwit dodał: — jakaś dama zasłoniona woalem chce z tobą mówić zaraz, ale to zaraz, w bardzo ważnym interesie. Wychodząc muszę się jej dobrze przypatrzeć. Oto kwit, wszak dostateczny?
— Dostateczny, teraz wyjdź temi schodami.
— A dama?
— Właśnie dlatego tędy cię wypuszczam, żebyś jej nie widział. Żegnam, panie Robert.
Po chwili starszy dependent wprowadził księżnę de Lucenay, bardzo skromnie ubraną, okrytą dużym szalem w kapeluszu czarnym z gęstą koronkową zasłoną.
Pani de Lucenay, mocno zmieszana, zbliżyła się do biurka notarjusza, który postąpił na jej spotkanie.
— Panie — rzekła głosem niepewnym, ukrywając twarz za woalem, — czy można mu powierzyć tajemnicę bardzo ważną?
— Wszystko mi można powierzyć, muszę tylko wiedzieć i widzieć, z kim mówię.
— Może się bez tego obejdzie. Mam pana za najuczciwszego, za prawego człowieka.
— Do rzeczy, pani, do rzeczy, czekają na mnie. Kto pani jesteś?
— Nic panu nie przyjdzie z tej wiadomości. Mój przyjaciel, mój krewny tylko co wyszedł od pana.
— Jak się nazywa?
— Pan Florestan de Saint-Remy.
— A! — rzekł notarjusz, rzucając na księżnę przenikliwe spojrzenie. — Cóż więc? Skoro pan Saint-Remy jest pani krewnym, zamiast przyznawać się do takiego pokrewieństwa, winnaś się pani rumienić.
Tak zuchwała niegrzeczność oburzyła arystokratyczną dumę księżny. Podniosła głowę, odrzuciła na bok woal i w dumnej postawie, z rozkazującym wzrokiem, mocnym głosem rzekła:
— Mości notarjuszu, pan de Saint-Remy należy do moich przyjaciół, powiedział mi, w jak trudnem znajduje się położeniu, będąc ofiarą podwójnego oszukaństwa. Wszystko w święcie daje się załagodzić pieniędzmi. Ile trzeba na wydobycie tych nieszczęsnych papierów?
Ferrand, odurzony tak śmiałem wyłuszczeniem rzeczy, odpowiedział gniewnie:
— Żądają stu tysięcy franków.
— Będziesz je pan miał, ale proszę zaraz odesłać papiery panu de Saint-Remy.
— A gdzie pieniądze?
— Alboż nie powiedziałam, że je pan dostaniesz?
— Kto mi ręczy za tę sunnę?
— Ja
— Lecz pani...
— Jestem księżna de Lucenay...
— Sto tysięcy franków! to duża suma... Trzebaby poważnego zabezpieczenia! — Mamże panu powiedzieć, że o cztery mile od Paryża mam posiadłość ziemską, która mi przynosi osiemdziesiąt tysięcy franków rocznie. To będzie dostateczne, zdaje mi się, na to, co pan nazywa, zabezpieczeniem.
— Nic nie znaczy, zawsze pozostaje pani pod władzą męża, a akta hypoteczne wymagają długich formalności. Zaufanie pani czyni mi zaszczyt, ale ja nie mogę zadosyć uczynić żądaniu księżny.
— Czy pan niema tej sumy?
— Mam daleko więcej w biletach bankowych i złotem w mojej kasie.
— Więc o co idzie? chce pan mego podpisu? Dobrze, podpiszę.
— Przypuszczając, że pani jest księżną de Lucenay...
— Przyjdź pan za godzinę do mego pałacu, tam podpiszę, co trzeba.
— Czy i książę podpisze?
— Pocóż?
— Podpis księżny samej nie wystarcza.
Jakób Ferrand cieszył się z bolesnej niecierpliwośći księżny, która się mimowoli zdradzała, że nie miała już żadnych środków. W wilję dnia tego pożyczyła u jubilera znaczną sumę na zastaw swoich brylantów, z których część była powierzona Morelowi. Suma ta poszła na zapłacenie weksli i innych długów pana de Saint-Remy. On — oskarżany, osadzany w więzieniu! Gdyby się nawet ratował ucieczką, zawsze na imieniu jego zostałaby plama. Na tę myśl księżna zadrżała, ślepo kochała tego człowieka, była to namiętność bez granic, jak zwykle u kobiet jej charakteru, po przejściu pierwszej młodości..
Jakób Ferrand śledził uważnie najmniejsze ruchy księżny de Lucenay i coraz bardziej znajdował ją piękną, zachwycającą.
— Przyjmujesz pani wszelkie warunki? — zapytał notarjusz tonem szczególnym.
— Wszelkie! dwa, trzy, cztery tysiące franków procentu, jeżeli chcesz. Bo widzi pan — dodała szczerze, tonem prawie poufałym, — tylko w panu ostatnia nadzieja, tylko w panu. Nie mogę dostać od nikogo innego tak znacznej sumy na jutro, a tu trzeba! Rozumie pan? Trzeba koniecznie.
Notarjusz ledwie mógł odetchnąć, nabrzmiały mu żyły zaczerwieniło się czoło. Wstał nagle. Księżna, zmieszana, również się podniosła i patrzyła na niego zdziwiona;
— Nic pani nie wstrzyma! — rzekł głosem drżącym i przerywanym, zbliżając się jeszcze bardziej.
— Dobrze, pożyczę pani tę sumę, ale pod warunkiem, pod jednym warunkiem i przysięgam, że...
Na widok jego twarzy rozognionej, księżna odgadła jego żądze miłosne, a te wydały się jej tak komiczne, że mimo smutku i trosk roześmiała się śmiechem szczerym, głośnym, przeciągłym, aż notarjusz cofnął się zdziwiony. Księżna spuściła woal i ciągle śmiejąc się, rzekła:
— Już wolę wprost udać się z moją prośbą do męża.
I wyszła, a notarjusz, miotany nienawiścią i gniewem, za drzwiami jeszcze słyszał jej śmiech głośny, nieustający. Siedział, pogrążony w czarnych myślach, kiedy otworzyły się ukryte drzwi, weszła strwożona pani Seraphin i, składając ręce, rzekła:
— Ach, Fernandzie, dobrze mówiłeś, że kiedyś może zapłacimy za to, żeśmy ją przy życiu zostawili!
— Kogo?
— Tę przeklętą dziewczynkę.
— Jakto?
— Jednooka baba, której nie znam i której Tournemine przed czternastu laty oddał tę dziewczynkę, kiedyśmy ją zrobili umarłą, ach Boże! ktoby to pomyślał! Ta kobieta tylko co była na dole. Powiedziała mi, iż wie, że to ja oddałam dziewczynkę.
— Przekleństwo! Kto jej mógł powiedzieć? Tournomine jest na galerach.
— Zaprzeczyłam wszystkiemu, złajałam babę, ale co to pomoże? ona powiada, że teraz dziewczynka urosła, że ona wie, gdzie się znajduje i że może wszystko odkryć.
— Czy piekło się dziś na mnie sprzysięgło! — zawołał notarjusz z wściekłością.
— O Boże, co powiedzieć tej kobiecie? Co jej obiecać, żeby milczała?
— A to córka hrabiny Sary Mac-Gregor! — rzekł do siebie notarjusz. — I tylko co obiecywała mi wielką nagrodę, bylebym powiedział, że jej córka nie umarła. Córka ta żyje, mógłbym ją oddać! Tak, lecz sfałszowany akt zejścia! Jeżeli będą śledzili, zginąłem!
— Kiedy znowu baba przyjdzie?
— Jutro.
— Napisz do Polidoriego, żeby tu był dziś wieczorem o dziesiątej.

Nad wieczorem tego samego dnia Rudolf rzekł do Murfa, który, choć się stawił u notarjusza, nie mógł widzieć się z nim.
— Niechaj pan Graun natychmiast wyśle kurjera, za sześć dni koniecznie Cecylja musi być w Paryżu.
— Znowu ta przeklęta kobieta! niegodna żona biednego Dawida, równie piękna, jak występna! Poco, Mości Książę?

— Poco sir, Walterze Murf? Za miesiąc spytasz o to notarjusza Ferrand.

II.
OSKARŻENIE.

W dniu porwania Marji przez Puhaczkę i Bakałarza, jakiś człowiek przyjechał o dziesiątej wieczorem do folwarku Bouqeval i oznajmił pani George, że pan Rudolf przysłał go, żeby ją uspokoić co do zniknienia jej wychowanki, która za parę dni znowu powróci, dodał zarazem, że Rudolf, dla bardzo ważnych przyczyn, prosi panią George, aby do niego nie pisała przez pocztę do Paryża, jeżeli więc ma co napisać, aby oddała list swój posłańcowi, który go doręczy.
Człowiek ten był przysłany przez Sarę.
Takiem podejściem Sara, uspokoiwszy panią George, miała nadzieję opóźnić o dni kilka chwilę, w której Rudolf dowie się o porwaniu Gualezy. Przez ten czas Sara spodziewała się skłonić notarjusza Ferrand do podstawienia dziecięcia, o którym to zamiarze jużeśmy mówili.
Nie dość tego. Sara chciała się także pozbyć pani d‘Harville, obawiała się jej bardzo i raz już byłaby ją niezawodnie zgubiła, gdyby jej Rudolf nie ocalił. Sara, nie mając żadnego materjalnego dowodu na to, że Klemencja naznaczyła schadzkę Karolowi Robert, powzięła plan niegodny, umyśliła posłać list bezimienny, któryby spowodował zerwanie stosunków między Rudolfem a markizem d'Harville, albo przynajmniej tak silne obudził w duszy markiza podejrzenie, żeby zakazał swej żonie przyjmować nadal księcia. List był treści następującej:
„Zostałeś bezwstydnie oszukany. Tamtym razem żona twoja, ostrzeżona, że za nią idziesz, zmyśliła, że przychodzi na ulicę Temple w celu dobroczynnym, istotnie zaś szła do znakomitej osoby, która najęła w tym domu pokój na czwartem piętrze pod imieniem Rudolfa. Nie gardź tem ostrzeżeniem, bo możnaby myśleć, że jesteś aż nazbyt przyjacielem księcia“.
Sara oddała bilet ten na pocztę miejską o piątej po południu tego samego dnia, kiedy była u notarjusza.
Tegoż samego dnia Rudolf rozkazał był panu Graun przyspieszyć przyjazd Cecylji, sam zaś wieczorem poszedł do pani d‘Harville zawiadomić ją, że ma dla niej dobroczynną intrygę, jej godną.
Zaprowadźmy czytelnika do pani d‘Harville. Następująca rozmowa przekona go, że markiza korzystała już ze szlachetnych rad Rudolfa, bo zamiast być, jak dawniej, niezmiernie oziębłą dla męża, okazywała mu szlachetne i tkliwe współczucie. Właśnie oboje wstali od stołu i przeszli do salonu. Wyraz twarzy Klemencji był łagodny, uprzejmy, d’Harville zdawał się mniej smutny niż zwykle. Bo też nie odebrał jeszcze bezecnego paszkwilu Sary.
— Gdzie będziesz dziś wieczór? — zapytał żony.
— Nigdzie nie wyjadę. A ty co robisz?
— Wiem, że wolisz zostawać sama, kiedy nie wychodzisz.
— Ponieważ jestem bardzo kapryśna — odpowiedziała Klemencja z uśmiechem — dziś radabym podzieliła samotność z tobą, jeżeli ci to zrobi przyjemność.
— Czy istotnie? — zawołał markiz wzruszony. — Jakżeś dobra, że uprzedzasz życzenie, którego nie śmiałem objawić.
— Zapomnijmy o przeszłości — rzekła do męża.ze słodkim, anielskim uśmiechem.
— Czy kiedykolwiek zdołasz zapomnieć o niej, Klemencjo? — odpowiedział smutnie — ja śmiałem ciebie podejrzewać! Do takiej ostateczności doprowadziła mnie ślepa zazdrość!
— Źle zrobiłeś, jak widzisz.
— Co za zmiana, mój Boże! czy to sen? Już nie tak ozięble na mnie patrzysz, mówisz do mnie głosem prawie tkliwym. O! powiedz, że to prawda, że to nie złudzenie...
— Nie, bo i ja potrzebuję przebaczenia.
— Ty?!..
— Czyż nie byłam dla ciebie czasem przykrą, a nawet okrutną? Czy nie powinnam była zastanowić się, że trzeba było rzadkiej, prawie nadludzkiej odwagi, żeby postąpić inaczej? Cóż w tem dziwnego, iż będąc nieszczęśliwy, szukałeś pociechy w miłym związku? Kto cierpi, wierzy w dobroć innych. Dotąd jedyna twoja wina w tem, żeś wierzył w moją dobroć, odtąd chcę cię przekonać, że się nie zawiodłeś.
— O! mów, mów! — zawołał markiz, składając ręce, jakby w zachwyceniu.
— Ponieważ zgodziłam się na tę sytuację, trzeba mi było uszlachetnić ją poświęceniem. Powinnam była pocieszać cię w nieszczęściu, o niem tylko pamiętać! Stopniowo Przywiązałabym się do ciebie, skutkiem może samych starań moich i poświęceń; twoja wdzięczność byłaby mi nagrodą i wtedy... Ale mój Boże! co ci jest? płaczesz?
— Tak, płaczę, płaczę z rozkoszy. Nie wiesz, jak nowe uczucia budzą w mej duszy twoje słowa! Dziś poznaję wielkość mego występku, żem ciebie przykuł do mego losu!
— Albercie, możesz mieć zupełną, ślepą wiarę w to, co mówię. Postanowienie moje jest niezmienne, nigdy mu nie uchybię, przysięgam...
— Przysięga! — zawołał markiz, coraz bardziej uniesiony niespodziewanem szczęściem, — przysięga! poco? Czyliż twoje spojrzenie, wyraz dobroci, co cię jeszcze piękniejszą czyni, czyż bicie mego serca nie dowodzi mi, że mówisz prawdę? Ty nie znasz tej namiętności. Czyż mogłem ci o niej mówić? byłaś dla mnie tak zimną! A ja wart jestem szczęścia, zawszenm cię tak kochał! i tyle cierpiałem w milczeniu. Ten skarb, moje najdroższe dobro, niezadługo do mnie będzie należał... I mówiąc to, namiętnie całował jej ręce.
Klemencja, w rozpaczy, że mąż jej nie zrozumiał, w pierwszej chwili nie mogła zwyciężyć wstrętu i strachu i nagle cofnęła rękę. Na jej twarzy jawnie odmalowały się te uczucia, markiz nie mógł się dłużej łudzić. Był to dla niego cios okropny.
Rozpacz wyryła się na jego twarzy, markiza podała mu rękę, wołając:
— Albercie, przysięgam, że będę ci najlepszą przyjaciółką, najczulszą siostrą, ale niczem więcej! Przebacz, że niechcący obudziłam w tobie nadzieje, których nigdy nie mogę spełnić.
— Nigdy? — zapytał markiz, wpatrując się z rozpaczą w żonę.
— Nigdy! — odpowiedziała.
Po chwili bolesnego milczenia, pan d’Harville rzekł z goryczą.
— Przebacz, żem się omylił, przebacz, żem się oddal szalonym nadziejom. O jakżem ja nieszczęśliwy!
Wtem wszedł lokaj i oznajmił:
— Jego Książęca Mość, książę Gerolstein, każę zapytać, czy go pani markiza może przyjąć.
Klemencja spojrzała na męża.
Pan d’Harville odzyskał zimną krew i rzekł żonie:
— Bezwątpienia — prosić.
Za chwilę wszedł Rudolf.
— Jakżem szczęśliwy — rzekł książę — żem panią zastał w domu, a to tembardziej, że i ciebie tu spotykam, kochany Albercie! — dodał, obracając się do markiza i biorąc go serdecznie za rękę.
— Istotnie bardzo dawno nie miałem przyjemności widzieć Waszej Książęcej Mości.
— A czyja wina? Kiedym tu był ostatnim razem, pytałem o ciebie, lecz nie było cię w domu. Jesteś zbyt platoniczny w przyjaźni, przekonany, że cię kochają, nie dbasz o dowody przywiązania.
W tej chwili lokaj przyniósł markizowi na srebrnej tacy list, list bezimienny Sary. Markiz, dotknięty takiem uchybieniem etykiecie, odsunął tacę, mówiąc:
— Później, później.
— Ależ, kochany Albercie, nie rób ze mną ceremonij — rzekł Rudolf uprzejmie. — Przeczytaj list, proszę cię.
Rudolf rozmawiał z markizą, gdy tymczasem pan d’Harville po dwakroć czytał list Sary. Wyrazu twarzy nie zmienił, tylko mu ręka konwulsyjnie drżała, lecz po chwili wahania włożył bilet do kieszeni. Potem rzekł z uśmiechem do Rudolfa:
— Muszę prosić księcia o pozwolenie mi, abym dał natychmiast odpowiedź na ten list, ważniejszy, aniżeli myślałem.
— Kochany Albercie, powróć, gdy list napiszesz, albo wyznacz mi czas, kiedy przyjść do ciebie, mam ci tysiąc rzeczy powiedzieć.
— Zbytek łaski, Mości książę — odpowiedział markiz z głębokim ukłonem. I wyszedł, zostawiając żonę z księciem.
— Markiz zdaje się czemś zaprzątnięty — rzekł Rudolf — uśmiechał się jakoś z przymusem.
— W chwili przybycia księcia był mocno wzruszony i zaledwie zdołał ukryć swój stan.
— Może nie w porę przyszedłem?
— O! Mówiłam panu d’Harville, jak postanowiłam na przyszłość z nim postępować, obiecywałam mu, że znajdzie we mnie pocieszycielkę.
— Jak go to musiało uszczęśliwić!
— Z początku tyleż co i mnie, bo jego radość, łzy, wzruszyły mnie, jak nigdy dotąd. Wyznaję, że niema nic przyjemniejszego, jak obdarzyć kogoś niespodziewanem szczęściom! — Lecz jakim sposobem ten dowód przychylności naprowadził na przykrą rozmowę?
— Bo, niestety — rzekła, rumieniąc się, Klemencja — d‘Harville z moich słów powziął nadzieję, których nigdy spełnić nie mogę.
— Rozumiem, on tak czule panią kocha.
— Im więcej zrazu wzruszyła mnie jego wdzięczność, tem bardziej zastraszyła mnie potem jego mowa.
— Lituję się nad nim, lecz nie mogę pani ganić. Ale miejmy ufność, że z czasem pozna wartość przywiązania pani i poprzestanie na niem. Teraz myślmy o innych nieszczęśliwych. Obiecałem pani dobry uczynek, któryby panią zajął, jak romans. Przyszedłem dotrzymać słowa.
— Już! Co za szczęście! — Jakżem dobrze zrobił, że nająłem pokoik w owym domu na ulicy Temple. Niema pani pojęcia,ile tam poczyniłem odkryć ciekawych, zajmujących! Byłem wczoraj w Temple. Pani nie wie, co to jest Temple?
— Nie wiem.
— Jest to bardzo oryginalny rynek, chodziłem tam dla kupna wielu sprawunków z moją sąsiadką z czwartego piętra. Ta sąsiadka, to śliczna drobniuchna gryzetka, nazywa się Rigoletta, zawsze się śmieje i nigdy nie miała kochanka.
— Cnotliwa gryzetka, to nadzwyczajne!
— Wróćmy do naszej intrygi. Chodziłem tedy z Rigolettą kupić niektóre rzeczy dla Morelów i, przewracając przypadkiem szufladki w starem biurku, znalazłem bruljon listu, w którym jakaś kobieta żaliła się, że oszustwo dłużnika doprowadziło ją do ostatniej nędzy. Kupcowa powiedziała mi, że kupiła to biurko od jakiejś młodej jeszcze kobiety, zdaje się, dawniej bogatej, lecz z dumą znoszącej teraźniejszą nędzę.
— Jak dziwny zbieg okoliczności — rzekła z zajęciem pani d‘Harville — jakże jestem ciekawa.
— To jeszcze nie wszystko. Na rogu tego listu znajdowały się zanotowane słowa: Pisać do księżny de Lucenay.
— Co za szczęście! może dowiemy się czego przez księżnę.
— Trzeba się pytać, czy nie zna jakiej wdowy młodej jeszcze, której szesnastoletnia córka nosi imię Klary. Pamiętam imię...
— Imienniczka mojej córki! Zdaje mi się, że mam nowy powód do zajęcia się losem tych nieszczęśliwych kobiet.
— Zapomniałem jeszcze dodać, że brat wdowy przed, paroma miesiącami odebrał sobie życie. I zostały doprowadzone do takiego stanu przez oszustwo notarjusza, ohydnego łotra: jest to niejaki Jakób Ferrand.
— Notarjusz mego męża! — zawołała markiza, — notarjusz mojej macochy! To nie może być! niepodobna, wszyscy go mają za najuczciwszego w świecie.
— A ja mam dowody, że tak nie jest. On pozbawił tę wdowę majątku, wypierając się przyjęcia depozytu pieniędzy, które brat jej, według wszelkiego prawdopodobieństwa, u niego złożył.
— Jakaż to czarna zbrodnia!
— Takiej zbrodni — zawołał Rudolf — nic nie łagodzi. Morderca zabija odrazu, szybko, a on zabija pomału, w mękach rozpaczy i nędzy. Niech nasza wdowa umrze ze zgryzoty, z rozpaczy, a córka jej młoda, piękna, zostawiona bez opieki i przytułku, nawykła do dobrego bytu, niezdolna sama zapracować na życie, wkrótce będzie musiała wybierać między hańbą a głodem!
Klemencja nigdy nie słyszała Rudolfa mówiącego z taktem oburzeniem, z takim gniewem, słuchała w milczeniu jego mowy, natchnionej silną nienawiścią przeciw złemu.
— Wybacz pani — rzekł Rudolf po chwili milczenia, — nie mogłem pohamować oburzenia na myśl o nieszczęściach, które mogą spotkać te kobiety. Ach, wierzaj mi pani, malując skutki nędzy, trudno nawet jest przesadzić.
— Lecz przedewszystkiem trzeba je odkryć! Jakże niecierpliwie czekam jutra!! Prosto od księżny de Lucenay pójdę do ich dawnego mieszkania, wybadam sąsiadów, wszelkiemi sposobami będę się o nie dopytywała, wszędzie pójdę. Biedne kobiety! zdaje mi się, że mnie jeszcze bardziej zajmują, gdy myślę o mojej córce.

Rudolf, wzruszony tak tkliwą litością nad nieszczęśliwemi, smutnie się uśmiechał na widok tej młodej, pięknej kobiety, co w szlachetnem czynieniu dobra szukała zapomnienia domowej niedoli.

III.
SIDŁA.

Pani d’Harville spostrzegła, że Rudolf wpatruje się w nią w milczeniu. Zarumieniła się, spuściła oczy, a potem podnosząc je, rzekła z miłem pomieszaniem, które ją czyniło jeszcze piękniejszą:
— Książę śmieje się z mego zapału. Bo ja z niecierpliwością czekam rozkoszy, mających ożywić mój byt dotąd smutny, bozpożyteczny. Jednego uczucia, najwyższego szczęścia, nigdy nie zaznam. Lecz dzięki księciu, gdzieindziej znajdę szczęście, dobroczynność zastąpi miłość, dzisiaj już doznałam tylu rozczulających wzruszeń! słowa księcia tyle mają wpływu na mnie! Skąd w księciu tak szlachetna litość?
— Wiele cierpiałem, wiele cierpię jeszcze, dlatego znam tajemnice boleści.
— Książę, książę jesteś nieszczęśliwy?
— Tak, bo zdaje się, że los chciał mnie usposobić do pomagania nieszczęściu, dając mi je poznać w całej obszerności. Srodze się nade mną pastwił, jako przyjaciela zranił mnie w przyjacielu, jako kochanka — w pierwszej kobiecie, którą kochałem ze ślepem zaufaniem młodości, jako małżonka dotknął mnie w żonie, jako syna dotknął mnie w ojcu, jako ojca — w mojem dziecięciu.
— Sądziłem, że księżna nie zostawiła potomstwa.
— Tak, lecz przed tem małżeństwem miałem córeczkę, umarła bardzo młodo. Teraz miałaby lat siedemnaście.
— A czy matka jej żyje jeszcze? — zapytała Klemencja po chwili wahania.
— Nie wspominaj mi pani o niej! — zawołał Rudolf i twarz jego zachmurzyła się. — Jej matką jest kobieta niegodziwa, skamieniała od egoizmu i pychy. Czasem nawet myślę, czy nie lepiej, że moja córka umarła, niż żeby umiała zostać w ręku takiej matki.
— Pojmuję teraz — rzekła — jak książę musisz żałować córki.
— Takbym ją kochał! Bo dla mnie, com widział ludzkość z najgorszej strony, jaka rozkosz wpatrywać się, w czystą niewinną duszę! Klemencja, widząc wzruszenie Rudolfa, zmieniła temat rozmowy.
— Czy książę wie, że zwiedziłam z jedną moją przyjaciółką więzienie Ś-go Łazarza, ona jest jedną z opiekunek młodych dziewcząt, które tam siedzą. Lituję się mad miemi, bo myślę, że możeby nie upadły tak nisko, gdyby od dzieciństwa nie zastały w opuszczeniu i nędzy. Nie wiem dlaczego zdaje mi się, że teraz bardziej kocham moją córkę.
— Tylko odważnie — rzekł Rudolf ze smutkiem. — Po dzisiejszej rozmowie jestem zupełnie spokojny o panią... Wiele jeszcze czeka panią walk, wiele cierpień, bo jesteś młoda, lecz myśl o dobrodziejstwach, które wyświadczysz, doda ci siły.
Łzy puściły się z oczu pani d’Harville.
— A książę nigdy mi nie odmówi swoich rad, swojej pomocy?
— Zbliska czy zdaleka, zawsze będzie mnie zajmowało wszystko, co panią obchodzi. Zawsze, w miarę sił, przykładać się będę do zapewnienia szczęścia pani i szczęścia mego najlepszego przyjaciela.
— Dzięki za tę obietnicę — odpowiedziała markiza, ocierając łzy. — Czuję, że bez szlachetnej pomocy księcia, sił by, mi zabrakło, lecz teraz przysięgam, że odważnie wypełnię moje obowiązki.
Na te słowa otworzyły się nagle małe drzwi ukryte w obiciu.
Klemencja krzyknęła, Rudolf zadrżał.
Pan d’Harville wszedł blady, wzruszony, ze łzami w oczach, i rzekł do Rudolfa, oddając mu list Sary.
— Racz książę przeczytać oszczerczy list, który odebrałem w jego przytomności i spalić go po przeczytaniu.
Klemencja patrzała ze zdziwieniem na męża.
— Co za podłość! — zawołał Rudolf z oburzeniem.
— A moje postępowanie jeszcze podlejsze!
Rudolf spojrzał ze zdziwieniem na markiza.
— Zamiast natychmiast pokazać księciu ten niegodziwy list, udałem obojętną spokojność, gdy tymczasem w duszy miotały mną zazdrość, wściekłość, rozpacz. Wiesz, książę co zrobiłem? Nikczemnie ukryłem się za drzwiami, żeby was podsłuchać, szpiegować! Wątpiłem! Autor tego haniebnego listu znał słabość mej duszy. A teraz, Mości książę, kiedym wszystko wysłuchał, bom ani słowa z dzisiejszej rozmowy nie stracił, teraz kiedy wiem, co sprowadza księcia do domu na ulicy Temple, kiedym, wierząc oszczerstwu, stał się jego wspólnikiem, na kolanach winienem prosić o przebaczenie.
— Ależ, mój Boże, Albercie, co ci mam przebaczyć? — rzekł Rudolf, podając markizowi obie ręce.
— A ty, Klemencjo — rzekł d’Harville smutnie do żony — czy mi przebaczysz ten jeszcze błąd?
— Chętnie, ale pod warunkiem, że mi pomożesz siebie uszczęśliwić. — I podała rękę mężowi, a on ją uścisnął ze wyruszeniem.
— Doprawdy, kochany markizie — zawołał Rudolf — nasi nieprzyjaciele są bardzo niezręczni! dzięki im, jesteśmy jeszcze serdeczniejszymi przyjaciółmi niż dawniej. Żegnam panią, nasze intrygi odkryte, teraz już nie pani sama będziesz pomagała biednym.
D’Harville odprowadził Rudolfa do pojazdu i wrócił do swego pokoju.
Trudno opisać jakie uczucia wzburzone i jedne drugim przeciwne miotały panem d’Harville.
— O! — wołał — jam winien, ja sam jeden! Biedna kobieta, oszukałem ją, haniebnie oszukałem! powinna mnie nienawidzić, a jednak okazuje mi teraz tkliwe współczucie. Ale jakiem prawem powierzyła mu fatalną tajemnicę? to haniebna zdrada. Jakiem prawem? A jednak tak młoda, wyrzekła się miłości i powiedziała tylko: o innej przyszłości marzyłam! Wiem, że Klemencja dotrzyma danego słowa, będzie dla mnie najlepszą przyjaciółką, siostrą. Przecież to moja żona, do mnie należy, mam prawo — przerwał sobie z szyderstwem i śmiechem. — Tak, użyć przymusu, gwałtu. Nowa podłość! Lecz cóż zrobię? kocham ją jak szalony, ja tylko jednę kocham, pragnę miłości, nie zaś zimnego przywiązania siostry. Może ulituje się nakoniec nade mną! Lecz nie! nigdy, nigdy nie zdoła przezwyciężyć odrazy! Ach! ileż, cierpiałem, kiedym ją uważał za winną. Co za męka! Ale nie, to próżna bojaźń. Klemencja przysięgła wypełnić swoje obowiązki i dotrzyma słowa, lecz jak ją to wiele będzie kosztować. O, jakżem ja nieszczęśliwy!

Po długiej bezsennej nocy, po wielu rozmyślaniach ucichły wzburzone uczucia i d’Harville niecierpliwie oczekiwał dnia.

IV.
ZAMIARY NA PRZYSZŁOŚĆ.

Pan d‘Harville zadzwonił na służącego.
Stary Józef ze zdziwieniem zastał pana nucącego strzelecką piosenkę, co było u niego oznaką dobrego humoru.
— Kiedy pan markiz śpiewa, to dowód, że jest wesoły i wtedy głos pański jest dla mnie najpiękniejszą muzyką.
— Codzień będziesz słyszał taką muzykę, mój stary Józefie. Precz zmartwienia, precz smutek. Mogę to tobie powiedzieć, powiernikowi moich cierpień, moja żona to anioł dobroci, prosiła mnie o przebaczenie, przypisując wszystko zazdrości.
— Zazdrości!
— Tak, nierozsądnym podejrzeniom obudzonym bezimiennemi listami.
— Możesz pan śmiało płakać z radości, bo już dość płakałeś z żalu. A ja, czyliż także nie płaczę? ale tych błogich łez nie oddałbym za dziesięć lat życia. Boję się tylko, czy się potrafię wstrzymać, żeby nie upaść do nóg pani, gdy ją zobaczę.
— Rozumiem cię, lecz to próżna bojaźń, szczęście tak mnie gwałtownie wzruszyło, że się spodziewam być prawie zupełnie wyleczonym.
— Jakim sposobem?
— Doktór powiedział mi, że gwałtowne wstrząśnienie moralne może wyleczyć z tej okropnej choroby, dlaczegoż by tego skutku nie miały oprawić nieznane mi dotąd wzruszenia szczęścia?
— Jeżeli pan markiz temu wierzy, to tak i będzie, już pan jesteś uleczony! Ale to błogosławiony dzień! i ja zaczynam się lękać, że to za wiele szczęścia na jeden raz. Lecz prawda, idzie tu tylko o małe zamartwienie, niech pan będzie zupełnie spokojny.
— Albo co?
— Przyjaciel pana dziś został raniony, lekko tylko, ale to dość, zawsze to pana zmartwi w tym szczęśliwym dniu. Wyznaję, że wołałbym, aby rana była cięższą, jednakże trzeba i na tem poprzestać.
— Fe! stary, o kimże mówisz?
— O księciu de Lucenay.
— Książę ranny?
— Draśnięty tylko. Był tu wczoraj wieczorem i zapowiedział że przyjdzie dziś rano do pana markiza na herbatę.
— Biedny Lucenay!
Po chwili namysłu d’Harville rzekł:
— Przyszła mi dobra myśl: wydam naprędce kawalerskie śniadanie, zaproszę przyjaciół księcia, żeby obchodzić szczęśliwy wypadek pojedynku, ucieszy go taka niespodzianka.
Pan d’Harville wszedł do gabinetu i napisał następujące listy:
„Kochany *** bilet ten, który odbierasz, jest okólnikiem. Lucenay będzie u mnie dziś na śniadaniu, myśli, że mnie samego zastanie, zrób mu tę przyjemną niespodziankę i przyjdź do mnie, znajdziesz jeszcze kilku jego przyjaciół, których także zaprosiłem. Czekam punkt o dwunastej.

A. d’Harville.
Potem dodał do Józefa:

— Zaadresuj: Hrabiemu de Saint-Remy. Lucenay nie może się obejść bez niego; Pan de Monville, towarzysz podróży księcia; Lordowi Duglas, jego partner wistowy; Baronowi de Cezannes, jego przyjaciel od dzieciństwa. Napisałeś?
— Już gotowe.
D’Harville zadzwonił, lokaj wszedł.
— Poślij natychmiast te bilety, Filipie — rzekł do niego markiz — i poproś tu pana Doublet. A ty stary, co ci jest? — zapytał, zostawszy sam z Józefem, który patrzył na niego w osłupieniu.
— Nie mogę się opamiętać, nigdy pana nie widziałem tak wesołego. Pan, zawsze blady, masz dziś rumieniec.
— Bom szczęśliwy, mój Józefie, ma zawsze szczęśliwy. Musisz mi pomóc w jednej intrydze. Dowiesz się od paniny Julji, co ma pod kluczom brylanty markizy, o nazwisku i mieszkaniu jej jubilera, tylko niech pani nic o tem nie powie.
Pan Doublet, plenipotent markiza, wszedł, kiedy Józef wychodził.
— Kochany panie Doublet, myślę cię przestraszyć — rzekł markiz z wesołym uśmiechem — włosy ci powstaną na głowie. Chcę wydać dużo pieniędzy, ale to ogromine dużo.
— Nic nie znaczy, panie markizie, możemy wiele wydać, Bogu dzięki możemy.
— Już dawno mam zamiar przybudować w ogrodzie galerję do prawego skrzydła pałacu. W tej galerji będę dawał bale, chcę, żeby powstała jakby przez czary, a że takie czary drogo kosztują, trzeba będzie sprzedać za piętnaście albo dwadzieścia tysięcy franków rent, to chciałbym jak najprędzej zacząć budowę.
Józef wrócił i oznajmił:
— Jubiler pani nazywa się Baudoin.
— Kochany panie Doublet, idź też do tego jubilera i powiedz mu, żeby tak za godzinę przyniósł kolje brylantowe za dwa tysiące luidorów, kobiety nigdy nie mają za wiele brylantów, zwłaszcza teraz, kiedy nawet suknie niemi ubierają. Ułożysz się z nim o zapłatę.
— Dobrze, panie markizie; nie zlęknę się i tego wydatku.
— A teraz biegnę do jubilera — dodał Doublet i wyszedł.
Markiz zostawszy sam jeden przechadzał się po gabinecie, z założonemi rękami, w głębokiem zamyśleniu. Nagle zmienił wyraz twarzy, nie była to już wesołość, na której się oszukał intendent i stary sługa, lecz spokojne, zimne postanowienie. Niedługo to trwało, wstał znowu, otarł łzę i znowu się przechadzał z udanym spokojem.
W tej chwili powóz zajechał na dziedziniec. Józef wyjrzał przez okno i rzekł:
— Pani markiza wyjeżdża, zaraz zrana kazała zaprząc.
— Idź i poproś ją do mnie, nim wyjedzie.
— Natychmiast, panie.
Ledwie Józef wyszedł, markiz przejrzał się z uwagą w zwierciadle:
— Dobrze, dobrze — rzekł głucho — tak, dobrze: rumieniec na twarzy, ogień w oczach, ogień radości czy gorączki... nic nie znaczy, byle się tylko na nim nie poznano.
Klemencja weszła.
— Dzień dobry, kochany Albercie, kochany bracie — rzekła, ze słodyczą, podając mu rękę. Potem spostrzegłszy radość na twarzy męża, dodała: — Cóż takiego? dlaczegóż taki wesoły?
— Bo kiedyś weszła, myślałem o tobie, kochana siostro. A nadto powziąłem dobre postanowienie.
— Innego się po tobie nie spodziewam.
— To, co wczoraj zaszło, szlachetność twoja i księcia dały mi dużo do myślenia i względem dalszego pożycia naszego zupełnie się zgadzam na twoją wolę, ale to zupełnie.
— Nie mogło być inaczej, bo teraz, podawszy sobie bratnie dłonie, dążymy do jednego celu. Chcę, żebyś był szczęśliwy i będziesz nim, zobaczysz, co może moje serce.
— Kochana Klemencjo! — odpowiedział markiz wzruszony i po chwili milczenia dodał wesoło: — Będzie u mnie kilka osób na śniadaniu, obchodzimy szczęśliwy pojedynek księcia de Lucenay, przeciwnik ranił go tylko lekko.
Pani d’Harville zarumieniła się. Było to wspomnienie bolesne, bo przywiodło jej na myśl błąd, którego się wstydziła. Ażeby się pozbyć tak przykrego wrażenia, rzekła do męża:
— Co za szczególny wypadek, pan de Lucenay będzie u ciebie na śniadaniu, a ja nieproszona jadę na herbatę do jego żony, bo chcę z nią pomówić o moich nowych protegowanych. Stamtąd myślę jechać z panią de Blainval do więzienia S-go Łazarza. Może jednak sobie nie życzysz, żebym tak rano wyjechała?
— Prawda, smutno mi, że odchodzisz i niecierpliwie będę cię oczekiwał. Z tej wady nigdy się nie wyleczę.
— I dobrze zrobisz, boby mnie to martwiło.
Wtem dał się słyszeć dzwonek, znak, że ktoś przybył.
— Pewno kto z zaproszonych — rzekła pani d’Harville, — wychodzę. Co robisz dziś wieczór? Jeżeli nie masz innego projektu, musisz pojechać ze mną na operę.
— Z największą przyjemnością wypełnię twe chęci.
— A więc wracając do siebie, wstąpię dowiedzieć się, czy dobrze się bawiliście na kawalerskiem śniadaniu.

I ścisnąwszy rękę męża, wyszła jednemi drzwiami, kiedy książę de Lucenay wchodził drugiemi.

V.
ŚNIADANIE KAWALERSKIE.

Książę de Lucenay wszedł do pokoju markiza. Był tak lekko raniony, że nawet nie potrzebował podwiązywać ręki,/wyraz twarzy zachował zwykły, wyniosły, drwiący, ciągle się wiercił i hałasował.
— Nigdy w życiu tyle się nie naśmiałem! Wyobraź sobie, że ten Karol Robert, zresztą miły człowiek, chciał uroczyście przekonać cały świat, że nie ma dychawicy. Bo nie wiesz, że o to był pojedynek. Na balu u posła *** zapytałem go przy twojej żonie i hrabinie Mac-Gregor, czy zawsze dokucza mu dychawica; między nami mówiąc, nigdy nie miał takiej choroby, to jednak nic nie znaczy, lecz pojmujesz, że słyszeć takie zapytanie wobec ładnych kobiet, to zniecierpliwi.
— Co za dzieciństwo! Zawsześ ten sam! Lecz powiedz mi, kto jest ten pan Robert?
— Nic nie wiem, spotkałem go latem u wód, tej zimy na balu u posła zobaczyłem go i wystąpiłem do niego z takim żartem, w trzy dni potem drasnął mnie za to szpadą, otóż i cała nasza znajomość.
— Czekałem na ciebie, mój Henryku, i przygotowałem ci niespodziankę — rzekł d’Harville. — Zaprosiłem kilku przyjaciół na śniadanie.
— A to wybornie! bravo! bravissimo! — krzyknął książę de Lucenay na całe gardło, uderzając laską po poduszkach sofy. — A kto będzie? Saint Remy? nie, nie; on wyjechał na wieś przed kilku dniami; posyłałem do niego, żeby mi był sekundantem, ale już wyjechał; musiałem się udać do lorda Duglas i pana Cezainnes.
— Właśnie zaprosiłem ich na śniadanie.
— Brawo! brawo! brawo! — zaczął znowu krzyczeć książę i dla akompanjamentu rzucał się po sofie, jak szczupak.
Te sztuki akrobatyczne przerwało przybycie pana de Saint-Remy, który wszedł wesoło, mówiąc:
— Nie potrzebowałem się pytać, czy jest Lucenay, na dole już było go słychać.
— Jakto! to ty, piękny Sylwianie, parafjaninie! wilkołaku! — zawołał zdziwiony książę, zrywając się z sofy, — myślałem, żeś na wsi.
— Wczoraj wróciłem, tylko co odebrałem zaproszenie od d‘Harvilla i przybywam uradowany z tej niespodzianki.
I Saint-Remy podał rękę księciu, a potem markizowi.
— Bardzo ci dziękuję za taką gotowość na moje zaproszenie, kochany Saint-Remy. Bo też przyjaciele księcia powinni się radować, że tak dobrze skończył się pojedynek, który mógł mieć i zły koniec.
— Ale, ale — przerwał znowu Lucenay, — pocoś ty w zimie jeździł na wieś, Saint-Remy. To mnie zastanawia.
— Jaki ciekawy! — rzekł Saint-Remy do d’Harvilla, potem odpowiedział księciu: — Chcę się pomału odzwyczaić od Paryża.
— Aha! to także dziwna myśl, starać się o miejsce przy poselstwie francuskiem w Gerolstein.
— Cicho, mój kochany Lucenay — zawołał Saint-Remy; — nie mów nic złego o Gerolsteinie, bo rozgniewasz d’Harvilla; on jest przyjacielem od serca księcia Rudolfa, który mnie bardzo dobrze przyjął na balu u posła ***, gdzie mu byłem przedstawiony.
Tymczasem i reszta zaproszonych nadeszła, gdy wtem wszedł Józef i powiedział swemu panu kilka słów do ucha.
— Wybaczcie panowie — rzekł markiz. — Jubiler mojej żony przynosi mi do wyboru brylanty dla niej, ona nic o tem nie wie. Ty rozumiesz, Lucenay, obaj należymy do mężów starej daty.
— Tam do kata! — zawołał książę — co się tyczy niespodzianek, żona moja zrobiła mi wczoraj niespodziankę. Prosiła mnie... o sto tysięcy franków.
— A ponieważ jesteś szczodry i hojny...
— Więc jej pożyczyłem! Zahypotekuję sumę no dobrach Arnouville, przyjaźń przyjaźnią, interes interesem. Jakkolwiek bądź, pożyczyć komu we dwie godziny sto tysięcy franków, kiedy ich potrzebuje, to grzecznie i nie zawsze się trafi. Nieprawdaż, rozrzutniku? co się tak dobrze znasz na pożyczkach? — zagadnął książę ze śmiechem pana de Saint-Remy, nie domyślając się nawet, jak bardzo zapytany czuł prawdę jego słów.
Mimo zwykłej bezczelności, hrabia zarumienił się lekko, lecz zaraz rzekł śmiało:
— Sto tysięcy franków! duża suma. Na co kobieta może kiedy potrzebować stu tysięcy franków?
— Doprawdy nie wiem, co moja żona myśli z tem robić. Zresztą mnie o to głowa nie boli, pewnie jakieś długi za stroje, jakieś niezapłacone rachunki.
— Słuchaj, kochany Saint-Remy — zawołał d’Harville, — ty, co masz taki wyborny gust, pomóż mi wybrać brylanty dla żony, zgodzę się na twój wybór, wszak jesteś królem mody.
Wszedł jubiler, niosąc kilka pudełek w skórzanym worku.
— Patrzajcie, pan Baudoin! — rzekł książę de Lucenay.
— Pewien jestem, że to pan rujnujesz moją żonę swojemi piekielnemi błyskotkami! — rzekł de Lucenay.
— Księżna tej zimy kazała tylko na nowo oprawić swoje brylanty — odpowiedział jubiler nieco zmieszany. — Właśnie teraz je odniosłem.
Saint-Remy wiedział, że księżna, aby dla niego dostać pieniędzy, zamieniła swoje brylanty na fałszywe, spotkanie z jubilerem było mu wcale nieprzyjemne, rzekł jednak zuchwale:
— Jacy to ciekawi ci mężowie! nie odpowiadaj, panie Baudoin.
W czasie tej rozmowy jubiler rozłożył na biurku kilka cudnych naszyjników z rubinów i brylantów.
— Co za ogień tych kamieni! co za wyborne rznięcie! — zawołał lord Duglas.
— Jest to robota najlepszego rzemieślnika w Paryżu; na nieszczęście dostał pomieszania zmysłów, równego mu nie znajdę prędko. Zapewniano mnie, że z nędzy dostał pomieszania.
— Wiele za ten naszyjnik? — zapytał d’Harville.
— Pan markiz raczy zauważyć, że kamienie są pierwszej wody i doskonale rznięte, prawie wszystkie jednej wielkości. Ostatnia cena czterdzieści dwa tysiące franków.
— Panowie — zawołał książę de Lucenay, — uwielbiajmy d’Harvilla, kupuje żonie podarunek za czterdzieści dwa tysiące franków, tam do djabła, nie rozgłaszajmyż tego, bo to szkaradny przykład.
— Śmiejcie się jak chcecie — odpowiedział wesoło markiz. — Kocham się w mojej żonie i nietylko z tem się nie kryję, ale owszem chlubię się.
— Mamy oczywiste dowody — rzekł Saint-Remy — taki podarunek mówi głośniej, niż wszelkie przysięgi.
— Biorę więc ten naszyjnik — rzekł d’Hairville.
Jubiler wyszedł. D’Harville oddał kupione brylanty Józefowi i rzekł mu pocichu:
— Niech panna Julja zręcznie włoży te kolje między inne brylanty pani, bo chcę, żeby żona znalazła je zupełnie niespodzianie.
W tej chwili dano znać, że śniadanie już zastawione, goście przeszli do sali jadalnej i siedli do stołu.
— Wiesz co, kochany d’Harville — rzekł pan de Lucenay, — że masz dom jeden z najwykwintniejszych w całym Paryżu.
— Dość wygodny wprawdzie — odpowiedział d’Harville — ale niebardzo obszerny. Myślę teraz przybudować galerję od ogrodu. Żona moja zamierza dawać bale, a trzy salony nam nie wystarczą.
— A na kiedy zapowiadasz modnemu światu otwarcie tych świetnych uroczystości i zabaw?
— Na przyszły rok, bo natychmiast rozpocznę budowę.
— Jakież wielkie projekty! — Mam jeszcze inne... Myślę do góry nogami przewrócić Val-Richer.
— Twoją majętność w Burgundji?
— Tak, można tam co pięknego zrobić, jeżeli mi Bóg życia dozwoli.
— Biedny staruszek!
— Wszak przykupiłeś folwark, by zaokrąglić Val-Richer.
— Przykupiłem i bardzo dobrze, z porady notanjusza.
— Jakiż to ten notarjusz, co tak dobrze radzi?
— Pan Jakób Ferrand.
Na to imię de Saint-Remy wzdrygnął się nieco.
— Czy istotnie jest tak uczciwy, jak głoszą? — zapytał niedbale pana d’Harville.
— Jakób Ferrand? także zapytanie! wszak to człowiek starodawnej prawości! — zawołał pan de Lucenay.
— Równie szanowny, jak szacunku godny.
— Pobożny, cnotliwy.
— Nadzwyczaj skąpy, co jest pożądane dla klijentów.
— Słowem, jeden z tych notarjuszów starej daty, co to gotowi się zapytać, za kogo ich masz, jeżeli wspomnisz im o kwicie na złożone u nich pieniądze.
— Panowie — rzekł d’Harville, gdy zjedzono wety — może chcecie palić cygara w moim gabinecie, mam doskonałe.
Wstali od stołu i przeszli do gabinetu markiza, drzwi od pokoju sypialnego, stykającego się z gabinetem, były otwarte. Powiedzieliśmy już, że jedyną ozdobą sypialni była broń rozmaitego rodzaju, bardzo piękna, rozwieszona symetrycznie na ścianach.
Lord Duglas, pan de Saint-Remy i dwaj jeszcze inni goście weszli do pokoju markiza oglądać broń.
Pan d’Harville zdjął pistolet ze ściany, odwiódł kurek i rzekł ze śmiechem:
— Oto panowie, lekarstwo niechybne i uniwersalne na wszystkie choroby... spleen, nudy. — I przyłożył lufę do ust.
— Ostrożnie, proszę cię, daj pokój tym niebezpiecznym żartom, o nieszczęście nie trudno — rzekł książę de Lucenay, widząc, że markiz znowu zbliża pistolet do ust.
— Ależ mój kochany, czyż myślisz, że bawiłbym się pistoletem, gdyby był nabity? Uważacie panowie, tak się robi: bierze się lufę delikatnie w zęby, potem... zbliża się palec do cyngla — dodał pan d’Harville.
— Co za dziecko! co za dziecko! w tym wieku!
— Pociągnąć — mówił dalej markiz — i idzie się na tamten świat.
W tej chwili pistolet wystrzelił. D’Harville padł nieżywy.

Nazajutrz czytano w dziennikach:
„Wczoraj przypadek, równie smutny, jak nieprzewidziany, pogrążył w żalu całe przedmieście Saint-Genmain. Pan markiz d’Harville, właściciel ogromnego majątku, w dwudziestym szóstym roku życia, szlachetnego charakteru i dobrego serca, od kilku lat dopiero połączony z żoną, którą ubóstwiał, zaprosił kilku przyjaciół na śniadanie; po śniadaniu udano się do sypialni markiza, ozdobionej zbiorem kosztownej broni. Pan d’Harville wziął pistolet w mniemaniu, że nienabity, przyłożył go do ust. I wtedy właśnie, kiedy mu się życie najpiękniej uśmiechało, padł ofiarą opłakanego przypadku“.
Przywiedliśmy słowa dziennika na dowód, że powszechnie przypisywano śmierć pana d‘Harville fatalnej, zgubnej nieprzezorności. On sam tylko poniósł do grobu tajemnicę dobrowolnej śmierci. Tak jest, dobrowolnej i obmyślonej z zupełną zimną krwią, żeby Klemencji nie zostawić najmniejszego podejrzenia o przyczynie samobójstwa. I tak zamiary, o których markiz rozmawiał z przyjaciółmi i swoim plenipotentem, zwierzenie się staremu słudze, nawet kupione z rana tajemnie brylanty dla żony, wszystko to miało na celu jedynie usunięcie wszelkiej poszlaki. Przypisywano więc i musiano przypisać śmierć jego przypadkowi. On zaś postanowienie swoje powziął dzięki nieuleczalnej rozpaczy. Mówił sobie w bolesnem zwątpieniu:

— Jednę tylko kobietę mogę kochać, jednę tylko kocham, moją żonę. Niegodziwem oszukaństwem przykułem ją, młodą dziewczynę, do mego okropnego losu. Tylko śmierć moja skruszyć może jej więzy, powinienem umrzeć.

VI.
WIĘZIENIE ŚW. ŁAZARZA.

Więzienie S-go Łazarza, przeznaczone głównie dla kobiet winnych złodziejstwa i nierządnic, codziennie zwiedzane bywa przez opiekunki, a temi opiekunkami są damy, znakomite mieniem i stanowiskiem zajmowanem w społeczeństwie.
Pani d’Harville, nie wiedząc wcale o okropnym wypadku, który zdarzył się w jej domu, pojechała do Ś-go Łazarza, odwiedziwszy wprzód księżnę de Lucenay, od której powzięła niejakie, lubo niedostateczne wiadomości o dwóch nieszczęsnych ofiarach chciwości notarjusza Ferrand. W więzieniu dyrektor i kilka dozorczyń przyjęli ją z wielką uprzejmością jedna z nich, starsza kobieta, o twarzy słodkiej i poważnej, została przy markizie, żeby jej udzielić wszelkich objaśnień, jakichby mogła żądać.
Pani Armand, dozorczyni, zostawszy sama z Klemencją w pokoju obok kancelarji więzienia, rzekła do niej:
— Pani życzy sobie wiedzieć, które z naszych uwięzionych szczerym żalem i dobrem postępowaniem zasługują na jej względy. Mogę pani zalecić jednę, która, jak mi się zdaje, jest bardziej nieszczęśliwą, niż występną i sądzę, że się nie mylę, zapewniając, że nie jest zapóźno, żeby ją zwrócić na prawą drogę. Jest to dziewczyna lat szesnastu albo siedemnastu.
— Za co siedzi w więzieniu?
— Znaleziono ją wieczorem na polach Elizejskich. Ponieważ kobietom tej klasy zabroniono pod surową karą znajdować się w pewnych miejscach publicznych, bądź dniem bądź nocą i ponieważ pola Elizejskie należą do liczby takich miejsc, została więc przytrzymaną. Dozorcy policyjni poznali ją, mieszkała dawniej w szkaradnym domu w Cite, skąd oddaliła się przed kilkoma miesiącami, gdy jednak dotąd nie była wykreślona ze spisów policyjnych ulega zatem jeszcze przepisom, na mocy których tu ją odesłano. Wypytywałam ją o przeszłość, badałam, czy przybywa ze wsi, obiecując jej wszelką pomoc, jeśliby chciała odtąd dobrze się prowadzić.
— Cóż ona na to?
— Ze łzami w oczach, z anielską słodyczą, odpowiedziała mi tylko: „Dziękuję bardzo pani za jej łaskę, lecz nie mogę nic powiedzieć o tem co przeszło, przytrzymali mnie, przewiniłam i nie skarżę się“. — Czyliż, gdy cię stąd wypuszczą, wrócisz znowu do tego obrzydłego domu? — „O! nigdy!“ — zawołała. — Cóż więc zrobisz? — „Bóg to wie“ — odpowiedziała z najgłębszym smutkiem.
— Ależ to cały romans! — zawołała Klemencja mocno przejęta. — Jakież są jej stosunki z towarzyszkami więzienia?
— Przyznam — odpowiedziała dozorczyni — że ja, co z obowiązku i nawyknienia zastanawiam się nad kobietami uwięzionemi, zupełnie tej dziewczyny nie pojmuję. Jest tu zaledwie od trzech dni, a już nabyła pewnego rodzaju przewagi nad wszystkiemi towarzyszkami. Okazują jej nietylko uprzejmość, ale i szacunek.
— I tej biednej dziewczynie nie okazują nienawiści?
— Żadnej, ani najmniejszej. Od pierwszej chwili podziwiały jej cudną urodę, twarz piękna, ale chorobliwą prawie bladością okryta, nie obudziła ich zazdrości. Nakoniec, chociaż poważna i zamknięta w sobie, okazała się litościwą i dlatego towarzyszki nie obraziły się, że z niemi mało przestaje. Od miesiąca mamy tu kobietę gwałtowną, zuchwałą, ma lat ze dwadzieścia, wysoka, dosyć przystojna, ale postawy prawie męskiej, przezywają ją Wilczycą, często musimy ją zamykać, żeby ukrócić jej dzikość. Otóż pewnego dnia Gualeza, nie mogąc zjeść swego śniadania, zapytała: „Może która z was jest głodna?“ „Ja, ja“ — odpowiedziano — odezwała się Wilczyca i druga dziewczyna, mizerna, chuda, garbuska. Młoda dziewczyna oddała chleb kalece. — Ja byłam pierwsza! — krzyknęła Wilczyca z wściekłością. — Prawda, odpowiedziała dziewczyna, ale ta biedaczka jest taka mizerna, jej chleb potrzebniejszy. Wilczyca jednak wyrwała chleb kalece i, wywijając nożem, skoczyła ku dziewczynie. Tak jest zła i tak się jej boją, że żadna nie śmiała ująć się, za Gualezą.
— W jaki sposób wydobyła się z rąk Wilczycy?
— Doprowadzona do największej zapamiętałości zimną krwią Gualezy, Wilczyca rzuciła się na nią i nożem w ręku, miotając obelżywe słowa, wszystkie kobiety krzyknęły przerażone, jedna tylko Gualeza bez obawy patrzyła na straszną towarzyszkę, uśmiechnęła się z goryczą i powiedziała do niej: „Zabij minie, zabij, zezwalam, tylko nie męcz mnie bardzo“. Słowa jej rozbroiły nawet Wilczycę, która, odrzucając daleko nóż, zawołała: „Źle zrobiłam, odgrażając się na ciebie, Gualezo“.
— Co, za dziwny charakter!
— Przykład Wilczycy zwiększył jeszcze wpływ Gualezy, a teraz wszystkie ją szanują i starają się okazywać jej wszelkie, jakie tylko mogą, usługi.
— Muszą panią bardzo męczyć takie kobiety, jak ta Wilczycą....
— Ona! Nie! Kłopoty są z nią, to prawda, ale ona jest tak godna litości... Życie zrobiło ją taką, jaką jest!
Markiza d’Harville nie mogła się wydziwić rozsądkowi, roztropności, szlachetnym uczuciom, prawdziwej filantropji, które znajdowała połączone w tak wysokim stopniu w niewieście, pełniącej skromny urząd dozorczyni kobiecego więzienia.
— Kobiety takie jak pani, nader muszą być rzadkie — rzekła Klemencja do pani, Armand.
— O nie! wszystkie inne dozorczynie to samo czynią co ja, a częstokroć z lepszym skutkiem. Pewna jestem, że pani markizie więcej ode mnie spodobałyby się dozorczyni tej części więzienia, gdzie osadzają zbrodniarki. Opowiadała mi dziś rano o świeżo przysłanej tu dziewczynie, oskarżonej o dzieciobójstwo, której ojciec, uczciwy rzemieślnik, dostał pomięszania zmysłów, dowiedziawszy się o występku ukochanej córki. Powiadają, że niepodobna sobie wyobrazić nic okropniejszego nad nędzę, w jakiej pogrążona jest cała ta rodzina, mieszkająca na poddaszu przy ulicy Temple.
— Przy ulicy Temple! — zawołała Klemencja, — jak się nazywa ten rzemieślnik?
— Córka jego nazywa się Ludwika Morel.
— Odwiedzę ją niezawodnie. I Gualezę i Ludwikę Morel wezmę pod swoją opiekę. Lecz czego trzeba, żeby Gualezę oswobodzić z więzienia? zajmę się jej losem, zapewnię jej byt.
— Dla pani markizy nic łatwiejszego, jak ją uwolnić, rzecz cała zależy od prefekta policji, a nie odmówi na wstawienie się osoby tak znakomitej. Lecz otóż daleko jesteśmy od głównego przedmiotu, o którym pani mówiłam, od spostrzeżeń moich nad Gualezą. Wczoraj wieczorem, przechodząc koło jej łóżka, stanęłam, żeby popatrzyć na tę twarz tak cudnie piękną, ręce miała złożone na piersi i cicho, tkliwie i namiętnie powtarzała we śnie imię mężczyzny.
— Jakie imię?
Pani Armand, pomyślawszy chwilę, mówiła dalej:
— W oczach moich każde sławo, podsłuchane we śnie, jest świętą tajemnicą, lecz pani okazuje tak szlachetną litość tej nieszczęśliwej dziewczynie, że mogę pani powierzyć tę tajemnicę. Powtarzała imię: Rudolf.
— Rudolf! — krzyknęła markiza.
Dozorczyni odeszła.

— Rzecz dziwna, niepojęta — pomyślała markiza d‘Harville, — jakie wrażenie sprawiło na mnie samo imię Rudolfa. Lecz jakżem nierozsądna, jakie stosunki zachodzić mogą między nim, a stworzeniem tego rodzaju? — Po chwili dumania znowu mówiła do siebie: — Powiedział prawdę, jak mnie to wszystko zajmuje! Serce i umysł rosną, rozszerzają się, zajęte tak sztachetnem zatrudnieniem. Łatwo mi to będzie, tak miło mi iść za radami Rudolfa! Być mu posłuszną, to samo znaczy, co kochać go. O! ja czuję z uniesieniem, że jego tchnienie ożywia mój nowy byt; nie mam innych myśli jak te, które on ma, bo go kocham, tak, kocham go, ale ta tajemnica całego życia mego wiecznie zostanie przed nim zamkniętą.

VII.
JOAŚKA.

Druga wybiła na zegarze więzienia Ś-go Łazarza, nadeszła godzina przechadzki.
Na odgłos dzwonu wyszło około dwustu kobiet jednakowo ubranych, każda miała czarny czepek, niebieską wełnianą długą kapotę, ściśniętą paskiem, zamkniętym na żelazną klamrę. Były to kobiety publiczne, osadzone w więzieniu za naruszenie przepisów policyjnych.
Skoro wybiegły na podwórze, otoczyły z krzykiem małą, garbatą, czterdziestoletnią kobietę. Zdarły jej z głowy czepek, z pod którego żółtawe, szorstkie, potargane włosy wysypały się i spadły na niskie czoło. Kobieta ta miała pod pachą coś zawiniętego w podartą chustkę, a lewą ręką zasłaniała się od uderzeń towarzyszek.
Twarz jej była okropnie brzydka, pomarszczona, brudna, oczy czerwone. Więzione kobiety dla rozrywki codzień dręczyły to nędzne stworzenie, które przezwały Joaśką. Jedna wszakże okoliczność winna ją była ochronić od złego obchodzenia się — była w poważnym stanie.
Najwięcej prześladowała ją Wilczyca.
— Mój Boże, mój Boże! — krzyczała Joaśka, — dlaczego mnie prześladujecie, dlaczego pastwicie się nade mną?
— Przypatrz się sobie, a zobaczysz, że nie masz prawa skarżyć się.
— Wszak sama wiem, że jestem brzydka, istne straszydło, wolno wam łajać mnie, śmiać się ze mnie, wszystko mi jedno, tylko mnie nie bijcie, o to jedno was proszę.
— Co to masz w tej chustce? — zapytała Wilczyca.
— Odbierz, Wilczyco! wydrzyj! zobaczymy, co ona tam ma! — krzyczały pomięszane głosy.
— Powiem wam, to powijaki — dla mego dziecka, zbieram na nie porzucone kawałki starego płótna.
— Dawaj powijaki! — zawołała Wilczyca i wyrwała zawiniątko z rąk Joaśki.
Rozdarła się stara chustka, kawałki rozmaitego koloru materji i płótna rozleciały się po dziedzińcu, kobiety deptały je nogami z krzykiem i śmiechem.
— Co za łachmany!
— Jak u gałganiarza!
— I ona to zszywa!
— Jakżeście wy nieludzkie — wołała biedna, goniąc za rozrzuconemi gałgankami. — Cóżem wam zrobiła — dodała płacząc: — czynię, co chcecie, oddaję wam połowę mego chleba, chociażem sama głodna! — Nagle zawołała: — Gualeza idzie! Gualezo, poproś je, aby mnie nie dręczyły, będą cię słuchać, bo cię tak kochają, jak mnie nienawidzą.
Właśnie Gualeza wchodziła na podwórze. Była ubrana, jak wszystkie inne kobiety, a jednak i w tem ubraniu była piękna. Zmieniła się jednak od czasu porwania, z folwarku Bouquevail: dawny lekki rumieniec zastąpiła marmurowa bladość, na twarzy malował się głęboki smutek.
Gualeza, nie odpowiadając ani słowa, zaczęła zbierać po jednemu rozproszone szmaty i zgromadziła je wszystkie, została tylko jeszcze do odebrania czapeczka dziecinna, którą Wilczyca trzymała w ręku.
— Proszę cię, daj mi ją — rzekła Gualeza.
— Nie dam — odpowiedział Wilczyca — czy dlatego mamy ci zawsze ustępować, żeś najsłabsza z nas? nadużywasz naszej dobroci.
— Jakaż byłaby twoja zasługa, jeślibyś mi ustąpiła, gdybym była mocniejszą — rzekła z czarującym uśmiechem Gualeza.
— Więc my podle postępujemy! — zawołała Wilczyca rozgniewana. — Odpawiadajże! podle postępujemy?
Inne kobiety także otoczyły Gualezę z groźnym krzykiem.
— Musisz nas przeprosić, Gualezo — zawołała Wilczyca; — gdybyśmy ci tak pozwalały, wyrabiałabyś z nami, co sama zechcesz.
Gdyby Gualeza zaczęła mówić o słuszności, o obowiązkach, nie usłuchanoby jej wcale. Lecz dotknęła najdotkliwszej strony, powołując się na wrodzoną szlachetność, która nigdy nie zamiera w masach, choćby najbardziej zepsutych. I Wilczyca i inne kobiety szemrały jeszcze, ale czuły, że postąpiły nikczemnie. Gualeza, korzystając z pierwszej chwili zwycięstwa, mówiła dalej:
— Powiadacie, że ona nie warta litości! ale jej dziecię zasługuje na litość! ono czuje ból, gdy bijecie matkę. Kiedy Joaśka błaga, to nie dla siebie, ale dla swego dziecięcia! Dla niego prosi was o chleb. Dla niego prosi o oddanie tych gałganków! Ta czapeczka zszyta z różnych szmatek, wam zdaje się śmieszna, a mnie się płakać chce, kiedy na nią patrzę. Śmiejcie się teraz, jeżeli chcecie i ze mnie i z Joaśki.
Już nikt się nie śmiał; Wilczyca spojrzała nawet smutnie na czapeczkę, którą trzymała w ręku.
— Tak, Gualezo — zawołała Wilczyca; — mówiłaś prawdę, byłyśmy nikczemne, a tyś odważna, żeś nam to powiedziała i nie zlękłaś się nas. Próżno temu przeczyć, żeś ty nie taka jak my wszystkie, zawsze musimy się w końcu do tego przyznać, choćbyśmy nie chciały.
Tak zawsze bywa ze wzburzonemi masami; równie szybko przechodzą od uczuć złych do dobrych, jak od dobrych do złych. Krótkie, proste i tkliwe słowa Gualezy obudziły w uwięzionych kobietach współczucie dla Joaśki, która płakała z radości. Nagle Wilczyca, we wszystkiem gwałtowna i prędka, wzięła czapeczkę, wrzuciła w nią dwadzieścia su i zawołała, pokazując ją towarzyszkom:
— Daję dwadzieścia su na powijaki dla dziecka Joaśki. Same je pokrajemy i uszyjemy.
— Tak, tak, złóżmy się.
— Ja daję dziesięć su.
— Ja trzydzieści.
— Ja tylko cztery, nie mam więcej.
— Ja nic nie mam, ale daję mój jutrzejszy obiad, kto go kupi?
— Ja — rzekła Wilczyca; — płacę za ciebie dziesięć su, ale obiadu twego nie biorę, zjesz go sama.
Trudno wyrazić radość Joaśki; łzy nadawały jakiś wzruszający wyraz jej brzydkiej warzy, jaśniejącej szczęściem i wdzięcznością. I Gualeza była uszczęśliwiona, mimo to, że musiała powiedzieć Wilczycy, kiedy ta przyszła do niej z czapeczką:
— Nie mam pieniędzy, ale będę szyła, ile mi sił starczy.
— O mój aniele opiekuńczy! — zawołała Joaśka, padając na kolana przed Gualezą i chwytając jej rękę, żeby ją pocałować — czemże zasłużyłam na tyle dobroci i łaski?
— Mamy osiemdziesiąt osiem franków i siedem su — rzekła Wilczyca, przeliczywszy składkę. — Komu to dać do schowania? Joaśce nie można, ona nie umie obchodzie się z pieniędzmi.
— Oddaj Gualezie — wołano zewsząd.
— Słuchajcie — rzekła Gualeza — najlepiej oddajmy pieniądze pani Armand i prośmy ją, żeby kupiła, czego trzeba. A może nawet pani Armand, widząc ten dobry postępek, uprosi dla niejednej skrócenie czasu więzienia. I cóż, Wilczyco — dodała, biorąc ją za rękę — czy teraz nie jesteś weselszą, niż kiedyś rozrzucała szmatki Joasi?

— Pójdź Gualezo! mam ci coś powiedzieć — szepnęła Wilczyca ponuro. I, odprowadzając ją od innych kobiet, zawiodła nad brzeg sadzawki i usiadła z nią na stojącej tam ławce.

VIII.
WILCZYCA I GUALEZA.

— Co mi masz powiedzieć? — zapytała Gualeza towarzyszki, siedzącej obok niej w ponurem milczeniu.
— Musimy się rozmówić — zawołała Wilczyca — tak dłużej zostać nie może.
— Cóżem ja tobie winna?
— Winnaś, bo nie jestem ta sama od czasu twego tu przybycia, tak, nie mam ani serca, ani siły, ani odwagi. Gdyby mój kochanek, Mancjal, wiedział, jak ja tu postępuję od trzech dni, zabiłby mnie na miejscu.
— Cóżeś złego zrobiła? Czy żałujesz dobrodziejstwa, wyświadczonego Joaśce?
— Żałuję!
— Nie wierzę ci.
— A ja powtarzam, że żałuję, bo to nowy dowód, że ty z nami robisz, co chcesz. Dłużej tego nie zniosę. Nie darmo nazywają mnie Wilczycą, a przecież parę razy pragnęłam być do ciebie podobną, skąd się to bierze?
— Proszę cię, posłuchaj mnie...
— Nie, na nic się dla mnie nie zdało słuchać ciebie, patrzeć na ciebie. Nigdy nikomu nie zazdrościłam. A teraz! spostrzegłam już parę razy, jakżem głupia i nikczemna, że ci zazdroszczę twojej łagodnej i smutnej twarzy! Zazdroszczę ci czasem nawet blond włosów i oczu niebieskich, chociaż sama brunetka, zawsze nienawidziłam blondynek. Chciałabym być do ciebie podobną, ja, Wilczycą! Gdyby mi to kto dawniej powiedział, nie uszłoby mu bezkarnie.
— Nie gniewaj się proszę, ale powiedz, czego chcesz, bo ja nie rozumiem ciebie.
— Wczoraj przy robocie widziałam cię dobrze, schyliłaś się nad robotą, łza ci spadła na rękę. To zdaje się nic, ale miałaś wtedy minę tak nieszczęśliwą, że mi się serce krajało, czy myślisz, że to miło? Ja, com zawsze twarda jak skała, nikt mnie nie widział płączącej, a teraz na widok twojej twarzyczki łzy mi w oczach stają! To nikczemnie, sama czuję i dlatego od trzech dni już nie śmiałam pisać do mego Marcjala, bo nie mam spokojnego sumienia. Ty mi osłabiasz charakter, tak dłużej być nie może. Nie, nie, mam lat dwadzieścia, jestem równie jak ty piękna, jestem zła, boją mnie się, tego właśnie chcę, o resztę nie dbam! Przestawanie z tobą na nic się nie zdało, ty mnie psujesz i jeżeli tak dłużej będzie, za dwa tygodnie nie będą mnie nazywali Wilczycą, ale Owcą.
— Wszystko to nie jest skutkiem nikczemności twoich uczuć, ale ich szlachetności; tylko szlachetne serca umieją czuć cudze nieszczęście.
— Nieprawda! — zawołała Wilczyca — to nie jest szlachetność, ale nikczemność, podłość. Potem ja nie chcę, żebyś mówiła, że się rozczulam, bo to nieprawda...
— Już więcej nie powiem, ale ponieważ litowałaś się nade mną, pozwolisz mi być ci za to wdzięczną?
— Co mi stąd przyjdzie? Dziś wieczór jeszcze będę w innej sali, a niedługo zupełnie stąd wyjdę.
— Dokądże pójdziesz?
— Do mego mieszkania.
— Jakże się ucieszysz, gdy znowu zobaczysz Marcjala?
— O! niezawodnie — odpowiedziała namiętnie Wilczyca. — Kiedy mnie tu wsadzili, on dopiero przychodził do zdrowia. Przez siedemnaście dni i nocy nie odstępowałam jego łóżka, sprzedałam nawet połowę rzeczy, żeby zapłacić doktora i aptekę. Jeżeli Marcjal żyje, mnie to winien.
— Gdzie on teraz i co robi?
— Mieszka, jak zawsze, nad brzegiem Sekwany, przy wiosce Asnieres, w samotnym domku, razem z rodzeństwem. Prowadzi ciągłą wojnę ze strażą pilnującą rybołówstwa; a kiedy siedzi w swojej łódce i ma fuzję, wtedy nie przystępuj do niego — dodała Wilczyca z dumą.
— Czemże się trudni?
— W nocy łowi ryby naprzekór straży, prócz tego, jeżeli jaki tchórz chce się zemścić, on się podejmuje jego sprawy. Ojciec jego popadł w nieszczęście przed sądami. Została mu jeszcze matka, dwie siostry i dwóch braci.
— Gdzie poznałaś Marcjala?
— W Paryżu. Chciał się nauczyć ślusarstwa. Czasem przychodzi do mnie do Paryża, czasem znowu ja idę do niego do Asnieres; droga niedaleka, poszłabym do niego na kraj świata, choćby mi przyszło wlec się na kolanach.
— Jakżeś ty szczęśliwa! pójdziesz na wieś — rzekła Gualeza z westchnieniem, — pewno lubisz, jak ja, chodzić po polu.
— Wołałabym chodzić po lesie, po borach, z moim.
— Po borach? i nie bałabyś się?
— Czego mam się bać? Alboż Wilczyca czego się boi? Im gęstszy bór, tem lepiej. Mieć szałas gdzie na ustroniu z Marcjalem, w nocy zastawić sidła na zwierzynę...
— Czy mieszkałaś już kiedy w lesie?
— Nigdy.
— Skądże masz takie myśli?
— Od Marcjala. On już mieszkał w lasach Rambouillet. Przed rokiem oskarżyli go, że strzelił do gajowego, łotr gajowy! nie dowiedli mu nic złego, ale musiał wynieść się z lasu. Wtedy przyszedł do Paryża uczyć się ślusarki i ja go poznałam. Ne mógł się zgodzić z majstrem, wolał więc wrócić do Asnieres do rodzeństwa i włóczyć się po rzece, ale zawsze żal mu lasów i kiedykolwiek znowu w nich osiądzie. Tyle mi mówił o borach, że tak je kocham, jakbym się w nich urodziła.
Nastąpiło długie milczenie, Wilczyca myślała o kochanku. Gualeza zadumała się o sposobie skutecznego przemówienia do serca nieukróconej towarzyszki.
— Coby to było, gdyby ci kto powiedział: Kochasz Marcjala, on ciebie kocha, porzućcie oboje to życie niepoczciwe, pobierzcie się. Zdaje mi się, że cię widzę w lesie, mieszkasz tam z mężem, masz kilkoro dzieci. Dzieci! co Za szczęście! nieprawda, Wilczyco?
— Dzieci z Marcjalem? — krzyknęła Wilczyca z dziką namiętnością. — O, jakbym je kochała.
— Zawsze znalazłabyś robotę, trzeba dopilnować dzieci, gotować jeść, obszyć dom cały, raz zdarzy się pranie, drugi raz pieczywo chleba, to znowu mycie podłogi, ażeby inni leśniczowie, gdy was odwiedzą, powiedzieli: Niema lepszej gospodyni nad żonę Marcjala.
— Tak, prawda, nazywaliby mnie panią Marcjal — przerwała z dumą Wilczyca.
— To ładniej, niżeli nazywać się poprostu Wilczycą.
— A naturalnie, piękniej jest nosić nazwisko kochanego męża, niż dzikiego zwierza, lecz niestety! urodziłam się Wilczycą, Wilczycą też umrę.
— Kto wie? może się wszystko odmienić.
Gualeza chciała się przekonać, czy towarzyszka jej znajdzie upodobanie w obrazie uczciwego sposobu życia, pędzonego wśród pracy i wystarczającego na konieczne tylko potrzeby, przekonana, że, gdy zapragnie takiego bytu, okaże się godną współczucia i wsparcia.
— Powiedz mi teraz, jak byłabyś wdzięczną temu, ktoby ci dopomógł zmienić na taki byt spokojny i błogi, opłakane życie, jakie prowadzisz wśród błota Paryża?
Wspomnienie o Paryżu nagle przywiodło Wilczycy na pamięć jej stan rzeczywisty. Dziwna zaszła zmiana w duszy tej szczególnej kobiety. Obraz prostego, pracowitego sposobu życia sprawił na Wilczycy wrażenie głębsze, więcej przejmujące, niż wszelkie napomnienia i nauki. Kiedy Gualeza kreśliła ten obraz, Wilczyca pragnęła być to gospodynią rządną i zapracowaną, to kochającą żoną, to bogobojną matką, poświęcającą się dla dzieci. Milczała dosyć długo, potem zerwała się, potarła ręką czoło i zawołała z groźbą i gniewem:
— Patrzaj, niedarmo ja tobie nie wierzę, nie ufam ci i słuchać cię nie chcę. Poco to wszystko mówiłaś? Od tej chwili, choćbym nie chciała, wiecznie będzie mi na myśl ta chata w lesie, te dzieci, to szczęście, które mi nigdy nie przeznaczone... nigdy!... nigdy! Jeśli o niem nie zapomnę, życie moje będzie katuszą, piekłem, a wszystkiemu tyś winna.
— Posłuchaj mnie, Wilczyco. Czy istotnie ci się zdaje, żem ja tak zła, żebym obudziła w tobie takie myśli, takie nadzieje, nie będąc przekonaną, iż są środki do zapewnienia ci sposobu życia, którego obraz skreśliłam?
— Ty mogłabyś mi je zapewnić?
— Nie, nie ja, ale inna osoba, dobrotliwa i potężna, jak przeznaczenie.
— Co mówisz?
— Przed trzema miesiącami i ja zostawałam w takimi stanie poniżenia, jak ty teraz. Osoba, o której ci ze łzami wdzięczności mówię, on, anioł dobroci, przyszedł do mnie, pierwszy mówił mi słowa pociechy. Rozpowiedziałam mu moje cierpienia, nędzę, wstyd, podobnie jak ty dziś opowiedziałaś mi swoje życia. Wysłuchał minie łaskawie, nie karcił, ale litował się nade mną, zachwalił mi życie skromne, spokojne, czyste.
— Cóż uczynił dla ciebie?
— Obszedł się ze mną, jak z chorem dzieckiem; tak, jak ty, byłam pogrążoną w atmosferze zarażonej; on posłał mnie odetchnąć powietrzem zdrowem i ożywiającem; mieszkałam wśród ludzi występnych i zbrodniarzy, on posłał mnie na mieszkanie wśród ludzi do niego podobnych, gdzie oczyściłam duszę, wzniosłam umysł. Tak jest, Wilczyco, jeśli słowa moje cię wzruszają, jeśli widząc łzy moje sama płaczesz, to dlatego, że jego duchem, jego myślami jestem natchniona. Nakoniec mówię ci: Miej nadzieję! bo on zawsze opiekuje się nieszczęśliwymi, którzy szczerze pragną poprawy.
Lice Gualezy gorzały żywym rumieńcem, niebieskie jej oczy błyskały ogniom.
— Gdzie jestem? co się ze mną dzieje? — zawołała Wilczyca, — czy to sen? nigdy nie widziałam, nie słyszałam nic podobnego! Ale powiedz mi, kto jesteś? O! wszakże ja zawsze mówiłam, że nie to samo jesteś, co my. Lecz, znowu, ty, co tak pięknie mówisz, co tyle możesz, co znasz Judzi tak potężnych, czemu się znajdujesz tu, w więzieniu? żeby nas kusić?
Gualeza chciała odpowiedzieć, gdy wtem weszła pani Armand, dozorczyni, i kazała jej iść do markizy d’Harville.
Wilczyca stała w osłupieniu; dozorczyni rzekła do niej:
— Widzę z pociechą, że obecność Gualezy w więzieniu miała dobry wpływ na ciebie i na twoje towarzyszki. Wiem, że zrobiłyście składkę dla Joaśki, to chwalebnie. W nagrodę tego uczynku wstawię się za wami, żeby wam skrócono czas, który macie tu siedzieć.

Pani Armand oddaliła się z Gualezą.

IX.
PROTEKTORKA.

Dozorczyni weszła z Gualezą do sali, gdzie znajdowała, się Klemencja. Żywa rozmowa z Wilczycą zarumieniła blade lica młodej dziewczyny, a pani d’Harville spojrzawszy na nią, wspomniała o Rudolfie, i wyznała przed sobą, że taka piękność godną jest miłości księcia.
— Pani markiza, z powodu dobrego świadectwa, które dałam za tobą — rzekła pani Armand — chce cię widzieć i może ci nawet wyjedna zmniejszenie kary.
Dozorczyni wyszła, a pani d’Harville odezwała się do Gualezy w te słowa:
— Moje dziecię, pani Armand chwali bardzo twój łagodny charakter i przykładne postępowanie, ale skarżyła się, że jej nie ufasz, że nie chcesz się jej zwierzyć.
Gualeza w milczeniu spuściła głowę.
— Ubiór wieśniaczy, w którym tu przyszłaś, ciągłe milczenie co do miejsca twego pobytu każą się domyślać, że ukrywasz pewne okoliczności. Nie mam żadnego prawa do twego zaufania, nie chcę zadawać ci przykrych pytań; ale powiedziano mi, że na moje zaręczenie uwolnią cię z więzienia. Chciałabym więc wiedzieć, jakie masz zamiary na przyszłość? Co myślisz robić po wyjściu na wolność? Jeżeli, o czem nie wątpię, chcesz postępować na dobrej drodze, mogę ci zapewnić uczciwy sposób do życia.
Gualazia, do łez prawie rozczulona tkliwą dobrocią markizy, odpowiedziała po chwili milczenia.
— Pani jesteś dla mnie talk łaskawą, że nie powinnam może dłużej ukrywać przeszłości, dotąd jednak przysięga zmuszała mnie do tej skrytości.
Markiza, zdziwiona słodyczą głosu i wysławieniem Gualezy, rzekła do niej:
— Muszę ci powiedzieć, że twoja postać, twoja mowa niezmiernie mnie zastanawiają. Z takiem wychowaniem jak mogłaś...
— Upaść tak nisko? nieprawdaż, pani? — zapytała z goryczą Gualeza. — To wychowanie odebrałam przed niedawnym czasem; winnam je szlachetnemu mężowi, który mnie nie znał, jak pani, nie dano mu nawet za mną dobrego świadectwa, a ulitował się nade mną...
— Któż to jest?
— Nie wiem.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Wiem — odpowiedziała Gualeza z zapałam; — mogę ciągle błogosławić, uwielbiać to imię. Nazywa się Rudolf.
— Czy stary?
— Młody jeszcze.
— A piękny?
— O! piękny, jak jego serce.
Namiętna wdzięczność, malująca się w tych słowach, sprawiła przykre wrażenie na markizie. Jakieś nieprzezwyciężone, niepojęte przeczucie mówiło jej, że to książę.
— Dozorczyni nie omyliła się — pomyślała Klemencja, — Gualeza kocha Rudolfa, jego imię we śnie wymówiła.
Klemencja, pomimo szlachetnych przymiotów duszy i serca, była kobietą; kochała Rudolfa, chociaż zagrzebała tę tajemnicę we własnem sercu. W pierwszym momencie bolesnego wrażenia, upatrywała w Gualezie rywalkę. Oburzyła się jej duma na myśl, że mimowolnie się rumieni, że cierpi.
— Powiedzże mi panna, jak ten protektor może pozwolić ci pozostawać tutaj? — zapytała markiza z pogardą, która w rażący sposób odbijała od pierwszych jej słów pełnych łaski i dobroci. — Jakim sposobem tu się panna dostałaś?
— Boże — odpowiedziała trwożliwie Gualeza, nie pojmując tak nagłej zmiany, — czyli panią czem obraziłam? Pani mówi tak surowo!
— Czy potrzeba, żebym ważyła każde moje sławo? Ponieważ chcę się zająć losem panny, sądzę, Że mogę zapytać się o to i owo.
Ledwie Klemencja wymówiła te słowa, już ich żałowała. Dodała więc znowu nieco łagodniej, żeby nagłą zmianą nie obudzić podejrzenia w Gualezie.
— Powtarzam, że doprawdy nie pojmuję, jak taki dobroczyńca mógł cię zastawić w więzieniu? jak powróciwszy na dobrą drogę, mogłaś być przytrzymana sama w nocy na ulicy? A chociaż nie mam innego prawa do twego zaufania, prócz chęci zrobienia ci dobrze, obiecuję ci raz jeszcze zachować tajemnicę, jeżeli mi ją powierzysz, i pomóc ci we wszystkiem, o ile tylko będę mogła.
Takim zwrotem markiza odzyskała stracone zaufanie Gualezy, która nawet wyrzucała sobie, że nie zrozumiała pani d’Harville.
— Przed trzema miesiącami — rzekła do Klemencji — pan Rudolf umieścił mnie o pięć mil stąd na folwarku. Sam mnie tam zawiózł i powierzył w ręce szanownej kobiety, którą kochałam jak matkę. Pani ta z proboszczem tamtejszym zajęli się serdecznie mojem wychowaniem.
— A pan Rudolf, czy często tam przyjeżdżał?
— Przez czas mego pobytu byłtylko trzy razy.
Klemencja nie mogła ukryć radości.
— I, kiedy przyjeżdżał, byłaś bardzo szczęśliwą?
— O! pani, więcej niż szczęśliwą, było to uczucie wdzięczności, uszanowania, uwielbienia, a nawet bojaźni, bo między nim a mną, między nim a innymi istnieje duży przedział.
— Dlaczegóż opuściłaś szczęśliwe schronienie, które znalazłaś na folwarku?
— Niestety, wbrew mej woli. Przed kilkoma dniami — dodała Gualeza drżąc na samo wspomnienie — szłam na plebanję, kiedy niegodziwa kobieta, która mnie dręczyła w młodości, ze wspólnikiem, zasadzeni w parowie, rzucili się na mnie, związali i unieśli do fiakra. Zaledwie fiakr ruszył, kobieta koniecznie chciała mi twarz spalić witrjolem, żeby minie oszpecić.
— Co za — okropność! Biedne dziecię! któż cię od tego uchronił?
— Jej wspólnik, ślepy, zwany Bakałarzem. Wszczęła się walka między nim i Puhaczką, lecz Bakałarz zmusił ją do wyrzucenia oknem butelki z witrjolem. Noc była ciemna. W półtorej godziny powóz zatrzymał się na równinie Saint-Denis, człowiek na koniu czekał tam na nas, a na jego pytanie: — Czy macie ją przecie? — Mamy, odpowiedziała Puhaczka. Jeżeli pan chcesz pozbyć się dziewczyny, najlepiej będzie, jeśli ją położymy na ziemi, ja ją przytrzymam i pojazd po niej przejedzie, będą myśleli, że przypadek.
— Ach, okrutna!
— Puhaczka byłaby tak zrobiła. Szczęściem ów konny powiedział, że nie chce, aby mi się stało co złego, że trzeba tylko przez dwa miesiące trzymać mnie w tak ścisłem zaniknięciu, abym nie mogła ani wyjść, ani do nikogo napisać. Puhaczka przekładała, żeby mnie osadzić w szynkowni Czerwonego Janka, na Polach Elizejskich i zamknąć w piwnicy. Konny zgodził się na to, obiecując, że po dwóch miesiącach zapewni mi los lepszy, niż miałam na folwarku Bouqueval.
— Jakaż dziwna tajemnica!
— Ten człowiek dał Puhaczce pieniądze, obiecał jej dać jeszcze więcej i oddalił się galopem. Kiedy podjeżdżaliśmy do rogatek Paryża, Bakałarz rzekł do Puhaczki: „Chcesz zamknąć Gualezę w piwnicy Czerwonego Janka, a wiesz przecie, że ją czasem Sekwana zalewa? Chciałabyś więc ją utopić!“ — „Chcę“, odpowiedziała Puhaczka. Bakałarz jej na to: — „A ja nie chcę, żeby się utopiła, nie zawiozę jej do Czerwonego Janka“. Puhaczka równie jak ja dziwiła się, że mnie ten człowiek broni i przysięgła w gniewie, że mnie wbrew jego woli zawiezie do Czerwonego Janka. — Nie lękam się tego, mówił Bakałarz, trzymam Gualezę za rękę i nie puszczę jej, a ciebie uduszę, jeżeli się do niej zbliżysz. — Cóż z nią zrobisz? spytała go Puhaczka, trzeba ją przecież zaniknąć na dwa miesiące. — Mam sposób, odpowiedział Bakałarz, pojedziemy na Pola Elizejskie, zatrzymamy się o kilka kroków od jakiego odwachu, ty pójdziesz po Czerwonego Janka, teraz północ, zastaniesz go w szynku, on zaprowadzi Gualezę na odwach i powie, że to dziewczyna z Cite, którą spotkał włóczącą się koło swojej szynkowni. Ponieważ pod karą trzech miesięcy więzienia zabroniono takim dziewczynom chodzić po Polach Elizejskich, a Gualeza jeszcze zapisana w policji, osadzą ją w więzieniu św. Łazarza, — Ale, powiedziała znowu Puhaczka, Gualeza nie da się uwięzić, na odwachu wszystko wyjawi. I choćby ją nawet uwięzili, napisze do swego protektora i wszystko się odkryje. — Owszem, pójdzie dobrowolnie do więzienia, odpowiedział Bakałarz, bo wprzódy przysięgnie, że ani w więzieniu, ani potem o niczem nikomu nie powie, powinna to dla mnie zrobić, bom ją bronił od witrjolu, a gdyby złamała przysięgę, spalimy, wyrżniemy cały folwark Bouqueval. Potem Bakałarz rzekł do mnie. — Przysięgnij, albo oddam cię Puhaczce i zaleje cię woda w piwnicy Czerwonego Janka. Wiem, że, jeżeli przysięgniesz, dotrzymasz słowa.
— I przysięgłaś?
— Przysięgłam, bo bałam się utonąć w piwnicy, to musi być okropne. Od innej śmierci możebym się nie broniła.
Markizie łzy w oczach stanęły, bo uczuła całą szczerość ostatnich słów Gualezy.
— Spodziewam się — rzekła z dobrocią, — że nie zawsze będziesz tak surową dla siebie. Ale mów dalej, teraz pojmuję twoje milczenie, nie chciałaś wydać tych nędzników?
Wtem weszła zmieszana pani Armand i opowiedziała Klemencji, że książę de Lucenay jest na dole i kazał powiedzieć, że przybył z nowiną smutną i nieprzewidzianą, że dowiedział się od swojej żony, że pani markiza tu jest i do niej pospieszył.
— Smutna nowina! — rzekła do siebie markiza. — Potem nagle zawołała z rozpaczą: O! pewnie córka moja, córka moja umarła. Chodźmy do księcia!

I strwożona Klemencja oddaliła się spiesznie z panią Armand.

X.
NARZUCONA PRZYJAŹŃ.

Zaprowadzimy czytelnika do domu przy ulicy Temple, w dniu śmierci markiza d’Harville. Trzecia godzina wybiła. Pan Pipelet sam jeden siedzi w swojej izdebce i jako pracownik sumienny i pilny, zajmuje się naprawą buta, który niejednokrotnie wypadł mu z rąk, w czasie ostatniego figla Cabriona. Pilpelet nie posiadał ani głowy nadzwyczajnej, ani wysokich zdolności umysłowych, ani wyobraźni zbyt poetycznej, miał tylko zdrowy rozsądek, ale na nieszczęście, dlatego właśnie, że obdarzony był takim rozsądkiem, nie rozumiał żartów i biedził się nad wynajdywaniem rozsądnych przyczyn, mogących wytłumaczyć niesłychane postępki Cabriona. Pani Pipelet trafnie oceniała postępowanie malarza, lecz pan Pipelet, mąż myślący, ubolewał nad zaślepieniem małżonki, nie dopuszczał nawet myśli, żeby się znalazł śmiałek dość zuchwały, aby tak szanownego męża obrać za cel swoich żartów i był przekonany, że niepojęte postępki Cabriona ukrywają jakieś zamiary, tajemnicze i ważne.
— Poniosę głowę moją na rusztowanie — mówił do siebie — tak, prędzej poniosę ją na rusztowanie, aniżeli bym przypuścił, że Cabrion pastwi się nade mną jedynie w celu wypłatania niedorzecznego figla, żartu, farsy.
Rozmyślania te przerwał panu Pipelet krzyk głośny, nagły i przenikliwy, dający się słyszeć ze schodów:
— Panie Pipelet! prędzej! chodźno tu na górę!
— Anastazja zemdlała!... jęknął Alfred i zerwał się z zydelka, lecz znowu usiadł i powiedział sobie: Jakież ze mnie dziecko, to być nie może, żona moja od godziny wyszła z domu.
— Panie Pipelet! chodźże już, żona twoja leży na moich rękach!
Pipelet wahał się jeszcze, nie chcąc wykroczyć przeciw swoim obowiązkom odźwiernego, nie wolno mu było bowiem opuszczać izby bez pozostawienia zastępcy.
— Nie przychodzisz, panie Pipelet?... tem gorzej! przecinam tasiemki i zasłaniam sobie oczy.
Alfred wbiegł na ciemne schody tak zmieszany, że nie zamknął drzwi swojej komory.
Zaledwie wyszedł, gdy wpadł do izby mężczyzna z dużym arkuszem tektury, schwycił młotek leżący na warsztacie i przybił arkusz na ścianie nad samem łóżkiem pana Pipelet.
Zaledwie czcigodny Pipelet wgramolił się zadyszany na pierwsze piętro, gdy usłyszał na dole głos żony, która tonem piskliwszym, niż kiedykolwiek wołała:
— Alfredzie!... Alfredzie!... jakto, zostawiasz sień bez dozoru? gdzie jesteś, stary włóczęgo?
Pipelet zszedł miotany niepokojem, żona, zobaczywszy go, powiedziała:
— Gdzie byłeś? czego patrzysz na mnie wielkiemi oczyma jakbyś mnie chciał zjeść? Daj klucz. Wracam z biura dyliżansów, dokąd odwiozłam tłumok pana Bradamanti, jedzie do Normandji, dziś wieczór wybiera się w drogę, a ponieważ nie chce, żeby wiedziano o tej podróży i nie wierzy filutowi Kulasowi, więc mnie posłał.
Domawiając tych słów, otworzyła drzwi, mąż z żoną weszli do izdebki i w tejże chwili młody mężczyzna zbiegł lekko ze schodów i niepostrzeżony wyniósł się z domu.
Pipelet bezwładny prawie padł na zydelek i powiedział żonie:
— Anastazjo, odchodzę ad zmysłów, co się dzieje w tym domu!
— Znowu pewnie jakieś głupstwa. Poco latasz po kamienicy, zamiast tu cicho siedzieć na stołku i pilnować sieni.
— Anastazjo! niesprawiedliwa jesteś, niesłusznie czynisz mi wyrzuty: wszak latałem z twojej przyczyny.
Alfred siedział na zydelku, twarzą obrócony do łóżka, zdawało mu się, że wyraźnie widzi jak z ponad łóżka wygląda twarz malarza nieruchoma i drwiąca.
Na ten widok Alfred padł na wznak, niezdolny przemówić jednego słowa, podniósł prawę rękę i, wyciągając ją ku łóżku, ukazał na straszliwe widmo z takiem przerażeniem, że pani Pipelet odwróciła się zalękniona, żeby zobaczyć przyczynę strachu Alfreda. Cofnęła się o dwa kroki, silnie schwyciła rękę męża i wrzasnęła:
— Cabrion!!!
— Tak, on — wybełkotał Pipelet stłumionym głosem i zamknął oczy.
Osłupienie obojga małżonków czyniło zaszczyt talentowi malarza, który na tekturze wybornie oddał rysy twarzy.
Anastazja, przyszedłszy nieco do siebie, z odwagą lwicy skoczyła na łóżko i ze drżeniem zdarła obraz ze ściany, gdy tymczasem Alfred z zamkniętemi oczyma, z opuszczonemi rękami, siedział nieporuszony, jak zwykle czynił we wszystkich ważnych okolicznościach życia.
— Co za zuchwalstwo! — krzyknęła pani Pipelet, oglądając portret przy świetle lampy, — teraz dopiero spostrzegłam, że u dołu napisano czerwonemi literami: „Cabrion przyjacielowi swemu Pipelet, na pamiątkę“.
— Przyjacielowi! na pamiątkę! — jęknął odźwierny.
— Ale skąd się tu wziął ten portret? — zapytała pani Pipelet. — Powiedz, może ty sam go zawiesiłeś, kochaneczku?
Słysząc tak monstrualne zapytanie, Alfred zerwał się i z wściekłością spojrzał na żonę.
— Jabym tu zawiesił portret obrzydłego człowieka, złoczyńcy, potwora? Anastazjo! czy chcesz mnie do szaleństwa doprowadzić?
— A więc powiedz, kto mógł zawiesić ten portret?
— Nikt inny tylko ty.
— Ja? skąd ci przyszła ta myśl?
— A któż inny?
— To figiel Cabriona, ale dobry, istotnie dobry figiel.
— Figiel! — wrzasnął Pipelet, nie posiadając się z gniewu. — Nie, nie figiel, ale zamach zbrodniczy, spisek! Udam się do komisarza policji, podam skargę, złożę raport na dowód, jak srodze się nade mną pastwią. Zdrajca nie będzie mógł zaprzeczyć. Własną jego ręką tu napisano: Cabrion, przyjacielowi swemu Pipelet, na pamiątkę! O! on mnie zabije! Mów! jesteś tu, potworo? jesteś? — krzyczał Pipelet prawie w obłąkaniu i powiódł wielkiemi oczyma wokoło, jakby chciał obejrzeć wszystkie zakątki izby.
— Jestem, drogi przyjacielu! — rozległ się dobrze znany głos Cabriona.
Malarz stał za drzwiami i z rozkoszą przysłuchiwał się tej scenie, lecz, wymówiwszy ostatnie słowa, zemknął co prędzej, zostawił jednak, jak później zobaczymy, ofierze swojej nowy powód do gniewu, strachu i rozmyślania.
Drzwi się otworzyły i weszła pani Seraphin, gospodyni notarjusza Jakóba Ferrand. Pani Pipelet przywitała ją wesoło, i uprzejmie, bo nie chciała dać poznać po sobie, że ma nieprzyjemności domowe, które jej zepsuły humor.
— Powiedzcie mi — zapytała Seraphin — co znaczy ten nowy znak u was nad drzwiami?
Stroskany odźwierny nie był w stanie słowa wydobyć.
— Na znaku napisano: Pipelet i Cabrion, przyjaciele, handlują różnemi rzeczami. Dowiedzieć się u odźwiernego.
Pipelet utopił osłupiały wzrok w pani Seraphim, nie rozumiał, nie chciał rozumieć.
— Przyznaję, dziwnem mi się zdaje, iż mąż pani ogłasza publicznie, że jest w przyjaźni z panem Cabrionem. Co to kogo obchodzi? Ale patrz, słabo mu się robi!
Pani Piipelet schwyciła męża w swoje objęcia. Ostatni ten cios był nie do zniesienia, odźwierny zemdlał. Zażywszy doświadczonego nieraz lekarstwa, powoli przyszedł do siebie, lecz niestety! zaledwie odetchnął swobodnie, gdy nowa sroga potkała go próba.
Mężczyzna już podżyły, porządnie ubrany, o twarzy tak poczciwej, a raczej można powiedzieć, tak głupowatej, że nie można go było posądzać, aby chciał drwinki stroić z kogo, otworzył okienko, będące we drzwiach izdebki i zapytał z miną dziwnie zaintrygowaną:
— Czytam na znaku zawieszonym nad sienią, że Pipelet i Cabrian, przyjaciele, mają tu handel. Co to znaczy?
— Co znaczy? — krzyknął Pipelet z wybuchem długo tłumionego gniewu. — Znaczy, panie mój, że pan Cabrion jest haniebny oszust! bezwstydny łgarz!
Nieznajomy, istny typ gapia paryskiego, słysząc tak niespodzianą odpowiedź, cofnął się o krok.
— Proszę wiedzieć — krzyknął znowu Pipelet, wychylając się za okienko — że ja nie prowadzę żadnego handlu z tym hultajem Cabrionem, a tem mniej jestem jego przyjacielem!
— Anastazjo — rzekł Alfred z goryczą — już tego nie przeżyję. Trzeba temu kres położyć, przebrała się miarka, jeden z nas musi zginąć w tej walce! — I, przezwyciężając zwykłą powolność, Pipelet wziął się zaraz do dzieła, schwycił portret Cabriona i skoczył ku drzwiom.
— Alfredzie, dokąd idziesz?
— Do komisarza. Za jedną drogą zedrę nienawistny znak, zabiorę go razem z portretem i, stojąc przed komisarzem, zawołam: Panie, ocal mnie, ratuj mnie! zemścij się za mnie! wybaw mnie od Cabriona! Prawo winno zasłonić mnie od dalszych napaści, a jeżeli nie, wyniosę się z Francji.

I Alfred, pogrążony w żalu, wyszedł majestatycznie.

XI.
CECYLJA.

Przed przytoczeniem rozmowy pani Seraphin z panią Pipelet, musimy nadmienić, że odźwierna, chociaż nie wątpiła o głośnej cnocie notarjusza, wielce jednak ganiła surowość, okazaną przezeń względom Ludwiki i Germaina, z tegoż powodu pani Seraphin straciła u niej łaskę. Wszakże odźwierna, jak zręczny polityk, ukryła swą niechęć pod maską najgrzeczniejszej uprzejmości. Po długich wyrzekaniach na niegodziwe postępowanie Cabriona, pani Seraphin zapytała odźwiernej:
— Co się dzieje z panem Bradamanti? Wczoraj pisałam do niego, lecz nie odebrałam odpowiedzi, dziś byłam, alem go nie zastała. Może teraz będę szczęśliwsza?
Pani Pipelet, udając wielki żal, zawołała:
— Trzeba takiego nieszczęścia. Pan Bradamanti jeszcze nie wrócił do domu.
— Więc wieczorem będę znów, ale, kochana pani Pipelet, mam jeszcze inną prośbę. Wszak wiesz, co zrobiła Ludwika; teraz zostaliśmy bez sługi. Gdybyś więc pani przypadkiem słyszała o jakiej porządnej, pracowitej, uczciwej dziewczynie, to nam powiedz. Tak trudno teraz o dobre służące, że ich trzeba ze świecą szukać.
— Niech pani będzie spokojna. Jeżeli się o kim dowiem, to zaraz do pani przyszlę. Dobre miejsca są równie rzadkie, jak dobre służące. — Mówiąc to, Anastazja pomyślała: właśnie też poślę ci biedną dziewczynę, żebyś ją zamorzyła głodem i żeby stary sknera, pan twój, wsadził ją do więzienia.
— Jeszcze jedno, pan Ferrand wołałby służącą, coby nie miała rodzeństwa, bo taka nie potrzebowałaby wychodzić i nie miałaby sposobności zepsuć się, wolałby więc jaką sierotę. Ta niepoczciwa Ludwika nauczyła go ostrożności, dlatego też teraz jest niezmiernie trudny w wyborze służącej. Wrócę tedy wieczorem, może zastanę pana Bradamanti, a przy okazji dowiem się, czy macie jaką służącą.
— Dziś wieczór niezawodnie zastanie pani pana Bradamanti.
Pani Seraphin wyszła.
— Za jakim ona interesem ciągle lata do Bradamantiego? — rzekła do siebie pani Pipelet. — A dlaczego on w żaden sposób nie chce się z nią widzieć przed wyjazdem do Normanidji? Ha, co widzę, idzie kwiat moich lokatorów — dodała pani Pipelet i nadchodzącego Rudolfa powitała ukłonem wojskowym, przykładając rękę do peruki.
Rudlolf nie wiedział jeszcze o śmierci pana d’Harville.
— Dzień dobry, pani Pipelet — rzekł, wchodząc. — Czy panna Rigoletta jest u siebie? radbym się z nią zobaczyć.
— A gdzieżby była? zawsze w domu, bo któżby za nią pracował?
— Jak się ma żona Morela?
— Dzięki panu, teraz i jej i dzieciom lepiej. Mają i ciepło i czysto, i dobre łóżka, i jeść do syta, jest komu ich doglądać, a panna Rigoletta, choć ciągle pracuje, ma na nich oko. Był tu od pana doktór murzyn u żony Morela. Raz tylko zapisał żonie Morela lekarstwo i zaraz jej lepiej.
Następnie wielomówna pani Pipelet opowiedziała szczegółowo o nowym figlu Cabriona i powtórzyła rozmowę z panią Seraphin.
— Tak, tak — odpowiedział zamyślony Rudolf. Dowiadując się, że pani Seraphin szuka służącej na miejsce Ludwiki, upatrywał w tej okoliczności niechybny prawie sposób ukarania notarjusza i, podczas gdy pani Pipelet mówiła, on stopniowo modyfikował rolę, którą Cecylja miała odegrać z Ferrandem.
— Chcesz mi pani zrobić wielką przysługę? — zapytał Rudolf. — Mam do umieszczenia młodą sierotę, cudzoziemkę, nigdy nie była w Paryżu, chciałbym ją oddać do notarjusza Ferrand.
— Ach, co słyszę! do takiego skąpca!
— Zwierzę pani jeden sekret, ale daj mi słowo honoru, że mnie nie wydasz.
— Jakem Anastazja Pipelet, z domu Galimard, jak Bóg na niebie, nie zdradzę tajemnicy.
— Otóż ta dziewczyna służyła w Niemczech u mojej krewnej, której syn ją uwiódł, matka wypędziła służącą, ale syn opuścił także dom rodzicielski i przyjechał za służącą do Paryża. Opamiętali się, kiedy wydali wszystko, co mieli. Mój krewny udał się do mnie, przyrzekłem dać mu pieniędzy na powrót do rodziny, ale pod warunkiem, że tu zostawi dziewczynę, dla której ja obiecałem wystarać się o miejsce. Cecylja, tak się nazywa, zbłądziła, ale w tak cnotliwym domu pewnie się poprawi. Dlatego, właśnie chciałbym ją umieścić u pana Ferrand, a rekomendacja tak szanownej osoby jak pani...
— Panie Rudolfie! kwiecie lokatorów!
— Niezawodnie skłoni panią Seraphin, żeby ją przyjęła.
— Gotowam na usługi, wywiedziemy w pole panią Seraphin, w południe pokażę jej gwiazdy na niebie. Powiem, że oddawna mam krewną w Niemczech, a teraz dowiedziałam się, że i ona i mąż umarli i że pozostała po nich córka ma do minie przyjechać.
— Dobrze. Sama pani zaprowadzisz Cecylję do notarjusza.
— Bądź pan spokojny, poradzimy sobie we dwoje.
— Jeżeli pani ułatwisz mi ten interes, dam ci sto franków. Nie jestem bogaty, ale...
— Więc przyjmę sto franków, żeby się panu przysłużyć Pan jesteś kwiatem lokatorów! Otóż i fiakr! pewnie ta pani, na którą Bradamanti czeka. Wczoraj nie mogłam jej widzieć, ale dziś muszę ją zobaczyć i dowiem się jej nazwiska. Zobaczysz pan, jak sobie z nią poradzę.
Rudolf cofnął się w głąb izby.
— Dokąd pani idzie? — zawołała odźwierna, zastępując drogę wchodzącej osobie.
— Do pana Bradamanti — odpowiedziała dama, widocznie niekontenta, że ją zatrzymują.
— Jak się pani nazywa? zobaczę, czy na panią pan Bradamanti czeka.
— Powiedział pani moje nazwisko?
Po chwili wahania, dodała głosem cichym, bojaźliwym, żeby jej kto nie słyszał:
— Jestem pani d’Orbigny.
Na to nazwisko Rudolf zadrżał.
Była to macocha pani d’Harville.
— D’Orbigny? — powtórzyła odźwierna — właśnie te nazwisko powiedział mi pan Bradamanti, może pani wejść.
Pani d’Orbigny szybko wbiegła na schody.
— Idź teraz! — zawołała pani Pipelet, zacierając ręce, — otóżem ją złapała, nazywa się d’Orbigny. A co? albo zły sposób? Nad czem pan tak myślisz?
— Ta pani już była u Bradamantiego? — zapytał Rudolf.
— Była wczoraj wieczorem i zaraz po jej odejściu Bradamanti zamówił sobie na dziś miejsce w dyliżansie, dziś rano odniosłam jego tłamok na pocztę.
— Nie wiesz pani, dokąd jedzie?
— Do Normandji, do Alençon.
Rudolf przypomniał sobie, że dobra pana d’Orbigny właśnie w Normandji leżały. Bezwątpienia szarlatan jechał do ojca pani d’Harville i zapewne w złych zamiarach.

Rudolf, myśląc o powodach wizyty pani d’Orbigny u szarlatana, poszedł do Rigoletty.

XII.
PIERWSZE ZMARTWIENIE RIGOLETTY.

Pokój jej lśnił się jak zawsze czystością, czwarta była na zegarku, ponieważ nie było zbyt zimno, dla oszczędności ogień nie palił się w piecu. Przez okno zaledwie widać było kawałek błękitu nieba z za dachów i kominów. Nagle zabłąkał się w to okno promień słońca i ozłocił przejrzystą szybę. Rigoletta siedziała właśnie przy oknie, profil jej odbijał się od ozłoconej szyby wybornie, a czarne włosy błyszczały, zaś pracowita ręka biegała z nadzwyczajną szybkością.
Obydwa kanarki trzepotały się niespokojnie i wbrew zwyczajowi wcale nie śpiewały, bo i Rigoletta nie śpiewała, a one nie śpiewały bez niej. Rigoletta dziś nie śpiewała, bo pierwszy raz w życiu miała zmartwienie.
Nim powiemy czytelnikowi, jakie było pierwsze zmartwienie Rigoletty, chcemy mu odjąć wszelką wątpliwość co do jej nieposzlakowanej cnoty.
Ona ani walczyła, ani rozmyślała, tylko pracowała, śmiała się i śpiewała. Prowadziła, się dobrze, jak sama mówiła, bo nie miała czasu. Nie miała czasu na kochanie, na romanse.
Wyjąwszy poważnego, prawego Germain, inni sąsiedzi Rigoletty brali z początku jej poufałość za bardzo znaczące zaloty, lecz potem ze zdziwieniem i żalem poznawali, że będą mieć z niej wesołą towarzyszkę do niedzielnych przechadzek, dobrą i usłużną sąsiadkę, ale nigdy kochankę.
Tylko Franciszek Germain nie budował żadnych nadziei na poufałości gryzetki; instynktem serca poznał odrazu cały wdzięk przyjaźni z tak lubą dziewczyną jak Rigoletta. Co musiało nastąpić, nastąpiło. Germain namiętnie zakochał się w sąsiadce, a nie śmiał jej mówić o swej miłości.
Teraz powiemy, dlaczego Rigoletta była smutna, i dlaczego ani ona, ani kanarki nie śpiewały.
Jej świeża twarz nieco zbladła; wielkie czarne oczy, zwykle wesołe, trochę się zamgliły; w rysach malowało się widoczne znużenie, bo prawie całą noc oka nie zmrużyła. Od czasu do czasu spoglądała na otwarty list, leżący przed nią na stole: list ten napisał do niej Germain:

„Z więzienia Conciergerie.
„Pani!

„Miejsce, skąd piszę, dowodzi jak jestem nieszczęśliwy. Uwięziony jako złodziej, winny w oczach wszystkich, śmiem jednak do pani pisać. Bo nie mogę znieść myśli, żebyś, i ty mnie uważała za nikczemnego zbrodniarza. Błagam cię, nie potępiaj mnie przed odczytaniem tego listu. Jeżeli i ty mnie odepchniesz, będzie to dla mnie ostatni cios. Wszystko szczerze opowiem. Od czasu, jakem się wyprowadził z ulicy Temple, wiedziałem od Ludwiki, że rodzina Morelów, która nas oboje tak bardzo obchodziła, w coraz większej pogrąża się nędzy. Niestety! litość dla tych biednych mnie zgubiła. Wczoraj do późna zajęty byłem u pana Ferrand pilną robotą. W pokoju, gdzie pracowałem, stoi biurko, i tam notarjusz zwykle chował skończone przeze mnie roboty. Tego wieczoru był ciągle niespokojny, skłopotany, nareszcie powiedział mi: — Nie odchodź, póki nie skończysz tych rachunków: potem je włóż do biurka; zostawiam ci klucz od niego. I wyszedł. Kiedym skończył pracę, otworzyłem szufladę biurka; bezwiednie spojrzałem na list leżący w niej, i mimowolnie przeczytałam nazwisko: Hieronim Morel. Widząc, że w liście mowa o tym nieszczęśliwym człowieku, przeczytałem cały i dowiedziałem się z treści, że Morel miał być na drugi dzień uwięziony za weksel na tysiąc trzysta franków, a to na żądanie pana Fernand, ukrywającego się w tym interesie pod imieniem podstawionej osoby.
„Oburzony, zasmucony, spostrzegłem złoto w otwartem pudełku: było w niem dwa tysiące franków. W tej chwili usłyszałem Ludwikę na schodach; nie zastanowiłem się nad tem, co robię, lecz korzystając ze sposobności, wziąłem tysiąc trzysta franków, wybiegłem do Ludwiki i oddałem jej pieniądze, mówiąc: Jutro rano mają uwięzić twego ojca za tysiąc trzysta franków; daję ci tę sumę na wykupienie ojca, lecz nie mów, że ją masz ode mnie. Pan Ferrand jest złym człowiekiem! Chęć moja była dobra, lecz czyn występny.
„Oddawna przed oszczędność zebrałem tysiąc pięćset franków i umieściłem u bankiera. Przed ośmiu dniami bankier uwiadomił mnie, że, jeżeli nie chcę na dłużej pieniędzy u niego zostawić, mogę je w każdej chwili odebrać. Miałem zatem więcej, niżelim brał u notarjusza, bo nazajutrz mogłem odebrać moje tysiąc pięćset franków; lecz kasjer bankiera dopiero w południe przychodził, a Morela miano uwięzić rano o wschodzie słońca, trzeba mu więc było dać pieniądze jak najwcześniej.
„Nieszczęście chciało, że bankier od dwóch dni bawił w domu wiejskim w Belleville, oczekiwałem niecierpliwie dnia, przybywam nakoniec do Bellleville wszystko się przeciw mnie sprzysięgło! przed chwilą bankier wyjechał do Paryża; wracam więc do miasta, odbieram pieniądze, biegnę do pana Ferrand, już wszystko odkryte! Lecz to jeszcze nie wszystko: notarjusz obwinia mnie o kradzież piętnastu tysięcy franków w biletach bankowych, które miały leżeć w tej samej szufladzie, gdzie było dwa tysiące franków w złocie. Niegodziwe, haniebne, podłe kłamstwo! Nie wypieram się, że wziąłem tysiąc trzysta franków, ale papierów nie widziałem nawet było tylko złoto.
„Ale czy mi uwierzysz? Niestety! wszakże i pan Ferrand powiedział mi, że kto mógł ukraść małą sumę, mógł ukraść i większą, że słowa moje nie zasługują na żadną wiarę. O, panno Rigoletto! jakżem ja nieszczęśliwy! Gdybyś wiedziała wśród jakich ludzi muszę pozostawać, aż do czasu wyroku! Wczoraj odesłano mnie tymczasowo do więzienia policyjnego.
„Co za twarze!! co za ubiory! Wszędzie oznaki występku i nędzy. Było tam ze czterdziestu do pięćdziesięciu więźniów: siedzieli, chodzili, leżeli na ławkach włóczęgi, złodzieje, mordercy, wszyscy przytrzymani zeszłej nocy, albo tegoż dnia. Kilku patrzało na mnie z zuchwałem szyderstwem, potem zaczęli pocichu między sobą mówić, jakimś szkaradnym, niezrozumiałym dla mnie językiem. Po chwili najzuchwalszy uderzył mnie po ramieniu i żądał pieniędzy na obchód mego przybycia. Dałem im nieco drobnych pieniędzy, żeby sobie kupić spokój, lecz nie poprzestali na tem; żądali więcej, odmówiłem. Wtedy otoczyli mnie z przekleństwem i groźbą; chcieli się rzucić na mnie, kiedy szczęściem na zgiełk ten wszedł strażnik; poskarżyłem się przed nim: kazał im oddać mi pieniądze i powiedział, że za małą opłatą mogę mieć osobną celę. Z wdzięcznością na to przystałem i zaraz wyszedłem, śród gróźb tych łotrów, bo mówili, że się jeszcze spotkamy i wtenczas nie ujdę żywy z rąk ich. Strażnik zaprowadził mnie do osobnej celi, tam spędziłem resztę nocy i stamtąd piszę dziś rano.
„Za kilka godzin przesłuchają mnie i odeślą do więzienia zwanego la Force; lękam się, że tam znowu spotkam kilku tych łotrów, z którymi wczoraj byłem razem. Panno Rigoletto, jedynej i ostatniej usługi oczekuję po twojej dawniejszej przyjaźni, jeżeli tylko teraz nie wstydzisz się tej przyjaźni.
„Prośba moja jest następująca: posyłam razem z tym listom kluczyk i parę słów do odźwiernego domu, w którym mieszkałem, przy bulwarze Saint-Denis, pod Nr. 11. Uwiadamiam go, że pani możesz rozrządzić jak ja sam, całą moją własnością i że powinien wykonać wszystkie pani rozkazy. Zaprowadzi cię do mego pokoju. Otwórz pani biurko kluczykem, znajdziesz tam w dużej kopercie różne papiery, o schowanie których proszę; między niemi jeden był do ciebie pisany, jak zobaczysz z adresu; inne były pisane o tobie, w czasach kiedy byłem bardzo szczęśliwy! Nie gniewaj się, nigdy ich czytać nie miałaś. Proszę wziąć także stamtąd nieco pieniędzy, które zostały, oraz woreczek atłasowy z czerwoną chusteczką; nosiłaś ją na ostatnich naszych przechadzkach i dostałem ją od ciebie, kiedym się wyprowadził z waszego domu. Proszę cię o pozwolenie pisania czasem do pani. Słodko jest przed przychylną osobą wylać dolegające smutki. Niestety! sam jestem na świecie! nikogo nie obchodzę, to osamotnienie już dawniej było mi przykre, a teraz! A jednak jestem uczciwym człowiekiem, sumiennie dać sobie mogę świadectwo, że nigdy nikomu nic złego nie zrobiłem; że zawsze, z niebezpieczeństwem życia nawet, unikałem złego, dowiesz się o tem z papierów, które proszę cię, przeczytaj. Ale kto mi uwierzy? Pana Ferranda cały świat szanuje, oddawna ma opinję cnotliwego męża, ma słuszność pod pewnym względom, i zgubi mnie. Poddaję się losowi, który mnie czeka! Jeżeli mi więc wierzysz, panno Rigoletto, nie wzgardzisz, ale użalisz się nade mną i pomyślisz czasem o szczerym przyjacielu; a jeżeli masz wiele, wiele litości, może będziesz natyle dobrą, że odwiedzisz mnie kiedy w niedzielę (ileż wspomnień to słowo budzi!) w więzieniu. Lecz, nie, nie, nie; ciebie zobaczyć w podobnem miejscu, nie śmiem. Jednakże pani tak jesteś dobra. Muszę kończyć, strażnik przyszedł mi oznajmić, że mnie wołają do sądu. Bądź zdrowa, panno Rigoletto, nie opuszczaj mnie, w tobie jednej, w tobie tylko jednej mam nadzieję!

Franciszek Germain“.
Dobre serce gryzetki głęboko wzruszyło się, gdy się dowiedziała o nieszczęściu, o którem nawet nie miała wyobrażenia. Od tej chwili uczuła dla Germaina coś więcej, niż dawniejszą przyjaźń; skoro się dowiedziała, że nieszczęśliwy, niewinnie oskarżony, jest w więzieniu, zapomniała o dawnych jego rywalach. Nie była to jeszcze miłość, lecz żywe, szczere przywiązanie, pełne litości i poświęcenia, uczucie całkiem nowe dla Rigoletty, tem więcej, że i smutek miał w niem udział.
Rudolf, zapukawszy do drzwi, wszedł do jej pokoju.

XIII.
PRZYJAŹŃ.

— Dzień dobry sąsiadeczko — rzekł Rudolf do Rigoletty, — czy nie przeszkadzam?
— Bynajmniej, bardzom rada żeś pan przyszedł, takie mam zmartwienie.
— Istotnie, jesteś blada, zdaje się żeś płakała?
— Zapewne, że płakałam i mam czego. Biedny Germain! przeczytaj pan, co do mnie pisze, serce się kraje.
— I cóż myślisz robić, sąsiadko? — zapytał Rudolf, przeczytawszy list Germaina.
— Co zrobię? wszystko, czego Germain ode mnie żąda, a to jak można najprędzej. Najprzód pani Morel prosiła mnie, żebym odwiedziła w więzieniu Ludwikę, może trudno będzie dostać się do niej, ale cóż robić, spróbuję. Na nieszczęście nie wiem nawet do kogo się udać.
— Już myślałem o tem, oto jest karta na wolne wejście.
— Jakżem panu wdzięczna! A czy nie możnaby dostać także pozwolenia na odwiedzenie Germaina? toby go ucieszyło!
— Wydostanę ci i takie pozwolenie, sąsiadko. Więc nie boisz się wejść do więzienia?
— Zapewne, pierwszy raz serce we mnie zadrży, ale to wszystko jedno. Jedna tylko rzecz martwi mnie, panie Rudolfie, on myśli, żem zdolna pogardzać nim, pogardzać!... ja?... proszę mi powiedzieć, za co? Stary sknera notarjusz obwinia go o kradzież, co mi do tego? ja wiem, że nieprawda.
— Brawo, sąsiadko!
— O! słuchaj pan, chciałabym być mężczyzną, żeby pójść do tego notarjusza i powiedzieć mu: „utrzymujesz, że cię Germain okradł, otóż masz, stary łgarzu, tego ci nikt pewno nie ukradnie!“ i zbiłabym go na kwaśne jabłko. Nikt się nie ujmie za Germainem, bo biedny, nikomu nie znany, chyba pan jeden podasz mu rękę.
— Musi czekać na wyrok sądu, skoro tylko zostanie uwolniony, czego, się spodziewam, znajdzie przyjaciół i protektorów, bo osoby bardzo znaczne opiekują się jego losem. Lecz nie mów o tem nikomu, sąsiadko, nie wspominaj nawet Germainowi.
— A jednakże toby mu pokrzepiło serce w nieszczęściu.
— Prawda, ale może nie potrafiłby zamilczeć, a wtedy Ferrand miałby się na ostrożności i nie możnaby mu nic dowieść, tu zaś nietylko idzie o to, żeby niewinność Germaina była uznaną, ale i o to, żeby Ferrandowi dowieść fałszu i podstępnej potwarzy.
— Aha, rozumiem.
— Tak samo i Ludwika. Powiedz jej, sąsiadko, żeby nikomu zgoła nie powtarzała tego, co przede mną mówiła ona będzie wiedziała, co to znaczy. Tylko przed adwokatem, którego do niej przyślę i który się zajmie jej obroną, niechaj nic nie ukrywa.
— Gdzie pan mieszkasz teraz, kiedyś, pokoju swego ustąpił Morelom?
— Mieszkam w gospodzie.
— W gospodzie? tegobym nie zniosła, nie mieć nawet własnego kąta! Jak to dziwnie układa się życie, panie Rudolfie, tak byłam szczęśliwa w mojej izdebce, zdawało mi się, że niepodobna, aby mnie kiedy spotkał smutek, a jednak teraz nie mogę panu wypowiedzieć, jak mnie boli nieszczęście Germaina.
— Nie trać serca, sąsiadko, wesołość twoja wróci, kiedy Germain będzie uwolniony.
— Czyliż nie wiem, że muszą go uwodnić? wszak dosyć przeczytać sędziom list, co do mnie napisał, nieprawda że to dosyć — panie Rudolfie?
— Niewątpliwie, list tak prosty i czuły nosi na sobie piętno prawdy, trzeba nawet żebyś mi pozwoliła wziąć z niego kopję, będzie potrzebny do obrony Germaina, jutro ci oddam.
— Jak pan uważa.
— Ale przychodzi mi ma myśl, że mam wolną godzinę, jeżeli chcesz, odprowadzę cię do mieszkania Germaina?
— Bardzo proszę, mój sąsiedzie. Już się ściemnia, a wieczorem nie lubię sama chodzić po ulicy. Ale iść tak daleko to pana zmęczy i może znudzi?
— Bynajmniej, weźmiemy fiakra, zawiozę cię tam i odwiozę do domu.
Kiedy schodzili, ze schodów i mijali izbę odźwiernego, ujrzeli pana Pipelet, który opuściwszy ręce, szedł naprzeciw nich przez sień, w prawicy trzymał znak oznajmiający publiczności, że jest przyjacielem Cabriona, a w lewej ręce portret przeklętego malarza.
Anastazja wkrótce ukazała się w progu i zobaczywszy męża, zawołała:
— Otóż znowu jesteś, duszko moja! Cóż ci powiedział komisarz? Alfredzie, Alfredzie! uważaj przecie, wleziesz ma pana Rudolfa! Wybacz pan, królu moich lokatorów, przez tego urwisa Cabriona mąż mój prawie całkiem zgłupiał.
Usłyszawszy głos miły sercu, Pipelet podniósł głowę; na twarzy jego malowała się ponura gorycz.
— Co ci komisarz powiedział? — zapytała znowu Anastazja.
— Anastazjo! musimy zabrać ubóstwo nasze, ile go jest, uściskać przyjaciół, upakować tłomoki i rzucić Paryż, Francję, moją piękną Francję, albowiem pewny teraz bezkarności, potwór gotów wszędzie mnie ścigać, na całej powierzchni królestwa.
— Domagałam się, alby był trzymamy w zamknięciu, aby był wygnamy, przynajmniej z mojej ulicy. Na te słowa komisarz uśmiechnął się i uprzejmie pokazał mi drzwi. Zrozumiałem ten giest i otóż jestem. Wszystko się skończyło, Anastazjo! wszystko! niema nadziei, niema sprawiedliwości we Francji. I ma zakończenie mowy Pipelet z całych sił cisnął znak i portret w kąt sieni.

Rudolf, powiedziawszy słów kilka na pociechę Alfreda, wsiadł do fiakra i pojechał z Rigolettą do mieszkania Germaina.

XIV.
TESTAMENT.

Franciszek Germain mieszkał na bulwarze Saint-Denis, pod numerem 11. Przypominamy czytelnikowi, ponieważ bezwątpienia zapomniał o tej drobnej okoliczności, że pani Mathieu, meklerka, trudniąca się sprzedażą djamentów, o której nadmieniliśmy przy historji Morelów, mieszkała w tymże samym domu.
W długim przejeździe z ulicy Temple na ulicę Saint-Honore, dokąd Rigoletta przedewszystkiem śpieszyła dla oddania na czas powierzonej roboty, Rudolf miał sposobność ocenić jeszcze lepiej przedziwne serce tej dziewczyny.
Nie było nic łatwiejszego dla Rudolfa, jak odrazu opatrzyć potrzeby teraźniejsze Rigoletty i los nadał. Książę jednak nie chciał tem ułatwieniem odjąć Rigalecie zasługi z szlachetnego poświęcania się, chciał jej doświadczyć do końca, a nie potrzebujemy mówić, że gdyby widział, że nadmiar pracy zagraża zdrowiu gryzetki, Rudolf natychmiast przyniósłby jej pomoc.
Po upływie godziny fiakr stanął na bulwarze Saint-Denis, przed numerem 11, gdzie mieszkał Germain. Dom był dosyć ubogi.
Pokój Germaina był na czwartem piętrze. Stanąwszy u drzwi Rigoletta, dając Rudolfowi klucz, rzekła do niego:
— Otwórz pan proszę, mnie ręka tak drży, że odemknąć nie mogę. Wyśmiejesz mnie, ale na myśl, że biedny Germain więcej tu nie wróci, zdaje mi się, że wchodzę do mieszkania nieboszczyka. — I otarła łzę.
Całe umeblowanie pokoju składało się z tapczanu, komody, biurka, stołu i czterech krzeseł wyplatanych słomą, na gzymsie kominka stała karafka od wody i szklanka. Pościel nienaruszona i ledwie nieco zmięta okazywała, że Germain nierozebrany chwilkę tylko musiał spocząć na łóżku w nocy, która poprzedziła jego uwięzienie.
— Biedaczek! — rzekła smutno Rigoletta. — A patrzaj pan, — zeszłej nocy nie kładł się wcale, tak był niespokojny i chustkę, którą tu zostawił, całą zmoczył łzami. — Rigoletta wzięła tę chustkę, dodając: — Germain zachował małą «chusteczkę, którą mu podarowałam, kiedyśmy byli tak szczęśliwi, ja zachowam tę, na pamiątkę jego nieszczęść, pewna jestem, że się nie pogniewa.
— Przypominasz mi, sąsiadko — rzekł Rudolf, — że Ludwika Morel oddała mi wczoraj tysiąc trzysta franków w złocie, które dostała od Germaina na zapłacenie długu ojca, a nie użyła ich, bo ja zapłaciłem, mam te pieniądze, należą one do Germaina, ponieważ zwrócił notarjuszowi co mu był wziął, oddam ci je, schowasz je razem z temi, które tu znajdziesz.
— Jak chcesz, panie Rudolfie, wszelako ja wolałabym nie trzymać u siebie tak znacznej sumy, bo tyle namnożyło się teraz złodziejów. Papiery to co innego, ale pieniądze to niebezpieczne. Lecz obaczymy co tu jest — rzekła, otwierając biurko. — A! duża koperta! pewnie jego papiery. Mój Boże! jakiż to smutny napis! — I przeczytała wzruszonym, głosem:
„Gdybym zginął śmiercią gwałtowną, albo umarł, upraszam osobę, która otworzy to biurko, ażeby te papiery oddała pannie Rigolecie, mieszkającej przy ulicy Temple, pod numerom 11.
— Czy mogę rozpieczętować tę kopertę, panie Rudolfie?
— A jakże, wszak Germain pisze, że między papierami jest i list do ciebie.
Rigoletta rozpieczętowała kopertę i znalazła w niej różne papiery, a między niemi i list następujący:
„Gdy to czytać będziesz, droga Rigoletta, już mnie nie będzie na świecie. Jeśli umrę śmiercią gwałtowną, czego się obawiam, niektóre wiadomości tu załączone, pod napisem: Notatki o mojem życiu, posłużą może do odkrycia moich zabójców.
— Ach! — zawoała Rigoletta, przerywając czytanie — teraz już się nie dziwię, że zawsze był tak smutny! Biedny Germain! jakież go trapiły myśli!
— Bądź spokojną, sąsiadko, skoro tylko wyrok go uwodni, znajdzie przyjaciół, najprzód ciebie, a potem kochaną matkę, z którą ad dzieciństwa był rozłączony.
— Matkę! ma jeszcze matkę?
— Godną bardzo i cnotliwą kobietę. Nie wspominaj mu jednak o matce, powierzam ci tę tajemnicę, żebyś była o niego nieco spokojniejszą.
— Dziękuję, panie Rudolfie, tajemnicy dochowam. — I Rigoletta czytała dalej list Germaina:
„Jeżeli zechcesz odczytać moje notatki, zobaczysz, że całe życie byłem bardzo nieszczęśliwy, z wyjątkiem czasu, który z tobą przepędzałem. Czegobym ci nigdy nie śmiał powiedzieć, znajdziesz napisane na kilku kartkach, noszących nagłówek: Moje jedyne dni szczęśliwe. Co u ciebie było przyjaźnią, u mnie było miłością. Taiłem przed tobą, że cię kocham, aż do obecnej chwili, kiedy już jestem dla ciebie tylko wspomnieniem. Los mój był tak nieszczęśliwy, że nigdy nie byłbym ci wspomniał o mojej miłości, z obawy, że ta miłość moja szczęścia tobie nie zapewni.
„Wiem, droga Rigoletto, jak ograniczasz swoje wydatki, i jak wielką byliby ci pomocą, w czasie niedostatku, najmniejszy nawet zasiłek; ubogi jestem, ale usilną oszczędnością zebrałem tysiąc pięćset franków, które umieściłem u bankiera; to jest całe moje mienie. Testamentem, który tu znajdziesz, pozwoliłem sobie zapisać ci tę sumę. Przyjmuj ją od przyjaciela, od brata, który już nie żyje“.
— O! panie Rudolfie! — rzekła Rigoletta zalewając się łzami i oddając list księciu, — serce mi się kraje. O Boże, co za serce!
— Poczciwy i godny człowiek — odparł Rudolf wzruszony. — Ale uspokój się: Germain, dzięki Bogu, nie umarł; ten testament przedwczesny dowodzi, że cię kochał szczerze; i jestem pewien, kiedyś i ty go pokochasz z całego serca.
— Lecz oboje jesteśmy tak ubodzy, że może lepiej nie myśleć o tem.
W tej chwili zastukano do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Rudolf.
— Chciałbym się widzieć z panią Mathieu — odpowiedział chrypliwy głos.
Rudolfowi zdawało się, że już słyszał ten głos, wziął więc świecę i otworzył drzwi.
I odrazu poznał jednego ze zwykłych gości szynkowni pod Białym Królikiem, tak głęboko występek napiętnował jego młodzieńczą.twarz: był to Barbillon.
Barbillon, który powoził fiakrom, kiedy Bakałarz z Puhaczką jechali do Bauqueval dla porwania Gualezy; Barbillon, zabójca męża mleczarki, która podburzyła cały folwark Annouville przeciw Gualezie.
— Czego chcesz? — spytał Rudolf.
— Mam list do pani Mathieu, ale muszę jej samej doręczyć.
— Tu nie mieszka, spytaj naprzeciwko — rzekł Rudolf.
Zaledwie Barbillon zapukał do drzwi przeciwnych, kiedy pani Mathieu, tłusta, pięćdziesięcioletnia kobietą, otworzyła je ze świecą w ręku.
— Pani Mathieu? — zapytał Barbillon.
— To ja, czego chcesz?
— Mam list do imości i proszę o odpowiedź. — I chciał wejść do pokoju, lecz pani Mathieu nie puściła go, odpieczętowała list na progu, przeczytała go przy świecy i odpowiedziała widocznie rada:
— Powiedz, że, dobrze, mój chłopcze, przyniosę co chcą, o tej samej godzinie jak tamtym razem, kłaniaj się pani.
Barbillon zbiegł szybko ze schodów, Rudolf wszedł do pokoju Germaina.
Na ulicy czekał na Barbillona człowiek o fizjognomji dzikiej i nikczemnej.
— Chodź ma wódkę, Mikołaju — szepnął Barbillon towarzyszowi, — stara dała się złowić, przyjdzie do Puhaczki, twoja matka pomoże nam odebrać jej kamienie a trupa wywieziemy w twojej łódce.
W chwilę patem Rudolf i Rigoletta wyszli z mieszkania Germaina i fiakrem wrócili ma Ulicę Temple. Skoro stanęli i drzwiczki otworzono, Rudolf przy świetle latarni spostrzegł stojącego u drzwi domu wiernego Murfa.
Obecność Murfa zapowiadała zawsze jakie ważne lub niespodziewane zdarzanie, bo on jeden tylko wiedział, gdzie znaleźć można Rudolfa.
— Co się stało? — zapytał żywo Rudolf, kiedy jeszcze Rigoletta wyjmowała z fiakra rozmaite rzeczy.
— Wielkie nieszczęście.
— Mów, mów prędzej! — Markiz d’Harville...
— Kończ, kończ...
— Zabił się!
— D’Harville! ach! — to okropne! — krzyknął Rudolf rozdzierającym głosem.
— To okropne — powtórzył po chwili milczenia. Potem, przypomniawszy sobie Rigolettę, dodał: — Przepraszam cię, moje dziecię, że cię nie odprowadzę na górę. Jutro przyślę ci mój adres i kartę na wejście do więzienia Germaina.
— Bardzo mnie smuci pańskie nieszczęście. Dziękuję, żeś mnie pan doprowadził. Do widzenia niezadługo.

— Bądź spokojna, przyjdę.
Rigoletta weszła do domu, a książę z Murfem wsiedli do fiakra i pojechali na ulicę Plumet. Rudolf przyjechawszy do domu natychmiast napisał do Klememcji następujący list:
„Pani!

„W tej chwili dowiedziałem się o nieszczęsnym wypadku, który mnie pozbawił najlepszego przyjaciela. Nie będę się rozwodził nad moim smutkiem. Muszę jednak mówić pani o przedmiocie, nie będącym w związku z tak okropnem zdarzeniem. Dowiedziałem się, że macocha pani wyjeżdża dziś wieczór z Paryża do Normandji z Polidorim. Nie ma wątpliwości, że niebezpieczeństwo grozi ojcu pani. Pozwól dać sobie radę, którą uważam za zbawienną. Po okropnym dzisiejszym wypadku nikt się nie będzie dziwił, że pani na pewien czas opuścisz Paryż. Wyjeżdżaj więc natychmiast do majętności Aubiers, żeby przynajmniej jednocześnie z macochą tam stanąć. Bądź pani spokojna, zawsze nad nią czuwać będę i niecne zamiary macochy pani nigdy nie dojdą do skutku. Piszę naprędce. Serce mi się kraje, gdy wspomnę wczorajszy wieczór, kiedym go zostawił spokojnego i szczęśliwego. Przyjmij pani zapewnienie szczerego i głębokiego szacunku.

Rudolf“.

Pani d’Harville, stosownie do rady księcia, we dwie godziny potem była już w drodze do Nonmandji.
W tymże czasie wyjechał z domu Rudolfa powóz pocztowy i udał się tą samą drogą.
Na nieszczęście Klemencja przerażona tak nagłemi wypadkami, zapomniała powiedzieć Rudolfowi, że znalazła Gualezę w więzieniu św. Łazarza.

Burza zbierała się nad Jakóbem Ferrand. Następnego dnia Puhaczka znowu przyszła z ponowieniem gróźb, powiedziała, że dziewczyna jest u św. Łazarza pod nazwiskiem Gualezy i że jeżeli notarjusz nie da za trzy dni dziesięciu tysięcy franków, będą Gualezie dostarczone papiery, z których się dowie, że w dzieciństwie była powierzona notarjuszowi Ferrand. Notarjusz zaprzeczył wszystkiemu swoim zwyczajem i wypędził Puhaczkę, chociaż przekonany był o rzetelności i przestraszony ważnością jej gróźb. Mając liczne stosunki, tegoż jeszcze dnia dowiedział się, że Gualeza istotnie siedzi w więzieniu św. Łazarza, lecz że za wzorowe postępowanie lada chwila mogą ją uwolnić. Wtedy ułożył piekielny projekt, lecz do wykonania go trzeba mu było koniecznie użyć pomocy szarlatana, dlatego to pani Seraphin tak bardzo pragnęła widzieć się z Bradamantim. Kiedy Ferrand dowiedział się wieczorem o wyjeździe szarlatana, naglony wiszącem niebezpieczeństwem i bojaźnią, przypomniał sobie rodzinę Marcjalów, korsarzów rzecznych, mieszkających przy moście pod Asnieres, których mu polecał Bradamanti dla pozbycia się Ludwiki.

XV.
WYSPA GRABIEŻNIKA.

Stary Marcjal, podobnie jak i ojciec jego, zginął na rusztowaniu. Zostawił wdowę, czterech synów i dwie córki. Drugi z tych synów już był skazany ma dożywotnie galery, z całej licznej rodziny zostały więc tylko na wyspie Grabieżnika osoby następujące: wdowa po starymi Marcjalu; trzej synowie: najstarszy, kochanek Wilczycy, miał dwadzieścia pięć lat, drugi dwadzieścia, najmłodszy dwanaście; dwie córki: jedna osiemnasto-, druga dziewięcioletnia.
Pierwszy z rodu Marcjalów, który osiadł na tej małej wyspie, był grabieżnikiem. „Grabieżnikami“ nazywają mieszkańców nadrzecznych, zajmujących się ciekawem rzemiosłem. Wchodzą do wody, jak można najdalej i wydobywają umyślnemi do tego narzędziami piasek z pod mułu, zsypują go do dużych naczyń, przemywają i wydobywają z niego znaczną ilość okruchów kruszcowych, żelaza, miedzi, cyny, mosiądzu; resztki i obłamki rozmaitych sprzętów i narzędzi. Często „grabieżnicy“ znajdują w piasku kawałki srebra lub złota, które razem ze śniegiem, sprzątnięto z ulic i wrzucano do rzeki.
Wdowa po Marcjalu, który poniósł karę na rusztowaniu, trudniła się tymże przemysłem, co niegdyś jej mąż; włóczęgi, koczujący szarlatani, zbiegli galernicy, zbrodniarze różnego kalibru znajdowali u niej przytułek.
Starszy jej syn, Marcjal, najmniej występny z całej rodziny, łowił ryby wbrew przepisom policji rzecznej, a niekiedy, za umiarkowaną zapłatę, brał na siebie obronę słabszych przeciw silniejszym.
Brat jego, Mikołaj, przyszły wspólnik Barbillona w zamierzonem zabójstwie meklerki djamentów, napozór był grabieżnikiem, w istocie zaś rozbijał na Sekwanie, i po jej wybrzeżach.
Nakoniec brat najmłodszy, Franciszek, kierował łódką kiedy się kto chciał przewieźć.
Starsza córka, przezwana Tykwą, pomagała matce w kuchni: w przyjmowaniu gości: druga, Amandyna, dziewięcioletnia, stosownie do sił swoich, miewała zatrudnienie w gospodarstwie.
W domu Marcjaiów tego wieczoru wszędzie ciemno, przez dwa tylko okna bije jaskrawe światło, i odbłyski jego migają się na falach przystani, gdzie są uwiązane łódki. Łańcuchy łódek wydają szczęk jękliwy, który miesza się ze świstem wiatru i szumem rzeki.
Wdowa siedzi u komina z córkami i najmłodszym synami; wysoka, chuda, zdaje się mieć 45 lat; ubrana czarno; na głowie ma czarną chustkę. Twarz zimna, ponura, złowroga, nieruchoma jest jak kamienna maska. Siwe brwi zwisły nad niebieskiemi blademi oczyma.
Wdowa z córkami zajmują się szyciem. Starsza córka, sucha i wysokiego wzrostu, jest bardzo podobna do matki, ma twarz równie spokojną, ponurą, złą, równie blade spojrzenie, tylko cerę jeszcze żółtszą, a stąd przezwana Tykwą. Kiedy oko Amandyny spotyka się ze spojrzeniem Franciszka, wtedy dziewczynka pokazuje mu drzwi, Franciszek odpowiada westchnieniem i pokazuje dziesięć kresek na sieci, co znaczy w tajemniczej mowie dzieci, że brat ich dopiero o dziesiątej powróci. Patrząc na te dwie kobiety milczące i złe i na dzieci niespokojne, trwożliwe, nieme, łatwo odgadnąć, że tu jest dwóch katów i dwie ofiary.
Tykwa, dostrzegłszy, że Amandyna przestała na chwilę pracować, zawołała na nią opryskliwie:
— Czy prędko powypruwasz te znaki?
Dziewczynka wzięła się pilnie do roboty i po kilku minutach oddała minutach skończoną koszulę; wdowa nie mówiąc jej słowa, rzuciła drugą. Amandyna niedość szybko schwyciła ją w powietrzu i koszula upadła na ziemię.
— Głupia dziewczyno! — burknęła starsza siostra i uderzyła ją ręką twardą jak drewno. Amandyna siadła, znowu na swoje miejsce i wzięła się do dalszej roboty, spojrzawszy ma brata oczami pełnemi łez.
I znowu milczenie panowało w kuchni. Na dworze wiatr wył ciągle i kołysał znak, wywieszany przed domem. Dzieci ze strachem patrzyły, że matka ich nie mówi ani słowa. Chociaż zawsze bywa małomówna, jednakże to milczenie zupełne i pewne ściśnięcie warg okazywało im, że ją trawi gniew wewnętrzny. Ogień dopalał się na kominie.
— Franciszku, polano! — zawołała Tykwa.
Chłopczyk spojrzał na komin i odpowiedział:
— Tu już niema drew.
— Pójdź do drwalni — rzekła Tykwa.
Amandyna nieznacznie trąciła brata łokciem, żeby go skłonić, aby zrobił, co Tykwa każę. Franciszek nie ruszył się z miejsca.
Starsza siostra spojrzała na wdowę, oczekując ukarania winowajcy: matka ją zrozumiała. Długim koszlawym palcem wskazała na pręt wierzbowy, giętki i gruby, stojący przy kominie; Tykwa przechyliła się w tył, wzięła narzędzie kary i podała je matce.
Franciszek widział giest matki, podskoczył i stanął w drugim kącie kuchni, dokąd pręt nie sięgał.
— Czy chcesz, żeby matka wstała do ciebie? — zawołała Tykwa.
Wdowa z prętem w ręku coraz bardziej przycinała blada wargi i patrzyła na Franciszka, nie mówiąc słowa.
— Wszystko mi jedno — odpowiedział Franciszek blednąc. — Wolę, żeby mnie wybiła tak jak onegdaj, niż pójść do drwalni i jeszcze w nocy.
— Czemu? — przerwała Tykwa niecierpliwie.
— Bo, się tam boję — odpowiedział chłopczyk, drżąc mimowolnie.
— Boisz się, głupcze, a czego?
— Bo tam jest ktoś. — Bo jest ktoś?
— Pochowany — szepnął Franciszek i zadrżał.
Wdowa, mimo panowania nad sobą, wzdrygnęła się, córka także, powiedziałbyś, że obie te kobiety jednocześnie przeszedł prąd elektryczny.
— Słyszysz go, matko? co za głupi chłopak! — rzekła Tykwa ze znaczącem spojrzeniem — to kości baranie, sama je tam rzuciłam.
— Nie, nie baranie — odparł Franciszek z widocznym strachem — to były kości trupie, pochowane, noga sterczała z ziemi, wyraźnie ją widziałem.
— I zaraz pobiegłeś z tą nowiną do twego brata, do twego najlepszego przyjaciela, Marcjala, nieprawda? — zawołała Tykwa z dziką ironją.
Franciszek milczał.
— Ha! przeklęty szpiegu! — krzyknęła Tykwa z wściekłością — dlatego, żeś sam tchórz, gotów jesteś nas wszystkich zgubić.
— Kiedy mnie łajesz — odparł Franciszek — wszystko powiem Mancjalowi. Jeszczem mu nie powiedział, bom go jeszcze dziś nie widział, ale jak wróci wieczorem...
Chłopczyk nie śmiał skończyć.
Matka szła do niego spokojna, ale nieubłagana. Jedną ręką trzymała pręt, drugą uchwyciła syna i mimo strachu, oporu, błagań i płaczu dziecka, powlekła go za sobą po schodach na górę. Po chwili usłyszano nad sufitem kuchni głuche szamotanie się, krzyki i jęki. Wdowa wróciła na dół, spokojnie postawiła pręt na dawnem miejscu i znowu zajęła się robotą, nie mówiąc ani słowa.
W ciągu sceny, którą opisaliśmy, Amandyna przejęta szczerem współczuciem dla Franciszka, którego bardzo kochała, nie ośmieliła się ani podnieść oczu, ani otrzeć łez, które, po jednej spadały na jej kalana. Tłumione jęki ją dusiły, ze strachu chciałaby była powstrzymać nawet bicie serca.
Wkrótce Tykwa wróciła z naręczem drzew. Na spojrzenie matki odpowiedziała kiwnięciem głowy potwierdzającem, to znaczyło, że istotnie piszczel trupa sterczał z ziemi. Wdowa przycięła wargi i szyła dalej, tylko igła nieco prędzej biegała w jej ręku.
Tykwa, pokrzątawszy się przy kominku, siadła znowu obok matki i rzekła:
— Więc ci się zdaje, matko, że niema niebezpieczeństwa dla Mikołaja? może i masz słuszność. Stara kazała mu czekać nad brzegiem na człowieka, który mu powie hasło: Bradamanti. Prawdę mówiąc, nic w tem niebezpiecznego. Jeżeli Mikołaj się spóźni, to może dlatego, że co znalazł na drodze, tak jak onegdaj ściągnął tę bieliznę. Bielizna, którą ukradł onegdaj, na długo nam wystarczy, a kosztuje nas tylko tyle, że wyprujemy znaki. Nieprawda, matko? — dodała Tykwa śmiejąc się głośno, przyczem wyszczerzyła zęby tak żółte jak jej twarz.
Wdowa nie okazała nawet, że słyszy pytanie.
— Ponieważ mówimy o opatrzeniu potrzeb domowych bez wydatku — rzekła znowu Tykwa — przychodzi mi m myśl, że coś więcej w innym może domu dostaniemy. Wszak wiesz, że od kilku dni jakiś staruszek zamieszkał w domu wiejskim pana Griffon, lekarza, w tym domu stojącym o sto kroków od brzegu rzeki?
Wdowa kiwnęła głową.
— Mikołaj powiadał wczoraj, że tam możeby teraz znalazł się dobry zarobek — mówiła dalej Tykwa — a ja od dziś rana wiem z pewnością, że tam jest co do wzięcia. Trzeba będzie posłać Amandynę, żeby przepatrzyła rozkład domu, nikt na nią nie zwróci uwagi, że się bawi i wszystko nam opowie, co widziała. Czy słyszysz? — zapytała surowo Amandyny.
— Dobrze siostro, pójdę — odpowiedziało dziecię z drżeniem.
— Zawsze mówisz dobrze, a nigdy nic nie zrobisz.
— Słuchaj, matko, niedobry będzie koniec, Marcjal chce tu rządzić nami, podmawia Franciszka i Amandynę przeciw nam, przeciw tobie. Czy tak dłużej zostać może?
— Nie — odpowiedziała wdowa krótko i twardo.
— Od czasu jak jego Wilczycę wsadzili do św. Łazarza, rzuca się na nas jak szalony. Czy nasza wina, że ona siedzi w więzieniu? Gdy ją wypuszczą, niechajno tu przyjdzie, usłużę jej dobrą miarą.
Mocne szczekanie psów przerwało jej mowę.
— Aha! psy się odezwały, słyszą czółno, to Marcjal albo Mikołaj.
Przy wymienieniu nazwiska Marcjala, twarz Amandyny okazała tłumioną radość. Dziecię niespokojnie i niecierpliwie patrzyło przez kilka minut na drzwi, lecz, z wielkim jego żalem wszedł nareszcie Mikołaj, przyszły wspólnik zbrodni Barbillona. Wchodzący miał fizjognomję razem podłą i dziką, tak był mały, chudy, nędzny, że trudno pojąć jak mógł trudnić się swojem niebezpiecznem i zbrodniczem rzemiosłem. Wchodząc do kuchni rzucił ma ziemię dużą sztukę miedzi, którą z trudnością przydźwigał na ramieniu.
— Dobry wieczór i dobra zdobycz matko! — zawołał głosem chrapliwym — jeszcze trzy takie blachy mam w łódce, zawiniątko i skrzynię pełną nie wiem czego, może mnie oszukali, obaczymy!
Ponura twarz wdowy rozjaśniła się nieco po przybyciu Mikołaja, lubiła go więcej, niż Tykwę.
— Gdzie dzisiaj zawinąłeś? — zapytała wdowa.
— Wracając na rzekę, po widzeniu się z panem, co mi kazał przyjść, dostrzegłem wielką łódkę u mostu Inwalidów, nie było na niej nikogo, przewoźnicy zeszli na brzeg, ja na nią, biorę co w ręce wpadło: bieliznę, skrzynię i cztery blachy miedzi. Chodźmy teraz Amandyna przyniesie bieliznę.
Wdowa, zostawszy sama, zajęła się przygotowaniem do wieczerzy, zastawiła na stole szklanki, butelki talerze, srebrne łyżki, widelce i noże.
Dzieci wróciły, stękając pod ciężarem. Franciszek dźwigał na ramieniu dwie sztuki miedzi, Amandyny nie było widać pad górą kradzionej bielizny, Mikołaj i Tykwa nieśli dużą skrzynię, ma której leżała czwarta sztuka miedzi.
— Rozbijmy skrzynię! — krzyczała Tykwa z dziką niecierpliwością.
Mikołaj wyjął z za pasa toporek i wsunął pod wieko, usiłując je odedrzeć.
Czerwony płomień ogniska oświecał tę scenę grabieży, na dworze wiatr mroźny huczał.
— Ach! — krzyknęła cała rodzina jednym głosem radości i zdziwienia.
Wszyscy, od matki do najmniejszej córki rzucili się z zawziętym pośpiechem do rozbitej skrzyni, było w niej dużo rozmaitych materyj, zapewne jaki kupiec paryski wysyłał ją do magazynu mód w okolicach Paryża.
— Mikołaju, nie oszukałeś się — zawołała Tykwa, rozrzucając sztukę wełnianego muślinu.
— Nie — odpowiedział bandyta, wyjmując paczkę chustek jedwabnych — niedarmom pracował.
— Atłas! sprzeda się, jak świeża bułka! — rzekła wdowa, sięgając zkolei do skrzyni.
— Przyjaciółka Czerwonego Janka, co mieszka na ulicy Tempe, kupi materję — dodał Mikołaj — a miedź weźmie stary Nicou.
— Amandyno — szepnął półgłosem Franciszek siostrze — jakby mnie było ładnie w tej chustce, którą Mikołaj ma w ręku.
— Albo mnie, gdybym taką zawiązała na głowie — odpowiedziała dziewczynka z podziwieniem.
Mikołaj dnia tego był bardziej szczodry niż zwykle, oddarł zębami dwie chustki od sztuki filarów i rzucił je dzieciom, które patrzyły na nie zazdrosnem okiem.
— Macie, to dla was, hultaje. Teraz idźcie spać, mam do pomówienia z matką, zaniosę wam wieczerzę na górę.
Dzieci uradowane klaskały w ręce, a Tykwa rzekła do nich:
— I cóż, głupcy, czy jeszcze będziecie słuchać Marcjala? Czy on wam kiedy podarował tak piękne chustki?
Franciszek i Amandyna spojrzeli jedno na drugie i spuścili głowy w milczeniu.
— Słuchajcie, — dodał zatrzymując ich jeszcze Mikołaj — obedrę was ze skóry, jeżeli Marcjalowi powiecie choć słowo o skrzyni, bieliźnie i miedzi, i jeszcze odbiorę wam chustki.
Gdy dzieci wyszły, Mikołaj z siostrą schowali wszystko do ciemnej komórki, poczem rozbójnik zawołał:
— Teraz, matko, dawaj pić! a co dobrego wina z pieczęcią! miałem dziś dobry zarobek. Dawaj jeść, Tykwo, dla Marcjala zastaną kości, więcej nie wart.
Bandyta wyjął z kieszeni nóż długi i szeroki, składamy, z rogową rękojeścią i spoglądając z dziką radością na tę zabójczą broń, zawołał:
— Ostry jak brzytwa, to mi przyjaciel! Podaj chleb, matko.
— Cóż ten jegomość, coś się z nim widział?
— Zaraz powiem, — rzekł Mikołaj nie przestając jeść i pić. — Przybiłem do brzegu, przywiązałem łódkę, ciemno tak, że o cztery kroki człowieka nie widać, chodzę z kwadrans, aż słyszę idzie ktoś za mną i odkaszlnął parę razy, ja staję, on także, twarzy nie widziałem, miał kołnierz od płaszcza wysoko podjęty i kapelusz nasunięty na oczy.
(Przypominamy czytelnikowi, że tą tajemniczą osobą był notarjusz Ferrand.
— Bradamanti, — rzekł do mnie, wymawiając umówione hasło. — Grabieżnik, powiedziałem stosownie do umowy. — Nazywasz się Marcjal? zapytał mnie. — Tak jest. — Dziś rano przysyłałem kobietę po was na wyspę, co wam powiedziała? — Że pan masz ze mną do pomówienia w imieniu pana Bradamanti. — Chcesz pieniędzy? — Jak najwięcej. — Masz łódkę? — Mamy ich cztery, jesteśmy przewoźnicy i grabieżnicy po ojcu i dziadzie. Więc powiem ci, co trzeba zrobić, jeśli się nie boisz. — A czego miałbym się bać? zapytałem. — Widzieć jak kto przypadkiem tonie, tylko trzebaby dopomóc do tego przypadku, rozumiesz? — Aha! więc ktoś ma napić się wody więcej, niżby chciał? dobrze i tak, ale będzie drogo kosztować. — Wiele chcesz od dwóch osób? — Od dwóch? więc będą dwie? — Tak jest. — Pięćset franków od sztuki, to nie drogo. — Dostaniesz tysiąc franków. — Zapłata zgóry? — dwieście franków zaraz, resztę potem. — Więc się pan nie spuszczasz na mnie? — Nie, możesz schować moje dwieście franków i nic nie zrobić. — A pan, kiedy zrobię swoje i przyjdę po resztę, możesz mi powiedzieć: dziękuję ci, bywaj zdrów. — Chcesz, czy nie chcesz? zawołał, mów prędzej, dwieście franków zaraz, a pojutrze wieczorem, o dziewiątej, na tem samem miejscu osiemset. — Skądże pan będziesz wiedział, że im dałem pić? — Będę wiedział, to moja rzecz, zgoda? — Zgoda. — Masz dwieście franków, teraz słuchaj: wszak poznasz kobietę, co dziś rano u was była? Cobym nie miał poznać. — Jutro albo najpóźniej pojutrze przyjdzie wieczorem o czwartej nad brzeg naprzeciw waszej wyspy z młodą dziewczyną, blondynką, stara da ci znak, powiewając chustką. — Dobrze, panie. — Jak długo trzeba płynąć od brzegu do waszej wyspy? — Dwadzieścia minut, panie. — Czy macie łódki z płaskiem dnem? — Dna płaskie jak dłoń. — urządzisz więc zręcznie w dnie klapę na zawiasach, dużą, żeby za jej otworzeniem łódka się zatopiła. — Dobrze panie, oj, pan widzę znasz się na rzeczy, mam właśnie starą łódź, nawpół zgniłą, chciałem ją porąbać na drwa, zda się do tej ostatniej podróży. — Odpłyniesz więc do tej wyspy na tej łódce z klapą, w drugiej łódce popłynie za tobą kto z waszej rodzimy; przybijesz do lądu, zabierzesz starą kobietę i młodą blondynę do przedziurawionej łodzi, wracając zaś na wyspę, ale w odległości przyzwoitej od brzegu, udaj że się schylasz, aby coś poprawić, otwórz klapę i skocz zręcznie do drugiej łódki, gdy tymczasem stara z młodą... — Skąpią się w Sekwanie! zawołałem, już rozumiem. — Prawda, więc przypadek zdarzy się przed zachodem słońca. — Dobrze, panie ale czy stara niczego się nie domyśli? — Nie, przybywając powie ci cicho: trzeba utopić dziewczynę, nim łódkę zanurzysz, daj mi znak, żebym była gotowa ratować się razem z tobą. Odpowiedz jej w taki sposób, żeby nie miała podejrzenia, szczególniej o tem pamiętaj. No, życzę ci powodzenia, mój chłopcze, jeżeli będę z ciebie kontent, może dam ci więcej roboty. — Do usług, panie. — I rozeszliśmy się — dodał bandytą kończąc opowiadanie — a z powrotem, płynąc około galioty, pochwyciłem rzeczy, które tutaj przywiozłem.
Widzimy, że notarjusz, podwójnem zabójstwem chciał pozbyć się jednocześnie Marji i pani Seraphin.
Wdowa i córka wysłuchały uważnie powieści Mikołaja, który jednak często sobie przerywał, żeby się napić, a za każdym razem pił dużo. Mówił więc dalej z podnieceniem:
— To jeszcze nie wszystko; ułożyłem drugi interes z Puhaczką i Barbillonem. Śliczny interes! doskonale wymyślany! jeśli się uda, będzie za co pohulać. Idzie o to, żeby obrać meklerkę djamentów, która czasem miewa w swojem mieszkaniu za pięćdziesiąt tysięcy franków brylantów! Czerwony Janek do tego należy. Wczoraj już nastroił meklerkę przez list, który jej zaniosłem razem z Barbillonem. To mi plan! Oj, czerwony Janek głowacz! to wielki głowacz.
— Nie dowierzam mu — rzekła wdowa.
— Przebiegły to filut! ale żeby miał sprzedać kogo, nigdy!
Wdowa potrząsła głową, jakgdyby napół tylko ufała poczciwości Czerwonego Janka. Po chwili zastanowienia, rzekła: — Wolę interes z tym panem, co się ma zrobić jutro albo pojutrze, sprzątnąć starą i młodą. Tylko Marcjal nam będzie na zawadzie, jak zawsze.
— Czy nas czarci nigdy od niego nie uwolnią! — krzyknął Mikołaj nawpół pijany i z wściekłością utkwił swój długi nóż w stole.
— Jest sposób, co nie chybia nigdy — odparła wdowa.
Wtem drzwi się otwarły. Wszedł Marcjal.
Na dworze dął wiatr tak silny, że wdowa z dziećmi nie słyszeli szczekania psów, oznajmiającego, że najstarszy syn wdowy wrócił do domu.
Nieświadomy złych zamiarów rodzeństwa, Marcjal wszedł zwolna do kuchni.
Kilka słów Wilczycy, w jej rozmowie z Gualezą, już dały poznać dziwny sposób życia tego człowieka. Miał wrodzone dobre skłonności, niezdolny był do czynu zupełnie podłego lub do zbrodni, a jednak prowadził życie bezprawne. Łowił ryby tajemnie, a dozorcy rzeczni, znając jego siłę i śmiałość, patrzeli przez szpary na jego rzemiosło. Nie znęcał się nigdy nad słabszymi; przeciwnie bronił ich zawsze przed napaściami wszystkich tych, którzy ufni w swą siłę, pięścią popierali niesłusznie żądania.
— Gdzie dzieci? — zapytał, siadając do stołu.
— A tobie co do tego? — rzekła Tykwa.
— Poszły spać — rzekła wdowa.
— Czy nie jadły wieczerzy, matko?
— Co ci do tego? — krzyknął Mikołaj z zawziętością.
Marcjal nieczuły równie ma zaczepki brata jak siostry, rzekł znowu do matki:
— Przykro mi, że dzieci już poszły spać.
— Tem gorzej — odpowiedziała wdowa.
— Tak jest, tem gorzej, bo lubię mieć je obok siebie przy wieczerzy.
— A my, ponieważ nas nudzą, wyprawiliśmy je na górę.
Tymczasem pies zbliżył się do Mikołaja, a bandyta, rozjątrzony wzgardliwą obojętnością brata, spodziewając się wyprowadzić go z cierpliwości dręczeniem psa, silnie kopnął nogą biedne zwierzę, które skowycząc żałośnie uciekło do drzwi.
Marcjalowi krew uderzyła do głowy; ścisnął mocno w ręku nóż i pięścią uderzył w stół, ale hamując się jeszcze, przywołał psa do nogi.
Mikołaj spojrzał na wdowę; ona nieznacznie dała mu poznać, żeby dalej drażnił Marcjala, w nadziei, że kłótnia doprowadzi do bitwy, a następnie do zupełnego rozstania się. Mikołaj więc wziął pręt, którym wdowa niedawno wybiła Franciszka i, uderzając psa, krzyknął:
— Precz stąd, Mireud! precz!
Nierzadko przedtem Mikołaj okazał był swą niechęć ku bratu, ale nigdy jeszcze nie śmiał zaczepiać go tak zuchwałe i nieustannie.
Marcjal, rozumiejąc, że go chcą rozdrażnić w jakimś tajemnym zamiarze, podwoił cierpliwość: wstał, otworzył drzwi wypuścił psa i znowu siadł do wieczerzy.
Ta niezachwiana zimna krew jątrzyła gniew pijanego Mikołaja, który wszakże, znając niepospolitą siłę Marcjala, nie śmiał uderzyć na niego otwarcie, ale, aby go bardziej rozdrażnić, zawołał:
— Dobrześ zrobił, żeś nie ujął się za psem, nie zmieniaj tak dobrego zwyczaju, bo przysięgam ci, wypędzimy i twoją kochankę, gdy przyjdzie, jak wypędziliśmy psa.
— O tak, jeśliby Wilczyca na swoje nieszczęście przyszła tu po wyjściu z więzienia, — dodała Tykwa.
— A ja wykąpię ją w błocie, przy baraku, na końcu wyspy — odezwał się znowu Mikołaj — i wypędzę.
Groźby przeciw Wilczycy, którą kochał z dziką namiętnością, zwyciężyły nareszcie postanowienie Marcjala; zmarszczył brwi, twarz krwią mu nabiegła; żyły czoła nabrzmiały; jednakże o tyle jeszcze panował nad sobą, że powiedział bratu, głosem nieco zmienionym od tłumionego gniewu:
— Strzeż się! Szukasz kłótni: pięścią cię wytłukę...
— Ty!... mnie?...
— Tak, lepiej niż ostatnim razem.
— Ty, — krzyknął bandyta, z wściekłością chwytając nóż swój — ty mnie wybijesz?
— Mikołaju, bez noża! — zawołała wdowia, wstając nagle, żeby mu wstrzymać rękę, ale on, pijany winem i zajadłością, zerwał się, odepchnął matkę i rzucił się na brata, Marcjal cofnął się żywo, porwał za kij i nim się zasłonił.
— Mikołaju, precz z nożem! — powtórzyła wdowa.
— Daj mu pokój, niech robi co chce! — odrzekła Tykwa.
Mikołaj wywijał swoim strasznym nożem i upatrywał chwili, żeby dosięgnąć brata.
— Ubiję was — krzyknął — ubiję was oboje: i ciebie i twoją Wilczycę, a od ciebie zacznę. Do mnie, matko! do mnie, Tykwo! zabijmy go! niech ginie! — I sądząc, że w tym momencie zdoła uderzyć brata, skoczył ku niemu z podniesionym nożem.
Marcjal, mistrz doświadczony w sztuce bicia się na kije, uchylił się i podniósł kij, który, zakreśliwszy z szybkością błyskawicy ósemkę w powietrzu spadł z taką siłą na prawą rękę Mikołaja, że bandyta upuścił nóż.
Korzystając z niemocy brata, wziął go za kołnierz, wepchnął do komórki i zamknął na klucz. Wracając do kobiet, schwycił Tykwę za plecy i mimo jej krzyku i oporu, zamknął ją także na klucz w pokoju przyległym do kuchni. Wtedy, obracając się do wdowy, która jeszcze nie ochłonęła ze zdziwienia, w jakie ją wprawiło to znalezienie się tak zręczne i nieprzewidzianie, powiedział ozięble:
— Teraz matko, rozprawmy się.
— Dobrze! rozprawmy się! — zawołała wdowa. — Chcę ci dużo powiedzieć!
— I ja także, matko, powiem ci, co mam na sercu.
— Gdybyś żył sto lat, popamiętasz dzisiejszą noc.
— Nie zapomnę o niej! brat i siostra chcieli mnie zamordować, a ty matko, nic nie uczyniłaś, żeby ich wstrzymać. Ale mów, co masz do mnie?
— Od śmierci ojca twoje postępki są podłe!
— Daję ci ryby, które łowię i pieniądze, które, zarabiam! Niewiele to, ale dosyć, nic cię nie kosztuje. Chciałem być ślusarzem, żeby więcej zarabiać, ale kto od młodości włóczył się na rzecze i po lasach, nie może przywiązać się do jednego miejsca, tego w życiu już nie dokażę. A potem — dodał Marcjal ponuro — wolałem zawsze mieszkać samotnie na wodzie albo w lesie, tam przynajmniej nikt mnie nie wypytywał. Gdzieindziej zaś, kiedy mnie pytają o ojca, czyliż nie muszę powiedzieć: gilotynowany! o brata... galernik! o siostrę... złodziejka!
— O głupi tchórzu! chcesz być poczciwym! Poczciwym? czyż zawsze nie będziesz wzgardzony, odpychany, jako syn zabójcy i brat galernika? Zamiast czuć nienawiść, chęć zemsty, wściekłość, czujesz tylko strach, zamiast kąsać, uciekasz, kiedy ci gilotynowali ojca, porzuciłeś nas, podły! A wiedziałeś, że nie mogliśmy iść z wyspy do miasteczka, żeby na nas nie ciskali kamieniami jak na psów! O zapłacą nam za to! zapłacą.
Marcjal zdziwiony spojrzał na matkę i po krótkim namyśle rzekł do niej:
— Szukaliście zwady ze mną przy wieczerzy, żeby mnie stąd wyrugować?
— Tak jest, żeby ci pokazać, co cię czeka, gdybyś chciał zostać mimo naszej woli, piekło! słyszysz: piekło! codzień kłótnie, bitwy, a nie będziemy sami jak dziś wieczór, przyjaciele nam pomogą, tygodnia nie wytrzymasz.
— Powiadam, że zostanę, póki nie znajdę gdzieindziej pracy, aby zarobić na utrzymanie moje i dzieci. Gdyby, szło tylko o mnie, wróciłbym zaraz do lasu, ale żeby dzieci utrzymać, potrzebuję czasu ma wyszukanie sposobu do życia, póki go nie znajdę, zostaję.
Wdowa wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
— Więc nie pójdziesz? Mówiłam ci niedawno, że gdybyś żył sto lat, nie zapomnisz dzisiejszej nocy, wytłumaczę ci teraz, ale wprzódy powiedz, czy w żadnym razie stąd nie pójdziesz?
— Nie, nie, powtarzam, że nie!
— Słuchaj zatem. Czy wiesz, jakie jest rzemiosło twojego brata?
— Domyślam się, ale nie chcę wiedzieć.
— Trzeba żebyś wiedział: on kradnie.
— Tem gorzej dla niego.
— I dla ciebie.
— Czemuż dla mnie?
— Kradnie nocą, kradnie gwałtownie, za to posyłają na galery, my przechowujemy jego kradzieże, jeśli go złowią, ta sama kara nas czeka i ciebie także z nami, zabiorą nas wszystkich, dzieci rzucą na bruk, a tam nauczą się rzemiosła twego ojca i dziada tak dobrze jak tu.
— Wprzód mnie straszyłaś jednym sposobem, teraz znowu innym, nie boję się, dowiodę, że nigdy nie kradłem, zostaję.
— A! zostajesz? słuchaj więc dalej, przypominasz sobie, co tu zaszło w nocy przed Bożem Narodzeniem zeszłego roku? Nie przypominasz sobie, że Czerwony Janek przyprowadził tu dobrze ubranego człowieka, który musiał ukrywać się. Tej nocy ten człowiek, który miał dużo pieniędzy z sobą, został zamordowany w naszym domu, zakopaliśmy go w drwalni.
— Nieprawda! — krzyknął Marcjal blady z przerażenia, nie mogąc uwierzyć w tę nową zbrodnię swego rodzeństwa. — Straszysz mnie, jeszcze raz mówię, nieprawda! nie wierzę!
— Spytaj się twojego Franciszka, co widział w drwalni.
— Franciszek! i cóż widział?
— Kość trupa wylazła z ziemi. Weź latarkę, pójdź sam i przekonaj się.
— Boże! Boże! — jęknął Marcjal i zakrył twarz rękoma.
— A teraz czy pójdziesz? — zapytała wdowa ze śmiechem pogardy.
Marcjal, jak piorunem rażony, nie umiał odpowiedzieć, matka mówiła prawdę, tułacze życie, mieszkanie przy rodzinie zbrodniarzy, musiały ściągnąć na niego wielkie podejrzenie, a podejrzenie to mogło się zamienić w pewność, jeżeli matka, brat, siostra obwinią go o wspólnictwo. Wdowa z rozkoszą napawała się widokiem rozpaczy syna.
— Możesz sobie poradzić, — rzekła — wydaj nas.
— Powinienbym, ale tego nie zrobię, wiesz dobrze.
— Dlatego właśnie powiedziałam ci wszystko. Teraz czy pójdziesz od nas?
— Matko, wszak kochasz Mikołaja i Tykwę?
— Cóż stąd?
— Gdyby dzieci poszły za ich przykładem, gdyby wasze i ich zbrodnie wykryły się...
— Cóż dalej?
— Pójdą na rusztowanie jak ojciec nasz...
— Cóż dalej? dalej!
— Matko, — zawołał Marcjal ze łzami prawie, — oddaj dzieci do terminu, niech się nauczą rzemiosła.
— Ile razy mam ci powtarzać, że i tu są w terminie, tu uczą się rzemiosła.
Wdowa powiedziała ostatnie słowa głosem tak nieubłaganym, że Marcjal stracił wszelką nadzieję.
— Kiedy tak — zawołał żywo i stanowczo — słuchajże ty mnie teraz, matko. Zostaję! wprawdzie nie w tym domu, boby mnie tu zamordował Mikołaj, alboby otruła Tykwa, będę mieszkał z dziećmi w baraku na końcu wyspy, drzwi są mocne, jeszcze je naprawię. Ale niech mnie piorun zabije na tem miejscu, jeśli opuszczę wyspę, albo jeśli dzieci choć o jeden dzień dłużej zostaną w tym domu. Nikt mnie z wyspy nie usunie!
Wdowa znała odwagę Marcjala i przywiązanie dzieci do niego, a jednak chciała go się pozbyć koniecznie i bez zwłoki, bo jego obecność mogła przeszkodzić czarnym zamiarom Mikołaja przeciw Gualezie i meklerce.
— Widzę twój plan, sam nie chcesz nas wydać, chcesz żeby nas dzieci wydały. Wiedzą teraz, że tu jest człowiek zagrzebany, wiedzą, że Mikołaj kradnie, oddać je na naukę, wygadają się, pójdziemy do więzienia i zginiemy wszyscy. Nie żądam od ciebie, żebyś mnie kochał, ale przynajmniej nie przyśpieszaj naszej zguby.
Łagodniejsza mowa wdowy kazała Marcjalowi mniemać, że groźby jego zrobiły wrażenie na matce, i tym sposobem wpadł w okropną zasadzkę.
— Znam dzieci — rzekł — jestem pewny, że gdy przykażę, aby nic nie mówiły, — nie powiedzą nic. Zresztą, czy tak, czy owak, zawsze będę blisko nich i ręczę za nie. A nawet wobec tego, co mówisz — pójdę z niemi daleko w świat.
— Och, jakżebym chciała widzieć cię daleko stąd! czemuż nie zostałeś w swoich lasach!
— Wszak daję ci możność pozbyć się mnie razem z dziećmi.
— I porzuciłbyś Wilczycę, którą tak kochasz? — spytała nagle wdowa.
— To moja rzecz, wiem co zrobię, już o niej pomyślałem.
— Gdybym ci pozwoliła zabrać dzieci, ty, Amandyna i Franciszek nigdy nie pozostaniecie w Paryżu?
— Za trzy dni będziemy w drodze i ani wiedzieć będziesz, że żyjemy.
— Wolę to wreszcie, niż mieć ciebie tu i zawsze was się obawiać. Cóż robić, ponieważ nie może być inaczej, zabierz je a idźcie sobie jak najprędzej, żebym was nigdy nie widziała!
— Więc zgoda?
— Zgoda. Oddaj mi klucz od komórki, wypuszczę Mikołaja.
— Niechaj się tam wyśpi, oddam klucz jutro rano.
— A Tykwa?
— Mniejsza o nią, wypuść ją kiedy odejdę na górę, nie mogę patrzeć na nią bez wstrętu.
— Idź, bodajeś z piekła nie wyjrzał!
— Tak się ze mną żegnasz, matko?
— Tak.
Syn zapalił świecę, otworzył drzwi od kuchni świsnął na psa i wziąwszy go z sobą poszedł na górne piętro.
— Idź... twój rachunek skończony! — mówiła cicho wdowa, potrząsając pięścią za odchodzącym synem.

Potem, za pomocą Tykwy, która jej przyniosła wiązkę wytrychów, otworzyła drzwi komory, gdzie Mikołaj siedział zamknięty i wypuściła go.

XVI.
FRANCISZEK I AMANDYNA.

Franciszek i Amandyna sypiali w izdebce nad kuchnią, na końcu korytarza, na który otwierały się drzwi kilku innych izb, przeznaczonych na pomieszczenie gości, częściej odwiedzających szynkownię. Po spożyciu skromnej wieczerzy, nie zgasili latarki, jak im przykazano, ale siedzieli i oczekiwali powrotu Marcjala.
Amandyna, siedząc na brzegu łóżeczka, zawiązywała na głowie kradzioną chustkę, podarunek Mikołaja.
— Cóż? czy mi ładnie? — spytała brata.
— Jak ci do twarzy w tej czerwonej chustce, Amandynko! — odezwał się Franciszek. — Kiedy pójdziemy bawić się na brzeg, zawiąż ją znowu tak samo, żeby dzieci strycharza pękały z zazdrości. Zawsze rzucają na nas kamieniami i krzyczą, że my gilotyńcy. Ja także zawiążę na szyi czerwoną chustkę i powiemy im: Jak sobie chcecie, ale nie macie tak pięknych jedwabnych chustek jak my!
— Lecz słuchaj, Franciszku, — rzekła Amandyna po chwili namysłu — gdyby wiedzieli, że nasze chustki są kradzione, krzyczeliby na nas, żeśmy złodzieje.
— Jeżeli Mikołaj kradł, to nam nic do tego.
— Czy tak myślisz, Franciszku?
— Tak, oczywiście.
— Jednak zdaje mi się, wołałabym, żeby osoba do której chustki należały, nam je podarowała. A ty, Franciszku?
— Mnie wszystko jedno, darowali nam, więc nasze.
— Ale za kradzież wsadzają do więzienia.
— A tak!
— O! jakie to musi być nieszczęście siedzieć w więzieniu.
— Co tobie się marzy! to nic złego. Pamiętasz kulawego garbusa, co mieszka w Paryżu u starego Micou i co tu raz w jesieni przyszedł z kilkoma jeszcze, za wszystkich płacił, hulał z nimi i w nocy nad wodą puszczał tak piękny fajerwerk? Wydał wtedy z osiemdziesiąt franków.
— Więc to był bogaty człowiek?
— Bogaty? zebrał pieniądze w więzieniu, i opowiada, że ma jeszcze siedemset franków. Mówił, że wszystko przehula, a potem znowu pójdzie kraść, i jeśli go złapią, to mu wszystko jedno, bo powróci do swoich dobrych kolegów w więzieniu.
— Więc zdaje się, że kraść nie jest źle, kiedy w więzieniu tak dobrze siedzieć?
— Nie wiem, tu jeden Marcjal tylko utrzymuje, że kraść nie powinniśmy, może się myli.
— O nie, Franciszku; trzeba mu wierzyć, on nas tak kocha.
— Prawda, że kocha! kiedy on w domu, nie ważą się bić, gdyby był dziś wieczorem, matka nie wybiłaby mnie tak okrutnie. Ach, jakaż to zła baba! jakże ją nienawidzę, chciałbym już urosnąć, żeby jej oddać wszystkie kije, cośmy od niej dostali, ty szczególniej, co nie jesteś tak wytrzymała jak ja.
— A Marcjal coby powiedział na to?
— O, gdyby nie on, dawnobym ich usłuchał, bo plagi już mi się sprzykrzyły. Gdybyś wiedziała, jak dziś matka była zła! a jednak prawda, że widziałem nogę trupa.
— Może tu dawniej był cmentarz?
— I to być może. Ale prędzej kogoś tu zabili w kłótni, i tam go zakopali — żeby się ludzie nie dowiedzieli.
Wtem dzieci usłyszały, że ktoś idzie przez korytarz Marcjal wracał do swego pokoju, bezpieczny, spokojny, bo myślał, że Mikołaj jest pod zamknięciem aż do jutra. Widząc u dzieci światło, wszedł do nich; oboje pobiegli do niego, a on uściskał czule rodzeństwo, mówiąc:
— Co? jeszcze nie spicie?
— Nie, bracie; czekaliśmy na ciebie, żeby ci powiedzieć dobranoc, — rzekła Amandyna.
— Czy chcielibyście pójść stąd ze mną na zawsze, gdzieś daleko, daleko?
— O! chcemy, chcemy, braciszku!
— Otóż za trzy dni najdalej wszyscy troje opuścimy już wyspę.
— Co za szczęście! — zawołała Amandyna, klaszcząc w ręce.
— A dokąd pójdziemy? — spytał Franciszek.
— Później się dowiesz, ciekawski, ale mniejsza o to: dokądkolwiek pójdziemy, nauczysz się dobrego rzemiosła, będziesz mógł uczciwie żyć. — A ty, Amadyno, chcesz się uczyć?
— Wszystko zrobię, co chcesz, — zawołała dziewczynka radośnie — bylebym stąd poszła z tobą i Franciszkiem.
— Cóż to masz na głowie, dziecię moje? — zapytał Marcjal spostrzegając strój na głowie swej siostry.
— Chustkę, Mikołaj mi ją podarował.
— I mnie także darował — rzekł Franciszek dumnie.
— Skąd je wziął? nie spodziewam się, żeby kupował dla was podarunki.
— Nie wiemy, skąd je Mikołaj ma, nieprawdaż Amandyno?
— Nie kłamcie! — zawołał Marcjal surowo.
— Jeżeli powiedzieć prawdę, — odezwała się dziewczynka cichym głosem, — chustki wzięte ze skrzyni z towarami. Mikołaj przywiózł ją dziś wieczór.
— Ukradł tę skrzynię?
— Podobno.
— Widzisz, Franciszku, łgałeś.
Chłopczyk spuścił głowę i milczał.
— Dzieci, dajcie mi wasze chustki.
Dziewczynka zdjęła chustkę z głowy i spojrzała raz jeszcze z westchnienie na ogromną kokardę, oddała bratu. Franciszek ociągając się nieco, wyjął chustkę z kieszeni i podobnież oddał ją Marcjalowi.
— Jutro oddam chustkę Mikołajowi, nie powinniście byli ich brać, kto korzysta z rzeczy kradzionej, równie źle czyni jakby sam kradł.
— Jaka szkoda pięknych chustek! — rzekł Franciszek.
— Kiedy nauczysz się rzemiosła i zaczniesz zarabiać pieniądze, kupisz takie same. No, teraz spać, dzieci, spać, już czas.
— Dobranoc! — Marcjal ucałował dzieci i wyszedł.
Wtem ktoś z korytarza zamknął na klucz drzwi izby dziecinnej.
— Zamykają nas! — krzyknął Franciszek.
— Boże, co z nami chcą zrobić?
— Może to Marcjal nas zamknął?
— Słuchaj, jak jego pies ujada! — rzekła Amandyna, nadstawiając ucha.
— Dobijają się do jego drzwi, biją młotom, chcą je wyłamać.
— Minęli nasze drzwi, schodzą po schodach.
— A Marcjala pies ciągle wyje, słuchaj, on woła nas.
— Kto? Marcjal?
— Tak, on, słuchaj.
W rzeczy samej, donośny głos Marcjala dochodził do izby dzieci.
— Nie możemy wyjść, zamknęli nas, a jemu musi być źle, kiedy nas woła, — rzekła Amandyna.
Po chwili Marcjal przestał wołać, wszystko ucichło. Franciszek, nie mogąc przezwyciężyć ciekawości otworzył okno i uniósłszy nieco żaluzji, wyjrzał.
— Tylko ostrożnie, — szepnęła Amandyna. — Co widzisz?
— Nic nie mogę dojrzeć. Ciemno...
— Co robią? — zapytała, podchodząc na palcach do brata.
— Przy świetle latarni widzę. Tykwa trzyma drabinę pod oknem Marcjala.
— Co jeszcze?
— Mikołaj wchodzi po drabinie, ma w ręku siekierę.
— A! nie śpicie! szpiegujecie nas! — krzyknęła wdowa, stojąca przy drabinie pod domem, spostrzegła bowiem światło przebijające się przez nawpół otwartą żaluzję. Biedne dzieci zapomniały zgasić latarnię w izdebce.

— Zaraz przyjdę do was! — dodała groźnym tonem.

XVII.
STARY MICOU.

Ulice Traversiere i Saint-Guillaume łączy z sobą ciemna uliczka mało znana, chociaż znajduje się w środku Paryża. Przy tej błotnistej, ciemnej uliczce, stoi dom ze znakiem nad drzwiami, na którym napisano: Pokoje umeblowane do wynajęcia w każdym czasie. Stary człowiek, nazwiskiem Micou, dzierżawił ten dom i po prawej stronie bramy miał swój sklep ciemny, ciasny, brudny. Micou handlował niby starem żelastwem, w rzeczywistości zaś trudnił się kupnem kradzionego żelaza, ołowiu, miedzi, mosiądzu i innych kruszców; żeby dać wyobrażenie o jego charakterze dość powiedzieć, że miał stosunki handlowe i przyjazne z Marcjalami.
Ktoś trzykrotnie w sposób umówiony zastukał do drzwi; Micou, poznawszy znajomego, zawołał:
— Można wejść.
Wszedł Mikołaj, syn wdowy z Wyspy Grabieżnika. Był blady, twarz jego jeszcze straszniej wyglądała niż wczoraj, a jednak udawał wesołość. Działo się to nazajutrz po kłótni jego z Marcjalem.
— To ty, łotrze, — rzekł po przyjacielsku ojciec Micou do wchodzącego Mikołaja.
— Cóż mi przynosisz? blachę z dachów?
— Nie zgaduj próżno, ojcze Micou, mam conajmniej półtorasta funtów miedzi.
— Przynieś ją tu, weźmiemy ma wagę.
— Musisz mi pomóc, Micou ojcze, ręka mnie boli.
— Cóż ci w rękę, mój chłopcze?
— Nic, stłukłem się.
I tak rozmawiając znieśli miedź do sklepu z wózka zaprzężonego w ogromnego brytana.
— Jakże się tam u was mają? twoja matka, siostra, czy zdrowe? — zapytał Micou, ważąc miedź..
— Zdrowe.
— A twój brat Marcjal, zawsze dziki?
— Nie wiem, — odpowiedział obojętnie Mikołaj, — od dwóch dni nie widzieliśmy go, może wrócił sobie do boru, jeżeli przypadkiem nie utonął w swojem starem czółnie. Wiele funtów miedzi?
— Masz dobre oko, sto czterdzieści osiem funtów.
— Dostanę za to?
— Trzydzieści franków.
— Ojcze Micou, nędzne dajesz ceny!
— Jeżeli mi dowiedziesz, że to twoja własna miedź, dam ci po piętnaście su za funt, co uczyni 140 franków.
— Zawsze jedna piosenka! Wszyscyście jednakowi! Czy godzi się tak obdzierać przyjaciół? Ale przynajmniej liczże mi tanio towar, co u ciebie wezmę.
— Ma się rozumieć. Czego ci trzeba? łańcuchów, haków? łańcuchów, haków do łódek czy też czego innego?
— Trzeba mi z pięć grubych żelaznych blach, niby do okucia okiennicy. Dwa mocne zawiasy, i zasuwkę do klapy mającej łokieć tak, żeby ją można otworzyć i zamknąć swobodnie.
— Sam sobie wybierz, mam tu całą kupę zawias. Czego ci jeszcze trzeba?
— Nic więcej, przygotuj mi to wszystko, a ja zabiorę wracając.
— Bądź spokojny, teraz ósma rano, za godzinę możesz wrócić, wszystko będzie gotowe. A teraz napijesz się czego?
— Bardzo chętnie.
Ojciec Micou wyjął ze starej szafy flaszkę wódki, wyszczerbioną szklankę, filiżankę bez uszka i nalał.
— W twoje ręce ojcze Micou.
— Zdrowie twoje i twojego rodzeństwa, mój chłopcze!
— Dziękuję. Jakże ci idzie z najmem domu?
— Jako tako. Mam kilku lokatorów, co się boją policji, ale też dobrze płacą.
— A za co?
— Cóż to, dziecko jesteś? nie rozumiesz? Jak kupuję, tak czasem i mieszkania wynajmuję, nie żądam od takich lokatorów świadectw, jak od ciebie nie żądam dowodu, że to twoja własna miedź. Trzeba sobie radzić na świecie jak można. Niekażdemu pieniądz lekko przychodzi! Mam kuzyna, co ma piękny hotel na ulicy Saint-Honore, żona jego ma magazyn szycia bielizny, blisko dwadzieścia szwaczek dla niej pracuje bądź w domu u siebie, bądź w magazynie.
— Słuchaj stary, muszą być tam i ładne?
— Widziałem kilka, gdy przynosiły robotę. Śliczniuchne! Jedna zwłaszcza, co w domu szyje, zawsze się śmieje, Rigoletta. Co za szkoda, że nie mam dwudziestu lat. Ale uczciwa.
— Ktoby tam wierzył! Dobra wódka, w twoje ręce, ojcze Micou.
— Do ciebie, chłopcze. Otóż mój kuzyn przysłał mi dwie kobiety, matkę i córkę, ubiory ich zszarzane, całą garderobę miały zawiązaną w chustce, chociaż to nie musi być nic wielkiego, kiedy nie mają świadectw i najmują mieszkanie półmiesięcznie, jednakże od czasu jak tu są, nie wychodzą z domu i żywa dusza u nich nie bywa, a gdyby nie były takie chude i blade, byłyby piękne kobiety, zwłaszcza córka! Ma najwyżej szesnaście lat, biała jak biały królik, a oczy czarne, duże. Co za oczy, powiadam ci, cudowne oczy.
— Tylko się tak nie zapalaj! Cóż te kobiety robią?
— Powiadam, że ich nie rozumiem. Muszą być uczciwe, a jednak nie mają świadectw. I odbierają listy bez adresów. Może być, iż nie chcą się wydawać ze swoim. Wzięły pokój bez komina, każę im płacić za dwa tygodnie dwadzieścia franków i to zgóry. Może teraz chore, bo już od dwóch dni nie schodziły na <dół, pewno nie na niestrawność, bo od czasu jak tu są, ani razu nie gotowały sobie strawy. A jednak nigdy nikt u nich nie był i nie mają świadectw. No, jeszcze raz wypijmy.
— Ale ostatni, muszę iść. Cóż, kulawy gruby Robert jeszcze tu mieszka?
— Na górze obok kobiet, com ci o nich mówił. Już stracił, co zebrał w więzieniu, teraz musi być goły.
— Strzeż się! jemu po odbyciu kary na galerach jeszcze nie wolno mieszkać w Paryżu.
— Wiem, ale nie mogę się go pozbyć. Teraz ma jakieś plany; niedawno byli tu u niego Kulas i Barbillon. Boję się, żeby mi ten łotr nie narobił ambarasu. Dlatego też, skoro tylko termin mu wyjdzie, powiem, żeby się wynosił, że jego pokój najęty, naprzykład dla męża pani Saint-Ildefonse, tej, co to żyje z własnych dochodów. Cicho! jej sługa idzie.
Niemłoda kobieta, w brudnym szlafroku, weszła do sklepu.
— Co pani Charles rozkaże?
— Czy niema pańskiego siostrzeńca?
— Poszedł na pocztę, ale za chwilę wróci.
— Pan Badinot kazał, żeby ten list zaniósł pod wskazany adres, tylko zaraz, bo to pilne.
Sługa wyszła. Micou przeczytał adres i powiedział do Mikołaja:
— Widzisz, jakie wuj mojej lokatorki ma piękne znajomości! Mówiłem ci, że to ludzie bogaci: pisze do pan Hrabiego de Saint-Remy, ulica Chaillot. Pilne. Do rąk własnych. Kto ma lokatorów, co są w stosunkach z hrabiami, może od innych nie wymagać paszportów.
— Ale powiedz mi, odkąd tu jesteś, przypatruję ci się, nie wiem, coś ci musi być.
— Co mi jest? głodny jestem.
— Głodny, głodny, być może, ale zdajesz się udawać wesołego, a coś wewnątrz dolega, jakby sumienie, a kiedy już ciebie gryzie, musi być coś porządnego.
— Oszalałeś, stary — rzekł Mikołaj, drżąc mimowolnie.
Micou ukrył kupioną miedź za stołem i zaczął wybierać żelastwo potrzebne dla Mikołaja, kiedy weszła nowa osoba.
Był to pięćdziesięcioletni człowiek, o fizjognomji przebiegłej, miał gęste faworyty i złote okulary; ubrany był wykwintnie, z szerokich rękawów aksamitem wyłożonego surduta wychodziły ręce w żółtych rękawiczkach, buty świeciły świeżym lakierem. Był to pan Badinot, wuj pani Sainte Ildefonse, lokator, z którego tak pysznił się pan Micou.
Pan Badinot, dawniej adwokat, pozbawiony urzędu, zajmował się dwuznacznemi interesami, był szpiegiem barona Graun i dostarczał mu wielu wiadomości o osobach wchodzących do tej powieści.
— Pani Charles oddała panu list, — rzekł Badinot.
— Tak, panie, mój siostrzeniec za chwilę wróci i zaraz go odniesie.
— Daj mi pan ten list, wolę sam iść do hrabiego de Saint Remy, — rzekł Badinot, wymawiając z naciskiem to arystokratyczne imię.
— Proszę. Czy pan nie ma nic innego do rozkazania?
— Nie, ale gniewam się na pana.
— Na mnie?
— I bardzo nawet. Pani Saint-Ildefonse płaci drogo za pierwsze piętro i dla takiej jak ona osoby, należy mieć pewne względy; najęła tu mieszkanie, żeby nie słyszeć turkotu pojazdów, myślała, że tu będzie jak na wsi. Pani Saint-Ildefonse skarży się na grubego kulawego pijaka. Jeżeli dalej tu będzie mieszkał, wystraszy wszystkich uczciwych ludzi; wreszcie to do pana należy, bo za pierwszą awanturą moja siostrzenica się wyprowadzi...
— Bądź pan spokojny.
— Wszystko to mówiłem w twoim własnym interesie, rób co chcesz, ja dotrzymam słowa.
Pan Badinot wyszedł.
Czyliż trzeba nadmieniać, że ta kobieta z córką, co tak samotnie żyły, były to ofiary chciwości notarjusza?

Wejdźmy teraz do biednego pokoju.

XVIII.
OFIARY OSZUSTWA.

Pokoik, w którym mieszkają, znajduje się na czwartem piętrze; jedno okno go oświeca; po kątach pełno pajęczyn; w wielu miejscach podłoga oderwana nie przykrywa belek. Stół prosty, stołek, kuferek bez zamka, łóżko z siennikiem i grubem prześcieradłem, oto cale umeblowanie tego „meblowanego“ pokoju.
Baronowa Fermont siedzi ma stołku; córka jej, Klara, spoczywa na łóżku.
Mając tylko jedno nędzne posłanie, matka z córką śpią naprzemian, dzieląc się w ten sposób łóżkiem przez ciąg godzin nocy. Smutny, okropny widok nędzy, w jaką notarjusz wtrącił dwie niewiasty nawykłe do wygód, poważane, szanowane powszechnie w miejscu dawniejszego swojego pobytu.
Oparta o łóżko, baronowa patrzy na córkę z niewypowiedzianą boleścią. Klara ma ledwie szesnaście lat, ale i ona uwiędła z nędzy. Z twarzy jej widać, że ją trawi mocna wenętrzna gorączka. Obie te nieszczęśliwe kobiety, dotknięte jednym ciosem, miały ulec jednej chorobie.
— Jak jej zimno — pomyślała biedna matka, ostrożnie dotykając skostniałą ręką zsiniałych rąk Klary — a przed godziną cała była w ogniu. Okryłabym ją chustką, ale boję się zdjąć chustkę z drzwi. Pijani sąsiedzi gotowi przyjść, tak jak wczoraj zaglądać przez dziurkę od zamku albo przez szpary w drzwiach. Co za straszny dom! o mój Boże! ale gdzież przyjęliby nas bez paszportu! I mogłażem pomyśleć, że mi trzeba będzie paszportu, kiedym wyjeżdżała z Angres własnem pojazdem, dlatego, że z córką nie chciałam jechać dyliżansem. — Potem rzekła z rozjątrzeniem: — okropność!... notarjusz obrabował nas, a ja nic mu zrobić nie mogę, nie mam nawet za co rozpocząć z nim procesu! Litograf, który nam dawał ryciny do kolorowania, odmawia dalszego zatrudnienia, bom nie chciała posyłać do niego Klary wieczorami samej. Trudno, ach trudno znaleźć jakiekolwiek zajęcie temu kto nikogo nie zna.
Mocne uderzenie w drzwi przestraszyło baronową i Klarę.
— Boże! co to jest? — krzyknęła Klara, zrywając się i objęła rękoma szyję matki, która zalękniona przycisnęła córkę do siebie. Obie z przerażeniem patrzyły na drzwi.
Drzwi znowu zatrzęsły się pod mocnemi uderzeniami.
— Kto tam? — zapytała baronowa drżącym głosem.
— Co u djabła! czyście głuche! Hej, sąsiadki — krzyczał z za drzwi ochrypły głos.
— Czego pan chcesz? nie znam pana, — odpowiedziała baronowa, usiłując ukryć swoje przerażenie.
— Jestem Robert, wasz sąsiad. Dajcie mi ognia, zapalić fajkę. Hej! żwawo!
— O Boże! to ten kulawy otyły człowięk, co zawsze chodzi pijany, — rzekła matka do córki.
Pijany uderzył nogą we drzwi, tak silnie, że stary zamek odleciał. Baronowa i Klara krzyknęły. Matka, pomimo swego osłabienia, rzuciła się ku drzwiom i zatrzymała podpiłego Roberta, który już był przestąpił próg.
— Narobię krzyku, — zawołała, — przyzwę na pomoc.
— Poco krzyczeć? Jeślibyście otworzyły same, ja nie wywaliłbym drzwi — odpowiedział pijany, zataczając się. — Chcę tu wejść i wejdę, a nie wyjdę, póki nie dostanę u was ognia do fajki.
— Nie mamy ognia, nie mamy zapałek, błagam pana, idź sobie.
— Nieprawda, mówisz tak, żebym ja nie wszedł i nie zobaczył dzieweczki. Otóż przypatrzę się jej w łóżku i zapalę fajkę, a jeżeli nie, to wszystko porozbijam na drobne kawałki.
— Ratuj! ratuj! — zakrzyczała baronowa w rozpaczy.
Przestraszony jej wołaniem, pijany cofnął się, a grożąc pięścią baronowej, rzekł:
— Poczekaj, zapłacisz mi za to! Przyjdę ja tu jeszcze, ale w nocy i wyrwę ci język, żebyś nie mogła krzyczeć.
Klara spoglądała wkoło siebie z obawą.
— Uspokój się, moje dziecię — rzekła pani Fermont, ściskając ją czule — już niema tego łotra.
— Wielki Boże, mamo, gdyby wrócił! wszak widzisz, wołałaś pomocy, a nikt nie przyszedł. O, błagam cię, wynieśmy się z tego domu, ja tu umrę ze strachu.
— Jak drżysz, Klaro! masz febrę.
— Nic, nic, moja mamo, — rzekła Klara, żeby uspokoić matkę — to nic, skutek strachu, zaraz przejdzie. A ty, jak się masz, mamo? daj mi ręce. O Boże, jak rozpalone! Widzisz, ty jesteś chora, a kryjesz się przede mną.
— Nie wierz temu, miałam się lepiej, niż kiedykolwiek, ten człowiek mnie nastraszył, to mi krew wzburzyło, spałam mocno na krześle, obudziłam się razem z tobą.
— Może pan Saint-Remy ci odpisze.
— Straciłam nadzieję, już tak dawno pisałam do niego.
— Może, nie odebrał Listu. Czemu nie napiszesz raz jeszcze?
— Dziecię kochane, wszak wiesz, jak wiele mnie to już kosztowało, jak trudno mi było zdobyć się na pierwszy list.
— Nie trać serca, mamo droga, zostaje nam jeszcze jedna nadzieja, może dziś rano przyniosą nam dobrą odpowiedź.
— Od pana d’Orbigny?
— Tak jest. List twój, którego bruljon czytałam, był tak tkliwy, tak dobrze malował nasze nieszczęście, że się nad nami zlituje. Nie wiem czemu mi się tak zdaje, ale coś mi szepcze, że on nas nie opuści w nieszczęściu.
— Daj Boże, kochana Klaro, żeby się twoje przeczucia ziściły. Ale, gdyby i ta nadzieja zawiodła, przezwyciężę fałszywy wstyd i napiszę do księżnej de Lucenay.
— Do tej damy, o której pan Saint-Remy tak często nam wspominał, wychwalając jej dobre serce i szlachetny sposób myślenia?
— Tak jest, do córki księcia de Noirmont.
— Zapewne, mamo, pojmuję twoje ociąganie się, nie znasz jej wcale, kiedy przynajmniej nieboszczyk ojciec i wuj mój znali się z panem d’Orbigny.
— Nareszcie, gdyby i pani Lucenay nie mogła nam pomóc uciekłabym się do ostatniego środka. Nadzieja to słaba, ale czegożbym nie spróbowała? Syn pana Saint-Remy...
— Więc Saint-Remy ma syna? — zawołała Klara, przerywając matce. — Nigdy nie wspominał o nim, syn go ani razu nie odwiedził.
— Dla pewnych przyczyn, o których nie mogę ci mówić, pan Saint-Remy, opuściwszy Paryż około piętnastu lat temu, nie widział od tego czasu swojego syna.
— Piętnaście lat nie być u ojca? czy podobna?
— Tak jest, niestety! sama widzisz, że i to bywa na świecie. Otóż powiem ci, że syn ten gra wielką rolę w Paryżu, jest bardzo bogaty.
— Bogaty? a ojciec ubogi?
— Cały majątek syn dostał po matce.
— Cóż to znaczy? Jakże zostawia ojca w niedostatku?
— Ojciec nicby od niego nie przyjął.
— Dlaczego?
— I na to pytanie nie mogę ci odpowiedzieć. Ale biedny mój brat mówił mi nieraz, że chwalą dobre serce młodego Saint-Remy, może, kiedy się dowie, że mąż mój był niegdyś w przyjaźni z jego ojcem, wystara nam się o miejsce, albo o robotę, ma tylu przyjaciół, tyle znajomości, że to nie będzie trudne dla niego. Wreszcie spróbować można.
— Mamo, powiedz, gdyby nas wszystko zawiodło, gdyby i trochę pieniędzy, co nam zostało, co tam jest w kufrze, gdyby i to się wydało, więc w mieście tak bogatem jak Paryż mogłybyśmy obie umrzeć z głodu i nędzy, dlatego, że nie znajdziemy roboty, dlatego, że zły człowiek odarł cię bezkarnie z własności?
— Milcz, milcz, biedne dziecię! pokrzepiaj mię raczej swojemi nadziejami; nie miej tak czarnych myśli.
Wtem zastukano mocno do drzwi. Matka z córką zadrżały, myśląc, że wrócił pijany łotr, co już raz je nastraszył. Baronowa jednak ochłonęła, poznając głos starego Micou.
— Synowiec mój przyniósł z poczty list, adresowany do pani X. Z., list z prowincji. Należy się frank za porto i za drogę.
— Mamo! list z prowincji! jesteśmy wybawione, to albo od pana Saint-Remy, albo od pana d’Orbigny! Biedna mamo. Nie będziesz już cierpiała, przestaniesz już lękać się o mnie! będziesz szczęśliwa! — zawołała Klara uradowana i nadzieja ożywiła jej nadobne lica.
— Proszę o list, — rzekła pani Fermont, odsuwając coprędzej stół od drzwi i wychodząc na próg — zaraz zapłacę.
— Tu się zawiera wyrok o naszym losie, — rzekła pani Fermont zmienionym głosem, wskazując na list. Dwa razy drżącą rękę zbliżyła do pieczątki, żeby ją oderwać i dwa razy znowu ją cofnęła. Bo któż opisze okropne męki, jakich doświadczają ci, którym, jak baronowej, list zwiastuje albo nadzieję, albo rozpacz?
— A jeżeli, mamo, list ten zawiera obietnicę pomocy? jeżeli ta kartka papieru zawiera w sobie słowa pociechy, które nas uspokoją co do przyszłości, czyliż każda chwila zwłoki nie jest straconą chwilą szczęścia?
— Błagam cię, — zawołała matka, — nie obudzaj we mnie zbyt żywych nadziei, przebudzenie się po tak słodkiem marzeniu byłoby okropne. Już wolę czytać, co nam piszą. — I ze straszliwem biciem serca rozłamała pieczątkę.
I pani de Fermont przeczytała drżącym głosem, co następuje:
„Pani, Hrabia d’Orbigny, mąż mój, cierpiący od niejakiego czasu, nie mógł pani odpisać podczas mojej niebytności.
„Przyjechawszy dziś rano do Paryża, pospieszam uwiadomić panią, że o jej liście miałam z mężem moim rozmowę. Przypomina on sobie, że kiedyś miał jakieś stosunki z bratem pani; zna także imię nieboszczyka pani męża, ale nie pamięta, gdzie to imię słyszał. Mniemane oszustwo, o które pani lekkomyślnie oskarża pana Ferrand, notarjusza, posiadającego całe nasze zaufanie, jest w oczach hrabiego d’Orbigny okrutną potwarzą, nad której ważnością pani się nie zastanowiła. Równie jak ja, mąż mój zna i szanuje wzorową prawość i uczciwość człowieka, którego pani tak nierozważnie szkaluje. Nie potrzebuję zatem rozpisywać się o tem, że pan d’Orbigny, ubolewając nad smutnem położeniem, w jakiem pani według listu swego znajdujesz się, a którego istotną przyczynę śledzić nie jest jego rzeczą, widzi się w niemożności nieść pani pomoc.

Hrabina d’Orbigny“.
Matka i córka patrzyły na siebie w bolesnem osłupieniu. Wtem stary Micou zastukał do drzwi i spytał:

— Pani, czy mogę wejść odebrać należność za list?
— Ach, prawda, tak dobre nowiny warte tyle, ile my wydajemy na swoje utrzymanie, — rzekła pani Fermont z gorzkim uśmiechem i zostawiając list na łóżku córki, poszła do starego kufra bez zamku, schyliła się i podniosła wieko.
— Wielki Boże! — krzyknęła z przerażeniem; — okradli nas! nic! nic nie zostało! — I jakby piorunem rażona oparła się o kufer.
— Co mówisz, mamo? worek z pieniędzmi!...
— Okradli panią! — zawołała Micou zuchwałym tonem — nieprawda! pani tylko udaje, żeby nie zapłacić.
Nieszczęśliwa matka była w rozpaczy. Nie mogła wyjść i zastawić córkę samą, obłożnie chorą, co chwila narażoną na powrót tłustego pijaka, który już zrana ją nastraszył; nie śmiała nadewszystko pójść ze skargą, usłyszawszy zuchwałe groźby starego Micou, który się znowu odezwał:
— To szachrajstwo i nic więcej; pani nie miała żadnego worka z pieniędzmi, tylko nie chce mi zapłacić za list; wszak tak? Dobrze, mnie wszystko jedno! kiedy wyjdziesz z domu, zedrę z ciebie twoją starą czarną chustkę; choć dosyć wytarta, przecież franka jeszcze za nią wezmę.
— Ach, panie — zawołała baronowa, zalewając się łzami, — na Boga cię zaklinam, miej litość nade mną, mała ta suma stanowiła całe mienie moje i córki mojej, kiedy nam ją ukradli, nic nam nie zostaje, nic, mówię ci nic, tylko umrzeć z głodu.
— I cóż, co pani się zrobiło? — zawołał Micou, widząc, że baronowa chwieje się na nogach, — bledniesz? dajże pokój! Panienko, mama mdleje, — dodał stary łotr, chwytając p. Fermont, żeby nie upadła, bo nieszczęśliwa matka, dotknięta tym ostatnim ciosem, straciła siły.
— Mamo, o Boże, co ci jest? — zawołała Klara, niezdolna podnieść się.
Micou, jeszcze mocny, pomimo swoich lat pięćdziesięciu, zdjęty chwilową litością, wziął panią Fermont na ręce, wniósł ją do pokoju i rzekł:
— Przepraszam, że wchodzę, kiedy pani leży w łóżku, ale muszę wnieść pani matkę, zemdlała, zaraz przyjdzie do siebie.
Widząc wchodzącego mężczyznę, Klara krzyknęła przerażona i okryła się jak mogła. Micou posadził baronową na stołku i wyszedł zostawiając drzwi otwarte, bo tłusty kulawy pijak rozbił zamek.

W godzinę po tem zdarzeniu, gwałtowna choroba, której zaród baronowa oddawna nosiła w sobie, wybuchnęła. Trawiona silną gorączką, bredząc okropnie, nieszczęsna matka leżała w łóżku córki, która sama, przerażona, stroskana, prawie tyleż chora, nie miała ani pieniędzy, ani pomocy, i każdej chwili lękała się przyjścia bandyty, który mieszkał obok.

XIX.
ULICA CHAILLOT.

Wyprzedzimy o kilka godzin pana Badinot, który, jakieśmy widzieli z jego rozmowy z ojcem Micou, pospieszał do mieszkania hrabiego Saint-Remy. Już uczyniliśmy wzmiankę, że hrabia mieszkał przy ulicy Chaillot i sam zajmował cały ładny damek, między dziedzińcem i ogrodem, w części miasta dosyć samotnej, chociaż bliskiej Pól Elizejskich, najulubieńszego miejsca przechadzki paryżan. Takie położenie domu było bardzo dogodne dla młodego hrabiego Saint-Remy. Kobiety mogą go odwiedzać tajemnie, wchodząc furtką ogrodową, przez uliczkę, łączącą ulicę Marboeuf i Chaillot. Zaraz obok znajdował się ogród jednego z najbardziej znanych ogrodników paryskich i damy, idące do hrabiego, w razie niespodziewanego spotkania, miały gotowe tłumaczenie, że przyszły po kwiaty. Skłamałyby wreszcie tylko przez połowę, bo i hrabia posiadał także znakomitą oranżerję prowadzącą od samej furtki do buduaru na pierwszem piętrze. Bez przenośni więc godzi się powiedzieć, że dama przestępująca niebezpieczny próg hrabiego, szła na zgubę po ścieżce usłanej kwiatami. Księżna de Lucenay, zazdrosna jak Wszystkie kobiety namiętne, kazała sobie dać klucz od tej furtki.
Dom hrabiego dzielił się na dwie części, dolne piętro, gdzie przyjmował damy, i górne, gdzie przyjmował towarzyszów gry, polowania, biesiad, wreszcie ludzi, których tytułują ogólnem mianem przyjaciół. Hrabia, mężczyzna młody, piękny, dowcipny, czuły i zakochany, w starożytnych Atenach byłby przedmiotem uwielbienia jak Alcybiades; za dni naszych był tylko podłym oszustem, fałszerzem.
Aby zapoznać się lepiej z hrabią, warto zajrzeć do mieszkania pana Edwars Patterson, naczelnika stajni hrabiowskiej, który zaprosił do siebie na herbatę pana Boyer, kamerdynera hrabiego i posłuchać ich rozmowy.
— Kochany panie Boyer, — rzekł Edwards — mam cię prosić o radę w ważnej sprawie i dlatego prosiłem cię na śniadanie.
— Jestem na twoje usługi, kochany panie Edwards.
— Wiadomo ci, że zgodziłem się z hrabią o zupełne utrzymanie stajni, to jest ośmiu koni i sześciu ludzi, ogółem za dwadzieścia cztery tysiące franków rocznie, licząc w to i moją pensję. Przez cztery lata hrabia płacił mi regularnie, ale około połowy zeszłego roku zawołał mnie razu jednego i powiedział: „Edwards, winienem ci około dwudziestu tysięcy franków, ile cenisz najniżej moje konie i pojazdy? — Trzydzieści sześć tysięcy franków. — Jeżeli tak, rzekł do mnie hrabia, kup wszystko razem za tę cenę, pod warunkiem, że za pozostające dwadzieścia tysięcy franków będziesz utrzymywał i zostawisz do mojego rozporządzenia konie, ludzie i pojazdy przez sześć miesięcy.
— I przyjąłeś, panie Edwards? wszak to złoty interes.
— Ma się rozumieć, za dwa tygodnie upływa termin sześciomiesięczny, a konie i pojazdy będą już moje.
— Nic prostszego. Akt, o ile mi wiadomo, redagował pan Badinot. Radzę zrobić to samo, co ja. Znajduję się zupełnie w takiem samem jak ty położeniu. Po potrąceniu należnych osiemdziesięciu tysięcy zostawało jeszcze sześćdziesiąt, za które obowiązałem się utrzymywać dom, stół, opłacać ludzi i t. p. Naturalnie, że i na tych wydatkach coś zarabiam. Tak tedy z końcem tego miesiąca...
— Dom będzie twój, a konie i pojazdy moje.
— Tak jest, mój kochany.
— Więc hrabia zrujnował się?
— W pięć lat.
— A odziedziczył majątku?
— Nie więcej jak miljon w gotowiźnie, — rzekł Boyer tonem dosyć pogardliwym — dodaj do tego miljona jeszcze ze dwakroć sto tysięcy długów, to ujdzie, wczoraj mówiono mi o młodym księciu Montbrison, kuzynie księżny de Lucenay, który przyjeżdża z Włoch i dom sobie zaprowadza. Prośmy pana hrabiego; jest to pan tak dobry, że nie odmówi wstawienia się za nami do księcia Montbrison, powie mu, że, odjeżdżając do misji francuskiej w Gerolstein, sprzedaje całą swoją ruchomość. Powiedzże mi panie Boyer, co nasz pan teraz z sobą zrobi?
— Pojedzie do Niemiec dobrym koczem podróżnym.
— Czy nie spodziewa się czasem jakiej sukcesji?
— Żadnej zgoła, ojciec jego nic prawie nie ma.
— Jakto, młody hrabia, był jednak dość bogaty, a jego ojciec...
— Zaraz ci powiem, nie jest to żaden sekret, bo kiedyś rzecz była głośna w całym Paryżu. Hrabia Saint-Remy, ojciec naszego pana, zakochał się niegdyś w bogatej młodej pannie, i ożenił się z nią, ona to wniosła mu w posag miljon, który w jego ręku poszedł z dymem, czego mieliśmy zaszczyt być świadkami.
Boyer głęboko skłonił się. Edwards uczynił to samo.
— Wszystko szło bardzo dobrze, wtem ojciec hrabiego znalazł listy, z których się okazało, że żona jego w trzy lata po ślubie, kiedy on znajdował się w podróży, miała romans, odkrycie to zrobił po piętnastu latach małżeństwa. Na szczęście, czy na nieszczęście, pan nasz urodził się w trzy kwartały po powrocie ojca z tej nieszczęsnej podróży. Cokolwiek bądź, natychmiast rozstał się z żoną. Od tego czasu nigdy więcej nie widział ani jej, ani syna i osiadł na prowincji w Asnieres, tam, jak mówią, żyje samotnie jak wilk, utrzymując się z bardzo szczupłego majątku, który, jak sobie możesz wyobrazić, niemało nadwerężył latając przez półtora roku po rozmaitych krajach. W Asnieres z nikim nie przestaje tylko z żoną i córką pana Fermont, który umarł od lat kilku. Nie powodzi się tej rodzinie, bo słyszałem, że przed kilku miesiącami brat pani Fermont zastrzelił się.
— A matka naszego pana?
— Dawno już umarła.
Tu rozmowę stangreta i kamerdynera przerwało wejście lokaja olbrzymiego wzrostu, starannie upudrowanego, chociaż była dopiero jedenasta godzina z rana.

— Panie Boyer, — rzekł olbrzym — pan hrabia dzwonił już dwa razy.

XX.
HRABIA DE SAINT-REMY.

W dwie gadziny po rozmowie Boyera z Edwardsem, ojciec hrabiego de Saint-Remy zapukał do domu syna.
Stary hrabia de Saint-Remy był słusznego wzrostu, jeszcze rześki i silny mimo podeszłego wieku, cera prawie miedziana dziwnie odbijała od zupełnie białych włosów i białej brody, gęste czarne brwi ma pół zakrywały przenikliwe głęboko zapadłe oczy. Chociaż przez dziwaczną mizantropję nosił odzienie prawie nędzne, jakaś spokojna duma rozlana w całej osobie nakazywała dla niego uszanowanie.
Odźwierny stanął na progu.
— Czy pan de Saint-Remy jest w domu? — zapytał.
Odźwierny, zamiast odpowiedzieć, przypatrywał się ze wzgardliwą ciekawością białej brodzie, wytartemu kapeluszowi nieznajomego.
— Pana hrabiego niema w domu, — odpowiedział wreszcie i znaczącym gestem wypraszał nieznajomego.
— Więc zaczekam, — odpowiedział hrabia i wszedł.
— Przyjacielu! tak się nie wchodzi do domów, — zawołał odźwierny, pobiegł za hrabią i zatrzymał go za rękę.
— Co, zuchwalcze! — odpowiedział hrabia, podnosząc groźnie laskę — śmiesz mnie dotykać!
Na tak głośną rozmowę Boyer wyszedł na próg domu.
— Co tu za hałas? — zapytał.
— Dosyć tego, — rzekł hrabia, zwracając się do Boyera — chcę się widzieć z synem, jeżeli wyszedł, zaczekam.
Powiedzieliśmy już, że Boyer wiedział, że pan jego ma ojca mizantropa, kamerdyner ukłonił się więc z uszanowaniem i rzekł:
— Jeżeli pan hrabia zechce pójść ze mną, jestem na jego rozkazy.
— Chodźmy! — odpowiedział hrabia i poszedł z Boyerem.
Kamerdyner wprowadził hrabiego na pierwsze piętro i wyszedł. Hrabia jakiś czas patrzył na pokój obojętnie, nagle twarz jego ożywiła się, zaczerwieniły policzki, gniew wykrzywił rysy. Bo zobaczył portret swej żony, matki Florestana de Saint-Remy. Założył na krzyż ręce, spuścił głowę, jakby chcąc uniknąć przykrego widoku i chodził wlelkiemi krokami po pokoju.
— Rzecz dziwna, — mówił do siebie — ta kobieta nie żyje, zabiłem jej kochanka, a rana moja się nie zagoiła, nie nasyciłem pragnienia zemsty, bo, porzuciwszy świat, zostałem sam na sam, z myślą o mojej krzywdzie. Tak, śmierć winowajcy pomściła moją hańbę, ale jej nie wydarła z mej pamięci. Przez piętnaście lat byłem oszukiwany, piętnaście lat szanowałem nędznicę, kochałem syna jej zbrodni, jakby był moim własnym. Dziś jeszcze odraza do Florestana dowodzi mi, że nie moja krew w nim płynie. Ale nie mam zupełnej pewności, być może, że jest moim synem, okropna wątpliwość!
Hrabia podniósł bez myśli zasłonę od drzwi prowadzących do gabinetu Florestana i przeszedł do tego gabinetu. W tej chwili otworzyły się cicho drzwiczki ukryte w obiciu i do salonu weszła księżna de Lucenay.
Wytłumaczymy przyczynę tak niespodziewanego zjawiska.
Florestan de Saint-Remy poprzedniego dnia naznaczył był księżnie schadzkę na nazajutrz rano, ona teraz, mając, jakieśmy powiedzieli, klucz od drzwiczek z małej uliczki, weszła przez oranżerję, w nadziei, że zastanie Florestana w dolnych pokojach, nie znalazłszy go tam, przypuszczała, że jest zajęty pisaniem w swoim gabinecie.
Na nieszczęście, dosyć groźna wizyta pana Badinot zmusiła Florestana do wyjścia z domu i zapomniał o schadzce z księżną, która, przyszedłszy na górę, już chciała wejść z salonu do gabinetu, kiedy podniosła się zasłona i stanął przed nią ojciec Florestana.
Księżna przestraszona, krzyknęła.
— Klotylda! — zawołał zdziwiony hrabia.
Stary hrabia de Saint-Remy żył niegdyś w ścisłej przyjaźni z ojcem pani de Lucenay i przyzwyczaił się nazywać ją od dzieciństwa poufale po imieniu.
— Klotyldo! — powtórzył hrabia z bolesnym wyrzutem — ty! tutaj! u mego syna!
Te ostatnie słowa pomogły księżnie poznać w nieznajomym ojca Florestana. Położenie jej było tak niejasne, tak znaczące, że zwłaszcza przy swoim charakterze prędkim i stanowczym, ani na myśl jej przyszło uciec się do kłamstwa.
— Nie łaj mnie pan, jesteś moim najdawniejszym przyjacielem, przypomnij sobie, że od lat dwudziestu nazywałeś mnie swoją kochaną Klotyldą.
— Tak, tak cię nazywałem, lecz...
— Wiem już, wiem co mi chcesz powiedzieć, ale ja mam zawsze jednę dewizę: Co jest, to jest, co będzie to będzie.
— Ach Klotyldo!
— Oszczędź mi wyrzutów i pozwól raczej powiedzieć, jak się cieszę, że cię widzę, bo mi przypominasz tyle rzeczy, najprzód mego dobrego ojca, potem czas kiedy miałem piętnaście lat, ach piętnaście lat, co za piękny wiek!
— Jeżeli pan dawno jesteś w Paryżu, — dodała księżna — bardzo niedobrze, żeś mnie dotąd nie odwiedził, tylebyśmy mówili o przeszłości, bo wiesz, dochodzę do tego wieku, kiedy z największą rozkoszą mówimy do starych przyjaciół: „Czy pamiętasz?“
— Pani musisz znać powody, — rzekł starzec, — dla których nienawidzę świata, a nadewszystko Paryża. Jedynie więc tylko okoliczności niezmiernie naglące mogły mnie skłonić do opuszczenia Asnieres i przybycia tu do tego domu.
Mimo całej surowości charakteru starca, znajdując panią de Lucenay tak szczerą, otwartą, oddaną na jego usługi, zapomniał prawie, że mówi z kochanką swego syna.
— Nie wiesz może, Klotyldo, — rzekł do niej — że oddawna mieszkam w Asnieres.
— Owszem, wiedziałam o tem.
— Chociaż szukałem samotności, zamieszkałem w tem mieście, bo w niem mieszkał mój krewny de Fermont, który w nieszczęściu okazał mi prawdziwe braterskie przywiązanie. Towarzyszył mi po całej prawie Europie, kiedym szukał człowieka, którego chciałem zabić i był moim sekundantem w pojedynku.
— Ojciec mój opowiadał mi wszystko, — przerwała smutnie pani de Lucenay — ale na szczęście Florestan nie wie ani o tym pojedynku ani o jego przyczynie.
— Nie chciałem go pozbawić szacunku dla matki — odparł hrabia; potem dodał ze stłumionem westchnieniem — w parę lat pan de Fermont umarł w Asnieres na mojem ręku; zostawił żonę i córkę; jakkolwiek jestem odludkiem, kochałem je, bo niema szlachetniejszych, czystszych istot na świecie. Mieszkam samotnie na odległam przedmieściu, ale kiedy czasem ogarnął mnie czarny smutek, szedłem do pana Fermant i rozmawiałem z nią o jej mężu. Brat pani Fermont mieszkał w Paryżu; po śmierci szwagra zajął się jej interesami i umieścił cały jej majątek, około stu tysięcy talarów, u pewnego notarjusza. Wtem nowe nieszczęście spotkało panią Fermont: brat jej przed ośmiu miesiącami odebrał sobie życie. Pocieszałem ją jak mogłem. Uspokoiwszy się nieco, pojechała do Paryża urządzić swoje interesa.
— I cóż?
— Wczoraj odebrałem list z Asnieres: nic dotąd nie wiedzą. W Paryżu czyniłem poszukiwania, naprzód udałem się do dawnego mieszkania brata pani Fermont. Tam powiedziano mi, że mieszka ona przy kanale św. Marcina. Istotnie mieszkała tam, lecz się wyprowadziła niewiadomo dokąd.
Księżna słuchała starca z uwagą, nagle rzekła:
— Dziwnyby to był traf, gdyby to były te same osoby, któremi się zajmuje pani d‘HarviJle.
— Jakie osoby? — zapytał hrabia.
— Wdowa, której pan szukasz jest jeszcze młoda i ma rysy szlachetne?
— Tak jest, lecz skąd pani wiesz?
— Córka jej piękna jak anioł, ma lat szesnaście?
— Tak, tak.
— Na imię jej Klara?
— O! na miłość Boga! powiedz, gdzie są?
— Nie wiem!
— Nie wiesz?
— Bo to wszystko wiem tylko od pani d‘Harville; pytała się, czy nie znam jakiej wdowy, której córce na imię Klara, i której brat niedawno sobie życie odebrał, bo na bruljonie listu pisanym przez tę nieszczęśliwą, znalazła zanotowane słowa: Pisać do pani de Lucenay.
— A więc, Klotyldo, musisz mnie zaprowadzić do pani d‘Harville; dziś jeszcze chciałbym ją widzieć.
— Niepodobna. Jej mąż właśnie nieszczęśliwym przypadkiem zabił się i markiza wyjechała natychmiast do swego ojca, do Normandji.
— Matyldo, zaklinam cię, pisz do niej dziś, niech ci doniesie, co tylko wie o nich.
— Zawsze ten sam! Zawsze zacny i szlachetny! Bądź spokojny, dziś jeszcze napiszę do pani d‘Harville; dokąd mam przysłać odpowiedź?
— Do Asnieres.
— Co za dziwactwo! dlaczego tam mieszkać, nie w Paryżu?
— Bo nienawidzę Paryża, smutne wspomnienia budzą we mnie, — odpowiedział hrabia ponuro. — Mój dawny doktór, pan Griffon, ma wiejski domek nad Sekwaną pod Asnieres, pozwolił mi nawet w nim mieszkać, to prawie przedmieście Paryża.
— Napiszę ci więc do Asnieres, pani d‘Harville mówiła mi także, że przyczyną straty majątku pani Fermont jest oszustwo notarjusza, w którego ręku złożony był cały majątek, i który się go zaparł.
— Niegodziwiec! jak się nazywa?
— Jakób Ferrand, — odpowiedziała księżna, nie mogąc wstrzymać się od śmiechu na wspomnienie o miłosnej mnie notarjusza.
— Zważywszy wszystko, czego się mogłem dowiedzieć o śmierci brata mojej przyjaciółki, nie byłbym daleki od mniemania, że nie sam on sobie odebrał życie, lecz został zamordowany.
— Wielki Boże! skąd tak wnosisz?
— Długoby o tem mówić, teraz muszę odejść. Nie zapomnij pani, coś mi obiecała w swojem i księcia de Lucenay imieniu.
— Jakto, odchodzisz i nie zobaczysz się z Florestanem?
Spotkanie z nim byłoby dla mnie zbyt przykre. Odważyłem się na nie jedynie w nadziei powzięcia jakiej wiadomości o pani de Fermont, żegnam panią.
— Ach! jesteś bez litości. Gdybyś wiedział, jakie ma szlachetne serce! — Księżna nie skończywszy zamilkła, bo nagle dał się słyszeć głos Florestana, który wszedł szybko do przyległego gabinetu i rzekł do kogoś głosem zmienionym:
— Ale to niepodobna!
— Powtarzam panu, — odpowiedział głos cienki i przenikliwy — że inaczej za parę godzin będziesz uwięziony. Bo, jeżeli Petit-Jean natychmiast nie dostanie pieniędzy, poda skargę do prokuratora, a wiesz co cię czeka za fałszerstwo., galery, mój biedny hrabio, galery!

Nikt nie zdoła opisać, co się działo w duszy księżny de Lucenay i hrabiego de Saint-Remy, gdy usłyszeli te okropne słowa.

XXI.
ROZMOWA.

Stary hrabia rzucił się do drzwi gabinetu, księżna de Lucenay zatrzymała go.
— On nie winien! przysięgam! wysłuchaj cierpliwie.
Hrabia zatrzymał się, chciał wierzyć słowom księżny, która ani na chwilę tnie zwątpiła o niewinności Florestana de Saint-Remy; Florestan bowiem, aby wyłudzić od niej pieniądze, zapewnił ją, że jest ofiarą oszusta, od którego otrzymał fałszywe weksle i że teraz znajduje się w niebezpieczeństwie, iż sam może być uważany za fałszerza dlatego, że puścił w obieg podrobione weksle. Dwa razy już dawała mu znaczne sumy, lecz on brał je tylko jako pożyczkę i zapewniał, że zwróci.
— Ten Petit-Jean jest niegodziwym oszustem — odezwał się Florestan drżącym głosem —zapewniał mnie, że nie ma w ręku innych weksli, prócz tych, które u niego wykupiłem wczoraj i onegdaj. Myślałem, że teraźniejszy nie jest w obiegu, bo płatny dopiero za trzy miesiące i to w Londynie.
— Wiem o tem — odpowiedział przenikliwym głosem Badinot — wiem, że doskonale ułożyłeś swój plan, fałszerstwo miało się odkryć dopiero po twoim odjeździe, hrabio, ale trafiłeś na człowieka jaszcze przebieglejszego od ciebie.
— Czy podobna zachować krew zimną w takiem położeniu? Jeżeli skarga podana będzie do prokuratora, zginąłem!
— Właśnie i ja ci to mówię, chyba, że poprosisz twoją wielką damę z niebieskiemi oczami, żeby cię wyrwała z toni.
— Niepodobna!
— Zastanów się jednak może, gdzie jeszcze znajdziesz jaką cytrynę do wyciśnienia; bo, jeżeli za trzy godziny nie dostaniesz dwudziestu pięciu tysiący franków, pójdziesz do więzienia.
— Mówię ci, że niepodobna: pożyczyła dla mnie od męża 100,000 franków, takie cuda dwa razy się nie robią. Słuchaj, kochany Badinot, zawsze byłem hojny; zobacz się z tym człowiekiem, przekonaj go, uproś, ubłagaj, niech zaczeka, ja znowu stanę na nogach i ciebie wynagrodzę.
— To się na nic nie zdało. Petit-Jean będzie głuchy na wszystko. Ale cóż u djabła, pójdź do księżny, powiedz jej prawdę, o co idzie: nie zmyślaj, że ciebie oszukali, ale wyznaj, żeś sam fałszował weksle.
— O piekło! więc muszę wypić czarę wstydu aż do dna!
— Do widzenia tedy, bądź z nią czuły, tkliwy, namiętny, a dostań pięniędzy. Ja biegnę do Petit-Jeana; zastaniesz mnie do trzeciej, potem byłoby zapóźno. Biuro prokuratora otwarte tylko do gadziny czwartej po południu.
Badinot wyszedł.
Podczas tej rozmowy, która przekonała hrabiego o podłości syna, a księżnę o podłości człowieka, którego tak ślepo kochała, i starzec i księżna nie ruszyli się z miejsca, zaledwie oddychali.
Księżna zrozumiała milczący wyrzut; skłoniła głowę pod brzemieniem wstydu. Nauka była straszna. Lecz wkrótce odezwało się w niej szlachetne oburzenie! wzgarda, wstręt w jednej chwili zabiły miłość. W jej oczach człowiek, co przekroczył granicę honoru, przestawał być człowiekiem. Tylko widok strasznego wrażenia, jakie to odkrycie wywarło na starym jej przyjacielu, był dla niej niezmiernie bolesny.
— Uspokój się — rzekła do niego półgłosem. — Dla ciebie, dla mnie, dla tego człowieka, wiem co należy zrobić.
Starzec popatrzył na nią, wzdrygnął się, rysy jego przybrały wyraz groźny, i zapominając, że syn może słyszeć go, zawołał:
— I ja także, dla ciebie, dla mnie, dla tego człowieka, wiem, co mi pozostaje do zrobienia!
— Kto tam? — zapytał Florestan zdziwiony.
Księżna, nie chcąc być przez niego widzianą, zniknęła przez małe drzwiczki, kędy była weszła. Florestan zapytał raz jeszcze: kto tam? a nie otrzymując odpowiedzi, wszedł do salonu. Broda i odzież tak zmieniły starego hrabię, że syn, który od wielu lat go nie widział, nie poznając go zrazu, zawołał groźnie:
— Co tu robisz? kto jesteś?
— Jestem mężem tej kobiety! — odpowiedział starzec, wskazując na portret hrabiny de Saint-Remy.
— Mój ojciec! — krzyknął Florestan i cofnął się przerażony, poznając rysy oddawna zapomniane. — Ojcze, byłeś tu?
— Byłem.
— Słyszałeś?
— Wszystko!
Florestan jęknął i zakrył twarz rękoma; Obecność ojca zasmuciła go nieco, lecz wnet, jak prawdziwy szalbierz, postanowił skorzystać z tej okoliczności.
W takiem więc przekonaniu odezwał się z pokorą:
— Kiedym stracił matkę, miałem lat niespełna dwadzieścia, znalazłem się na świecie sam, bez doradcy, bez podpory, pan znacznego majątku. Przywykły od dzieciństwa do przepychu, uważałem go za nieodbitą, niezbędną potrzebę. Nie znając ceny pieniędzy, trwoniłem je bez miary, na nieszczęście marnotrawstwo moje zrobiło mi sławę na wielkim świecie. — Gdy to mówił, oczy gorzały mu entuzjazmem, bo mówił prawdę. Z podwójnym ogniem mówił dalej: Byłem wyrocznią i prawodawcą mody, moje pochwały, moja nagana stanowiły prawo, naśladowali mnie i admirowali w Paryżu, to jest w całej Europie, w całym świecie. Kobiety ubiegały się za zaszczytem znajdowania się na moich nielicznych balach, zostałem królem mody i to jedno słowo wszystko ci powie, mój ojcze, jeśli je zechcesz zrozumieć.
— Rozumiem i jestem pewien, że na galerach wymyślisz jaki wyszukany i elegancki sposób noszenia kajdanów, sposób ten wejdzie w modę, będzie się nazywał a la Saint-Remy‘a; wiesz? Saint-Remy to moje imię!
Florestan ledwie zdołał ukryć ranę, jaką mu zadał jadowity wyrzut ojca i z pokorą mówił dalej:
— Niestety, mój ojcze, nie przez dumę wspominam o moich powodzeniach, bo one właśnie zgubiły mnie.
— Wiem — odpowiedział starzec, siedząc ciągle niewzruszony — kilka dni temu na placu widziałem tłum ludu, powstał szmer podobny do tego, co się wznosi, kiedy ty wchodzisz do jakiego salonu, wszystkie oczy, mianowicie kobiet, zwróciły się na bardzo ładnego chłopca, jedna drugiej go pokazywała, mówiąc: to on, to on! właśnie tak samo jak się z tobą dzieje.
— I cóż, mój ojcze, któż to był?
— Fałszerz, którego stawiali pod pręgierzem.
— Ha ojcze — krzyknął Florestan z tłumioną wściekłością — jesteś bez litości. Nie chcę usprawiedliwić siebie, chciałem tylko opowiedzieć jaki szał nieszczęśliwy był źródłem moich błędów. Z uczciwego człowieka zostałem szalbierzem, lecz jeszcze nie byłem zbrodniarzem. Wahałem się, chciałem sobie odebrać życie.
— Ba! w samej rzeczy? — zapytał hrabia z dziką ironją.
— Nie wierzysz mi, ojcze?
— ’Było albo zawcześnie, albo zapóźno — dodał starzec.
Florestan mniemał, że trzeba ożywić odgrywaną scenę niespodzianym efektem, wyjął z biurka flaszeczkę kryształową i stawiając ją na kominku, rzekł do ojca:
— U Włocha szarlatana kupiłem tę truciznę.
— Czy dla siebie? — spytał starzec ozięble.
Florestan zrozumiał pytanie. Na twarzy jego malowało się tym razem rzetelne oburzenie, bo mówił prawdę. Pewnego dnia napadła go ta przemijająca fantazja: ludzie tego rodzaju nie mają dość odwagi do odebrania sobie życia z zimną krwią i bez świadków, chociaż gotowi są narazić się na śmierć w pojedynku. Zawołał więc boleśnie:
— Spadłem bardzo nisko, ojcze, ale nie do tego! Dla siebie przeznaczyłem tę truciznę!
— Ale bałeś się — rzekł starzec.
— Wyznaję, ten środek ostateczny zdawał mi się zawczesny. Ratuj syna, ojcze, zbaw własne imię od wstydu. Przysięgam ci, że pojadę do Algieru, wstąpię do wojska i nie wrócę, póki nabytą sławą nie zgładzę mojego występku. Stanie mi męstwa albo, żeby się zastrzelić, albo, żeby zostać żołnierzem, bo nie chcę iść na galery.
Starzec wstał.
— Nie chcę, żeby imię moje było zhańbione — rzekł do Florestana.
— Ojcze, zbawco mój! — zawołał Florestan z zapałem i chciał się rzucić w objęcia hrabiego, ale ten zatrzymał go z lodowatą oziębłością.
— Daj mi pióro i papier.
Hrabia usiadł i napisał na kartce:
„Obowiązuję się zapłacić dziś wieczór, o dziesiątej godzinie 25,000 franków, które syn mój jest winien.

Hrabia de Saint-Remy“.
— Ach, ojcze! czemże w życiu...

— Tu na mnie czekaj — przerwał hrabia — o dziesiątej przyniosę pieniądze, niechaj i ten człowiek tu będzie.
— A pojutrze udam się do Algieru. Zobaczysz ojcze, czy umiem być wdzięczny i dotrzymać słowa.
— Nie jesteś mi wcale obowiązany, powiedziałem, że imię moje nie będzie więcej zhańbione i, powtarzam, nie będzie! — Starzec wziął laskę i poszedł ku drzwiom.
— Ojcze; podaj mi przynajmniej rękę — odezwał się Florestan błagalnym głosem.
— Tu, dziś wieczór, o dziesiątej — odrzekł hrabia i wyszedł, nie podawszy ręki synowi.
— Jestem zbawiony! zbawiany! — zawołał Florestan z radością, a po chwili namysłu dodał: Ile kosztowało mnie pracy rozczulić go!
Zadzwonił; Boyer wszedł.
— Powiedz, żeby zaprzęgli do kabrjoletu.
Wtem ktoś zapukał do drzwi.
Drugi kamerdyner wszedł i podał Florestanowi na srebrnej tacy list dosyć znacznej objętości, zapieczętowany czarną pieczęcią. Na znak pana, obaj służący oddalili się. Florestan, zostawszy sam, otworzył kopertę i znalazł w niej 25,000 franków w biletach bankowych, bez żadnego innego uwiadomienia.
— Teraz dopiero, — zawołał — teraz mogę powiedzieć, że dzisiaj dzień szczęśliwy! jestem zbawiony, zupełnie zbawiony. Biegnę do jubilera, a jednak nie, nie pójdę. Nie mogą mnie mieć w podejrzeniu i 25,000 franków warto sobie zostawić. Lecz skąd te pieniądze? nie znam ręki na adresie, obaczmy pieczątkę, tak, to od niej, od Klotyldy! Skąd się dowiedziała? I ani słowa, dziwna kobieta; Jak mi te pieniądze przyszły w porę! Dobra Klotylda! zawsze szlachetna jak królowa!
— Kabrjolet zaprzężony, — oznajmił Boyer.
— Saint-Remy skierował się ku drzwiom.
— Czy pan hrabia raczy mi pozwolić prosić o jednę łaskę? — odezwał się Boyer. — Edwards i ja dowiedzieliśmy się, że książę Montbrison życzy zaprowadzić sobie dom, gdyby pan hrabia raczył zaproponować mu swoje meble i swoją stajnię.
— Dobrze mówisz, Boyer, nawet dla mnie tak będzie lepiej. Zobaczę się z Montbrisanem, pomówię z nim.
Jaka cena?
— Ogółem, 200.000 franków.
— Zarabiacie na tem?
— Około czterdziestu tysiący, panie hrabio.

— Piękny grosz! Zresztą tem lepiej, bo jestem kontent z was i gdybym miał testament do zrobienia, zapisałbym taką sumę tobie i Edwardsowi. — I Florestan wyszedł, aby odwiedzić najprzód swojego kredytora, a potem panią de Lucenay, nie wiedząc wcale, że księżna słyszała jego rozmowę z panem Badinot.

XXII.
WIZYTA.

Pałac księżny de Lucenay był jednym z najpiękniejszych na przedmieściu Saint-Germain. O dziewiątej wieczorem otworzyła się wielka brama tego pałacu przed świetnym pojazdem, który, zatoczywszy koło na ogromnem podwórzu, zajechał przed ganek. Lokaj otworzył drzwiczki i z powozu wysiadł młody hrabia, de Saint-Remy.
Trudno opisać zdziwienie i oburzenie księżny, która mniemała, że stary hrabia powiedział synowi, że i ona wszystko słyszała.
— Kochana Klotyldo, jakżeś dobra! jak... Lecz nie był w stanie dokończyć.
Księżna nie ruszyła się z miejsca, ale jej wzrok dowodził takiej zabijającej pogardy, że hrabia umilkł, nie mógł ani słowa więcej wymówić, ani kroku postąpić.
— Cóż to znaczy, Klotyldo? nigdym cię nie widział piękniejszą, a jednak...
— To za wiele bezczelności! — zawołała księżna i cofnęła się z takim wstrętem, że hrabia znowu oniemiał.
Jeszcze raz jednak nabrał śmiałości i rzekł:
— Czy powiesz mi przynajmniej, Klotyldo, jaka jest przyczyna tej zmiany? Cóżem zrobił? W czem przewiniłem?
Księżna zmierzyła go od stóp do głowy, z taką pogardą, że Florestan, rumieniąc się z gniewu, zawołał:
— Wiem jak pani umiesz zrywać związki, czy i teraz sobie tego życzysz?
— Ostatni fałszywy weksel już wykupiony? ocalony honor imienia? To dobrze. Teraz odejdź.
— Ach! wierzaj mi...
— Żałuję tych pieniędzy: mogły przynieść ulgę tylu uczciwym ludziom, pogrążonym w nieszczęściu, lecz musiałam to zrobić przez wzgląd na czcigodnego starca, twego ojca.
— Pani! — zawołał Florestan rozjątrzony.
Lecz wtem znowu drzwi się otworzyły i lokaj oznajmił: Książę Montbrison.
Książę miał lat szesnaście. Był ładny jak panienka, ledwie zaczął zarastać. Florestan był dość zuchwały, albo dość słaby, że mimo przybycia gościa nie oddalił się.
— Jakżeś grzeczny, panie Konradzie, że dziś pamiętałeś o mnie, — rzekła pani de Lucenay uprzejmie do młodego księcia, wyciągając ku niemu rękę.
— Nie jest zasługą wykonywać obowiązki miłe, rozkoszne, kuzynko.
Florestan nie posiadał się z wściekłości. Widział, że księżna w jego obecności zastawia sidła na młodego księcia Montbrison. Mylił się jednak; pani de Lucenay dla młodego krewnego swojego miała tylko uczucie prawdziwie macierzyńskiego przywiązania. Florestan postanowił walczyć z panią de Lucenay, i, jeżeliby trzeba, naradzić się z księciem Montbrison, który, oczarowany uprzejmością pięknej kuzynki, zapomniał nawet powitać hrabiego.
— Witam, mości książę, — rzekł Florestan do Konrada, biorąc go za rękę — wybacz, żem cię nie spostrzegł. Dlatego właśnie wobec księżny zrobię ci propozycję odjeżdżam do Gerolstein i radbym sprzedać cały swój dom; czy nie chciałbyś go nabyć, bo i tobie takżeby się przydał — Florestan ostatnie słowa dodał z przyciskiem.
— Nie możesz przyjąć tej propozycji, — rzekła księżna.
— Dlaczego?
— Kochany Konradzie, dom, który ci chcą sprzedać, już jest sprzedany innej osobie.
Niewiadomo, jak daleko zaszłaby ta przykra rozmowa; szczęściem przerwało ją przybycie księcia de Lucenay; on z żoną i księciem Montbrison pojechali na wieczór do pani Sainval; Florestan zaś popędził do domu, pogrążony w najczarniejszych myślach. Boyer spotkał go na progu i oznajmił, że stary hrabia Saint-Remy czeka już w sali, a Petit-Jean siedzi na dole w przedpokoju.
Florestan pobiegł do ojca.
— Przepraszam po tysiąc razy, drogi ojcze, że ci dałem czekać.
— Człowiek, co ma w ręku fałszywy weksel, jest tu? — przerwał starzec.
— Jest na dole.
— Kaź mu przyjść.
Florestan posłał Boyera po Petit-Jeana.
Stary hrabia schował ręce w kieszeniach długiego surduta i chodził po pokoju milczący i blady. Wtem wszedł Petit-Jean.
— Gdzie weksel? — spytał starzec.
— Oto jest — odpowiedział Petit-Jean.
Hrabia podał synowi dwadzieścia pięć biletów bankowych po tysiąc franków i kazał zapłacić. Petit-Jean zabrał pieniądze i odszedł; stary hrabia wyszedł za nim. Florestan rozdarł fałszywy weksel, mówiąc do siebie:
— Przynajmniej 25,000 fr. od Klotyldy mi zastaną, ale jak się ze mną obeszła! Ale, gdzież ojciec?
Szczęk klucza, dwa razy obróconego w zamku, zastanowił Florestana. Ojciec wrócił, był jeszcze bledszy, niż wprzódy.
— Zdaje mi się, ojcze, że ktoś zamknął na klucz drzwi gabinetu.
— Tak jest, zamknąłem.
— Ty, ojcze, na co?
— Zaraz powiem.
Starzec stanął przed drzwiczkami, prowadzącemi na ukryte schodki, aby przeciąć synowi i tę drogę. Florestan uważniej zaczął wpatrywać się w ponurą twarz ojca, śledził wszystkie jego ruchy i ogarnął go mimowolny niepokój.
— Jesteś straconym człowiekiem — zaczął hrabia ponuro. — Wypędzony z towarzystwa, w którem dotąd żyłeś, zostałbyś wkrótce zbrodniarzem takim, jak są nędznicy, między których będziesz wtrącony, byłbyś złodziejem, bez żadnej wątpliwości, a w razie potrzeby, zbójcą.
— Zbójcą! ja?
— Tak, zbójcą, gdyż jesteś nędznym tchórzem.
— Dowiodłem w niejednym pojedynku...
— Mówię ci, że jesteś tchórz! przeniosłeś dobrowolnie hańbę nad śmierć, przyjdzie dzień, kiedy będziesz wolał zamordować człowieka, niż narazić się na odkrycie zbrodni. Trzeba przeto raz już z sobą skończyć!
— Jakto, ojcze, skończyć? Co to znaczy? — zapytał Florestan, coraz więcej przerażany.
Wtem zastukano do drzwi. Florestan chciał pójść otworzyć, aby skończyć straszną dla siebie scenę, ale ojciec zatrzymał go.
— Kto tam? — zapytał starzec.
— W imię prawa! proszę otworzyć!
— Więc to fałszerstwo nie było ostatnie? — zapytał hrabia Florestana, przebijając go wzrokiem.
— Ostatnie! ostatnie! przysięgam! — zawołał Florestan, szamocząc się w ręku ojca.
— Otwórzcie! — powtórzył głos za drzwiami.
— Czego chcecie? — zapytał hrabia.
— Jestem komisarzem policji tego cyrkułu, przychodzę dopełnić rewizji z powodu kradzieży brylantów, o którą oskarżają hrabiego de Saint-Remy, pan Baudoin, jubiler ma dowody. Jeżeli nie otworzycie, każę wyłamać drzwi.
— Już złodziej! nie omyliłem się! — rzekł stary półgłosem. — Przyszedłem cię zabić, spóźniłem się.
— Zabić mnie!
— Dość już sromoty dla mego imienia! kończmy: mam tu dwa pistolety, zastrzel się, albo ja cię zastrzelę i powiem, że odebrałeś sobie życie, aby uniknąć hańby. — Hrabia ze straszliwą zimną krwią wyjął z kieszeni pistolet i lewą ręką, którą miał swobodną, podał go synowi, mówiąc: Prędzej! kończ, jeżeliś nie podły tchórz!
Florestan szarpał się w ręku ojca, zsiniał cały, patrzył na starca, ale w strasznem, nieubłaganem oku ojca nie było nawet śladu litości.
— Ojcze, — zawołał — poprawię się!
— Zapóźno! czy słyszysz? wybijają drzwi.
— Wynagrodzę moje błędy!
— Wejdą zaraz, trzeba więc, żebym ja cię zabił?
I starzec oparł lufę pistoletu na piersi syna. Florestan widział niechybną śmierć i rzekł:
— Masz słuszność ojcze. Życie, które mnie czeka, jest okropne. Daj mi broń, zobaczysz, czy mi braknie odwagi. Ale przebacz mi.
Przeciągły trzask drzwi okazał, że je wyłamywano.
— Ojcze, idą! O, teraz śmierć jest dobrodziejstwem. Ale nie mogę tak umierać. Błagam cię, ojcze, o jedno tylko słowo przebaczenia.
Hrabia, w tak strasznej chwili, nie był w stanie odmówić synowi tej drobnej pociechy; wzruszonym głosem rzekł:
— Przebaczam.
— Ojcze, zbliżają się, wyjdź do nich, niechaj ciebie nie mają w podejrzeniu, zatrzymaj ich, żeby mi nie przeszkadzali skończyć dni moich. Żegnam cię!
W sąsiednim pokoju dało się słyszeć stąpanie kilku osób. Florestan przyłożył pistolet do piersi. Wystrzał rozległ się w chwili, kiedy hrabia, aby uniknąć okropnego widoku, wypadł z salonu. Na huk strzału, na widok bladego starca, komisarz stanął. Uwiadomiony, że hrabia zamknął się z synem, komisarz zrozumiał wszystko i uszanował boleść zrozpaczonego ojca.
— Zginął! — zawołał hrabia, zakrywając twarz rękoma — zginął, ale śmierć lepsza od hańby!
— Panie — odezwał się urzędnik po długiem milczeniu — oszczędź sobie smutku, opuść ten dom. Zostaje mi wykonać drugą jeszcze czynność, boleśniejszą niż ta, dla której przyszedłem.
— Odchodzę — rzekł hrabia — proszę powiedzieć jubilerowi, że mu wynagrodzę stratę, jaka cena brylantów?
— Około 30.000 franków; osoba, co je kupiła i przez którą wszystko się wykryło, tyleż za nie dała synowi pana hrabiego.
— Jeszcze będę w stanie i to zapłacić. Niechaj jubiler pojutrze do mnie przyjdzie.
Komisarz ukłonił się, hrabia wyszedł. Urzędnik, głęboko wzruszony, zostawszy sam, podszedł zwolna do drzwi salonu, otworzył, a nie widząc żadnego śladu smutnego wypadku, który się tu miał zdarzyć, zdziwiony oglądał się wkoło. Wtem dostrzegł małe drzwiczki ukryte w ścianie, podbiegł do nich, lecz takowe z drugiej strony były zamknięte.
— Oszukali mnie! — zawołał — winowajca uciekł tędy!

W samej rzeczy, Florestan wobec ojca przyłożył pistolet do serca, lecz gdy ojciec odwrócił się, wystrzelił pod pachę i co prędzej zemknął. Przetrzęśli dom cały, ale go nie znaleźli. Podczas rozmowy ojca z komisarzem, zbiegł krytemi schodami do buduaru, stamtąd zaś przez oranżerję na ulicę i znikł na Polach Elizejskich.

XXIII.
POŻEGNANIE.

Gualeza siedziała na swojej ulubionej ławce w dziedzińcu więzienia, pokochała to miejsce, bo darnina wokoło, choć chuda i nędzna, przywodziła na myśl strumyk, płynący przez grunta folwarku Bouqueval. Ufna w dobrotliwe obietnice markizy d’Harville, Gualeza spodziewała się wprawdzie, że będzie uwolnioną, ale tak przywykła już do nieszczęścia, że nie śmiała wierzyć, aby chwila swobody rychło dla niej nadeszła. Od czasu pobytu swego w więzieniu, widok towarzyszek, ich rozmowy, ciągle ożywiały w biednej Gualezie pamięć dawnego poniżenia, a stąd pożerający ją smutek stawał się jeszcze głębszym, zabijającym. Niedosyć tego: nowy powód niepokoju, zmartwienia, trwogi nawet, znajdowała, zastanawiając się nad egzaltowaną wdzięcznością, jaką czuła dla Rudolfa; i budziła w sobie wspomnienie przepaści, w której niegdyś była pogrążoną, dlatego tylko, aby zmierzyć cały ogrom przedziału między sobą, a swoim dobroczyńcą, którego wielkość wydawała się jej nadludzką, który tak był dobry dla cierpiących, a tak bezwzględny dla złych. Przejęta dla niego uszanowaniem, wdzięcznością, czcią, myślała niekiedy, że w tych uczuciach poznaje wszystkie cechy miłości, miłości bez nadziei, równie skrytej jak głębokiej. Pierwszy raz wyczytała w sercu swem biedna dziewczyna to mniemane, przywodzące do rozpaczy odkrycie, po rozmowie a markizą d’Harville.
— Zapał, z jakim mówiłam — myślała sobie — obraził tę damę tak piękną, tak znakomitą. Teraz pojmuję gorycz jej wyrazów, natchnęła je razem zazdrość i pogarda. Wzbudziłam w niej zazdrość, ja! a zatem ona go kocha i ja go kocham? więc mimowoli musiałam zdradzić moją miłość? Ale czyliż wolno mi kochać go, mnie, na zawsze shańbionej? O! gdyby tak było, stokroć wołałabym umrzeć!
Gualeza myliła się jednak, nie rozumiała uczuć swoich, nazywając je miłością. Obok głębokiej namiętnej wdzięczności dla Rudolfa, podziwiała powab, siłę męską, piękność, które go odznaczały, lecz podziw ten był całkiem czysty, nie materjalny. Wreszcie działał tu głos krwi, tak często zaprzeczamy, niemy, niapoznany. Tkliwe przywiązanie Gualezy do Rudolfa pochodziło od tajemniczej sympatji, której istnienie tak jest naraz oczywiste i niepojęte, jak familijne podobieństwa rysów twarzy.
Gualeza była więc pogrążona w głębokim smutku, chociaż, według obietnicy pani d’Harville, miała nadzieję lada chwila być wypuszczoną z więzienia. Spoczywając, jak powiedzieliśmy, na ulubionej ławce, szyła pieluszkę dla przyszłego dziecięcia Joaśki, która siedziała u nóg jej na ziemi i patrzyła na nią.

Nietylko życie i postępowanie Gualezy i Joaśki zmieniło się.

XXIV.
RADOSNA NOWINA.

Wilczyca zupełnie się przemieniła. Nie kłóci się teraz z ludźmi, nie grozi, owszem ciągłe jest smutna, bardzo smutna, przesiaduje samotnie po kątach, nie odpowiada, kiedy do niej mówią, ona, co dawniej zakrzyczała wszystkich, teraz jest jakby niema.
— Biedna Wilczyca! z mojej przyczyny chciała być przeniesioną do innego oddziału, nabawiłam ją smutku niechcący — rzekła Gualeza z westchnieniem.
Dozorczyni więzienia, pani Armand, zbliżyła się do Gualezy i uradowana powiedziała do niej:
— Przynoszę ci dobrą wiadomość; dziecię moje, przyjaciele nie zapomnieli o tobie, wyrobili ci uwolnienie, dyrektor właśnie został o tem uwiadomiony.
— Czy podobna, pani! Co za szczęście o Boże!
Wzruszenie było tak silne, że Gualeza zbladła.
— Uspokój się, moje dziecię — rzekła pani Armand — zapewne pani d‘Harvillile wstawiła się za tobą. Już przyszła stara kobieta, mająca cię zaprowadzić do osób, które się zajmują twoim losem.
Trudno opisać smutek Joaśki, gdy usłyszała, że opiekunka jej opuszcza więzienie.
Zdziwiona milczeniem Joaśki i nie pojmując jego przyczyny, Gualeza położyła rękę na jej ramieniu i spytała:
— Co ci jest? czemu płaczesz?
— Odchodzisz od nas — odpowiedziała łkając Joaśka — nigdy mi nie przyszło na myśl, że się stąd oddalisz i że cię już więcej nie zobaczę.
— Bądź pewna, że o tobie — nie zapomnę.
— O Boże! jak ja ciebie kocham! kiedy tu siedzę przy tobie u nóg twoich, zda je mi się, żem zbawiona, że się już niczego nie potrzebuję obawiać.
— Uspokój się, będę pamiętać o tobie, tak jak jestem pewną, że i ty mnie nie zapomnisz.
— Kiedy mnie wypuszczą, poszukam służby, będę zbierać gałgany, zamiatać ulicę, żadne rzemiosło, byle uczciwe, nie będzie mi za ciężkie, aby wydołać potrzebom.
Wtem dozorczyni więzienia przyszła po Gualezę.
Inne kobiety, dowiedziawszy się, że Gualeza jest wolną, nie zazdrościły jej, owszem cieszyły się, wiele z nich otoczyło Marję i żegnały ją czule i serdecznie.

Gualeza ubrała się w dawniejsze swoje suknie wiejskie i poszła do kancelarji więzienia, gdzie już czekała na nią pani Seraphin, gospodyni notarjusza Jakóba Ferrand, ona to miała odprowadzić nieszczęsną dziewczynę na Wyspę Grabieżnika.

XXV.
WSPOMNIENIA.

Jakób Ferrand bardzo łatwo przez związki swoje wystarał się o uwolnienie Gualezy z więzienia. Uwiadomiony przez Pubaczkę, że Gualeza siedzi w więzieniu św. Łazarza, udał się do jednego ze swoich klijentów, posiadającego wielkie znaczenie, z prośbą o wstawienie się za GuaIezą; powiedział mu, że młoda dziewczyna, która wprawdzie zbłądziła, ale teraz szczerze poprawiła się, a może znowu być sprowadzoną na drogę zguby, obiecuje z kobietami uwięzionemi u św. Łazarza, została mu polecona przez osoby dobroczynne, chcące zająć się jej losem, skoro zostanie uwolniona. Notarjusz mocno przytem nalegał, aby przy wypełnieniu tego dobrego uczynku imię jego nie było wymienione. Klijent Fernanda tak daleko posunął uprzejmość, że notariuszowi odesłał rozkaz oswobodzenia Gualezy.
Pani Seraphin, oddając pismo dyrektorowi więzienia, oświadczyła mu, że ma zlecenie odprowadzić młodą dziewczynę do osób, które się nią opiekują.
Wiedząc jak usilnie i zaszczytnie pani Armand, dozorczyni, poleciła Gualezę pani d’Harville, wszyscy mniemali, iże Gualeza winna otrzymaną łaskę wstawieniu się markizy, gospodyni notarjusza zatem nie mogła wzbudzać w swojej ofierze najmniejszego podejrzenia. Stara ta baba, kiedy chciała, umiała przybrać minę poczciwej duszy i trzeba było dużo przenikliwości i pilnej uwagi, żeby odkryć ślady fałszu, podstępu i okrucieństwa w jej uśmiechu niby pełnym dobroci.
— I cóż, kochana panienko — rzekła z przymileniem do Marji — czy bardzo jesteś rada, że wychodzisz z więzienia?
— Wszakże pojedziemy do Bouqueval, do pani George, nieprawdaż? — zawołała Marja.
— Tak jest, nieinaczej, pojedziemy na wieś do pani George — powtórzyła gospodyni notarjusza.
Ledwie wyszły, ledwie zawarły się za niemi drzwi więzienia, gdy spotkały młodą dziewczynę, przychodzącą zapewne odwiedzić którą z uwięzionych kobiet.
— Rigoletta! — krzyknęła Marja, poznając dawną towarzyszkę więzienia i przechadzek wiejskich, o której wspominała Rudolfowi, kiedy go spotkała pierwszy raz w szynkowni w Cite.
— Gualeza! — krzyknęła nawzajem gryzetka.
I obie uściskały się serdecznie.
— Więc to ty? co za szczęście! — mówiła gryzetka.
— Jakaż radość niespodziana! jak dawno nie widziałyśmy się! — odpowiedziała Gualeza.
— A! teraz pojmuję, dlaczego nie spotkałam cię ani razu od pół roku — mówiła dalej Rigoletta, spostrzegłszy wiejski ubiór przyjaciółki — mieszkasz na wsi?
— Tak, od niejakiego czasu — odparła Gualeza, spuszczając oczy.
— I przybyłaś tu jak ja, odwiedzić kogo?
— Tak... byłam tu — rzekła Gualeza, jąkając się i rumieniąc.
— A teraz wracasz do domu? zapewne daleko od Paryża? Kochana, droga Gualezo, nie zmieniłaś się, widzę, zawsze lubisz wieś. Ale pozwól, niech ci się przypatrzę! Musisz być rada ze swego losu? Jednakże powinnabym gniewać się na ciebie, czy godzi się tak rozstawać z przyjaciółką, nie pożegnać się? gdybyś mnie przynajmniej uwiadomiła, co się z tobą zrobiło.
— Tak nagle opuściłam Paryż — odparła Gualeza coraz bardziej zmięszana — że nie mogłam...
— O! już się nie gniewam, tak się cieszę, że cię znowu widzę. Słuchaj, czy pamiętasz Julkę, co była taka ładna i Rozynę, blondynkę z czarnemi oczami?
— Dobrze pamiętam.
— Wyobraź sobie, droga Gualezo, obie zostały oszukane, potem opuszczone i wreszcie doszły do tego, że dziś należą do liczby kobiet niegodnych.
— Ach, mój Boże! — jęknęła Gualeza i zaczerwieniła się cała.
— Chodźmy, chodźmy — przerwała niecierpliwie pani Seraphin, podając rękę swojej ofierze — czas ucieka, już późno...
— Ach pani, tylko chwilkę daruj nam jeszcze; tak dawno nie widziałam lubej Gualezy — zawołała Rigoletta.
— Bo już późno, moje panny — odpowiedziała gospodyni notarjusza; — trzecia wybiła, a mamy długą drogę przed sobą...
Jednakże odtąd pilnie słuchała rozmowy przyjaciółek.
— A ja wracam z więzienia mężczyzn — zaczęła opowiadać Rigoletta.
— Jakto?
— Tak jest, niestety, teraz przynoszę Ludwice Morel trochę bielizny, a tylko co zaniosłam inne drobiazgi biednemu Germainowi, nazywa się Germain, dawny mój sąsiad, najpoczciwszy chłopak w świecie, słodki, skromny jak dziewczynka; kochałam go jak rodzonego brata.
Usłyszawszy nazwisko Germain, pani Seraphin podwoiła swoją uwagę.
— Cóż on wykroczył, że go wsadzili do więzienia? — zapytała Gualeza.
— On! — zawołała Rigoletta, i oburzenie zajęło miejsce wzruszenia; — on! nic nie zawinił!... pastwi się nad nim stary notarjusz, potwór, który także prześladuje Ludwikę.
— Ludwikę, tę samą, do której tu przy chodzisz?
— Tak jest; służyła u tego notarjusza, a Germain był u niego kasjerem. Nie mam czasu tłumaczyć ci obszernie, o co go oskarża, ale to pewna, że ten niegodziwy człowiek jak wściekły pastwi się nad biednymi ludźmi, co mu nigdy nic złego nie zrobili. Lecz cierpliwości! cierpliwości! przyjdzie kolej i na niego. — Rigoletta wymówiła ostatnie słowa tonem, który zaniepokoił panią Seraphin; baba chciała się czegoś więcej dowiedzieć, dlatego wmieszała się do rozmowy.
— Kochana panienko — rzekła z przymileniem do Marji — późno; nie mamy czasu, czekają nas, pojmuję, że chciałabyś słuchać, co ta panna mówi, bo i ja, choć nie znam osób, o których wspomina, boleję nad losem młodego Germaina i dziewczyny. Ach, Boże! czy podobna, żeby na świecie byli ludzie tak źli! jakże się nazywa ten notarjusz, moja panienko?
Rigoletta nie miała żadnego powodu nie ufać pani Seraphin; przypomniawszy sobie jednakże przestrogi Rudolfa, który jej zalecił najgłębszą tajemnicę co do skrytej swojej opieki nad Germainem i Ludwiką, żałowała swojej prędkości.
— Ten niegodziwiec nazywa się Ferrand — odpowiedziała więc Rigoletta, dodając zręcznie, aby naprawić lekką swą nieuwagę — tem gorzej z jego strony, że dręczy tych biedaków, bo nikt się niemi nie zajmuje, nikt o nich nie dba, tylko ja jedna, a to im mało pomoże.
— O! są serca dosyć szlachetne, żeby to uczynić! — rzekła Marja po chwili namysłu, powściągając swe uniesienie. — Ja znam człowieka, co uważa sobie za obowiązek opiekować się tymi, co cierpią, i bronić ich; równie jest dobrotliwy dla poczciwych, jak niewypowiedzianie straszny dla złych.
Rigoletta zdziwiona spojrzała na Gualezę i już miała powiedzieć, myśląc o Rudolfie, że także zna kogoś, co śmiało występuje w obranie słabych przeciw możnym; ale zawsze pamiętna na przestrogi swojego sąsiada (tak nazywała księcia), gryzetka rzekła do Marji:
— Doprawdy? znasz tak szlachetnego człowieka?
— Znam i pewna jednak jestem, że, gdyby wiedział o niezasłużonej niedoli Ludwiki i Germaina, wybawiłby ich i ukarałby ich prześladowcę. Sprawiedliwość jego i dobroć zarówno są niewyczerpane.
Pani Seraphin, słysząc te słowa, zdziwiona popatrzyła na Marję i pomyślała:
— Czyżby ta dziewczyna była jeszcze niebezpieczniejszą, niż się nam zdawało? Z początku żal mi jej było, ale teraz widzę, że trzeba się jej pozbyć koniecznie.
— Kochana Gualezo, ponieważ masz tak dobrą znajomość, proszę cię, poleć łasce tego pana moją Ludwikę i mojego Germaina, bo nie zasłużyli na swój los tak smutny — rzekła Rigoletta, zastanowiwszy się, że uwięzieni przyjaciele źle nie wyjdą, gdy będą mieli dwóch protektorów zamiast jednego.
— Bądź spokojna — odpowiedziała Marja; — niezawodnie wstawię się za nimi do pana Rudolfa.
— Rudolf! — zawołała Rigoletta z największym podziwem. Pan Rudolf!... kupczyk?
— Nie wiem, kto on jest. Ale skąd to pytanie?
— Bo i ja znam jednego Rudolfa.
— Może nie ten sam.
— Wysokiego wzrostu, młody, wysmukły? w obejściu grzeczny, uprzejmy? wszak tak?
— To on, on niezawodnie — rzekła Marja; — tylko mi dziwno, że go bierzesz za kupczyka.
— Co do tego, to wiem z pewnością, sam mi powiedział.
— Znasz go?
— Czy go znam! to mój sąsiad; mieszka na czwartem piętrze, ma pokoik obok mego.
— On? on?
— Cóż dziwnego? Zarabia na rok półtora tysiąca franków, musi więc najmować skromne mieszkanie, tembardziej, że nie jest zbyt oszczędny, nie umiał mi nawet powiedzieć, co zapłacił, za swoje ubranie, ten kochany sąsiad.
— Nie, nie, to nie on — rzekła Marja, zadumana; a po chwili dodała z zapałem — ten, o którym ci mówię, jest potężny; imię jego wymawiają z miłością i czcią, postać jego wspaniała, wyraża uszanowanie, możnaby klękać przed jego wielkością i wspaniałomyślną dobrocią.
— Teraz już nic nie rozumiem, Gualezo, i także powiadam, to nie on; bo mój ani jest potężny, ani wzbudza cześć i uszanowanie. Dobry jest, wesoły, nie klękają przed nim ani trochę, obiecał mi wyfroterować pokój i co niedziela chodzić ze mną na spacer, widzisz więc, że to nie żaden wielki pan.
Gualeza, zastanawiając się nad tem, co słyszała, przypomniała sobie, że przy pierwszem widzeniu Rudolfa w szynkowni w City, był ubrany podobnie jak i inni goście, uczęszczający do tego miejsca. Czyliż nie mógł przy Rigolecie grać roli kupczyka? Ale jaki miałby cel w tej nowej przemianie?
— A gdzie mieszkasz, Rigoletto?
— Przy ulicy Temple, pod numerem 17.
— I to niezgorzej wiedzieć — pomyślała pani Seraphin. — Ten tajemniczy i możny Rudolf, który zapewne udaje tylko kupczyka, mieszka obok tej małej szwaczki, która bodaj że wie daleko więcej, niż chce powiedzieć, oboje mieszkają w tymże domu, gdzie Morel i Bradamanti.
Gospodyni notarjusza, dowiedziawszy się już, czego się chciała dowiedzieć, nalegała, żeby jechać. Przyjaciółki pożegnały się czule. Rigoletta poszła do więzienia, aby zobaczyć się z Ludwiką. Gualeza wsiadła do fiakra z panią Seraphin, która kazała jechać do Batignoles. Za rogatkami miasta, nad brzegiem Sekwany, stanęły.
Gualeza nie znała Paryża; spostrzegła jednak, że ta droga nie prowadzi do folwarku Bouqueval. Na zapytanie jej odpowiedziała pani Seraphin:
— Tyle tylko powiedzieć ci mogę, moja panienko, że wypełniam rozkazy twoich dobroczyńców.
— Jestem im posłuszna.

Obie poszły nad brzegiem. Opuścimy je na chwilę i zaprowadzimy czytelników naszych na Wyspę Grabieżnika.

XXVI.
ŁÓDKA.

Wyspa, gdzie Marcjalowie mieszkali, ponuro wyglądała w nocy, ale przy świetle słońca nic weselszego nad to przeklęte siedlisko zbrodni. Brzeg wyspy otaczały wierzby i topole; mieściła w sobie ogród warzywny i kilkanaście drzew owocowych. W środku owocowego ogrodu stała chatka słomą kryta, do której chciał się schronić Marcjal z Franciszkiem i Amandyną.
Trzy łódki spokojnie kołysały się, przywiązane u brzegu. Mikołaj, schylony w jednej z mich, próbował, czy klapa na dnie, którą urządził, dobrze się otwiera. Tykwa patrzyła na drogę, oczekując przybycia pani Seraphin i Gualezy.
— Nikt nie idzie, ani młoda, ani stara — rzekła do Mikołaja. — Jeżeli nie przyjdą za pół gadziny, musimy pójść do Paryża, lepszy interes czaka nas u Czerwonego Janka. Dziś rano jeszcze powtarzała nam to Puhaczka.
— I to prawda, bo kiedy my będziemy przy robocie, Czerwony Janek musi na dworze stać na straży, a Barbillon sam nie potrafi zaciągnąć faktorki do piwnicy, choć stara, ale żwawa, wydarłaby mu się.
— Przecież nam Puhaczka powiedziała, że w tej piwnicy ma Bakałarza na stancji?
— Nie w tej, ale w drugiej, głębszej, którą za wezbraniem rzeki woda zalewa.
— Jakże się on tam wściekać musi, sam w piwnicy.
— Puhaczka powiada, że dla zabawy poluje na szczury.
— Słuchajno, Mikołaju rzekła Tykwa, wskazując na zabite okno — i ten także musiał sobie dobrze krwi napsuć.
— Ba, pewno śpi, od dziś rana nie słychać hałasów i pies nie szczeka.
— Może go zadusił i zjadł. Od dwóch dni nie mają ani jedzenia ani picia.
— Dziś rano matka w Asniers spotkała rybaka Ferot i kiedy ten się dziwił, że od dwóch dni nie widział swego przyjaciela Marcjala, powiedziała, że Marcjal nie wstaje z łóżka, że ciężko chory. Ferot uwierzył, innym powie, a gdy się rzecz stanie, nikt nie będzie się dziwił.
— Drzwi mocne i on ma ręce pokaleczone, inaczej gotówby podłogę przedziurawić.
— A belki? nie bój się, nie ucieknie, okiennice obite blachą i opatrzone sztabami żelaznami, drzwi zabite dużemi gwoździami. Leży w mocniejszej trumnie, niż gdyby była z dębu i ołowiu.
— Słuchajże, a jeżeli Wilczyca przyjdzie tu do niego z więzienia?
— Powiemy jej: szukaj.
W tej chwili dały się słyszeć krzyki i płacze w domu, którego drzwi dotąd otwarte, zamknęły się gwałtownie. Po chwili blada twarz matki Marcjalów ukazała się w zakratowanem oknie kuchni. Długą chudą ręką wdowa skinęła na dzieci, żeby do niej przyszły.
— Znowu tam jakaś bitwa; ręczę, że Franciszek coś zrobił —. rzekł Mikołaj. — Niegodziwy Marcjal! gdyby nie on, z Franciszka byłby najlepszy chłopak. Ty nie odchodź stąd, Tykwo, i jak zobaczysz kobiety, — zaraz mnie zawołaj.
Mikołaj wszedł do domu. Amandyna klęczała na środku kuchni i z płaczem błagała o przebaczenie dla Franciszka. Ten zaś, rozgniewany, groźnie stał w kącie z toporkiem w ręku i na ten raz zdawało się gotów był stawić rozpaczliwy opór rozkazom matki. Wdowa, spokojna, milcząca jak zawsze, wskazała Mikołajowi otwarte drzwi piwnicy i dała mu znak, żeby tam zamknął Franciszka.
— Nie zamkniecie mnie tam! — wołało dziecię, a oczy iskrzyły mu się jak dzikiemu kotowi. — Chcecie mnie tam z Amandyną umorzyć głodem, jak naszego brata, Marcjala.
— Mamo, na miłość boską, zostaw nas, jak wczoraj w izbie ma górze, — błagała Amandyna, składając ręce.
Mikołaj, równie nikczemny jak okrutny, bał się toporka i nie śmiał się zbliżyć. Wdowa, rozgniewana wahaniem się syna, popchnęła go za ramię ku Franciszkowi, lecz Mikołaj cofnął się, wołając:
— Jeśli mnie zrani, co ja pocznę? Wiesz przecie, matko, że za chwilę będę potrzebował rąk, a jeszcze czuję ból w ramieniu od uderzenia Marcjala.
Wtem Mikołaj spostrzegł na stołku kołdrę wełnianą, schwycił ją, rozwinął i zręcznie zarzucił na głowę Franciszka. Chłopczyk, mimo usiłowań, nie mógł się z niej zaraz wydobyć i Mikołaj przy pomocy matki zaniósł go do piwnicy.
Amandyna ciągle klęczała na środku izby, lecz kiedy zobaczyła brata w piwnicy, wstała prędko i mimo bojaźni, sama za nim poszła. Zamknięto za nią drzwi na dwa spusty.
— To wina Marcjala, że dzieci nas nienawidzą! — zawołał Mikołaj.
— Od dziś rana nic już nie słychać w jego pokoju — rzekła wdowa zamyślona i zadrżała — nic...
A po chwili milczenia, jakby chcąc uniknąć przykrej myśli, zapytała nagle:
— Czy Puhaczka tu przychodziła, kiedym ja była w Asnieres?
— Była tu.
— Czemuż nie została, żeby razem z nami iść do Czerwonego Janka? Niebardzo jej ufam.
— Wy, matko, nikomu nie ufacie, dziś Puhaczce, wczoraj Czerwonemu Jankowi. Puhaczka tu nie została, bo o drugiej ma się zejść z owym panem w żałobie, z rozkazu którego porwała dziewczynę z Bakałarzem i Kulasem.
— Mikołaju! — zawołała Tykwa — kobiety idą.
— Prędko, prędko, matko, bierz chustkę, za jedną drogą ciebie przewiozę.
Wdowa włożyła czarny czapeczek i wielką chustkę w białe i popielate kraty, zamknęła kuchnię, schowała klucz za okiennicę i poszła za synem.
— Umówmyż się dobrze, jak mamy zrobić — rzekł Mikołaj, — ja wezmę kobietę z dziewczyną do mojej łódki z klapą, ty, Tykwo, popłyniesz w drugiej łódce, tuż obok, tak żebym mógł dobrze skoczyć do ciebie, kiedy otworzę klapę i moja łódka zatonie.
W parę minut obie łódki przybiły do brzegu, pani Seraphin i Gualeza już czekały. Kiedy Mikołaj przywiązywał łódkę do brzegu, pani Seraphin zbliżyła się do niego i szepnęła mu prędko:
— Powiedz, że pani George na nas czeka. — Potem dodała głośno: Czy nie spóźniłyśmy się trochę?
— O! pani George już kilka razy pytała o panie.
— Widzisz panienko, pani George na nas czeka — rzekła gospodyni, zwracając się do Gualezy, której serce ścisnęło się na widok złowieszczych twarzy wdowy, Tykwy i Mikołaja, lecz uspokoiło ją nazwisko pani George i odpowiedziała:
— Jak najprędzej chciałabym ją ujrzeć, szczęściem mamy niedaleko płynąć.
— Jakże się dobra pani George ucieszy! — zawołała pani Seraphin. — Potem, obracając się do Mikołaja: — Zbliż łódkę do brzegu — rzekła — żebyśmy mogły wsiąść wygodnie — a zniżonym głosem dodała: — trzeba koniecznie dziewczynę utopić, jeżeli — wypłynie nad wodę, zanurz ją znowu.
— Bądź pani spokojna, a sama nie bój się niczego: gdy dam znak, pani mi podasz rękę, ona jedna pójdzie na dno. — A potem z dziką obojętnością, niewzruszony ani wdziękami, ani młodością Gualezy, podał jej rękę, ona, lekko się na niej opierając, wskoczyła do łódki.
— Proszę pani — rzekł zkolei Mikołaj do gospodyni notarjusza i podał jej rękę.
Lecz ta cofnęła się i powiedziała Mikołajowi:
— Ja... lepiej pojadę łódką tej panny — i usiadła obok Tykwy.
— Dobrze — odpowiedział Mikołaj, spojrzawszy znacząco na Tykwę i silnem uderzeniem wiosła odbił od lądu.

Za nim Tykwa podobnież odepchnęła się od brzegu. Wdowa nieporuszona, weszła do łodzi Tykwy, ciągle wpatrując się w okno Marcjala. Obie łódki zwolna oddalały się od brzegu.

XXVII.
WILCZYCA.

W kilka minut po wyjściu Gualezy z więzienia i Wilczyca odzyskała wolność, gdyż wobec widocznej poprawy, darowano jej kilka dni, pozostałych do odsiedzenia. Ta kobieta, dotąd pogrążona w zepsuciu i spodleniu, niepohamowana w zapędach, zmieniła się zupełnie. Ciągle jej stał przed oczami obraz życia, pędzonego wśród pokoju, samotności i pracy, obraz, skreślony przez Gualezę, nad którym rozmyślając, obrzydziła sobie swój dawny sposób życia.
Gualeza, nadając chwalebny kierunek dzikiej miłości Wilczycy, zrobiła ze zgubionej dziewczyny uczciwą kobietę.
Ufna w pomoc, przyrzeczoną przez Gualezę w imieniu nieznanego dobroczyńcy, Wilczyca po uwolnieniu myślała tylko o tem, żeby jak najprędzej zobaczyć Marcjala i przekonać się, czy on podziela jej życzenia. Od kilku dni żadnej nie miała o nim wiadomości. Spodziewając się znaleźć go na Wyspie Grabieżnika, pojechała fiakrem do mostu W Asnieres i przebyła go na kwadrans wprzód, nim pani Seraphin i Gualeza, idące brzegiem, stanęły naprzeciw wyspy.
Zwykle, jeżeli Marcjal nie zawoził jej sam na wyspę, brała łódkę od starego rybaka Ferot.
Wkrótce przybyła do domu rybaka: Ferot stał przed drzwiami i naprawiał sieci. Zobaczywszy go, już zdaleka zawołała:
— Łódki, łódki, ojcze Ferot, tylko prędko!
— Dziś niepodobna; mój syn popłynął ds Saint-Ouen Na całym brzegu łódki nie znajdzie.
— Ale gdzie Mancjal? mów, gdzie?
— Poczekaj tylko. Otóż spotkałem się z jego matką oko w oko, tak blisko, żem nie śmiał od niej uciec i powiadam do niej: Już dwa dni nie widziałem Marcjala, czy poszedł do miasta? Spojrzała ma mnie takiemi oczami, ależ to oczy! jakby mnie chciała niemi przeszyć.
— Co dalej? co dalej?
Ojciec Ferot rzekł po chwili milczenia:
— Słuchaj, jesteś dobra dziewczyna, jeżeli mi przyrzekniesz milczenie, powiem ci wszystko, co wiem.
— Ojcze Ferot, mów, bo mnie krew zabije.
— Co za dziewczyna! co za gorączka! Słuchaj więc, najprzód trzeba ci wiedzieć, że Marcjal jest w coraz większej niezgodzie ze swojem rodzeństwem i gdyby mu co złego zrobili, wcalebym się nie dziwił. Kiedym dziś rano spotkał się z jego matką, powiedziałem do niej: już od dwóch dni nie widać waszego syna, łódka jego jest uwiązana, czy poszedł do miasta? Na to wdowa.spojrzała na mnie ponuro i mówi: Chory, leży na wyspie i tak chory, że z tego nie wyjdzie. Ja pomyślałem sobie: Czy być może? przed trzema dniami... A to co? — zawołał Ferot, przerywając sobie — gdzie idziesz? Gdzie ta dziewczyna leci?
Wilczyca, słysząc, że życie Marcjala w niebezpieczeństwie ze strony mieszkańców wyspy, przejęta trwogą, uniesiona wściekłością, nie słuchała dalej starego rybaka i pobiegła wzdłuż brzegu Sekwany.
Dom doktora Griffon, gdzie czasowo mieszkał stary hrabia Saint-Remy stał przy brzegu, blisko miejsca, dokąd nadbiegła Wilczyca. Hrabia i doktór Griffon rozmawiali przed domem. Uderzeni wyrazem rozpaczy, malującym się na jej twarzy, poszli za nią.
Zadyszana, zaczerwieniana, z pałającem okiem stanęła nad wodą w miejscu najbliższem wyspy. Przez, nagie gałęzie wierzb i topoli ujrzała dach domu, gdzie może Marcjal konał. Na ten widok z dzikim jękiem zerwała z siebie chustkę, czapek, suknię i tylko w spódnicy skoczyła do wody, szła póki mogła zgruntować, a potem zaczęła płynąć ku wyspie.
Wtem z drugiej strony rozległ się krzyk.
Wilczyca zatrzymała się ze drżeniem; utrzymując się jedną ręką nad wiodą, drugą odrzuciła w tył gęste włosy, słuchała. Znowu krzyk, ale słabszy, błagalny, konwulsyjny, skonał na wodzie i wszystko ucichło.
— To on! — zawołała Wilczyca, rzucając się naprzód i płynęła dalej z największym wysiłkiem. Zdawało się jej. że poznała głos Marcjala.
Hrabia i doktór, obok których przebiegła, nie mogli jej dogonić i wstrzymać od rzucenia się do wody. Widząc jak walczy z prądem, zawołali:
— Nieszczęśliwa, tonie! Lecz próżna bojaźń. Wilczyca płynęła jak wydra i po chwilce, zbliżywszy się do wyspy, dostawała gruntu. Uchwyciła się za pal od tamy, aby wydobyć się z wody, kiedy zauważyła płynące z prądem ciało młodej dziewczyny, ubranej po wiejsku. Wilczyca jedną ręką trzymając się pala, drugą uchwyciła tę kobietę za suknię, przyciągnęła ją do siebie, a obdarzona niezwykłą zręcznością i siłą podniosła Gualezę, której jeszcze nie poznała, wzięła ją na ręce jak dziecię i wyszedłszy z wody złożyła na trawie.
— Odważnie! odważnie! — wołali pan de Saint-Remy i doktór Griffon; — zaraz przejdziemy most w Asnieres i łódką przybędziemy ci na pomoc. I obaj pobiegli ku mostowi.
Słowa te nie doszły do uszu Wilczycy.
Musimy tu powtórzyć, że z prawego brzegu, gdzie znajdował się Mikołaj, Tykwa i wdowa, nie można było widzieć, co się dzieje po drugiej stronie rzeki.
Kiedy więc Wilczyca pociągnęła ku sobie Gualezę, mordercy, nie widząc już ciała dziewczyny, mniemali, że je fale pochłonęły. W kilka minut potem prąd unosił drugiego trupa, którego Wilczyca nie spostrzegła, ciało gospodyni notarjusza, już w niem ostatnia iskra życia zgasła.
Mikołaj i Tykwa, tyleż co Jakâb Ferrand pragnęli śmierci świadka i wspólniczki ich zbrodni; kiedy więc łódka z klapą zanurzyła się z Gualezą, Mikołaj skoczył do łódki siostry i zachwiał nią gwałtownie, pani Seraphin straciła na chwilę równowagę, bandyta strącił ją w wodę i dobił bosakiem.
Zadyszana, zmęczona, Wilczyca klęczała obok Gualezy i starała się rozeznać jej rysy; osłupiała, poznając towarzyszkę więzienia, tę, co tak dobroczynny, tak zbawienny wpływ wywarta na jej przeznaczenie.
— Gualeza! — krzyknęła Wilczyca — co za przypadek! Przychodziłam powiedzieć Marcjalowi, ile mi zrobiła złego i dobrego przez swoje słowa i obietnice, a znajduję ją tu umarłą! Nie, nie — zawołała, nachylając się do jej ust — nie! jeszcze oddycha.
Podniosła się, wzięła Gualezę na ręce i z tym lekkim ciężarem pobiegła do domu, nie wątpiąc, że wdowa i jej córka jakkolwiek złe i nie ludzkie, nie odmówią żadnej pomocy.
Kiedy Wilczyca przybyła na najwyższy punkt wyspy, skąd można było widzieć oba brzegi Sekwany, Mikołaj, wdowa i Tykwa już się oddalili... Pewni, że podwójne morderstwo zostało dokonane, spieszyli do Czerwonego Janka.
W tej samej chwili człowiek, który ukryty przy brzegu widział tę okropną scenę, oddalił się spiesznie, przekonany, że zabójstwo spełniono. Był to Jakób Ferand.
Jedna z łódek Mikołaja przywiązana była u brzegu, w miejscu, skąd pani Seraphin i Gualeza odpłynęły.
W tej właśnie chwili Saint-Remy i doktór Griffon przechodzili most w Asnieres i spieszyli do łódki.
Wilczyca niemało zdziwiona, znalazła dom Marcjalów zamknięty. Złożyła omdlałą Gualezę w altanie i zbliżyła się do domu. Znała okno Marcjala, widząc okiennice obite blachą, zamknięte i przymocowane dwiema żeiaznemi sztabami, odgadła część prawdy, jęknęła głucho i z całych sił krzyknęła: Marcjal! Mancjal! Nikt nie odpowiedział. Przestraszana tem milczeniem, chodziła wkoło domu, jak dziki zwierz, szukający wejścia do jamy. Od czasu do czasu krzyczała: Marcjalu! gdzie jesteś? I z wściekłością wstrząsała kraty okna od kuchni, uderzała w mur pięściami, wybijała drzwi. Wtem głuchy głos dał się słyszeć z domu. Zadrżała, nadstawiła ucha. Odgłos zamilkł.
— Usłyszał mnie, muszę wejść, choćbym miała zębami drzwi przegryźć. I znowu raz po raz krzyczała.
W kuchni usłyszała krzyk dwojga dzieci, zamkniętych w piwnicy.
Wdowa, przekonana, że w czasie jej nieobecności nikt nie przyjdzie, zostawiła klucz we drzwiach.
Gdy Wilczyca otworzyła, dzieci wybiegły.
— Wilczyco, ratuj mego brata Marcjala! — wołał Franciszek — chcieli go zabić. Od dwóch dni go zamknęli.
— Ty, Franciszku, daj mi siekiery, żebym wybiła drzwi Marcjala.
— Jest tu siekiera do łupania drzewa, ale za ciężka dla ciebie — odpowiedział Franciszek.
— Za ciężka! — rzekła Wilczyca i lekko podniosła tę masę żelaza, a wbiegając szybko na schody, wołała do dzieci: Idźcie po dziewczynę i połóżcie ją przy ogniu. W mgnieniu oka już była u drzwi Marcjala. Jestem tu! — krzyknęła — ja, twoja Wilczyca! — I podnosząc młot, mocnem uderzeniem wstrząsnęła drzwiami.
— Drzwi zabite gwoździami z tamtej strony, powyrywaj gwoździe — wołał Marcjal słabym głosem.
Natychmiast rzuciła się na kolana i ostrzem młota, palcami wydarła z podłogi kilka ćwieków.
Nareszcie drzwi się otworzyły. Marcjal blady, z zakrwawionymi rękami, padł prawie nieżywy w objęcia Wilczycy.
— Nareszcie widzę cię, trzymam cię, mego! — wołała Wilczyca z dziką energją,obejmując Marcjala i wspierając go, niosąc go prawie.
Wilczyca przybyła mu ma ratunek w chwili, gdy czuł, że już umiera, nietyle jeszcze z głodu, co z braku powietrza, które nie mogło się odświeżyć w izdebce małej, bez komina, hermetycznie zamkniętej.
— Marcjalu, to ja, twoja Wilczyca! Jak ci jest?
— Odżyłem, wychodzę z grobu, wychodzę z niego, dzięki tobie jednej!
— Ale twoje ręce, twoje biedne ręce! jakże pokaleczone! kto ci je tak pociął?
— Mikołaj i Tykwa, nie śmiejąc otwarcie zmierzyć się ze mną, zamknęli mnie w tej izbie, żeby mnie głodem umorzyć. Chciałem im nie dać zabić okiennic, wtenczas siostra pocięła mi ręce toporkiem.
— O potwory!
— Lecz co z tobą było? całaś zmoczona.
— Wiedziałam, że jesteś w niebezpieczeństwie, nie znalazłam łódki...
— I przepłynęłaś? — zawołał Marcjal z zapałem — o moja dzielna kobieto! ale chłód cię przejął, drżysz. Wejdź tam, weź płaszcz Tykwy i okryj się, idź zaraz. W mgnieniu oka Wilczyca wróciła okryta płaszczem.
— Dla mnie narażałaś się na śmierć, mogłaś utonąć! — rzekł Marcjal, patrząc na nią z tkliwem uniesieniem.
— Przeciwnie, nietylko nie utonęłam, ale jeszcze wyratowałam młodą dziewczynę, która tonęła.
— I ją także ocaliłaś? gdzie jest?
— Na dole z dziećmi. O Boże, gdybyś wiedział co za szczęśliwy traf! Siedziała ze mną w więzieniu u św. Łazarza. Kochałam ją i nienawidziłam, a wszystko z twojej przyczyny.
— Z mojej przyczyny? Nie rozumiem cię...
— Tak, bo dzięki niej pojęłam, że wtedy tylko mogłabym być szczęśliwą, gdybym była z tobą, kochająca i kochana. Ale cóż. Takich, jak ja, niekocha się długo, dla mnie niema przyszłości... — i biedna dziewczyna rozpłakała się serdecznie.
— Dla mnie niema już innej kobiety na świecie, prócz ciebie, Wilczyco. Cokolwiek zrobiłaś, czem byłaś nikomu nic do tego. Ja ciebie kocham, ty mnie kochasz i winienem aż życie. Nie opuszczę ciebie odtąd, ale nie chcę także opuścić Franciszka i Amandyny, od dzisiejszego dnia powinienem być ich ojcem, pojmujesz, Wilczyco, że to wkłada na mnie nowe obowiązki: muszę zostać porządnym człowiekiem, biorąc ich do siebie. Chcieli z nich zrobić łotrów; żeby ich ocalić wezmę ich z sobą.
— Tak jest, schronimy się z tobą i dziećmi do lasu, gdziebyśmy mieli ładny domek, a potem własne dziatki, którebym kochała, ale jak kochała! Tylko — dodała Wilczyca z drżeniem — musiałbyś nazywać się moim mężem, bo inaczej nie dostalibyśmy tego miejsca.
Marcjal, nie rozumiejąc słów kochanki, patrzył na nią zdziwiony.
— O jakiem miejscu mówisz? — zapytał.
— O miejscu leśniczego.
— Któżby mi je dał?
— Protektorowie dziewczyny, którą uratowałam.
— Nie znają mnie wcale!
— Ale ja mówiłam jej o tobie, a ona poleci nas swoim dobroczyńcom.
— Ach — zawołał Marcjal, zrywając się nagle — a my zapomnieliśmy o niej, leży na dole, może umiera.
— Uspokój się: Franciszek i Amandyna są przy niej.
Marcjal wsparty na ramieniu Wilczycy, zszedł z nią pospiesznie na dolne piętro.
Franciszek z Amandyną przenieśli Marję do kuchni i złożyli przed ogniem, kiedy stary hrabia Saint-Remy z doktorem Griffon, zapomocą łódki Mikołaja przybyli na wyspę. Staraniem dzieci, dobry ogień palił się już na kominie i doktór natychmiast zajął się ratowaniem młodej dziewczyny.
— Czy jest nadzieja? — zapytał hrabia.
— Ręce i nogi zimne — odpowiedział doktór — bardzo wątpię.
— Ach! — zawołał hrabia — umrzeć tak młodo!
W tej chwili Marcjal Zszedł, oparty na ramieniu Wilczycy. Widząc bladość Marcjala, jego ręce zbroczone krwią skrzepłą — hrabia zawołał:
— Kto to jest?
— Mój mąż — odpowiedziała Wilczyca, patrząc na Marcjala z wyrazem dumy i szczęścia nie do opisania.
— Masz, panie, żonę dobrą i śmiałą — rzekł hrabia — widziałem jak z rzadką odwagą ratowała tę dziewczynę.
— O tak, panie, dobra i odważna jest moja żona — odparł Marcjal z tkliwem uniesieniem — tak, odważna! bo i mnie również ocaliła życie.
— Tobie? — rzekł hrabia zdziwiony.
— Patrz pan na jego ręce, biedne ręce — przerwała.Wilczyca, ocierając łzy.
— Ach, to okropne! Nieszczęśliwy ma ręce posiekane! — zawołał hrabia. — Zobacz no, doktorze.
— Nic strasznego, żadne ścięgno nie jest obrażone, za tydzień będzie zdrów — rzekł doktór po zbadaniu.
— A Gualeza, panie? wszak nie umrze? — spytała Wilczyca. — O! niechaj nie umiera! ja i mąż mój tyle jej zawdzięczamy! — A zwracając się do Marcjala dodała: — Biedna dziewczyna! oto ją widzisz, o n6iej ci mówiłam. Panie doktorze, wszak ona nie umrze?
— Nie wiem — odpowiedział Griffon — lecz najprzód powiedz mi, czy może tu zostać, czy tu znajdzie potrzebną usługę?
— Tu! — zawołała Wilczyca — tu ją zabiją! — Milcz, milcz — rzekł Marcjal półgłosem.
Hrabia i doktór spojrzeli zdziwieni na Wilczycę, Marcjal po namyśle rzekł ponuro:
— Dziewczyna nie może pozostać w tym domu, ja sam ta nie zostanę, ani moja żona, ani te dzieci.
W pół godziny potem, Marja, która jeszcze nie wróciła do przytomności, znajdowała się już w domu doktora pod macierzyńską opieką ogrodniczki i Wilczycy. Doktór obiecał przyjechać raz jeszcze wieczorem, żeby ją odwiedzić. Marcjal, z Franciszkiem i Amandyną poszli do Paryża. Wilczyca została, postanowiwszy nie odstępować Marji, póki ta nie wyjdzie z niebezpieczeństwa.

Pusto było na wyspie Grabieżnika.

XXVIII.
PORTRET.

Tomasz Seyton, brat hrabiny Sary Mac-Gregor, przechadzał się w niecierpliwem oczekiwaniu po bulwarze blisko obserwatorjum; wtem spostrzegł, że idzie Puhaczka, której przybycia wyglądał. Obrzydliwa baba wystroiła się w wielki biały czepek, okrywała ją kraciasta czerwona chustka; w ręku miała duży woreczek słomiany. Skoro ujrzał babę, Tom Seyton rzekł do niej:
— Chodźmy prędzej — i zaprowadził ją do pustej uliczki, otworzył drzwiczki od ogrodu, kazał jej czekać i znikł.
— Byleby mnie tylko zbyt długo nie trzymał — mówiła Puhaczka do siebie: — muszę być o piątej u Czerwonego Janka, żeby wyekspedjować faktorkę djamentów. Ale obaczmy jak się tam ma mój filucik — dodała, przypomniawszy sobie sztylet, a widząc, że żelazo przebiło worek — zawołała ze śmiechem: — O hultaj! wytknął nos na ulicę; Otóż tak zawsze bywa, kiedy mu kagańca nie włożę. — I wyjąwszy sztylet z worka, zatknęła korek na końcu i znowu go schowała.
— Dziś interesa idą nie tak, jak przed paroma dniami, kiedy mi się zdawało, że będę mogła obedrzeć tego rozbójnika notarjusza. Lecz cicho, ktoś idzie. Wszak to ta dama, co, przebrana za mężczyznę, przyszła była do szynkowni w Cite, z jegomoście3m, co mnie tu pozostawił — dodała Puhaczka, widząc zbliżającą się Sarę. — Znowu czegoś od nas potrzebuje, bo podobno na jej żądanie porwaliśmy Gualezę z folwarku. Jeżeli dobrze zapłaci, gotowam zawsze zrobić co każe.
Sara musiała sama rozmówić się z Puhaczką. Tom Seyton, który do tej pory pomagał wszystkim knowaniom siostry, oświadczył jej, że nadal do niczego mieszać, się nie chce i ledwie wymogła na nim, że po raz pierwszy i ostatni zbliżył ją z Puhaczką.
Sara, straciwszy zupełną nadzieję, aby jeszcze mogła przywiązać Rudolfa do siebie przez poróżnienie go z osobami najdroższemi jego sercu, spodziewała się go oszukać niegodnym podstępem i tym sposobem ziścić marzenie całego swojego życia. Szło o to, żeby udać przed Rudolfem, że dziecię jego i Sary nie umarło i podstawić jaką sierotę na jego miejsce. Wiadomo, że Jakób Ferrand omówiwszy stanowczo wspólnictwa w tym zamiarze Sary, postanowił pozbyć się Marji, równie z obawy zeznań Puhaczki, jak z obawy usilnych nalegań hrabiny. Po chwili milczenia Sara odezwała się do Puhaczki:
— Jesteś zręczna, odważna i umiesz milczeć?
— Posiadam wszystkie te zalety, do usług pani.
— Trzebaby mi znaleźć sierotę biedną, coby straciła rodziców w młodym wieku. Trzeba, żeby była ładna, słodkiego charakteru i żeby miała najwyżej siedemnaście lat.
Puhaczka ze zdziwieniem spojrzała na Sarę.
— Ale pazwólże pani, daczegóżby nie wziąć Gualezy? — którąśmy porwali z folwarku Bonqueval.
— Ależ nie o nią teraz idzie.
— Lecz wysłuchaj mnie pani, a nadewszystko wynagrodź za dobrą radę: szukasz sieroty pokornej jak baranek, pięknej jak anioł, coby nie miała lat siedemnastu, nieprawdaż? Weźże Gualezę, gdy wyjdzie od św. Łazarza, ona posiada wszystkie te przymioty, bo miała około lat sześciu kiedy niegodziwiec Jakób Ferrand oddał ją mnie, zapłaciwszy tysiąc franków, żeby się jej pozbyć. Przyprowadził mi ją Tournemine, co teraz jest na galerach, i powiedział, że to pewnie jakie dziecko, którego chcą pozbyć się...
— Jakób Ferrand!... — krzyknęła Sara głosem tak zmienionym, że Puhaczka cofnęła się przerażona. — Powiadasz, że notarjusz Jakób Fernand oddał ci to dziecię? — Nie mogła dokończyć. Wzruszenie było zbyt gwałtowne; ręce jej wyciągnięte do Puhaczki drżały konwulsyjnie, zdziwienie, radość zmieniły jej twarz nie do poznania.
— Nie wiem, co tu tak dziwi panią — rzekła baba — rzecz jednak jest bardzo prosta. Lat temu dziesięć Tourncnemine, dawny znajomy, powiedział do mnie: Zarobisz tysiąc franków, a, z dzieckiem rób, co ci się podoba.
— Przed dziesięciu laty? — zawołała Sara. — Mała blondynka z niebieskiemi oczami?
— Z oczami niebieskiemi jak bławatki, ją właśnie wywieźliśmy do św. Łazarza, przyznam się nie myślałam wcale znaleźć ją na wsi, tę złodziejkę Maryśkę.
— O Boże, wielki Boże — zawołała Sara, padając na kolana i wznosząc ku niebu ręce i oczy — twoje drogi są niezbadane, korzę się przed twoją opatrznością. O, gdyby takie — szczęście spotkać mnie mogło. Lecz nie, nie mogę wierzyć! — I wstając nagle, rzekła do zdziwionej Puhaczki:
— Chodź ze mną!
Sara wyprzedzała Puhaczkę szybkim krokiem. Weszły do pysznie umeblowanego gabinetu. Zadzwoniła. Służący się ukazał.
— Niema mnie w domu dla nikogo i niech nikt tu nie wchodzi. Czy słyszysz? nikt zgoła.
Lokaj odszedł. Sara pobiegła do biurka, wyjęła z niego szkatułkę hebanową i stawiając ją na stole, który był na środku pokoju, dała znak babie, aby się zbliżyła.
Szkatułka zawierała kilka pudełek z klejnotami, a Sara tak niecierpliwie szukała pudełka leżącego na samym spodzie, że wyrzucała na stół kolje, bransoletki, djademy. Oczy Puhaczki zaiskrzyły się chciwością. Była uzbrojona, sama, zamknięta z hrabiną; ucieczka łatwa, zapewniona. Myśl szatańska jej przyszła. Już zaczęła wykonywać zdradzieckie poruszenie, gdy musiała zatrzymać się; hrabina bowiem, wydostawszy medaljon ukryty w podwójnem dnie szkatułki, podała go Puhaczce drżącą ręką, mówiąc:
— Zobacz ten portret.
— To Maryśka! Maryśka złodziejka! powiadam pani, że to Maryśka, jak żywa — rzekła Puhaczka, starając się nieznacznie przybliżyć do hrabiny; — teraz nawet jeszcze podobna do tego portretu, gdybyś ją pani widziała, przekonałabyś się sama.
Sara nie wydała ani jednego krzyku boleści, przerażenia, dowiadując się, że córka jej przeżyła dziesięć lat w nędzy i opuszczeniu; nie doznała zgryzot sumienia, wspomniawszy, że sama wydarła ją, ze spokojnego przytułku, gdzie ją Rudolf umieścił; nie pytała, jak dziecię żyło przez te lat dziesięć; oddawna ambicja zagłuszyła wszystkie uczucia matki. Była w uniesieniu radości, nie dlatego, że odzyskuje córkę, ale dlatego, że się widzi bliską ziszczenia tłumnych marzeń, za któremi goniła całe życie. Rudolf zajął się tą nieszczęśliwą dziewczyną, przytulił ją, nie wiedząc kto ona jest, cóż dopiero gdy się dowie, że to jego własna córka! On był wolny, hrabina wdową!
Puhaczka, zbliżając się powoli, doszła nakoniec do rogu stołu; umieściła sztylet prostopadle w woreczku.
— Czy umiesz pisać? — spytała ją Sara znienacka. I jedną ręką, usuwając na stronę szkatułkę i klejnoty, drugą wysunęła klapę, zielonem suknem powleczoną.
Puchaczka, chociaż umiała pisać, odpowiedziała jednak:
— Nie, pani, nie umiem.
— Więc ja napiszę, co ty mi podyktujesz. Opowiedz mi wszystkie okoliczności, co towarzyszyły opuszczeniu dziecięcia. — Siadając w krześle z poręczami przed biurkiem dała babie znak, żeby się zbliżyła. Oko starej zbrodniarki zabłysło, nareszcie stała obok Sary, która schylona, gotowała się do pisania.
Hrabina zaczęła pisać: „Niniejszem zeznaję, że...“ Lecz przerywając sobie i zwracając się do Puhaczki, która już ujęła rękojeść sztyletu, hrabina dodała: — W jakim czasie dziecię zostało ci oddane?
— W miesiącu lutym 1827 roku, przez Piotra Tournemine, znajdującego się teraz na galerach w Rochefort. Jemu zaś oddała dziewczynkę pani Seraphin, gospodyni notarjusza Ferrand.
Hrabina dalej zaczęła pisać i odczytywać głośnio:
„Niniejszem zeznaję, że w miesiącu lutym 1827-go roku, Człowiek imieniem...“
— Zapomniałam jak się nazywał człowiek, co ci dziecię powierzył — rzekła hrabina. — Piotr Taurnemine — odparła Puhaczka.
— „Piotr Tournemine“ — powtórzyła Sara, pisząc.
Hrabina nie mogła dokończyć...

Puhaczka bowiem, oswobodziwszy lewą rękę od woreczka, który pomału, sunąc się po jej sukni, spadł na podłogę, rzuciła się na hrabinę z szybkością strzały i, z wściekłością tygrysa; lewą ręką uchwyciła ją za ciemię i przysunęła jej twarz do stołu, a prawą wbiła jej sztylet między łopatki. Morderstwo zostało popełniane tak niespodzianie, że hrabina nie krzyknęła nawet. Puhaczka zagarnęła czemprędzej klejnoty, wrzuciła do worka i nie spostrzegłszy, że ofiara jej jeszcze dyszy, otworzyła drzwi, wbiegła do ogrodu i zniknęła przez furtkę, prowadzącą na pustą uliczkę. Około obserwatorjum wsiadła do fiakra i pojechała na Pola Elizejskie.

XXIX.
AGENT POLICYJNY.

Czytelnik zna już szynk pod Zakrwawianem Sercem, w fosie na Polach Elizejskich. Mieszkańcy wyspy jeszcze tam nie przybyli.
Od czasu wyjazdu szarlatana Bradamanti z macochą pani d‘Harville do Normandji, Kulas wrócił do ojca. Teraz stał przed domem, żeby dać znać ojcu o nadejściu Marcjalów, to Czerwony Janek miał właśnie tajemną rozmowę z agentem policji Narcyzem Borel, z którym zabraliśmy krótką znajomość na początku tej powieści, kiedy w Cite, w szynku pad Białym Królikiem, schwytał dwóch zbrodniarzy, oskarżonych o zabójstwo.
Borel był to mężczyzna lat czterdziestu; silny, krępy, rumiany, z wzrokiem przenikliwym, twarz miał zupełnie ogoloną, ponieważ, że często musiał się rozmaicie przebierać dla chwytania zbrodniarzy.
Ten tedy agent żywą prowadził rozmowę z Czerwonym Jankiem.
— Tak jest — mówił do szynkarza — obwiniają cię, że z obu stron korzystasz: dzielisz się kradzieżą z bandą niebezpiecznych łotrów i dajesz fałszywe o nich wiadomości policji. Strzeż się, Janku; jeżeli się to wyda, będziesz ukarany bez żadnej litości.
— Wiem niestety, że mnie oskarżają i to mnie boli — odpowiedział szynkarz, udając zmartwienie. — Ale spodziewam się, że dziś przecie oddadzą mi sprawiedliwość i poznają się ma mojej dobrej i szczerej chęci.
— Zobaczymy! zobaczymy! — Jakże można mi nie ufać? któż, jeżeli nie ja, naprowadził pana na Ambrożego Marcjala, jednego z najniebezpieczniejszych zbrodniarzy w Paryżu?
— To wszystko dobrze, ale Ambroży był uprzedzony, że go mają schwytać i gdybym nie był przyszedł wcześniej, niżeliś mi powiedział, byłby umknął.
— Panie Borel, może sądzisz, że ja uprzedziłem?
— Wiem tyle, że rozbójnik strzelił do mnie z pistoletu, lecz na szczęście zranił mi tylko rękę.
— Cóż robić, panie Borel! Nieporozumienie!
— Ba! to nazywasz nieporozumieniem?
— Nie inaczej, bo łotr chciał zapewne w głowę ugodzić.
— Czy w rękę, czy w głowę, nie o to mi idzie.
— Ale panie Borel! co za rozkosz. Naprzykład kiedy kto taki zręczny, odważny jak pan, śledzi oddawna bandę zbrodniarzy i nakoniec, przy pomocy uniżonego sługi Czerwonego Janka, zwabi ich w pułapkę, skąd żaden nie umknie. A przytem jest to niemała zasługa dla kraju — dodał szynkarz poważnie.
— Gadaj co chcesz, mój Janku. Codzień obiecujesz naprowadzić nas na bandę i nigdy nie dotrzymujesz obietnicy.
— A jeżeli dziś dotrzymam, jeżeli dziś pomogę panu dostać Barbillona, Mikołaja, jego matkę, siostrę i Puhaczkę?czy jeszcze nie będziesz mi wierzył?
— Niezawodnie, ale pewnie ty sam ich namawiałeś do dzisiejszej zbrodni?
— Nie, na honor! Puhaczka sama zamierzyła zwabić tu meklerkę Mathieu, dowiedziawszy się od mego syna, że More1, szlifierz z ulicy Temple, obrabia dla niej prawdziwe, nie zaś fałszywe kamienie i że pani Mathieu ma często przy sobie brylanty za znaczne sumy. Zgodziłem się na to, pod warunkiem, że do interesu przypuszczeni będą Marcjalowie, i Barbillon, żeby odrazu całą bandę panu wydać.
— A Bakałarz, ten niebezpieczny zbrodzień, tak silny, co zawsze bywał razem z Puhaczką? Czy nie masz żadnych wiadomości o nim?
— Żadnych — odpowiedział śmiało Czerwony Janek, mający słuszną przyczynę do kłamstwa, gdyż wtedy Bakałarz był zamknięty u niego w piwnicy.
— Zarzucają ci, żeś zatarł jego ślad.
— Zawsze wyrzuty, same wyrzuty, panie Borel.
— To jeszcze nie wszystko: powiadają, że ma ulicy Temple pod numerem 17 mieszka jakaś Buret, co pożycza na fanty i przechowuje twoje kradzieże.
— I cóż ja zrobię? czy ja ludziom gęby zawiążę? Teraz zaś spiesz się pan i przygotuj wszystko: banda za chwilę niewątpliwie przyjdzie.
— Dobrze, idę postawić moich ludzi, tylko pamiętaj, żeby dziś znowu nie spełzło na niczem.
Tu gwizdanie, znak umówiony, przerwało rozmowę. Czerwony Janek zbliżył się do okna, aby zobaczyć, kto nadchodzi.
— Patrz, już idzie Puhaczka. Czy teraz będziesz mi pan wierzył?
— To już coś, ale jeszcze nie wszystko, zobaczymy.

I Borel wyszedł bocznemi drzwiami.

XXX.
PUHACZKA.

Spieszny bieg i gorączka rozboju i morderstwa zaczerwieniły ohydną twarz Puhaczki, zielone jej oko błyszczało dziką radością. Kulas, podrygując, szedł za nią. W chwili, gdy Puhaczka zstępowała z ostatnich schodów, Kulas, przez złośliwy figiel nastąpił na jej suknię; baba potknęła się i nie mogąc utrzymać poręczy, upadła na kolana, z rękoma naprzód wyciągniętemu i upuściła woreczek, z którego wytoczyła się bransoletka, szmaragdami i perłami wysadzana.
Puhaczka schwyciła prędko bransoletkę, którą jednakowoż Kulas dojrzał, zerwała się i rzuciła na chłopca, kiedy ten z udaną troskliwością zbliżał się do niej, mówiąc:
— A mój Boże, czy ci się noga powinęła?
Nie odpowiedziawszy mu, schwyciła go za włosy i ugryzła aż do krwi w policzek. Kulas, mimo boleści, mimo gniewu, nie skarżył się, nie krzyczał, otarł twarz z krwi i rzekł z przymuszonym śmiechem:
— Na drugi raz wolę, żebyś mnie tak mocno nie całowała.
— Niegodziwcze, na coś mi umyślnie nastąpił na suknię żebym upadła? — krzyknęła Puhaczka.
— Ja? broń Boże! przysięgam, że nie zrobiłem tego umyślnie, moja dobra Puhaczko.
Puhaczka uwierzyła mu i rzekła:
— No słuchaj, choć cię teraz niesłusznie ugryzłam, niechaj to będzie za tyle innych razy, kiedy zasłużyłeś. Co tam! dziś nie umiem się gniewać! Gdzie twój ojciec?
— W domu; czy chcesz, żebym poszedł po niego?
— Nie trzeba. Czy Marcjalowie przyszli już?
— Nie jeszcze.
— Więc mogę teraz pójść do Bakałarza.
— Idziesz do piwnicy, do Bakałarza? — zapytał Kulas, zaledwie zdolny ukryć piekielną radość. — Powinnabyś mu, zanieść talję kart, żeby się miał czem zabawić, teraz gra tylko w gryzionego ze szczurami, ale zawsze wygrywa, to znudzi nakoniec.
— Co za kochane dziecko! nie znam większego łotra od ciebie. Idź po świecę, pójdziesz ze mną do piwnicy.
— Nie pójdę, strasznie ciemno w piwnicy — odpowiedział Kulas, wstrząsając głową.
— Jakto? taki — djabeł jak ty, boisz się ciemności? nie wierzę. No ruszaj i powiedz ojcu, że niedługo wrócę, że idę do Bakałarza, pomówić z nim o zapowiedziach.
Kulas poszedł, a Puhaczka niecierpliwie czekała jego powrotu. Tym razem spieszyła się do piwnicy, żeby tam schować owoc ostatniej zbrodni, nie zaś, żeby jak zwykłe napawać się męczarniami Bakałarza.
Kulas powrócił ze świecą. Baba udała się za nim do pokoju, z którego wchodziło się do znanej już nam piwnicy. Chłopak, zasłaniając świecę ręką, szedł po kamiennych schodach do piwnicy, w kącie której były drzwi do podziemia, które o mało nie stało się grobem Rudolfa. Blade, chwiejne światło świecy rysowało na zielonkawej, popękanej, mokrej ścianie ciemnego przejścia ohydny profil dziecka.
Puhaczka, przy pomocy Kulasa, z trudnością otworzyła ciężkie drzwi, wilgotne powietrze uderzyło z czarnej jak noc jaskini. Świeca, postawiona na ziemi, rozjaśniała nieco pierwsze stopnie kamiennych schodów, dalsze zupełnie ginęły w cieniu. Krzyk, albo raczej dziki ryk, dał się słyszeć z głębi piwnicy.
— Jeść mi się chce — zawołał Bakałarz głosem drżącym od wściekłości — czy chcecie mnie umorzyć głodem!
— Głodny jesteś, staruszku? — odparła Puhaczka ze śmiechem, ssijże łapę jak niedźwiedź. — I zeszła kilka schodów, żeby ukryć worek w jakiej rozpadlinie. Na co się szamoczesz? — mówiła dalej — siedź spokojnie, łańcuch mocny, mój stary, kupiony u ojca Micou, a on tylko dobre rzeczy sprzedaje. Twoja własna wina, na co dałeś się we śnie związać? Potem zostało już tylko okuć ciebie i tu zanieść, umieszczono cię w chłodzie, żebyś się nie opalił, mój stary fircyku!
— Szkoda! on tu spleśnieje! — dodał Kulas.
— Naco przyszło ci do głowy — mówiła dalej Puhaczka — kiedyśmy wracali z Bouqueval, udawać poczciwego? nie dałeś mi pomalować Maryśce twarz witrjolem? nawet sumienie ci widać zdelikatniało?
— A zatem ślepak niech cię zje, Puhaczko, bo mu się jeść chce! — krzyknął Kulas i z całych sił popchnął ją. — Miotając przekleństwo, stoczyła, się po kamiennych schodach.
— Kiss, kiss, kiss, łap ją stary! — wołał Kulas i wyjąwszy ze szczeliny worek poszedł z nim na górę, krzycząc z dzikim śmiechem: — czy lepiej cię teraz pchnąłem niż wprzódy, Puhaczko? Już mnie nie będziesz gryźć. Myślałaś, że ci daruję? Właśnie też! mnie jeszcze krew idzie.
— Mam ją, mam — wołał Bakałarz z nieludzką radością. — Kulasie, daruję ci wszystko złe, coś mi zrobił, a w nagrodę usłyszysz jak śpiewa Puhaczka!
— Brawo, otóż siedzę w loży pierwszego piętra — odpowiedział Kulas, siadając na schodach.
Walka Bakałarza i Puhaczki była zacięta, wściekła, lecz cicha, bez słów, bez krzyku, tylko czasem słychać było ciężkie głośne odetchnienie, towarzyszące gwałtownym wysiłkom. Kulas zaczął tupać nogami i krzyczeć, jak czynią paradysowi widzowie teatrów na bulwarach, kiedy się niecierpliwią:
— Hej! podnieść kurtynę, muzyka! zaczynajcie!
— Trzymam cię dobrze — zaczął mówić tłumionym głosem Bakałarz, lecz przerwało mu rozpaczne szarpanie się Puhaczki, bo biła się, z energją, jaką daje bojaźń śmierci.
— Głośniej! nic nie słychać! — wołał Kulas.
— Kulas, idź po ojca, dam ci worek brylantów.
— Co za wspaniałość! — dziękuję pani. Worek już u mnie, słyszysz, jak pięknie dzwoni? — Zlituj się nade mną! — Puhaczka nie mogła dokończyć.
— Teraz już, Puhaczko, nie będziesz mi krzyczeć nad uszami — rzekł po chwili Bakałarz, zatkawszy jej usta.
— Tylko głupstw nie rób, stary! — krzyknął Kulas i na pół wstał, — karz ją, ale jej nie rób nic złego. Nie zabijaj jej, albo nie, to pójdę po ojca.
— Nie bój się, nic jej nie będzie, dostanie tylko to, na co zasłużyła — odpowiedział Bakałarz.
— Pomówmy z sobą, Puhaczko — rzekł znowu Bakałarz. — Od czasu jak miałem sen w Bouqueval, sen, w którym widziałem Wszystkie nasze zbrodnie, sen, od którego pewno oszaleję, bo w dzisiejszej samotności, w tem odosobnieniu, wszystkie moje myśli mimowolnie do tego snu się zwracają, od tego czasu dziwna odmiana nastąpiła we mnie, odmiana zupełna. Tak, brzydzę się mojem dawniejszem okrucieństwem. O! ty nie wiesz, co to jest być samemu, z sobą, z czarną zasłoną na oczach, jak mi powiedział człowiek nieubłagany, co mnie ukarał. Tu go strąciłem, żeby go zabić, tu teraz odnoszę karę, tu może będzie mój grób! Wszystkie jego przepowiednie sprawdziły się. Powiedział mi: na złe użyłeś twej siły, będziesz za to igraszką słabszych od ciebie.
— Brawo! dobrze gra stary! — wołał Kulas przyklaskując. — Ale słuchaj, ślepaku, to wszystko tylko na niby. No Puhaczko! śmiało! odpowiadaj! — Próżno się rzucasz, próżno mnie gryziesz — rzekł Bakałarz po chwili — nie wymkniesz się. Ślepy jestem, nie widzę, ale myśl moja przybiera kształt, ciało, żeby mi wystawić wiernie, żywo prawie dotykalnie postacie moich ofiar. Dla mnie, com pozbawiony wzroku, przedmioty nieustannych myśli przybierają kształt niejako materjalny. Jednak czasem, kiedy ze strachem patrzę na te groźne widziadła, zdaje mi się, że litują się nade mną, bledną, zacierają się i znikają. Wtedy, czy uwierzysz? płaczę, słyszysz, Puhaczko, płaczę
— Głośniej, nic nie słychać! — krzyknął Kulas.
— Tak jest — rzekł znowu Bakałarz — płaczę, bo cierpię, a gniew mój bezsilny. Powiadam sobie: gdybym pozostał był uczciwym człowiekiem, dziś byłbym wolny, spokojny, szczęśliwy, tak zaś jestem ślepy, zamknięty w podziemiu, na łasce wspólników mych zbrodni. A choćbym i uciekł, gdzie pójdę? co mi przyjdzie z wolności? Nie! muszę być na zawsze w wiecznej mocy, wśród cierpień żalu i strasznych widziadeł, braknie mi woli do ukarania ciebie. Nie, nie ja powinienem krew twoją wylać.
— Brawo, stary! Widzisz, Puhaczko, że to był tylko żart! — krzyczał Kulas i klaskał w ręce.
Gdy to mówił, Bakałarz, nie myśląc co czyni, mniej mocno już trzymał Puhaczkę. Skorzystała z tego, wyjęła z za sukni sztylet i silnem uderzeniem chciała uwolnić się zupełnie.
Bandyta krzyknął boleśnie.
— Ha! żmijo! uczułem twe żądło! — zawołał z gniewem i silniej ujął Puhaczkę — zgniotę cię, żmijo, czy puhaczu, oślepię cię. Będziesz jak ja bez oczu!
Bakałarz przestał mówić. Puhaczka tak okropnie krzyknęła, że aż Kulas podskoczył z miejsca, a krzyk ten powiększył szaleństwo Bakałarza.
— Śpiewaj — mówił cicho — śpiewaj, Puhaczko! śpiewaj pieśń śmierci. Szczęśliwaś, nie widzisz już trzech widziadeł, zamordowanych: starca, z ulicy Roule, kobiety utopionej i wolarza. A ja ich widzę, zbliżają się, dotykają mnie. — Przy tych słowach Bakałarz stracił resztę przytomności.
Coś okropnego działo się w ciemnościach podziemia!
Słychać było tylko mocne uderzenia o kamień, a za każdem tłuczeniem przenikliwe skargi i śmiech piekielny. Nareszcie wszystko ucichło.
Wtem odgłos kroków i wołania doszły do podziemia. Jasne światło zabłysło na schodach do piwnicy.
Kulas, przerażony okropną sceną, której, nie widząc, był świadkiem, spostrzegł kilka osób, schodzących szybko ze światłem po schodach. Wkrótce Borel na czele agentów policji i straży wszedł do piwnicy. Kulasa ujęto na pierwszych stopniach schodów, jeszcze miał w ręku worek Puhaczki. Borel z kilku innymi wszedł do podziemia; wszyscy zatrzymali się, uderzeni okropnym widokiem. Bakałarz przykuty za nogę do dużego kamienia w środku ciemnicy, zeszpecony, potworny, z najeżonym włosem, okryty skrwawionemi łachmanami, szarpał jak dziki zwierz trupa Puhaczki. Ledwie zdołano mu wydrzeć martwe i zniekształcone zwłoki i samego po długim oporze związać. Następnie przenieśli go do izby szynkowej, obszernej sali jednem oknem oświeconej, gdzie już, z dybami na rękach pod strażą byli: Barbillon, Mikołaj, jego matka i siostra. Ujęto ich właśnie, kiedy uprowadzali panią Mathieu, żeby ją zamordować; meklerka omdlała; w drugim pokoju przychodziła do siebie.
Bakałarz leżał na ziemi, dwóch ludzi ledwie mogło go utrzymać; lekko ranny w rękę przez Puhaczkę, lecz zupełnie pozbawiony rozumu, sapał, ryczał i rzucał się jak dziki zwierz.
Barbillon siedział na ławce, z nachyloną głową; twarz mu zsiniała, usta zbladły, wpatrywał się dziko w jedna miejsce, i ocierał kroplisty pot z bladego i dumnego czoła.
Przy nim była Tykwa. Na jej chudych, żółtawych policzkach, teraz nieco zaczerwienionych, widać było raczej gniew, niż rozpacz; z pogardą patrzyła na siedzącego naprzeciw niej przestraszonego Mikołaja.
Ten bowiem, przewidując swój los, upadł zupełnie na duchu; opuścił głowę, kolana mu drżały, trząsł się cały.
Tylko wdowa, matka Marcjalów, stała oparta o mur, i ona jedna nie straciła zwykłej śmiałości. Jednak gdy obaczyła Czerwonego Janka, którego, po dokonaniu rewizji całego domu, przyprowadzono do sali, rysy jej twarzy wykrzywiły się konwulsyjnie, ściśnięte usta zsiniały, wytężyły się związane ręce. Lecz pokonała wzruszenie i znowu stała się zimna i obojętna.
Podczas gdy komisarz spisywał protokół, Narcyz Borel, zacierając ręce, spoglądał uradowany na ważną zdobycz, przez którą uwolnił Paryż od bandy najniebezpieczniejszych zbrodniarzy.
Czerwony Janek aż do wyroku miał dzielić więzienie i los zbrodniarzy, których wydał. Całował Kulasa, jakby szukając pociechy w synowskich pieszczotach.
— Co za nieszczęście! My to najnieszczęśliwsi, matko Marcjal, bo nas odrywają od dzieci.
Wdowa krzyknęła pogardliwie:

— Byłam pewną, żeś zaprzedał mego syna z Tulonu... Judaszu!... A teraz sprzedajesz nasze głowy...

XXXI.
PRZEDSTAWIENIE.

W kilka dni po gwałtownej śmierci pani Seraphin i Puhaczkî, Rudolf udał się do domu przy ulicy Temple. Już powiedzieliśmy, że zamierzywszy podstępem walczyć z Jakóbem Ferrand, gdyby notarjusz potrafił uniknąć zemsty prawa za ukryte swoje zbrodnie, Rudolf kazał z więzienia w Gerolstein sprowadzić do Paryża nadobną Cecylję, niegodną żonę murzyna Dawida. Piękna ta i przewrotna kobieta przyjechała już od dwudziestu czterech godzin i otrzymała od barona Graun potrzebne instrukcje. Pani Pipelet, jak widzieliśmy z jej ostatniej rozmowy z Rudolfem, zręcznie namówiła panią Seraphin aby zarekomendowała notarjuszowi Cecylję, co też gospodyni Jakóba Ferrand uczyniła tegoż samego dnia, w którym wybrała się z Gualezą na Wyspę Grabieżnika. Rudolf przychodził teraz dowiedzieć się o rezultacie przedstawienia kreolki notarjuszowi. Niemało się zdziwił, znajdując o jedenastej zrana pana Pipelet leżącego w łóżku, a Anastazję, stającą przed nim z flaszeczką lekarstwa w ręku.
Ujrzawszy Rudolfa, pani Pipelet, swoim zwyczajem po żołniersku przyłożyła rękę do peruki na znak uszanowania.
— Ach, kwiecie lokatorów — zawołała baba — jestem w depresji, umieram! Okropne rzeczy dzieją się u nas w domu. Alfred od wczoraj leży chory.
— Cóż się stało?
— Wiecznie to samo. Potwór pastwi się nad Alfredem.
— Znowu Cabrion?
— Tak jest, hultaj zawsze dopatrzy pory, kiedy mnie niema w domu. Lecz naprzód powiem co u nas było. Wczoraj starą Buret wzięli do aresztu.
— Lichwiarkę, co mieszka na drugiem piętrze?
— Prócz niej wzięli jaszcze do więzienia dzierżawcę domu, pana Czerwonego Janka i syna jego, Kulasa. Powiadają, że u niego w szynku na Polach Elizejskich była cała banda łotrów. Wczoraj udusili Puhaczkę, i o mało nie zamordowali meklerki Mathieu. Jakie nowiny! Kiedym się dowiedziała, że dzierżawcę domu wsadzili do aresztu, powiadam mężowi: idźże ido właściciela domu i donieś mu, że Czerwony Janek siedzi w więzieniu. Alfred poszedł; po paru godzinach wrócił, ale mój Boże! w jakim stanie! blady jak chusta.
— Cóż go spotkało?
— Wystaw pan sobie: o dziesięć kroków stąd jest duża biała ściana. Alfred spojrzał na nią przypadkiem i cóż widzi? co widzi napisanego węglem i łokciowemi literami na tej ścianie? Pipelet-Cabrion! oba nazwiska te połączone wielkim łącznikiem! Zmieszał się, ale idzie dalej i co się panu zdaje? na munach domów, na drzwiach, na bramach, co dziesięć kroków znajduje wszedzie, ale to wszędzie te same napisy.
— Znowu Pipelet i Cabrion?
— Nieinaczej, przyszedł tu zmęczony, oszołomiony, martwy. Uspokoiłam go jak mogłam i poszłam do gospodarza, wziąwszy z sobą Cecylję, żeby wprzód wstąpić po drodze do Ferranda. Ledwiem się stąd ruszyła, Cabrion nasłał tu na Alfreda dwie bezwstydnice, ale potem o tem; teraz powiem co było u notarjusza. Cecyljia ubrała się jak wieśniaczka z Niemiec. Co za oczy złodziejskie! co za oczy! Przyjeżdżamy fiakrem do Ferranda, mówię odźwiernemu, żeby uwiadomił panią Seraphin, że przyszłam ze służącą, o której ona już wie, aż tu odźwierny mi powiada, że pani Seraphin jeżdziła z jakąś krewną na wieś na spacer i obie przypadkowo utonęły.
— Utonęły! jeździły na spacer ma wieś, w zimie! — powtórzył Rudolf zdziwiony.
— Tak jest, panie. Wszelako Ferrand kazał nas zawołać, a popatrzywszy na Cecylję, zaraz zgodził ją do służby.
— Dobrze, moja pani Pipelet; oto masz nagrodę, jaką ci obiecałem za załatwienie tego interesu.
— Zaczekaj pan do jutra; może dziś wieczorem, kiedy Cecylję do niego odprowadzę, Ferrand cofnie słowo.
— Nie, nie cofnie; gdzie ona teraz jest?
— Stosownie do rozkazu pańskiego, siedzi w pokojach majora, cicho jak baranek.
Żałosny jęk Alfreda przerwał rozmowę.
— No, jakże się masz? — spytała go żona.
— Ach! — westchnął Alfred. — Stałem się pośmiewiskiem! Moje nazwisko na ścianach Paryża czytać można obok nazwiska tego nędznika.
— Pan Rudolf już wie o tem — przerwała odźwierna — ale powiedz mu, co wczoraj cię spotkało.
— Nie wiem, czy mi sił starczy — rzekł Alfred żałosnym tonem. — Pomięszanie i wstydliwość powstrzymują mnie. Małżonka moja wyszła była z domu; siedziałem przy warsztacie, smutny, zadumamy, gdy wtem otwierają się drzwi, wchodzi niewiasta, za nią druga, obie owinięte w długie płaszcze z kapturami, płaszczie spadają...
— Gadaj śmiało! — zawołała pani Pipelet.
— Zrzuciły płaszcze z siebie — mówił dalej Alfred — i cóż widzę? Dwie syreny, czy nimfy; zamiast sukien, miały tuniki z kwiatów.
— O paskudnice! — krzyknęła Anastazja.
— Zuchwałość tych bezwtstydnic przejęła mnie zgrozą — dodał Alfred z dziewiczem oburzeniem, — tańcząc, podchodzą, obejmują mnie.
— Obejmować człowieka w starszym wieku, żonatego! wszetecznice! O, gdybym ja tu była, z drapaką!
— Rozpustniejsza z obu syren dobywa nożyczki, zbiera w jeden duży kędzior ostatek włosów, które jeszcze miałem na tyle głowy i ucina wszystkie, wszystkie! potem śpiewa mi nad uszami, a druga bezwstydnica powtarza za nią: „To dla Cabriona!“ Teraz nic mi nie pozostaje, jak opuścić Francję, piękną Francję, gdzie spodziewałem się żyć i umierać. — Alfred upadł na poduszkę i załamał ręce.
— Przeciwnie, duszko moja, teraz ma twoje włosy, już ci da spokój.
Drzwi się otworzyły, stanęła w nich Rigoletta.

— Nie wchodź panna! — zawołał Pipelet, wierny prawidłom skromności i wstydu — leżę w łóżku i jestem nieubrany. — To mówiąc zakutał się kołdrą po sam nos.

XXXII.
SĄSIAD I SĄSIADKA.

Róże na licach Rigoletty bladły coraz więcej; śliczna jej twarz, dotąd tak świeża i okrągła, zaczynała się nieco wyciągać; z wesołej i ożywionej, dziewczyna zrobiła się smutna.
— Jakżem radą, że pana widzę, kochany sąsiedzie — rzekła do Rudolfa, gdy oboje wyszli z izby Pipeleta.
— Najprzód pokaż twarzyczkę, jak wyglądasz? Ach zmizerniałaś; pewny jestem, że za wiele pracujesz.
— O, panie Rudolfie, robota mnie nie utrudza. Źle wyglądam jedynie dlatego, że mam smutki. Germain codzień bardziej upada na duchu, cokolwiek zrobię, żeby go pocieszyć, zawsze go bardziej zasmucam. Wczoraj zaniosłam mu książkę, którąśmy czytali za szczęśliwszych czasów. Na widok książki, zalał się łzami.
— Uspokój się — rzekł Rudolf — gdy Germain wyjdzie z więzienia, wkrótce zapomni chwile ciężkiej próby, jakie teraz przebywa.
— Nie przeczę temu, panie Rudolfie, ale nim to nastąpi, jeszcze tysiączne czekają go nieprzyjemności, on człowiek uczciwy, między tylu bandytami! Ale patrz pan, myślę tylko o sobie, a zapominam mówić panu o Gualezie.
— O Gualezie? — rzekł Rudolf zdziwiony.
— Spotkałam ją onegdąj, idąc do św. Łazarza odwiedzić Ludwikę.
— Niepodobna! — zawołał Rudolf.
— Zapewniam pana, że to ona była; poznałam ją zaraz, choć była ubrana po wiejsku; zawsze ładna, tylko bardzo blada; zawsze równie słodka i smutna jak dawniej.
— Ona w Paryżu! a ja nic o tem nie wiem? nie mogę wierzyć... Lecz jeszcze jedno: jak się ma rodzina Morelów?
— Coraz lepiej, panie Rudolfie; matka już całkiem przyszła do zdrowia; dzieci widocznie poprawiły się; wszyscy oni winni panu życie, szczęście. A biedny Morel, co się z nim też dzieje?
— Ma się lepiej, od czasu do czasu miewa chwile przytomności; spodziewają się wyleczyć go z pomieszania. Teraz bądź mi zdrową, sąsiadeczko. Wkrótce, spodziewam się, ładne oczęta twoje znowu się ożywią, rumieniec wróci i będziesz śpiewać tak wesoło, jak twoje ptaszki.
— Daj Boże! — odpowiedziała Rigoletta z westchnieniem. — Do widzenia!

Rudolf nie pojmował jakim sposobem pani George, nie uprzedziwszy go, przywiozła lub przysłała Marję do Paryża i poszedł do siebie, żeby natychmiast wysłać umyślnego do folwarku Bouqueval. Gdy przyszedł do domu, zastał u bramy pojazd zaprzężony końmi pocztowemi; właśnie w tej chwili Murf powrócił z Normandji, dokąd, jak powiedzieliśmy, pojechał dla zapobieżenia zbrodniczym zamiarom macochy markizy d’Harville i Bradamantiego, jej wspólnika.

XXXIII.
MURF I POLIDORI.

Twarz Sir Waltera Murfa jaśniała; radością.
— Dobre niosę nowiny! — rzekł do Rudolfa; zbrodniarze wykryci, hrabia d’Orbigny ocalony! przyjechaliśmy w samą porę, gdyby godzinę później, nowa zbrodnia zostawałby popełniona!
— A pani d‘Harville?
— Nie posiada się z radości, że odzyskała miłość ojcowską.
— Więc Polidori?
— Przywiozłem go ze sobą. Siedzi pod strażą w domu przy Wdowiej Alei. Pojechał dobrowolnie; dałem mu do wyboru, albo być natychmiast aresztowanym przez policję francuską, albo być moim więźniem — wybrał to ostatnie.
— Dobrześ zrobił! Lepiej tym sposobom mieć go w ręku. Złoty z ciebie człowiek, Murfie kochany; ale opowiedz mi swą podróż, jak zdarłeś maskę z tej niegodnej kobiety i jej wspólnika?
— Trzymałem się co do joty odebranej instrukcji. Racz książę najprzód czytać list markizy d‘Harville; w nim wszystko opisane.
— List od miej? — daj go prędzej.
Rudolf przeczytał co następuje:
„Po wszystkiem co księciu winnam, winnam mu jeszcze i ocalenie najdroższego ojca! Uznając całą ważność rad Waszej Książęcej Maści, udzielonych mi za pośrednictwem sir Waltera Murfa, pośpieszyłam bez zwłoki do Normandji, do zamku ojcowskiego. Twarze sług zrobiły na mnie przykre wrażenie; z dawniejszych nie było ani jednego. Musiałam powiedzieć im kto jestem i dowiedziałam się od nich, że od kilku dni ojciec mój bardzo jest chory, a macocha moja przywiozła do niego doktora z Paryża. Idąc do sypialni ojca, spotkałam macochę. Zbladła, ujrzawszy mnie, nie chciała mnie puścić; straszyła, że nagłem ukazaniem się ojcu, wstrząśnieniem, którego stąd dozna, mogę go dobić. Wyrwałam się z rąk macochy i weszłam do sypialni. Ojciec leżał na fotelu, blady, wycieńczony, ledwiem go poznała. Polidari spuszczał do filiżanki krople lekarstwa z kryształowej flaszeczki, którą trzymał w ręku. Zobaczywszy mnie, zatrząsł się i natychmiast postawił flaszkę na kominku. Wiedziona instynktem pochwyciłam flaszeczkę, a dostrzegając przerażenie na twarzach macochy i Polidoriego, w obawie jakiego przeciw mnie gwałtu, zadzwoniłam i posłałam lokaja mego po Murfa. „Co to wszystko znaczy?, spytał ojciec mój słabym głosem, z gniewem; poco tu przyjechałaś, Klemencjo, bez mojego zezwalania?“ — Znajduję się tu, odpowiedziałam, bo, drogi ojcze, od dnia wczorajszego jestem wdową, od wczoraj także wiem, że twoje życie jest zagrożone.
— Przez kogo? — zapytali razem macocha i Polidori.
— Przez was — odpowiedziałam obojgu.
— Bezczelne kłamstwo! — krzyknęła macocha.
Polidori chciał wybiec z pokoju, lecz we drzwiach spotkał sir Waltera Murfa“.
Rudolf przestał czytać, uścisnął rękę Murfowi.
— Twoja obecność musiała zbrodniarza razić jakby piorunem.
— Tak jest, Mości Książę. Gdy mnie zobaczył, cofnął się, zbladł, zdrętwiał; lecz i hrabina d‘Orbigny nie mniej od niego była przerażona, kiedym jej powiedział w oczy, że w Paryżu odwiedzała szarlatana Bradamanti na ulicy Temple.
Rudolf czytał dalej:
„Polidori osłupiał, macocha moja zdziwiła się. Murf zamknął drzwi na klucz i powiedział ojcu memu:
— Chciej mi pan hrabia wybaczyć, że zakłócam jego spokojność, zmusza mnie do tego własne dobro pana. Jestem sir Walter Murf, tajny radca księcia Rudolfa Gerolsteinskiego. — Sir Walter, powiedziałam ojcu, wspólnie ze mną ma wykryć zbrodnicze zamachy, których o mało nie padłeś ofiarą. Oddałam Murfowi flaszeczkę kryształową z kroplami. Aptekarz — rzekł Murf, rozbierze wobec pana hrabiego te krople, jeśli w nich zawiera się trucizna powolna i pewna, nie będziesz już wątpił o niebezpieczeństwie, którego uniknąłeś dzięki przywiązaniu córki. — O mój Boże! — zawołał ojciec, zasłaniając twarz rękoma, wszystko to jest dziwne, straszne, niepodobne do wiary! czy to sen? — Ojciec mój zdawał się być w takiej pogrążony rozpaczy, że radabym była położyć koniec tej okropnej scenie. Sir Walter odgadł myśl moją, rzekł: — Jeszcze tylko chwilę racz zaczekać panie hrabio. Ze smutkiem przekonasz się, że kobieta, którą uważałeś przejętą najczystszem przywiązaniem, zawsze cię oszukiwała. — To już przechodzi wszelkie granice! — zawołała macocha rozjątrzona. Jakiem prawem pan śmiesz rozsiewać takie potwarze? na jakich opierasz je dowodach? — Tak, gdzież są dowody? — powtórzył mój nieszczęśliwy ojciec. — Nie przybyłem tu bez dowodów, panie hrabio — rzekł sir Walter — odpowiedzi tego nędznika przekonają, że prawdę mówiłem.
— Tu Murf zaczął rozmawiać po niemiecku z Polidorim“.
— Cóżeś mu powiedział? — zapytał Rudolf, przerywając czytanie listu markizy.
— Rozmówiłem się, z mim krótko, ale wyraźnie. Po wyroku — rzekłem doń, — którym w Niemczech zostałeś ukarany, ratowałeś się ucieczką, mieszkasz w Paryżu, przy ulicy Temple, pod fałszywem nazwiskiem Bradamanti, wiem jak haniebnem zajmujesz się rzemiosłem, wiem, że otrułeś pierwszą żonę hrabiego, że teraźniejsza namówiła cię do nowej zbrodni, książę posiada na to wszystko dowody. Jeżeli wyznasz prawdę, obiecuję ci ulżenie kary, jeżeli nie, oddam cię natychmiast w ręce policji. Wybieraj. Zbrodzień struchlał. Lecz chciej książę przeczytać opis końca tej bolesnej sceny.
Rudolf czytał dalej list markizy: „Pomówiwszy a Polidorim po niemiecku, sir Walter Murf rzekł do niego: — Teraz odpowiadaj na me pytania. Czy ta pani (i Murf wskazał na moją macochę) sprowadziła cię tu w czasie choroby nieboszczki żony hrabiego? — Tak jest, ona, odpowiedział Polidori. — Czy podmówiła cię, abyś dla jej widoków, lekką zrazu słabość hrabiny d’Orbigny, uczynił śmiertelną przez zabójcze twoje leki? — Tak jest, wyznaję, odpowiedział Polidori. Ojciec mój jęknął i załamał ręce. — To fałsz, kłamstwo i potwarz! zawołała macocha, umówili się, żeby mnie zgubić. — Milcz pani — rzekł do niej Murf tonem rozkazującym, a potem dalej do Polidoriego: — Czy ta pani — zapytał — przyjeżdżała do ciebie przed kilku dniami na ulicę Temple, gdzie mieszkasz pod nazwiskiem Bradamanti? — Tak. — Czy nie namówiła cię, żebyś tu przyjechał, pozbawić życia hrabiego d’Orbigny, jak dawniej pozbawiłeś życia jego pierwszą żonę? — Niestety! i temu zaprzeczyć nie mogę, odparł Polidori. — Słysząc to potępiające zeznanie, ojciec mój wstał, groźnie spojrzał na macochę, pokazał jej drzwi, uścisnąwszy mnie rzekł: — W imię nieszczęśliwej matki twojej błagam cię o przebaczenie, przysięgam, ja nie miałem udziału w zbrodni, która ją wtrąciła do grobu. — I nim go mogłam zatrzymać, padł przede mną na kolana. Podnieśliśmy go, zemdlał! Gdy przyszedł do siebie, chciał aby z macochą postąpiono według całej surowości prawa i ledwie dał się uprosić, żeby poprzestać na wypędzeniu jej z domu, nie rozpoczynając gorszącego procesu. Dawniejszy nasz doktór domowy został przyzwany, czyni mi najlepsze nadzieje, doradził ojcu rozerwać się małą podróżą. — Dałam doktorowi flaszeczkę odebraną od Polidoriego, powiedział mi, że to krople są trucizną powolną ale nieomylną. Dziś wyjeżdżam, z ojcem do Fontainebleau. Dzięki radom waszej książęcej mości, pomocy sir Waltera Murfa wybawiłam najdroższego ojca od pewnej zguby, odzyskałam jego przywiązanie. Nie zdołam wyrazić wszystkiego, co czuję.
W więzieniu św. Łazarza znalazłam nieszczęśliwą dziewczynę, której losem książę się zająłeś. Pozwól mi także książę przypomnieć sobie nieszczęsne kobiety, matkę i córkę, wyzute z majątku przez notarjusza Jakóba Ferrand“.
— Więc Gualeza nie jest już na folwarku? — zawołał Murf równie jak Rudolf zdziwiony tą nową wiadomością.
Wszedł kamerdyner i oddał dwa listy: jeden księciu, drugi Murfowi.
— Od pani George! — zawołał Rudolf przebiegając pismo oczyma. — Donoszą mi, że tegoż wieczoru kiedy Gualeza zniknęła z folwarku, nieznajomy człowiek, mieniący się przysłanym ode mnie, przyjechał konno i powiedział jej w mojem imieniu, że wiem, gdzie Gualeza się znajduje i za dni kilka sam ją na folwark odwiozę.
— Mości książę — rzekł Murf po chwili namysłu — hrabina Sara niewątpliwie nie jest obcą temu porwaniu.
— Skądże ci przyszła taka myśl?
— Proszę tylko księcia przypomnieć sobie, jakie potwarze rzucała potajemnie na markizę d‘Harville.
— Prawdę mówisz! Trzeba położyć koniec tak nieznośnemu prześladowaniu. Poślij natychmiast Grauna do hrabiny Sary.
— Według listu markizy d’Harville zdawałoby się, że Gualeza siedzi w więzieniu św. Łazarza.
— Tak jest, ale Rigoletta mówiła mi, że widziała ją swobodną, wychodzącą stamtąd. Jest w tem tajemnica, którą trzeba wyświetlić natychmiast.
— Zaraz powiem baronowi Graun, co ma zrobić, proszę tylko o pozwolenie przeczytania listu. Pisze mój korespondent z Marsylji u którego miał się meldować Szuryner. Rzecz dziwna! — zawołał Murf, przebiegłszy list, Szuryner nie pojechał do Algieru, oświadczył, że wraca do Paryża. Chociaż miał w Marsylji przeznaczoną dość znaczną sumę, wziął tylko tyle, ile mu koniecznie trzeba na powrót, lada dzień tu stanie.
— Co za dziwactwo!
W godzinę później baron Graun wrócił od hrabiny Sary Rudolf spostrzegł jego zmieszanie.
— Co ci jest, baronie? — zapytał.
— Przygotuj się wasza książęca mość do usłyszenia nader bolesnej wiadomości, hrabina Sara...
— Umarła?
— Nle, ale stan jej jest beznadziejny, znaleziono ją przebitą sztyletem, nieznani dotąd złoczyńcy wdarli się do jej gabinetu i zabrali wszystkie klejnoty.
W tej chwili Murf powrócił od św. Łazarza.
— Dowiedz się o smutnej nowinie — rzekł doń Rudolf — hrabina Sara została napadnięta przez morderców, życie jej w największem niebezpieczeństwie.
— O! mości książę, chociaż wiele uczyniła złego, nie mogę jednak nie ubolewać nad nią.
— Ach tak, kochany Murfie, taki zgon byłby okropny. Cóż Gualeza?
— Uwolniona od wczoraj, zdaje się, że została wypuszczona na wolność wskutek wstawienia się markizy d’Harville.

— To być nie może! markiza prosi mnie w liście swoim, abym się wystarał o uwolnienie tej nieszczęsnej dziewczyny! któż więc prosił za nią? kto ją zabrał z więzienia? dokąd ją uprowadzili?

XXXIV.
KANCELARJA NOTARJUSZA.

Kilka dni minęło, odkąd Cecylja przyjęła służbę u Jakóba Forrand. Czytelnicy znają już kancelarję natarjusza; zaprowadzimy ich do niej podczas śniadania dependentów.
— Bogu dzięki — rzekł jeden z nich — że pani Seraphin wybrała się na tamten świat. Póki ona tu rządziła, pan Ferrand nigdy nie zdecydowałby się wyznaczyć nam po dwa franki dziennie na śniadanie.
— Ktoby się po nim spodziewał takiej hojności — podchwycił drugi.
— Może zwarjował! — zawołał inny.
— Tak jest, musi być chory, od dziesięciu dni zmienił się do niepoznania, policzki mu zapadły.
— A jaki roztargniony! niktby nie uwierzył. Kilka dni temu zaniosłem mu akt do odczytania, przez nieuwagę podałem go do góry nogami. Powiedział: dobrze.
— Chyba go czytał do góry nogami?
— Ze mną było jeszcze lepiej — odezwał się jeden z dependentów — przed czteroma dniami! przyszedł klijent, którego notarjusz do siebie wezwał dla pomówienia o interesie, pukam do gabinetu pana Ferrand, nie odpowiada, wchodzę więc...
— I cóż?
— Siedział przy biurku, schylony, oparł głowę na obu rękach, nie ruszał się z miejsca. Mówię do niego, nie słyszy, myślę, że może śpi i zlekka dotknąłem go po ramieniu. Podskoczył, jakby go djabeł ukąsił, okulary spadły mu z oczu i widzę w oczach jego... nigdy nie uwierzycie! Łzy...
— Bredzisz, bracie.
— Tak jest, płakał i strasznie się rozdąsał, żem go zaszedł w takim stanie i krzyknął: Precz stąd! precz! — Ależ panie. Czekają klijenci. — Nie mam czasu, niech idą do djabła i pan z nimi! Wstał, żeby mnie za drzwi wypchnąć.
Tu przerwało rozmowę przybycie starszego dependenta, wszyscy powitali go wyrzutami, że im dał tak długo czekać.
— Ach panowie — odpowiedział im — nie moja wina, dalibóg, zdaje mi się, że notarjusz zwarjował.
— Skądże takie przypuszczenie?
— Najprzód trzeba wam wiedzieć, że pan Ferrand co noc przechadza się po ogrodzie mimo niepogody, zimna...
— Może jest lunatykiem?
— Nie wiem. Ale posłuchajcie mojej historji. Właśnie przed kwadransem szedłem do jego gabinetu, żeby podpisał niektóre papiery; gdy biorę za klamkę, słyszę, że w gabinecie mówią, staję i nadstawiam ucha, zdaje mi się, że słyszę głuchy krzyk, jęki tłumione, otwieram drzwi i co widzę? pan Ferrand klęczy na ziemi. Klęczał przy krześle, głowę zakrył rękoma, jęczał niekiedy, to znowu cicho wołał: Mój Boże, mój Boże! jak człowiek w rozpaczy. Nie wiedziałem, czy zostać, czy pójść, gdy nagle wstał i odwrócił się do mnie, w zębach trzymał starą chustkę, którą gryzł, okulary zostały na krześle. On popatrzył zrazu na mnie jak w obłąkaniu, potem rzucił mi się na szyję i zawołał: Ach, jestem bardzo nieszczęśliwy! Widząc, że mnie oczywiście bierze za kogo innego, odstąpiłem i mówię: Uspokój się pan, uspokój się, to ja. Popatrzył jak obłąkany, nareszcie poznał mnie, strasznie zmarszczył brwi i zawołał żywo: Czy dawno tu jesteś? czy nie mogę ani na chwilę zostać u siebie, żebyście mnie nie szpiegowali? co słyszałeś, odpowiadaj! Taki był zły, że nie przyznałem się do niczego i mówię: Nic nie słyszałem, panie, tylko co wszedłem dać te papiery do podpisu. Dawaj! I on, tak dawniej systematyczny, podpisał wszystko., nie czytając wcale.
— Panowie, może opłakuje stratę pani Seraphin?
— Może go sumienie gryzie, że wsadził Germaina do więzienia?
— Co znowu, sumienie! alboż on ma sumienie?
W tej chwili wszedł notarjusz. Z pod czarnej jedwabnej czapeczki włosy rude, gdzieniegdzie siwizną przeplatane, spadały w nieporządku z obu stron skroni; niektóre żyły na łysej czaszce nabiegły krwią, gdy tymczasem twarz jego okrywała trupia bladość. Przeszedł zwolna przez kancelarję, nie powiedział słowa do dependentów, nie zdawał się nawet spostrzegać ich, wszedł do pokoju, gdzie pracował starszy dependent, potem do gabinetu, i znowu małemi schodkami wyszedł na dziedziniec. Nie zamknął żadnych drzwi za sobą i dependenci słusznie zastanawiali się nad dziwną peregrynacją notarjusza, który jednemi schodami przyszedł, drugiemi się oddalił, nie zatrzymawszy się w żadnym pokoju, które przeszedł...
Noc ciemna. W sypialni na pierwszem piętrze świeżo i dosyć wykwintnie umeblowanej, młoda kobieta stoi przy kominku, na którym suty pali się ogień. We drzwiach, będących naprzeciw jej łóżka,. zamkniętych na rygiel, znajduje się kilkocalowy otwór, który otwiera się z sieni. Lampa oświeca pokój, ściany wyklejone obiciem; firanki u łóżka i okna, pokrycie sofy i krzeseł są z karmazynowej półjedwabnej materji.
Zastanawiamy się nad temi szczegółami, bo dowodzą, że w sposobie życia Jakóba Ferrand nadzwyczajna zaszła zmiana.
W tym pokoju mieszka Cecylja, kreolka, wysmukła, wysokiego wzrostu, czarującej piękności.
Nad kominem wisi zwierciadło. Cecylja stoi przed niem, zdjęła aksamitną czapeczkę, i zawiązuje na głowie jedwabną chustkę, z pod której wymykają się krucze, połyskujące kędziory czarnych, gęstych i długach włoków.
Kto raz widział rysy jej twarzy nigdy ich więcej nie zapomni.
Tysiąc razy już opisywano kreolki, dzieci strefy gorącej, podzwrotnikowej , których pieszczoty są śmiertelne dla przybysza Europy; te czarujące wampiry wysysają z ofiar swoich ostatnią kroplę krwi i złota, zostawiając im tylko, jak same mówią, łzy do picia, serce do gryzienia...
Taką była Cecylja, lecz ohydne jej skłonności, czas jakiś tłumione prawdziwem przywiązaniem do Dawida, rozwinęły się dopiero w Europie, a wpływ północnego klimatu uśmierzył nieco ich gwałtowność i umiarkował ich skutki.
Gdy przyjechała do Niemiec, Dawid kochał ją jeszcze ślepo, z zupełną, nieograniczoną ufnością; mogła więc bezkarnie przez czas niejaki łowić ofiary; lecz wkrótce gorszące jej postępki wyszły na jaw, wszystko się odkryło, i została skazaną na więzienie.
Kobieta więc takich skłonności, przytem zręczna, przewrotna i śmiała, odważyła się wejść do domu Jakóba Ferrand, wejść do jaskini rozsrożonego wilka...
Dowiedziawszy się od barona Graun o zbrodni, jakiej notarjusz dopuścił się względem Ludwiki Morel, Obiecała nawet odegrać swą rolę con amore. Musiano ją wtajemniczyć w to zdarzenie, alby poznała jak dalece winna się mieć na ostrożności w stosunkach z człowiekiem, gotowym na wszystko dla dogodzenia swoim żądzom.
Kiedy Ferrand pierwszy raz ją zobaczył, nietyle może na nim zrobiła wrażenie jej piękność jak raczej oczarowało go jej spojrzenie, które rozpaliło niecny ogień w jego żyłach i zaćmiło jego rozsądek.
Ferrand bez najmniejszej nieufności przyjął do swego domu dziewczynę, jak mu mówiono, biedną, opuszczoną, nie mającą opieki, w nadziei, że skorzysta bezkarnie z jej nędzy, ze smutnego jej położenia.
Powiedzmy jeszcze, że istoty takie jak Cecylja, wywierają wpływ nagły, nieprzezwyciężony na ludzi, co ulegają żądzom zwierzęcym, jakim był Ferrand.
Notarjusz zobaczył kreolkę i rozkochał się w niej, i od tejże chwili, zaczęło się dla niego życie nowe, straszne, życie pełne mąk i katuszy.
Lubieżność doprowadziła go do najpodlejszej zbrodni; skłoniła go do prześladowania rodziny ubogiej i uczciwej, na którą za jego sprawą spłynęły wszystkie nieszczęścia: hańba, Obłęd, nędza, śmierć... lubieżność powinna też być jego karą.
Nie śmiał uciekać się wobec kreolki do podstępu, do przemocy, bo ona była zupełnie inną kobietą niż Ludwika. Zresztą zaraz nazajutrz po wejściu do domu notarjusza, odmieniła odgrywaną rolę i nową na siebie przywdziała maskę. Wieczorem, gdy pierwszy raz została z Ferrandem, przyznała mu się z prostotą, że się bardzo lęka złodziei, ale że jest silną, śmiałą i przygotowaną do obrony.
— Jakto przygotowaną? — zapytał Ferrand.
— Oto... — odpowiedziała kreolka i wyjęła z zanadrza mały sztylet, którego widok dał notarjuszowi wiele do myślenia.
Ferrand zaprowadził ją do jej pokoju, dawnego pokoju Ludwiki. Obejrzawszy izbę, Cecylja oświadczyła mu trwożliwie, że nie widzi u drzwi zamka ani rygla, i że dlatego z obawy przesiedzi noc na krześle. Notarjusz obiecał jej, że nazajutrz każę dorobić rygiel.
Kreolka nie położyła się jednakże.
Z rana Ferrand znowu przyszedł, żeby jej powiedzieć szczegółowo, jaką będzie pełnić służbę.
Notarjusz postanowił sobie udawać względem niej przez pierwsze dni kilka obojętność, ale ujrzawszy po raz pierwszy przy całej jasności słońca jej czarujące wdzięki, oślepiany niepokonanym pociągiem, nie mógł się wstrzymać, żeby z zapałem nie pochwalić jej kształtnego ciała. Cecylja obdarzona niezwykłą przenikliwością, natychmiast poznała swoje zwycięstwo: odrzuciła więc na bok udaną skromność i stanąwszy przed nim, rzekła śmiało:
— Przypatrz mi się dobrze: chociaż ubrana jak wieśniaczka z Alzacji, czy wyglądam na służącą? Patrz na tę rękę, czy przyzwyczajona jest do grubej pracy? A ta noga, czy to noga służącej?
I ukazała nóżkę drobną, na którą notarjusz dotąd nie zwracał uwagi.
— Powiedziałam ciotce Pipelet, co mi się podobało; nie zna kolei mego życia, uwierzyła, że przyszłam do ubogiego stanu przez śmierć rodziców; ona mogła mnie brać za służącą, lecz, spodziewam się, że pan będziesz domyślniejszy od niej.
— Któż więc jesteś? — zawołał Ferrand, coraz bardziej zdziwiony.
— Tego jeszcze powiedzieć nie mogę. Z powodów mnie wiadomych musiałam opuścić Niemcy, i przebrana za wieśniaczkę schronić się do Paryża, gdzie czas jakiś chcę żyć w zupełnem ukryciu.
— Ukrywasz się, cóż popełniłaś?
— Może to jakie słodkie grzechy, ale to moja tajemnica.
— Jakież są teraz twoje zamiary?
— Zawsze te same. Gdybyś w sposób tak znaczący nie pochwalił moich wdzięków, mojej kibici, nie uczyniłabym ci żadnego wyznania... chociaż zresztą obeszłoby się bez niego, bo prędzej czy później sambyś się prawdy domyślił. Słuchaj zatem, panie mój, słuchaj sługi swojej: przyjęłam na czas niejaki stan albo raczej rolę służącej; okoliczności mnie do tego zmuszają, potrafię odegrać ją do końca.
— Niechaj cię moje postanowienie nie dziwi, nie jestem wcale skromnisią, a kiedy mnie miłość rozogni gorszam od bachantki, ale nie chcę być razem kochanką i sługą. Jeżeli myślisz, żem zbyt piękna, aby usługiwać, zmieńmy rolę, bądź moim niewolnikiem, otwarcie ci powiem, że to bym nawet wolała, tylko pod warunkiem, żeby nigdy nie wychodzić z domu i żebyś się ze mną obchodził po ojcowsku. To ci nie przeszkodzi mówić mi o mej piękności; a te oświadczenia będą nagrodą twojego poświęcenia.
— Całą nagrodą? całą? — zapytał Ferrand drżącym głosem.
— Całą, chyba samotność i djabeł odbiorą mi rozum. Teraz decyduj się, albo ja u ciebie, albo ty u mnie, bo inaczej odchodzę i poproszę ciotki, żeby mi się wystarała o inne miejsce. Wszystko to wyda ci się może dziwnem, wierzę temu, ale jeżeli mnie bierzesz za awanturnicę bez sposobu do życia, to mylisz się, patrz, mam spory woreczek złota, ale cóż, kiedy za żadne pieniądze nie znalazłabym równie bezpiecznego schronienia jak w twoim domu tak samotnym, przez nikogo nie odwiedzanym.
Tak dziwne wyznanie, tak nagła zmiana roli, nastręczały zdziwionemu Ferrandowi rozliczne domysły, ale musiał zostać dalekim od odgadnięcia prawdziwego powodu bytności Cecylji w jego domu.
Stanęło na tem, że Cecylja będzie jego sługą tylko z pozoru: że dla większego bezpieczeństwa będzie sam usługiwał i jej i sobie. Próba tego niezwłocznie kazał co spieszniej umeblować na pierwszem piętrze pokój stosownie do gustu Cecylji, na co wydał dwa tysiące franków; wydatek ogromny na tak skąpego człowieka, dowodzący całej potęgi namiętności, co go opanowała.
Odtąd zaczęło się dla niego życie straszne. Zamknięty w swoim domu, nie widywał nikogo, pożerany ciągle jedną myślą, usługiwał swojej słudze. Nie mógł myśleć o użyciu siły, lub podstępu, bo Cecylja, uprzedzona, piła jedynie czystą wodę, jadła same potrawy niemożliwe do sfałszowania, a nadewszystko była zręczna, silna i uzbrojona.
Jednakowoż, aby go nie doprowadzić do ostateczności, udawała czasem żywą wdzięczność, i opisywała mu płomiennemi słowy rozkosze, jakieniby go uszczęśliwiła, gdyby kiedykolwiek mogła go pokochać.
Na taką mowę kobiety młodej i pięknej, rozum odstępował Ferranda; ogniste marzenia prześladowały go w dzień i w nocy. Wśród niepojętych męczarni tracił zdrowie, sen. Niekiedy nocą, po zimnie i deszczu, biegał po ogrodzie, żeby ostudzić krew swą; ale częściej daleko, trawił całe godziny pod drzwiami kreolki i przez otwór patrzył na nią śpiącą, bo Cecylja, mając jeden tylko cel, rozognić natarjusza do szaleństwa, zezwoliła na zrobienie tego otworu i często zostawiała go otwarty.
Ferrand zaczynał odnosić karę, cierpiał jak potępieniec.
— Cecyljo! — odezwał się głos stłumiony i w wąskim otworze ukazała się blada i szpetna twarz Ferranda.
— Co widzę, kochany mój panie, jesteś tu? — rzekła kreolka czarującym głosem.
— O, jakże piękną jesteś w tem półubraniu! — zawołał notarjusz.
Cecylja roześmiała się.
— Przypatrz mi się, wszakże otwór po to zrobiony.
— Czyż nigdy tych drzwi nie otworzysz? Patrz, jak jestem uległy! dziś wieczorem mogłem razem z tobą wejść, nie wszedłem jednak.
— Uległy jesteś z dwóch powodów: bo najprzód wiesz dobrze, że, zmuszona do tułaczego życia, nie chodzę nigdy bez sztyletu zaprawionego trucizną i że władam nim po mistrzowsku, a prócz tego i to ci wiadomo, że skoro tylko dałbyś przyczynę do niechęci, opuściłabym na zawsze twój dom, zostawiając cię tysiąc razy więcej rozkochanym niż teraz.
— Więc uległość, moja pokora, moja gorąca miłość nic cię nie rozczuli?
— To mnie nie rozczula, ale bawi, może nawet mi pochlebia, nigdy jeszcze nie widziałam człowieka w twoich latach podobnie rozkochanego, a nawet przyznam, że mężczyzna piękny, młody, niezdolny byłby doznać tak szalonej namiętności.
— Milcz! — krzyknął Ferrand — nie patrz tak na mnie, bo oszaleję! wołałbym zostać bez żadnej nadziei, móc cię wygnać z mego domu, nienawidzieć. Chcesz, żebym cię przekonał o mojej miłości? powiedz, czego żądasz, co mam uczynić? Mają mnie za bogatszego niż jestem w istocie, ale powiedz słowo.
— O! płaksa nieznośny! — zawołała Cecylja z szyderstwem — zawsze jęczy, zawsze się żali, a od dziesięciu dni znajduje się z młodą kobietą w samotnym domu.
— Ale ta kobieta mną gardzi! ale jest uzbrojona! ale te drzwi zamknięte! — krzyknął Ferrand.
— A więc przezwycięż jej wzgardę, spraw, żeby odrzuciła swoje żelazo, zniewól ją, żeby ci te drzwi otworzyła! ale nie przemocą, bo ta cię nie doprowadzi do celu.
— Czemże ją zniewolę?
— Siłą namiętności. Czyliż ja mam ciebie uczyć roli? Jesteś szpetny, bądź strasznym, zapomnę o twej szpetności. Jesteś stary, ukaż się energicznym, zapomnę o twoim wieku. Nie mogąc być szlachetnym źrebcem, co dumnie rży wśród stada, nie bądźże przynajmniej głupim wielbłądem, co ugina kolana i nadstawia grzbiet pod ciężary, bądź tygrysem, co ryczy, gdy szarpie swą zdobycz, i krew jej pije, wówczas on jest piękny, tygrysica odpowiada mu z głębi pustyni.
Notarjusz wstrząsnął się, słysząc te słowa, patrząc na dziki, prawie srogi wyraz twarzy kreolki, która z zuchwałym uśmiechem, rozdętem nozdrzem, wzdętą piersią, utkwiła w nim wzrok ognisty. Nigdy nie zdała mu się cudniejszą.
— O mów! mów jeszcze! — wołał z uniesieniem — tym razem mówisz co czujesz. Ach, gdybym mógł.
— Człowiek może wszystko co zechce — odparła Cecylja, podchodząc ku otworowi i kładąc swoje różowe paluszki na włochatej dłoni Ferranda.
po raz pierwszy uczuł dotknięcie jej ciała, zbladł jeszcze bardziej.
— Jakżeby taka kobieta miała; kochać inaczej, jak z najgorętszą miłością? — dodała Cecylja. — Niech ma wroga, jednem spojrzeniem wskaże go staremu swojemu tygrysowi, powie mu: uderz! a on...
— Uderzy! — krzyknął Ferrand. — Dla ciebie gotówbym popełnić zbrodnię!
— Słuchaj — rzekła nagle Cecylja, cofając rękę — teraz odejdź, odejdź, nie poznaję cię więcej, nie wydajesz mi się już tak szpetny jak dotąd, odejdź! — i szybko oddaliła się od furtki.
Szatańska niewiasta zdołała. ostatnim słowom swoim nadać takie piętno prawdy, że Ferrand uwierzył jej i przejęty szaloną nadzieją, zawołał:
— Cecyljo! jeśli rozkażesz, będę twoim tygrysem.
— Nie, nie teraz, później, teraz nie władam sobą, luby ogień rozlewa się po moich żyłach.
Ferrand odchodził od zmysłów.
— O! życie oddam, za taką miłość — krzyknął, wstrząsając wściekle drzwiami — majątek, życie rzucę w przepaść za jednę minutę szczęścia przy tobie!
Zwinna jak pantera, jednym rzutem Cecylja była już przy otworze i niby z trudnością tłumiąc własne zapały, szepnęła cichym, drżącym głosem:
— Nie chciałam wracać do tych drzwi, a jednak przyszłam, mimowoli, bo jeszcze mi brzmi w uszach coś mi niedawno powiedział, że dla mnie gotaweś na wszystko. Kochasz mnie więc bardzo?
— Czy chcesz złota? wszystko co mam?
— Złota mi nie trzeba.
— Chcesz być moją żoną? ożenię się z tobą.
— Jestem zamężna.
— Więc czego chcesz, o Boże! czego chcesz?
— Dowiedź mi, że twoja miłość jest namiętna, wściekła, ślepa, że dla niej wszystkobyś poświęcił!
— Wszystko poświęcę. Ale jakże ci dowiodę?
— Nie znajdujesz sposobu? więc bywaj zdrów, omyliłam się, szkoda jednak, już zaczynałam cię kochać.
— Słuchaj — rzekł notarjusz głosem głuchym, przerywanym — jeśli ci oddam na łaskę mój honor, majątek, życie... jeśli ci powierzę tajemnicę, która może mnie zaprowadzi na rusztowanie...
— Ty byłbyś zbrodniarzem? — przerwała Cecylja; — żartujesz. A twoja prawość?
— Kłamstwo.
— Nie wierzę ci, przechwalasz się. Któryżby człowiek zdołał tak zręcznie, i zuchwale owładnąć opinją ludzi, zagarnąć ich cześć i poszanowanie?
— Ja nim jestem! — zawołał Ferrand z ohydną dumą. — Bierz moją głowę, za jedno twoje uściśnienie.
— Przecież nakoniec spotykam prawdziwą namiętność... Oto mój puginał! rozbroiłeś mnie!
Ferrand przez otwór wziął podaną broń niebezpieczną i rzucił ją daleko za siebie na korytarz.
— Cecyljo, więc mi wierzysz? — zawołał z uniesieniem.
— Wierzę — odpowiedziała, ściskając w miękkich dłoniach twardą rękę Ferranda. — Widzę w twojem płomiennem spojrzeniu że mnie nie zwodzisz. Jakóbie! kocham twoje oczy... one mnie przekonywują, że mówisz prawdę. Twoje czoło groźne, twoja twarz strachem przejmuje... jesteś zajadły, piękny i straszny jak tygrys. Ale mów: nie zwodzisz mnie?
— Powtarzam ci: popełniłem zbrodnię.
— Tem lepiej...
— A jeśli ci wszystko powiem?...
— Spełnię wszystkie twoje życzenia w nagrodę za to zaufanie zupełne, ślepe, nieograniczone...
Cecylja przy tych słowach tak zbliżyła się do otworu, że Ferrand na twarzy uczuł oddech gorący kreolki.
— O! będziesz moją — zawołał — a potem, jeżeli chcesz, zniesław mnie, poprowadź na śmierć... Słuchaj: dziesięć lat temu powierzono mi dziecię i 200000 franków, które dla niego były przeznaczone; oddałem dziecię w obce ręce, zmyśliłem, że umarło, poparłem to kłamstwo fałszywym aktem zejścia i zatrzymałem pieniądze...
— Zręcznie i śmiało... ktoby się tego po tobie spodziewał? — Słuchaj jeszcze: nienawidziłem mojego kasjera; jednego wieczora wziął mi nieco złota które zwrócił mi nazajutrz, ale żeby go zgubić, oskarżyłem go, że mi skradł znaczną sumę. Wszak teraz moje dobre imię jest na twojej łasce?
— O! kochasz mnie, Jakóbie, kochasz? Za co wyjawiasz mi najskrytsze swoje tajemnice? jakąż ja władzę posiadam nad tobą? Nie będę niewdzięczną.
— O! — zawołał Ferrand. — Słuchaj jeszcze: dziewczynka o której ci mówiłem, znalazła się znowu na mojej drodze, obawiałem się jej, kazałem ją zamordować.
Słuchaj dalej. Jeszcze przedtem pewien człowiek powierzył mi 100,000 talarów, zamaniłem go, zastrzeliłem i dowiodłem, że sam sobie odebrał życie. Teraz życie moje w twojem ręku, otwórz!
— Jakóbie! teraz cię kocham! — szepnęła kreolka.
— Tysiąca śmierci się nie ulęknę! — zawołał Ferrand w dzikiem upojeniu, daj mi klucz, odsuń rygiel.
Kreolka wyjęła klucz z zamka i podała go notarjuszowi przez otwór.
— Nakoniec jesteś moją! — wykrzyknął Ferrand i spiesznie zakręcił kluczem w zamku.
Ale drzwi zasunięte na rygiel nie otworzyły się.
— Przybywaj, mój tygrysie — zawołała Cecylja umierającym głosem.
— Odsuń rygiel! prędzej — krzyczał notarjusz.
— Ale gdybyś mnie zwodził! — zawołała nagle Cecylja — gdyby wszystkie te twoje tajemnice, były zmyślone.
Notarjusz na chwilę stanął osłupiały; już mniemał być u celu życzeń; ta ostatnia zwłoka doprowadziła go do szaleństwa. Żywo rozpiął kamizelkę, zdjął z szyi łańcuszek, na którym wisiał płaski pugilaresik i pokazując go przez otwór, rzekł do Cecylji.
— Tu są dowody, mogące mnie zgubić. Odsuń rygiel, pugilares twój.
— Daj go, mój tygrysie! — I głośno odsuwając rygiel jedną ręką, drugą schwyciła pugilares. Ferrand wypuścił go z dłoni dopiero, gdy uczuł, przyciskając klamkę, że drzwi się otwierają.
Otworzyły się jednak tylko na kilka cali, bo je przytrzymywał stalowy łańcuszek przyśrubowany do futryny drzwi.
Spotykając tę niespodzianą zawadę, notarjusz rzucił się na drzwi i wstrząsnął niemi; w rozpacznem wysileniu.
Cecylja, z szybkością strzały, wziąwszy pugilares w zęby, otworzyła okno, zrzuciła płaszcz na dziedziniec i równie zwinna jak śmiała, spuściła się po sznurze z węzłami, który już miała w pogotowiu, przymocowany do balkonu. W mgnieniu oka była na dole, okryła się płaszczem, otworzyła drzwi od ulicy i wsiadła do pojazdu, który z rozkazu barona Graun, co nocy, od czasu pobytu kreolki u Ferranda, czekał o dwadzieścia kroków od domu. Pojazd galopem ruszył z miejsca i już był na bulwarach, kiedy notarjusz dostrzegł ucieczkę Cecylji.
Wróćmy do Ferranda.
Jak piorun rażony padł na ławkę, będącą przy domu, tam został długo, niemy, niewzruszony, skamieniały. Chłodne powietrze nocy orzeźwiło go nieco, wbiegł do ogrodu, chodził po alejach, bez celu, myśli tłumnie cisnęły mu się do głowy, to konwulsyjnie ściśniętemi pięściami uderzał się w czoło, to paznogciami aż do krwi szarpał rozpalone piersi. Biegnąc machinalnie, potknął się nareszcie o kupę ziemi świeżo poruszanej. Schylił się, i zobaczył skrwawione kawałki płótna.

Stał przy dole, który wykopała Ludwika Morel, aby w nim pochować swoje dziecko. Mimo całej zatwardziałości duszy, mimo okropnego strachu, którym go przejmowała ucieczka Cecylji, Ferrand zadrżał. Lodowaty pot oblał mu czoło, drżące nogi utrzymać go dłużej nie mogły i bez czucia padł omdlały koło otwartego grobu.

XXXV.
WIĘZIENIE LA FORCE.

Wejdziemy do więzienia zwanego La Force, przeznaczonego dla mężczyzn.
Zewnętrzny widok tej budowli nie jest wcale ponury. Wokoło rozległych dziedzińców ciągną się obszerne zabudowania, podobne do koszar albo do fabryki najstaranniej utrzymanej.
Wchodząc, znajdujemy się w ciemnej sali, przedzielonej żelazną kratą, jedna połowa sali komunikuje się z wnętrzem więzienia, druga z kancelarją, do tej ostatniej połowy wpuszczane są osoby, mające pozwolenie odwiedzenia którego z więźniów. Rozmowę prowadzi się przez kratę.
Wśród więźniów poznajemy Mikołaja Marcjala, rozmawiającego przez kratę ze starym Micou. Mikołaj mógł go wplątać w proces i ściągnąć na niego bardzo ostrą karę, gdyby wyznał, że Micou zwykle u niego kupował za bezcen owoce kradzieży. Dlatego też Micou, na pierwsze wezwanie bandyty, stawił się natychmiast w więzieniu.
— Jakże się macie, ojcze Micou? — zapytał rozbójnik.
— Do twoich usług, mój chłopcze, — odpowiedział Micou z głębokiem westchnieniem. Skoro mi tylko dałeś znać że tu jesteś, wnet zająłem się uskutecznieniem twoich komisów. Przyniosłem ci tytoń, szynkę, chleb, ser i sześć butelek dobrego wina. Spodziewam się, żeś kontent ze mnie?
— I bardzo, ojcze Micou, i bardzo, a jestem pewny, że wkrótce znowu będę miał powód być kontent z ciebie.
— Bodaj mnie djabli wcięli, czy ja mam obowiązek karmić cię łakociami?
— Nie będę milczał, powiem sędziemu. „Wyobraź pan sobie, że stary Micou....“
— Dobrze już, dobrze, — przerwał starzec z obawą i gniewem, — zgoda między nami, przyniosę więcej.
— No tak być powinno, nie zapominajcież zanieść kawy matce mojej i Tykwie do św. Łazarza, dotąd pijały co rano kawę, nie obeszłyby się bez niej.
— Czy mnie chcesz zgubić, hultaju?
— Zaczekaj, ale, ale zapomniałem ci powiedzieć, żebyś mi przyniósł dwie pary ciepłych wełnianych skarpetek, wszak nie chiąłbyś żebym się przeziębił?
— Chciałbym, żebyś zdechł!
— Dziękuję, wcale mi nie spieszno, dobrze mi się tu dzieje, wszyscy mnie szanują, odkąd się dowiedzieli, że ojciec mój poszedł pod gilotynę. Tu nie lubią uczciwych ludzi. Właśnie teraz u nas siedzi jakiś Germain, młody chłopak, nie gada z nami, udaje dumnego. Niechaj się strzeże!
— Germain? jeżeli ten sam, o którym mi mówili, to kulawy grubas ma ząb na niego.
— Ten sam, słyszałem, że na prowincji uciekł od towarzyszów, którym mógł dopomóc w dobrym interesie. Ale... ale... kupże mi nową furażerkę z szkockiego aksamitu, w tej już pokazać się nie mogę.
Micou, zastanowiwszy się, że jest na jego łasce, odrzekł.
— Dam wreszcie furażerkę, ale pamiętaj, nie żądaj niczego więcej, bo nie dostaniesz, niechaj się dzieje co chce. I wyszedł rozgniewany.
W tejże chwili weszła Rigoletta. Dozorca, stary wysłużony żołnierz, powitał ją uprzejmie, bo już ją znał dobrze.
— Pan Germain zdrów. Jednak codzień smutniejszy. Zawsze chodzi sam, z nikim nie mówi, doradź mu też pani, żeby się tak od innych nie odsuwał, znienawidzą go wszyscy. Na dziedzińcach jest dozór, ale o nieszczęście nie trudno.
— O Boże! byłożby życie jego w niebezpieczeństwie? — spytała Rigoletta przerażona.
— Uspokój się pani, mamy go na oku, ale nie szkodziłoby doradzić mu, żeby był trochę więcej towarzyski.
— O panie, jakżeż to ciężko dla poczciwego człowieka spoufalić się z takimi ludźmi!
— Cóż robić? z dwojga złego trzeba wybrać mniejsze. Teraz pójdę, będziecie mogli swobodnie rozmawiać.
Smutnemi zajęta myślami usiadła ma ławce.
Więzień, który stanął u kraty po Mikołaju, był człowiekiem lat średnich, drobny, chudy, z fizjognomją przenikliwą, dowcipną, wesołą i drwiącą.
Nazywał się Fortunat Gobert, znany pod przydomkiem Pique-Vinaigre, z rzemiosła kuglarz, wytrzymał już niegdyś karę ciężkiego więzienia za fałszowane monety, teraz zaś znowu siedział w La Force, za kradzież. Więźniowie powszechnie bardzo lubią opowiadanie historyj, bajek, a nadewszystko takich, gdzie się maluje heroizm, wielkość duszy, gdzie triumfuje uciśniona słabość i cnota. Pique-Vinaigre był mistrzem w opowiadaniu bajek tego rodzaju.
Gdy wszedł za kratę, zbliżyła się ku niemu niewiasta lat 35, blada, ubogo ubrana, zalewająca się łzami. On popatrzył na nią tkliwie, a razem z niecierpliwością.
— Anno, nie bądź dziecinną, — rzekł do niej, — widzieliśmy się 16 lat, jeżeli ciągle będziesz trzymała chustkę na twarzy, nie poznamy się.
— Ach, bracie, nieszczęśliwy bracie. Piętnaście lat wysiedziałeś, a dziś napowrót cię tu znajduję!
— Cóż robić? Gdy mnie wypuścili, szukałem roboty, ale nikt nie chciał mnie przyjąć, umiałem tylko swoje sztuki kuglarskie, a na co mi to w małej mieścinie, którą mi wyznaczyli na miejsce pobytu? Więc musiałem kraść. Złowili mnie ma gorącym uczynku, nie było sposobu zaprzeczać, wszystko wyznałem.
— Ach Boże, mówisz o tem z taką zimną krwią?
— A choćbym mówił z gorącą krwią, cóż zyskam? Adwokat mi powiedział, że mnie poślą na galery na lat 20.
— Ale ty tam umrzesz, ty taki słabowity.
— Nie myślałem o tem, zawsze chciałem zobaczyć morze! Powiedzże mi cóż tam twoje dzieci, twój mąż?
— O! nie wspominaj mi o nim, trzy lata już minęło jak porzucił mnie z dziećmi, zabrał mi wszystko i sprzedał.
— Biedna siostro! jakże wyżywiłaś swoje trzy niebożęta?
— Pracowałam, sąsiadki pilnowały mi dzieci. Nagle mąż powrócił, osiadł u mnie, nie robił nic, upijał się codzień i bił mnie, kiedym się skarżyła.
— O, podła dusza!
— Niedość tego: przyprowadził ze sobą kobietę, którą musiałam znosić w domu. Adwokat powiedział mi, że mąż ma prawo rozporządzać majątkiem żony; mieszkać z nią i nic nie robić.
— Tak, — przerwał Pique-Vinaigre z oburzeniem — u nas we Francji sprawiedliwość zbyt jest droga dla biednych ludzi.
Rigoletta, słuchając rozmowy brata z siostrą, nie straciła ani słowa z opowieści biednej Anny, której nieszczęście obudziło w niej żywe współczucie.
Nowy gość wszedł do sali, zapytał o jednego z więźniów i siadł na ławce między Rigolettą i Anną. Gryzetka, zobaczywszy go, o mało nie krzyknęła ze strachu, poznała w nim bowiem jednego z pachołków, który z polecenia Ferranda przyszedł był uwięzić Morela. Odsunąwszy się od przybysza jak mogła najdalej, Rigoletta oparła głowę o ścianę i zatopiła się w smutnych myślach.
— Słuchaj — mówił znowu Pique-Vinaigre do siostry — czemu nie chowałaś przed mężem zarobionych pieniędzy?
— Chowałam wprawdzie, ale cóż, bił mnie tak długo, aż musiałam mu je oddać.
— O, ty biedna, nieszczęśliwa! lecz nakoniec czy przecie wybawiłaś się od twego hultaja męża?
— Opuścił mnie, gdy sprzedał wszystko: nawet łóżko i kolebki dzieci. Razu jednego powiedział do mnie: Mamy ładną córkę, jakżeśmy głupi, żeby z tego nie skorzystać.
— Aha! rozumiem, sprzedawszy sprzęty, chciał posprzedawać także dzieci.
— Przykro mi, mój Fortunacie, że nie jestem w stanie dać ci cośkolwiek.
— Cóż to, czy myślisz że wziąłbym od ciebie? Przeciwnie: dotąd więźniowie płacili mi po jednym sons od osoby za słuchanie moich powieści: odtąd muszą dawać po dwa, albo się bez nich obejdą; co uzbieram będzie dla ciebie. Mąż jest panem dopóki was prawo nie rozłączy, a ponieważ nie masz pięciuset franków aby się od niego wykupić (tyle potrzeba na przeprowadzenie separacji), więc oddaj mu wszystko, nawet córkę, on ją zabierze i zaprowadzi gdzie zechce.
— Boże mój, Boże! gdzież sprawiedliwość?
— Sprawiedliwość? — zawołał Pique-Vinaigre z głośnym i gorzkim śmiechem, — sprawiedliwość we Francji jest jak mięso, potrawa zbyt droga dla ubogich ludzi. Jeżeli idzie o to, żeby biedaka wsadzić do więzienia albo posłać na galery, taką sprawiedliwość daje się gratis; jeżeli mu łeb utną, to także gratis, zawsze gratis. Ale jeżeli trzeba nieszczęśliwą matkę obronić od rozbójnika męża, co ją bije i obdziera, co jej chce i może wydrzeć córkę, taka sprawiedliwość kosztuje pięćset franków i bez niej, moja Anno, musisz się obejść. Serce się kraje, gdy pomyślę o losie twoim, twoich dzieci, gdy myślę, że ci nie mogę pomóc. Ja niby zawsze się śmieję, ale miewam dwa rodzaje wesołości: wesołość wesołą i smutną. Kiedyś napiszę coś i dla twoich dzieci, to je zabawi.
— Rada jestem, że masz tak szczęśliwy charakter.
— O! za nic w świecie nie chciałbym być podobny do jednego z naszych, co siedzi w jednej sali ze mną. Biedny człowiek, bodaj że dziś wieczorem będzie z nim koniec, zmówili się niewątpliwie na niego.
— Powiedzże mi, za co go tak nienawidzą?
— Zawsze sam chodzi, z nikim nie rozmawia, z nikim nie chce przestawać, stąd wyobrazili sobie, że ich szpieguje. Głupcy! gdyby ich szpiegował, toćby starał się jak najwięcej zawierać znajomości. Ale rzetelna przyczyna jest ta, że wygląda na panicza, a, to ich gniewa. Kapitan naszej sali, zwany Szkieletem, jest na czele całego spisku. A teraz siostro, dosyć gawędy. Bądź mi zdrowa.
Pożegnali się i Pique-Vinaigre wyszedł.
Rigoletta, od czasu jak sługa sądowy usiadł obok niej na ławce, nie słyszała dalszej rozmowy brata z siostrą. Gdy Anna skierowała się do wyjścia, Rigoletta zbliżyła się do niej i rzekła uprzejmie:
— Powiem otwarcie, że siedząc tu i czekając na osobę, którą przyszłam odwiedzić, słyszałam, jak pani opowiadałaś bratu swoje nieszczęścia, pomyślałam sobie: biedni ludzie powinni jedni drugim pomagać. Postaram się dopomóc pani i jej biednym dzieciom. Daj mi swój adres, abym wiedziała gdzie panią znaleźć.
— Spojrzawszy tylko na twarz pani, wyobrażałam sobie, że musisz mieć najlepsze serce; widzę że się nie omyliłam. Nazywam się Anna Dubort, mieszkam przy ulicy de, la Carillerie, pod Nr. 1.

Rozstały się. Rigoletta siadła na ławce, oczekując na Germaina.

XXXVI.
PAN BOULARD.

Po odejściu Pique-Vinaigra wszedł za kratę inny więzień, mający lat około trzydziestu, rudy, o twarzy pełnej, czerwonej, wesołej, niskiego wzrostu i bardzo otyły. Miał na sobie wygodny watowany surdut, futrzane pantofle, przy łańcuszku od zegarka wisiało mnóstwo pieczątek, na palcach nosił dosyć kosztowne pierścionki; był to pan Boulard, komornik; używał go zwykle pan Petit-Jean, o którym już wiemy, że go notarjusz Ferrand podstawiał na swojem miejscu, w interesach mniej uczciwych.
— Dzień dobry, mój panie Bourdin! — rzekł komornik do sługi sądowego; byłem pewny, że stawisz się na moje wezwanie.
— Jakżebym mógł nie stawić się, generale? — odpowiedział Bourdin, dając pół-żartem, pół serjo ten tytuł wojskowy człowiekowi, który go często używał do swoich posług.
— Rad widzę — mówił dalej Boulard — że nie odstępujesz mnie w nieszczęściu. Już zaczynałem wątpić o tobie, bo pisałem do ciebie przed trzema dniami, a nie pokazałeś się.
— Niepodobna mi było znaleźć chwili czasu. Obaj z Malicornem o mało nie zamęczyliśmy się, ścigając hrabiego Florestana de Saint-Remy. Czy wiesz? teraz służy mu już wyższy tytuł.
— Jakto? z hrabiego został może markizem?
— Nie, z oszusta został złodziejem.
— O! ba! — ścigają go za djamenty, które ściągnął jubilerowi. Lecz niech mi wolno będzie spytać, jakim u djabła sposobem pan się tu dostałeś?
— Hołota, kochanku, zgraja obdartusów utrzymuje, że ich ograbiłem na 60.000 franków, padali na mnie skargę o nadużycie zaufania.
— Więc jesteś oskarżony tylko o nadużycie zaufania, generale? Niewielka to historja, w najgorszym razie posiedzisz trzy miesiące w więzieniu i zapłacisz 25 franków kary.
— Nawet i te parę miesięcy odsiedzę w domu zdrowia, mam znajomego deputowanego, on mi to wyrobi. Ale pomówmy o interesie, dla którego cię wezwałem, idzie tu o kobietę — dodał Boulard z tajemniczą i dumną miną.
— Oho! więc to taka sprawka? jestem na usługi.
— Zastaję w stosunkach z młodą artystką teatru Folies Dramatiques, ona mnie bardzo kocha, ale jak wiesz, kogo nie widzą, o tym i zapomną, chciałbym tedy wiedzieć jak się prowadzi panna Aleksandryna.
— Dosyć, generale, polecenie do wykonania nie trudniejsze, jak wyśledzić i za kołnierz schwycić dłużnika. Ale może rozkażesz co więcej jeszcze?
— Bynajmniej, mam wszystkie wygody, osobny pokój dobrze ogrzany, kazałem sobie przynieść fotel z domu, jadam trzy razy na dzień, odpoczywam, spaceruję i śpię.
— Ale, generale, takiemu jak pan gastronomowi, kuchnia w więzieniu musi być nie do smaku?
— Alboż nie mam na tej samej ulicy sklepu pani Michonueau, gdzie wszystkiego dostanę? W porę o niej wspomniałem, zajdź też do niej proszę i powiedz, żeby mi przysłała pasztet i kosz wina.
— Zanotuję sobie.
— Zapisz za jednym razem, żeby mi z domu przysłali dwie puchowe poduszki.
— Wszystko będzie spełniane co do litery. Teraz jestem spokojny generale, co do twego stołu, ale, gdzie spacerujesz? czy razem z hołotą więzienną?
— Nie inaczej, a spacery są bardzo ożywione, wesołe. Ach, przyjacielu, co za bandyckie fizjognomie! szczególnie jeden, nazywają go Szkieletem.
— Zabawne imię!
— Tak jest chudy, że zupełnie zasługuje na swój przydomek, sama skóra i kości. Inni więźniowie drżą przed mim. Ja zaprzyjaźniłem się z nim odrazu, dawszy mu nieco cygar, teraz uczę się u niego złodziejskiej mowy.
— Ha! ha! wybornie! tu mój generał uczy się.
— Tak jest, słowem nie nudzę się wcale, bo nie jestem hardy, poufalę się z więźniami, nie tak jak tu jeden jegomość, nazywa się Germain, hołysz, nie ma nawet czem zapłacić za osobną stancję, a udaje dumnego, unika ich. Ba! ani uważał na mnie. Zresztą więźniowie i mnie nawet mają prawie za nic, obwiniony o nadużycie zaufania! to nędzota dla takich bandytów. Lecz jeszcze jedno, zajdź proszę do pana Badimat i przypomnij mu, że obiecał znaleźć mi dobrego adwokata, zapłacę porządnie, dam tysiąc franków.
— Bądź spokojny, generale, dziś jeszcze wszystkie twoje poruczenia wypełnię. Do widzenia.
Boulard wyszedł jedną stroną, Boulard drugą stroną.
Drzwi się otworzyły, wszedł Germain.

Rigolettę przedzielała od niego tylko krata.

XXXVII.
GERMAIN..

Franciszek Germain nie miał regularnych rysów, ale trudno było znaleźć twarz bardziej zajmującą, powierzchowność jego zdradzała człowieka wykształconego i zacnego.
Teraz blady był i cierpiący, zarumienił się nieco, ujrzawszy za kratą Rigolettę, świeżą i nadobną. Starała się jak zawsze udawać wesołą, aby rozweselić trochę Germaina.
Dozorca odszedł w kąt sali, mogli rozmawiać bez świadków.
— Obaczmyż, panie Germain, jak dziś wyglądasz? — rzekła Rigoletta, zbliżając się jak mogła najbardziej do kraty.
— Jakże pani zdołam dosyć podziękować? za tyle dobroci mogę się tylko wypłacić uczuciami wdzięczności i... — Germain nie śmiał skończyć.
— I czem jeszcze? — spytała Rigoletta, rumieniąc się.
— I... i... przywiązaniem — wyjąkał Germain.
— Czemu już pan lepiej nie powiesz szacunkiem i poważaniem, — jak piszą w zakończeniu listów? — przerwała Rigoletta zniecierpliwiona. — Zwodzisz mnie, chciałeś powiedzieć co innego, uciąłeś nagle.
— Upewniam, — rzekł Germain z westchnieniem, — nie chciałem powiedzieć nic innego, nie nie ukrywam.
— Ach, jak pan zmyślasz! — zawołała gryzetka niecierpliwie tupiąc nogą i wyjęła z woreczka długą wełnianą chustkę na szyję, robioną na drutach, — oto co panu przyniosłam, ale nie dam, żeby ukarać za nieszczerość. Sama ją zrobiłam, pomyślawszy, że tu wilgoć i zimno, a pan boisz się zimna. Zawsze pan jesteś smutny, chociaż ci zabroniłam.
— Jakże pani chcesz, żebym nie był wzruszony do łez, kiedy myślę o wszystkiem, co pani dla mnie uczyniłaś odkąd tu zostaję? Czy nowy dowód dobroci, który dziś odbieram, nie ma mnie rozczulić? czyliż nie wiem, że pani pracujesz w nocy, aby mieć czas odwiedzić w dzień? z mojej przyczyny obarczasz się pracą nad siły.
— Otóż to! litujże się pan nade mną, że ja co dwa albo trzy dni muszę się trochę przejść, żeby odwiedzić przyjaciół, ja co tak lubię chodzić. I po drodze mam rozrywkę — oglądam magazyny.
— A ja w najszczęśliwszych chwilach nie bywam wesoły, nie mogę.
— Pan zawsze mówisz, że nie możesz, więc nie możesz nawet zbliżyć się do innych więźniów, o co pana prosiłam sto razy? Teraz znowu dozorca mi powiedział, że dla własnego dobra nie powinieneś ich tak unikać.
— Bo pani nie wie, jak się nimi brzydzę: nie znasz wszystkich powodów osobistych, jakie mi każą unikać ich.
— Przeciwnie, znam te przyczyny, czytałam papiery, które dla mnie pisałeś i które odebrałam z pańskiego mieszkania, kiedy pana wzięto. W tych papierach, wyczytałam jeszcze co innego, — dodała Rigoletta rumieniąc się, — wyczytałam tajemnicę.
— Którejbyś się pani nie dowiedziała, — zawołał Germain z zapałem, — gdyby nie to nieszczęście, co mnie spotkało. Lecz błagam panią, nie kładź granic swej dobroci, zapomnij o mem szaleństwie, dawniej wolno mi było karmić się marzeniami, choć to i wtenczas były marzenia!
Rigoletta, widząc, że on jej nie rozumie, stłumiła westchnienie w nadziei, że innym razem Germain lepiej się pozna na uczuciach jej serca i rzekła:
— Pojmuję, że obcowanie, z tak brzydkimi ludźmi jest panu obmierzłe, ale nie widzę, żeby to było dostatecznym powodem do narażania się na niebezpieczeństwo.
— Wierzaj mi pani, chcąc spełnić twoje rozkazy, nieraz zaczynałem rozmawiać z niektórymi z nich, co mi się zdawali najmniej występni. Ach, gdybyś wiedziała co za mowa! co za ludzie!
— Niestety! prawda, muszą to być okropni ludzie!
— Pytałaś pani o przyczynę mego smutku coraz głębszego, teraz ją znasz, nie chciałem jej wymieniać, lecz jeden tylko mam środek okazać niejaką wdzięczność za tyle dowodów litości. Wyznaję więc ze strachem, że sam siebie nie poznaję. Brzydzę się temi złoczyńcami, uciekam od nich, wszystko daremne, sąsiedztwo ich wywiera na mnie wpływ, któremu się oprzeć nie mogę, zdaje się, że zepsucie wciągam oddychając temże, co oni powietrzem. O! poznałem ja swoją słabość, swoją nikczemność!
— Słabość! nikczemność! co pan mówisz? jakie masz o sobie wyobrażenie?
— Alboż nie jest nikczemnością targować się z sumieniem? Gdy słyszę jak ci złodzieje i mordercy mówią o swoich zbrodniach z dziką obojętnością, ze zwierzęcą dumą, zazdroszczę im niekiedy tej ich obojętności, gorzko sobie wyrzucam zgryzoty sumienia, co mnie dręczą, za błąd, tak mało znaczący w porównaniu z tem, co oni zrobili.
— Lecz, gdy stąd wyjdziesz?
— Nic nie znaczy, choć zostanę uwolniony, ludzie ci mnie znają, gdy wyjdą z więzienia i mnie spotkają, będą mówili ze mną jak z dawnym towarzyszem, będą mnie straszyli, iż rozgłoszą oskarżenie kryminalne, które nade mną ciążyło. Widzisz więc, że przeklęte węzły łączą mnie z nimi. A jednak zamiary moje były czyste. Właśnie dlatego, że ze mnie chcieli zrobić zbrodniarza, znajdowałem rozkosz niewypowiedzianą, mówiąc sobie: Nigdy nie zboczyłem z prawej drogi, a mnie przyszło to trudniej, niż komukolwiek. Teraz zaś! ach niestety!...
Gorzkie łkania stłumiły ostatnie słowa Germaina. Rigoletta otarła łzy i rzekła do Germaina tonem tkliwym, prawie uroczystym:
— Posłuchaj mnie, panie Germain, może nie bardzo się wytłumaczę, nie umiem tak pięknie mówić jak pan, ale co powiem będzie prawdziwe i szczere. Najsamprzód niesłusznie uskarżasz się, żeś opuszczany, samotny...
— O! nie myśl pani, żebym kiedy zapomniał, ile mi okazałaś litości!
— Niedawno przemilczałam, kiedy używałeś tego wyrazu litości, ale ponieważ go powtarzasz, muszę ci powiedzieć, że to, co dla ciebie czuję, nie jest bynajmniej litością.
— Jakto?
— Proszę, dozwól mi skończyć, Kiedy byłeś zmuszony opuścić dom, w którym mieszkaliśmy, twoje oddalenie się, zasmuciło mnie bardziej, niż utrata któregobądź z poprzednich sąsiadów.
— Więc pani robiłaś różnicę między mną a dawniejszymi swoimi sąsiadami?
— Niezawodnie. Mówiłam sobie, niema lepszego człowieka nad pana Germaina, szkoda tylko, że trochę za poważny, ale mniejsza o to, gdybym miała przyjaciółkę, coby szukała prawdziwego szczęścia w małżeństwie, radziłabym jej wyjść za pana, bo z panem dobra żona znalazłaby raj.
— Pani myślałaś o mnie dla drugiej — rzekł Germain, wzdychając mimowoli.
— Tak jest, cieszyłabym się wtedy — gdybyś się pan dobrze ożenił, bo kochałam cię tylko jak brata. Pan widzisz, że mówię z zupełną szczerością.
— A ja dziękuję z głębi serca, pociecha to dla mnie, żeś przekładała mnie nad innych.
— W takim stanie rzeczy, kiedy pan popadłeś w nieszczęście, wtedy odebrałam ten list, gdzie mnie uwiadamiasz o swoim występku, który ja, dziewczyna nieuczona, znajduję poprostu pięknym i dobrym uczynkiem. Czyliż można się dziwić, że poznając tak szlachetne twoje postępowanie, pokochałam cię odrazu. Czyliż mogło być inaczej?
Rigoletta wymówiła te ostatnie słowa z taką prostotą i szczerością, że więzień nie śmiał wierzyć, aby to tak wyraźne wyznanie, było oświadczeniem miłości. Zarumienił się, zbladł.
— Pani mnie kochasz! kochasz mnie!
— Jużci muszę panu sama to powiedzieć, kiedy mnie nie pytasz.
— Czy podobna!
— Ach mój Boże! co panu jest? — zawołała Rigoletta, widząc, że Germain zakrywa twarz rękoma. — To rzecz okrutna! cokolwiek powiem, cokolwiek zrobię, pan zawsze jesteś równie stroskany, to już zawiele egoizmu! myślałby kto, że pan jeden tylko cierpisz nad swojem nieszczęściem!
— Niestety! jakaż jest smutna moja dola, — zawołał Germain w rozpaczy. — Kochasz mnie, kiedy już nie jestem ciebie godny. Niestety, dawniej ten los byłby ziszczeniem najdroższych moich marzeń! ale teraz, kiedy na mnie ciąży oskarżenie, kiedy mogę być skazany na hańbiącą karę, ja miałbym nadużywać szlachetności twojej, twojej miłości, która cię zaślepia! nie!
— Boże! — zawołała Rigoletta z bolesną niecierpliwością, — ileż razy panu powtórzyć mam, że czuję dla ciebie nie litość, o nie! Myślę tylko o tobie! nie jem, nie sypiam. Twoja twarz smutna i luba wszędzie mi towarzyszy. Otóż teraz, kiedy wiesz, że cię kocham jak przyjaciela, jak kochanka, jak męża, czy jeszcze powiesz, że to litość?
Szlachetne wahanie się Germaina ustąpiło na chwilę przed tak prostem i serdecznem wyznaniem.
— Kochasz mnie! — zawołał, — wierzę ci, twój głos, twoje oko, wszystko mnie przekonywa. Ale jestem więźniem, ale jestem oskarżony o kradzież, ale będę skazany na karę, może hańbiącą, a przyjąłbym twą szlachetną ofiarę! korzystałbym z twego szlachetnego uniesienia? O nie, nie, takiej podłości się nie dopuszczę! Ja, co mogę być skazany na kilkoletnie więzienie.
— I cóż stąd? Zobaczą, żem uczciwa dziewczyna i dadzą nam ślub w kaplicy więzienia.
— Może mnie wyślą, gdzie daleko z Paryża.
— Zostawszy twoją żoną pójdę za tobą, zamieszkam w mieście, gdzie ty będziesz.
— Ale będę zhańbiony w oczach świata!
— Wszak kochasz mnie nadewszystko.
— Ale świat ciebie potępi za taki wybór.
— Ty dla mnie, ja dla ciebie jesteśmy światem.
— Nakoniec, gdy wyjdę z więzienia, będę biedny, może nie znajdę nigdzie zarobku...
— A jeślim cię przekonać nie mogła, jeśli odrzucasz szczerą ofiarę serca biednej dziewczyny...
Germain przerwał jej z namiętnem uniesieniem:
— Przyjmuję! — zawołał, — przyjmuję! Są ofiary, których odrzucać niepodobna.
— Więc przyjmujesz? nie cofniesz słowa?
— Nigdy! nigdy! moja przyjaciółko, moja żono!... wraca mi odwaga, nie wątpię już o sobie, widzę, że byłem w błędzie.
— O! Germainie, jakżeś piękny, kiedy tak mówisz, uspokajasz mnie... Teraz daj słowo, że pod tarczą mojej miłości nie będziesz się już lękał mówić z tymi ludźmi, zbliżysz się do nich, żeby cię przestali nienawidzieć.
— Wszystko uczynię, co każesz...
— Nie będą cię mieli w podejrzeniu, a ja będę spokojniejszą. Teraz do mnie należysz, jestem twoją żoną.
Wtem dozorca ruszył się, obudzony ze snu.
— Prędzej, — szepnęła Rigoletta z uśmiechem, — mój mężu, pocałuj mnie w czoło, to będą nasze zaręczymy. — I rumieniąc się, oparła się głową o kratę żelazną.
Germain, głęboko wzruszany, dotknął ustami jej czystego białego czoła, i łza więźnia, spadła na nie.
— Ho, ho, już trzecia godzina, — rzekł dozorca wstając, — a osoby przychodzące powinny odejść o drugiej. No, panienko, cóż robić, trzeba już pójść.
Germain odbierając chustkę z rąk Rigoletty, rzekł do niej wzruszony:
— Bądź zdrowa, do widzenia, wkrótce. Teraz już nie obawiam się prosić cię, żebyś przyszła jak najprędzej.
— A ja chętnie przyrzekam. Do widzenia Germainie, nie żałuj chustki, tu wilgoć, możesz się przeziębić.
— O! zawsze będę nosić, — odpowiedział Germain, całując chustkę.
W kilka minut później Rigoletta wychodziła na ulicę, weselsza daleko, niż przyszła.

Podczas jej rozmowy z Germainem, zaszły na jednym z dziedzińców więzienia inne sceny, tam więc zaprowadzimy czytelnika.

XXXVIII.
LWIA JASKINIA.

Powiedzieliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, że widok gmachu więziennego nie jest wcale przykry i ponury. Natomiast widok samych więźniów sprawia najprzykrzejsze wrażenie.
Wprowadzimy czytelnika na jeden z dziedzińców więzienia La Force, przezwany Lwią Jaskinią, gdzie się zwykle zbierają zbrodniarze najdziksi, na których leżą najcięższe oskarżenia.
Oddać te fizjognomje brzydkie fizycznie i moralnie, zdołałby chyba tylko wielki malarz; frenolog miałby obszerne pole do uwag, tu znalazłby zdradziecką przebiegłość lisa, tam krwawą chciwość drapieżnego ptaka, owdzie znowu srogość tygrysa.
Podczas gdy dozorca pilnował spacerujących, rodzaj narady odbywał się w sali, pod przewodnictwem więźnia, którego nazywano Szkieletem.
Człowiek ten, wysokiego wzrostu, mający około lat czterdziestu, usprawiedliwiał dziwny swój przydomek, bo tak był chudy, że prawie z samych kości złożony. Mimo swojej chudości posiadał siłę nadzwyczajną, najmocniejsi z towarzyszów z trudnością odpierali uściśnienie jego długich, bezmięsnych ramion, rąk i palców. Po odsiedzeniu piętnastu lat na galerach za kradzież i usiłowanie zabójstwa, ledwie wypuszczony, znowu został schwytany na uczynku przy morderstwie, nie miał więc żadnej nadziei ratunku, wiedział, że niezawodnie zostanie skazany na śmierć.
Szkielet rozmawiał więc z kilku więźniami, między, któremi znajdowali się Barbillon i Mikołaj Marcjal.
— Czy nie mylisz się w tem co utrzymujesz, Mikołaju? — zapytał Szkielet.
— Sto razy ci mówię, że tak jest niezawodnie. Stary Micou słyszał to od Kulawego Grubasa, który już chciał raz zabić tego filuta za to, że kogoś tam zjadł (wydał).
— Więc zrobić z nim koniec! — dodał Barbillon. — Szkielet już dawno gada, że temu barankowi Germainowi trzeba dać dobrą naukę aż do krwi.
Szkielet wyjął fajkę z ust i rzekł cicho.
— Germain nie łączył się z nami, przeszkadzał nam, szpiegował nas, bo im mniej kto mówi, tem więcej podsłuchuje, trzeba go było zmusić, żeby się nie pokazywał więcej na Lwiej Jaskini. Gdybyśmy mu raz krew puścili, wzięliby go stąd.
— Więc — przerwał Mikołaj, — czemu tego nie zrobić?
— Dlatego, — odpowiedział Szkielet, — że jeżeli kogoś zjadł, jak mówi Kulawy Grubas, to mu tak lekko nie ujdzie, trzeba dać przykład, przez takich teraz wszyscy giniemy, takie baranki zjedli Jakóba, Gauthiera i Roussillona.
— A ja? moja matka? Tykwa? mój brat z Tulonu? — zawołał Mikołaj, — czy wszystkich nas nie zjadł Czerwony Janek?
— Trzeba położyć koniec tej zarazie, — przerwał Szkielet, — trzeba przykładu! fałszywi bracia przyjmują na siebie obowiązki policji, niechże pokutują! Jak się pięciu albo sześciu ostudzi (zamorduje), reszta będzie trzymać język za zębami.
— Dobrze mówisz, Szkielecie, — rzekł Mikołaj, — trzeba Germainowi dać naukę.
— Biorę to na siebie.
— Ale czem? odbierają nam noże.
— A te kleszcze, czy wsadzisz w nie twoją szyję? — spytał Szkielet, pokazując palce długie, suche i twarde jak żelazo.
— Udusisz go? A gdy się dowiedzą, że to twoja sprawa?
— Mniejsza o to, wszak dwóch głów nie mam?
— Prawda, raz tylko ściąć cię mogą, a dobrze wiesz, że ciebie czeka gilotyna.
— Najmniejszej nie mam wątpliwości: mój szczur wczoraj znowu mnie o tem upewnił. Chciałbym, żeby ciekawi (sędziowie) przyszli do rogatki św. Jakóba w dzień mojego benefisu, chciałbym już tam być, — dodał ze zwierzęcą egzaltacją, — zbierze się ludzi ze cztery albo z pięć tysięcy; będą się pchać, będą się bić, żeby mnie widzieli. Wystąpi wojsko, piechota, kawalerja, a wszystko to dla mnie, dla Szkieleta!
— A wiecie co, — rzekł jeden z więźniów, — słyszałem, że mają projekt powsadzać nas w osobne cele.
— Zamknąć osobno! — zawołał Szkielet z trwogą i gniewem, — nie mów o tem, nie! wolę, żeby mi ucięli nogi i ręce! Siedzieć sam jeden, pomiędzy czterema ścianami, nie mieć przyjaciela, z którym by się pośmiać można. To być nie może!
— A jeśli zabójców przestaną gilotynować i będą osadzać w celi na całe życie?
— To już nie wiem co zrobię, — rzekł Szkielet po chwili zadumania. Roztrzaskam sobie głowę o ścianę, umorzę się głodem. Nie jestem tchórz! gotówem człowieka zabić za pieniądze, nawet tylko dla honoru.
— I ja także! dodał Barbillon, żeby się również popisać, — wiedzą, żem zabił męża mleczarki, ale nie był on jedynym...
Hałas i głośne okrzyki więźniów, chodzących po dziedzińcu, przerwały rozmowę Szkieleta i jego towarzyszów.
Mikołaj Marcjal żywo zerwał się i pobiegł do wejścia, żeby się dowiedzieć o powodzie niezwykłego zgiełku.
— Grubas przyszedł! — rzekł! wracając na środek sali.
Kulawy Grubas, którego przybycie wywołało huczne okrzyki mieszkańców Lwiej Jaskini, którego zeznanie mogło być zabójczem dla Germaina, był człowiekiem bardzo otyłym, mimo swego kalectwa zwinny i silny, z twarzy dość podobny do buldoga. Przyprowadził ze sobą towarzysza, mężczyznę trzydziestoletniego, mającego fizjognomję mniej spodloną i bezecną, niż reszta więźniów; ten, chociaż udawał również jak Grubas zuchwałość i obojętność na swój los, niekiedy jednak zachmurzał się i gorzki uśmiech wykrzywiał mu usta.
— Nakoniec cię mamy, Grubasie! teraz się uśmiejemy.
— Brakowało nam ciebie.
— Uczyniłem jednak wszystko, co mogłem, żeby się znowu dostać do przyjaciół.
— Zawsześ szczęśliwiec! Czy wiesz? toć Pique-Vinaigra tu znajdziesz!
— On, stary znajomy! wyśmienicie! Zabawi nas swojemi historjami, a słuchaczy nie zabraknie. Widziałeś nowych rekrutów w kancelarji. A witajże, witaj, Kardyljaku, — dodał Grubas, widząc nadchodzącego więźnia, ubranego w łachmany, który z fizjognomji był podobny razem do lisa i wilka. — Jak się masz stary?
— Zdrów. Jakże się tu dostałeś? — zapytał Kardyljak.
— Za bzdurstwo, kochanku, za prostą kradzież. Ostatni interes, wyborny, nie udał się nam.
— Więc i Frank tu jest? — rzekł Kardyljak. — Ach prawda, otóż i on. A ja myślałem, bracie, że już zostałeś, gdzie merem gminy. Wszakże chciałeś być uczciwym?
— Byłem głupi i pokutuję za to, — odparł Frank opryskliwie — odtąd do śmierci będę kradł niezmiennie.
— Cóż ci się przydarzyło? — zapytał Kardyljak.
— To, co się zdarzy każdemu więźniowi wypuszczonemu po odsiedzeniu kary, któremu się zachce być nadal uczciwym. W więzieniu zarobiłem dużo pieniędzy, dziewięćset franków, odesłali mnie do Etamps pod dozór policji. Jestem ślusarzem, w Etamps idę do majstra i mówię mu: Wypuścili mnie z więzienia, oto ci składam na pewność 900 franków moich własnych, daj mi robotę, bo chcę pracować i być uczciwym. Majster mi odpowiada: Nie jestem bankierem, żeby brać pieniądze na procent, a wypuszczonego więźnia nie chcę mieć w swoim warsztacie. Zatem bywaj zdrów. W Etamps wszystkiego jest czterech ślusarzy, pierwszy rozpowiedział innym, jak mnie odprawił, i żaden przyjąć mnie nie chciał. Siedzę na bruku miesiąc, dwa miesiące, pieniądze lecą, wiecznie tak być nie mogło. Mimo dozoru policyjnego uciekam z Etamps do Paryża i znajduję robotę u majstra, który nie wiedział kto jestem. Wtem spotyka mnie Kulawy Grubas...
— Tak, spotykamy go, przerwał Grubas — właśnie kiedy mi się najbardziej mógł przydać; Frank jako ślusarz robił klucze, a mnie też kluczów trzeba było. Proponuję mu interes, on ani słucha, chce pozostać uczciwym. Piszę więc list bezimienny do majstra. Wygnali go, poszedł do drugiego, płatam mu tego samego figla.
— O, gdybym był wiedział, że ty pode mną doły kopiesz — zawołał Frank — zapłaciłbym ci dobrze! Siadłszy na bruku, mówię sobie, szczęście, że mam pieniądze, mogę czekać na robotę. Idę do depozytariusza Boularda, on moje 700 franków strwonił, nie dostałam ani szeląga! Wściekłość mnie ogarnęła, byłem bez roboty i bez grosza. Grubas mi się nawinął, przystałem na wszystko czego chciał.
— A do jak ślicznej roboty wziąłem się do spółki! — zawołał Grubas. — Na nieszczęście nie udało się.
Kardyljak odprowadził Grubasa na bok.
— Czy istotnie interes jeszcze do zrobienia?
— Istotnie.
— Wiele za niego chcesz?
— Sto franków gotówką zaraz a jeżeli rzecz się uda, piątą część zysku dla mojej baby.
— Niezbyt drogo... zgoda! W układach tego rodzaju, które się często zdarzają, złoczyńcy dotrzymują wiernie słowa jedni drugim, gdyż inaczej, narażaliby się na niebezpieczeństwo, że oszukany wspólnik ich wyda.
— A masz czem zapłacić? — spytał Kulawy Grubas. Musisz mi dać zadatek.
— Oto masz — odpowiedział Kardyljak, odrywając guzik od kurtki, obdzierając go, z pokrycia i wyjmując z niego sztukę złota czterdziestofrankową.
— Któż u was tu starostą — zapytał Grubas.
— Szkielet.
Właśnie Szkielet wysłał był Barbillona na dziedziniec dla namówienia będących tam więźniów, żeby zaczęli głośny swar i tem zajęli uwagę dozorców, sam zaś z innymi, których czytelnik już zna, naradzał się w sali. Barbillon czatował na progu, aby w razie zbliżania się dozorcy ostrzec towarzyszów.
Szkielet, wyjmując fajkę z zębów, zapytał Grubasa:
— Czy znasz młodego człowieka nazwiskiem Germain, niebieskooczy, szatyn?
— Germaina? — krzyknął Grubas i na twarzy jego odmalowały się razem zdziwienie, nienawiść i gniew.
— Znasz go więc?
— Czy go znam! Przyjaciele to człowiek niebezpieczny, zjadł już niejednego! trzeba mu krwi puścić.
— Tak, tak, trzeba! — wołali więźniowie.
— Ale czy tylko pewny jesteś, że zjadł? — zapytał Frank. — Gdybyś się mylił? za cóż męczyć niewinnego?
Uwaga nie spodobała się Szkieletowi. Rzekł jednak do Grubasa:
— Czy możesz dowieść swoich zarzutów?
— Słuchajcież: wypuszczony z galer, nazwiskiem Velu, wychował Germaina, którego rodzice są niewiadomi i umieścił go w Nantes w kantorze bankiera w nadziei, że Germain kiedyś pomoże mu okraść kasę swojego pana. Wszystko było ułożone jak najwyborniej, ale kiedy Velu objawił swój plan Germainowi ten, nie powiedziawszy ani tak, ani nie, natychmiast ostrzegł bankiera i tegoż wieczora uciekł do Paryża.
— No, więc trzeba z nim skończyć — rzekł twardo Szkielet — doskonała okazja będziemy sami swoi...
— Czekaj! — przerwał Kardyljak — a jeśli tu przyjdzie komornik Boulard.
— Ten sam! — zawołał Frank ściskając pięści — on mi skradł pieniądze. Ot temu to się doprawdy należy. Lepiejbyście mi pomogli dać mu nauczkę, a zostawili w spokoju tego biedaka Germaina, który nie chce i nie może widać kraść. Cóż to nam może przeszkadzać?
Te oznaki żalu niemiłe brzmiały w uszach Szkieleta; długo popatrzył zyzowatemi oczami na Franka, potem schylając się do Grubasa szepnął mu pocichu:
— Ten fryc gotów jeszcze ostrzec dozorcę.
— Nie zrobi tego, ręczę, jednakowoż, mogłoby mu się zachcieć bronić Germaina, lepiej wyprawić go.
— Dosyć tego, — odparł Szkielet i dodał głośno. No, Frank, więc dzisiaj pokażesz komornikowi jak się robi z oszustami?
— Zobaczysz, niech przyjdzie, pokażę mu co umiem.
— Pobiją się — rzekł cicho Szkielet do Grubasa, — hałasu narobią; komornika odeślą do celi a Franka zamkną.
— Co za łeb! jaki rozum u tego Szkieleta — rzekł bandyta z podziwem. Potem dodał głośno. — Czy powiedzieć Pique-Vinaigrowi, że jego historyjka ma nam pomóc żeby obałamucić dozorcę i ostudzić Germaina?
— Nie! Pique-Vinaigre tchórz.
Zadzwoniono ma obiad.

— Do jadła, psy! — zawołał Szkielet: — Pique-Vinaigre i Germain zaraz nadejdą. Baczność, przyjaciele! niedługo mam żyć, ale Germain umrze prędzej ode mnie.

XXXIX.
BAJARZ.

Ostatni z przybyłych do więzienia nosił szarą bluzę i niebieską czapkę; pilnie słuchał był narady więźniów i energicznie popierał spisek, grożący życiu Germaina. Człowiek ten, atletycznej budowy, wyszedł z sali, z innymi i zniknął śród różnych grup, cisnących się naokoło przyniesionego obiadu. Szkielet spokojnie zabierał się do jedzenia, bynajmmiej nie skłopotany myślą o zabójstwie, które zamierzał popełnić.
— Idź ido Pique-Vinaigra, — rzekł ido Mikołaja, — bo się go nie doczekamy.
Mikołaj poszedł. W tejże chwili pan Boulard wszedł, na dziedziniec; palił cygaro, uprzejmy uśmiech igrał mu po rumianej twarzy.
Frank nagle odwrócił się. Komornik stanął osłupiały. Frank zaś, rzucając chleb i mięso na ławkę, skoczył do komornika, schwycił go za gardło i krzyknął:
— Oddaj pieniądze!
— Co jak? panie... zadusisz mnie... ja...
— Jeżeli pójdę na galery, słyszysz, twoja wina: bo gdybym miał pieniądze, któreś mi skradł, nie musiałbym kraść, ponosisz moje znaki! Masz, masz. Czy dosyć? Nie, masz jeszcze.
Więźniowie zagniewani i rozjątrzeni zaczęli krzyczeć: Zabić go! ostudzić go! puścić mu krew!
— Milczeć! — zawołał Szkielet rozkazującym tonem. — Gadaj, co było dalej — dodał obracając się do Grubasa, — chcę poznać całą sprawę Germaina.
— Velu z dwoma innymi wzięli się do roboty tejże nocy, licząc na pomoc Germaina; ale bankier miał się na ostrożności; jednego, z towarzyszów złowili gdy się dobierał do okna.
Opowiadanie Garbusa do tego stopnia zajęło więźniów, iż nie dostrzegli jak wszedł do sali jeszcze jeden towarzysz w szarej bluzie i niebieskiej czapce; ten wzdrygnął się słysząc imię Germaina, potem wmięszał się między innych i krzykiem i giestami pomagał im wyrzekać.
— Trzeba zrobić koniec z Germainem! — Po takiej nauce nieprędko znajdzie się nowy zdrajca.
— Dozorcę schwycim i przytrzymamy gwałtem!
— Milczeć! — krzyknął Szkielet.
Wszyscy umilkli.
— Powiem jak trzeba zrobić — dodał Szkielet — Pique-Vinaigre obiecał, że dziś powie bajkę o „Gringalecie i Rzeziłbie“. Deszcz pada, wszyscy zbierzemy się w sali, Germain przyjdzie i siądzie w kącie, swoim zwyczajem. Złożymy dla Pique-Vinaigre kilka sous żeby, zaczął opowiadać, będzie godzina obiadu, dozorca widząc, że siedzimy spokojnie, odejdzie nie obawiając się niczego i zajrzy do kuchni: tak będziemy mieli kwadrans czasu i zabijamy szpiega, zanim dozorca wróci. Wszystko biorę na siebie.
Podczas przemowy szkieleta, Frank nie przestawał mścić się na Boulardzie.
— Gwałtu! ratuj! — krzyknął Boulard, tarzając się u nóg Franka, który go niemiłosiernie okładał pięściami.
Reszta więźniów z zupełną obojętnością stała wkoło, przyglądając się bitwie albo raczej wybiciu, gdyż Boulard, zadyszany, przelękniony, nie bronił się wcale, i tylko usiłował ile możności zasłaniać się od razów przeciwnika... Szczęściem dozorca nadbiegł na krzyk komornika i wydobył go z rąk Franka. Bouilard, z podbitym okiem, wstał i pobiegł do furty krzycząc:
— Otwórz! ani minuty dłużej tu nie zostanę.
— A ty, za to żeś go bił, — rzekł dozorca do Franka — chodź ze mną do dyrektora, posiedzisz zamknięty.
Kiedy Frank wychodził z dziedzińca, Germain i Pique-Vinaigre nadeszli. Germain zmienił się nie do poznania; twarz jego, ’wyrażająca zawsze ponury smutek, jaśniała radością i dumą; spojrzenie było wesołe i pewne, wiedział, że jest kochany, nie czuł już okropności więzienia. Pique-Vinaigre szedł za nim nie umiejąc sobie poradzić; chciał mu coś powiedzieć i nie śmiał; nakoniec zdobył się na odwagę i lekko trącił go w ramię.
Genmain stanął i zapytał, z dobrocią:
— Czego chcesz ode mnie?
— Podziękować panu.
— Za co?
— Za łaskę okazaną siostrze mojej przez ładną panienkę, co pana odwiedza.
— Nie rozumiem cię, — rzekł Germain zdziwiony.
— Zaraz pana objaśnię. Właśnie byłem u kraty, a tam powiedział mi dozorca: „Pique-Vinaigre, mój chłopcze, wszak znasz pana Germaina? Śliczna panienka, co go przychodzi odwiedzać, okazała się bardzo łaskawą dla twojej siostry; słyszała jej rozmowę z tobą, ulitowała się nad jej nieszczęśliwym stanem i obiecała jej pomoc.
— Dobra Rigoletta! — zawołał Germain rozrzewniony — i ani słowa mi o tem nie wspominała.
— O, jeżeli tak, mówię do dozorcy, to pan masz zupełną rację; bo jego znajoma, to wszystko jedno co on sam; a moja siostra, to wszystko jedno jakby ja, albo więcej. Teraz starajże się odsłużyć panu Germainowi, rzekł mi dozorca; uwiadom go o dobrej nowinie: jutro cela będzie wolna, może ją dostać.
— O! jakżem, rad! — zawołał Germain. — Ach prawda, że to dobra i szczęśliwa nowina!
— Pojmuję że się pan z niej cieszysz, — odparł Pique-Vinaigre, — bo miejsce pańskie nie będzie między mami. Ale uważaj pan, tamci patrzą na nas i dziwią się, że tak długo rozmawiamy. Miej się na ostrożności.
— Dziękuję ci, mój poczciwcze, będę ostrożny, — rzekł Germain i rozeszli się.
Pique-Vinaigre, lubo znał niechęć więźniów ku Germainowi, nie wiedział jednak o nowym ich planie.
— A! rozmawiałeś tedy z Germainem — zapytał Szkielet, wpatrując się w bajarza.
— Tak jest, Ale jakiż to głupi człowiek! jaki głupi! gadali mi, że on nas tu szpieguje, ale gdzie tam!
— Czy tak ci się zdaje? — rzekł Szkielet, wymieniając znaczące spojrzenie z Mikołajem i Barbillonem.
— Pewien tego jestem! Zresztą niedługo poszpieguje dadzą mu osobną celę.
— Kiedy? — zawołał Szkielet.
— Jutro zrana.
— Więc widzisz, — szepnął Szkielet Mikołajowi, — że trzeba go zabić bez straty czasu; nie śpi w mojej sali; jutro będzie późno.
— Tak, — rzekł Mikołaj, odpowiadając niby Szkieletowi, — mnie się zdaje, że on nami pogardza.
— Przeciwnie, moi kochani, — odparł Pique-Vinaigre; — on nie śmie z wami się bratać, w porównaniu z wami ma siebie za ostatniego z ostatnich. Czy wiecie, co mi teraz mówił? Powiedział mi: Szczęśliwy jesteś, mój Pique-Vinaigre, że możesz rozmawiać z człowiekiem tak niepospolitym jakim jest Szkielet, zupełnie jak z człowiekiem sobie równym; chciałbym bardzo poznać się z nim, ale wzbiera we mnie takie uszanowanie, że gdybym widział przed sobą prefekta, policji, nietylebym się zmieszał.
— Istotnie ci to powiedział? — zapytał Szkielet udając, że bardzo mu pochlebia mniemane poważanie. Więc zgoda między nami. Barbillon chciał z nim szukać zaczepki, lepiej zrobi, że da mu pokój.
— O tak, lepiej zrobi! — powtórzył Pique-Vinaigre, przekonany, że odwrócił niebezpieczeństwo grożące Germainowi. Zresztą niełatwoby go wywabić na bitwę; odważny jak zając.
— Pomimo to, jednak szkoda, — rzekł Szkielet. Liczyliśmy na tę bitwę, żeby się zabawić po obiedzie.
— Cóż więc zrobimy w takim razie? — spytał Mikołaj.
— Niechaj Pique-Vinaigre opowie nam bajkę, — podchwycił Barbillon,, — to ja nie zaczepię Germaina.
— Dobrze, to pierwszy mój warunek, ale jest jeszcze drugi. Żeby szacowne towarzystwo, pełne kapitalistów, — zawołał Pique-Vinaigre tonem jarmarkowego kuglarza, — raczyło złożyć się i obdarzać mnie bagatelą. Żądam dwadzieścia sous panowie, za zaszczyt słyszenia sławnego Pique-Vinaigira, który miał honor opowiadać bajki przed najznakomitszymi rabusiami Francji i Nawarry! który tu krótko zabawi, gdyż wybiera się w drogę do Brestu lub Tulonu.
— Zgoda, złożymy się, dostaniesz dwadzieścia sous.
— Potem? nie, proszę pieniądze zgóry.
— Słuchajże, — rzekł Szkielet oburzony, — czy myślisz, że ci skręcimy dwadzieścia sous?
— Bynajmniej, zaszczycam godne towarzystwo zupełną ufnością, i zgóry jedynie żądam pieniędzy, żeby go nie narażać na znaczny wydatek. Bo po mojej bajce tak będziecie kontenci, że nie dwadzieścia sous, ale dwadzieścia franków, sto franków gotowiście mi dać. Więc zgoda? opowiem wam bajkę o Rzeziłbie, ale dacie mi dwadzieścia sous i Barbillon nie zaczepi Germaina.
— Zgoda, zgoda, — odpowiedział Szkielet.
— A więc otwórzcie uszy, usłyszycie rzeczy nielada. Lecz otóż i deszcz, publiczność zbierze się sama do sali.
W istocie, padający deszcz zagnał do sali i więźniów i dozorcę. Po środku przy piecu umieścili się Szkielet, Mikołaj, Barbillon i Pique-Vinaigre. Na skinienie kapitana, Kulawy Grubas przyłączył się do tej grupy. Pogrążony w słodkiem dumaniu jeden z ostatnich wszedł Germain i swoim zwyczajem siadł daleko od pieca.
Już powiedzieliśmy, że z pomiędzy więźniów, może piętnastu wiedziało o co obwiniają Germaina i jaką mu gotują karę. Tylko Germain, Pique-Vinaigre i dozorca o niczem nie wiedzieli.
— Tylko dwadzieścia sous, panowie! — krzyknął bajarz. — Pół darmo! więcej niż pół darmo!
— Daję dwa sous — rzekł Szkielet i rzucił monetę przed bajarza.
Kilka monet spadło a rozmaitych stron, ku niemałej radości Pique-Vinaigra, który zbierając składkę, myślał o siostrze.
— Brak tylko siedem sous do dwudziestu, siedem sous, taka bagatela. Jakto panowie, czy pozwolicie, żeby powiedziano, że towarzystwo Lwiej Jaskini nie mogło złożyć jeszcze siedmiu sous?
Przenikliwy głos Pique-Vinaigre obudził Germaina z zadumania, żeby się zastosować do rad Rigoletty, wstał i rzucił bajarzowi pół-franka. Ten, wskazując na Germaina zawołał:
— Dziesięć sous, panowie! sami widzicie, mówiłem o kapitalistach. Uszanowanie dla jegomości, co się znalazł jak bankier, żeby zrobić przyjemność szlachetnemu zgromadzeniu.
— No, nie gadaj tyle i zaczynaj — rzekł Szkielet.
— Zaraz, panowie — odparł Pique-Vinaigre — sama słuszność każę, żeby kapitalista, co dał dziesięć sous zajął lepsze miejsce, rozumie się po naszym kapitanie.
Ta propozycja tak dobrze zgadzała się z zamiarem Szkieleta, iż natychmiast się zgodził.
— Widzisz młodzieńcze — rzekł Pique-Vinaigre do Germaina, twoja szczodrość została nagrodzoną, zacne towarzystwo uznaje, iż masz prawo do pierwszego miejsca.
Sądząc, iż małym datkiem istotnie zyskał niejaką przychylność więźniów, chociaż bardzo niechętnie, opuścił swoje ulubione miejsce w kąciku i zbliżył się do bajarza.
Pique-Vinaigre, stojąc przy piecu, gotuje się do opowiadania, obok stoi Szkielet, nie spuszcza oka z Germaina, gotów rzucić się na niego, skoro dozorca opuści salę, w niejakiem od Germaina oddaleniu Mikołaj, Barbillon, Kardyljak i inni więźniowie, a w ich liczbie mężczyzna w szarej bluzie i niebieskiej czapce, zajmowali ostatnie ławki, okrążała te osoby reszta więźniów, na różne podzielona grupy, jedni siedzieli na kamiennej posadzce, inni oparli się o ścianę, nakoniec dozorca, którego odejście miało być hasłem do morderstwa, oparł się we drzwiach nawpół otwartych.
— Można zacząć? — zapytał Pique-Vinaigre Szkieleta.
Ten odwrócił nieco głowę i zawołał:
— Milczeć, słyszycie! a ty zaczynaj.

Wszystko umilkło.

XL.
GRINGALET I RZEZIŁEB.

Pique-Vinaigre zaczął swą historję wśród najgłębszej ciszy słuchaczów.
„Dosyć dawno już przytrafiło się zdarzenie, które będę opowiadać szlachetnemu zgromadzeniu. W owym czasie na miejscu, które dziś zajmują ulice du Rocher i de la Pepiniere, stały kupki domów drewnianych, zniesione dzisiaj. Cyrkuł la Cite, dobrze znany słuchaczom, nie składał się jak wiadomo z pałaców, a jednak w porównaniu z miejscem, o którem mówię, mógłby się nazywać siedliskiem wspaniałości i przepychu. Był to kąt miasta niezmiernie brudny i niezmiernie ludny, mało tu mieszkało złotników, jubilerów i bankierów, było natomiast mnóstwo katarynkarzy, pajaców i pokazujących różne zwierzęta. Między właścicielami takich zwierząt był jeden, sławny ze swej złości, nadewszystko zły dla dzieci. Nazywali go Rzeziłeb, bo wieść niosła, że kiedyś w gniewie, cięciem siekiery uciął głowę małemu Sabaudczykowi“.
Gdy Pique-Vinaigre domawiał tych słów, na zegarze więziennym wybił kwadrans na czwartą. Ponieważ więźniowie o czwartej odchodzili do sypialni, należało więc zamierzoną zbrodnię dokonać przed tym czasem.
— Do pioruna! — szepnął cicho Szkielet Grubasowi — dozorca nie rusza się z miejsca.
— Bądź spokojny, niechno bajarz dobrze się rozgada. Pique-Vinaigre mówił dalej:
„Nikt nie wiedział, skąd się wziął Rzeziłeb, jedni mówili, że jest Włochem, inni brali go za Turka, za Afrykanina. Miał reputację czarnoksiężnika przedewszystkiem dlatego, że wszędy prowadził ze sobą wielką rudą małpę, która nazywała się Gargussą, a tak była psotna i zła, jakby sam djabeł w niej siedział. Co się tyczy Rzeziłba, odmaluję państwu jego fizjognomję: miał cerę żółtą jak marchew, włosy płomienisto-rude, oczy zielone, a język... (otóż właśnie dlaczego razem z babami wierzę, iż musiał być czarnoksiężnikiem) język czarny“.
— Czarny język!? — przerwał Barbillon. — A to skąd?
— „Bo matka jego, będąc brzemienną, zapewnie musiała mówić o murzynie — objaśnił Pique-Vinaigre ze skromną powagą. — Do tylu wdzięków Rzeziłeb łączył jeszcze zaletę, że posiadał nie wiem wiele żółwiów, małp, świnek morskich,(białych myszy i lisów i tyleż małych Sabaudczyków, albo dzieci sierot opuszczonych. Codzień rano Rzeziłeb oddawał każdemu dziecku jedno zwierzę, kawał razowego chleba i marsz w drogę na zarobek! Jeżeli które przyniosło wieczorem do domu mniej niż piętnaście sous, dostawało baty, ale baty tak niemiłosierne, że w początkach słyszano krzyk dzieci aż na trzeciej ulicy. Trzeba wiedzieć, że owa kupa drewnianych domków miała swojego dziekana, który najpierw zamieszkawszy w tej części miasta, był tu niejako burmistrzem, merem, sędzią pokoju a raczej wojny, bo na jego dziedzińcu gdzie miał szynk z garkuchnią i w jego obecności odbywały się bitwy, po wyczerpaniu innych sposobów do porozumienia się. Dziekan choć już stary, był silny jak Herkules i wszyscy go się bali, kiedy on powiedział, że coś jest dobrze, wszyscy powtarzali: bardzo dobrze! kiedy powiedział źle, wszyscy mówili: źle, w gruncie rzeczy był to najlepszy człowiek w świecie, tylko czasem straszny, mianowicie, kiedy widział, że mocniejsi uciskają słabszych. Będąc sąsiadem Rzeziłba, słyszał w początkach krzyk bitych dzieci i powiedział mu: — Jeżeli jeszcze usłyszę, że dzieci krzyczą, tak ci dam, że i ty pokrzyczysz, a że masz głos mocniejszy od nich, więc i ja będę mocniej walić“.
— Figlarz dziekan! kocham dziekana za to! — przerwał więzień w niebieskie] czapce.
— I ja także — dodał dozorca zbliżając się.
Szkielet wstrząsnął się od gniewu i niecierpliwości.
„Dzięki groźbom dziekana — mówił znowu Pique-Vinaigre — krzyki dziatek umilkły odtąd, ale biedne robaczki niemniej jednak były męczone, bo jeżeli nie krzyczały, to jedynie z obawy, że je Rzeziłeb jeszcze mocniej obija. Dzieci i zwierzęta spały pokotem na jednej słomie na poddaszu, dokąd się wchodziło po drabinie; kiedy cały komplet już się zebrał na strychu, on odejmował drabinę, i zamykał drzwi na klucz. Rzeziłeb sypiał w izbie pod niemi, mając wielką małpę Gargussę, przywiązaną u swego łóżka.
Zawsze miewał z półtora dziesiątka dzieci na usługach, a niektóre z biedaczków przynosiły mu czasem do dwudziestu sous dziennie; Rzeziłeb zatem zarabiał około czterech do pięciu franków, a za te pieniądze upijał się, bo był to pijak zawołany; mówił, że to czyni dla zdrowia.
Pomiędzy dziećmi, którym Rzeziłeb rozdawał swoje zwierzęta — mówił dalej Pique-Vinaigre — było i biedne drobne stworzenie, nazywało się Gringalet. Bez ojca i matki, bez brata i siostry, bez przytułku, bez schronienia, jeden na świecie, mały ten chłopczyk nie miał nikogo, coby się nim zajął; nędzny, chudy, chorowity, wyglądał na siedem lat, a miał już trzynaście; jadał zwykle tylko raz na dwa dni i jeszcze tak mało, że wielkiej dokazał sztuki, kiedy wyglądał na siedem lat...“
— Biedny berbeć, zdaje mi się, że go widzę — rzekł więzień w niebieskiej czapce — tyle jest dzieci podobnych na bruku Paryskim, co mrą z głodu.
— Istotnie, powieść interesująca — odezwał się Germain.
— O! dziękuję ci za to słowo, panie kapitalisto — odpowiedział Pique-Vinaigre — jeszcze bardziej mnie ono raduje niż pół franka, które od ciebie dostałem.
— Przeklęty gaduło! — krzyknął Szkielet — póki nas tu będziesz trzymał?
— Już mówię — odparł Pique-Vinaigire.
„Jednego dnia Raeziłab zabrał Gringaleta z ulicy, kiedy dziecko było półmartwe od głodu i zimna. Gringalet, będąc słaby, był tchórzem, a że był tchórzem, więc stał się pośmiewiskiem i męczennikiem reszty chłopaków; kiedy go bardzo męczyli, on mówił z płaczem: O! gdybym był duży i mocny, broniłbym słabych przeciw silniejszym, bo ja jestem słaby, a cierpiałem od silnych. Tymczasem, nie mając jeszcze dosyć mocy, żeby bronić słabych, a nawet samego siebie, zaczął od tego, że nie dozwalał większym zwierzętom pożerać mniejszych...“
— Zabawna myśl! — zawołał więzień w niebieskiej czapce.
W tej chwili zegar uderzył wpół do czwartej. Szkielet z gniewem spojrzał na Grubasa. Czas biegł, dozorca nie odchodził, a niektórzy z więźniów, najmniej zakamieniali, zapomnieli prawie o zbrodniczym projekcie przeciw Germainowi i zwrócili całą uwagę na opowieść Pique-Vinaigra.
„Powiedziałem, że Gringalet nie dozwalał wielkim zwierzętom pożerać małe, ale nie trzeba przez to rozumieć, żeby się mieszał w interesa naszych tygrysów, lwów lub wilków, albo nawet lisów i małp, będących w menażerji Rzeziłba, na to był zbyt wielki tchórz; lecz gdy zobaczył naprzykład pająka, czatującego na muchę, która wesoło trzepotała się po słońcu, szust! Gringalet kijem rozdzierał pajęczynę, oswabadzał muchę i zgniatał pająka z bohaterską odwagą. Dlatego też Gringalet, kiedy dla uratowania muchy przezwyciężał strach, jaki w nim obudzały pająki, okazywał się...“
— Okazywał się takim chwatem w swoim rodzaju, jak kto inny, coby się rzucił na wilka, żeby mu wyrwać owcę z paszczy — wtrącił więzień w niebieskiej czapce.
— Albo jak człowiek, coby porwał się na Rzeziłba, żeby mu wydrzeć ze szponów biednego Gringaleta — dodał Barbillon, który podobnież słuchał powieści z zajęciem.
„Właśnie bo chciałem powiedzieć — rzekł Pique-Vinaigre. — Otóż po takich czynach waleczności, Gringalet co się nigdy nie śmiał, uśmiechał się, śpiewał, skakał.
Lecz szanowne zgromadzenie gotowe zapytać: Pique-Vinaigre, przyjacielu, jaką przyjemność znajdował Gringalet, którego wszyscy bili, w ratowaniu much, w zabijaniu pająków? Jego wszyscy krzywdzili, czemuż się nie mścił, szkodząc innym i krzywdząc ich w miarę sił i możności?“
— Tak, prawda, czemuż się choć nie mścił?
— O! — zawołł więzień w niebieskiej czapce — ja rozumiem dlaczego biedny chłopczyk tak chętnie ratował muchy, może sobie mówił: kto wie czy i mnie kto kiedy nie ocali.
„Zgadłeś — odpowiedział Pique-Vinaigre. — Gringalet mówił sobie: Rzeziłeb jest moim pająkiem; może kiedyś ktoś uczyni dla mnie to samo, co ja czynię dla much, przerwie pajęczynę, w którą mnie uwikłał i oswobodzi mnie z jego pazurów. Rzeziłeb wytłukł chłopczynę tak mocno, że Gringalet dłużej nie wytrzymał; dopilnował minuty kiedy Rzeziłeb karmił menażerję i drzwi poddasza były otwarte, spuścił się po drabinie...“
— A! wybornie — rzekł jeden z więźniów.
— Czemu nie skarżył się dziekanowi? — zapytał więzień w niebieskiej czapcę — dziekan wyprawiłby mu taniec.
„Prawda, ale nie miał dosyć odwagi, bał się, wolał uciec. Na nieszczęście Rzeziłeb dostrzegł go, schwytał za czuprynę, i znowu zawlókł na poddasze. Już tym razem Gringalet, na samą myśl, co go czeka, drżał jak liść. Tu jednak muszę panom wspomnieć o Gargussie, wielkiej małpie, faworycie Rzeziłba. Rzeziłeb nie wysyłał jej z domu na pokazywanie po ulicach, jak resztę swojej menażerji, bo małpa była tak zła i tak silna, że ze wszystkich dzieci, kiedyś jeden tylko chłopak czternastoletni, mocny i krępy, poznawszy się kilka razy z Gurgassą, potrafił dać jej radę i utrzymać na łańcuchu, a mimo to często zdarzało się, że krnąbrna małpa skakała do niego i kąsała go do krwi. Jednego dnia więc wyprowadził ją na miasto jak zwyczajnie, żeby ją udobruchać kupił jej serce cielęce i kiedy Gungassa żarła, uwiązał sznur do drzewa i zaczął małpę okładać kijem, ale tak, że się jej aż iskry z oczu sypały“.
— Zbił ją na miazgę! — wołali więźniowie.
„Oj biłże ją z całego serca — mówił dalej Pique-Vinaigre — warto było widzieć, jak małpa skakała, zgrzytała zębami, rzucała się, a on walił ją kijem, ile mu sił stało. Na nieszczęście, Gargussa była równie sprytna jak zła. Padła i, udając martwą, leżała bez ruchu jak drewno. Chłopiec myśląc, że ją zabił, bierze nogi za pas i ucieka, postanowiwszy nigdy więcej nie pokazać się przed Rzeziłbem. Ale Gargussa jak tylko chłopczyk odszedł, przegryzła sznur i znając drogę do domu wróciła do pana; ten pienił się ze złości, kiedy zobaczył jak mu małpę zbili. Od tego czasu Gargussa nienawidziła chłopców i Rzeziłeb nie wysyłał jej na miasto“.
— Teraz już mi czas ma obiad — rzekł dozorca, zwracając się ku drzwiom.
— Naraszcie idzie! — szepnął Szkielet BarbiIlonowi — aż trzęsę się cały, tak mnie wewnątrz złość pali.
— Ach, czcigodny dozorco! odchodzisz w najciekawszym miejscu.
— A — zawołał Pique-Vinaigre do żywego zadraśnięty — proszę pana, zaklinam cię, zostań do końca, wszystkiego będzie tylko na kwadrans czasu. Wszak teraz obiad już ostygł.
— Dobrze, zostanę, tylko gadaj prędzej.
Szkielet drżał ze wściekłości, tracił prawie nadzieję, że mu się uda dokonać zbrodni. Skoro czwarta wybije i więźniowie odejdą do sypialni, Germain będzie ocalony, bo nie spał w izbie, będącej pod rozkazami Szkieleta, a nazajutrz miał dostać osobną celę.
— Niechaj zacne zgromadzenie — odezwał się Pique-Vinaigre, sam osądzi, czy moja powieść głupia i nudna! "Nie było na świecie zajadlejszej bestji od Gangussy, nadewszystko, podobnie jak pan jej, nie cierpiała dzieci. Co wymyślił Rzeziłeb, żeby ukarać Gringaleta za ucieczkę, o tem się panowie dowiecie. A wziąwszy go za czuprynę, zamknął na powrót mówiąc: — Jutro rano, kiedy inne chłopaki wyjdą na miasto, wezmę się do ciebie, i zobaczysz, co ja robię takim, którzy chcą uciekać ode mnie. Łatwo sobie wyobrazić jak straszną noc spędził biedaczek Gringalet; ciągle rozmyślał nad tem, co też Rzeziłeb z nim pocznie: myślał i nakoniec zasnął, miał okropny sen! Zdawało mu się, że jest muchą i wpadł w pajęczynę; szarpie się, szamoce, a nie może się wydostać, a tu do niego podłazi zwolna, zdradziecko jakaś potwora, mająca głowę Rzeziłba a ciało pająka. Biedny Gringalet znowu szarpie się, męczy, ale im więcej się rzuca, tym bardziej wikła się w pajęczynie, jak to zawsze bywa z muszkami.
Nad rankiem upadł na kolana, zapłakał gorzkiemi łzami, i błagał towarzyszów, żeby mu pomogli przeprosić Rzeziłba, albo uciec, jeśli podobna. Ale gdzie tam! jedni ze strachu, inni z oziębłości, inni znów ze złości odmówili żądanej pomocy“.
— Brzydkie chłopaczyska! — rzekł więzień w niebieskiej czapce — nie mieli ani litości, ani odwagi!
— Czy będziesz cicho? — krzyknął Szkielet, ledwo zdolny hamować się dłużej. — Czy nie kazałem wszystkim wam milczeć? Czylim ja tu kapitan, czy nie?
Zamiast odpowiedzi, więzień w niebieskiej czapce spojrzał Szkieletowi w oczy, i zrobił gest drwiący, bardzo dobrze znany ulicznikom.
Na ten widok jedni z więźniów roześmieli się na całe gardło, gdy tymczasem inni osłupieli, nie pojmując zuchwałości nowego przybysza. Szkielet pogroził mu pięścią i rzekł zgrzytając zębami:
— Rozliczymy się jutro.
— Dobrze, jutro, na twoim łbie, siedemnaście kułaków napiszę, a nie zostawię nic.
Ażeby nie dać dozorcy nowego powodu do dłuższego zabawienia z obawy mogących się wydarzyć niesnasek, Szkielet odpowiedział spokojnie:
— Ja mam pilnować porządku w sali i słuchać mnie trzeba: nieprawda panie dozorco?
— Tak jest — odparł dozorca. — Nie przerywajcie. A ty, Pique-Vinaigre, gadaj dalej, tylko spiesz się.
„Widząc się tedy opuszczonym przez wszystkich, biedny chłopczyna zdał się na swój nieszczęśliwy los. Dzień zaświtał, Rzeziłeb otworzył drzwi poddasza i przywołał dzieci po jednemu, wszystkie stanęły do apelu i każde dostało po kawale chleba. Kiedy wszyscy poszli, Rzeziłeb stojąc na dole drabiny, zawołał grubym głosem: Gringalet! Gringalet! Jestem, panie. Zaraz zejdź albo przyjdę po ciebie, krzyknął Rzeziłeb. Gringalet myślał, że nadeszła dlań ostatnia godzina. Ledwie postawił stopę na drabinę, Rzeziłeb, chwytając go za nogę chudą jak tyczka, ściągnął go na dół tak gwałtownie, że dzieciak zleciał i całą twarz obdarł sobie o drabinę“.
— Szkoda, że nie było dziekana! — wtrącił więzień w niebieskiej czapce — ja bym teraz nie miał serca zabić.
„Na nieszczęście dziekan o niczem nie wiedział. Rzeziłeb złapał dziecię i zaniósł do swojej izby, tam gdzie trzymał małpę uwiązaną do łóżka. Szkaradne zwierzę, gdy tylko zobaczyło chłopczyka, wnet zaczęło skakać, zgrzytać zębami i szarpać się na łańcuchu, jakby chciało zjeść Gringaleta“.
— Biedne chłopczysko! kto go uratuje?
— Do pioruna! mrowie mnie przechodzi — rzekł więzień w niebieskiej czapce — jabym teraz nie miał serca zabić nawet pchły. A wy przyjaciele?
— Dalibóg, ani ja.
— Ani ja.
W tej chwili na zegarza więzienia wybiło trzy kwadranse na czwartą. Szkielet, coraz bardziej obawiając się straty czasu, zawołał rozjątrzony ciągłemi przerwami:
— Milczeć! milczeć, mówię! Przeklęty bajarz nigdy nie, skończy, jeśli będziecie gadali tyle co i on!
Wszyscy umilkli. Pique-Vinaigre mówił dalej:
„Gdy pomyślicie, że najśmielsi z chłopaków drżeli na samo imię Gargussy, łatwo wyobrazić sobie strach jego, kiedy gospodarz rzucił go o dwa kroki od strasznej małpy — zlituj się, panie! wołał biedaczek i dzwonił zębami jak w febrze. Ale Rzeziłeb, nie zważając na to, popchnął go bliżej do Gargussy. Małpa schwyciła chłopca...“
Więźniowie słuchali powieści z coraz pilniejszą uwagą. Tu prawie wszyscy zadrżeli.
— Dobrze zrobiłem, żem nie odszedł — rzekł dozorca, zbliżając się znowu na środek sali.
„Gringalet, poczuwszy dotknięcie zimnych i włochatych łap małpy, która go schwyciła za szyję i za głowę, już myślał, że go zjadła, ze strachu pomieszało mu się w głowie i zaczął krzyczeć z jękami, coby rozmiękczyły tygrysa. Pająk, com go widział we śnie, pająk! o Boże! Muszko złota, ratuj! ratuj! A Rzeziłeb kopiąc go nogami, mówił ze złością: — Bądź mi cicho! zaraz bądź mi cicho! bo się bał, żeby ludzie nie słyszeli krzyku dziecka. Wnet też Gringalet przestał krzyczeć, biały jak kreda, zamknął oczy, tymczasem małpa biła go, targała za włosy i drapała, a Rzeziłeb śmiał się.
— O! przeklęta małpo! — zawołał więzień w niebieskiej czapce.
— Obrzydłe zwierzę! tyle złości!
— Czy tak ci się zdaje? — odparł Pique-Vinaigre — przecież Rzeziłeb był gorszy od niej. Odczepił od łóżka łańcuch Gargussy, bardzo długi, na chwilę odebrał jej chłopca z rąk i przywiązał go w pasie do drugiego końca, tak więc Gringalet i Gargussa byli przyczepieni do jednego łańcucha, o półtora łokcia jedno od drugiego“.
— Ach, okrutnik! gorszy od dzikiego zwierzęcia.
„To zrobiwszy, powiedział małpie, która zdawało się, iże go rozumie: Baczność, Gargusso! ciebie pokazywali, teraz ty będziesz pokazywała Gringaleta, on będzie twoją małpą. No, chłopcze, skocz na nogi, albo każę Gargussie, żeby cię podniosła. Biedne dziecko składało błagalnie ręce, bo mówić nie mogło. Hej Gargusso, rzekł Rzeziłeb do małpy, popędzaj go, a jeśli nie pójdzie, to rób z nim jak ja. I to powiedziawszy uderzył kilka razy chłopczynę pręcikiem, a potem oddał pręcik małpie. Wiadomo jak te stworzenia zręcznie naśladują wszystko, co zobaczą. Wyobraźcie sobie dużą małpę z czarnym pyskiem, zgrzytającą zębami jak opętaniec, która zażarcie wpada, na chłopczynę nie mogącego się bronić, dziecię padło twarzą na ziemię. Gargussa zaś ciągle podszczuwana przez Rzeziłba, wskoczyła na chłopca i zaczęła mu gryźć tył głowy. Ach pająk pająk, com go widział we śnie, wołał Gringalet dusząc się i sądząc się bliskim śmierci. Wtem ktoś od ulicy zaczął wybijać drzwi dziedzińca.
— Aha! dziekan — zawołali więźniowie z radością.
— Tak jest, przyjaciele, on to był, wołał przez drzwi: Rzeziłbie, czy otworzysz? Czego chcesz ode mnie? powiedział Rzeziłeb, uchylając trochę drzwi. Mam z tobą pomówić, rzekł dziekan i przemocą wszedł na dziedziniec, i wtedy dopiero spostrzegł zwierzę przyczepione do chłopczyny. Groźnie popatrzył na Rzeziłba i powiedział mu strasznym tonem: Zaraz mi odwiąż chłopca. Wyobraźcie sobie radość Gringaleta, który pół martwy od strachu tak cudownie został ocalony. Mimowolnie przypomniał sobie złotą muszkę, co mu się przyśniła, jako wybawczyni.
— No — rzekł dozorca, zwracając się ku drzwiom — Gringalet uratowany. Teraz pójdę jeść.
— Uratowany! — zawołał Pique-Vinaigre — jeszcze daleko mu do tego.
— Doprawdy? — rzekło kilku więźniów z zajęciem.
— A cóż jeszcze? — zapytał dozorca.
— Zostań pan, to się dowiesz — odparł bajarz.
Szkielet pienił się w niemej wściekłości. Pique-Vinaigre kontynuował tak dalej:
„Rzeziłeb, który się bał dziekana jak ognia, odczepił chłopczynę od małpy. Dziekan schwycił Gargussę, kopnął ją nogą, że odleciała na dziesięć kroków i skowycząc uciekła. Za co mi bijesz małpę? spytał Rzeziłeb. Zapytaj raczej, czemu ciebie nie biję? — odparł dziekan. Czy się godzi tak chłopca męczyć? oj, musiałeś się upić od samego rana. Ja tyleż jestem pijany, co i ty, odparł Rzeziłeb, uczyłem małpę jednej sztuki, zajmuję się swojem rzemiosłem, poco się wtrącasz? Bo mi się tak podoba, zawołał dziekan. Słuchaj, ile razy tego chłopca nie zobaczę razem z niemi, zawsze tu przyjdę i kości ci połamię. Nie połamiesz, mój panie. Na to dziekan wyliczył mu dwa kułaki“.
— Dwa kułaki — przerwał więzień w niebieskiej czapce — za mało!
— „Dziekan połknąłby dziesięciu takich, jak Rzeziłeb, któremu przykro jednak było, że dostał po karku, a jeszcze bardziej, że Gringalet był przy tem. Umyślił więc zemścić się i wpadł na piekielny koncept i rzekł: — Niesłusznieś mnie obił; myślisz, że ja chłopaka męczę, układam tylko małpę do nowej sztuki, a że zwierzę złe, więc niespodzianie go drapnęło.
— Jeżeli tak — odparł dziekan uspokojony, to mi żal, żem cię potłukł, no, kułaki pójdą na dalszy rachunek. Gringalet chciąłby upaść do nóg dziekanowi i wszystko mu opowiedzieć, ale nie śmiał i znowu pogrążył się w rozpaczy, myśląc sobie: — Pająk wyssie moją krew; próżną miałem nadzieję, że złota muszka mnie obroni! Wtem spytał go Rzeziłeb:
— Wszak ty kontent jesteś ze mnie? — i spojrzał na niego tak strasznymi oczyma, że chłopiec o mało nie zemdlał; odpowiedział więc ze drżeniem: — Kontent, panie, bardzo, bardzo kontent! — Sam widzisz, dziekanie, dodał Rzeziłeb, że on się na mnie nie skarży. Gargussa raz go drapnęła, ale więcej tego nie będzie. Żeby mu wynagrodzić nawet i dzisiejszy ból, dam mu dobre śniadanie: proszę cię więc dziekanie, przyślij mi tu talerz kotletów, cztery butelki wina i flaszkę wódki. Do usług twoich, Rzeziłbie, moja kuchnia i piwnica dla każdego otworem. Dziekan był z gruntu dobrym człowiekiem, ale niezbyt przebiegłym. Ledwie się odwrócił, Rzeziłeb kazał dziecinie pójść zaraz na strych. — O Boże! zginąłem! — wołał nieszczęśliwy Gringalet. Płakał z dobrą godzinę, gdy usłyszał gruby głos Rzeziłba. Chłopczyna zbiegł po drabinie; Rzeziłeb porwał go i zaniósł do swojej izby, potykając się co krok, bo się upił jak bela; ledwie stał na nogach. Małpa była wiązana u łóżka. Na środku izby stał stołek. — Siądź tu, rzekł Rzeziłeb do chłopca. Gringalet usiadł; a Rzeziłeb, nic nie mówiąc, przywiązał go sznurem do stołka. — Mój Boże, jęczał chłopczyna, teraz już nikt nie przyjdzie mnie oswobodzić. Nikt nie miał przyjść; dziekan odszedł uspokojony; Rzeziłeb zamknął i zaryglował furtkę dziedzińca“’.
— O! teraz Gringalet zginął! — przerwał jeden z więźniów.
— Szkoda chłopca! Co z nim będzie?
— „Kiedy już Gringalet był uwiązany do stołka, gospodarz rzekł: „Ha, tyś winien, że mnie obił dziekan, za to umrzesz!“ To mówiąc, wyjął z kieszeni dobrze wyostrzoną brzytwę, otworzył ją; schwytał jedną ręką chłopaka za włosy“.
Więźniowie okazali grozę swą i oburzenie szemraniem. Gdy ucichło, Pique-Vinlaigre kontynuował:
— „Zobaczywszy brzytwę, dziecię zaczęło błagać o litość. — Krzycz, krzycz, odpowiadał Rzeziłeb, niedługo krzyczeć będziesz. — Muszko złota! muszko złota! ratuj! wołał nieszczęśliwy Gringalet, odchodząc prawie od zmysłów i przypominając sobie sen swój: oto pająk mnie zabije! — A ty! ty mnie nazywasz pająkiem, rzecze Rzeziłeb; za to i za inne winy — umrzesz, ale nie z mojej ręki, bo za to gilotynują. Ja powiem i dowiodę, że małpa. Hej! Gargusso! patrz, zrób mu oto tak!“ i Rzeziłeb, trzymając ciągle chłopca za włosy, przeciągnął mu kilka razy grzbietem brzytwy po gardle. Małpa, złośliwa i sprytna, wnet zrozumiała czego pan od niej żąda i jakby mu chciała okazać, że dobrze pojmuje, Wzięła się za brodę lewą łapą, przechyliła głowę wtył i udała, że prawą łapą sobie podrzyna gardło. — Tak, tak, Gargusso, umiesz! powiedział Rzeziłeb, jąkając się i przymrużając oczy, a przytem tak mocno się zataczał, że o mało Gringaleta ze stołkiem nie przewrócił. — „Tak, Gargusso, ja cię od... odwiążę, a ty go płatnij dobrze!“ Małpa zapiszczała, zgrzytając zębami: i wyciągnęła łapę po brzytwę, którą jej podawał Rzeziłeb. — „Mniszko złota, ratuj!“ zawołał raz jeszcze Gringalet umierającym głosem, mając przed oczyma śmierć prawie niechybną. Otóż w tejże chwili widzi jak przez otwarte okno wlatuje muszka zielono-złotawa; lata w kółko, i w tymże momencie, kiedy Rzeziłeb podawał małpie brzytwę, muszka wpadła zbrodniarzowi w samo oko. Mucha w oku nie wielka to bieda, ale w pierwszej chwili to pali jak ukłucie szpilką; Rzeziłeb, który ledwie trzymał się na nogach, żywo złapał się ręką za oko, targnął cały i w tak nagłem mimowolnom poruszeniu zatoczył się, upad! i powalił się jak kłoda przy łóżku, do którego Gargussa była przywiązana. — „Muszko złota, o dziękuję ci! ocaliłaś mnie!“ zawołał Gringalet, który związany na krześle widział to wszystko“.
— Wiwat muszka! — krzyknął więzień w niebieskiej czapce, a za nim kilku powtórzyło toż samo.
— „Zaczekajcież — rzekł bajarz — koniec historji najlepszy. Rzeziłeb padł na ziemię jak długi; tak był pijany, że nie ruszał ani ręką ani nogą i nie wiedział, co się z nim dzieje; padając omal nie zgniótł Gargussy. Wiecie już, jak ta zła bestja była mściwa; miała jeszcze w łapie brzytwę, którą jej dał gospodarz, żeby zarżnęła Gringaleta Cóż tedy robi małpa, widząc pana swego leżącego na ziemi, bez tchu? Skacze mu na piersi, jedną ręką napręża mu skórę na szyi, a drugą, mach! przecina mu gardło od ucha do ucha, właśnie tak, jak Rzeziłeb uczył ją wprzódy, żeby zrobiła nieszczęsnemu chłopczynie“.
— Brawo! wiwat! niech żyje Gangussa! — wołali jedni więźniowie, a inni: — Wiwat muszka! wiwat Gringalet!
— „Też same okrzyki, przyjaciele — zawołał Pique-Vinaigre uradowany, że bajka podobała się — powtarzała w godzinę potem cała ulica. Gdy zmierzchło, schodzą się jedne po drugich dzieci ze zwierzętami; stukają, nikt nie odpowiada, nakoniec idą do dziekana i mówią, że nie mogą dostać się do domu. — Pewnie Rzeziłeb spił się, mów; dziekan; trzeba wyłamać drzwi. Wybijają drzwi, wchodzą i cóż widzą? Gargussa skulona siedzi na trupie pana i bawi się brzytwą; biedny Gringalet siedzi uwiązany na krześle, szczęściem dość daleko, że go małpa dosięgnąć nie może, półmartwy, oniemiały. Na zapytanie dziekana, opowiedział co i jak się stało. — Dziekan słysząc o cudownem zdarzeniu, wołał: Wyprawmy pochód tryumfalny dla Gringaleta i Gargussy! Już była noc, zapalili pochodnie ze słomy, przywiązali małpę ma ławeczce i czterech chłopaków poniosło ją na barkach. Za małpą szedł dziekan, niosąc małego Gringaleta na ręku, potem wszyscy chłopcy Rzeziłba, każdy ze swojem zwierzęciem, jeden grał na fleciku, inny na dudzie; słowem, była radość, krzyk, hałas, wesele. Podczas marszu triumfalnego Gringalet myślał sobie: — Muszki! dobrze, żem nie dawał pająkom zjadać Was, bo...
Tu powieść bajarza została przerwana.
— Hej, panie Roussel! — zawołał ktoś z dziedzińca — czemu nie idziesz na obiad? zaraz czwarta wybije.
— No — rzekł dozorca — historja prawie skończyła się, idę jeść. Ładną powiedziałeś nam bajkę i zabawiłeś mnie bardzo. Słuchajcież, bądźcie tu grzeczni — dodał, odchodząc.
Szkielet szepnął na ucho Grubasowi: — Idź za nim. a gdy wyjdzie z dziedzińca, krzyknij: Gargussa! a naraz zrobię koniec z barankiem.
Grubas poszedł za dozorcą.
— Mówiłem — rzekł Pique-Vinaigre — że przez cały czas marszu triumfalnego Gringalet myślał sobie: — Muszki, dobrze, żem nie dawał, was pająkom.
— Gargussa!

— Hej, Germain, ja będę twoim pająkiem! — zawołał jednocześnie prawie Szkielet i rzucił się tak nagłe na Germaina, że ten nie miał czasu ani ruszyć się, ani krzyknąć. Głos jego zamarł pod uściskiem żelaznych palców Szkieleta.

XLI.
PRZYJACIEL W POTRZEBIE.

— Jeśli jesteś pająkiem, ja będę muszką złotą, złowieszczy Szkielecie! — zawołał więzień w niebieskiej czapce, w chwili gdy bandyta powaliwszy Germaina na ławkę, przydusił mu piersi kolanem i dusił go żylastemi łapami. — Ja będę muchą! — powtórzył i, rzucił się na Szkieleta, sypnął mu na czaszkę i między oczy grad kułaków tak gęsty, jak bicie młota na kowadle.
— Tak mi skuł głowę pan Rudolf przy pierwszej znajomości, od niego się nauczyłem, — mówił, przyspieszając uderzenia, a po tych słowach czytelnicy poznali w nim zapewne Szurynera.
Reszta więźniów, zdziwiona tą napaścią, stała w osłupieniu; nie ujmowali się ani za Szurynerem, ani za Szkieletem. Szkielet zaś, ogłuszony zrazu, zataczając się jak wół pod obuchem rzeźnika, puścił swoją ofiarę.
— Czego on chce? — krzyknął Kulawy Grubas, przyskoczywszy do Szurynera, chciał schwycić go z tyłu za ręce, gdy ten z całem wytężeniem usiłował utrzymać Szkieleta powalonego na ławce; ale obrońca Germaina kopnął Grubasa nogą tak mocno, że upadł na ziemię o kilka kroków od niego. Germain, zsiniały, napół uduszony, leżąc na kolanach, oparł się o ławkę i nie pojmował, co się wkoło dzieje. Nareszcie Szkielet zdołał wyrwać się z rąk Szurynera i stanął na nogi. Zadyszany, ziejący wściekłością, z twarzą trupio bladą, pokrwawioną, zbitą, cały spieniony, zawołał głosem drżącym od gniewu:
— Ostudźcież go, rozbójnika! Tchórze, pozwalacie napadać na mnie zdradziecko. Ostudzić go!
W czasie tego chwilowego zawieszenia broni, Szuryner podniósł Germaina i złożył w kącie przy ścianie; tam, zabezpieczywszy od tyłu, mógł dosyć długo bronić się przeciw więźniom, na których herkulesowa siła, jakiej dał dowody, mocne sprawiła wrażenie. Szkielet, widząc wahanie się znacznej liczby spólników spisku, krzyknął:
— Nuże! zabijmy ich obu! dużego i małego.
— Strzeż się! — odpowiedział Szuryner. — Strzeż się, Szkielecie! zrobię jak Gargussa, skręcę ci szyję.
— Dalejże na niego! — zawołał Grubas, podnosząc się.
— Wiwat Szkielet, śmierć niebieskiej czapce! — wołali stronnicy Szkieleta. — Ujmijmy się za niebieską czapką, śmierć Szkieletowi! — wołała partja Szurynera.
— Brawo, chłopcy! — zawołał Szuryner, zwracając się do więźniów, którzy trzymali jego stronę — wy macie serce: nie chcielibyście dobić człowieka napół umarłego; to byłoby podłe.
Siła, energja i prostota Szurynera musiały zrobić wrażenie na więźniach, których wielu przeszło na jego stronę, gdy inni cisnęli się koło Szkieleta. Krwawy bój zdawał się już nieuchronnym, kiedy na dziedzińcu rozległ się miarowy odgłos kroków oddziału piechoty, który zawsze trzyma wartę przy więzieniu. Pique-Vinaigre, korzystając z zamieszania, pobiegł do otworu uwiadomić dozorców o tem, co się dzieje w sali i nadejście warty położyło koniec tej scenie.
Stawiono Germaina, Szkieleta i Szurynera przed dyrektorem więzienia La Force dla indagacji. Skoro Germain przyszedł do siebie, pierwsza jego myśl była o człowieku, co go wybawił od pewnej śmierci.
— Gdzie mój zbawca? — zapytał dozorcy, który go ocucił.
— W gabinecie dyrektora.
— Jużbym nie żył, panie; o, powiedz, kto on jest?
— Nazywają go Szurynerem; kiedyś był na galerach.
— Nowe jego przewinienie zapewne nie jest ważne?
— Owszem, bardzo ważne; kradzież, dopełniona nocą w zamkniętym domu; zapewne toż samo dostanie mu się co Pique-Vinaigroiwi: piętnaście do dwudziestu lat ciężkich robót.
— Ach, to okropne! A jednak człowiek ten nie znając mnie, stanął w mojej obronie. Tyle odwagi. Zabiliby mnie, gdyby nie jego postępek!
— Jutro będziesz pan miał osobną celę i niczego już odtąd obawiać się nie masz powodu.
— Chciałbym podziękować memu zbawcy.
— Cyt! właśnie wychodzi od dyrektora. W każdym razie otrzyma niejaką nagrodę za to, co dla pana uczynił, ani wątpię, że go wyznaczą kapitanem Lwiej Jaskini zamiast Szkieleta, który odtąd będzie trzymany w ścisłem zamknięciu.
W chwili po oddaleniu się dozorcy, Szuryner wszedł, twarz jego jaśniała radością.
— Do pioruna! — zawołał — jakżem rad, że pana uratowałem! — I podał rękę Germainowi.
Ten, powodowany mimowolnym wstrętem, cofnął się nieco, zamiast ująć wyciągniętą rękę Szurynera, natychmiast jednak chciał wynagrodzić to pierwsze nieopatrzne poruszenie. Ale Szuryner dostrzegł je i rzekł z gorzką radością:
— A! zapomniałem, przepraszam pana.
— Ja winienem przeprosić, — zawołał Germain — czyliż nie jestem również więźniem. Powinienem pamiętać jedynie o wyświadczonej usłudze, uratowałeś mi życie, daj rękę!
— Dziękuję, teraz już nie trzeba, w pierwszym momencie uściśnienie ręki byłoby mi przyjemne, ale namyśliłem się, że tak być nie powinno. Spełniłem miły obowiązek, bo ja pana znam. A gdybym nie znał, pewniebym nie siedział tu w więzieniu.
— Nie rozumiem cię, — rzekł Germain zdziwiony. — Jakto, dlatego, że mnie znasz...
— Dlatego właśnie tu się dostałem.
— Chciałbym ci wierzyć, ale... nie pojmuję, jaki może zachodzić związek między mną, a występkiem, za który cię tu wsadzili. Obwiniają cię...
Germain nie śmiał wymówić strasznego słowa.
— No! gadajże pan! — zawołał Szuryner, — obwiniają mnie o kradzież, kradzież z włamaniem!
Zuchwały cynizm Szurynera przykre zrobił wrażenie na młodzieńcu, rzekł:
— Jakim sposobem człowiek tak dobry, tak szlachetny, jest w stanie mówić coś podobnego? Czyliż nie wiesz, jak straszna czeka cię kara?
— Dwadzieścia lat galer z wystawieniem u pręgierza! wiem! wiem! Pana dziwi, że nie bardzo o to dbam? bo już przywykłem! Ktoby jednak powiedział, — dodał Szuryner, wzdychając z drwiącą miną — że to pan, panie Germain, jesteś przyczyną mego nieszczęścia?
— O! jestem pewny, żeś niesłusznie obwiniony.
— Co do tego, to się pan zupełnie mylisz, — odpad Szuryner z taką szczerością, iż Germain był zmuszony uwierzyć. — Przysięgam na imię mego dobroczyńcy (tu Szuryner zdjął czapkę, że popełniłem kradzież nocą, z wyłamaniem okiennicy i byłem schwytany na gorącym uczynku.
— Więc nędza, głód zmusiły cię?
— Głód? bynajmniej, kiedy mnie złowili miałem w kieszeni 120 franków własnych pieniędzy, a oprócz tego dobroczyńca mój, który nie wie, że tu jestem, nie zostawiłby mnie bez pomocy. Kradłem, żeby mu się przysłużyć, a z jego łaski pan zostałeś ocalony.
— Lecz któż on jest?
— Pan Rudolf opiekuje się panem. Choć ja mówię pan Rudolf, powinienbym mówić książę Rudolf, bo on jest księciem.
— Mylisz się, ja nie znam żadnego księcia.
— Może być, ale on pana zna, już to taki zwykły sposób jego postępowania. Skoro się dowie, że jakiś poczciwy człowiek jest w biedzie, wnet daje mu pomoc niespodzianie.
— Doprawdy nie pojmuję tego wszystkiego.
— Wyobraź pan sobie, że dobroczyńca, przed niejakim czasem, w nagrodę niby jakiejś tam mojej usługi, dał mi możność zbogacenia się i posłał mnie do Algieru. Lecz ja, skoro się rozstałem z nim, zacząłem tęsknić, zgłupiałem, jak pies, co pana zgubił, bo widzisz, pan Rudolf zrobił ze mnie człowieka, powiedziawszy mi dwa słowa.
— Jakieżto słowa?
— Powiedział mi, że mam jeszcze serce i honor, chociaż byłem ma galerach, nie za kradzież, gorzej bo za zabójstwo. Dwoma słowami wydźwignął mnie i otworzył mi oczy. Wtenczas przysiągłem sobie, że odtąd zawsze, na każdym kroku postąpię jak człowiek, mający serce i honor.
Szuryner nie spostrzegł zdziwienia Germaina i mówił dalej:
— Powiadam panu, że przywiązałem się do pana Rudolfa, jak pies, za to, że mnie wywyższył we własnem przekonaniu. Kiedy trzeba było wsiąść na okręt, opuścić Francję, przedzielić się morzem od pana Rudolfa, odwagi mi zabrakło. Wróciłem do Paryża. Idę do jego przyjaciela, pana Murfa. Ten, obaczywszy mnie, łaskawie przyjął i powiedział mi, że pan Rudolf natychmiast chce mnie widzieć. Panie! kiedym go zobaczył, rozpłakałem się i słowa wydobyć nie mogłem. Pan Rudolf spytał mnie z dobrocią: — Więc znowu powróciłeś, mój chłopcze? — Tak jest, racz mi pan wybaczyć, jeżelim zbłądził. O! nie gniewam się, rzekł pan Rudolf, właśnie jesteś mi potrzebny. Uczciwy i dobry młodzieniec, niesprawiedliwie oskarżony o kradzież, siedzi w więzieniu La Force; nazywa się Germain; jest skromny i cichy; zbrodniarze, przez których jest otoczony, znienawidzili go i zagrażać mu mogą wielkie niebezpieczeństwa. Ty, na nieszczęście, znasz życie więzienne, znałeś wielu więźniów; czy nie mógłbyś też zobaczyć się z nimi i obietnicą pieniędzy skłonić ich, żeby zaopiekowali się Germainem.
— Któż jest ten człowiek szlachetny, a nieznajomy mi, który się mną tak opiekuje? — zapytał Germain.
— Może się pan kiedy i o tem dowiesz. Otóż, wracając do mojej rozmowy z panem Rudolfem, kiedy mnie pytał, czy nie mam znajomych w więzieniu, przyszła mi myśl tak zabawna, żem się głośno roześmiał. — Co ci się stało, — zapytał. — śmieję się, ponieważ mam sposób zasłonić go od napaści, ale trzeba będzie pieniędzy.
— Wiele?
— Tysiąc franków.
— Masz.
— Dziękuję; za dwa dni doniosę, jak się sprawiłem; najniższy sługa! — I wyszedłem, aby pana obronić.
— Ale ta kradzież? ta kradzież? — jeżeliś jej nie popełnił, za co tu siedzisz?
— Słuchajże pan, jaką wyprawiłem sztukę: dostawszy tysiąc franków, kupuję czarną perukę, strzygę bakenbardy, wkładam zielone okulary, pakuję sobie poduszkę na plecy pod surdut, żeby udać garbusa i tak wystrojony idę nająć mieszkanie na ludnej ulicy. Znajduję pokój przy ulicy Provence, płacę za miesiąc zgóry i powiadam, że się nazywam Gregoire. Nazajutrz, w Temple, kupuję meble, odsyłam do mieszkania, a po drodze kupiłem jeszcze pół tuzina srebrnych łyżek. Wszędzie te sprawunki robię w kostjumie pana Gregoire. Urządziwszy mieszkanie, powiadam stróżowi, że dopiero nazajutrz spać będę u siebie i odchodzę, zabrawszy klucz ze sobą. Gdy nadeszła noc, zrzucam perukę, garb i okulary i posyłam to wszystko w zawiniątku do pana Murfa, z prośbą, żeby mi przechował; kupuję tę oto bluzę, niebieską czapkę, łokciową sztabę żelazną i o pierwszej godzinie po północy biegnę na ulicę de Provence; kręcę się koło mego mieszkania i czekam, póki jaki patrol nie ukaże się Szuryner roześmiał się głośno, a Germain zawołał:
— Ach, teraz rozumiem!
— Jak na biedę żadnego patrolu nie widać, mógłbym był okraść siebie dwadzieścia razy. Przecież nareszcie dosłyszałem stąpanie żołnierzy. Odchylam okiennicę, wybijam z łoskotem kilka szyb, wskakuję do pokoju, biorę pudełko z łyżkami. Patrol usłyszał brzęk szyb i złapał mnie, gdym wyłaził z okna. Posyłają po komisarza, stróż powiada mu, że kwaterę najął garbus, w czarnej peruce i zielonych okularach. Indagują mnie, sadzają do więzienia i przybywam właśnie w porę, aby uratować tego, o kim pan Rudolf mi powiedział, że kocha go, jak własnego syna.
— O! ileż winienem panu za tyle poświęcenia!
— Nic mnie pan nie winieneś; wszystko winieneś panu Rudolfowi.
— Lecz na ileż niebezpieczeństw się narażasz!
— Na nic się nie narażam. Gdy stawią mnie przed sądem, poślę po zawiniątko do pana Murfa, włożę czarną perukę, zielone okulary i w postaci garbusa Gregoire ukażę się stróżowi domu, gdzie nająłem mieszkanie. Cóż u djabła zrobią, kiedy się wyjaśni, że ja sam siebie okradłem?
W tej chwili dozorca wbiegł spiesznie.
— Panie Germain, chodź pan prędzej do dyrektora, zaraz ma z panem pomówić.
Germain wszedł do gabinetu dyrektora, Jakież było jego zdziwienie! Zastał tam Rigolettę bladą, wzruszoną, a jednak uśmiechającą się wśród łez, z wyrazem najwyższej radości.
— Muszę panu oznajmić dobrą nowinę, — rzekł dyrektor do Germaina. — Sąd zawiadomił, iż proces, przeciw panu wytoczony, upada. Otrzymałem rozkaz uwolnić pana natychmiast.
— Co słyszę!... czy podobna?
Rigoletta chciała przemówić, ale zbytek wzruszenia nie dozwolił jej wydobyć głosu.
— Ta pani, — dodał dyrektor — przyszła w kilka minut po odebranym rozkazie sądu. List zalecający od osoby znakomitej uwiadamiał mnie o tkliwem poświęceniu, jakiego panu dała dowody podczas, gdy byłeś w więzieniu.
— Ach, to sen! — rzekł Germain. — Radość nie dozwala mi dziękować.
— I ja także słowa powiedzieć nie umiałam, — panie Germain — dodała Rigoletta. Wyobraź sobie moje szczęście, rozstając się z tobą, spotkałam przyjaciela pana Rudolfa, który na mnie czekał.
— Znowu pan Rudolf, — przerwał Germain zdziwiony.

— Tak jest, teraz można ci wszystko powiedzieć, dowiesz się o wszystkiem, pan Murf więc powiada do mnie: „Germain został uwolniony, oto list do dyrektora, który już będzie miał w ręku rozkaz wypuszczenia go z więzienia, idź do niego“.
XLII.
KARA.

Z gawędy dependentów w kancelarji notarjusza Ferrand dowiemy się o tem, co zaszło od ucieczki Cecylji.
— Założę się, że nasz stary umrze w przeciągu miesiąca!
— Prawda, od czasu jak służąca od niego uciekła, chodzi jak nie swój, — dodał drugi dependent.
— Zapewne musiał się w niej kochać.
— Nie, teraz daleko częściej, niż wprzódy widuje się z księdzem. Wczoraj, poczciwy nasz ksiądz powiedział: „Pan Ferrand jest ideałem dobroczynności i szlachetności“!
— Dziwne rzeczy! Słyszałem od starszego dependenta, ale to sekret... Pan Ferrand sprzedaje swój urząd...
— Co mówisz? nie może być!
— Powiadam, że sprzedaje i podobno dostanie za niego miljon franków.
— Bagatelka! a do tego, jak słychać, stary nasz z panem Karolem Robert puszczał się milczkiem na spekulacje i zbił masę pieniędzy.
— Przytem zawsze żył jak sknera.
— Jednakże dziwi mnie ten przyjaciel, co spadł do pana Ferranda, jak z nieba i nie odstępuje go. Ciągle ze starym siedzi, razem jedzą obiad i ani kroku jeden bez drugiego nie stąpi.
— A czy nie uważałeś, że co dwie godziny przychodzi do odźwiernego wysoki mężczyzna z wąsikami i wywołuje do siebie rudego przyjaciela, rudy wychodzi do niego — rozmawiają krótko, a wysoki odchodzi, żeby znowu przyjść po dwóch godzinach.
— Tak jest i ja to spostrzegłem, zdawało mi się jeszcze, że na ulicy widuję jakichś obcych ludzi, co się ciągle kręcą koło naszego domu.
— Starszy dependent wie o wszystkiem, ale się z niczem nie odezwie. Gdzież się teraz podział?
— Pojechał do hrabiny Mac-Gregor, tej samej, którą niedawno napadli mordercy. Przysyłała po Ferranda, ale on nie pojechał, posłał dependenta.
— Pan Ferrand oświadczył sądownie, że się omylił w rachunku i znalazł u siebie pieniądze, o kradzenie których oskarżył Germaina.
— Teraz stary powinienby go wziąć za kasjera.
— Takby należało, lecz Germain może nie zechce. Mieszka teraz na folwarku Bouqueval, u pani George.
— Panowie! pojazd zajechał!... A, wysiada z niego nasz czcigodny ksiądz.
— Dalejże! do pióra! do roboty!
Dependenci zaczęli skrobać piórkami po papierze z udaną gorliwością. Ksiądz wszedł: na bladej jego twarzy malowały się dobroć i powaga, nakazujące uszanowanie. Dodajmy, że dobroduszny starzec jeszcze nie poznał się na głębokiej i zręcznej hypokryzji Ferranda, i dotąd wierzył w jego cnotę.
Jeden z dependentów wstał, ukłonił się nisko, i przeprowadził księdza do gabinetu notarjusza, gdzie się znajdowali Ferrand i Polidori. Ferrand zmienił się do niepoznania: chociaż straszliwie schudł na twarzy, jednakże chorobliwy rumieniec przebijał się przez zczerniałą, prawie zieloną cerę.
— I cóż, szanowny panie Ferrand, — rzekł czcigodny kapłan z troskliwością, — czy czujesz się zdrowszym?
— Nie widzę w sobie żadnej różnicy, — odparł notarjusz — febra mnie nie odstępuje, bezsenność mnie zabija. Niech się dzieje wola Boża!
— Sam pan widzisz, mości księże — dodał Polidori, — jak mój przyjaciel zdaje się na wolę niebios, dobre uczynki sprawiają mu niejaką ulgę w jego cierpieniach.
— Nie zasługuję na pochwały i proszę mnie od nich uwolnić, — przerwał notarjusz, z trudnością powściągając wybuch nienawiści — jestem tylko grzesznikiem.
— Wszyscyśmy grzeszni, — odpowiedział ksiądz ze słodyczą, — ale nie wszyscy, drogi przyjacielu, odznaczają się taką, jak ty dobroczynnością. Czy ciągle trwasz w postanowieniu sprzedania swego urzędu, żeby mieć więcej czasu na dobre uczynki?
— Jużem go onegdaj sprzedał, mości księże, i odebrałem umówioną cenę; sumę tę przeznaczam na zakład, o którym panu wspomniałem, i dla którego przygotowałem już przepisy.
— Ach, przyjacielu! — zawołał kapłan ze zdziwieniem, — ileż czynisz dobrego i z jaką skromnością! Powtarzam, że ludzie tobie podobni są arcyrzadcy.
— Tak jest, — wtrącił Polidori, — bo rzadko, który łączy, jak mój Jakób, bogactwa z dobrocią, rozum z dobroczynnością.
Notarjusz znowu zatrząsł się kanwulsyjnie, ale się uspokoił. Człowiek, przenikliwszy od księdza, dostrzegłby tajoną wściekłość w głosie Ferranda; bo nie potrzeba chyba mówić czytelnikowi, że wola obca — wola Rudolfa — zmuszała notarjusza mówić i działać wbrew prawdziwemu jego charakterowi.
— Niestety! — mówił dalej Polidori — drogi nasz Ferrand niedosyć pielęgnuje swoje nieocenione zdrowie. Racz mu powiedzieć, mości książę, razem ze mną, że ma obowiązek, powinność, ochraniać się.
— Dosyć!... dosyć!... bąknął głucho notarjusz, — nie zniosę dłużej tych śmiesznych pochwał.
— Jakóbie, ode mnie, czy chcesz czy nie chcesz, wszystko przyjąć musisz, — rzekł Polidori. — Możeś pan uważał, mości księże, że pierwsze symptomaty nerwowej choroby Jakóba okazały się wkrótce po gorszącem zdarzeniu z Ludwiką Morel?
Ferrand zadrżał.
— Więc pan wiesz o zbrodni tej nieszczęśliwej dziewczyny? — zapytał ksiądz.
— Tak jest. Jakób wszystko mi opowiedział jak przyjacielowi; według niego, nerwowe wstrząśnienie, na które cierpi, pochodzi od zgrozy, jaką go przejęła zbrodnia Ludwiki...
— A pani Seraphin? — przerwał ksiądz — dowiedziałem się o jej nieszczęsnym zgonie i podzielam smutek pana Ferranda.
— Mości księże... proszę... nie wspominaj o mnie.
— A któż twoje cnoty oceni i słusznie pochwali?... czy ty sam? — przerwał Polidori z pozorną tkliwością. — I cóż dopiero powiesz, mości księże, gdy się dowiesz, co uczynił dla ostatniej sługi swojej, Cecylji...
Notarjusz krzyknął:
— Milcz!... milcz!... ani słowa! Zakazuję ci!
— Uspokójże się, — rzekł ksiądz z dobrotliwą powagą.
— Więc wszystko opowiem, chociaż skromność jego na to się oburzy, — rzekł Polidori z uśmiechem.
Ferrand zamilkł, zasłoniwszy twarz rękoma.
— Tak mnie głowa boli... — ocierał zimny pot z czoła.
Polidori roześmiał się i rzekł:
— Chciej uważać, mości księże, że Jakób zawsze jest w takim stanie, gdy idzie o wyjawienie jakiego dobrego uczynku, który dokonał w skrytości; onby rad, żeby nikt o nich nie wiedział... ale ja na to nie zezwolę i muszę oddać mu sprawiedliwość. Wróćmy tedy do Cecylji. Jakób dał jej ojcowskie błogosławieństwo i odesłał do rodzinnego kraju, opatrzywszy ją dostatecznym funduszem.
— Bardzo pięknie! — zawoła! ksiądz rozrzewniony.
— Proszę — wtrącił Ferrand głuchym, urywanym głosem — przestańmy mówić o mnie.
— Pojmuję, — rzekł ksiądz, — że pochwały z ust przyjaciela obrażają twoją skromność; przystąpmy więc do interesu. Stosownie do zadania pańskiego, panie Ferrand, zdeponowałem w banku, pod mojem imieniem sto tysięcy talarów, przeznaczonych na restytucję, która przez moje ręce ma być uskutecznioną.
— Stosuję się w tym względzie, — odpowiedział Ferrand, — do życzenia osoby nieznajomej, która tę restytucję dopełnia, i która mi poleciła oddać panu tę sumę dla wręczenia jej baronowej Fermont. (Tu głos Ferranda nieco zadrżał).
— Z radością wykonam to — rzekł ksiądz.
— Ach, prawda! — zawołał Polidori. — Sto tysięcy talarów zwrócić odrazu, to rzadki wypadek.
— A to jeszcze nie wszystko, mości księże, — dodał Polidori, spojrzawszy ironicznie na Ferranda, — czcigodny nasz Jakób nie poprzestał na tem, że poruszył sumienie nieznajomego, który baronowej Fermont zwraca tak znaczną sumę; uczynił jeszcze więcej...
— Co chcesz powiedzieć? — podchwycił notarjusz.
— A Morelowie?
— Pan wiesz, — odezwał się notarjusz z udaną skromnością, wściekając się w duszy, że go zmuszają taką odgrywać rolę, — pan wiesz, że stary Morel dostał pomieszania zmysłów, dowiedziawszy się o haniebnym występku córki swej, Ludwiki. Liczna jego rodzina umierała z głodu, straciwszy w ojcu jedną podporę. Otóż osoba, która dopełnia dobrowolnej restytucji względem pani Fermont, prosiła mnie, abym jej wskazał jaką ubogą rodzinę potrzebującą wsparcia i zasługującą na nie. Wymieniłem Morelów i otrzymałem kapitał, który panu wręczę, dostateczny dla zapewnienia Morelowi, a po jego śmierci jego żonie i dzieciom, pensji dożywotniej 2.000 franków rocznie.
— Przyjmuję chętnie to nowe zlecenie, — rzekł ksiądz.
— Teraz zaś, mości księże, — dodał Polidori — zobaczysz jak wiele zrobił dla ludzkości nasz Jakób, ustanawiając zakład dobroczynny, o którym już mówiliśmy, przeczytam panu jego plan.
— Sam go wyłuszczę, — przerwał Ferrand, nie mogąc dłużej znieść ironicznych pochwał Polidoriego, — zastanowiłem się, że byłoby dowodem próżności nadać temu zakładowi moje imię.
— O! to zbyteczna pokora! — zawołał ksiądz.
— Wolę jednak, mości księże, aby o mojem imieniu nie wiedziano, postanowienie moje w tym względzie jest stanowcze. Spodziewam się więc, że raczysz zastąpić mnie i z zachowaniem największej tajemnicy, dopełnić ostatnich formalności i wybrać osoby, mające zarządzać zakładem.
— A teraz Jakób przeczyta panu ostateczny plan.
Polidori, oddawna wspólnik Jakóba Ferrand, znał zbrodnie, znał tajne myśli tego nędznika, i nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, widząc notarjusza zniewolonego czytać następujący plan, ułożony przez Rudolfa:
„Projekt banku dla rzemieślników pozbawianych pracy. Miłujcie się społecznie, powiedział Chrystus Pan Słowa te zawierają zaród wszystkich obowiązków, wszystkich cnót, wszelkiej dobroczynności, one przewodniczyły fundatorowi banku. Ograniczony w środkach, fundator pragnął, aby możliwie najwlększa liczba miała udział w ofiarowanej przezeń pomocy i w tym celu udaje się do rzemieślników uczciwych, pracowitych i obarczonych familją, których brak roboty częstokroć przywodzi do ostateczności. Na rękojmię udzielanych z zakładu pożyczek, fundator żąda tylko zobowiązania się dłużnika pod słowem honoru i solidarnego zapewnienia. Przeznacza dwanaście tysięcy franków, rocznego dochodu, na udzielanie pożyczek bezprocentowych, w kwotach od dwudziestu do czterdziestu franków, rzemieślnikom żonatym, zostającym bez pracy, zamieszkałym w okręgu Paryża. Obrał zaś ten cyrkuł, jako mający w ludności swojej najwięcej rzemieślników.
— Przy ustanowieniu Banku, fundator nadewszystko miał na celu: Nie poniżać człowieka przez jałmużnę! nie zachęcać do lenistwa przez dar bezpłodny, ale owszem: gruntować uczucie honoru w klasie pracującej; nieść braterską pomoc rzemieślnikowi, który w okresie bezrobocia, chociaż nie ma zarobku, musi jednak żywić swą rodzinę“.
— Jakiż to dobroczynny pomysł! — zawołał ksiądz rozrzewniony.
Głos Ferranda drżał; nie starczało mu już cierpliwości i odwagi; ale znajdując się pod dozorem Polidoriego, nie mógł i nie śmiał sprzeciwiać się rozkazom Rudolfa.
— Nieprawda, mości księże, że myśl jest wyborna?
— Ach, panie, ja który znam ubóstwo, lepiej niż kto inny, mogę osądzić, jak ważną pomocą dla robotników, pozbawionych chwilowo zatrudnienia, będzie pożyczka, któraby ludziom bogatszym mogła zdawać się nic nie znaczącą! I jakże wiernie wypłacać się będą! żaden nie zrobi panu zawodu, święty to dług, kiedy zaciągnięty na chleb dla żony i dzieci.
— Jakże drogie muszą być sercu twemu, Jakóbie, te żywe pochwały. Lecz, co dopiero powie czcigodny nasz kapłan, gdy pozna twoją fundację bezpłatnego lombardu!
— Czy być może? — zawołał ksiądz zdziwiony.
— Czytaj dalej, Jakóbie, — rzekł Polidori.
Notarjusz zaczął czytać z pośpiechem, bo ta scena była dlań straszliwie męcząca:
„Powyższe pożyczki bezprocentowe przeznaczone są jedynie na pomoc dla rzemieślników, będących chwilowo bez pracy. Lecz trzeba wziąć pod uwagę przypadki dotkliwego niedostatku, kiedy dla koniecznego wypoczynku po zbytecznej pracy, dla pielęgnowania chorej żony lub dziecka, dla przeniesienia się na nowe mieszkanie, dzień, dwa, lub więcej robotnik pozbawiony jest codziennego zarobku. Pragnąc, ile możności, pomóc ubogim braciom, fundator przeznacza 25.000 franków rocznego dochodu na pożyczki, mające być udzielane na zastawy; każda pojedyńcza pożyczka nie będzie przewyższać sumy 10 franków. Pożyczający nie będą opłacać ani procentów, ani żadnych kasztów; winni tylko złożyć świadectwo dobrego prowadzenia się. Administracja Banku znajdować się będzie przy ul. Temple, pod Nr. 17, w domu umyślnie na ten cel kupionym, w samym środku tego ludnego okręgu miasta. Na koszta i utrzymanie administracji przeznacza się 100.000 franków rocznie. Dyrektorem dożywotnim Banku będzie...
Polidori, przerwał notarjuszowi i rzekł do księdza:
— Wybór dyrektora przekona pana, jak nasz Jakób umie wynagradzać krzywdę, której mimowolnie się dopuścił. Wiadomo panu, że przez omyłkę oskarżył kasjera swojego o zabranie sumy, która się potem znalazła. Otóż temu kasjerowi, poczciwemu człowiekowi, nazwiskiem Germain, Jakób oddaje dożywotnie dyrektorstwo banku z pensją 4.000 franków. Wszak to z jego strony bardzo pięknie, szlachetnie?
— Poświęcić cały swój majątek na tak dobroczynne cele! ach! to czyn rzadkiej cnoty!
— Przeszło miljon! — zawołał Polidori — przeszło miljon majątku, zebranego oszczędnością, pracą i nieskazitelną prawością! A jednak znaleźli się nędznicy, co go obwiniali o sknerstwo.
— Odpowiedziałbym im, — zawołał ksiądz, — odpowiedziałbym potwarcom: Piętnaście lat żył jak nędzarz, żeby mógł potem świetnie wesprzeć nędzarzy!
— Jakóbie — rzekł Polidori, trącając lekko notarjusza, doczytaj do końca.
Notarjusz zadrżał i dotknął ręką spoconego czoła.
Czytaj dalej:
„Dyrektorem dożywotnim Banku będzie pan Franciszek Germain, a odźwiernym, teraźniejszy odźwierny tego domu, Alfred Pipelet. Fundator powtarza, że nie przyznaje sobie żadnej zasługi w tem dziele; pomysł jego jest echem tej Boskiej myśli: Miłujcie się społecznie!“
— Zajmiesz wysokie miejsce w rzędzie dobroczyńców ludzkości, — zawołał ksiądz, serdecznie ściskając rękę Ferranda — Ale co panu jest? bledniesz! słabo ci?
— Przejdzie, — rzekł Ferrand, padając na krzesło.
— Ja sam jestem doktorem, mości księże, — rzekł Polidori. — Stan Jakóba wymaga wielkiej troskliwości i poświęcam mu wszelkie moje starania.
Notarjusz zadrżał.
Ksiądz napisał rewers na odebraną sumę, a wręczając go Ferrandowi, dodał:
— Żegnam pana, jutro przyjdę cię odwiedzić, żegnam, szanowny przyjacielu.

Ksiądz wyszedł. Polidori z Ferrandem pozostali sami.

XLIIII.
WSPÓLNICY.

Zaledwie ksiądz się oddalił, Ferrand wyrzucił okropne przekleństwo.
— O piekło! — krzyknął piorunującym głosem, — cały mój majątek pochłonięty przez te głupie dobre uczynki! Ja, co gardzę ludźmi, com ich całe życie grabił i oszukiwał, ja muszę fundować zakłady dobroczynne, zniewolony piekielnemi środkami. Ten twój pan jest czartem, djabłem? — zawołał wściekle, stając nagle przed Polidorim.
— Nie mam pana, odpowiedział Włoch spokojnie, — ja, równie jak ty, mam sędziego.
— Jak głupiec być posłusznym najmniejszym skinieniom tego człowieka! — odezwał się znowu Ferrand ze zdwojoną wściekłością. — I zawsze żyć pod tym przymusem, zawsze!
— Albo... pójść na rusztowanie, — wtrącił Polidori.
— O! nie mieć możności uwolnić się od tej piekielnej władzy. Wszak więcej niż miljon poświęciłem, zostaje mi ledwie sto tysięcy franków. Czego dalej mogą chcieć ode mnie?
— Jeszcze nie koniec, Rudolf wie, że wycisnąłeś znaczną sumę na hrabiem Saint-Remy za jego fałszywe weksle, hrabia pożyczył na to pieniądze u jednej wielkiej damy, zapewne będziesz musiał i to zwrócić.
— Ty moim stróżem, nędzniku!
— Cóż robić? Rudolf karze występek występkiem, zbrodniarza przez wspólnika. Kazał mi nie odstępować ciebie, więc idę za tobą, jak twój cień. Zasłużyłem na śmierć podobnie jak ty. Niepodobna było wynaleźć ci stróża wierniejszego ode mnie, uciec nie możemy, złowiliby nas ludzie, co dzień i noc stoją na warcie przy tym domu.
— Wiem o tem, wiem, do czarta!
— A więc znoś cierpliwie, czego nie odmienisz, jeśli będziesz posłusznym. Przynajmniej głowy nam nie utną. Cierpliwości zatem, cierpliwości!
— Nie rozjątrzaj mnie tą ironiczną oziębłością...
— Czy wolisz, żebym cię obarczał wyrzutami? Kto z nas wszystkiemu winien? ty! Czemu nie zniszczyłeś listu, którym cię uwiadamiałem o zamordowaniu brata baronowej Fermont, o tem zabójstwie, które tak zręcznie potrafiliśmy wykierować na samobójstwo?
— Dlaczego, nędzniku? Oto dlatego, bo zapłaciwszy ci 50.000 franków za wspólnictwo w zbrodni, kazałem ci napisać ten list, żeby mieć tarczę przeciw twoim wymaganiom w późniejszym czasie.
— Pomysł był zręczny i rozumny, a jednak ta twoja przezorność nas zgubiła. Jakże mogłeś być tak słabym, tak ograniczonym, żeby tak straszną broń przeciw sobie oddać w ręce... piekielnicy Cecylji?
— Milcz! nie wymawiaj jej imienia! — krzyknął Ferrand wzburzany. — Ale jakiem prawem ów Rudolf mnie karze?
— Słuchaj, Jakóbie, my nie gadajmy o prawie. Książę, odbierając ci majątek zamiast życia, zapewnił los Morela i jego rodziny, i Ludwiki, twojej ofiary; baronowa Fermont, siostra mniemanego samobójcy z Renneville odzyska swój majątek; Genrmain, którego niewinnie oskarżyłeś o kradzież, otrzyma zaszczytną posadę; nakoniec książę zmusza cię do założenia banku dla rzemiieślników, nie mających roboty, abyś tym sposobem okupił krzywdy, wyrządzone społeczeństwu.
— I to właśnie doprowadza mnie do wściekłości, choć mnie inne jeszcze dręczą kartusze.
— Książę wie o tem. Co względem nas dalej postanowi? nie wiem. A ta Cecylja, bodaj ją piorun spalił.
— Powtarzam, milcz! nie mów o niej!...
— Ona zgubiła nas! Głowy bezpiecznie siedziałyby nam na karku, gdybyś się po głupiemu nie zakochał w tej dziewce.
Zamiast wybuchnąć gniewem, Ferrand spytał smutnie:
— Czy ty znasz ją?... Powiedz, czy ty ją kiedykolwiek widziałeś?
— Nigdy. Powiadają, że piękna.
— Piękna! — odparł notarjusz, wzruszając ramionami. — Wiesz co, — dodał z goryczą i rozpaczą — milcz... nie mów o tem, czego nie znasz... Nie potępiaj mnie... Co ja zrobiłem, tybyś zrobił na mojem miejscu... Przed miesiącem, gdyby mi powiedzieli: — Oddaj życie, albo majątek, oddałbym życie.
— Nie rozumiem ciebie, — rzekł Polidori — więc czemu posłuszny jesteś rozkazom człowieka, który jednem słowem może cię oddać na rusztowanie? Czemu przeniosłeś życie nad skarby, kiedy bez nich zdaje ci się ono tak nieznośne?
— Bo widzisz, — odparł notarjusz cicho — umrzeć to znaczy przestać myśleć. A Cecylja?
— Ale nigdy jej nie zobaczysz, ona cię zgubiła!
— A ja, ja kocham ją zawsze i więcej, niż kiedykolwiek, — wykrzyknął Ferrand ze łzami i jękiem, będącemi w dziwnej sprzeczności z jego dotychczasowym udanym spokojem. — Tak, — zawołał, — nie chcę umierać... chcę spłonąć ogniem, co mnie pożera. Bo ty nie wiesz, ta noc, kiedym ją widział tak piękną, tak namiętną, tak czarującą, ta noc nie przestaje trwać dla mnie; zawsze czuję jej tchnienie na mojej twarzy, zawsze słyszę jej głos.
— Jakóbie, — rzekł Polidori tonem poważnym, w którym nie było już ani śladu ironji, — widziałem wiele cierpień, ale podobnych męczarni, jak twoje, jeszcze nie znam. Rudolf nie mógł ukarać cię straszliwiej: skazał cię na życie, albo raczej na wyglądanie śmierci wśród mąk piekielnych.
— Uczynię co każesz, byleby żyć, bo nie chcę umierać. Potępieńcy w piekle mniej cierpią ode mnie! Mnie katuje razem i namiętność i chciwość, obie jednako mnie dręczą. Straszną mi jest utrata majątku, ale utrata życia byłaby jeszcze straszniejszą.
— Zostaje ci przynajmniej ta pociecha, — rzekł Polidori ze zwykłą ironją, — że możesz myśleć o dobrych uczynkach, któremi okupujesz swoje zbrodnie.
— Tak, natrząsaj się ze mnie, przewracaj mnie na rozżarzonych węglach! Czyliż nie wiesz, nędzniku, że nienawidzę ludzi; czyliż nie wiesz, że te moje dobre uczynki przejmują mnie wściekłością i przeciw tym, co mnie do nich zmuszają, i przeciw tym, co z nich będą korzystać?
Ferrand, wycieńczony strasznym wybuchem, upadł na krzesło, załamując ręce i głośne wydawał jęki.
Nagle zapukano mocno do drzwi gabinetu.
— Jakóbie, — rzekł Polidori, — uspokój się, ktoś przyszedł.
Notarjusz nie słyszał go; Polidori otworzył, wyszedł i zobaczył przed sobą starszego dependenta, który zawołał:
— Muszę natychmiast pomówić z panem Ferrandem.
— Cicho, w tej chwili nie można widzieć się z panem Ferrand.
— Z polecenia pana Ferranda byłem u hrabiny Mac-Gregor i uwiadomiłem ją, że on nie może z powodu słabości stawić się na jej wezwanie.
— Cóż odpowiedziała?
— Już wyszła z niebezpieczeństwa, kazała mnie zawołać do siebie i skoro wszedłem, zawołała groźnie: Powiedz ode mnie Ferrandowi, że jeżeli nie przyjdzie do mnie za kwadrans, dziś wieczorem zostanie uwięziony jako fałszerz, bo dziecię, które podał za umarłe, żyje, ja wiem komu oddał nieszczęśliwą dziewczynę i gdzie się ona teraz znajduje.
— Choroba musiała osłabić jej władze umysłowe, chorzy wierzą wszystkiemu, co się im zamarzy.
— Jeszcze muszę panu powiedzieć, że gdy miałem odchodzić, panna służąca wbiegła do pokoju hrabiny i powiedziała jej, że za godzinę książę przyjdzie. Nie wiem, co to za książę.
— Zapewne Rudolf, — pomyślał Polidori, — odwiedza Sarę, której postanowił nigdy w życiu więcej nie oglądać! Nie wiem dlaczego, ale mi się nie podoba to ich zbliżenie się, gdyż może pogorszyć nasze położenie. — A, zwracając się do dependenta, dodał głośno.

— Wszystko to są dzieciństwa, brednie chorej głowy. Zresztą uwiadomię pana Ferrand o tem, co mi pan powiedziałeś.

XLIV.
RUDOLF I SARA.

Hrabina Sara Mac-Gregor, po kilku dniach, spędzonych w stanie bliskim śmierci, wyszła nakoniec z niebezpieczeństwa.
Zmierzchło. Sara, siedząc w dużym fotelu, oparta na ręku brata, uważnie przeglądała się w zwierciadle, które służąca trzymała przed nią. Była blada jak marmur.
— Djadem, prędzej, prędzej! — zawołała Sara niecierpliwie i biorąc go, sama ubrała nim swe czoło. — Zawiążcie — z tyłu, tak, a teraz odejdźcie.
— Kiedy przyjdzie notarjusz Ferrand, niech zaczeka w niebieskiej salce, a księcia Rudolfa Gerolstein, skoro przyjedzie, zaraz tu wprowadzić. — Domawiając ostatnich słów, zaledwie mogła ukryć swoją dumną radość. — Nakoniec, — zawołała, zostawszy sam na sam z bratem, nakoniec zbliżam się do tej mitry, co była celem, marzeniem całego mojego życia. Wróżba się spełni.
— Saro, uśmierz to uniesienie, — odparł brat surowo, — jeszcze wczoraj wątpiliśmy, czy żyć będziesz, zawiedziona nadzieja zadałaby ci cios śmiertelny.
— Masz słuszność, Tomie; cios byłby zabijający, bo nigdy nadzieje moje nie były tak bliskie ziszczenia! Pewna jestem, że dlatego jedynie nie umarłam, że mi sił dodawała myśl, iż zdołam skorzystać z wiadomości, jakiej mi udzieliła zabójczym, nim mnie uderzyła żelazem. Ta jedna myśl utrzymywała moje życie, zawieszone na włosku. Co za nadzieja! być żoną księcia udzielnego, prawie królową!
— Powtarzam, Saro, wystrzegaj się nierozsądnych marzeń, przebudzenie byłoby straszliwe.
— Nierozsądne marzenia! Jakto, kiedy Rudolf się dowie, że dziewczynka, znajdująca się dziś u św. Łazarza, jest naszą córką, czyliż myślisz, że wtedy...
— Myślę, — przerwał Tom z goryczą, — że książęta powodują się raczej względami politycznemi, niż uczuciami.
— Czy tak mało liczysz na moją (zręczność?
— Książę nie jest już namiętnym młodzieńcem, którego niegdyś usidliłaś, te czasy dawno minęły dla niego, minęły i dla ciebie.
Sara uśmiechnęła się i rzekła:
— Czy wiesz, czemu włożyłam te korale, tę białą suknię? bo pierwszy raz, kiedy mnie Rudolf widział u dworu w Gerolstein, byłam w białej sukni i miałam na głowie też same korale.
— Co? — zawołał Tom zdziwiony, — chcesz wywołać te wspomnienia? nie lękasz się ich wpływu?
— Znam Rudolfa lepiej, niż ty. Bezwątpienia, rysy moje, dziś zmienione wiekiem i cierpieniami, nie są już temi, jakie widział w młodej szesnastoletniej dziewczynie, którą tak kochał. Ale ja byłam pierwszą jego miłością, a ta zawsze zostawia w sercu ślady niezatarte.
— Ale z tem lubem wspomnieniem łączą się i straszne, czy zapomniałaś o smutnym końcu waszego romansu.
— Litość zastąpiła miejsce nienawiści. Od czasu, jak wie, iż byłam bliską śmierci, codzień przysyła barona Graun dowiadywać się o mojem zdrowiu.
— Wie, że jesteś umierająca, że ma się z tobą pożegnać na zawsze. Zbłądziłaś, nie uwiadamiając go w swoim liście o wieści, której mu chcesz udzielić.
— Wiem, dlaczego to robię. To odkrycie przejmie go zdziwieniem, radością, a ja... ja skorzystam z pierwszej chwili jego rozczulenia. Albo dziś, albo nigdy — powie mi: Trzeba małżeństwem uprawnić urodzenie naszego dziecka. Jeśli powie, święcie dotrzyma słowa i nadzieja całego życia mojego spełniona.
— Tak jest, ale trzeba, żeby powiedział...
— I żeby go do tego skłonić, niczego w tak stanowczej chwili nie powinnam zaniedbać. Znam Rudolfa, gdy będzie pewny, że odzyska córkę, przezwycięży swoją nienawiść i nie ulęknie się żadnej ofiary, żeby dziecku swojemu zapewnić los najświetniejszy, najgodniejszy zazdrości. Żałuję, że mnie dziś nie wpuszczono do św. Łazarza, gdzie, jak ci wiadomo, ona ma się znajdować; mimo wszelkich nalegań i próśb, nie otrzymałam żadnych objaśnień, nie mając listu do dyrektora więzienia. Napisałam już do prefekta w twojem imieniu, ale jutro dopiero odbiorę jego odpowiedź, a książę niezadługo przybędzie.
— Jakież dowody przedstawisz Rudolfowi?
— Uwierzy, gdy przeczyta zeznanie, które mi dyktowała zabójczyni; gdy zobaczy twoją korespondencję z notarjuszem i panią Seraphin, aż do mniemanej śmierci dziecięcia; kiedy usłyszy wyznanie notarjusza, który, zatrwożony mojemi groźbami, zaraz tu będzie; uwierzy, kiedy zobaczy portret mojej córki. Te wszystkie dowody przekonają go, że mówię prawdę i obudzą uczucia, skutkiem których ja, choć na dzień jeden, będę udzielną księżną.
Pojazd zaturkotał na dziedzińcu.
— To on! Rudolf, — zawołała Sara.
Tom podszedł do okna i odpowiedział:
— Tak, to on; wysiada z pojazdu.
— Daj mi rękę, bracie, — przerwała Sara i, kładąc rękę jego na swojem sercu, spytała z uśmiechem:
— Czy jestem wzruszona?
— Nie, nie, nic, serce jej nie bije mocniej, — zawołał Tom w osłupieniu, — wiem, jak umiesz panować nad sobą, ale w takiej chwili, kiedy idzie dla ciebie o szczęście albo o śmierć, bo powiadam ci raz jeszcze, chybiona nadzieja cię zabije.
— Czemu się tak dziwisz? Dotąd, czyliż nie wiesz? nic nie wzruszyło serca, nic, prócz nadziei zostać udzielną księżną. Teraz odejdź, słyszę Rudolfa, odejdź! — powtórzyła tak rozkazującym tonem, że brat nie śmiał się opierać.
Zaledwie Tom wyszedł bocznemi drzwiami, gdy ukazał się Rudolf. W oku jego, kiedy przestępował próg, malowała się litość, ale, gdy ujrzał Sarę, siedzącą, prawie wystrojoną, cofnął się zdziwiony z ponurem niedowierzaniem. Hrabina, odgadując myśl jego, rzekła mu tonem słodkim i słabym:
— Książę sądzisz, że mnie znajdziesz umierającą, przyszedłeś żegnać się ze mną.
— Ostatnią wolę umierających zawsze poczytywałem za świętą, ale tu widzę niegodny podstęp.
— Uspokój się, książę, — odpowiedziała Sara, — nie zwiodłam cię; podobno mam przed sobą już tylko kilka godzin życia, chciałam ci oszczędzić ponurego widoku, co zwykle otacza konających, chciałam umrzeć tak ubrana, jak byłam przy pierwszem naszem spotkaniu. Niestety! po dziesięciu łatach rozłąki, widzę cię nareszcie. Dzięki ci, o dzięki! Ale i książę nawzajem dziękuj Bogu, iż cię natchnął myślą wysłuchania ostatniej mojej prośby; gdybyś jej odmówił, zaniosłabym ze sobą do grobu tajemnicę, która będzie radością, szczęściem twego życia.
— Cóż to znaczy? — zapytał książę zdziwiony.
— Tak jest, Rudolfie, gdybyś nie przyszedł, ta tajemnica byłaby moją zemstą, a może nie, nie miałabym dosyć odwagi, żeby cię tak ukarać! Chociaż wiele przez ciebie cierpiałam, podzieliłabym jednak z tobą to ostatnie szczęście, którem cieszyć się będziesz długo, dłużej ode mnie. Rudolfie! córka nasza... żyje! Nasza córka!
Te słowa, ton prawdy, z którym były wyrzeczone, poruszyły księcia aż do głębi duszy.
— Moja córka! — krzyknął Rudolf w osłupieniu; — czy być może! żyje! — lecz nagle, zastanowiwszy się nad niepodobieństwem takiego trafu i lękając się być ofiarą nowego podstępu Sary, zawołał, — nie, nie, to sen! zwodzisz minie! to kłamstwo, niegodny podstęp! Zmam twoją ambicję, wiem do czego jesteś zdolna, odgaduję cel tego nowego kłamstwa!
— Prawdę mówisz, jestem zdolna do wszystkiego. Tak, chciałam cię oszukać i w tejże chwili, gdy układałam ten świętokradzki zamysł, Bóg dopuścił, że zostałam śmiertelnie ranioną.
— Zaklinam cię, mów; czy bredzisz w gorączce?
— Nie bredzę, Rudolfie. W tej szkatułce, prócz papierów i portretu, dowodzących, że prawdę mówię, znajdziesz kartę, zbryzganą krwią moją. Kobieta, od której mam wiadomość, że córka nasza żyje, dyktowała mi swoje zeznania, gdy zostałam uderzona sztyletem.
— Któż ona jest? skąd wiedziała?
— Bo to taż sama kobieta, której oddano nasze dziecię, rozgłosiwszy jego śmierć.
— Jak się ta kobieta nazywa? czy można jej wierzyć?
— Znam ją. Przed kilku miesiącami, Rudolfie, znalazłeś biedną dziewczynę i odesłałeś ją na wieś. Powodowana zazdrością i nienawiścią, porwałam ją stamtąd, za pomocą kobiety, o której ci mówię. Dziewczynę posadzili u św. Łazarza.
— Już jej tam niema! O! ileż uczyniłaś jej złego, wyrwawszy ją ze spokojnego przytułku.
— Niema jej w więzieniu! — zawołała Sara przelękniona, — co za straszne nieszczęście.
— Potwór chciwości zapragnął jej śmierci! Utopili ją.
— Moja córko! — krzyknęła Sara i stanęła prosto, bez ruchu, jak statua. — Moja córka! — powtórzyła z rozpaczą — utopili moją córkę.
— Gualeza, twoja córka!
— Gualeza; tak, Gualeza, tak ją nazywała ta kobieta, przezwana Puhaczką, utopiona... utopiona... — mówiła Sara, tracąc przytomność.
— Saro, — rzekł Rudolf, równie blady, równie przerażony jak hrabina, — przyjdź do siebie; odpowiedz mi: Gualeza, ta młoda dziewczynka, którą przez Puhaczkę kazałaś porwać z folwarku Bouqueval, była...
— Naszą córką!
— O nie! jesteś w gorączce, nieprzytomna, to być nie może! nie wiesz, jakby to było okropne.
Po chwili milczenia, Sara zebrała myśli i powiedziała Rudolfowi słabym głosem:
— Dowiedziawszy się o twojem małżeństwie i sama zamierzywszy wyjść za mąż, nie mogłam córki naszej zostawić przy sobie; miała wtedy lat cztery. Chciałam zemścić się za doznaną pogardę i dlatego nie oddawałam ci córki, to było niegodnie. Lecz wysłuchaj mnie; czuję, że mnie życie opuszcza, ten ostatni cios mnie dobił!
— Nie! nie! nie wierzę! nie mogę wierzyć. Gualeza mają córką! Wielki Boże! tego nie dopuścisz!
— Słuchaj mnie, książę; miała cztery lata, kiedy brat mój oddał ją na wychowanie do pani Seraphin, wdowie po człowieku, który dawniej u niego służył. Pieniądze, przeznaczone na zapewnienie dziecięciu przyszłości, wręczone zostały notarjuszowi, znanemu z uczciwości. Po roku zaczęli mi donosić, że córka moja zapada na zdrowiu, a w osiem miesięcy później otrzymałam wiadomość, że umarła, co stwierdzono aktem zejścia. W tej to epoce pani Seraphin weszła do służby do Jakóba Ferrand, oddawszy córkę naszą Puhaczce, za pośrednictwem zbrodniarza, znajdującego się teraz na galerach w Rochefort. Puhaczka przy dyktowaniu tego zeznania, przebiła mnie. Weź szkatułkę! Papier tam leży i portret córki naszej w czwartym roku malowany.
Po tych słowach, które wyczerpały jej siły, Sara zemdlona padła na krzesło. Rudolf stał jak piorunem rażony. Są nieszczęścia tak nieprzewidziane, tak groźne, że staramy się nie wierzyć im, póki niezwyciężona oczywistość nie zmusi nas do tego. Rudolf, przeświadczony o śmierci Marji, miał tylko jednę ostatnią nadzieję, że się przekona, iż nie jest jego córką. Zbliżył się do stołu, otworzył szkatułkę, zaczął czytać listy po jednemu i rozpatrywać dołączone do nich papiery.
Z coraz wzrastającą, niewypowiedzianą boleścią, Rudolf mimowoli przekonywał się, że Gualeza była jego córką i że nie żyje. Na nieszczęście, wszystko zdawało się stwierdzać to przekonanie. Głos publiczny oskarżał Marcjalów o pozbawienie jej życia. Nadmienimy tu, że mimo starań doktora Griffon, hrabiego Saint-Remy i Wilczycy, Marja, długo znajdując się w stanie, nie zostawiającym nadziei jej ocalenia, tak była osłabiona moralnie i fizycznie, że odtąd nie była w stanie uwiadomić ani pani George, ani Rudolfa o swojem położeniu.
Taki zbieg okoliczności nie zostawił księciu najmniejszej nadziei. Ostatnią miał jeszcze wytrzymać próbę. Rzucił nareszcie okiem na portret, na który dotąd nie śmiał był spojrzeć.

W ślicznem, młodziuchnem licu dzieciny znalazł uderzające podobieństwo z rysami Gualezy. Na widok portretu, gwałtowny i wzburzony gniew Rudolfa rozpłynął się we łzach. Upadł na krzesło i zakrył twarz rękoma.

XLV.
ZEMSTA.

Gdy Rudolf gorzko płakał, rysy twarzy Sary zmieniły się widocznie. W chwili, gdy marzenie całego jej życia zdawało się zbliżonem do rzeczywistości, traciła całą nadzieję, która ją dotychczas utrzymywała. Ten cios był nad jej siły. Z trwogą, ze strachem, z rozpaczą czekała, co powie Rudolf. Znając jego gwałtowność, wiedzała, że po łzach boleści, nastąpi wybuch zapalczywego uniesienia.
Nagle Rudolf podniósł głowę, wstał, otarł łzy i, zbliżając się do Sary, groźny, nieubłagany, patrzył na nią w milczeniu, potem rzekł głucho:
— Trzeba, abyś się w tej uroczystej minucie dowiedziała o wszystkich nieszczęściach, jakich powodem była twoja ambicja nienasycona, twój kamienny egoizm. Czy słyszysz, kobieto bez serca i wiary?
— Ulituj się, Rudolfie.
— Niema litości dla ciebie, co dawniej, z zimną rachubą, dla dogodzenia dumie swojej, korzystałaś z mojej czystej miłości, udając, że ją dzielisz. Uzbroiłaś syna przeciw ojcu, oddałaś córkę w obce ręce, żeby ci nie przeszkadzała nasycić chciwość twą i zawrzeć związek z bogaczem, teraz przyprawiłaś ją o śmierć. Przeklinam ciebie!
— Ach, odejdź, odejdź, okrutny!
— Wysłuchasz, co ci mam powiedzieć. Przypominasz sobie, że ostatniego dnia, gdyśmy się widzieli, przed siedemnastu laty, nie mogłaś dłużej ukrywać skutków tajemnego naszego małżeństwa. Ojciec zapalił się gniewem, nie wierzył naszemu związkowi i groźnie nakazał, abym mu więcej o tobie nie wspominał. Kochałem cię wtenczas do szaleństwa. Odpowiedziałem ojcu, że nigdy innej żony prócz ciebie mieć nie będę. Na te słowa gniew jego przekroczył wszelkie granice. Zniósłbym wyrzuty, ale kiedy na ciebie począł miotać obelgi, kiedy powiedział, że dla ukarania twojej zuchwałości każę cię postawić u pręgierza, ja wiedziony ślepą namiętnością, śmiałem zażądać, aby nie obrażał mojej żony, dobyłem szpady, rzuciłem się na niego. Bez Murfa, który odwrócił żelazo, zostałbym ojcobójcą! czy słyszysz... ojcobójcą! dla ciebie!
— Niestety, nie wiedziałam o tem nieszczęściu.
— Nadaremnie dotąd usiłowałem odkupić mój występek, dzisiejszy cios jest moją karą.
— A ja, czyliż także nie cierpiałam?
— Przestań dziwić się wstrętowi, jakim mnie przejmujesz. Po targnieniu się mojem na ojca, wzięto mnie pod straż; Polidori również został uwięziony, jako ten, którego staraniem małżeństwo nasze przyszło do skutku. On dowiódł, że ślub był nieprawny, że oszukał mnie ciebie, twojego brata, kazawszy obrządku dopełnić osobie, przebranej za duchownego. Uczynił jeszcze więcej: dostarczył ojcu list twój, pisany do brata, będącego w podróży, list, który Polidori przejął.
— Nieba! czy podobna?
— W liście tym odsłaniałaś z oburzającą bezczelnością swoje ambitne plany.
— O! nieszczęśliwa! teraz wszystko pojmuję!
— A ja, stając w twojej obronie, śmiałem targnąć się na ojca! Wkrótce potem wyjechałem z domu, podróżowałem długo. Wtedy ślubowałem odkupić swój postępek pracą całego życia; nagradzać dobro, ścigać zło, nieść ulgę cierpiącym, zgłębiać wszystkie rany ludzkości, żeby choć kilka dusz zachować od zguby, oto praca, którą sobie naznaczyłem.
Przed niejakim czasem przyjechałem do Francji. Zawsze niosąc pomoc nieszczęśliwym, ale uczciwym ludziom, chciałem tym razem poznać także i tę klasę, którą nędza ciśnie i prowadzi na drogę rozbestwienia i zepsucia, bo wiedziałem, że wsparcie udzielone w porę, słowo szlachetne i pocieszające, często są dostateczne do zatrzymania nieszczęśliwego nad przepaścią. Aby sądzić wszystkich naocznie, wziąłem na siebie ubiór, przejąłem język tej klasy, którą chciałem poznać. W czasie tych wycieczek, po raz pierwszy, ja... ja... spotkałem... — Rudolf zamilkł, gwałtowne wzruszenie głos mu odjęło.
— Czegóż się jeszcze dowiem, o Boże! — zawołała Sara.
— Dowiesz się pani aż nadto wcześnie. Dowiedziawszy się, że wyszłaś za hrabiego Mac-Gregor, nalegałem o oddanie córki; mimo wszelkiego starania się mogłem odkryć, dokąd odesłałeś nieszczęśliwe dziecię, którego przyszłość ojciec mój hojnie opatrzył. Dopiero po dziesięciu laty napisałaś mi, że córka nasza umarła. Niestety! gdyby przynajmniej wtedy umarła, nie znałbym nieukojonej boleści, co odtąd będzie rozpaczą mego życia.
— Teraz, — rzekła Sara słabym głosem, — nie dziwię się twojej nienawiści. Czuję, że nie przeżyję tego ostatniego ciosu.
— O, wiem, ty płaczesz nie nad śmiercią córki, ale nad utratą stopnia, dostojeństwa, do którego pięłaś się z nieugiętym uporem, niechajże te haniebne żale będą ostatnią karą twoją.
— Ostatnią, nie przeżyję jej!
— Ale nim umrzesz, dowiesz się, jakie było życie twojej córki.
— Ach, biedna! może w wielkiej zostawała nędzy?
— Czy pamiętasz, — rzekł Rudolf z dziwnym spokojem, — czy pamiętasz tę noc, kiedy z bratem szukaliście mnie w szynkowni w Cite?
— Pamiętam; ale na co to pytanie?
— Idąc do tej jaskini łotrowskiej, widzieliście na rogach brudnych ulic nieszczęsne istoty, które...
— Tak widziałam. Ohyda...
— Widziałaś je, te istoty, hańbę i zakałę płci swojej? a między niemi... czy dostrzegłaś młodą dziewczynę szesnastoletnią... piękną... o! piękną jak anioł, biedne dziecko, które w poniżeniu swojem, wśród złodziejów i zbójców zachowało wyraz niewinności na twarzy; czy dostrzegłaś tę dziewczynę, mów, mów, tkliwa matko.
— Nie, nie zwróciłam na nią uwagi, — rzekła Sara, którą strach począł ogarniać.
— Doprawdy? — krzyknął Rudolf, śmiejąc się zjadliwie. — Rzecz dziwna. A ja zwróciłem uwagę na nią, ja; i powiem pani, dzięki jakiemu przypadkowi; tylko słuchaj dobrze. Podczas mojej wycieczki do Cite, jakiś człowiek chciał wybić jednę z tych nieszczęśliwych istot, ja obroniłem ją; nie odgadujesz, kto ona była? powiedz, dobra i przezorna matko, nie odgadujesz?
— Nie, nie odgaduję. O! zostaw mnie w spokoju!
— To była Gualeza, Gualeza, twoja córka! — krzyknął Rudolf rozdzierającym głosem.
— Umieram przeklęta, potępiana, — jęknęła Sara.
— O! trzeba, żebyś poznała wszystkie tortury, które córka twoja wycierpiała, tak, pani hrabino, podczas, gdy ty wśród bogactw marzyłaś o mitrze, córka twoja, drobne dziecko, w łachmanach, chodziła wieczorem żebrać po ulicy i znosiła głód i zimno, w mroźne noce marzła na słomie, a kiedy okrutna baba, co pastwiła się nad nią, nie wiedziała, jakim nowym wynalazkiem ją męczyć, wyrywała jej zęby!
— O! chciałabym umrzeć! co za straszne konanie!
— Słuchaj jeszcze: kiedy się uwolniła nareszcie z rąk Puhaczki, błądzącą bez chleba i bez przytułku dziewczynkę ośmioletnią przytrzymali i wsadzili do więzienia. Ach, to był najpomyślniejszy czas życia córki twojej, pani hrabino! W więzieniu co wieczór dziękowała Bogu, że już nie cierpi głodu, nie marznie, nie jest bitą. W więzieniu spędziła najdroższe lata młodości. Nieszczęśliwa, opuszczona, bez podpory, narażona była na wszystkie koleje nędzy i błędu. O! — zawołał Rudolf, nie powstrzymując dłużej swych jęków i łez, masz kamienne serce, egoizm twój nie zna litości, alebyś zapłakała, tak, płakałabyś, słuchając opowiadania twojej córki. Bo ona obdarzona była od natury czarującym wdziękiem, najlepszemi skłonnościami, dożyła dnia, dnia okropnego, kiedy bez roboty, bez chleba, bez przytułku, spotkały ją obrzydłe kobiety wycieńczaną głodem, upoiły... i... Rudolf nie mógł skończyć, z piersi jego wydarł się krzyk rozpaczy, — a to była moja córka! moja córka!
— Przekleństwo na mnie! — mówiła cichym głosem Sara.
— Tak, — zawołał Rudolf, — przeklinam ciebie! bo ty, opuszczając swoje dziecko, jesteś sprawczynią wszystkich jego nieszczęść. Przeklinam ciebie, bo kiedy, wydźwignąwszy ją z błota, umieściłem ją u poczciwych ludzi w spokojnem ustroniu, ty przez wspólników swoich kazałaś ją stamtąd porwać. Przeklinam cię! bo to porwanie oddało ją w ręce Jakóba Ferrand.
Wymówiwszy nazwisko. notarjusza, Rudolf umilkł nagle. Zadrżał, jakby je wymówił po raz pierwszy. Bo też pierwszy raz je wymawiał, odkąd wiedział, że córka jego padła ofiarą zbrodniarza. Rysy księcia przybrały straszliwy wyraz wściekłości i nienawiści. Oniemiały, nieporuszony, stał jak rażony piorunem na myśl, że zabójca jego córki jeszcze żyje.
Sara, mimo wzrastającego osłabienia, mimo wzruszenia, jakie na niej sprawiła rozmowa z Rudolfem, spostrzegła w mim złowieszczą zmianę, zlękła się o siebie.
— Niestety, co ci jest? — spytała ze drżeniem. — Czyliż nie dosyć tylu cierpień, o Boże!
— Nie, nie dosyć! nie dosyć! — zawołał Rudolf, nigdy nie doznałem takiej żądzy krwi, takiej nieprzebłaganej zawziętości. On moją córkę wydał na wszystkie tortury głodu i nędzy, na wstyd, na hańbę! moją córkę kazał zamordować! Zabiję go! — I Rudoilf pobiegł ku drzwiom.
— Gdzie idziesz? nie opuszczaj mnie! — zawołała Sara, wyciągając ku niemu błagalnie ręce, — nie zostawiaj mnie samej! śmierć moja się zbliża.
— Nie będziesz sama, nie... zostawiam cię z cieniem córki.
Sara w rozpaczy, z krzykiem padła na kolana.
— Litości! umieram!...

— Umieraj i bądź przeklęta! — wykrzyknął Rudolf. — Teraz muszę wydrzeć życie twemu wspólnikowi.

XLVI.
FURENS AMORIS.

Już zachodziła noc, kiedy Rudolf pojechał do notarjusza.
Skrzydło domu, w którem mieszka Jakób Ferrand, pogrążone jest w zupełnej ciemności. Wiatr wyje. Deszcz pada. Podobnież wiatr wył i deszcz padał owej nocy, kiedy Cecylja, nim nazawsze wyszła z domu notarjusza, rozogniła zwierzęcą jego namiętność aż do szaleństwa.
W sypialnym pokoju, słabo oświeconym, Ferrand, lekko ubrany, spoczywa na łóżku; rękaw od koszuli zakasany, krwią splamiony i obandażowana ręka dają poznać, że Polidori niedawno puszczał mu krew.
Włoch, stojąc w głowach łóżka, niespokojnie przypatruje się swojemu wspólnikowi.
Nic obrzydliwiej strasznego nad twarz Jakóba Ferrand, pogrążonego w sennem odrętwieniu, następującem zwykle po gwałtownych przesileniach choroby; twarz tę okrywa sina bladość; wychudzenie doszło ostatnich granic; powieki już spuchnięte, krwią zabiegłe, tak nabrzmiały, że sterczą, jak dwa globy czerwonawe wśród trupiej bladości lica.
— Jeszcze jeden równie gwałtowny paroksyzm choroby jak teraźniejszy, a zginął, — rzekł Polidori do siebie. — Areteusz mówi, że większa część ludzi, dotkniętych tą dziwną i straszną chorobą, umiera prawie zawsze siódmego dnia, a dziś szósty dzień, jak piekielna kreolka zapaliła w tym człowieku niezagasły ogień, co go pożera. Straszna choroba! straszna! Koleją w każdym z organów powoduje okropne fenomeny, których nauka nie umie tłumaczyć. Naprzykład tylko co słuch Ferranda był tak nie do uwierzenia czuły, że słowa przeze mnie szeptane jak mogłem najciszej, rozdzierały mu ucho. Skarżąc się, mówił, że czaszka jego jest dzwonem.
Polidori, lubo zuchwały zbrodniarz, jednak był przesądny; ogarnęły go czarne przeczucia; wycia burzy, które same jedne zakłócały ponurą ciszę nocną, przejmowały go strachem, któremu nadaremnie chciał się opierać.
— Teraz, — rzekł schylając się nad nim, — powieki jego nabiegają krwią, powiedziałbyś, że krew spalona przypływa do nich i w nich zbiera się. Jak niedawno organ słuchu, tak teraz znowu organ wzroku okaże jakieś nadzwyczajne zjawisko. Co za męczarnie! jak długo trwają; jaka w nich rozmaitość.
Na dworze wicher wzmagał się.
— Jaka burza! — rzekł Polidori, padając na krzesło i zakrywając twarz rękoma. — Co za noc, co za noc, — po długiem milczeniu rzekł znowu, — nie wiem, czy książę świadomy piekielnej potęgi wdzięków Cecylji i gwałtownych namiętności Jakóba, przewidział, że w człowieku tak silnej woli, tak silnej budowy ciała, niezaspokojona namiętność rozwinie okropną chorobę, której padł ofiarą, ale takiego skutku należało się spodziewać, on musiał nastąpić. Ileż to wypadków! Jaki łańcuch zdarzeń wtrącił mnie w dzisiejsze moje poniżenie! mnie, co spodziewałam się zniewieścić księcia i zrobić z niego narzędzie posłuszne mojej woli, mnie, co z nauczyciela miałem zostać ministrem. Aż nakoniec dziś jestem stróżem więzienia mojego wspólnika. — Polidori zadumał się i wspomniawszy Rudolfa, rzekł do siebie — lękam się księcia i nienawidzę go, ale muszę, drżąc, chylić czoło przed jego wyobraźnią, przed jego silną wolą, która zawsze wybiega poza granicę dróg znanych. O, tak, książę jest nieubłagany. Tysiąc razy lepiej byłoby dla Ferranda, gdyby głowę poniósł na rusztowanie; mniej by cierpiał, gdyby go spalili żywcem, wpletli na koło. Widząc jego męki, zaczynam lękać się końca, jaki mnie czeka. Co się ze mną stanie, co przeznaczono mnie, wspólnikowi Jakóba.
Burza srożyła się na dworze z całą wściekłością; komin stary, popękany, obalony gwałtownością wichru, spadł na dach i na dziedziniec z hukiem grzmotu.
Jakób Ferrand, nagle zbudzony z sennego odrętwienia, poruszył się na łóżku.
Strach mimowolny coraz ’bardziej ogarniał Polidoriego.
— Nie wierzę w żadne przeczucia, — rzekł — ale noc ta zdaje się wróżyć jakieś nieszczęście.
Głuchy jęk notarjusza zwrócił uwagę Włocha.
— Polidori, — szepnął Jakób Ferrand, nie otwierając oczu; — Polidori, co to za hałas?
— Komin spadł z dachu, — odpowiedział Polidori cichym głosem, lękając się urazić słuch chorego — straszny huragan wstrząsa całym domem, noc jest okropna.
— Teraz głos twój dochodzi moich uszu, nie nabawiając mnie tak srogich mąk jak przed chwilą, bo przy najmniejszym szmerze zdawało mi się, że piorun bije w mojej czaszce, a jednak wśród hałasu, wśród tego huku, wśród tych niewypowiedzianych cierpień, rozróżniłem namiętny głos Cecylji, który mnie przyzywał.
— Ale, szalony człowieku, powiadam ci, te właśnie myśli są przyczyną mąk twoich. Choroba twoja nie jest niczem innem, jak namiętnością zmysłową, rozdrażnioną do najwyższego stopnia. Raz jeszcze mówię ci: wyruguj z głowy te obrazy rozkoszy, albo umrzesz!
— Wyrugować te obrazy! — zawołał Jakób Ferrand z zapałem, — o nigdy! nigdy! Tego tylko lękam się, że myśl moja znużona nakoniec, nie zdoła ich więcej wywołać. Cecylja, szatan, którego kocham i przeklinam, ukazuje się oczom moim.
— Jakóbie! — słuchaj, słuchaj mnie! Miej litość nad sobą — zawołał Polidori zalękniony. — Przed chwilą, wszak wiesz, zdawało ci się także, że słyszysz rozkoszny śpiew kobiety, i słuch twój nagle dotknięty został straszliwym bólem. Strzeż się!
— Daj mi pokój, — wykrzyknął notarjusz niecierpliwie i gniewnie, — daj ani pokój! Na co słuch, jeśli nie po to, żeby ją słyszeć, na to wzrok, żeby ją widzieć?
— Ale tortury, jakie potem musisz znosić, nędzny szaleńcze!
— Narażę się na tortury dla cienia, jak narażałem się na śmierć dla rzeczywistości. Wreszcie, o co idzie? ten obraz gorejący starcza mi za rzeczywistość. O, Cecyljo! jakżeś piękna, wiesz dobrze, potworze, że mnie czarujesz, pocóż ta piekielna zalotność, co mnie rozżarza, furjo! czy chcesz, żebym umarł? — wołał notarjusz obłąkany.
— Co ci jest? — zapytał Polidori zdziwiony.
— Zgaś to światło, blask jego zbyt wielki, nie mogę go znieść, razi mnie.
— Co mówisz? — rzekł Polidori ze wzrastającem zdziwieniem, — jedna tu tylko lampa, nakryta daszkiem, słabo świeci.
— Oślepłem! palące światło przenika mi przez zamknięte powieki, pali mnie, pożera. A! teraz ręce mnie trochę od niego zasłaniają! Ale zgaś lampę, jej piekielny blask jest mi nieznośny.
— Ani wątpić, — rzekł Polidori, — wzrok jego nabył teraz czułości niepojętej, jaką miał przed chwilą zmysł słuchu, zginął. Puszczenie krwi w tym stanie zabiłoby go natychmiast. Niema ratunku.
Znowu przeraźliwy, straszliwy krzyk Jakóba Ferrand rozległ się po izbie.
— Okrutniku! zgaśże lampę; jej blask ognisty przenika moje dłonie, widzę jak krew obiega w żyłach, daremnie ściskam powieki z całej siły, światło, jak lawa paląca, przenika je. Ach, co za męki.

Polidori przestraszony gwałtownością paroksyzmu, spiesznie zgasił lampę. Obaj znajdowali się w zupełnej ciemności. Wtem, na ulicy zaturkotał powóz i stanął u bramy.

XLVII.
WIDMA.

Gdy zupełna ciemność zajęła pokój, w którym notarjusz znajdował się z Polidorim, srogie boleści Jakóba Ferranda uśmierzyły się powoli.
— Dlaczego tak długo ociągałeś się ze zgaszeniem lampy? — spytał notarjusz. — Czy chciałeś, żebym wycierpiał piekielne męczarnie? Co za bóle, o Boże! co za bóle!
— Czy ci teraz lżej?
— Doświadczam jeszcze mocnego palenia, ale to nic w porównaniu z tem, co czułem przed chwilą.
— Ostrzegam cię jednak: skoro tylko wspomnienie tej kobiety pobudzi którykolwiek z twoich zmysłów, prawie natychmiast zmysł ten okaże straszne zjawiska, niepojęte dla nauki. Ponieważ przywiązany jesteś do życia, jakkolwiek jest ono nędzne, pamiętaj więc, powtarzam ci, skończysz podczas jednego z tych gwałtownych paroksyzmów, jeżeli jeszcze go wywołasz.
— Dbam o życie, bo wspomnienie Cecylji jest mojem życiem.
— Dokąd idziesz? — rzekł nagle Polidori, słysząc, że Jakób Ferrand wstaje.
— Idę do Cecylji.
— Nie pójdziesz, trzymam cię, nie puszczę, — rzekł Polidori, chwytając notarjusza za ramię.
— Cecylja jest na górze, czeka na mnie, poszedłbym przez ogień, żeby się do niej dostać. Puszczaj mnie. Ona mi powiedziała, żem ja jej stary tygrys, strzeż się, mam ostre pazury.
— Nie wyjdziesz stąd, prędzej przywiążę cię do łóżka jak szaleńca.
— Polidori, słuchaj, jam nie szalony, wiem dobrze, że Cecylja materjalnie tam się nie znajduje, ale dla mnie widma wyobraźni tyleż znaczą, co rzeczywistość.
— Nie wyjdziesz, bezpieczeństwo własne nie pozwala mi wypuścić cię, muszę cię zatrzymać.
— Więc ja muszę cię zabić.
Nagle Polidori krzyknął.
— Zbrodniarzu, raniłeś mnie w rękę, ale dłoń osłabiona zadała mi tylko lekką ranę, nie wymkniesz się.
— Rana twoja śmiertelna, zadałem ci ją zatrutym sztyletem Cecylji, zawsze nosiłem go przy sobie. Niedługo zaczekasz na działanie trucizny. A! puszczasz mnie przecie, na co mnie zatrzymywałeś? Umrzesz, a ja idę do Cecylji, — dodał Ferrand, omackiem w ciemności szukając drzwi.
— O! jęczał Polidori, — ramię mi drętwieje, obejmuje mnie chłód śmiertelny. Ratujcie, — zawołał zbierając siły, — ratujcie, umieram!... — I padł na ziemię.
Trzask szklanych drzwi, otworzonych w oddaleniu tak gwałtownie, że kilka szyb wyleciało, donośny głos Rudolfa i spieszne kroki kilku osób, zdawały się odpowiadać rozpaczliwemu krzykowi Polidoriego.
Jakób Ferrand, znalazłszy nakoniec wśród ciemności drzwi, prowadzące do przyległego pokoju, otworzył je i wpadł, trzymając w ręku niebezpieczny sztylet.
W tejże chwili, z przeciwnej strony, wbiegł Rudolf, pałający gniewem i zemstą.
— Potworze! — krzyknął idąc do Ferranda, — zabiłeś moją córkę! Teraz... — książę nie skończył, cofnął się przerażony.
Powiedzianoby, że słowa jego raziły Ferranda jak uderzenie pioruna.
Rzucając sztylet i obiema dłońmi zasłaniając oczy nędznik padł twarzą na ziemię z rykiem boleści, w którym nie było nic ludzkiego.
W ciemnym pokoju, w którym dotąd zostawał, bóle wzroku uśmierzyły się, ale, gdy wszedł do komnaty mocno oświetlonej pełnym blaskiem słońca, wróciły straszne bóle, niepodobne do wytrzymania.
Przerażający był widok konającego człowieka, co wijąc się w gwałtownych konwulsjach, szarpał paznogciami posadzkę, jakby chciał w niej wydrapać dziurę, gdzieby się skrył przed męką, jaką mu sprawiało działanie światła.
Rudolf, jeden ze służących jego i odźwierny domu, stali w osłupieniu.
Pomimo słusznej nienawiści, książę doznał przelotnego uczucia litości dla niesłychanych cierpień Jakóba Ferrand i kazał zanieść go na sofę.
Bliski skonania, przypomniał sobie jeszcze, że Cecylja nazwała go swoim tygrysem i nieprzerwanie w bredzeniu nazwisko to powtarzał.
Wyobrażał sobie, że jest tygrysem, a wściekły i chrapliwy krzyk, zgrzytanie zębów, konwulsyjne ściąganie muskułów czoła i twarzy, wzrok ognisty, nadawały mu niekiedy jakieś przelotne podobieństwo do tego dzikiego zwierza.
— Tygrys, tygrys jestem, — powtarzał głosem przerywanym, skulony w kącie pokoju, — tygrys jestem. Ile krwi! poszarpane trupy w mojej jaskini! Gualeza, brat tej wdowy...
Rudolf i inni świadkowie tej sceny stali nieporuszeni, w milczeniu jakby zostawali pod brzemieniem okropnego snu.
— Ach tak, Ludwika Morel, znam ciebie, — odezwał się znowu Ferrand. — Cóż mi ona daje? Głowę swoją, uciętą przez kata? ta głowa na mnie patrzy, mówi do mnie, sine wargi ruszają się, przyzywają mnie. A ta druga, kto jest? Jakóbie, jam księżna Lucenay, patrz na mą kibić, na mój uśmiech, na moje zuchwałe oczy, chodź ze mną, chodź! A tamta, co się do mnie zwraca? Cecylja! Cecylja! Piekło z wami! idę! — wykrzyknął Jakób Ferrand, podnosząc się i wyciągając ręce ku widziadłom, ale natychmiast znowu padł nawznak, bez ruchu, oczy wystąpiły na wierzch, okropne konwulsje wykrzywiały mu twarz.
Zbrodniarz konał wśród ciągłych widziadeł szepcząc.
— Noc ciemna, mary, ogniste szkielety, obejmują mnie, chwytają, ciało moje goreje, Cecyljo!
Takie były ostatnie słowa Jakóba Ferrand.

Rudolf, strachem przejęty, wyszedł.

XLVIII.
SZPITAL.

Czytelnik nie zapomniał, że Gualeza po uratowaniu przez Wilczycę, została przeniesiona do domu doktora Griffon.
Uczony doktór, przez wysokie związki, dostał był oddział w jednym ze szpitalów cywilnych Paryża. Tam, na ubogich chorych próbował nowych sposobów leczenia, których potem używał w praktyce swojej, jaką miał w najpierwszych domach stolicy.
W rozumieniu tego księcia nauki, jak go nazywano, chorzy szpitala byli tylko materjałem dla spostrzeżeń, dla doświadczeń, a kiedy z prób czynionych na biednym ludzie wynikały czasem prawdy użyteczne, nowe odkrycia, doktór w takim razie cieszył się tak serdecznie, tak szczerze triumfował, jak generał po zwycięstwie, które go dużo kosztowało żołnierzy.
Chory, który się dostał do oddziału doktora Griffon, stawał się ciałem i duszą własnością nauki. Ani przyjaciel, ani nawet bezinteresowny słuchacz nie dowiadywał się o jego skargach.
Mówiono choremu wyraźnie, że, będąc przyjętym do szpitala z litości, stanowi odtąd cząstkę dziedziny naukowej doktora, i że chory i jego choroba powinny odtąd być przedmiotem wprawy, doświadczeń, prób doktora Griffon i jego uczniów.
Kobiety i dziewczęta nieraz były zmuszone zadać gwałt wszelkim uczuciom wstydu i opowiadać najskrytsze swojej tajemnice, narażać się na najprzykrzejsze materjalne poszukiwania wobec licznego zgromadzenia, a prawie zawsze ciężkie te próby pogarszały stan chorych.
Trudno wyobrazić sobie obraz smutniejszy nad widok sali szpitalnej w nocy.
W jednym z końców tej sali ciemność była prawie zupełna. Nagle powstał tam jakiś hałas, bieganina, otwierano i zamykano drzwi; siostra miłosierdzia ze świecą w ręku zbliżyła się do jednego z ostatnich łóżek.
Jedna chora skończyła dni swoje.
Wśród kobiet, co nie spały i były świadkami tej sceny, znajdowały się trzy, których nazwiska już wspomnieliśmy w ciągu naszej powieści.
Baronówna Fermont, córka nieszczęśliwej wdowy, ofiary chciwości Jakóba Ferranda; uboga praczka, której Gualeza dała była niegdyś resztę swoich pieniędzy; nakoniec Joanna Duport, siostra Pique-Vinaigra, bajarza więzienia La Force.
Znamy baronównę Fermont i Joannę Duport, praczka zaś, którą teraz pierwszy raz widzimy, była to kobieta dwudziestoletnia, miała suchoty w ostatnim stopniu; wiedziała, iż niema dla niej ratunku i gasła powoli.
Łóżka ich stały tak blisko siebie, że mogły rozmawiać ze sobą po cichu, nie będąc słyszane przez siostry miłosierdzia.
— Otóż znowu jedna umarła, — odezwała się praczka półgłosem, myśląc o kobiecie, która tylko co skonała i mówiąc sama do siebie. — Przestała cierpieć, szczęśliwa!
— Szczęśliwa, jeżeli niema dzieci, — dodała Joasia.
— Ja miałam jednę tylko córkę, — przerwała praczka, — straciłam ją niemowlęciem; żal mi jej dla mnie, ale dla niej lepiej, że umarła; smutnyby ją los czekał na świecie, zbyt młodo zostałaby sierotą, bo moje życie niedługie. Muszę umrzeć jak ta aktorka, która teraz skończyła.
— Więc to była aktorka?
— Tak jest i zauważ jaki los ją spotkał. Była kiedyś piękna, jak dzień; miała dużo pieniędzy, pojazdów, brylantów; ale na nieszczęście zeszpeciła ją ospa; wtenczas przyszedł niedostatek, potem bieda, nędza, aż nareszcie oto umarła w szpitalu. Nigdy nikt nie przyszedł ją odwiedzić; jednakże przed czterema albo pięcioma dniami napisała do jednego pana, którego znała dawniej z dobrych swoich czasów, i który ją bardzo kochał; prosiła go, żeby przyszedł zamówić jej pogrzeb, bo dręczyła się myślą, że ciało jej po śmierci pokrają w kawałki.
— A ten pan nie przyszedł!...
— Nie.
— Ponieważ o tem mówimy, — rzekła praczka nieśmiało, — prosiłabym cię o jednę przysługę.
— Mów, proszę.
— Gdybym umarła nim stąd wyjdziesz, o czem nie wątpię prawie, chciałabym, żebyś się upomniała o moje ciało. Taż sama dręczy mnie obawa, co i biedną aktorkę. Schowałam tu trochę pieniędzy, wystarczy na pogrzeb.
— Moja kochana, wybij sobie te myśli z głowy.
— Niejedna z tych, co tu leżą, — rzekła praczka, była daleko bogatsza od niej. Przywieźli tu wczoraj wieczorem, krótko przed tobą młodą panienkę, najwyżej piętnastoletnią. Tak była osłabiona, że kroku sama stąpnąć nie mogła. Zakonnica mówiła mi, że ta panna i matka jej są to osoby znakomite, ale straciły majątek.
— Więc i jej matka tu jest?
— Niema jej, bo tak była chora, że jej nie mogli zabrać. Biedne dziecko, nie chciała w żaden sposób odstąpić matki; zemdloną wynieśli z mieszkania. Zakonnica opowiada, że gospodarz domu, z obawy, żeby u niego nie pomarły, doniósł o ich stanie komisarzowi.
— Gdzie ta panna leży?
— Tam, w tem łóżku naprzeciw ciebie.
— I ma dopiero piętnaście lat?
— W jednych latach z moją starszą córką, — rzekła Joanna, nie mogąc wstrzymać się od łez na myśl o córce.
— Ponieważ zaprzyjaźniłyśmy się, powiem ci wszystkie moje nieszczęścia i to mi ulży. Mąż mój był z początku dobrym rzemieślnikiem, potem rozpuścił się, nareszcie rzucił mnie z dziećmi, sprzedawszy wszystko, cośmy mieli. Trzy dni temu siedziałam z dziećmi przy robocie; wtem mąż wchodzi, zaraz z twarzy poznałam że pijany. Przyszedłem po Katarzynę, — rzekł do mnie. Cała krew zagotowała się we mnie, bo wyobraź sobie, zła kobieta, z którą on żyje, namawiała go oddawna, żeby korzystać z młodości Katarzyny.
— O! niegodziwa!
— Za nic w świecie nie puszczę córki z tobą — powiedziałam mężowi, wiem co z nią chcecie zrobić. Mąż mój wtedy wpadł we wściekłość, oderwał córkę ode mnie, uderzył mnie pięścią w piersi tak mocno, że padłam. Krew rzuciła mi się z ust, byłam napół umarła, nie mogłam się ruszyć, ale wołałam na Katarzynę: — Nie idź z nim, lepiej niech mnie zabije, wkońcu straciłam przytomność. Gdym przyszła do siebie, chłopczyk mój płakał.
— A córka?
— Zabrał ze sobą! — odpowiedziała ze łzami biedna matka, — wybił ją i gwałtem wyciągnął z domu.
— Nie lękaj się o córkę, ona cię pewnie kocha.
— Ach, moja droga, młode dziecko, czy to potrafi oprzeć się namowom, strachowi, złym radom, złym przykładom. Biedna moja Katarzyna, taka słodka, tak do mnie przywiązana!
— O! widzę, że cierpiałaś dużo, jakże ja mogę skarżyć się — rzekła praczka, ocierając oczy. — A chłopczyk twój?
— Dla nich to nie chciałam iść do szpitala, czekałam do ostatniego momentu, ale codzień po kilka razy pluję krwią, gorączka mnie trawi, ruszyć się nie mogę, tem mniej pracować. Ja tu leżę, a kto tam o nich ma staranie, kto ich wyżywi?
— Ach, to okropna rzecz! Czyliż nie masz dobrych sąsiadów?
— Są równie biedni jak ja, a mają pięcioro dzieci, dwoje dzieci więcej, to ciężar... obiecali mi jednak że moim dadzą jeść, choć trochę przynajmniej przez tydzień. Miałam jeszcze dobrą znajomą, pannę Rigolettę, posyłałam do niej, ale mi powiedzieli, że wyjechała na wieś i idzie zamąż.
Podczas rozmowy dwóch kobiet dzień nastał. Ruch niezwykły oznajmił o przybyciu doktora Griffon, który wkrótce wszedł do sali, w towarzystwie starego hrabiego Saint-Remy — przyjaciela jak wiemy pani Fermont i jej córki, a niespodziewającego się wcale, że nieszczęśliwą dziewczynę znajdzie w szpitalu.
Gdy doktór wszedł do sali, twarz jego zimna i surowa rozjaśniła się; rzucając wkoło spojrzenie pełne powagi i dumy, skinieniem głowy odpowiedział na uprzejme ukłony zakonnic.
Na twarzy hrabiego Saint-Remy ponury malował się smutek. Próżne zabiegi w wynalezieniu pani Fermont, haniebna podłość Florestana, który nad śmierć przeniósł sromotne życie, napełniały mu serce goryczą.
— Doprawdy, — rzekł, — nie wiem, doktorze, dlaczego dałem się namówić, żeby tu przyjść. Nic bardziej nie zasmuci, jak widok tych sal napełnionych chorymi.
— Ba! ba! za kwadrans przejdzie, ty, filozof, znajdziesz tu obszerne pole do spostrzeżeń, a przyjaciel nie zna jeszcze teatru mojej sławy. Dumny jestem ze swego stanu, czyliż mi to zganisz?
— Nie, zaiste; i po tylu staraniach, które poświęciłeś Marji, uratowanej przez ciebie od śmierci, niczego odmówić ci nie mogłem... Wilczyca, która ją pielęgnuje z niewypowiedzianą troskliwością, powiedziała mi, że Marja spała bardzo dobrze. Czy dziś można dozwolić jej pisać?
Po krótkiem zastanowieniu, doktór odpowiedział:
— Można... Póki nie przyszła jeszcze zupełnie do zdrowiawia, obawiałem się najmniejszego natężenia umysłu... Ale teraz nie widzę powodu, żeby jej bronić pisać.
— Przynajmniej będzie mogła zawiadomić osoby, co się nią zajmują.
Podczas rozmowy hrabiego z doktorem, mnóstwo studentów weszło do sali; Griffon bowiem przyszedł nieco wcześniej niż zawsze, a teraz czekał aż wybije godzina zwykłej wizyty.
— Czy wszystka ta młodzież idzie za tobą do łóżka każdej chorej? — zapytał Saint-Remy, — obecność tylu mężczyzn musi im być nadzwyczaj przykra.
— Co znowu! chorzy nie mają płci.
— Słuchaj, doktorze, jesteś najlepszym, najgodniejszym człowiekiem, winienem ci życie, uznając, że posiadasz rzadkie zalety, ale nawyknienie i zamiłowanie w nauce sprawiają, że na pewne kwestje zapatrujesz się w sposób, który mnie oburza. Odchodzę... — dodał Saint-Remy, zwracając się ku drzwiom.
— Jakież bo, kochany hrabio, dziwne masz skrupuły! Niezupełnie wszakże cię uwalniam. Żmudnem byłoby dla ciebie chodzenie od łóżka do łóżka, zgoda na to; zostań więc na tem miejscu, zawołam cię tylko do dwóch albo trzech ciekawszych chorób.
— Niech i tak będzie, ponieważ chcesz koniecznie...
Wybiło pół do ósmej.
— Zaczynamy, panowie, — rzekł doktór Griffon, i rozpoczął wizytę na czele licznego grona słuchaczów.
Gdy przyszedł do pierwszego łóżka z prawej strony, którego firanki były zasunięte, zakonnica oznajmiła mu:
— Numer pierwszy umarł dzisiaj o godzinie pół do czwartej.
— Tak późno? to mnie dziwi; wczoraj rano byłem prawie pewien że do wieczora skończy.
— Co za mnóstwo ludzi chodzi za doktorem? — spytała Joanna Dupart sąsiadki swojej, praczki.
— To asystenci i studenci.
— Ach, mój Boże, czy wszyscy ci mężczyźni będą przy tem kiedy mnie doktór będzie pytał i oglądał?
— Niestety! będą... Uczą się na nas... Co ty chcesz?... my dlatego tylko tu jesteśmy, na to przyjmują nas do szpitala.
— A! rozumiem, — rzekła Joanna Duport z goryczą, — nic darmo! A jednak są to rzeczy nader przykre. Gdyby nas słyszała ta biedna panienka naprzeciwko, ona jak mówią była bogata, może nigdy nie zrobiła kroku bez matki. Pomyśl tylko, co to z nią będzie!
— Ach prawda; mój Boże! drżę cała na samo wspomnienie. Nieszczęśliwe dziecko!

— Cyt, Joanno, doktór zbliża się, — rzekła praczka.

XLIX.
BARONÓWNA FERMONT.

Po spiesznem zbadaniu kilku chorych, które mu nie podały żadnych ciekawych spostrzeżeń, doktór Griffon stanął nareszcie przy Joannie Duport. Na widok tłumu uczniów chciwych widzenia i nauki, cisnącego się naokoło łóżka, nieszczęśliwa kobieta, drżąca ze strachu i wstydu zasłoniła się kołdrą.
— Nowy numer! — rzekł doktór, patrząc na arkusz, na którym było wypisane nazwisko i rodzaj słabości pacjentki. Potem utkwił w niej długie badawcze spojrzenie.
— Jak się nazywasz? — Joanna Dupant — odpowiedziała z westchnieniem przelękniona pacjentka.
— Ile masz lat?
— Trzydziesty siódmy.
— Czy jesteś mężatką?
— Niestety, panie, zamężną — rzecze z cicha Joanna.
— Masz dzieci?
— Mam dwóch chłopczyków i córkę szesnastoletnią.
Nastąpiło jeszcze kilka pytań, których powtórzyć niepodobna i na które Joanna, rumieniąc się, ledwie wyjąkała odpowiedzi przy tak wielkiem zgromadzeniu słuchaczów.
— Ach, pianie, wierzaj mi pan, był pijany, inaczej tak by się ze mną nie obszedł.
— Czy pijany, czy nie pijany, moja kochana, mnie nic do tego, ja nie jestem żadnym sędzią i tylko chcę wiedzieć jak rzeczy były. Więc rzucił cię o ziemię i deptał nogami, nieprawdaż?
— Tak! — rzekła Joanna, zalewając się łzami.
— Musisz mieć boleści w brzuchu? — przerwał doktór — doznajesz ociężałości, znużenia, mdłości?
— Tak jest, panie. Przyszłam tu dopiero wtenczas, kiedy już zupełnie opadłam z sił; inaczej nie odstąpiłabym dzieci, biedne, nikogo nie mają prócz mnie.
— Twarz blada, wycieńczenie sił zupełne; przytem jednak puls dosyć mocny, twardy i częsty — rzekł niewzruszony doktór, przerywając Joannie. — Uważacie panowie: opressja, palenie in epigastro, te symptomaty zapowiadają nam hematemesin, skomplikowaną może cum hepatitide, czego domyślać się każę żółtawy kolor białka ocznego; Subjekt odebrał silne uderzenie w części nadżołądkowe i brzuszne; womit krwawy jest zapewne skutkiem jakiego uszkodzenia organicznego. — I szybkiem targnieniem, doktór Griffon, odrzucając z łóżka kołdrę na bok, prawie zupełnie odkrył Joannę.
Joanna musiała znieść publicznie badanie, trwające długo, bardzo długo. Wskutek tej okrutnej sceny, Joanna doznawała tego gwałtownego wzruszenia, iż dostała ataku nerwowego, na który doktór Griffon zapisał osobne lekarstwo.
Wizytacja trwała dalej.
Doktór wkrótce przyszedł do łóżka baronówny Klary Fermont. Po nocy spędzonej w boleściach, biedna panienka wpadła w gorączkową senność, nim doktór ze swoim orszakiem wszedł do sali i dotąd nie przebudziła się.
— Nowy subjekt, panowie — rzekł książę nauki, przebiegając arkusz podany przez ucznia. — Rodzaj choroby: febra nerwowa wolna. Tam do kata! — zawołał z wyraźnem ukontentowaniem — jeżeli dyżurny nie omylił się w djagnozie, to znaleźliśmy chorobę bardzo ciekawą. Choroba ta jest jedną z najciekawszych przez swoje cechy właściwe. Starożytność dobrze ją znała, jakoż pisma Hipokratesa nie pozostawiają najmniejszej w tym względzæ wątpliwości. — Doktór trącił pannę Fermont w ramię, żeby ją zbudzić.
Pacjentka otworzyła duże, głęboko zapadłe oczy.
Kto wyrazi jej osłupienie, jej przestrach?
Gdy mnóstwo młodzieży otaczało łoże, doktór wsunął dłoń pod kołdrę, żeby ją wziąść za rękę i zbadać puls.
Panna Fermont, zbierając wszystkie siły w jednym krzyku rozpaczy, zawołała:
— Matko! ratuj! matko!
W chwili gdy na krzyk nieszczęsnej dziewicy stary hrabia Saint-Remy, poznając jej głos, zerwał się z krzesła, drzwi sali otworzyły się i młoda kobieta w żałobie, weszła szybkim krokiem w towarzystwie dyrektora szpitala.
To była markiza d‘Harville.
— Zaklinam pana — rzekła do dyrektora mocno wzruszona — zaprowadź mnie pan do panny Fermont.
— Niech pani będzie łaskawą iść za mną — odpowiedział dyrektor z ukłonem. — Panna Fermant leży w tej właśnie sali, pod numerem 17.
— Nieszczęśliwa! ona tu — zawołała pani d’Harville, ocierając łzy — ach, to okropne.
Markiza, spiesząc za dyrektorem, zbliżyła się do grona osób zebranych przy łóżku panny Fermont, gdy dały się słyszeć następne sława, wymówione tonem oburzenia:
— Powiadam panu, że to jest prawdziwe zabójstwo.
— Ale, kochany hrabio, posłuchaj tylko.
— Powtarzam, doktorze, że obchodzenie się twoje jest nieludzkie. Uważam pannę Fermont za moją własną córkę; zabraniam ci zbliżać się do niej i natychmiast każę ją stąd zabrać.
— Ależ, drogi przyjacielu, to jest przykład nerwowej gorączki arcyrzadki, to była dla mnie jedyna sposobność.
Klemencja słuchała tych słów ze wzrastającym niepokojem, ale tłum uczniów był tak skupiony, że nie mogła się przez niego przedrzeć, aż nareszcie dyrektor zawołał głośno:
— Proszę panowie, — zrobić miejsce, pani markiza d‘Harville przychodzi odwiedzić numer 17.
Uczniowie, widząc kobietę w całym blasku piękności, usunęli się z uszanowaniem.
— Pani d‘Harville! — zawołał hrabia Saint-Remy, odpychając doktora i biegnąc do Klemencji. — Ach, sam Bóg panią tu zesłał. Pani, racz ją zobaczyć, a wy, panowie, w imię waszych sióstr, zaklinam was, zlitujcie się nad biedną panienką, zostawcie ją samą z panią markizą i zakonnicami. Gdy przyjdzie do siebie, każę ją zaraz stąd wynieść.
— Dobrze, wypiszę ją ze szpitala — rzekł doktór — ale nie puszczę jej z rąk, muszę ją leczyć, czy chcesz, czy nie chcesz, będę ją leczył, jak kiedyś ciebie, niewdzięczny Saint-Remy, bo jej gorączka jest równie ciekawa jak ta, którą ty niegdyś miałeś.
— Przeklęty człowieku, dlaczego jesteś tak uczony! — rzekł hrabia, wiedząc, że w samej rzeczy nie może powierzyć panny Fermont doświadczeńszemu lekarzowi.

— Panowie — rzekł książę nauki — klinika nasza pozbawiona została niezmiernie ważnego przykładu praktycznego, ale będę was codziennie uwiadamiał o przebiegu choroby. — I doktór Griffon ze słuchaczami zajął się następną chorą, zostawiając hrabiego Saint-Remy i panią d‘Harville przy baronównie Fermont.

L.
MARJA.

Podczas sceny, którą opowiedzieliśmy, Klemencja z dwiema zakonnicami rzeźwiły pannę Fermont, ciągle zemdloną.
Hrabia Saint-Remy, głęboko wzruszony, spoglądał na ten tkliwy obraz, gdy wtem okropna uderzyła go myśl; zbliżył się do Klemencji i rzekł do niej głosem stłumionym:
— Pani, a matka tej nieszczęśliwej?
Markiza odpowiedziała mu z głębokim smutkiem:
— Biedne dziecię; nie ma już matki.
— Wielki Boże! umarła!
— Wczoraj wieczorem, dopiero po powrocie moim, dowiedziałam się o adresie pani Fermont i o tem, że jest bardzo chora. O pierwszej po północy byłam u niej z doktorem. Ach panie! co za nędza! nędza najokropniejsza! i żadnej nadziei ocalenia nieszczęśliwej kobiety.
— Oby Bóg pani nagrodził tyle dobroci — rzekł Saint -Remy. — Przepraszam panią, że dotąd nie wymieniłem mego nazwiska, ale smutek, wzruszenie... Jestem hrabia Saint-Remy, mąż pani Fermont był moim najbliższym przyjacielem.
— Ach, panie, jeszcze nie wiesz o wszystkiem, pani Fermont padła ofiarą niegodziwego oszusta.
— Może notarjusza? — miałem tego człowieka w podejrzeniu.
— Niestety, to nie jest jedyna jego zbrodnia. Szczęściem jednak niegodziwiec został ukarany i mogłam zamknąć oczy pani Fermont, uspokoiwszy ją co do przyszłości córki, która odbierze swój majątek.
— Odbierze! jakto?... notarjusz...
— Musiał zwrócić wszystko, co sobie przywłaszczył szkaradną zbrodnią: bo kazał był zamordować brata pan Fermont i rozgłosił, że ten nieszczęśliwy skończył samobójstwem, strwoniwszy fortunę siostry.
— Ach to okropne! Ledwie wierzyć mogę. Zbrodniarz popełnił dwa zabójstwa. Zamordował panią Fermont, jest sprawcą mąk, które znosi niewinna jej córka.
— Jest sprawcą innego zabójstwa, równie strasznego — przerwała markiza.
— Co słyszę!
— Przed kilku dniami pozbył się biednej dziewczyny, kazawszy ją utopić...
Saint-Remy cofnął się, spojrzał zdziwiony na markizę d’Harville, wspomniawszy Gualezę i zawołał:
— O Boże! — pani, jakiż dziwny zbieg okoliczności, kazał ją utopić, gdzie?
— W Sekwanie pod Asnieres, jak mi mówiono.
— To ona! to ona!...
— O kim pan mówisz?
— O dziewczynie, którą ten zbrodzień chciał pozbawić życia.
— Czy imieniem Marja?
— Pani ją znasz?
— Biedna... kochałam ją bardzo. Ach, gdyby pan wiedział jak była piękna, jak dobra. Ale skąd pan wiesz o niej?
— Doktór Griffon ma o niej staranie.
— Co pan mówisz?
— Poczciwa kobieta, z narażeniem własnego życia, uratowała ją w naszych oczach.
— Dzięki ci, o Boże! — zawołała Klemencja ze łzami. — Mogę więc uwiadomić go, że Marja jeszcze żyje. Ach, gdybyś pan wiedział, jak jestem szczęśliwa... A gdzie ona teraz jest?
— Pod Asnieres, w domu pana Griffon, przyjaciela mego; tam ją przeniesiono, tam mają o niej najczulsze starania. Była chora, ale od dwóch dni wyszła z niebezpieczeństwa. Doktór pozwala jej dziś pisać do znajomych.
— O, panie, ja, ja sama chcę mieć szczęście powrócić ją osobom, które mniemana jej strata pogrążyła w smutku.
A zwracając się do zakonnicy, która zajmowała się panną Fermont, zapytała:
— I cóż, pani, czy panienka przychodzi do siebie?
— Jeszcze nie. Biedna, ledwie czuć jak puls jej bije.
— Zaczekam, żeby ją zabrać skoro się orzeźwi. Lecz powiedz mi, pani, w liczbie chorych kobiet co tu leżą, czy nie znasz której, co szczególniej zasługuje na pomoc, i którejbym mogła się czem przysłużyć, nim wyjdę ze szpitala?
— Ach pani, Bóg panią zsyła — rzekła zakonnica — oto tu — dodała, wskazując na łóżko, gdzie leżała siostra Pique-Vinaigra — jest kobieta bardzo chora i istotnie godna litości.
Joanna Duport, zaledwie ocucona po gwałtownym ataku nerwowym, którego dostała po badaniu doktora Griffon, nie spostrzegła dotąd pani d’Harville. Jakież więc było jej zdziwienie, gdy markiza, podchodząc do łóżka, rzekła do niej z dobrocią:
— Moja kochana, nie troszcz się o dziatki; ja będę miała staranie o nie; myśl tylko o tem, żebyś prędzej przyszła do zdrowia i mogła wrócić do nich. Uspokój się, nie troszcz się wcale o dzieci, nawet, jeżeli chcesz, każę cię dzisiaj odwieźć do domu, będziesz się leczyć u siebie, niczego ci nie zbraknie i będziesz razem z dziećmi.
— O mój Boże! cóż to ja słyszę! — zawołała Joanna. — Skąd tyle łaski dla mnie? czem na nią zasłużyłam?
— Za to wszystko błogosław jednę osobę — przerwała Klemencja lekko rumieniąc się na wspomnienie o Rudolfie, — osobę, która nauczyła mnie litować się nad nieszczęśliwymi.
W pół godziny potem, markiza d’Harville, której towarzyszył hrabia Saint-Remy, odwiozła do siebie młodą sierotę, nie wiedzącą jeszcze, że matka jej przeniosła się do wieczności.
Tegoż dnia zaufany sługa pani d‘Harville najął dwie solidne izdebki i wnet umeblował sprzętami kupionemi w Temple. Wieczorem Joanna już tam znajdowała się razem z dziećmi i kobietą, najętą do doglądania jej w czasie choroby.

Umieściwszy zaś pannę Fermont w domu swoim, markiza z hrabią Saint-Remy niezwłocznie odjechali do Asnieres, dla zabrania stamtąd Marji i odwiezienia jej do Rudolfa.

LI.
NADZIEJA.

Początek wiosny zbliżał się, słońce zaczynało nieco przygrzewać, niebo było czyste, pogodne. Marja, oparta na ręku Wilczycy, doświadczała sił swoich, przechadzając się po ogródku przy domu doktora Griffon.
Ożywcze ciepło słońca i ruch, wywołały lekki rumieniec na bladych licach Gualezy; niedługo chodziła a już uczuła się bardzo znużoną, i usiadła na ławeczce.
— Gdyby tylko hrabia Saint-Remy prędzej wrócił — rzekła do towarzyszki — i przyniósł mi pozwolenie od doktora, żebym napisała do pani George. Jak ona musi być niespokojna, a może i pan Rudolf. Zapewne myślą, że już nie żyję.
— Tak zapewne myślą i ci, co cię kazali utopić.
— Więc tobie zawsze się zdaje, że to nie przypadkiem się wydarzyło, Wilczyco?
— Przypadkiem? Tak, Marcjalowie nazywają to przypadkiem... mówiąc Marcjalowie, wyłączam mojego.
— Czekajcie póki o was powiem panu Rudolfowi, muszę dotrzymać obietnicy, inaczej jakże ci się wywdzięczę? ocaliłaś mi życie, podczas choroby miałaś o mnie steranie...
— Czy słyszysz? — przerwała Wilczyca, wstając — słychać pojazd, zbliża się, stanął u furtki.
— Ach, Boże! — zawołała Marja — zdaje mi się, że poznaję młodą i piękną damę, którą widziałam u św. Łazarza, która była bardzo łaskawa dla mnie.
W tejże samej prawie chwili nadszedł hrabia SaintRemy z markizą. Pani d‘Harville przybiegła i czule uścisnęła Gualezę, wołając:
— Droga, kochana Marjo! Ach, uratowana, cudownie uratowana od strasznej śmierci. Jakżem szczęśliwa, że cię znajduję. Wszyscy twoi przyjaciele już gorzko opłakali twoją śmierć.
— Ja szczęśliwa jestem, że panią widzę; nie zapomniałam, ile mi pani okazałaś dobroci i łaski — rzekła Marja z tkliwą skromnością.
— Nie mamy ani chwili do stracenia — rzekła znowu markiza — zabieram cię ze sobą, Marjo; przywiozłam szal, ciepły płaszcz; chodź, chodź ze mną, dziecię moje. Pan zaś, panie hrabio, bądź tak dobry dać Wilczycy mój adres, aby mogła przyjść jutro pożegnać się z Marją. Tym sposobem będziesz musiała nas odwiedzić — dodała markiza, zwracając się do Wilczycy.
W kilka minut potem pani d’Harville z Gualezą odjechały do Paryża.
Rudolf, po zgonie Jakóba Ferrand, tak strasznie ukaranego za zbrodnie, wrócił do siebie; niepodobna wyrazić, co się działo w jego duszy. Po nocy bezsennej przyzwał do siebie sir Waltera Murfa, aby staremu, doświadczonemu przyjacielowi udzielić okropnej wieści, dotyczącej Gualezy. Poczciwy Murf stanął jak piorunem rażony; lepiej niż ktokolwiek inny był w stanie ocenić ogrom żalu księcia.
— Odwagi — rzekł nakoniec Murf, ocierając oczy, bo i on od łez wstrzymać się nie mógł. — Tak, męstwa trzeba, wiele męstwa! Tu niema pociechy. Żal ten musi pozostać niewyleczonym...
— Słusznie mówisz. Co wczoraj czułem, nie jest niczem w porównaniu z tem, co czuję dziś...
— Wczoraj cios był świeży. Skutki jego codzień będą dotkliwsze. Uzbrój się książę w odwagę, smutna przyszłość nas czeka.
— Dłużej tu nie zostanę, nienawidzę Paryża, wkrótce wyjadę...
— Dobrze, mości książę.
— Jutro wstąpimy do Bouqueval. Zamknę się na kilka godzin w pokoju, gdzie córka moja przepędziła jedyne szczęśliwe dni życia, zabiorę wszystko, co po niej zostało, książki, które czytała, jej suknie, sprzęty. A w Gerolstein, przy grobowcu ojca mego, każę postawić domek i w nim taki sam urządzić pokoik. Tam będę opłakiwał córkę.
— Książę, zapominasz — wtrącił Murf — że jutro w Bouqueval odbędzie się ślub Rigoletty z synem pani George. Książę, zapewniłeś los Germaina, dałeś Rigolecie posag, ale oprócz tego, obiecałeś być ma ich weselu.
— Nie, nie, smutek lubi samotność, ty pojedziesz zamiast mnie. Poproś panią George, żeby zebrała wszystko, co było własnością mojej córki, żeby kazała odrysować dla mnie jej pokój.
— Czyliż książę pojedziesz, nie zobaczywszy się nawet z markizą d’Harville?
Słysząc to imię, Rudolf zadrżał. Pałał ku niej głęboką miłością, czuł, że tylko jej przywiązanie może słodzić jego cierpienia, lecz wyrzucał sobie tę myśl, juko niegodną uczuć ojca.
— Wyjadę — odpowiedział — nie zobaczywszy się z markizą. Pisałem do niej, ona wie, jakim ciosem była dla mnie śmierć Marji. Gdy się dowie, że Marja była moją córką, sama pojmie, że tak wielkie nieszczęście trzeba znosić samotnie.
Wtem zastukano do drzwi i wywołano Murfa. Wrócił po chwili, tak blady, tak zmieszany, że Rudolf zapytał?
— Cóż się stało?
— Markiza d’Harville...
— O Boże, czy znowu jakie nieszczęście?
— Nie wiem.
— Poproś ją, choćbym miał umrzeć na miejscu! — rzekł Rudolf, opierając się o krzesło, bo nagi pod nim drżały.
Niespodziewana, niezwykła wizyta markizy, obudziła w Murfie i Rudolfie też same niepewne i nieprawdopodobne nadzieje, ale jednemu i drugiemu zdawały się do tego stopnia bezzasadnem, że ani Rudolf, ani Murf nie śmiał się z niemi odezwać.

Murf wprowadził markizę do gabinetu.

LII.
OJCIEC I CÓRKA.

Markiza d’Harville nie wiedziała, że Marja jest córką Rudolfa, dlatego też nie znajdowała żadnej potrzeby myśleć o przygotowaniu do odebrania wiadomości, że ta, którą miał za umarłą, żyje, zostawiła ją jednak w pojeździe, nie będąc pewną, czy Rudolf zechce dać się poznać Marji i przyjąć ją u siebie. Ale spostrzegając głęboką rozpacz, wyrytą ma licu Rudolfa, widząc ślady łez w jego oczach, Klemencja sądziła, że go dotknęło jakieś nieszczęście, boleśniejsze, niż mogła dlań być śmierć Gualezy, zapomniawszy więc o powodzie swego przybycia, zawołała:
— Wielki Boże!... mości książę, co się stało?
— Pani nie wiesz? Ach, więc wszelka nadzieja stracona.
Pośpiech pani, życzenie rozmowy ze mną...
— O! proszę, nie mówmy o tem, co mnie tu sprowadza Mości książę, w imię ojca mojego, któremu ocaliłeś życie, mam niejakie prawo pytać o przyczynę smutku, w którym cię zastaję. O! błagam księcia, mów, zlituj się nad mojem udręczeniem.
— Dowiedz się pani — rzekł nareszcie Rudolf przerywanym głosem — od czasu, jak pani doniosłem o śmierci Marji, dowiedziałem się, że była ona moją córką.
— Marja? — zawołała markiza tonem radosnego zdziwienia.
— Tak jest, i przed chwilą, gdy mi pani kazałaś powiedzieć, że chcesz widzieć się ze mną natychmiast, przez chwilę myślałem, że... ale nie, widzę, że się omyliłem — i Rudolf padł na krzesło, zakrywając twarz rękoma.
Pani d’Harville stała w osłupieniu, nieporuszona, milcząca, ledwie śmiała odetchnąć, nakoniec, uniesiona religijną wdzięcznością, zapomniawszy o obecności Rudolfa i Murfa, przyklękła i wyszeptała:
— Dzięki ci, o Boże! że wybrałeś mnie, abym mu doniosła, że córka jego żyje.
Chociaż wymówione pocichu słowa te, doszły do uszu Rudolfa i Murfa. Książę spojrzał na markizę; niepodobna wyrazić rozlicznych uczuć, które malowały się na jego twarzy.
— Żyje... gdzież ona jest? — spytał, drżąc cały jak liść.
— Na dole, w moim pojeździe.
Gdyby Murf nie był się rzucił z szybkością strzały i zatrzymał go, Rudolf wybiegłby na ulicę.
— Książę! zabijesz ją! — rzekł Murf.
— Od wczoraj dopiero zaczyna wracać do zdrowia — dodała Klemencja.
— Książę, wróciłeś mi ojca. Bóg dobrotliwy dozwala mi księciu powrócić córkę — odpowiedziała Klemencja.
— Jak została uratowana? kto ją ocalił? — zawołał Rudolf. — Patrzcie, jak jestem niewdzięczny, jeszcze o to nie spytałem.
— Dobyła ją z wody śmiała kobieta.
— Pani ją znasz?
— Znam. Jutro do mnie przyjdzie.
— Winienem jej wiele — rzekł książę — ale potrafię się uiścić. Teraz — dodał, uspokoiwszy się o tyle, że na twarzy jego nie było znać wzruszenia; — teraz jestem panem siebie. Murfie, idź, przyprowadź moją córkę.
— Czy tylko książę jesteś pewny siebie? — spytała Klemencja — nie zdradzisz się?
— O, bądź pani spokojną, wiem, ma jakiebym ją naraził niebezpieczeństwo, Murfie, proszę cię, nie ociągaj się.
— Natychmiast pójdę, tylko mi książę pan pozwól minutę czasu, przecież człowiek nie z żelaza — rzekł poczciwy anglik, ocierając ślady łez — nie trzeba, żeby wiedziała, że płakałem.
— Dzielny człowieku! — zawołał Rudolf, ściskając go za rękę.
Murf poszedł ku drzwiom, ale stanął w pół drogi i spytał:
— Mości książę, a co jej powiem?
— Tak jest, a co jej powie? — zapytał książę Klemencję.
— Że pan Rudolf życzy ją widzieć, nic więcej.
— Zapewne, że pan Rudolf życzy ją widzieć, to będzie dosyć. No, idź.
— Bezwątpienia, trudno wymyślić coś stosowniejszego — rzekł Murf, prawie tyleż wzruszony, co pani d‘Harville. — Powiem jej, że pan Rudolf chce ją widzieć. Tak niczego się nie domyśli, niczego spodziewać się nie będzie. — I Murf nie ruszył się z miejsca.
— Sir Walterze — rzekła doń Klemencja — boisz się.
— Prawda, pani, nie przeczę.
— Więc, przyjacielu — wtrącił Rudolf — miej się na ostrożności; zaczekaj raczej chwilę, jeżeli nie jesteś pewnym siebie.
— No, teraz już za siebie ręczę — rzekł Miurf, pociągnąwszy herkulesową ręką po oczach — w moim wieku takie wzruszenie jest zupełnie śmiesznem; nie lękaj się, książę, niczego. — I Murf wyszedł mocnym krokiem z twarzą spokojną.
Chwila milczenia nastąpiła po jego wyjściu. Klemencja, rumieniąc się, przypomniała sobie, że jest u Rudolfa sama z nim. Książę zbliżył się do niej i rzekł prawie z obawą:
— Jeżeli obieram ten dzień, tę minutę, żeby pani uczynić szczere wyznanie, to jedynie dlatego, że uroczystość tego dnia, tej minuty, powinna wyznaniu memu większą jeszcze nadać wagę. Odkąd panią widziałem, kocham cię. Dopóki powinność kazała mi ukrywać miłość, ukrywałem ją; dziś pani jesteś wolna, powróciłaś mi córkę, czy chcesz być jej matką?
— Ja, mości książę! — zawołała markiza.
— Błagam panią, nie odrzucaj mej prośby, niechaj ten dzień ustali szczęście całego życia mojego — dodał Rudolf.
I Klemencja oddawna kochała księcia, kochała go namiętnie; zdawało się jej, że to sen; wyznanie Rudolfa, wyznanie tak proste i szczere, tak poważne i czułe, uczynione w takiej chwili, napełniało duszę jej niewymowną radością; odpowiedziała jednak, wahając się:
— Mości książę, moim obowiązkiem przypomnieć, jaki między mami przedział...
— Pozwól mi, pani — przerwał Rudolf — myśleć przedewszystkiem o mojem sercu, o mojej córce drogiej, uszczęśliw nas, nas oboje. Przed momentem stałem samotny, bez rodziny, niechże mogę powiedzieć: moja żona, moja córka; niechaj nakoniec to biedne dziecię, które nie miało rodziny, znajdzie ojca, matkę i siostrę, bo pani masz córkę, która będzie także moją córką.
— Ach, książę, na tak szlachetne wyrazy można odpowiedzieć tylko łzami wdzięczności — — zawołała Klemencja. — Ale otóż idzie córka księcia.
— O! nie opieraj się dłużej — rzekł Rudolf głosem wzruszanym i błagalnym — zaklinam cię, powiedz: nasza córka.
— Dobrze więc, nasza córka — szepnęła Klemencja w chwili, gdy Murf, otwierając drzwi, wprowadził Marję.
Marja, wysiadłszy z pojazdu markizy, przeszła przez przedpokój, napełniony służbą w bogatej liberji, salon, gdzie znajdowali się oficjanci, drugi salon, gdzie był szambelan z adiutantami księcia. Jakież było zdziwienie biednej Gualezy, nie znającej dotąd nic wspanialszego nad dom folwarczny w Bouquevial, gdy przebywała sale błyszczące od złota, jedwabiów, zwierciadeł i malowideł. Skoro weszła, pani d‘Harville podbiegła ku niej i, obejmując ją jedną ręką, zaprowadziła ją do Rudolfa, który, oparty na kominku, nie był w stanie kroku posunąć. Murf co spieszniej stanął w oknie, zakryty dużą firanką, bo nie był dosyć pewny siebie.
Na widok swojego dobroczyńcy, swojego zbawcy, który poglądał na nią w niemem uniesieniu, Marja, już mocno zmieszana, zaczęła drżeć.
— Uspokój się, moje dziecię — rzekła do niej pani d‘Harville — przyjaciel twój, pan Rudolf czekał cię niecierpliwie, był bardzo o ciebie niespokojny.
— O, bardzo, bardzo niespokojny — wyjąkał Rudolf, nie ruszając się z miejsca, a serce zalewało mu się krwią na widok bladej, słodkiej twarzy córki. Mimo całej mocy charakteru, musiał ma moment odwrócić się, aby nie zdradzić głębokiego wzruszenia.
Na skinienie markizy d‘Harville, Rudolf zbliżył się do córki i rzekł:
— Nareszcie, dziecię moje, powrócona jesteś swoim przyjaciołom! Nie opuścisz ich więcej. Nadewszystko teraz zapomnij nazawsze, ile cierpiałaś.
— Tak jest, moja droga — dodała Klemencja — największy dasz nam dowód przywiązania, zapominając o przeszłości.
— Panie Rudolfie! pani George, która mi pozwoliła nazywać się matką, czy zdrowa?
— Zdrowa zupełnie, dziecię moje. Ale czy wiesz, mam ci udzielić ważnych wiadomości.
— Mnie, panie Rudolfie?
— Od czasu, jakem cię widział ostatni raz, zrobiłem wielkie odkrycie, dowiedziałem się, kto są twoi rodzice.
— O Boże!
— Wiem, kim jest twój ojciec.
W głosie księcia odzywało się stłumione łkanie. Marja, głęboko wzruszona, żywo zwróciła się ku niemu; szczęście, że miał czas obrócić głowę w inną stronę.
Poczciwy Murf, ciągle stojący za firanką; ucierał nos z piorunującym hałasem, bo płakał jak dziecko.
— Tak jest, droga Marjo — dodała spiesznie Klemencja — ojciec twój żyje i jest człowiekiem wysoko postawionym, człowiekiem znakomitym.
— Ojciec mój! — zawołała Marja, z wyrazem radości, który męstwo Rudolfa na nową wystawił próbę.
— Jakże go pokochasz, gdy go poznasz! — rzekła markiza.
— Od tego dnia nowe życie zacznie się dla ciebie nieprawdaż, Marjo? — dodał książę.
— O! nie, panie Rudolfie — odparła Gualeza z prostotą. — Nowe życie moje zaczęło się od dnia, w którym się pan nade mną ulitowałeś, w którym odesłałeś mnie na folwark.
— Ale ojciec twój kocha cię — rzekł książę.
— Tego nie znam, a panu winnam wszystko, panie Rudolfie.
— Więc minie kochasz tyle, co ojca?
— Kocham, czczę i błogosławię pana nad wszystkich ludzi, panie Rudolfie, bo mnie wydźwignąłeś! — odpowiedziała Marja z zapałem. Lekki rumieniec ł na jej twarzy, a niebieskie oczy, wzniesione, błyszczały słodkim ogniem.
Nastąpiło krótkie milczenie.
— Widzę, moje dziecię — rzekł nakoniec Rudolf, zaledwie zdolny ukryć radość — że w twojem sercu zajmuję miejsce ojca.
— Nie moja to wina, panie Rudolfie. Może to i niedobrze; ale pana znam, a ojca nigdy nie widziałam; ojciec nie zna mojej przeszłości, może pożałuje, że mnie znalazł, a ponieważ, jak pani mówi, jest wysokiego rodu, bezwątpienia będzie się mnie wstydził.
— Wstydzić się ciebie! O! jakżem szczęśliwy, że mogę cię wznieść równie wysoko, jak wielkie było twoje poniżenie! Czy słyszysz? dziecię lube... córko droga. Ja, ja jestem twoim ojcem!
— Boże! — krzyknęła Marja, składając ręce — wolno mi więc było kochać mego dobroczyńcę tyle, ile go kochałam. To ojciec mój! mogę go kochać. Boże!... dzięki. — Nie mogła skończyć. Wstrząśnienie było zbyt mocne. Marja zemdlała w objęciu księcia.
W tej chwili Dawid, murzyn doktór, wszedł spiesznie ze szkatułą apteczną i z papierem w ręku, który oddał Murfowi.
— Dawidzie — zawołał Rudolf — córka moja umiera. Uratowałem ci życie, ratuj ją, ratuj mi dziecię.
Jakkolwiek zdziwiony słowami księcia, Dawid pobiegł do Marji, wziął ją za puls, przyłożył rękę do jej czoła, i zwracając się do Rudolfa, który czekał jego wyroku, rzekł:
— Niema najmniejszego niebezpieczeństwa, mości książę.
— Czy tylko napewno? żadnego niema niebezpieczeństwa?
— Żadnego, kilka kropli eteru, a przyjdzie do siebie.
— Ach, dzięki ci, Dawidzie, dobry mój Dawidzie — zawołał książę z tkliwością. I, zwracając się do Klemcncji, dodał: — Ona żyje, nasza córka żyć będzie.
Tymczasem Murf spojrzał na papier, który mu oddał Dawid, wchodząc, zadrżał i z przerażeniem spojrzał na księcia.
— Tak jest — rzekł doń Rudolf — wkrótce córka moja będzie mogła panią d’Harville nazywać matką.
— Mości książę — odezwał się Murf ze drżeniem — wczorajsza wiadomość była fałszywą.
— Co mówisz?
— Gwałtowne przesilenie choroby, długie odrętwienie było powodem mniemania, że hrabina Sara umarła.
W tej chwili Dawid oświadczył, że trzeba chorą przenieść do ogrodu, aby miała więcej powietrza.
Murf natychmiast otworzył drzwi do ogrodu i razem z Dawidem wytoczyli fotel, na którym spoczywała Gualeza.
Rudolf pozostał sam z Klemencją.
— O! pani — rzekł Rudolf do markizy — pani nie wiesz, kim jest hrabina Sara Mac-Gregor? — jest matką mojej córki! I ja myślałem, że ona nie żyje.
Markiza zbladła, serce w niej zamierało.
— Oszukała mnie i oddaliła od siebie córkę, kiedy się jej trafił mąż.
— Teraz pojmuję, dlaczego książę tak ją nienawidzisz.
— Po dwakroć fałszywemi doniesieniami nastawała na zgubę pani, rozumiejąc, iż zmusi mnie, żebym ją pokochał, jeśli mnie odłączy od wszystkich osób, które kocham.
— Jakiż bezecny rachunek!
— I nie umarła. — Możeszże książę żalić się na to? — rzekła Klemencja, ocierając płynące z oczu łzy. — Książę ma względem niej do spełnienia wielki obowiązek. Sam powiedziałeś, że Marję o tyle wywyższysz, o ile dotąd była poniżona. Książę winieneś uznać ją za córkę i ażeby tego dokonać, winieneś wziąść ślub z hrabiną.
— Nie, nie! Ja miałbym nagradzać krzywoprzysięstwo, kamienny egoizm, okrutną ambicję matki bez serca. Nie! uznam Marję za córkę, pani przyjmiesz ją jak swoje dziecię, ona znajdzie w pani prawdziwą matkę. Chcę podzielić życie moje między panią i między córką moją, was tylko obie kochałem i kocham.
— Córka zostaje księciu do osłody życia, niewdzięczny jesteś, jeżeli tego szczęścia nie cenisz tak, jak tego godne.
— O! pani, nie kochasz tyle mnie ile ja kocham ciebie, Klemencjo.
— Książę, wzniosłeś mnie na to wysokie stanowisko; co czynię dobrego, wszystko jest dziełem księcia, każdą dobrą myśl księciu winnam i do księcia ją odnoszę. Trzeba wywieźć Marję do Gerolstein, tam ona odrodzi się, przeszłość będzie dla niej przykrym snem, dawno minionym.
— A pani?... a pani?
— Ja? ja mogę wszystko księciu powiedzieć, moja miłość będzie mi obroną, przyszłością, wszystkie moje dobre uczynki z niej będą wpływały. Codzień będę do księcia pisać; i spodziewam się odbierać wiadomości o tej, którą choć chwilę nazywałam moją córką. Gdy przyjdzie starość, gdy nam wolno będzie nie taić się dłużej z miłością, przyjadę do Niemiec, będę mieszkała w jednem mieście z księciem, i tak dojdziemy do końca życia, które mogło być przyjemniejsze, ale przynajmniej będzie zacne i cnotliwe.
— Mości książę! — rzekł Murf, wchodząc do pokoju — córka księcia już przyszła do siebie i pragnie widzieć się z księciem.

W kilka minut później markiza, odjechała, a Rudolf z Murfem, baronem Graun i adjutantem, pospieszył do hrabiny Sary Mac-Gregor.

LIII.
ŚLUB.

Odkąd dowiedziała się od Rudolfa o zamordowaniu Marji, hrabina Sara Mac-Gregor, udręczona odkryciem, niweczącem wszystkie jej nadzieje, doznając zbyt późno zgryzot sumienia, wpadła w straszliwą gorączkę, rana jej, napół zagojona, otworzyła się znowu i długie zemdlenie dało nawet powód do wieści, że rozstała się ze światem.
Leżała na łożu boleści, nie czując sił ani chęci do życia, które nie mogło zaspokoić jej ambitnych planów.
Tomasz Seyton wszedł do pokoju, z trudnością ukrywając głębokie wzruszenie, skinieniem ręki oddalił dwie służące, będące przy Sarze, która zaledwie zdawała się spostrzegać obecność brata.
— Jak się masz? — rzekł do niej.
— W tymże samym zostaję stanie, czuję wielkie osłabienie, niekiedy bolesną duszność. Dlaczego Bóg nie zabrał mnie ze świata przy ostatnim paroksyzmie?
— Saro — rzekł Tom Seyton po chwili milczenia — jesteś między życiem a śmiercią, mocne wzruszenie mogłoby cię zabić, równie jak może cię ocalić.
— Nic mnie już wzruszyć nie zdoła. Okropne wyrzuty księcia zabiły we mnie ambicje, uczucie macierzyńskie obudziło się przy obrazie straszliwych mąk mojej córki.
— A jednak — rzekł Seyton, wahając się i ważąc niejako każde słowo — gdyby przypadkiem, przypuśćmy rzecz zupełnie nieprawdopodobną, cud, gdybyś się dowiedziała, że córka twoja żyje, jakżebyś zniosła takie odkrycie?
— Na jej widok umarłabym ze wstydu i rozpaczy.
— Nie wierz temu, upoiłabyś się triumfem swojej ambicji, bo przecież, gdyby córka twoja żyła, książę zaślubiłby cię, sam ci to powiedział.
Tom znajdował się w najtrudniejszem położeniu. Z polecenia Rudolfa, oczekującego w przyległym pokoju, miał uwiadomić Sarę o uratowaniu Marji, a nie wiedział, jak do tego przystąpić. Stan hrabiny był taki, że lada chwila należało się obawiać jej zgonu, nie można więc było odkładać obrzędu ślubnego in extremis, który miał uprawnić urodzenie Marji. Książę w tym celu przybył z duchownym; Murfa i barona Graun przywiózł na świadków, książę Lucenay i lord Douglas, uprzedzeni naprędce przez Toma, mieli być świadkami hrabiny i właśnie przyjechali.
— Siostro — rzekł Tom poważnym i uroczystym tonem — jestem w okrutnem położeniu... Jedno słowo moje ci wróci życie, a może cię zabije.
— Powiedziałam ci już, Tomie, że odtąd nic mnie wzruszyć nie zdoła.
— Dowiedz się zatem, że istotnie córka twoja żyje...
— Córka moja?
— Żyje, powiadam, książę już czeka z duchownym. Marzenia twoje spełniają się, będziesz małżonką udzielnego księcia.
Tom wymówił te słowa, zatapiając w siostrze wzrok pełen obawy i szukał w jej twarzy najmniejszej oznaki wzruszenia. Zdziwił się niemało, nie dostrzegając w Sarze żadnej prawie zmiany.
— Cóż mi odpowiesz? — spytał Tom.
— Nic, zdziwienie, radość niespodziana! Nakoniec, jestem u celu życzeń.
— Nie omyliłem się — pomyślał Tom Seyton. — Ambicja wzięła górę, siostra ocalona! — A odwracając się do siostry, dodał;
— Siostro, wyglądasz, dziwnie ponuro.
— Czy chciałbyś żebym się śmiała? Czy myślisz, że nasycona ambicja nadaje twarzy wyraz słodyczy i tkliwości? Poproś księcia, Tomie!
Rudollf Wszedł i zamknął drzwi.
— Brat wszystko pani powiedział? — zapytał książę.
— Jedno słowo, mości książę.
— Mów pani.
— Pragnęłabym widzieć córkę.
— Niepodobna. Zaledwie wraca do zdrowia. Gwałtowne wstrząśnienie groziłoby jej śmiercią.
— Ale przynajmniej uściśnie matkę.
— Na co to? przecież pani zostałaś księżną.
— Nie jestem, nią i nie będę, dopóki nie ucałuję córki.
Rudolf spojrzał na hrabinę z tkliwem zdziwieniem.
— Jakto? nad zaspokojenie ambicji wyżej cenisz...
— Zaspokojenie uczucia matki. To księcia zadziwia?
— Tak jest, niestety!
— Uważaj, książę, co czynisz, minuty życia mego są może policzone. Wrażenie, jakiego doznałam, może mnie ocalić, może mnie i zabić. W tej chwili zgromadzam wszystkie siły, całą energję, żeby je zwalczyć. Chcę widzieć córkę, a jeżeli nie, ręki księcia nie przyjmę i urodzenie jej nie zostanie uprawnione.
— Marji tu niema, trzebaby posłać po nią do pałacu.
— Więc poślij książę natychmiast, a na wszystko się zgodzę. Ponieważ minuty moje są może policzone, ślub odbędzie się tymczasem, zanim Marja przyjedzie.
— Zobaczysz Marję. Napiszę do niej.
— Pisz, książę, tu, przy biurku, gdzie zostałam raniona.
Napisawszy list, Rudolf wstał i rzekł do hrabiny:
— Poślę ten bilet córce, ona może tu być za pół godziny. Czy mogę teraz wprowadzić księdza i świadków?
— Możesz, albo raczej błagam, nie zostawiaj mnie samej!
Rudolf zadzwonił, jedna ze służebnych Sary weszła.
— Poprosić sir Waltera Murfa.
Służebna oddaliła się.
— Ten związek smutny jest, Rudolfie — odezwała się hrabina z goryczą. — Dla mnie smutny, dla ciebie będzie szczęśliwy.
Wtem wszedł Murf.
— Przyjacielu — rzekł doń książę — poślij ten list natychmiast przez adjutanta, niechaj weźmie mój pojazd i niezwłocznie wraca tu z Marją. Poproś księdza i świadków do przyległej sali.
— O Boże! — wykrzyknęła Sara, gdy Murf się oddalił — daruj mi siły, abym ją mogła widzieć przed śmiercią.
— Ach, dlaczegóż nie byłaś tak dobrą matką!
— Dzięki tobie nauczyłam się przynajmniej żałować za błędy.
— Więc nie zostało w tobie śladu nieubłaganej ambicji, co cię zgubiła! O, dlaczegóż ta poprawa jest tak późna!
— Późna, Rudolfie, ale głęboka, szczera, przysięgam.
— Saro! przez litość...
— Rudolfie, ostatnią mam prośbę, daj rękę...
— Ach! masz ręce jak lód! — zawołał Rudolf.
— Tak, czuję, że umieram.
— O! uspokój się, Bóg ci przebaczy, przyjmie twój żal szczery.
— A ty, Rudolfie, czy mi przebaczysz? O! powiedz. Niezadługo, gdy córka nasza tu będzie, nie będziesz mi mógł wybaczyć w jej obecności. Skoro umrę, co ci szkodzi, że mnie kochać będzie?
— Bądź spokojna, o niczem się nie dowie.
— Rudolfie! przebaczenia! przebaczenia! Czy będziesz bez litości? Czyliż nie jestem dosyć nieszczęśliwa?
— Niechaj ci Bóg tak wybaczy, jak ja wybaczam.
— Przebaczasz mi z głębi serca?
— Z głębi serca! — powtórzył książę wzruszonym głosem.
Hrabina z radością i wdzięcznością przycisnęła rękę Rudolfa do ust i rzekła:
— Poproś księdza, mój drogi.
Na znak damy przez Rudolfa, wszedł duchowny, a za nim Murf i baron Graun, świadkowie księcia, książę Lucenay i lord Douglas, świadkowie Sary, na końcu Tom Seyton. Baron Graun odczytał intercyzę, świadkowie podpisali, a gdy się skończył smutny i uroczysty obrzęd, skłonili się w milczeniu i odeszli.
Zostawszy sam na sam z Rudolfem, Sara, rzekła do niego słabym głosem.
— Nie staje mi już sił, czuję, że umieram, nie zobaczę jej!
— Zaraz tu będzie, uspokój się, Saro, zobaczysz ją.
— Nie mam nadziei, ten przymus... O! trzeba było siły nadludzkiej. Ciemność zachodzi mi na oczy.
— Saro, słuchaj, słuchaj! zdaje mi się, że jedzie, to ona! ona, córka twoja!
— Rudolfie... nie powiesz jej... że byłam złą matką...
Turkot pojazdu rozległ się na bruku dziedzińca. Hrabina tego nie spostrzegła. Już tylko wymawiała wyrazy bez związku; Rudolf schylił się ku niej, przejęty boleścią, ona go nie widziała.
— Przebaczenia!... widzieć córkę... Jak księżnę pochować...
Takie były ostatnie słowa ambitnej Sary.
Nagle wszedł Murf.
— Mości książę, księżniczka Marja...
— Nie! — zawołał z żywością Rudolf, — niechaj nie wchodzi. Powiedz Seytonowi, żeby przyszedł z księdzem Bóg nie raczył dozwolić jej ostatniej pociechy, żeby raz uścisnęła swoje dziecię.

W pół godziny potem hrabina Sara Mac-Gregor żyć przestała.

LIV.
BICETRE.

Dwa tygodnie upłynęło, odkąd Rudolf, przez wzięcie ślubu z konającą Sarą, uprawnił urodzenie Marji.
Nadeszła wilja środopościa. Oznaczywszy tę datę, zaprowadzimy czytelnika do Bicetre.
Ogromny ten gmach, przeznaczony na szpital dla warjatów, jest także przytułkiem dla blisko osiemdziesięciu biednych starców, którzy, aby tam byli przyjęci, powinni mieć najmniej lat siedemdziesiąt i być dotknięci ciężkiem kalectwem. W epoce powieści naszej, osadzano tam także skazanych na śmierć winowajców, po zapadłym wyroku. W jednej więc z dolnych komnat gmachu, wdowa Marcjal z córką Tykwą czekały dnia, w którym miały odnieść zasłużoną karę. Ani matka, ani córka nie chciały założyć apelacji od wyroku, ani podać prośby o ułaskawienie. Mikołaj, Szkielet, z kilku jeszcze zbrodniarzami, zdołali byli uciec z więzienia La Force w wilję dnia, w którym mieli być przywiezieni do Bicetre.
Dzień był pogodny. Jedenasta wybiła na zegarze, gdy dwa fiakry stanęły u zewnętrznej kraty gmachu, z pierwszego wysiadła pani George z synem Germainem i Rigolettą, z drugiego Ludwika Morel z matką.
Germain i Rigoletta pobrali się od dwóch tygodni. Czytelnik łatwo sobie wyobrazi, jak żywą wesołością, jakiem szczęściem jaśniała twarz ładnej gryzetki.
Rysy Germaina wyrażały szczęście spokojne. Rigoletta, chociaż teraz już była panią Germain, chociaż Rudolf dał jej 40.000 franków posagu, nie chciała jednak, na co i Germain się zgodził, zmieniać stroju gryzetki na poważniejszy kapelusz.
Pani George napawała się widokiem syna i synowej.
Ludwika Morel, po dokładnem śledztwie uznana za niewinną, została uwolnioną; nadobna jej twarz, wyrażała słodką, smutną rezygnację. Dzięki dobrodziejstwom Rudolfa, i matka Ludwiki, towarzysząca jej teraz, odzyskała zdrowie.
Pani George oświadczyła odźwiernemu, stojącemu przy wejściu do Bicetre, że główny lekarz zakładu wezwał ją, aby przybyła przed południem ze wszystkimi znajomymi; wpuszczono ich zatem na wielki dziedziniec, wysadzony drzewami. Pani George, opierając się na ręku syna, poszła naprzód, za nią szła Rigoletta z Ludwiką.
— Jakżem rada, że cię widzę, droga Ludwiko! — rzekła gryzetka.
— Ach! panno Rigoletto, jakże dobre masz serce!...
— Przedewszystkiem, kochana Ludwiko, trzeba ci wiedzieć, że już nie jestem panną Rigolettą, ale panią Germain.
— Słyszałam, że wyszłaś za mąż...
— Wszelako bezwątpienia niewiadomo ci, — przerwała znowu pani Germain, — że wyszłam za mąż dzięki tej osobie, która była nas wszystkich dobroczyńcą, twoim, twojej rodziny, moim, Germaina, jego matki!
— Pana Rudolfa. O! błogosławimy go codzień. Adwokat odwiedzał mnie i powiedział mi, że dzięki panu Rudolfowi, notarjusz Ferrand, aby nagrodzić swoje okrucieństwa, zapewnił pensję dożywotnią mnie i mojemu biednemu ojcu. Nieszczęśliwy! ciągle tu jeszcze zostaje, ale podobno ma się lepiej.
— I dziś z nami wróci do Paryża, jeżeli nadzieje godnego lekarza sprawdzą się.
— Dałby to Bóg!
— Pewna jestem, że go ze sobą zabierzemy. Doktór jest zdania, że trzeba teraz sprawić na nim mocne wrażenie i że widok osób, które ojciec twój codzień prawie widywał, nim dostał pomieszania, może przyspieszyć jego wyzdrowienie. O ile ja mogę sądzić, skutek zdaje mi się niezawodny.
— A ja nie śmiem jeszcze wierzyć.
— Zobaczysz, że wszystko pójdzie dobrze. Ale wracając do pana Rudolfa, i do mojego wyjścia za mąż, trzeba ci najprzód wiedzieć, że przeze mnie posłał do więzienia rozkaz, za którym Germain został uwolniony. Ach, Ludwiko! nie mogę się wstrzymać od łez, ile razy o tem wspomnę; ta pani George, którą tu widzisz, to była matka Germaina.
— Matka jego?
— Tak jest, odebrali go jej, gdy był jeszcze dzieckiem, i nigdy nie spodziewała się widzieć go na świecie. Pomyśl tylko, jak oboje byli uszczęśliwieni. Kiedy już pani George dosyć się napłakała, dosyć wycałowała syna, przyszła kolej na mnie. Pan Rudolf zapewne musiał jej wiele dobrego o mnie napisać, bo, ściskając mnie, zawołała, że nigdy nie zapomni, co uczyniłam dla jej syna. „A jeśli chcesz, matko, rzekł Germain, to i Rigoletta będzie twoją córką“. Jako ślubny prezent, dostałam od p. Rudolfa dużą skrzynię z różowego drzewa, a na wierzchu, na porcelanowej tablicy, napisano złotemi literami: Praca i dobre postępowanie, miłość i szczęście. Otwieranm i cóż znajduję? czepeczki, materje na suknie, kolczyki, łańcuszek złoty, rękawiczki, chustki, słowem, całą wyprawę.
— Szczęście ci sprzyjało, bo byłaś tak dobrą.
— Lecz to jeszcze nie wszystko. Na dnie skrzyni leżał pugilaresik, na którym były wyszyte słowa: Sąsiad ofiaruje sąsiadce. Otwieram. Znajduję w nim dwie koperty, jednę z adresem Germaina, drugą z moim; w kopercie dla Germaina była dla niego nominacja na dyrektora Banku Ubogich z roczną pensją 4.000 franków; w kopercie pod moim adresem bilety bankowe na 40.000 franków na posag dla mnie.
— Co za szczęście, że tak wielkie bogactwa dostały się w udziale człowiekowi tak dobroczynnemu jak pan Rudolf.
— Zapewne, jest bogaty, ale czy to na tem koniec!... Moja Ludwiko, dowiedzieliśmy się, że dobroczyńca twój, nasz, jest... zgadnij czem on jest? on jest księciem!
— Książę!
— Powiadam ci: książę; tak jest, książę! A ja mówiłam mu, że kiedyś będzie mi podłogę froterował! Wyobrazisz sobie moje pomieszanie. Widząc tedy, że to taki pan, nie śmiałam odmawiać przyjęcia posagu... Przywitawszy panią George z największą dobrocią i ścisnąwszy za rękę Germaina, książę mi powiedział: Cóż, sąsiadko, jak się mają twoje kanarki? Pewien jestem, że teraz wesoło śpiewasz na wyścigi z niemi. Tak jest, mości książę, odpowiedziałam, szczęście nasze wielkie, a zdaje nam się jeszcze większe i jeszcze milsze, ponieważ że je winniśmy księciu panu. Zapomniałam jeszcze powiedzieć ci, że na folwarku Bonqueval mieszkała przede mną jedna z moich towarzyszek więzienia, nazwiskiem Gualeza.
— Ha, tem lepiej, — rzecze Ludwika z goryczą, — więc i ona także szczęśliwa.
— Droga Ludwiko, przyjdą i dla ciebie lepsze czasy. Kogóż to tam widzę? Patrzaj, to pan Pipelet z żoną, jakaż mina wesoła, uradowana...
W rzeczy samej, pan Pipelet z szanowną małżonką zbliżał się dosyć szybkim krokiem. Alfred w spiczastym kapeluszu, jak zawsze, miał na sobie nowy zielony surdut, kołnierz: od koszuli zakrywał mu połowę twarzy. Anastazja wystroiła się w nową suknię z amarantowego merynosu. Fizjognomja Alfreda, zwykle tak poważna i zadumana, jaśniała teraz radością. Zdaleka spostrzegł Ludwikę i Rigolettę, przybiegł i wykrzyknął głębokim basem:
— Wyjechał! niema go!
— Mój Boże, panie Pipelet, co ci się stało?
— Wyjechał! Cabrion!!!... — wykrzyknął Pipelet, oddychając z niewypowiedzianą radością, jakby mu spadł z piersi ciężar ogromny. — Wynosi się z Francji na zawsze, na wieki! wyjechał!
— Przez kogo dowiedzieliście się o jego wyjeździe? — spytała Rigoletta.
— Powiedział nam o tem przyjaciel pana Rudolfa. Ale, ale, pani nie wiesz? dzięki rekomendacji mojej perły lokatorów, Alfred został odźwiernym lombardu i banku ubogich, który się ustanawia w naszym domu, — rzekła Anastazja.
— Dobrze nam się składa, — rzecze Rigoletta, — bo mąż mój, z łaski pana Rudolfa, jest dyrektorem tego banku.
— I nareszcie, — przerwał Pipelet, — w momencie gdy konie ruszyły, Cabrion widzi mnie, poznaje, odwraca i krzyczy: Odjeżdżam na zawsze! twój przyjaciel dozgonny! Szczęściem, że trąbka pocztowa zagłuszyła jego ostatnie słowa i to nieprzyzwoite tykanie, którem gardzę, bo przecież Bogu dzięki, wyjechał!
— I więcej nie wróci, — rzekła Rigoletta, wstrzymują się od śmiechu. — Ale czego nie wiesz, panie Pipelet, i co cię bardzo zadziwi, to jest, że pan Rudolf był...
— Był? czem był?
— Był przebranym księciem.
— Gdzież znowu, żartujesz pani! — zawołała Anastazja.
Alfred wbrew zwyczajowi zdjął szpiczasty kapelusz i nisko się ukłonił, wołając:
— Książę!... książę!...
Wtem pani George stanęła, przywołując Rigolottę.

— Moje dzieci, doktór przyszedł, — rzekła.

LV.
BAKAŁARZ.

Doktór Herbin, mężczyzna lat dojrzałych, miał fizjognomję przenikliwą zarazem pełną dobroci, a głos jego, zawsze harmonijny, nabierał niezwykłej słodyczy, gdy mówił do obłąkanych. Doktór był jednym z owych lekarzy, którzy najwcześniej w leczeniu chorób umysłowych użyli dobrego obchodzenia się z obłąkanymi zamiast strasznych sposobów przymusu, jakie dawniej były rozpowszechnione.
Doświadczenie przekonało, że dla obłąkanych odosobnienie jest równie zgubne, jak jest zbawienne dla zbrodniarzy.
— Myślałam, — rzekła pani George do doktora Herbin, — że nie zbłądzę, towarzysząc synowi memu i synowej, chociaż nie znam pana Morela. Położenie tego poczciwego człowieka tak mnie zajmuje, iż nie mogłam się oprzeć chęci być świadkiem chwili, gdy zupełnie wróci do rozumu.
— Chociaż, — odpowiedział doktór, — nie mogę ręczyć za skutek środka, którego użyć zamyślam, zawsze jednak spodziewam się, że widok córki i innych osób bliżej mu znajomych, wywrze najpomyślniejszy wpływ. Jeżeli się pani nie lęka widoku obłąkanych, przejdziemy kilka dziedzińców, aby dojść do jednej z zewnętrznych budowli, dokąd odesłałem Morela, bo dziś nie kazałem go prowadzić do folwarku, jak zwykle.
— Do folwarku? — spytała pani George, — proszę pana, alboż tu jest folwark?
— To dziwi panią i rzecz istotnie zdaje się dziwna. Tak jest, mamy folwark, którego płody są pomocą znaczną dla zakładu, a który uprawiają obłąkani.
Na znak dany przez doktora, furta się otworzyła. Z pięćdziesięciu mężczyzn, ubranych w jednakową odzież szarego koloru, przechadzało się, rozmawiało, albo siedziało w zamyśleniu, grzejąc się na słońcu. Były między nimi twarze, na których tylko wprawne oko dostrzegłoby pewne oznaki pomięszania. Obaczywszy doktora, wielka ich liczba cisnęła się koło niego, podając mu ręce z wyrazem zaufania i wdzięczności; on nawzajem powitał ich uprzejmie i po przyjacielsku. Niektórzy z nieszczęśliwych, zbyt oddaleni od doktora, aby go uścisnąć za rękę, zbliżyli się z niejaką obawą do gości dla powitania się z nimi.
— — Dzień dobry, przyjaciele moi, — mówił do nich Germain, podając im rękę z największą dobrocią.
— Proszę pana, — rzekła pani George pocichu do doktora, — czy to są warjaci?
— Tak jest, i z małym wyjątkiem najniebezpieczniejsi z całego zakładu.
Doktór wskazał człowieka silnej budowy ciała, czterdziestoletniego, mającego długie włosy, czoło szerokie, cerę żółtą, twarz myślącą. Zbliżył się on poważnie do doktora i rzekł mu z wyszukaną grzecznością, chociaż widoczne było, iż zadaje sobie gwałt, aby nie wybuchnąć gniewem.
— Panie doktorze, zdaje mi się, że raz przecie winna przyjść na mnie kolej bawić i wodzić ślepego; ośmielę się zrobić panu uwagę, iż popełniają największą niesprawiedliwość, pozbawiając go rozmowy ze mną i każąc mu słuchać bezsensownych bredni głupca, zupełnie obcego wszelkim pojęciom naukowym, gdy ja tymczasem wytłumaczyłbym mu układ świata i bieg ciał niebieskich...
— Nie myśl pani, — odezwał się doktór pocichu do pani George, — że mówi on bez sensu; często z niepojętą bystrością rozwiązuje najtrudniejsze zagadnienia geometrji i astronomji, lecz, niestety, padł ofiarą żądzy do nauk i dumy; zdaje mu się, iż zebrał sam jeden wszystkie wiadomości ludzkie i że zatrzymując go tu, pogrążamy ludzkość w najgłębszej ciemnocie. — A, zwracając się do warjata uczonego, doktór mu powiedział: — Rozkażę, aby twemu żądaniu stało się zadość.
— Ja względem nauki jestem tem, czem była arka Noego dla fizycznego świata, — wykrzyknął warjat, zgrzytając zębami i rzucając naokoło spojrzenie obłąkane.
— Wiem, kochany przyjacielu.
— Jesteście wrogami światła! — zawołał ściskając pięści. — Ale ja zgruchotam was, jak szkło, — dodał zagniewany.
— Ach, gaduła, ciągle mi przerywa, — rzekł doktór z uśmiechem, klepiąc go poufale po ramieniu. — Mogłoby się komu zdawać, że ja nie wiem, na jaki szacunek zasługujesz... No, pójdźmy do ślepca, zaprowadź mnie do niego.
— Wyznam panu, — szepnął Germain doktorowi Herbin, — że był moment, kiedy lękałem się wybuchnięcia paroksyzmu.
— Ach, panie, — odparł doktór — dawniej przy pierwszem groźnem przeczeniu, związaliby go, wybili, oblali zimną wodą, i tem dopiero nabawiliby go niewyleczalnej choroby; tymczasem, jak pan widzisz, że przy pewnem sposobie obchodzenia się, te nagłe wybuchy ustają równie szybko jak powstały.
— O jakimże on mówi ślepcu? czy i to jest osoba urojona? — spytała pani George.
— Bynajmniej; ale historja tego człowieka jest bardzo dziwna. Znaleźli go w jaskini łotrowskiej na Polach Elizejskich, był tam przykuty w podziemiu, a przy nim leżał trup kobiety, tak strasznie pokaleczony, że nie można go było zupełnie rozpoznać.
— Ach, to okropne! — rzekła pani George ze drżeniem.
— Patrz pani, to on.
Wszystkie osoby, towarzyszące pani George cofnęły się przerażone na widok Bakałarza, bo on to był. Nie będąc obłąkanym, udawał warjata i niemowę. Zamordował Puhaczkę nie w paroksyźmie szaleństwa, ale w napadzie gorączkowej wściekłości.
Po uwięzieniu w szynkowni na Połach Elizejskich, gdy ochłonął z chwilowego szału, przyszedł do siebie w jednej z cel więzienia Comciergerie.
Spodziewał się zatem pozostać na zawsze w Bicetre, jako warjat i niemowa. Tak jest, na zawsze, gdyż takie było wtedy jego życzenie, bo w samotnym lochu u Czerwonego Janka, gdy zostawał sam na sam ze wspomnieniami o swoich zbrodniach, zgryzoty sumienia ogarniały jego żelazną duszę.
Tak więc człowiek ten, w sile wieku, atletycznej budowy, człowiek, co bez wątpienia miał być jeszcze długie lata, zdrowy na umyśle, miał spędzić wszystkie dni swoje wśród obłąkanych, w zupełnej ciemnocie, inaczej, gdyby go odkryto, poszedłby na rusztowanie za nowe zbrodnie, albo zostałby skazany na wieczne więzienie wśród zbrodniarzy, którymi się tem więcej brzydził, im więcej żałował swych występków.
— O Boże, matko, — szepnął Germain matce — jakże ten ślepy zdaje się pogrążony w rozpaczy!
— Prawda, moje dziecię, — odpowie pani George — mimowolnie serce mi się ściska, widok ten boli mnie!
Ledwie pani George to wyrzekła, gdy Bakałarz zadrżał; twarz jego, pokrajana od szwów, zbladła, pod bliznami; podniósł żywo głowę i tak nagle odwrócił się w stronę, gdzie stała pani George, że ta krzyknęła ze strachu. Bakałarz poznał: był to głos żony, a ze słów jej domyślił się, że mówi z synem.
— Przyjacielu, — rzekł doktór do Bakałarza — jak się masz?
Bakałarz milczał.
— Czy nie słyszysz? — rzekł znowu doktór, uderzając go zlekka po ramieniu.
Bakałarz nie odpowiedział; spuścił głowę, po chwili z jego oczu ociemniałych spadła łza.
— Płacze, — rzekł doktór.
— Ach, jakiż to biedny człowiek!! — zawołał Germain rozrzewniony.
Bakałarz zadrżał; znowu słyszał głos syna, słyszał, że syn lituje się nad nim.
— Co cię tak zasmuca? — zapytał go znowu doktór.
Bakałarz nic nie odpowiadając, zakrywał ciągle twarz.
— Niczego się od niego nie dowiemy, — rzekł doktór.
— Pozwól pan, pocieszę go, — odezwał się uczony warjat. A biorąc za ramię obłąkanego młodzieńca, który bełkocąc klęczał przed Bakałarzem.
— Pójdź precz, ty, nudziarzu!
Doktór, spostrzegając przykre wrażenie, jakie ta scena sprawiła na pani George, — rzekł do niej:
— Zaraz będziemy u Morela i, jeżeli nadzieja moja ziści się, radość napełni duszę, na widok poczciwego człowieka przywróconego godnej żonie i godnej córce.
Doktór odszedł przewodnicząc innym.
Bakałarz, został sam z uczonym warjatem, który zaczął mu tłumaczyć bardzo wymownie bieg ciał niebieskich.
Ale Bakałarz go nie słuchał. Z głęboką rozpaczą myślał o tem, że nigdy nie usłyszy głosu żony, głosu syna. Nie mogąc wątpić o słusznem obrzydzeniu, jakie czuli dla niego, o nieszczęściu, wstydzie, strachu, w jakie pogrążyłoby ich wyjawianie jego nazwiska, wołałby raczej zostać skazanym na śmierć, niż przyznać się do nich. Jedna tylko, ostatnia zostawała mu pociecha, że choć na chwilę wzbudził jakąkolwiek litość w sercu syna. I mimowoli przypomniał sobie słowa, które mu powiedział Rudolf przed wymierzeniem strasznej kary: Zbrodniarzu, nadużyłeś swej siły, ja zniszczę twoją siłę. Dziś serce masz zamknięte dla skruchy, kiedyś będziesz płakał nad swemi ofiarami. Z człowieka zrobiłeś się dzikim zwierzem, nie szanowałeś nawet żony i dziecka, a kiedyś ostatnia twoja prośba do Boga będzie o to, abyś umarł przy żonie i synu.
— Przejdziemy teraz do budowli, w której znajduje się Morel, — rzekł doktór.


LVI.
SZLIFIERZ MOREL.

— Stanęliśmy na miejscu, — rzekł doktór zatrzymując się przed domem. Tu znajdziemy Morela.
— Jaki jest rodzaj jego warjacji? — zapytała pocichu pani George, strzegąc się, aby Ludwika nie słyszała.
— Wyobraża sobie, że jeżeli w ciągu dnia nie zarobi tysiąca trzystu franków, dla opłacenia długu zaciągniętego względem notarjusza zwanego Ferrand, Ludwika będzie musiała umrzeć na rusztowaniu za zbrodnię dzieciobójstwa.
— Ach panie, ten notarjusz był potworem! zawołała pani George.
— Chciej pani tu zaczekać z resztą towarzystwa, pójdę zobaczyć, jak się ma Morel. Proszę cię, Ludwiko, uważaj dobrze, skoro zawołam: Wejdź! ukaż się natychmiast ale sama. Gdy powiem: Wejdźcie, inne osoby przybędą za tobą.
— Ach panie, serce we mnie omdlewa, — rzekła Ludwika — ocierając łzy, — biedny ojciec, gdyby ta próba została bez skutku!
Doktór wszedł do pokoju z zakratowanem oknem, skąd był widok na ogród.
Dzięki spoczynkowi, zdrowym pokarmom, wygodzie, Morel nie był już nędzny i wybladły. Gdy doktór wszedł, Motrel, siedząc zgarbiony, niby obracał kamień i mówił:
— Tysiąc trzysta franków, pracować trzeba... pracować.
Doktór wyjął z kieszeni sakiewkę, wysypał złoto na dłoń i znienacka rzekł:
— Kochany Marelu, dosyć pracowałeś, zarobiłeś nareszcie tysiąc trzysta franków, których ci trzeba na ocalenie Ludwiki. Oto są... I doktór rzucił złoto na stół.
— Ludwika ocalona! — wykrzyknął szlifierz zgarniając złoto. — Lecę do notarjusza!
— Wejdź — krzyknął doktór.
Ludwika stanęła we drzwiach, którędy Morel chciał wychodzić. Osłupiały, cofnął się o dwa kroki i wypuścił złoto z ręki. Przez kilka minut spoglądał na Ludwikę z najgłębszem zdziwieniem, nie poznając jej jeszcze, zdawało się iż usiłuje zebrać myśli, potem, zbliżając się coraz więcej, patrzył na nią z ciekawością niespokojną i bojaźliwą:
— Dobrze... dobrze... szepnął doktór Ludwice, — dobry znak, kiedy pawiem: Wejdźcie, rzuć mu się na szyję i nazwij go ojcem.
Twarz Morela wyrażała bolesną niepewność, zamiast wlepić oczy w córkę, chciał raczej uniknąć jej widoku. Mówił do siebie pocichu głosem przerywanym.
— Nie!... nie!... to sen!... To nie Ludwika.
— To nie Ludwika.
— Wejdźcie! — rzekł doktór donośnie.
— Ojcze!... poznajże mnie! jestem Ludwika, córka twoja! zawołała zalewając się łzami i rzucając się w jego objęcia, a w tej chwili weszła żona Morela, Rigoletta, pani George, Germain i Pipelelt z żoną.
— O Boże! — mówił Morel wśród tkliwych pieszczot córki. Nagle zamilkł, uchwycił Ludwikę za głowę, wpatrywał się w nią i wykrzyknął po kilku chwilach wyrastającego ciągłe wyruszenia — Ludwiko!!
— Teraz będzie zdrów — rzekł doktór.
— Mężu! drogi mężu! — wołała żona, całując go.
— Żona! — rzekł Morel, — żona i córka!
— I ja także, panie Morel, — rzecze Rigoletta.
— Wszyscy jesteśmy, panie Morel, — dodał Germain.
— Panna Rigoletta! pan Germain! — mówił szlifierz, poznając każdą z osób z nowem zdziwieniem.
— A, starzy przyjaciele z dołu! — rzecze Anastazja, zbliżając się zkolei z Alfredem.
— Pan Pipelet, żona jego, tyle ludzi koło mnie, zdaje mi się, że tak długo... Ale ty, ty Ludwiko! ty sama! — zawołał nakoniec, przyciskając córkę do serca.
— Drogi ojcze, tak to ja! to matka! to nasi przyjaciele!
— Czekajcie jeszcze, czekajcie, pamięć mi wraca. — I z przerażeniem dodał: — a notarjusz?
— Umarł — rzecze Ludwika.
— Umarł? Więc teraz wierzę, możemy jeszcze być szczęśliwi! Ale skąd się tu wziąłem? poco tu jestem?
Doktór posłał po fiakra.
Morel, jak się to często zdarza w chorobach umysłu, wcale nie pamiętał ani wiedział, że długo był niepoczytalny. W kilka minut później, z żoną i córką wyjechał z Bicetre, nie domyślając się nawet, w jakiem dotąd pozostawał miejscu.
Dnia następnego zajaśniało pogodne słońce.
Był to dzień śródpościa.

O czwartej zrana, oddział piechoty i kawalerji zajął wszystkie przystępy do Bicetre.

LVII.
TOALETA.

Wdowa i Tykwa siedziały w ciemnej izbie, do której światło dochodziło tylko przez okienko we drzwiach.
Wdowa siedzi w koszuli, której rękawy są zeszyte w kształcie worka, taką koszulę kładą skazanym na śmierć winowajcom, aby targnąć się nie mogli na własne życie. Siedzi na brzegu łóżka i utkwiła spojrzenie w córce.
Przy drzwiach, pod okienkiem, weteran, łysy z białym wąsem o poważnej twarzy pełni wartę przy dwóch kobietach, skazanych na śmierć.
— Jakie tu zimno! a oczy mnie palą, męczy mnie pragnienie, straszne pragnienie! — odezwała się Tykwa.
Stary żołnierz wstał, nalał wody w szklankę, zaniósł, i napoił ją, bo zaszyte rękawy koszuli krępowały jej ruchy.
Wypiła chciwie i rzekła:
— Dziękuję panu...
— Pani, czy nie napijesz się? — spytał weteran wdowy.
Wdowa nie odpowiedziała nawet.
— Która godzina? — spytała Tykwa.
— Zaraz będzie wpół do piątej, — odparł starzec.
— Za trzy godziny! — szepnęła Tykwa, ze smutnym uśmiechem, wspominając o chwili, naznaczonej dla wymiaru kary — za trzy godziny... — Nie śmiała domówić.
— Jesteś śmielsza ode mnie, matko... tobie nie strach...
— Wszystko jedno. Za trzy godziny umrzesz jak prawdziwa córka rodu Marcjalów. A więc śmiało!
— Lepiejby było, żebyś pozwoliła jej pomówić z księdzem — rzekł żołnierz.
— Śmiało córko moja! pokażemy, że kobiety mają więcej odwagi, niż mężczyźni.
— Major Leblond był najwaleczniejszym oficerem 3 pułku strzelców. Widziałem jak, przy szturmie Saragossy, śmiertelnie raniony wyzionął ducha. Przed skonaniem, przeżegnał się.
Tykwa wlepiła wzrok w ogorzałą twarz weterana; głęboka blizna przecinała mu lewą szczękę i ginęła mu pod białym wąsem. Proste jego wyrazy sprawiły głębokie wrażenie na córce wdowy.
— Czemu nie słuchałam słów księdza? — krzyknęła.
— Znów to samo? — zawołała wdowa ze wzgardą.
W tej chwili zaskrzypiał ciężki rygiel i drzwi się otwarły.
— Już! — wrzasnęła Tykwa — i konwulsyjnie zerwała się z miejsca — o Boże! zmienili godzinę! oszukali nas!
— Tem lepiej, — rzekła wdowa ponuro.
— Pani, — rzekł wchodząc urzędnik więzienny — przyszedł syn pani, czy chcesz się z nim widzieć?
— Wpuść go pan, — odparła wdowa.
Marcjal wszedł.
Weteran został w izbie; przez ostrożność nie zamknięto drzwi, przez które widać było chodzących po korytarzu żołnierzy, i siedzącego na ławce stróża więziennego.
Marcjal był również blady jak matka. Na licu jego malował się strach, rozpacz, ledwie stał na nogach. Przyszedł, bo matka posłała po niego, bo uważał za rzecz konieczną wypełnić ostatni rozkaz matki.
Wdowa rzuciła na niego przenikliwe spojrzenie i rzekła:
— Widzisz, co zamierzają zrobić z twoją matką i z twoją siostrą?
— Niestety! wszak mówiłem ci matko, nieraz.
— Zabiją nas, jak zabili twego ojca.
— Boże wielki, cóż ja wam pomogę teraz.
— Jesteś kontent; odtąd, nie kłamiąc, będziesz mógł mówić, że matka twoja już nie żyje.
— Gdybym był złym synem, nie przyszedłbym wcale.
— O! gdybym ciebie słuchała, a nie jej, nie dostałabym się tu! — zawołała Tykwa głosem rozdzierającym duszę.
— Tyś, matko, wszystkiemu winna, przeklinam cię.
— Widzisz jej skruchę, radujże się.
Marcjal przystąpił do Tykwy.
— Nieszczęśliwa siostro! ach, teraz zapóżno!
— Nie zapóźno, żeby się przez tchórzostwo okryć wstydem! — przerwała wdowa — szczęściem, Mikołaj zbiegł, Franciszek i Amandyna już są zepsuci, a douczy ich nędza.
— Nadzieje twoje nie spełnią się, — odparł Marcjal z oburzeniem, — ani ja, ani one nie boimy się teraz nędzy. Wilczyca uratowała z wody dziewczynę, którą Mikołaj chciał utopić, rodzice jej ofiarowali nam grunta w Algierze, może tam przyjdzie zajrzeć Arabom w oczy, ale ja z Wilczycą nie boimy się. Jutro wyruszamy w drogę z dziećmi i nigdy nie wrócimy do Europy.
— Czy prawdę mówisz? — spytała wdowa.
— Ja nigdy nie łżę, — odparł Marcjal.
— Teraz kłamiesz mnie na złość.
— Czemu na złość? co cię w tem gniewa?
— To, że z wilcząt zrobią się baranki.
— Matko, poco kazałaś mi przyjść?
— Myślałam, że obudzę w tobie duszę, że cię napoję nienawiścią, ale kto duszy niema, temu i nienawiści wlać nic można. Podły jesteś!
Na korytarzu słyszeć się dały ciężkie kroki. Stróże wnieśli dwa krzesła, a przybyły urzędnik rzekł do wdowy drżącym głosem;
— Czas, pani...
Wdowa wstała. Tykwa jęknęła.
Czterech ludzi weszło. Trzej trzymali w ręku po kłębku szpagatu. Czwarty, w czarnem odzieniu, z białą chustką na szyi, podał urzędnikowi papier. Był to kat.
Rozpacz Tykwy zamieniła się w strach, odejmujący przytomność. Patrzyła mętnemi oczyma, ale nie widziała nic.
Wdowa pozostała sobie wierną; sama pomagała zdejmować z siebie koszulę, krępującą dotąd jej ruchy.
— Gdzie mam usiąść? — spytała mocnym głosem.
— Tu — odpowiedział kat, wskazując na krzesło.
Wdowa ruszyła a mijając córkę rzekła:
— Córko! pocałuj mnie.
— Nie! nie! — krzyknęła Tykwa i padła bez czucia na ręce pachołków.
Twarz wdowy zachmurzyła się, łza zakręciła się w jej oczach; w końcu spotkała spojrzenie syna.
— A ty? — rzekła do niego.
Marcjal, łkając, rzucił się w jej objęcia.
— Dosyć! — rzekła wdowa, tłumiąc wzruszenie i wyrywając się z uściśnień syna — czekają na mnie, — dodała.
Uczucie macierzyńskie, które się na chwilę odezwało, zgasło natychmiast.
Marcjal, wpół umarły, boleścią i strachem przejęty, wyszedł za weteranem.
Dwaj pachołkowie kata, posadzili na krześle Tykwę ledwie żywą. Jeden trzymał ją, drugi związywał jej ręce i nogi szpagatami, tak szybko i zręcznie, jak pająk wysnutą z siebie nicią wikła swą zdobycz. Inni pachołcy uczynili toż samo wdowie.
— Toalety skończone, wybieramy się... czy się pani czem nie posilisz? — spytał kat grzecznie.
— Obejdzie się... dzisiaj najem się ziemi.
Wstała z krzesła; ręce miała w tył związane; więzy na nogach dozwalały jej stawiać małe kroki. Kat chciał ją podtrzymać, lecz wdowa rzekła nakazującym głosem:
— Nie dotykaj mnie... mam dobre nogi, dobre oko... pod gilotyną przekonasz się, że mam i dobry głos.
Słońce jasne przygrzewało, dzień był wiosenny, pogodny, cudny... Wsadzono wdowę z córką do zamkniętego fiakra. Woźnica spał; kat go zbudził.
— Przepraszam, — rzekł woźnica; — skleiły mi się oczy; całą noc woziłem maski.
— Jedź... do rogatki św. Jakóba.
— Czy tam?... jak się to dziwnie plecie! tamtych wiozłem na bal, tych na rusztowanie!

Powóz ruszył, otoczony oddziałem żandarmów.

LVIII.
MARCJAL I SZURYNER.

Nowa wspólność stosunków zawiązała się między Marcjalem i Szurynerem; Rudolf darował Marcjalowi grunta w Algierji, obok folwarku jaki tamże przeznaczył był dla Szurynera.
Po wypuszczeniu Germaina z więzienia, Szuryner bez trudności dowiódł sędziom, że okradł sam siebie, wyjaśnił powody, które go skłoniły do tak dziwnego postępku, i został uwolniony.
Pragnąc wynagrodzić nową usługę Szurynera, Rudolf pozwolił mu mieszkać w pałacu, i obiecał że go weźmie z sobą do Niemiec.
Lecz kiedy Rudolf odzyskał córkę, wszystko się zmieniło. Mimo wszelkiej wdzięczności dla człowieka, co mu ocalił życie, Rudolf nie mógł brać ze sobą do Niemiec świadka poniżenia Gualezy.
Rudolf ofiarował Szurynerowi najświetniejszą nagrodę: pieniądze, folwark w Algierji, wszystko, coby tylko chciał. Szuryner, głębokim żalem dotknięty, wyrzekł się wszystkiego, i pierwszy raz w życiu... zapłakał. Rudolf musiał użyć swojej powagi, żeby go zniewolić do przyjęcia dawniejszych darów.
Nazajutrz książę wezwał Wilczycę i Marcjala, i nie mówiąc im, że Gualeza jest jego córką, zapytał, co może dla nich uczynić? Widząc ich pomieszanie, przypomniawszy sobie, co mu Marja powiedziała o ich charakterze, ofiarował im dość znaczną sumę pieniędzy, i grunta stykające się z folwarkiem darowanym Szurynerowi.
Rudolf nie omylił się. Marcjal i Wilczyca przyjęli łaskę z zapałem, z uniesieniom radości, i zawarli znajomość z Szurynerem.
Znajomość ta wkrótce zamieniła się w przywiązanie żywe, szczere, serdeczne.
Szuryner zmienił się zupełnie. Junacka śmiałość, wesołość, któremi zawsze odznaczało się jego męskie oblicze, zastąpił głęboki, ponury smutek; głos jego nawet był mniej mocny; cierpienie moralne, dotychczas mu nieznane, skruszyło, zniweczyło jego energję. Tkliwie spoglądał na Marcjala.
— Miej odwagę! — mówił do niego — zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Pamiętaj o żonie, pamiętaj o dzieciach, których masz być ojcem. A wreszcie... wszak wkrótce już wyjedziemy z Paryża...
— Wszystko jedno, Szurynerze; zawszeć to matka... zawszeć to siostra... Lecz ja powinienbym pocieszać ciebie, nie ty mnie... Gdy Paryż zostawimy za sobą, smutek twój zmniejszy się...
— Tak... jeśli wyjadę z Paryża... — rzekł Szuryner cicho i zadrżał. — Słuchaj, Marcjalu, wyśmiejesz mnie, wszystko mi jedno... Jeśli mi się dzisiaj co stanie, to przekonasz się, że się nie myliłem.
— Co to ma znaczyć?
— Widzisz: dawniej często pokazywał się we śnie sierżant, którego zabiłem... Dawno już nie miałem tego snu... a dzisiejszej nocy... znowu go widziałem.
— Przypadek!... Smutek z powodu rozstania się z dobroczyńcą, myśl że będziesz musiał mnie odwieźć do Bicetre, wszystko to razem wzburzyło ci krew... a stąd... przykry miałeś sen...
Szuryner zwolna potrząsnął głową.
— Miałem ten sen w wilję odjazdu pana Rudolfa... bo dziś wyjeżdża, dowiedziałem się o tem, o jedenastej zrana, przez rogatkę Charenton... Pójdę tam... obaczę go raz... ostatni...
— On jest tak dobry, iż się nie dziwię, że go tak kochasz...
— Kocham!... o, kocham go, Marcjalu. Choćby spać na gołej ziemi, jeść chleb czarny, być jego psem... byle być przy nim... Niczego mi więcej nie trzeba, niczego więcej nie pragnę... Ale on nie chce.
— Kiedy opuścimy Francję, zapomnisz. Będziemy pracowali, żyć będziemy samotnie, strzelać się będziemy z Arabami...
— O! strzały do mnie należą; wszak ja bezżenny, służyłem w wojsku. Ty masz żonę, masz brata i siostrę, a ja, mam tylko pilnować swojej skóry. I o tę nie dbam, jeżeli nie ma być osłoną dla pana Rudolfa. Dawaj mi tu Beduinów!
— Smutek cię nie zabije; zestarzejemy się w Algierze i co wieczór powiemy jeden drugiemu:: Bracie, składaj dzięki panu Rudolfowi! To będzie nasza codzienna za niego modlitwa.
— Ach, Marcjalu, ty mnie już prawie uleczyłeś.
— Więc dobrze; zapomniałeś o śnie?
— Postaram się zapomnieć.
— Przyjedźże do nas o czwartej; dyliżans odjeżdża o piątej.
— Przyjdę... Otóż jesteśmy w Paryżu; pójdę za rogatkę i zaczekam na pana Rudolfa.
Fiakr stanął; Szuryner wysiadł.
— Pamiętaj, Szurynerze, o czwartej.
— Punkt o czwartej będę.

Szuryner zapomniał, że w tym dniu było śródpoście, i nadzwyczaj się zdziwił, ujrzawszy dziwaczne i straszne sceny, które się przedstawiły jego oczom, gdy przechodził po bulwarze do rogatki Charenton.

LIX.
RĘKA OPATRZNOŚCI.

Szuryner znalazł się wśród gęstego tłumu pospólstwa, które, wychodząc z przedmiejskich szynkowni, skupiało się przy rogatce Charenton, aby potem stamtąd zalać bulwar św. Jakóba, gdzie miała się odbyć egzekucja. Chociaż był już jasny dzień, zdala jednak grzmiały jeszcze muzyki szynkowne.
Trzebaby mieć pędzel malarza pełnego fantazji jakim był Rembrandt albo Callot, żeby skreślić dziwaczny okropny obraz tej tłuszczy. Wszyscy prawie, mężczyźni, kobiety i dzieci, byli w starych ubiorach maskaradowych; ci, których nie stać było na taki przepych, uczepili przynajmniej na sukniach łachmany krzyczącego koloru; kilku młodych chłopaków ubrało się w suknie kobiece, podarte, zabłocone; a wszystkie twarze, spodlone rozpustą i występkiem, pijane, błyszczały dziką radością na myśl, że po nocy spędzonej na wszetecznej brudnej zabawie, będą świadkami ścięcia dwóch kobiet, dla których rusztowanie stało gotowe.
Tłuszcza ta, składała się z bandytów i kobiet, złego życia, wyrzutków ludności paryskiej, którym codziennego chleba dostarczały jedynie występek i zbrodnia.
Szuryner popychany, unoszony od tłumu, oparł się o mur jednej z szynkowni, i przez otwarte okno, kiedy brzmiąła ogłuszająca muzyka, obaczył dziwaczną scenę.
W dolnej sali domu, wzdłuż murów, stały ławy i stoły, okryte resztkami biesiady; wszędzie stłuczone talerze, powywracane butelki; na środku kilka par maskowanych tańczyło zapamiętale. Szuryner zwrócił uwagę na dwóch tancerzy, odznaczających się od reszty huczną, szaloną, wściekłą wesołością; jeden przebrany był za niedźwiedzia; całą twarz okrywał mu kaptur włochaty, zrobiony ze skóry czarnej owcy; dziury wycięte dla oczu, i szeroka szpara przy ustach, dozwalały mu widzieć, mówić i oddychać. Był to Mikołaj Marcjal, zbiegły z więzienia, syn wdowy, brat Tykwy, dla których rusztowanie wznosiło się o kilka kroków... Namówiony do takiego postępku ohydnej nieczułości, bezczelności zuchwałej, przez towarzysza, zakamieniałego bandytę, także zbiegłego, nędznik śmiał pod maską podzielać ostatnie zabawy karnawału z rozhukaną tłuszczą, co go otaczała.
Naprzeciw niego tańczył mężczyzna wysoki, chudy; ten sadzą posmolił sobie twarz i jedno oko zasłonił szerokim czarnym plastrem; cały dół twarzy owinął dużą chustką czerwoną; tańczył z wielką energją, był to Szkielet.
Znajoma nam gospodyni szynkowni pod Białym Królikim siedziała na ławie, pilnując chustek i salop tancerek; Kulas, syn Czerwonego Janka, wypuszczony z więzienia, i na żądanie ojca oddany do starego Micou, którego uwięzieni zbrodniarze nie wydali, także był w liczbie tańczących.
Wkrótce dla tych ludzi rozognionych winem, ruchem, krzykiem, za ciasno było w sali, Szkielet zadyszmy, zawołał:
— Precz!... od drzwi! wyjdziemy na bulwar. Śmierć uczciwym ludziom! Wiwat złodzieje i rozbójnicy!
Te przechwałki, te groźby tygrysie, a przytem śpiewy bezecne, krzyki, świstania, wycia, wzmogły się jeszcze, kiedy banda Szkieleta, wypadłszy z szynku, wdarła się gwałtownie w sam środek ściśniętego tłumu.
Nagle tumult powiększył się jeszcze o dwa nowe wypadki.
Wóz, w którym siedziała wdowa z córką, otoczony oddziałem jazdy, ukazał się zdała na rogu bulwaru; cała masa ludu rzuciła się w tę stronę, wydając dziki okrzyk ukontentowania. W tejże chwili, z przeciwnej strony, nadjechał kurjer, śpieszący do rogatki Charenton. Miał liberję galową, na guzikach herb księstwa Gerolstein, na ramieniu zawiązaną krepę, znak żałoby, z powodu śmierci Sary.
Kurjer wstrzymał konia, i zaczął jechać stępa, ale im dalej, tem trudniej mu było torować sobie drogę; po chwili nie mógł już ani cofnąć się, ani posunąć się dalej, zewsząd otaczał go tłum.
— Rozporzemy ci brzuch, jeśli piśniesz, przeklęty służalcze! — zawołał Szkielet i uchwycił konia za cugle.
Kurjer, mężczyzna silny i śmiały, rzekł do Szkieleta, zamierzając się biczem:
— Jeśli nie puścisz konia, chlasnę cię. Pojazd pana mego jedzie z tyłu za mną, już słyszę trzask biczów, puszczaj.
— Twego pana? — powtórzył Szkielet. — A mnie co do tego, że on twój pan! Zabiję go, jeśli mi się spodoba.
Kulas podsunął się do kurjera, uchwycił go za nogę i z całej siły uwiesił się na niej. Kurjer zachwiał się na siodle i trzonkiem od bicza mocno uderzył Kulasa po ciemieniu.
Natychmiast wściekła tłuszcza rzuciła się ma kurjera. Zrzucany z konia, powalony ma ziemię, wśród złorzeczeń zapamiętałych i krzyków, byłby może poszarpany na sztuki, gdyby przybycie Rudolfa nie nadało innego kierunku zwierzęcej zajadłości rozhukanego motłochu.
Rudolf w żałobie podobnie jak i Marja, trzymał w dłoniach rękę córki i napawał się jej widokiem. Cudne lico Marji, z pod czarnego krepowego kapelusza, zdawało się jeszcze bielsze i świeższe.
— Nie masz mi za złe żem cię zbudził tak rano i że przyśpieszyłem chwilę naszego wyjazdu? zapytał Rudolf z uśmiechem.
— O! nie, mój ojcze, ranek tak piękny...
Marja schyliła się, ojciec ucałował ją czule.
W tej to chwili pojazd wjechawszy w tłum ludu, zaczął posuwać się bardzo wolno.
Rudolf zdziwiony spuścił okno i po niemiecku spytał sługę idącego przy drzwiczkach:
— Co to jest, Franc? Co za tumult?
— Mości książę, ciżba tak wielka, że konie dalej iść nie mogą.
— Skądże takie zbiegowisko?
— Mości książę, słyszę, że tu niedaleko mają teraz gilotynować jakieś kobiety.
— Franc, rozkaż pocztyljonom zawrócić.
Sługa nie mógł dalej mówić. Tłum rozjuszany krwawemu przechwałkami Szkieleta i Mikołaja, nagle otoczył pojazd. Mimo gróźb i usiłowań pocztyljonów, zatrzymano konie i Rudolf ujrzał ze wszech stron otaczające go twarze straszne, dzikie, groźne.
— Ojcze, strzeż się! — wołała Marja.
— Czyś ty pan? — zapytał Szkielet, wsunąwszy ohydny łeb aż do pojazdu.
Rudolf odpowiedział ozięble:
— Czemu zatrzymujecie pojazd?
— Bo się nam tak podoba, — odparł Szkielet, kładąc kościste ręce na drzwiczkach — wczoraj ty gniotłeś pospólstwo, dziś pospólstwo ciebie zgniecie, jeśli się ruszysz.
— Ojcze, zginęliśmy — szepnęła Marja pocichu.
Rudolfowi nie stało cierpliwości, niespokojny o Marję, której przestrach wzrastał z każdą chwilą, wiedząc, że śmiałością ukróci zuchwałość nędznika, wyskoczył z pojazdu żeby schwycić Szkieleta za gardło. Zbójca cofnął się, sięgnął z kieszeni długi nóż w formie sztyletu i rzuci; się na Rudolfa.
Marja, widząc że życie ojca zagrożone, krzyknęła, wyskoczyła i obejmując Rudolfa zasłoniła go sobą. I książę i ona zginęliby bez ratunku, gdyby nie Szuryner, który z samego początku zamieszania, poznawszy liberje księcia zdołał po nadludzkich prawie usiłowaniach, zbliżyć się do Szkieleta.
W chwili, gdy ten zamierzał się nożem na Rudolfa, Szuryner jedną ręką zatrzymał ramię bandyty, a drugą uchwycił go za kołnierz i napół przechylił go w tył.
Chociaż napadnięty niespodzianie i z tyłu — Szkielet potrafił odwrócić się, poznał Szurynera i wykrzyknął:
— Ha! stary znajomy! Teraz mi nie ujdziesz!
I rzucając się na niego, utopił mu nóż w piersi.
Szuryner zatoczył się, ale nie upadł, otaczający tłum podpierał go.
— Warta! warta idzie! — zawołało kilka głosów.
Na ten okrzyk, na widok zabójstwa, cała tłuszcza przed chwilą skupiona, lękając się policji, rozbiegła się na wszystkie stromy, zniknęła jakby cudem.
Warta, za nadejściem na miejsce zbrodni, znalazła tylko Rudolfa, córkę jego i rannego Szurynera.
Służący księcia posadzili go i oparli o drzewo.
Wszystko to stało się niemal w mgnieniu oka, obok szynkowni, skąd wybiegł Szkielet ze swą bandą.
Książę blady i wzruszony, trzymał w objęciach omdlewającą Marję, gdy tymczasem pocztyljoni naprawiali zaprzęgi porwane przez tłum.
— Przenieście nieszczęśliwego tu do szynku, — rzekł Rudolf do swoich ludzi, ty zaś — dodał mówiąc do kurjera, — wsiądź na kozioł i wracaj z pojazdem do pałacu, jedź po doktora Dawida, znajdziesz go jeszcze.
W sali gospodarz szynkowymi przewiązał ranę Szurynera serwetami. Kobiety (a w ich liczbie gospodyni szynkowni pod Białym Królikiem) pomagały mu, krzątając się koło umierającego.
Szuryner otworzył oczy, gdy Rudolf wchodził. Na widok księcia, lica jego okryte trupią bladością, ożywiły się nieco, uśmiechnął się i rzekł słabym głosem: — Panie Rudolfie, co za szczęście, że tam byłem!
— Mężny i pełen poświęcenia, jak zawsze! — odpowiedział książę, głęboko wzruszony, — powtórnie ocalasz mi życie.
— Kwita między nami, panie Rudolfie. Powiedziałeś mi, że mam serce i honor, a to słowo. O! duszę się. Jedna łaska — daj mi książę rękę, czuję, że umieram...
— Będziesz żył — zawołał Rudolf, schylając się — nad Szurynerem i ściskając jego zimne dłonie.
— Widzisz, pan, jest sprawiedliwość tam na górze. Ja zabiłem nożem, ginę od noża...
Wtem Szuryner ujrzał Marję, której dotąd nie był spostrzegł. Zdziwienie malowało się na twarzy konającego i rzekł:
— Ach, Boże — Gualeza.
— Tak, to moja córka. Błogosławi cię, żeś jej zachował ojca.
W tej chwili wszedł Murf z Dawidem.
— Dawidzie, — rzekł książę, ocierając łzy, — czyliż dla niego żadnej niema nadziei?
— Żadnej, już nie żyje, — odpowiedział doktór zbadawszy uważnie ranionego.
Tymczasem scena niema i straszna zaszła między Gualezą a gospodynią z pod Białego Królika, której Rudolf nie był poznał.
Kiedy Szuryner wymówił imię Gualezy, obrzydła baba podniosła głowę i poznała Marję. Poznała też Rudolfa, mianowali go księciem, on Marję nazywał córką. Taką przemianą zdziwiona, gospodyni utkwiła wzrok w dawniejszej swojej ofierze.
Marja blada, przelękniona, nie mogła znieść jej spojrzenia.

Wkrótce po tych smutnych wypadkach, Rudolf z córką na zawsze opuścił Paryż.

EPILOG.
I.
LIST.
Książę Henryk Herkauzen Oldenzaal do hrabiego Maksymiljana Kaminetz.
Oldemzaal 25 sierpnia 1840.

Wróciłem teraz z Gerolstein, spędziwszy trzy miesiące z księciem i jego rodziną. Nigdy może nie czułem większej potrzeby otworzenia przed tobą serca mego, dobry Maksymiljanie, dobry mój przyjacielu.
Od trzech miesięcy nadzwyczajna we mnie nastąpiła odmiana. Zbliżam się do jednej z owych chwil, które rozstrzygają cały los człowieka. Zaklinam cię, przyjeżdżaj; potrzeba mi pociechy, a sam oddalić się stąd nie mogę, ojciec mój bardzo słaby, przywołał mię z Gerolsteinu.
Wiele ci mam do powiedzenia, epokę najpełniejszą, najromantyczniejszą w mojem życiu. Osobliwy i smutny traf! W ciągu tej epoki byliśmy z sobą rozłączeni, my dwaj przyjaciele, dwaj bracia!
Od trzech miesięcy serce moje przepełniają uczucia nadzwyczajnie słodkie lub smutne. Czy pamiętasz, jakeśmy w roku przeszłym marzyli na zwaliskach Oppenfeldu?
Było to trzy dni przed krwawym pojedynkiem, w którym, w kłótni o karty mój sekundant zabił młodego francuza, Saint-Remy. Ale, czy nie wiesz co się stało z niebezpieczną syreną Cecylją, którą przywiózł Saint-Remy do Oppenfeld?
— Otrzymawszy sześciomiesięczny urlop, opuściłem Wiedeń, i czas niejaki bawiłem tu przy ojcu. Był wtedy zupełnie zdrowy, i radził mi, abym pojechał w celu widzenia się z ciotką moją, księżniczką Juljanną, ksienią klasztoru w Gerolstein. Wiesz, że babka moja była cioteczną siostrą dziada panującego dzisiaj księcia Gerolstein, a Gustaw Rudolf dotąd uprzejmie nazywa ojca mego i mnie kuzynami. Wiesz także, że wyjeżdżając na długi czas do Francji, rządy księstwa poruczył ojcu mojemu.
Nad Renem dowiedzieliśmy się, że książę Rudolf spotkał się we Francji z hrabiną Mac-Gregor i zaślubił ją in extremis, aby uprawnić córkę, zrodzoną z pierwszego tajemnego małżeństwa, rozwiązanego później z woli nieboszczyka księcia Gerolsteinu. O tej to księżniczce Amelji, opowiadał nam lord Dudley w Wiedniu. I któżby wtedy mógł pomyśleć. Osobliwy traf!
Klasztor świętej Hermenegildy, w którym ciotka twoja jest ksienią, leży blisko samego Gerolsteinu.
Tego dnia, kiedym przyjechał, powiedziała mi, iż nazajutrz będzie wielkie przyjęcie u dworu i książę oświadczy o bliskiem swem małżeństwie z margrabiną d‘Harville, która niedawno przybyła do Gerolsteinu z ojcem swoim, hrabią d’Orbigny.
— Mój kochany, — rzekła ciotka — jutro zobaczysz Perłę Gerolsteinu.
— O kim mówicie, ciotko?
— O księżniczce Amelji.
— O córce księcia? Lord Dudley mówił o niej w Wiedniu z takim zapałem, żeśmy to uważali za przesadę.
— W moim wieku przy moim charakterze, i w mojem położeniu trudno się zapalać; możesz przeto uwierzyć bezstronności mojego sądu. W życiu mojem nie widziałem dziewczęcia bardziej zachwycającego, niż księżniczka Amelja. Nie ja jedna znajduję się w takiem położeniu: Znasz dumną księżniczkę Zofję?
— Tak, znam... jej straszna ironja...
— Zofja przyjechała tu onegdaj z Domu przytułku, który zostaje pod opieką Amelji. Czy wiesz — rzekła do mnie, lubię satyrę, lecz gdybym dłużej mieszkała z córką księcia, stałabym się bezbronną...
— A, więc moja kuzynka jest czarnoksiężniczką!
— Największy jej powab leży w połączeniu łagodności, skromności i powagi. A co dziwniejsze, że księżniczka Amelja od niedawnego jeszcze czasu używać zaczęła praw swego dostojeństwa... przedtem zostawała ona przy swojej matce, hrabinie Mac-Gregor.
— A w rozmowach z ciotką czy też księżniczka nie wspominała czegokolwiek o dawniejszem swojem życiu?
— Nigdy. Na jej prośbę, książę założył salę ochrony dla szesnastoletnich dziewcząt, sierot, które w tym wieku nie mogą się ochronić od ponęt występku albo od musu nędzy. Odwiedzając je często, widzę, jak kochają księżniczkę biedne sieroty. Codziennie tam kilka godzin przepędza...
— Jeżeli ona jest istotnie kobietą tak niepospolitą — rzekłem — tedy się mocno zmieszam, gdy jutro będę przedstawiony; wiesz ciotko, jak jestem bojaźliwy. Wydam się księżniczce prostakiem i niezgrabnym!
— Nie lękaj się — odpowiedziała ciotka z uśmiechem — tem bardziej, że jesteś jej starym znajomym. Czy przypominasz sobie, kiedyś wyjeżdżał w podróż do Rosji i Anglji, mając lat szesnaście, kazałam odmalować twój portret, w ubiorze, jaki miałeś na pierwszym kostiumowym balu u nieboszczki księżnej.
— Tak, w kostjumie pazia z szesnastego wieku.
— Znakomity nasz malarz, Fritz Mokker, odmalował bardzo trafnie twój portret i nadał mu koloryt staroświeckich obrazów. Przybywszy do Niemiec, księżniczka Amelja odwiedziła mnie wraz z ojcem swoim, a dostrzegłszy twój portret zapytała naiwnie: „Czyja ta ładna twarz z wieków upłynionych?“ Ojciec uśmiechnął się, skinął na mnie, abym milczała, i rzekł: „To portret jednego z naszych kuzynów; miałby teraz, jak widzisz, kochana Ameljo, blisko trzysta lat, w młodym już wieku okazywał dobre serce i niepospolitą odwagę.
— Księżniczka Amelja — mówiła dalej ciotka — uwierzywszy niewinnemu żarcikowi, zgodziła się z ojcem co do wyrazu dobroci i odwagi, malującego się na twarzy pazia, i długo przypatrywała się portretowi. Potem, kiedym przyjechała widzieć się z nią w Gerolsteinie, z uśmiechem zapytała mię, co porabia „Starodawny jej kuzynek“. Wtedy opowiedziałam jej wszystko, i wyznałam, że pięknym paziem jest mój siostrzan, książę Henryk Oldenzaal, liczący lat dwadzieścia jeden, kapitan gwardji Cesarsko-Austrjackiej; i że portret z wyjątkiem ubioru, jest podobny nadzwyczaj do swego oryginału. Na te słowa zarumieniła się księżniczka Amelja, i przybrała zwykłą sobie powagę. Widzisz, że nie będziesz obcym człowiekiem dla twojej kuzynki. Uspokój się więc, i utrzymuj honor swego portretu, dodała ciotka śmiejąc się.
Zostawszy w domu sam jeden, i zastanawiając się nad rozmową z ciotką, nie mogłem pomyśleć bez tajemnej radości o tem, że księżniczka Amelja zwróciła uwagę na mój portret.
Największym byłaby nierozsądkiem opierać jakiekolwiek nadzieje na tak dziwnej okoliczności, przyznaję się do tego, ale zawsze byłem otwartym względem ciebie. Mamże wyznać... uwaga ta obudziła we mnie nadzieje tak płoche, że dzisiaj, rzucając spokojnem okiem na przeszłość, pytam sam siebie: jak mogłem oddawać się marzeniom, które widocznie wiodły mię ku przepaści.
Dom nasz jest starożytny, ale ubogi w porównaniu z ogromnemi posiadłościami księcia, jednego z najbogatszych książąt Związku Niemieckiego. Nadto, mam zaledwie dwudziesty pierwszy rok, jestem tylko kapitanem gwardji, bez osobistych zasług: nigdy książę nie wybrałby mię dla swojej córki.
Osobliwa i niewytłumaczona sprzeczność! Wiesz, jak skromnego jestem o sobie zdania... wszelako pyszniłem się, że portret mój uderzył mocno księżniczkę... Miałem dosyć rozumu, aby pojąć, że ogromna przestrzeń na zawsze nas rozdziela.
Wśród okropnych mąk pędziłem noc całą i następny ranek. Nadeszła godzina przyjęcia u dworu.
Chociaż klasztor o ćwierć tylko mili leży od Gerolsteinu, w krótkim tym przejeździe, tysiączne myśli snuły mi się po głowie.
Stanąwszy w alei, wiodącej do pałacu, wyjrzałem z karety, chcąc kazać stangretowi wracać do domu, lecz wtem baron Koller jadący z żoną za mną, kazał także się zatrzymać. Spostrzegłszy mię rzekł: Proszę do naszej karety. Jedziemy także do pałacu...
Nie widziałeś pałacu w Gerolsteinie? Wszyscy podróżni twierdzą, że to najwspanialszy pałac w Europie, wyjąwszy Wersalski. Spojrzawszy nań, dziwię się, że mi zaraz na myśl nie przyszła moja nicość, Amelja bowiem była córką księcia, pana tego pałacu, tej straży, tych nieprzeliczonych skarbów! Adjutant wprowadził mię na salę, w chwili kiedy Liszt zasiadał do fortepianu (w tym dniu był koncert u dworu). Głębokie milczenie nastąpiło po lekkim gwarze rozmów. Czekając końca muzycznego dzieła, które Liszt odgrywał z właściwą sobie doskonałością, stanąłem we drzwiach.
Wtedy pierwszy raz ujrzałem księżniczkę Amelję.
Nie trzeba ci mówić, że księżniczka Amelja odróżniała się od świetnego orszaku nietyle wysokiem swojem znaczeniem, ile pięknością i wdziękami.
Księżniczka miała na sobie białą suknię i wstęgę orderową. Przepaska z pereł ślicznie odbijała od jasnych włosów; jagody pokrywał lekki rumieniec.
Nie mogę ci wyrazić, co czułem wówczas, wszystko, cokolwiek mówiła mi ciotka o niewyczerpanej dobroci księżniczki, wszystko mi w myśli stanęło.
Nagle przypadkiem obróciła wzrok w tę stronę, gdzie ja stałem.
Wiesz, jak ściśle przestrzeganą jest u nas etykieta i hierarchja stopni. Ze względu na mój tytuł i pokrewieństwo z księciem, osoby, pośród których stanąłem, powoli usuwać się zaczęły, tak, że sam jeden zostałem w pierwszym rzędzie u drzwi prowadzących do galerji.
Dlatego też księżniczka Amelja spostrzegła mię i zauważyła; gdyż na jej twarzy ukazało się ździwienie i mocno się rumieniła.
Widziała mój portret w klasztorze u ciotki, poznała mię, rzecz bardzo prosta. Popatrzyła na mnie nie więcej nad sekundę, ale jej spojrzenie wstrząsnęło mną gwałtownie, potężnie. Twarz moja była w ogniu, spuściłem oczy i przez kilka minut nie śmiałem ich podnieść na księżniczkę; kiedym spojrzał na nią rozmawiała z księżną Zofją, która ją słuchała z czułem zajęciem.
Kiedy Liszt grać przestał, książę zbliżył się ku niemu, i nader grzecznemi słowy wynurzył przed nim wrażenie, jakiego doznał. Wracając na swoje miejsce, Rudolf mię spostrzegł, uprzejmie skinął głową i coś powiedział księżniczce Amelji, pokazując na mnie. Ta, spojrzawszy w moją stronę, odpowiedziała coś księciu, który uśmiechnął się i zarumieniła się znowu.
Byłem jak na torturach.
Skończył się koncert, ja poszedłem za adjutantem. Ten przyprowadził mnie do księcia, który postąpił kilka kroków naprzód, powitał mnie uprzejmie, wziął za rękę i rzekł do księżnej Zofji.
— Proszę pozwolić przedstawić sobie kuzyna mego, księcia Henryka Herkausen-Oldenzaal.
— Ameljo! — mówił dalej książę, obracając się do córki, — przedstawiam ci twego kuzyna, księcia Henryka; jest to syn najlepszego z moich przyjaciół którego, niestety, mie widzę tu dzisiaj.
— Proszę powiedzieć ojcu swemu, że zawsze miło mi jest widzieć przyjaciół ojca mojego i zawierać z nimi znajomość, — odpowiedziała Amelja z zachwycającą prostotą.
Nigdy nie słyszałem takiego głosu; słodki, świeży, dźwięczny, przenikający wprost do duszy.
— Nazywajcie się poprostu kuzynem i kuzynką, według starego naszego zwyczaju, — przerwał książę wesoło, — między krewnymi niemasz tytułów.
— Czy kuzynka pozwoli prosić się do kontrendansa?

— Dobrze, kuzynie, — odpowiedziała księżniczka Amelja.

II.
DOKOŃCZENIE LISTU.

Nie mogę ci wyrazić, drogi przyjacielu, ile mnie uszczęśliwiła i zarazem zasmuciła ojcowska uprzejmość księcia, jego względy, dobroć, wezwanie, abyśmy etykietalne tytuły zamienili na familijnie, to wszystko pobudzało mnie do najwyższej wdzięczności, ale tym więcej wyrzucałem sobie nieszczęsną miłość, która nie mogła, nie powinna była być pochwalaną przez księcia Rudolfa.
Dałem sobie słowo (i dotrzymałem), nie uczynić najmniejszej wzmianki wobec kuzynki o mojej miłości, lękałem się jednak, żeby moje wzruszenie, moje oczy mnie nie zdradziły. Uczucie to wszakże, lubo milczące, tajemne, już mi się zdawało występkiem.
Przypomniawszy sobie portret, spodziewałem się, że księżniczka Amelja będzie podobnież nieco zakłopotana jak i ja, i nie omyliłem się, pamiętam pierwszą rozmowę naszą.
— Co za szkoda, że tak mało jestem podobny do moralnego portretu, skreślanego przez księcia, jak i do pazia z szesnastego wieku!
— Mylisz się, kuzynie, — przerwała z miłą prostotą — podczas koncertu spojrzałam w tą stronę, gdzieś stał i natychmiast poznałam, chociaż inny na sobie masz ubiór.
Potem, chcąc zapewne zmienić przedmiot rozmowy, który ją nieco mieszał, rzekła:
— Jak zadziwiający jest talent Liszta, nieprawdaż? Nie potrafię wytłumaczyć tego co czułam, kiedy Liszt odgrywał tę smutną melodję.
— Dzięki Bogu, że wy kuzynko nie możecie dobrać żadnych słów do tak smutnej muzyki.
Powiedzenie moje było może nieostrożnem, ona nie chciała odpowiedzieć, może też nie słyszała go, dość, że nagle wskazała na swego ojca.
— Patrz, kuzynie, na mego ojca, jak piękny! Z jaką czułością wszyscy mu towarzyszą wzrokiem. Zdaje mi się, iż więcej go nawet kochają, niżeli poważają.
— Ach, zawołałem, nie w samym tylko pałacu kochają go. Jeżeli błogosławieństwa całego narodu dosięgną potomności, imię Rudolfa, księcia Gerolsteinu stanie się nieśmiertelnem. Nikt go więcej ode mnie nie kocha i nie uwielbia. Oprócz rzadkich przymiotów, niezbędnych wielkim monarchom, posiada on dobroć, jaka zjednywa miłość panującym.
— Nie wiesz kuzynie, do jakiego stopnia masz w tym wypadku słuszność, zawołała księżniczka coraz mocniej wzruszona.
— O wiem! a wszyscy jego poddani także o tem wiedzą, kochają go tak, iż smucą się jego smutkiem, weselą się jego radością, szacunek powszechny dla margrabiny d‘Harville świadczy i o szczęśliwym wyborze księcia i o zaletach przyszłej jego małżonki.
— Margrabina jest najgodniejszą przywiązania ojca mego, nie umiem pochwalić jej lepiej.
— A możesz kuzynko ocenić ją z największą sprawiedliwością, znałaś ją bezwątpienia we Francji?
Zaledwie wyrzekłem ostatnie słowa, nagle myśl jakaś uderzyła księżniczkę Amelję, spuściła oczy i przez chwilę tak była smutna, ażem osłupiał.
Tańczyliśmy ostatnie figury, kuzynka przeszła na drugą stronę, a kiedy ją odprowadziłem na jej miejsce, jeszcze mi się wydawała smutną.
Nazajutrz należałem do małej liczby osób zaproszonych na wesele księcia z margrabiną d’Harville. Nigdy księżniczka Amelja nie była tak wesoła i szczęśliwa, jak podczas tego obrzędu. Patrzyła na ojca i macochę z pobożnem uniesieniem, które jej dodawało więcej jeszcze powabów.
W dniu tym kuzynka była wesołą, mówiła wiele; prowadziłem ją pod rękę, gdy wyszliśmy wieczorem na przechadzkę do ogrodu wspaniale oświecanego. Mówiąc o małżeństwie ojca, rzekła do mnie.
— Zdaje mi się, że szczęście tych, których kochamy, droźszem jest dla nas nad własne nasze szczęście; bo w kosztowaniu własnego szczęścia zawsze się znajduje jakiś cień egoizmu.
Przytaczam to zdanie, z tysiąca innych, żebyś mógł poznać serce tej zachwycającej istoty.
W kilka dni później, miałem długą rozmowę z księciem. Książę przy końcu rozmowy, powiedział mi, że ustała pora wojen powszechnych; że ja powinienem korzystać z mojego urodzenia, stosunków, wychowania i przyjaźni ojca z księciem M. i wstąpić do zawodu dyplomatycznego zamiast wojskowego, dodając przytem, że wszelkie przedmioty wielkiej wagi, rozstrzygane dawniej na polu bitwy, nadal rozstrzygane będą na kongresach; że umysł wzniosły i zacny grać teraz może szlachetną, znakomitą rolę w sprawach politycznych. Oświadczył nawet, iż wstawi się za mną, gdzie wypadnie.
Pojmujesz, przyjacielu, że książę nie oświadczyłby się z tem, gdyby miał jakie względem mnie widoki. Dziękowałem mu z najwyższą wdzięcznością, dodając, że czuję całą wartość jego rad i do nich się zastosuję.
W początkach zrzadka bywałem u dworu, lecz potem na usilne żądanie księcia odwiedzałem go codzień, o godzinie trzeciej po południu. Prawdziwa prostota panowała tam w domowem pożyciu. W czasie pogody jeździliśmy konno, w złą porę zabawialiśmy się muzyką; ja śpiewałem z księżną i kuzynką; głos jej tak był czysty i wyrazisty, że nie mogłem jej słuchać bez głębokiego wzruszenia.
Dni przemijały jak sen; kuzynka powoli przywykła obchodzić się ze mną jak z bratem.
Cóż ci mam jeszcze powiedzieć? Brat i siostra, spotkawszy się po długiej rozłące, nie żyliby w większej przyjaźni.
Zdawało mi się nawet, że księżniczka zgoła nie wie o mojej gwałtownej namiętności; jedna okoliczność zachwiała we mnie to przekonanie, opowiem ci ją.
Gdyby ta przyjaźń braterska mogła trwać wiecznie, możeby wystarczyła dla mnie; ale napawając się jej słodyczą, wiedziałem, że wkrótce obowiązki służby odwołają mię do Wiednia, przewidywałem, że wkrótce, książę zechce wydać swą córkę za mąż.
Dręczyły mię te myśli, tem więcej, że zbliżała się chwila mego odjazdu. Kuzynka wkrótce spostrzegła zaszłą we mnie zmianę. Na dzień przed moim odjazdem, powiedziała mi, że od niejakiego czasu widzi mię smutnym, zadumanym. Przypisywałem smutek swój tęsknocie, nie mającej przyczyny.
— Nie mogę ci wierzyć! — rzekła — ojciec mój obchodzi się i tobą, jak z synem, wszyscy cię kochają; uważać się za nieszczęśliwego, znaczy być niewdzięcznym.
— Prawda, uczucia nie zmieniają się — mówiłem — ale zmienia się położenie. Kiedy wrócę po kilku latach, czyliż może trwać jeszcze ta bliska pomiędzy nami przyjaźń?
— Dlaczego nie?
— Bo wtedy, będziesz już pewno zamężna, kuzynko, inne mieć będziesz obowiązki i zapomnisz zupełnie o swoim biednym bracie.
Przysięgam ci, że ani słówka więcej nie powiedziałem.
Nie wiem co się z nią stało: zatrzymała się przez, chwilę w milczeniu i smutna, potem nagle wstała, blada, zmieszana i odeszła pospiesznie.
Tegoż dnia wieczorem, odebrałem list od ojca; wzywał mię, abym natychmiast przyjeżdżał.
Na drugi dzień udałem się do pałacu księcia na pożegnanie.
Książę powiedział, że kuzynka moja jest słaba, i że on w jej imieniu pożegna się ze mną. Uściskał mnie serdecznie, powtórzył dobre rady i dodał, że zawsze z radością widzieć mnie będzie w Gerolsteinie.
Powróciwszy tu, zastałem ojca w trochę lepszym stanie; leży jeszcze słaby, ale niebezpieczeństwo minęło.
Wczoraj w nocy siedziałem sam jeden u jego łóżka i myślałem, że zasnął; łzy mi płynęły na wspomnienie szczęśliwych dni, spędzonych w Gerolsteinie.
Ojciec spostrzegł łzy moje; zaczął mię wypytywać z największą czułością; powiedziałem, że niespokojny, jestem o jego zdrowie, ale nie dał się oszukać.
Teraz wiesz o wszystkiem, Maksymiljanie; powiedz, czyliż nie powinienem wpaść w rozpacz! Co czynić? co postanowić?
Jak zdołam ci opisać moje cierpienia? Co stąd wyniknie, o Boże! Wszystko stracone...
Kończyłem ten list; tymczasem ojciec wstał z łóżka, przyszedł do gabinetu.
— Do kogo piszesz taki długi list? zapytał.
— Czytaj, ojcze!
— Myślę, że kochasz się namiętnie, a namiętność — prędzej czy później złym staje się doradcą. Lepiej jest iść prostą drogą. Trzeba spróbować szczęścia.
— Nie rozumiem cię, ojcze — odparłem.
— A więc mówmy wyraźniej. Ja dziś jeszcze napiszę do księcia.
— Napiszesz do księcia?
— Napiszę, że kochałeś się do szaleństwa w jego córce.
— Na miłość Boga, nie pisz!
— Czy kochasz swoją kuzynkę?
— Kocham, ale...
— Będę więc prosił księcia o jej rękę dla ciebie.
— Ależ podobna nadzieja byłaby nierozsądkiem z mojej strony.
Wiesz, mój ojciec jest najlepszym z ludzi, ale nieugięty, kiedy idzie o to, co on nazywa swoją pewnością; sądź więc o mych cierpieniach, o mojej trwodze! Jak przyjmie książę nierozsądne nasze oświadczenie? Czy się tem nie obrazi? Czy się rozgniewa księżniczka Amelja, że dopuściłem ojca mego do podobnej prośby, bez jej zezwolenia?
Ach! lituj się nade miną, przyjacielu!... Sam nie wiem, co mam czynić! Zdaje mi się, że patrzę w przepaść.
Wkrótce napiszę do ciebie. Bądź zdrów. Twój na zawsze.

Henryk H. — O.


III.
KSIĘŻNICZKA AMELJA.

Pokoje w Pałacu Gerolsteinskim, zajmowane przez Marję (nazywać ją będziemy księżniczką Amelją tylko urzędownie), upiększone były, staraniem Rudolfa, z największą wytwornością i przepychem. Z balkonu jej kapliczki odkrywał się widok klasztoru świętej Hermenegildy. Mury jego wznosiły się nad zielonością, a nad nimi panowała góra lasem porosła.
W piękny poranek letni Marja bawiła się przypatrywaniem temu ślicznemu widokowi.
Zadumanie Marji, bladość, wzrok nieruchomy i gorzki uśmiech, wszystko znamionowało głęboki smutek.
W tej chwili weszła do pokoju dama średniego wieku, poważnego i szlachetnego oblicza, ubrana z wytworną prostotą. Ostrożnie zakaszlała, żeby zwrócić uwagę Marji.
— Cóż takiego, kochana moja hrabino? — zapytała Marja.
— Idzie mi o biedną sierotę... Opuściła ona Gerolstein wprzód, niżeliście, księżniczko, założyli tu dobroczynny przytułek dla dziewcząt-sierot. Ojciec jej wyjechał do Ameryki, porzuciwszy żonę i córkę; matka wkrótce umarła; córka (miała podówczas tylko szesnaście lat), wyjechała do Wiednia ze swym uwodzicielem, który ją wkrótce opuścił. Pierwszy krok na drodze występku doprowadził nieszczęśliwą do ostateczności; stała się ona hańbą niewieścią.
Marja spuściła oczy, zarumieniła się i zadrżała, co nie uszło uwagi hrabiny. Pomyślała więc, iż obraziła księżniczkę, mówiąc o przedmiocie tak ohydnym, dodała przeto zmieszana:
— Proszę wybaczyć... obraziłam was zapewne, zwracając uwagę na tę nieszczęśliwą...
— Masz słuszność, hrabino!... Proszę, mów dalej — rzekła Marja, — wszelkie błędy godne są politowania, skoro po nich następuje żal.
— Dwa lata spędziła nieszczęśliwa w tej ohydzie, ale żal spóźniony przywiódł ją tutaj. Prosi o przyjęcie do klasztoru. Przekonana jestem o szczerości jej żalu, bo ani potrzeba, ani wiek nie są tego powodem. Liczy ona dopiero osiemnaście lat, piękna, ma pieniądze, które chce rozdać pomiędzy zakłady dobroczynne, jeżeli przyjęta będzie do klasztoru.
— Biorę ją pod swoją opiekę, — rzekła Marja bardzo zmieszana.
Wtem wszedł Rudolf z dużym bukietem w ręku.
Hrabina odeszła.
Marja rzuciła się w objęcia ojca i oparła głowę o jego ramię.
— Dzień dobry, dziecię moje, — rzekł Rudolf, całując ją i niespostrzegając jej zasmucenia... — Patrz, ile tu róż; one to spóźniły moje przybycie... nigdy jeszcze nie przynosiłem takiego bukietu... Weź...
Rudolf odsunął się i spojrzał na córkę: płakała... Rzucił więc bukiet na stół i rzekł do niej:
— Płaczesz!... Mój Boże!... cóż się z tobą stało?
— Nic, nic... dobry ojcze, — odpowiedziała, ocierając łzy.
— Dziecię moje! — przerwał Rudolf, patrząc na córkę z niepokojem. — Ty coś ukrywasz przede mną... Twój uśmiech smutny, wymuszony... Zaklilnam cię, powiedz prawdę...
— O! wiesz, jak ja lubię kwiaty... Zawsze je lubiłam, pamiętasz, jak chowałam zeschłe listki...
Na to smutne wspomnienie Rudolf zawołał:
— Nieszczęśliwa!... Słuszne więc są moje podejrzenia!... Wśród blasku i przepychu, zawsze myślisz o przeszłości.?...
— Przebacz, ojcze, ja cię zasmuciłam...
— Tak, smutny jestem, bo te wspomnienia okropnemi dla ciebie być muszą... zatrują one twe życie, jeżeli oddawać się im będziesz.
— Każde twoje słowo jest nowym dowodem, jak bardzo mnie kochasz!
— Cóż czynić!... Trudne moje położenie... Nie mówiłem ci ani słowa, lecz ustawicznie o tobie myślałem. Biorąc żonę, spodziewałem się, że to ci da spokój. Żona moja znała ciebie w nieszczęściu; wszyscy ją poważają, i jeżeli ona przyjęła ciebie za córkę, za siostrę, tedy możesz być przekonaną, że wszelkie twoje mimowolne błędy są okupione sowicie nieszczęściami, jakie wycierpiałaś. Czyliż nie mówi ona, że byłaś tylko ofiarą, że tobie wyrzucić można chyba nieszczęście. Wszystkoś zgładziła dobrem, jakie tu czynisz...
— Ojcze!...
— Pozwól, niech wszystkie moje myśli wynurzę przed tobą, skoro traf naprowadził mnie na tę rozmowę... Poświęciłbym dla twojego spokoju miłość ku Klemencji, przyjaźń Murfa, gdybym mógł przypuszczać, że ich obecność tutaj w smutny sposób przypomina ci o przeszłości...
— Czyliż możesz tak myśleć, ojcze?... Owszem, oni wiedzą... czem ja byłam, a przecież kochają mnie; czyliż oni nie są dla mnie jawnymi świadkami zapomnienia i przebaczenia... Chciałbyś poświęcić dla mnie Markizę i Murfa?... I czemże zasłużyłam na takie ofiary?...
— Czem? biedne dziecię moje!.. Do owej chwili, w której zostałaś mi powróconą, nie znałaś nic innego, prócz nędzy, goryczy, poniżenia... ja sobie wyrzucam wszystkie twoje cierpienia, jakbym był ich przyczyną; zato, kiedy widzę, że jesteś wesoła, myślę, że już otrzymałem przebaczenie... Mój cel jedyny, moje jedyne życzenie — dostarczyć tobie tyle szczęścia, ile zniosłaś cierpień; tak cię wywyższyć, jak byłaś poniżona; zdaje mi się, że ostatnie ślady przeszłości znikają, kiedy ci okazują szacunek osoby najznakomitsze, najczcigodniejsze.
— Nie mnie szacunek okazują, ale stopniowi, który mi dać raczyłeś.
— Nie twoją godność, lecz ciebie kochają, ciebie tylko!... za twoją skromność, twoje przymioty, dobroć twoją.
Wtem drzwi się otworzyły i weszła księżna Gerolstein z listem w ręku.
— List do ciebie z Francji, — rzekła mężowi. — Sama go przyniosłam, ażeby powiedzieć dobry dzień mojej leniwej córce, której dziś jeszcze nie widziałam — dodała z czułością Klemencja — pocałowawszy z czułością Marję.
— List bardzo w porę, — rzekł wesoło Rudolf, przebiegłszy go oczyma, — rozmawialiśmy o przeszłości, o tym potworze, z którym bezustanku walczyć musimy... bo on zagraża szczęściu i spokojowi córki naszej.
— Mój Boże! melancholja, którąśmy w niej spostrzegli...
— Jest — skutkiem nieszczęśliwych wspomnień; szczęściem, poznaliśmy teraz nieprzyjaciela i zwyciężymy go.
— Od kogo ten list, mój Rudolfie? — zapytała Klemencja.
— Od miłej Rigoletty, żony Germaina!
— Od Rigoletty! — zawołała Marja, — jakie szczęście! Dowiemy się, co się z nią dzieje.
— Mój drogi, — szepnęła Klemencja Rudolfowi, — czy ten list nie obudzi w niej smutnych wspomnień?
— Właśnie te wspomnienia ja chcę zniszczyć... Pewien jestem, że w liście Rigoletty znajdę przeciwko nim wyborną broń... ona kochała i umiała cenić naszą córkę.
Rudolf czytał list głośno:

„Bouqueval, 15 Sierpnia 1841,

„Jaśnie oświecony Książę! „Ośmielam się pisać do Was, Książę, ażeby donieść o nowem szczęściu, jakie nas spotkało, i prosić o nową łaskę, lubo wiem, że wszystko Tobie winniśmy, a zwłaszcza błogi byt, jakiego kosztujemy, ja, mój Germain i jego dobra matka.
„Od dziesięciu dni jestem przejęta radością, bo dziesięć dni temu urodziła mi się córka. Ja widzę w niej żywy portret Germaina, on zaś utrzymuje, że to druga ja, a mama twierdzi, że dziewczynka podobna do nas obojga. W rzeczy samej, ma śliczne błękitne oczy, jak Germain, i czarne, kędzierzawe włosy, jak ja. Mąż mój, wbrew swojemu zwyczajowi, jest bardzo niesprawiedliwy, ciągle chce ją trzymać na kolanach u siebie, a ja właśnie do tego mam prawo; nieprawdaż, mości Książę?“
— Poczciwi ludzie! jak oni muszą być szczęśliwi! — rzekł Rudolf. — Jaka dobrana para!
— I jak Rigoletta godna jest swojego szczęścia! — dodała Marja.
— Ja też błogosławiłem zawsze losowi, że mi nastręczył sposobność do zawarcia z nią znajomości, — rzekł Rudolf i czytał dalej:
„Przepraszam, że zajmuję Was, Książę, naszemi drobnemi sprzeczkami, które zwykle kończą się pocałunkiem. Zresztą, często Ci dzwonić musi w uchu, bo my codzień powtarzamy z Germainem: jakeśmy szczęśliwi! i zaraz po tych słowach następuje Wasze imię... przepraszam za tę plamę... Napisałam Pan Rudolf, według dawnego zwyczaju, lecz zamazałam. Spodziewałam się, że zwrócisz uwagę na mój znaczny postęp w pisaniu i ortografjî; Genmain mnie uczy, i teraz już piszę nie takiemi dużemi laskami, jak wtedy, kiedy temperowałeś mi pióra...“
— Trzeba wyznać, — rzekł Rudolf z uśmiechem, — że moja Rigoletta trochę chwali się; zapewne Germain częściej całuje jej rączkę, niżeli uczy...
— Nie, jesteś niesprawiedliwy, — przerwała Klemencja — litery trochę za wielkie, ale czytelne.
— Słusznie, postęp znaczny; dawniej nie zmieściłaby na ośmiu, stronicach tego, co teraz napisała na dwóch, — rzekł Rudolf i czytał dalej:
„Tak, Mości Książę, temperowałeś dla mnie pióra; kiedy my, Germain i ja, wspominamy o tem, aż wstydzimy się, że tak mało względem nas byłeś dumny. Ale ja znowu nie o tem mówię, o co chciałam prosić. Mąż mój także was prosi, rzecz bardzo ważna!
„Racz Książę wybrać imię dla naszej córki, tak już ułożyliśmy z ojcem i matką chrzestnymi; a czy wiecie, kto oni są? Ludzie szczęśliwi, podobnie jak my, i szczęście swoje winni Tobie i pani d‘Harville... Słowem, jest to Morel i Joanna Duport, siostra biednego Pique-Vinaigra; spotykałam się z nią w więzieniu, odwiedzając Germaina, a później pani Margrabina wzięła ją ze szpitala.
„Muszę Wam powiedzieć, Książę, dlaczegośmy zaprosili w kumy Morela i Joannę Duport; zaprosić w kumy ludzi poczciwych, którzy winni są szczęście swoje panu Rudolfowi i pani d‘Harville, znaczy okazać wam raz jeszcze naszą wdzięczność... A przytem Morel i Anna są najpoczciwsi ludzie. Równego z nami stanu, jak mawiamy z Germainem, „nasi krewni w szczęściu“, bo podobnie należą do familji uszczęśliwionych przez Ciebie, Książę“.
— Jestem pewien, że w liście miłej Rigoletty znajdę broń przeciw naszemu nieprzyjacielowi — smutkowi, — rzekł Rudolf, zwracając się do córki. — Czy słyszysz, jak się wyraża zdrowy rozsądek tej poczciwej i prawej duszy. Mówi dalej o Ludwice: „Była ona bardzo nieszczęśliwa, ale nie występna; a jej narzeczony tak jest szlachetny, że to pojmuje.
„Pawiem Wam jeszcze, Mości Książę, że Joanna Duport, z łaski Margrabiny, uzyskała separację z mężem, wzięła do siebie starszą córkę i założyła sklep, gdzie sprzedaje własne i dzieci swoich roboty. Handel jej idzie bardzo pomyślnie. Są to ludzie najszczęśliwsi, a wszystko z łaski Twojej, Książę, i z łaski margrabiny.
„Genmain będzie pisać do Was, jak zwykle, przy końcu miesiąca o Banku, wszyscy dłużnicy płacą regularnie i widać, jak polepsza się byt w naszej dzielnicy. Wszyscy błogosławią Cię, Książę, bo jest wyborna gazeta, która głosi wszystkie twe dobrodziejstwa. Tą gazetą jest pani Pipelet, a stary Alfred zawsze się z nią zgadza. Aby zakończyć opis wszystkich uszczęśliwionych przez Ciebie, Książę, powiem, co Genmain wyczytał w gazetach o Marcjalu. Bronił on w Algierze z nadzwyczajną odwagą swojej kolonji przeciw arabskim rabusiom, a żona jego strzelała z karabinu, jak stary grenadjer. Odtąd ją przezwano „Panią Karabinową“.
„Przepraszam, że list mój taki długi; ale myślałam, że nie będziesz gniewał się za wiadomości o ludziach, których uszczęśliwiłeś. Piszę z Bouqueval; od początku wiosny tu mieszkam, na zimę powrócimy do Paryża. Ale mówiąc o Bouqueval, wiesz zapewne, Mości Książę, gdzie się teraz obraca dobra Gualeza; przy zdarzonej sposobności racz jej oświadczyć, że tu wspominają o niej, jak o najlepszej dziewczynie, a ja zawsze myślę: pan Rudolf nią się opiekuje, musi więc i ona być szczęśliwą, jak my, a na tę myśl szczęście moje wydaje mi się jeszcze słodszem.
„Książę, spodziewam się, że nie odmówisz naszej prośbie?
„Żegnam Cię, Mości Książę! Kiedy córka nasza zacznie sylabizować, najprzód przeczyta imię Rudolfa, a potem słowa, które kazałeś napisać na koszyku z moją wyprawą:
„Praca i dobre sprawowanie się. — Honor i szczęście“.
„Mam honor zostawać z najwyższym szacunkiem i wdzięcznością.

Rigoletta Germain.


IV.
WSPOMNIENIE.

— Kochana Rigoletta! — rzekła Klemencja, rozrzewniona listem, który przeczytał Rudolf.
— Nie mogliśmy wybrać ludzi godniejszych opieki! — odpowiedział Rudolf.
Zwrócił się do Marji, a ujrzawszy jej bladość i smutek, zawołał:
— Ależ co ci jest?
— Ojcze! nie obwiniaj mnie o niewdzięczność... Ale pomimo czułego twego przywiązania, pomimo czułości drugiej mojej matki, blasku, znaczenia, pomimo twojej wielkości... hańba moja złagodzoną być nie może... Nikt zniszczyć nie zdoła przeszłości... Jeszcze raz, przebacz mi... ukrywałam dotąd przed tobą... Wspomnienie o dawnej mojej hańbie doprowadza mnie do rozpaczy i zabija...
— Czy słyszysz, Klemencjo? — zawołał Rudolf zrozpaczony.
Klemencja wziąwszy z czułością rękę Marji, rzekła:
— Czyliż przywiązanie nasze, miłość wszystkich, którzy cię otaczają, a której jesteś godna, czyliż to wszystko nie przekonywa cię, że przeszłość powinna być dla ciebie snem tylko?... Nie traćmy nadziei, znamy teraz przyczynę twego smutku i zwyciężymy go, mamy za sobą: rozsądek, słuszność i miłość naszą!
Po długiem milczeniu Marja wzięła rękę Rudolfa i rękę Klemencji, i mówiła drżącym głosem:
— Pamiętasz, ojcze, pamiętasz tę straszną scenę, która poprzedziła nasz wyjazd z Paryża, kiedy zatrzymano karetę naszą przy rogatkach?
— Pamiętam — odpowiedział Rudolf ze smutkiem — Biedny Szuryner! Drugi raz ocalił mi życie i umarł w oczach naszych, powtarzając: „Bóg sprawiedliwy, ja zabiłem, mnie zabijają“!
— I w tej chwili, — mówiła dalej Marja przerażona, — czy wiesz, kogo ujrzałam? Wpatrywała się we mnie ostro, a wzrok jej ściga mnie od tej chwili!
— Czyj wzrok? o kim ty mówisz? — zawołał Rudolf.
— O gospodyni z pod Białego Królika, — rzekła zcicha Marja.
Tak, spotkanie się z tą kobietą w chwili, kiedy Szuryner mówił: „Bóg jest sprawiedliwy“! zdawało mi się wyrzutem losu za moje pyszne zapomnienie przeszłości, którą załagodzić powinnam pokutą i żalem.
— Ale ty byłaś przymuszona do tej przeszłości, nie powinnaś odpowiadać za nią, nieszczęśliwe dziecię!
— Ale z tem wszystkiem wiodłam życie wśród hańby, — odpowiedziała, — i nic w świecie nie zdoła zniszczyć wspomnień o tem. Ścigają mnie one nawet w objęciach ojca...
— Odtąd, — mówiła dalej, — ciągle sobie powtarzam z gorzkim wstydem: Tu mnie poważają najdostojniejsze osoby, a ja w Paryżu żyłam w plugastwie, ze złodziejami i zbójcami. Starcy mi się kłaniają, szlachetne i znakomite damy ubiegają się o moje towarzystwo. A to obłuda, hańba! Bowiem gdyby się dowiedzieli, czem ja byłam, wówczas, jak sprawiedliwa i okropna byłaby dla mnie kara!
— Ale my, ja i matka twoja, nie gorsi jesteśmy od innych, znamy twoją przeszłość, a przecież kochamy ciebie.
— Miłość rodzicielska was zaślepia.
— A twoje dobre uczynki? A założenie instytutu sierot? Czyliż się tem nie okupują błędy, których nie popełniałaś dobrowolnie?

Wtem Murf przyniósł list do Rudolfa, list ojca Henryka, który prosił o rękę księżniczki Amelji dla swego syna.

V.
WYZNANIE.

Przeczytawszy list, Rudolf zamyślił się smutno, nagle promień nadziei rozjaśnił mu czoło, i znowu zbliżył się do córki.
— Co takiego, mój ojcze? — zapytała.
— Nowe powody obawy o ciebie. Wyznałaś przed nami połowę tylko twoich cierpień.
— Mów, ojcze, — przerwała Marja, zarumieniwszy się.
— Teraz mogę mówić, pierwej zaś nie mogłem, bo nie wiedziałem, że straciłaś wszelką nadzieję w przyszłość. Chcesz wstąpić do klasztoru?
— Jeżeli pozwolisz ojcze!
— Chcesz nas opuścić! — zawołała Klemencja.
— Klasztor świętej Hermenegildy obok Gerolsteinu, często widzieć was będę.
— Pamiętaj, że te śluby są wieczne. Masz tylko lat osiemnaście i może kiedyś...
Utkwiwszy wzrok w córce, Rudolf mówił dalej:
— Co myślisz o księciu Henryku, twoim kuzynie?
Marja zadrżała i zarumieniła się.
— Ty kochasz go?
— Nigdy nie pytałeś się o to, ojcze! — odpowiedziała, ocierając łzy.
— Jak myślisz? Czy Henryk wie o twojej miłości?
— Nie! pewno nie wie, — zawołała Marja przerażona.
— A on, jak sądzisz, czy kocha ciebie?
— Nie, nie! Spodziewam się, że nie. Byłby zbyt nieszczęśliwy...
— Skądże się wzięła ta miłość, moje dziecię?
— Sama nie wiem! Pamiętasz ojcze portret pazia?
— W klasztorze, portret Henryka... Kochałaś więc, jeszcze go nie widząc?
— Nie kochałam, lecz czułam ku niemu pociąg, o który obwiniałam siebie, ale cieszyła mnie myśl, że nikt się nie dowie o smutnej tajemnicy, jaka mnie wstydem okrywała we własnych moich oczach. Ja, ja śmiałabym kochać! Na koniec ujrzałam Henryka na koncercie, natychmiast go poznałam, uderzające było podobieństwo z portretem.
Jakich mąk doświadczyłam w duszy, kiedy wypytywał mnie o moją młodość, o przeszłość. Och! kłamać, zawsze kłamać, zawsze się lękać, zawsze oszukiwać, zawsze drżeć przed spojrzeniem tego, kogo się kocha, jak zbrodniarz przed nieubłaganym wzrokiem sędziego! Odjazd księcia przekonał mnie, że kocham go więcej, niżelim sobie wyobrażała! Ta fatalna miłość przepełnia miarę moich cierpień. Teraz wiesz o wszystkiem, ojcze, powiedz, co mi pozostaje oprócz klasztoru?
— Inna jest przyszłość, wesoła, radosna — przerwał Rudolf, — miłość twoja ku Henrykowi nie uszła uwagi przenikliwego mego przywiązania, przekonałem się, że on także ciebie kocha.
— Nie, nie, ojcze, to być nie może!
— Kocha cię namiętnie do szaleństwa!
— O Boże! mój Boże!
— Słuchaj. Ojciec Henryka w tym liście prosi mnie o rękę twoją dla syna.
— O, jakże mogłabym być szczęśliwą! — zawołała Marja, zakrywszy twarz rękami.
— Jeżeli chcesz, będziesz szczęśliwą, — rzekł Rudolf z czułością.
— Nigdy! nigdy! czy zapomniałeś?
— Pamiętam o wszystkiem. Możecie wziąć ślub tajemnie, świadkami będą Murf z twojej strony, Graun ze strony Henryka, potem wyjedziecie do Szwajcarji lub Włoch, będziecie żyć nieznani nikomu. Czy wiesz, dlaczego chcę, żebyście żyli na ustroniu? Przekonany jestem, że w samotnem szczęściu zapomnisz o przeszłości, która teraz dlatego cię tak gnębi, że jest w gorzkiej sprzeczności z ceremonjalnemi hołdami, które cię ciągle otaczają.
— Rudolf ma słuszność, — zawołała Klemencja.
Marja powoli poddała się wpływowi słów ojca i słodkiej nadziei; przyszłość uśmiecha się do niej.
— Idę odpisać, że zgadzam się na twe małżeństwo z Henrykiem. — rzekł Rudolf, ściskając Marję z niewypowiedzianą radością, — rozłączymy się nie na długo. Zapomnisz o wszystkiem, zwłaszcza, kiedy zostaniesz matką.
— Ach! — krzyknęła Marja z największem przerażeniem, bo słowo matka przebudziło ją ze snu rozkosznego, — nie godnam jest tego świętego imienia.
Marja wstała blada, piękna majestatem niezwyciężonego nieszczęścia.
— Ojcze! zapomnieliśmy, że przed ślubem książę Henryk powinien wiedzieć o mojem przeszłam życiu?
— Nie zapomniałem o tem, on wiedzieć powinien i o wszystkiem się dowie.
— Chcesz więc, abym umarła, będąc poniżona w jego oczach?
— Ale dowie się, jaka fatalność pogrążyła cię w przepaść!
— I zrozumie, że może cię nazwać żoną, kiedy ja córką ciebie nazywam, — dodała Klemencja, ściskając Marję.
— Ale ja kocham zanadto, szanuję zanadto księcia Henryka, żebym mu miała oddać rękę, której się dotykali paryscy złodzieje!...

Wkrótce po tej bolesnej scenie czytano w Gazecie Rządowej Gerolsteinskiej, 0co następuje:
„Wczoraj w opactwie Św. Hermenegildy, w obecności Księcia Jegomości panującego i całego dworu, odbyły się obleczyny Jej Wysokości Amelji, księżniczki Gerolsteinskiej.

„Nabożeństwo odprawiał Jaśnie Oświecany Książę Karol Maksym, Arcybiskup Książę Oppanheimu; zaś Jaśnie oświecony Annibal Andrzej Montano, biskup Ceuty inpatribus infidelium, nuncjusz apostolski udzielił błogosławieństwa w imieniu Papieża. Kazanie miał Przewielebny X. Piotr von Asfeld, kanonik Koloński, hrabia świętego państwa rzymskiego.

VI.
LIST RUDOLFA DO KLEMENCJI.
Gerolstein, 12 Stycznia 1842

Uspokoiwszy mnie co do zdrowia ojca twojego, droga Klemancjo, czynisz mi nadzieję, że go przywieziesz przy końcu bieżącego tygodnia. Spiesz się z powrotem. Lękam się, żeby ta podróż niespodziewana nie nabawiła cię słabości.
Biedna córka nasza jutro wykona profesję... 13 Stycznia! Fatalny dzień!... 13-go Stycznia porwałem się do szpady na ojca!
Ach! zbyt wcześnie mniemałem, że jużem pozyskał przebaczenie! Słodka nadzieja pędzenia życia z tobą i córką kazała mi zapomnieć, że dotąd ona tylko cierpiała karę, ale nie ja, że jeszcze na mnie kolej przyjść musi...
I nadeszła chwila kary, odkąd nieszczęśliwa córka odkryła przed mami podwójne tortury swego serca, „nieuleczalny wstyd przeszłości i nieszczęśliwą miłość dla Henryka“.
Te dwa gorzkie, palące uczucia zniewoliły ją do wstąpienia do zakonu... Cóż było odpowiedzieć na te straszne słowa: „Zanadto kocham Henryka, żebym oddać mu miała rękę, której dotykali paryscy złodzieje“! Widziałem ją dziś rano; mniej blada niż zwykle, mówi, że nie jest słaba, ale jej zdrowie niepokoi mnie śmiertelnie... Nie wie ona jeszcze, że księżniczka Juljanna zrzekła się na rzecz jej dostojeństwa ksieni, jutro, w dniu profesji, córka nasza wybrana będzie ksienią klasztoru, za jednomyślną zgodą wszystkich zakonnic.
Od tego czasu, jak ona znajduje się w klasztorze, wszyscy jednomyślnie wychwalają jej pobożność, ścisłość w wypełnianiu przepisów reguły zakonnej... W klasztorze pozyskała tenże wpływ, jaki wywierała wszędzie, mimo swej wiedzy, co mu więcej dodaje siły.
Dzisiejsza rozmowa z nią przekonała mnie o tem, czego się wprzód domyślałem. W samotności klasztornej, wśród surowych ćwiczeń żywota zakonnego, nie znalazła ona ani pokoju ani zapomnienia; nie żałuje sobie swego postanowienia, ale cierpi, mówiła mi:
— Obwiniam siebie o to, że nie mogę nie myśleć szczęśliwem życiu z wami, z kochanym mężem, gdyby mnie los obronił od poniżenia, które na wieki zhańbiło moją przeszłość. Mimowolnie, życie moje dzieli się między te bolesne żale, a okropne wspomnienia Paryża... Błagam Boga, aby mnie wybawił od tych pokus, lecz prośby moje nie są wysłuchane... zapewne jestem niegodna Jego łaski, bo się zaprzątam ziemskiemu rzeczami.
— Nadzieja znowu mi zabłysła i rzekłem do córki:
— Jeżeli tak, jest jeszcze pora... Wolna jeszcze jesteś; wyrzeknij się surowego, ciężkiego życia, skoro ono nie przynosi tych pociech, jakich oczekiwałaś. Jeżeli trzeba cierpieć, cierp więc w naszych objęciach; nasze przywiązanie zmniejszy siłę twych boleści... — Smutnie skinęła głową...
— Nie... niemasz dla mnie innego miejsca, prócz klasztoru... Jeżeli jutro dowiedzą się, z jakiego steku nieczystości wydźwignąłeś mnie, może mi wybaczą, widząc mnie u podnóża krzyża, jako pokutnicę... Lecz nikt mnie nie usprawiedliwi, gdy ujrzy w twoim pałacu, wśród blasku i przepychu.
I cóżem mógł na to odpowiedzieć?... Wyszedłem więc z zakrwawionem sercem. Przyjeżdżaj prędzej, sercem i duszą najukochańsza. Twój R. P. S. Zapomniałem ci powiedzieć, że zdrowie Henryka nieco się polepszyło; niema już niebezpieczeństwa.
Klasztor świętej Hermenegildy o godz. 4-ej zrana.
Nie trwóż się Klemencjo, chociaż godzina, o której piszę ten list i miejsce, skąd go wysyłam, przestraszą cię zapewne.
Dzięki Bogu, niebezpieczeństwo minęło, lecz przesilenie było okropne.
Wczoraj, zakończywszy list do ciebie, przypomniałem sobie, dręczony jakiemi przeczuciem o bladości i wyraźnych cierpieniach na twarzy córki; przypomniałem, że musi ona przepędzić całą noc w zimnym kościele, i posłałem Murfa i doktora Dawida do klasztoru, na wszelki przypadek, gdyby zabrakło jej sił do przepędzenia na modłach całej nocy w miesiącu styczniu w zimnym kościele. Pisałem nawet do Marji, ażeby dla oszczędzenia zdrowia uwolniła się od tego obrzędu, ale nie chciała przystać na to. O pierwszej godzinie po północy usłyszałem głos Murfa i zadrżałem... Nadbiegł co tchu z klasztoru.
Córka nasza, pomimo swej odwagi i mocnej woli, nie zdołała znieść ciężkiej próby. O godzinie ósmej wieczorem uklękła i modliła się aż do północy; wtedy, zwyciężona słabością, nerwowem, wewmętrznem wzruszeniem, padła bez zmysłów. Wezwano natychmiast Dawida; Murf przyjechał do mnie. Pośpieszyłem natychmiast do klasztoru. Księżniczka Juljanna uspokoiła mnie, zapewniając, że niemasz niebezpieczeństwa. Dawid wkrótce przyszedł z oznajmieniem, że się polepszyło i znowu udała się do kościoła.... Chciałem, aby ją zatrzymano, lecz Dawid zapewnił, że nie trzeba sprzeciwiać się jej żądaniu, bo pozostaje ona teraz pod wpływem gwałtownego nerwowego wzruszenia; przytem obiecano, że przed jutrznią wyjdzie z kościoła, aby nieco odpocząć i przygotować się do obrzędu.
Udałem się do kościoła, do naszej loży, skąd widać chór. W słabo oświeconym kościele klęczała i gorąco się modliła.
Ja także ukląkłem i zacząłem się modlić.
Wybiła trzecia godzina. Dwie zakonnice zbliżyły się ku niej i coś rzekły półgłosem. Przeżegnała się, wstała i wyszła z niemi dość pewnym krokiem, ale tak blada, jak zasłona...
Nie idę do niej: niech odpocznie. Zastaję w opactwie, żeby się znajdować na obrzędzie.
Nie posyłam ci teraz tego listu; zaczekam końca obrzędu... Boleść mnie do ostatka przygnębiła... Lituj się nade mną...
Dzień trzynasty Stycznia — podwójnie fatalna dla mnie rocznica!
Straciliśmy córkę... na zawsze! Wszystko się skończyło... wszystko! Posłuchaj! Wczoraj ubolewałem, że ciebie tu niema... dziś cieszę się z tego... bo nadtobyś wiele ucierpiała! Zrana rozbudził mnie głos dzwonu... głos pogrzebowy... Tak,,, córka nasza umarła dla nas... W mogile lub klasztorze — dla nas wszystko jedno. Umarła...
Umarła... Patrz, jak dawny jest ten wyraz... mianowicie, kiedy się pisze o córce ukochanej... o pięknej, dobrej, zachwycającej... Zaledwie osiemnaście lat, i już umarła dla świata!...
W południe odbył się obrzęd z wielką uroczystością.
Byłem obecny przytem... Smutek ciążył nad ludem zgromadzonym w kościele... Dwóch podoficerów, z mojej gwardji, starzy żołnierze, płakali...
Po skończonej procesji, wprowadzono ją na salę kapituły, gdzie czekałem na nią, mając tam prawo wnijścia, jako panujący.
Ach! czuję w sobie samym, że córka nasza odniosła cios śmiertelny... I cóż... życie jej byłoby tak nieszczęśliwem!
W sali obrad kapituły wszystkie miejsca zajęły zakonnice. Marja siedziała na ostatniem krześle po lewej stronie; tak słaba, iż opierać się musiała o rękę jednej z towarzyszek.
Wśród powszechnego milczenia księżniczka Juljanna wstała i poważnym, uroczystym głosem rzekła: „Wiek podeszły zniewala mnie do złożenia urzędu; mam na to pozwolenie Ojca Świętego, i przedstawię błogosławieństwu Jaśnie Oświeconego Arcybiskupa Oppenheimskiego, tudzież zatwierdzaniu Jego Wysokości Księcia pana naszego, tę z pomiędzy was, którą na miejsce moje wybierzecie“.
Córka nasza nie wiedziała, że będzie wybraną. Ksieni ogłosiła, że wybór padł na siostrę Amelję, za życia księżniczkę Gerolsteinu.
Radość była powszechna; tylko Marja bardziej jeszcze zbladła i upadła na kolana.
Księżniczka Juljanina chciała ją podnieść, lecz ona odpowiedziała:
— Nie mogę przyjąć tego dostojeństwa... Niech wyznam, kto jestem; wtenczas poznacie, żem niegodna.
Błagalnym głosem przemówiłem do niej:
— Córko moja!... zaklinam cię!...
Zrozumiała mnie, zamilkła i spuściła głowę.
— Córko moja!... — podchwyciła ksieni — skromność twoja cię uwodzi... Jednomyślność wyboru przekonywa, że jesteś godna zająć moje miejsce... Dla nas życie twe zaczęło się od tej chwili, kiedyś wstąpiła w dom Boży. Gdybyś nawet była występna, próba twoja zgładziłaby wszystkie twe winy.
— Teraz mogę przyjąć nagrodę, — odpowiedziała Marja, lecz pozwólcie odłożyć obrzęd na inny dzień, bo czuję się bardzo słabą.
Zaledwo posadzono ją w krzesło przełożonej, zemdlała. Wystaw sobie moje przerażenie... Zanieśliśmy ją do pokojów ksieni.
Dawid dał spieszną pomoc i zapewnił mnie, że słabość jej była skutkiem znużenia i bezsenności.
Zastałem sam jeden z córką.
— Ojcze! przebacz... zapomnij, że chciałam wszystko wyznać. Mówiąc, skąd wydźwignąłeś mnie, dałabym powód do posądzenia cię o fałsz... a ty ukrywałeś tajemnicę dlatego tylko, żeby mi zapewnić świetne dni życia... O! przebacz mi...
Zamiast odpowiedzi pocałowałem ją; uczuła, że płakałem.
Całowała mi rękę i mówiła:
— Teraz mam się lepiej... ale umarłam dla świata i pragnę rozdzielić niektóre rzeczy pomiędzy moich przyjaciół... Czy pozwolisz ojcze?
— Poślijcie pani George kałamarz... ona mnie nauczyła pisać, kiedym mieszkała na wsi. Proboszczowi w Bouqueval, który mnie uczył religji, proszę oddać krucyfiks.
— Dobrze, dziecię moje!
— Perły moje odeślijcie dobrej Rigolecie, a złoty krzyżyk z emalją — odważnej żonie Marcjala, która mi życie uratowała... Wszystko to rozdajcie imieniem Marji.
— Dobrze... czy nie zapomniałaś o kim?
— Zdaje się, że nie...
— Przypomnij sobie... jest człowiek, równie nieszczęśliwy jak ja....
Zrozumiała mnie, ścisnęła mi rękę; lekki rumieniec zabłysnął na bladej twarzy.
— Lepiej się on ma, — rzekłem, — niebezpieczeństwo od rany, którą zadał sobie, już minęło... Cóż jemu przeznaczysz na pamiątkę?
— Mój klęcznik... Jak często oblewałam go łzami, błagając nieba o udzielenie sił, abym zapomnieć mogła Henryka, bo nie czułam się godną jego miłości...

W tem miejscu list Rudolfa kończy się następującemu słowami, które zaledwo wyczytać można:
— Murf dokończył ten list... Myśli mi się mącą... Od zmysłów odchodzę... Ach! dzień trzynasty Stycznia.
Przypisek Murfa był następujący:
„Z rozkazu Księcia Jmści, winienem oznajmić fatalną wiadomość. Przed trzema godzinami, kiedy pisał ten list, przyszła księżniczka Juljanna i powiedziała, że księżniczce bardzo słabo...
Książę zastał już konającą! trzymała na piersiach suche listki swojej róży.
Padł na kolana przy jej łóżku i zapłakał.
Księżniczka Amelja spojrzała na niego, siliła się uśmiechnąć i rzekła gasnącym głosem:
— Dobry ojcze, przebacz... także Henryk... dobra matko... przebaczcie!
Takie były jej ostatnie słowa.
Godzinę ciągnęło się spokojne konanie...
Kiedy umarła książę nie wyrzekł ani jednego słowa... straszne było jego milczenie i spokój... Zamknął oczy, pocałował jeszcze kilka razy, wziął listki róży i wyszedł z celi.
Powróciwszy do mieszkania, pokazał mi zaczęty list i rzekł:
— Nie mogę pisać... Napisz do księżnej, że nie mam już córki!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.