<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TAJEMNICE
STOLICY ŚWIATA
czyli
GRZESZNICA I POKUTNICA,
Romans Jerzego F. Borna.
Przekład z języka niemieckiego.

Tom I.

WARSZAWA.
Skład główny i wszelka ekspedycya w Księgarni
Jana Breslauera,
ulica Miodowa, Nr. 489a

1871.


ZNAK NA NIEBIE.

Noc i trwoga pokrywały niemieckie państwa. Brzemienna burza przyszłości zagrażała im i całej Europie!
Od dziesiątków lat nie umilkał huk dział; we Francyi chciwy krwi i sławy Korsykanin przemienił się z żołnierza na cesarza, aby świat przemienić w krwią przesiąkłe pole bitwy.
Wtedy na czarném niebie, ciemno sklepioném po nad udręczonemi ludy, ukazała się kometa z ognistym ogonem, dążąca z zachodu na wschód swoją nieskończoną, tajemniczą drogą. Meteor ten stał na firmamencie cudownie świecący i silnie ostrzegający, jako część odwiecznego światła, które stanowi siedzibę słońca, światła, przy którego blasku Bramin pisał swoje Wedy, które przed Mojżeszem przeciągało, które się zaćmiło, gdy krzyżowano Zbawiciela; jak odblask Boga, mówiący o jego wzniosłości — i wszechmocności....
Lud padał na kolana i pełen bojaźni i nadziei, modląc się wyciągał ramiona ku gwiaździe z płomienną rózgą.
Lud pytał, czy ta gwiazda zapowiada nową, niesłychaną klęskę, czyli też jest bozkim znakiem wybawienia?
W wysokim zamku hrabiego Stanisława Ponińskiego nie uważano na ów świetny, tajemniczy meteor; kryształowe, promieniejące okna współubiegały się z nim o siłę oślepiającego światła; zaledwie kiełkująca wiosna owiewała swojém obiecującém powietrzem wyłożone kobiercami przysionki i portyki.
W wysokich, po królewsku zdobnych salonach, snuło się równie świetne jak dobrane zgromadzenie. Hrabia przyjmował swoich dostojnych gość? z bajeczną okazałością, z grzesznie rozrzutną obfitością.
W koło długiego, cedrowego, rzeźbionego stołu, który się prawie uginał pod kosztownemi i rzadkiemi potrawami i winami, siedzieli posilając się i rozmawiaj; panowie i damy, a przez otwarte podwoje dochodził do nich ze sztucznych, w przyległym salonie urządzonych ogrodów, czarowny zapach kwiatów. Zręcznie oświetlony wodotrysk szeleszcząc, wyrzucał swoje niebieskawe wody, prawie aż pod sufit przyozdobiony pysznemi malowidłami, rozsiewał przyjemny chłód, a tymczasem dwie przecudnie piękne Czerkieski, które przed laty hrabia przywiózł z południa, w fantastycznych, złotem tkanych szatach, roznosiły kielichy z perlącém się chłodném winem.
Bogato tkane sztandary powiewały z podpartych filarami wysokich ścian, a niezliczone kandelabry szczerozłote z błyszczącemi kryształowemi świecidłami, rozsiewały morze światła.
Na czele stołu siedział, często na siedzącą na przeciw niego córkę hrabiego spoglądający, cesarz Napoleon Bonaparte, lew z pod Austerlicu i Marenga. Powodowany niezmiernemi planami, przybył on z Drezna potajemnie, z orszakiem swoim, na to zgromadzenie! Niezadowolony hołdownictwem prawie wszystkich sąsiednich krajów, wyciągnął nienasycone dłonie ku ogromnemu państwu rossyjskiemu.
Mały ten człowiek, o niezarosłéj, wyrazistéj twarzy, z garbatym nosem, niespokojném spojrzeniem i olbrzymio ambitnym duchem, w towarzystwie pięknego księcia Murat’a, imponującego wodza, który się lubił ubierać po teatralnemu, tudzież kilku adjutantów, w głębi sali oczekujących na jego rozkazy, przybył na zamek polskiego generała Ponińskiego, dla widzenia się z księciem Talleyrandem, tym zręcznym dyplomatą swojego czasu, tudzież z księciem Józefem Poniatowskim.
Nim usiedli do stołu, cesarz, którego potężne wojska już były zalały wszystkie główne drogi, wiodące przez Magdeburg, Lipsk i Drezno ku Wiśle, zyskał przez to pomoc Polaków, iż obecnym ich przywódcom przyrzekł odbudowanie królestwa, co zawsze było ich najmilszém marzeniem.
Tak tanie kupno chwilowo wprowadziło Napoleona w dobry humor, z coraz większém zatém upodobaniem przyglądał się pięknéj córce polskiego generała, któréj namiętne, ogniste spojrzenia we wnętrzu jego szczególniejsze znalazły odbicie!
Mówią wprawdzie, że ten zdobywca świata miał serce nieprzystępne dla miłości, i że był jeszcze zimniejszy od czasu rozwodu z Józefiną. Lecz ta ciemno-oka, pulchna, polska hrabianka, już przed rokiem wywarła na nim głębokie wrażenie, gdy ją z ojcem ujrzał na swoim dworze w Paryżu.
— Czy tylko to jedno masz dziecię, panie hrabio? rzekł cesarz do Ponińskiego, którego zaszczycił wysoką łaską, przyjmując jego gościnność.
— Tak, najjaśniejszy panie, hrabina W. jest jedyném mojém dzieckiem. Niestety! nie mogę żadnego syna stawić pod słynne sztandary waszéj cesarskiéj mości!
— Walczysz pan za stu, a piękność młodéj hrabiny przeważa wszystko! Bez pochlebstwa, książę Poniatowski, mówił zwracając się ku temu ostatniemu: wasza dumna ojczyzna posiada najpiękniejsze kobiety!
— I najwaleczniejszych mężczyzn, dodał Murat, który już ośmielał się dopełniać Napoleona.
— Bardzo dziękuję, odpowiedział Poniatowski wypróżniając kieliszek, bo cesarz pił pierwéj do niego.
— Książę wyglądasz smutny, małomówiący; spodziewam się, że nadzieja korony lepiéj cię usposobi!
— Przebacz, najjaśniejszy panie! To przejdzie!. Od czasu jak nad krajem moim, w tym pełnym nadziei czasie, jaśnieje na niebie ta gwiazda, jakaś dziwna, niepojęta opanowała mnie tęsknota!
Talleyrand, ta wieczna dla Napoleona zagadka, lekko i prawie nieznacznie uśmiechnął się.
— Książę mówisz o komecie — chodź — chodź! Na twoją pociechę pokażę ci, że moja gwiazda świetniejsza od niéj, zawołał Napoleon, podnosząc się i tém samém dając znak do wstania od stołu.
Podszedł ku wysokiemu oknu salonu, Poniatowski udał się za nim, Murat prawił grzeczności młodéj czarownéj hrabinie W. z domu Ponińskiéj, a Talleyrand rozmawiał z jéj matką i nieco już posiwiałym ojcem.
Z okna można było przypatrzyć się wybornie nocnemu niebu. Cudowna gwiazda ze świetnym ogonem stała ciągle na firmamencie, wywierając silne wrażenie na każdém ludzkiém sercu.
Napoleon Bonaparte chciał gwiazdę szczęścia swojego, jak niegdyś kardynałowi Feschowi, pokazać także polskiemu księciu, który może przeczuwał, że z zamierzonéj dzisiaj wyprawy już powrócić nie miał.
Cesarz wskazał mu ją.
Ale Poniatowski patrzał, lecz nie dostrzegł jéj.
Gwiazda Napoleona znikła i rozwiała się przy blasku meteoru!
W téj chwili stojący z dala książę Talleyrand zwrócił się w stronę Napoleona.
— I ty także jesteś meteorem, poszepnął, gdy Murat i Poniński wychylali znowu podane im przez Czerkieski kielichy — i ty jesteś meteorem, ale błędnym! Drogą twoją krew, nie zaś błogosławieństwo — zagaśnięcie twoje niedalekie!
Zdawało się, że zdobywca świata przeczuł te słowa, chociaż ich nie słyszał, lub że uderzony zagaśnięciem swojéj gwiazdy szczęścia przy komecie, rzekł do księcia:
— Jeszcze to jedno zwycięztwo orężne, moi panowie, a potem podobne duchowe! Musimy śpieszyć się, abyśmy nie dozwolili tryumfować Anglikom tém, że nas wyprzedzili w wynalazku, którego siła i działanie stanie się powszechném, a myślę tu o sile pary. Musimy uczynić ją naszą niewolnicą, a wtedy dopiero będziemy mogli mówić b naszym wynalazczym duchu!
— Niedawno z niesłychaném powodzeniem usiłowano w Anglii zastosować parę do ruchu, i przyjdzie czas, w którym dwaj wszechmocni władcy całym światem rządzić będą — z lodowatą spokojnością odpowiedział Talleyrand.
— A władcami tymi? szybko zapytał cesarz Francyi.
— Będą: para i litera!
— Jak to rozumiesz, panie ministrze? niechętnie zagadnął Napoleon, bo sądził, że Talleyrand wymówi jego imię.
— Mniemam, że para, która zaszumi po całéj ziemi, i gazety, najjaśniejszy panie, oświatę i postęp po całym święcie rozniosą! Dzisiaj to oboje jeszcze lekceważymy, dopiero powstaje — lecz kiedyś wielce spotężnieje.
— To coś proroczego, niejasnego i przesadzonego, utrzymywał Napoleon, nie lubiący gazet, i zbliżywszy się do pięknéj hrabiny W. przeszedł z nią przez salon.
Twarz Talleyranda o nieprzeniknionym wyrazie przybrała rysy, któreby można nazwać przeważnemi — Talleyrand nie był przyjacielem Napoleona, a jednak cesarz potrzebował go, jednak często słuchał słów jego, bo były dobrze rozważone, zręczne i mądre!
Książę ten znał świat i ludzi, głęboko przeglądał przyszłość, bo umiał rozpoznać to, z czego się wielkość rozwinąć miała!
Ze szczególnym wyrazem na twarzy szedł on za potężnym, małym człowiekiem, pożegnał obu generałów i połączył się z księciem Muratem.
— Dobrego powodzenia! rzekł Murat, pysznie wyglądający w swoim kawaleryjskim mundurze. Pokonani książęta Związku Reńskiego dostawili swoje wojska: 30,000 Bawarów, 14,000 Wirtemberczyków, tudzież 50,000 Westfalów i Sasów przybywa do nas! — Ej, mój książę, przed taka potęgą i niebo się ugnie! a przytém 1,300 dział! Teraz możemy ruszyć do drugiéj części świata!
Oczy Poniatowskiego zabłysły, a także i Ponińskiego oczarowały te śmiałe słowa, małżonka zaś jego tymczasem wydawała służbie rozkazy.
Nikt w téj chwili nie zważał na cesarza.
Napoleon Bonaparte wyszedł z piękną hrabiną z salonu do czarownego, sztucznego ogrodu, a ztamtąd do tak bajecznego trebhauzu, jakiego nawet sam cesarz nie posiadał! bo pełnego drzew wawrzynowych i palmowych, z daleko rozciągającą się zakwitłą pomarańczarnią i chłodnemi grotami.
Hrabia Poniński był niezmiernie bogaty, z dumą więc i radością przyjmował odwiedziny najpotężniejszego władcy na ziemi, nie domyślając się, że zburzy mu całe jego szczęście, a te przecudnie piękne trebhauzy wydawały się jeszcze rozleglejsze przy świetle przez błękitno-szklany sufit na nie spadającém.
Z kamieni wytryskiwały szeleszczące źródła, tu wodotryski igrały ze złotemi i srebrnemi kulami, tam wody ich krążyły w sztucznych łukach, w koło obficie rosły zwrotnikowe rośliny o potężnych liściach i ciemno-czerwonych kwiatach, kwitnęły róże, gęsty bluszcz i pachnące gałęzie jaśminu wciskały się w na wpół zacienione altany, w których miękkie ottomanki zapraszały do odpoczynku i marzeń, do użycia raju.
Napoleon Bonaparte i piękna W. byli sami tylko w tym raju, niewidziani przez nikogo, bez przeszkody przechadzali się pomiędzy palmami i wysokiemi drzewami mirtu.
Cesarz zawsze był małomówiący i spokojny, ilekroć znajdował się w towarzystwie kobiet, bo je mniéj poważał od mężczyzn, ale wyrażał się jeszcze zwięźléj, skoro w kobiecie perłę stworzenia podziwiać musiał, — dla tego pięknéj córce hrabiego Ponińskiego winien był kilka odpowiedzi. Mimo tego tak wielką znajdował przyjemność w jéj zachwycającém towarzystwie i w ciemnych oczach ułudnie uśmiechającéj, się hrabiny, że prosił, aby na chwilę weszła z nim do jednéj z mile ocienionych i pachnących altan.
— Ogród ten jest tak czarownie piękny, że spoczywając tu przy boku pani hrabiny, będę się uważał za przeniesionego do nieba, rzekł cesarz, i ujął drobną, kształtną rękę towarzyszki.
— Ej, najjaśniejszy panie, zalotnie odpowiedziała młoda hrabina: nigdy nie spodziewałam się, abyś w towarzystwie kobiety mógł chociaż na kwadrans być spokojnym i cierpliwym!
— Kiedy kto jest tak czarownie piękny, jak hrabina W., to i bóg wojny oprzeć się jéj nie zdoła, szepnął cesarz i usiadł na ottomance obok dumnéj polki w lekko oświetlonéj altanie.
Młoda hrabina uczuła, że wszechwładny cesarz, pochylając się przed nią, całował jéj rękę, — zwyciężył ją, bo i któraż gorącéj krwi kobieta broniła się hołdom pana świata? Objął on ją swojemi zdobywczemi rękami, — pocałunek cesarza dumną czyni! Piękna W. zarumieniła się — lica jéj pałały, jak kielichy kwiatów zwrotnikowych roślin — oczy jéj zaświeciły dziko, usta ściągnęły się do rozkosznego uśmiechu — cesarz coś jéj szeptał.
Córka hrabiego Ponińskiego dostrzegła, że niknie wszystko co ją otacza.
Niedostrzeżony przez nikogo uścisk był krótki i namiętny — pałające miłosne marzenie przejęło panią W. i Napoleona Bonapartego.
Wtedy zdawało się, że przez gałęzie, przez pełne zapachu alee, z ust jakiegoś ducha bolesne słowo: „Józefina,“ do nich z wiatrem doleciało.
Cesarz powstał szybko — kto mu śmiał przeszkadzać? Kto miał tyle odwagi?
Na marmurowych stopniach, otoczonych wijącemi się roślinami a z sali wiodących, stała stara hrabina Ponińska, — matka ośmieliła się obejrzeć za córką — ale za późno!
W téj chwili słudzy wpadli do salonu do hrabiego.
— Panie, wołali wybledli i przerażeni: stało się nieszczęście, — ognista gwiazda pokazuje już, co za sobą prowadzi! Jakiś powóz zaprzężony w cztery czarne konie przeleciał przez miasto. Koła i kopyta tratowały starców i dzieci — parskające zwierzęta rozhukały się — niepojętą szybkością wpadły po nocy — jakaś wysokiego wzrostu kobieta, mocno czarnym kwefem otulona, wypadła z powozu, — niepowstrzymane konie uniosły się — a woźnica z roztrzaskaną głową leży o jakie sto kroków daléj.
Zgroza przejęła także dostojnych gości zamku. Słowa sług sprawdziły się.
Rozwścieczone konie z powozem przeleciały jak piorun i znikły wśród nocnéj ciemności. Zdziwiony i przerażony lud klęczał obok czarno ubranej pięknéj kobiety, mówiącéj cudzoziemskim językiem i blizkiéj śmierci. Nikt jéj nie znał, nikt się nie dowiedział zkąd przybyła i dokąd dążyła — z objęć jéj wysunął się mały chłopczyk — ucałowała go jeszcze i wreszcie uległa w skutek skaleczeń po straszliwym upadku — szlachetne jéj rysy, czarnym kwefem otulone, były blade i zamarłe.
Ale świetny meteor niebieski, nakształt błogosławiącéj aureoli, rzucił swój blask na chłopaczka, którego biedni wieśniacy złożyli na szybko przyniesionych, zaledwie kiełkujących gałęziach i liściach, a niektórzy z nich przywołali pobożnego pustelnika Jana, który nie daleko miał swoją samotnię.
Szanowny ten białobrody człowiek, znany w całéj okolicy jako uczony i cnotliwy ojciec, przybył i złożył ręce do modlitwy, gdy ujrzał wybladłą nieznajomą damę i jéj synka. Mężczyźni i kobiety poklękali, bo jakaś niepojęta siła ukorzyła ich w proch, w chwili gdy pustelnik Jan podniósł dziecię, a opromieniła go niebiańska światłość.
— Świat zabrnął w grzechy i ciemność, rzekł starzec; nad nami unosi się znak boży, jak płomienna rózga; po tych dniach próby i nędzy, nastanie czas nowy i usłyszymy słowa Boga: Pokój wszystkim dzieciom ziemi — swoboda — miłość — ludzkość! A to dziecię pozostawcie mnie! Niech się nazywa Eberhard, jak dzień dzisiejszy, w którym nam je darowano!
Pustelnik Jan wziął dziecię na ręce i jeszcze raz pochylił się ku pozbawionéj życia matce — ludzie zasłyszeli niektóre jéj słowa i powtórzyli je uczonemu, mądremu mężowi.
— To była Niemka, powiedział, nie tłumacząc jéj słów. — Jako pamiątkę dla jéj dziecka biorę ten talizman, wiszący na jéj szyi na złotym łańcuchu; może kiedyś przyda się dziecku, które zaniosę do mojéj pustelni.
Starzec spojrzał na talizman — była to kosztowna ozdoba z dziwnemi, kabalistycznemi znakami! Na złotém dnie, którego owalne brzegi, utworzone były w środku z większych, a-po bokach z mniejszych błyszczących brylantów, znajdowały się trzy sztucznie z pereł ułożone, tajemnicze znaki: krzyży słońce i trupia główka. Wszystko to drobne, ale tak wykończone, tak misternie wyrobione, że stary pustelnik z niemym podziwem przypatrywał się temu arcydziełu. Włożył on złoty łańcuch na dziecię i ostrożnie zawinął je w szeroką swoją szatę, pragnąc je zanieść do swojéj samotni.
Lud zaś postarał się, aby przy pocieszających słowach pobożnego Jana, pomieścić nieznajomą damę w grobie usłanym gałęźmi i kwiatami.
Nikt nie dowiedział się jéj nazwiska. Nikt nie słyszał, gdzie się podziały dzikie konie z potłuczonym powozem.
A tymczasem chłopczyk Eberhard wzrastał u pustelnika Jana, który na wzór kaznodziei na puszczy, zdała i z blizka pocieszał i nauczał lud wiejski!
Téj jeszcze nocy hrabia Stanisław Poniński, nie chcąc przeżyć hańby swojéj córki, zastrzelił się, aby nie przebić kulą piersi swojego cesarskiego gościa, który jedyne swe dziecię, hrabinę W., poświęcił swojéj namiętności; Hrabina matka z rozpaczy przeklęła ją, — a takie przekleństwo matki przechodzi na dzieci i dalsze pokolenia!
W następnym roku pani W. powiła córkę, któréj nadano godność hrabianki, bo Napoleon dla usankcyonowania odziedziczonego po matce jéj szlachectwa, na chrzest przysłał zaufanego sobie powiernika!
Kometa znikła, — straszna ognista miotła zaparła Napoleonowi Bonapartemu drogę do drugiéj części świata. — Pod niebo sięgające płomienie Moskwy położyły straszliwy koniec jego nienasyconéj chęci podboju! Jego głodem i mrozem przetrzebione wojska, zaledwie znalazły drogę do nieszczęśliwego odwrotu z odwiecznych pól śniegowych. Polska upadła. Książę Poniatowski bohaterską śmiercią zginął na polu bitwy!
Atoli jeszcze raz błysnął zwyciężki płomień groźnego imperatora, ale po niewielu latach zagasł na zawsze.
Napoleon Bonaparte umarł samotny, wygnany, na podmywanej bałwanami wyspie oceanu!
Stara hrabina Ponińska wkrótce po mężu wstąpiła do grobu. Hrabina W. zaś wyjechała z dzieckiem do Niemiec i Paryża, i pełną dłonią używała życia, tak, że zasoby jéj zużyły się prędzéj, niż ochota do zbytków.
Przeminęły lat dziesiątki.
Po tym dopiero wstecznym w przeszłość poglądzie, rozpoczynamy nasze opowiadanie.


ROZDZIAŁ I.
Niemiec.

Gęste massy chmur piętrzyły się na niebie i zasłaniały słońce; wicher zwykle poprzedzający burzę, którego boją się marynarze, bo na wodzie wyradza się w pustoszący uragan, rozpostarł swoje potężne skrzydła i gnał przed sobą falę Północnego morza coraz wyżéj i wyżéj; szumiąc i gwiżdżąc pędziły one do wschodniego brzegu Anglii i tam rozbijały się z hukiem piorunu.
Doskonale silny i pięknie zbudowany bryg parowy walczył z dziko rozhukanym żywiołem, trzymając się drogi z Pas de Calais do Londynu. Pianą okryte bałwany to podnosiły go do wysokości domu, to znowu ciskały w otchłań wody, roztwierającéj się pomiędzy falami, jak straszliwy, wilgotny grób.
Silfrym okrętem huk wody i burzy miotał nieustannie, jak orzechową łupiną, tak gwałtownie rzucały nim bałwany do góry w powietrze, to znowu na dół w głębinę.
Na czarnych linach trzymali się majtkowie, z narażeniem życia wykonywając rozkazy wodą zlanego kapitana. Herkulesowa postać sternika, chociaż bałwany często groziły sprzątnięciem go z pomostu, stała niezachwiana na tyle okrętu. Silną dłonią kierował on „Germanią“ w pośrod nieustannego huku fal, starając się wszelkiemi siłami trzymać ją z dala od wybrzeża, którego niebezpiecznych miejsc dosięgła.
Bryg parowy „Germania“ znajdował się właśnie w pobliżu wyspy Chernes, do londyńskich doków już było blizko — ale zdawało się, że potężne koła machiny napróżno działają — burza i bałwany tamowały ich siłę!
Pioruny biły tak głośno, że zaledwie mężna było dosłyszeć rozkazy stojącego na swoim pomoście kapitana.
Wielkie krople deszczu przeinaczały i tak już mocno wodą zlaną okrętową osadę.
Z dnia zrobiła się noc ponura, — aż do głębi wzburzone morze huczało straszliwie.
Słuszny, pięknego wzrostu mężczyzna, silnie o przedni maszt „Germanii“ oparty, bez zadrgania, bez obawy, patrzał na toczącą się w koło niego zajadłą walkę. Bałwany ciągle nań pryskające, przemoczyły mu ciemny pled, okrywający jego piersi i ramiona, tudzież szerokoskrzydły kapelusz, mocno na czoło naciśnięty; — prawą ręką objął on maszt, i zdawało się, że owiewający go wicher i walka żywiołów przyjemność mu sprawiały, tak spokojnie przypatrywał się falującemu morzu, które jemu i jego okrętowi okropną śmiercią zagrażało.
Błyskawice złowrogo przyświecały, a niezmiernie szybko i gwałtownie z hukiem przelatujący promień światła, gwiżdżąc niby uderzał w piętrzące się bałwany.
„Germania“ zbliżała się do miejsca wybrzeża, na którém, w czasie kiedy zaczyna się nasze opowiadanie, nie opodal od śluzy londyńskiego doku Katarzyny, leżał dom retmana i inne urzędowe budynki. Ztamtąd śledzono losy walczącego ze wzburzoném morzem parowca.
Urzędnicy celni i oficer ód marynarki stali na brzegu, blizko swojego kutteru, zwykle używanego na dopłynięcie do zbliżających się okrętów, lecz na który teraz wstąpić nie śmieli, bo nawet majtkowie z poważną modlitwą szli do niebezpiecznéj roboty na rozhukaném morzu.
— Dziwna rzecz, powiedział pierwszy z celnych urzędników patrząc przez lunetę: nazwa okrętu niebardzo zgadza się z jego flagą!
— Masz pan słuszność, odrzekł drugi: teraz wyraźnie już można rozpoznać parowiec — Germania i brazylijskie barwy! Ha, jeżeli wywinie się burzy, to obaczymy przecięż co nam przynosi, — zdaje się, że dzielnie zbudowany! Raz, dwa, trzy.... i naliczył sześć dział na pokładzie.
Oficer kuttera stał tam blizko i także przez dalekowidz przypatrywał się parowcowi, który cały był czarno malowany, tak, że z daleka wyglądał jak potwór walczący z falami. Dwa maszty i liny także były czarne, czarne skrzynie na koła, po większéj części mułem wodnym pokryte, czarny pokład, na którym pomimo niesłychanego niebezpieczeństwa, osada z wojskową dokładnością wykonywała wszystkie rozkazy.
— Tak, teraz to już zgubiony! zawołał jeden z celnych urzędników, bo błyskawica i piorun jednocześnie wypadły, tak, że ludzie na brzegu potruchleli, retmanów nie widać; — po takiéj przeklętéj burzy, obaczymy tylko szkielet okrętu!
Po tych słowach nastąpiła głucha cisza, — angielscy urzędnicy mają dla morskich nieszczęść swojego rodzaju najgłębsze współczucie.
— A jednak, moi panowie — patrzcie, oto tam znowu ta „Germania“ wydobywa się z otchłani — teraz koła dotykają wody, zdaje się, że po tém ostatniém wstrząśnieniu, burza nieco się uspakaja — łódź z retmanami zbliża się ku temu czarnemu znakomitemu parowcowi!
Urzędnicy zdumieni ujrzeli, że parowiec, nie przyjął ich pomocy i coraz bardziéj brał górę nad falami.
Człowiek, który oparty o maszt, stał jak posąg szydząc z najstraszliwszéj śmierci, był albo właścicielem okrętu, albo jego passażerem, bo prócz niego nie widziano nikogo podobnego. Można było rozpozna’ jego wynisłą postać i zarosłą twarz.
— Dziwne towarzystwo, mruknął oficer; nie ociągajmy się panowie, wsiadajmy na kutter, bo pogoda zaczyna się wyjaśniać!
Urzędnicy usłuchali wezwania, aby zadosyć uczynić swojemu obowiązkowi, który im oficer przypomniał, gdyż bądź co bądź musiał widzieć i słyszeć, co to był za parowiec, płynący pod cesarsko-brazylijską Hagą.
Majtkowie gotowi byli na skinienie, i wkrótce ruszył kutter, bo można już było rozwinąć żagiel na ciągle jeszcze huczącém morzu.
„Germania” przysunęła się bliżéj, zostawując za sobą łódź retmańską, jakby chciała tryumfować z tego, że bez pomocy, bez obawy, śmiałą siłą i spokojnie doków dosięgnie.
Teraz urzędnicy celni ujrzeli, że się nie omylili — ozdobny i zarazem dobrze uzbrojony okręt zbliżał się coraz bardziéj.
Z pomostu kapitana dało się słyszeć gwizdnięcie.
— Stopp! zawołano — iw kilka minut wsteczne obroty kół sprawiły, że parowiec, pomimo ciągle jeszcze wysokiego morza, pomimo że raz był w górze, drugi raz, znowu w dole, stanął cicho w głębi, aby okręt celników o ile możności mógł się ku niemu przybliżyć.
Człowiek w ciemnym pledzie stał zawsze przy maszcie, same tylko jego wielkie i pełne wyrazu oczy świadczyły, że brał udział w tym ruchu.
Nakoniec spróbowano na jednym i drugim pokładzie przytwierdzić żelazny, silnemi hakami opatrzony mostek, roboty wybornéj jak wszystko na „Germanii“ aby po nim celni urzędnicy mogli wejść na parowiec, na którym teraz równie jak i pierwéj panował doskonały porządek, jakby tylko co z portu wypłynął.
Kapitan przyjął urzędników ze spokojnym uśmiechem.
Badawczemu ich wzrokowi nie uszło, że „Germania” aż do najmniejszéj żaglowéj liny, najdoskonaléj była urządzona i według najnowszych doświadczeń zbudowana, — wkrótce też dowiedzieli się, jakim sposobem nazwa i flaga okrętu razem się zjednoczyły!
— Najpierwszą naszą czynnością, przy wstąpieniu na okręt, jest żądanie wykazu jego ładunku i innych papierów! powiedział pierwszy celny urzędnik.
— Oto, panowie, jest jedno i drugie, odparł dóbrą angielszczyzną zagadnięty, i to mówiąc podał mu elegancką, wielką puszkę, na któréj jaśniał herb złocony.
Celni urzędnicy otworzyli puszkę i z kosztownego okucia wyjęli starannie złożone papiery. Gdy je przejrzeli, można było dojrzeć na ich twarzach ową mieszaninę zdziwienia i uszanowania, jakie zwykle przejmuje urzędników, kiedy niespodzianie widzą przed sobą coś wielkiego i wzniosłego.
Kapitan „Germanii“ dostrzegł tego ich wyrazu, a gdy oficer marynarki przybliżył się i spojrzał na papiery, nie mówiąc ani słowa, wskazał stojącego u masztu człowieka w pledzie, jakby chciał powiedzieć:
— Oto ten, do którego należy „Germania“ i który wam tak prędko nakazał uszanowanie!
Teraz dopiero Anglicy jeden po drugim spojrzeli z zajęciem na człowieka, który dotychczas prawie nie zważał na to co się dzieje. Postać jego miała coś imponującego, można było z niéj wyczytać, że należy do doświadczonego i Odważnego bohatera. Twarz miał ogorzałą od słońca, ciemno-blond zarost prawie dziko otaczał jego usta i brodę; oczy miał duże i ogniste, przytém spojrzenie pełne powagi i uprzejméj życzliwości.
— Czy formalności już dopełnione, moi panowie? zapytał pełnym, silnym głosem, zbliżając się do urzędników — a zatém witam panów i zapraszam na przekąskę. Sandok!
Na ten odgłos ukazała się nagle z pod podłogi okrętu głowa murzyna, a gdy trzej panowie z kutteru kłaniali się nieznajomemu, czarny cały się wynurzył i stanął przed swoim panem, dla odebrania rozkazów.
Nakryj do stołu, mam nadzieję, że teraz to jakoś pójdzie, rzekł nieznajomy po portugalska, a mówił tym językiem równie płynnie jak po angielsku: gdy się będzie wpływało do doków, sądzę że najlepiéj przepędzimy czas na pogadance przy butelce winą, moi panowie, bo „Germania“ nie ma na sobie nic prócz mnie i moich podróżnych zapasów!
Panowie urzędnicy bardzo chętnie przyjęli zaproszenie i gdy burza coraz bardziéj uspokajała się, dali kapitanowi pozwolenie zbliżenia się do doku Katarzyny, a majtkom swojego kutteru rozkazali wrócić do strażniczego domu. Następnie udali się za gospodarzem do salonu, wymownemi słowy chwaląc doskonałość parowca.
Chociaż ci panowie widzieli już niejeden kosztowny, po królewsku urządzony okręt — jednak zdziwił ich przepych i wspaniałość, teraz przed ich wzrokiem rozwijające się!
Szeroki i głęboki, przyjemnym chłodem owiany salon, napełniało cudownie przyćmione, z góry przez mocne kryształowe szyby spadające światło. Ściany z lekko pachnącego różanego drzewa i w kunsztownéj rzeźbie przedstawiały zwrotnikowy krajobraz willi bajecznéj piękności. Zapewne był to widok dalekiéj posiadłości tego Krezusa! Złotem przetykane fotele stały w koło stołu, który jak zaczarowany stoliczek „odkryj się,“ miał na sobie wszystko co do książęcéj uczty należało. Srebrne półmiski z kurzącemi się pasztetami i wszelkiego rodzaju pieczeniami, inne znowu z ozdobném ciastem, zapraszały do skosztowania, a świeżość tego ostatniego w podziwienie wprawiła oficera i celnych urzędników.
— O, moi panowie, śmiejąc się odpowiedział właściciel „Germanii“, w ciągu mojéj podróży z Rio de Janeiro tu do Londynu, na niczém mi nie zbywało! W parowcu moim wszystko się zawiera, co tylko do wygodnego życia potrzebne, a przytém jest piekarnia i lodownia, z któréj Sandok przyniesie nam wina!
— W takich okolicznościach zapewne daleka podróż miłą być musi, wyrzekł oficer marynarki, Anglik, ceniący nadewszystko wygodę i dostatek.
— Skoro można mieć to wszystko, nie należy sobie odmawiać żadnéj przyjemności. Dosyć często zdarzało mi się, że w pustyni za szklankę wody byłbym oddał całą moją gotówkę, odpowiedział nieznajomy i lekko stanął na umieszczonéj obok niego w podłodze złoconéj sprężynie — w środku rozległ się czysty odgłos dzwonu — na ten telegraficzny rozkaz murzyn bardzo zgrabnie przyniósł na złotéj tacy kilka butelek i pięknie szlifowane kieliszki.
Towarzystwo zasiadło i kosztowało wybornéj małmazyi, a tymczasem „Germania“ po coraz spokojniejszych falach wiozła je do widnego z dala lasu masztów w dokach. Uszanowanie, jakie Anglicy okazywali cudzoziemcowi, tytułując go ciągle hrabią, wskazywało niewątpliwie, że właściciel „Germanii,“ podróżujący pod flagą brazylijską, należy do ludzi wyższej klassy.
— Jedno pytanie moi panowie, zawołał tenże w ciągu rozmowy, pogawędziwszy pierwéj o burzy i szczęśliwie uniknioném niebezpieczeństwie: zapewne słyszeliście co o miss Brandon!
— O téj poskromicielce lwów? A któż nie widział téj nadzwyczajnéj kobiety? odpowiedział oficer. Co do niéj ta tylko pozostaje wątpliwość, czy takiéj śmiałości przyczyną jest wstręt do życia, czy też upodobanie w okropnościach?
— Bardzo słusznie, i mnie to przychodziło na myśl, kiedy się dowiedziałem o jéj straszliwych przedstawieniach. A czy miss Brandon znajduje się tu jeszcze w Londynie? dodał cudzoziemiec patrząc w wypróżniony do połowy kieliszek, który trzymał w kształtnéj ręce.
— Przed trzema dniami odpłynęła parowcem do Niemiec, razem z towarzyszącymi jéj sztucznymi jeźdźcami, odpowiedział pierwszy celny urzędnik. Jest to tajemnicza, dziwna osoba! Miałem z nią do czynienia!
— No, to pan zapewne powiesz mi najdokładniéj, czy owa miss Brandon podobna jest do tego tu portretu? spytał właściciel „Germanii,“ i z małego, złotego pudełeczka wyjął ozdobną miniaturę, którą pokazał urzędnikowi.
Obraz mistrzowską ręką malowany przedstawiał twarz dziewicy wysokiéj piękności, ale właściwie ostro wyrazistych rysów.
— Niewątpliwie, zawołał urzędnik, i zdziwiony spojrzał na właściciela obrazu; zdaje mi się tylko, że ten portret musiał być robiony przed kilku laty, kiedy miss Brandon...
— Kiedy sławna władczyni królów puszczy była młodsza, tak jest! z właściwym sobie uśmiechem przerwał cudzoziemiec. Ale mimo to pan ją poznajesz?
— Tak jest, to ona, potwierdził oficer; te same szlachetne rysy, ten sam rozkazujący, ufny w sobie wyraz oblicza.
— A Więc do Niemiec — dziękuję panom! Ach, zbliżamy się do doku! Co za ruch niesłychany! Na prawdę, miejsca wylądowania w Londynie, od czasu jak ich niewidziałem, znacznie się zmieniły!
— Od lat dziesięciu wyglądają jak dzisiaj, przemówił starszy urzędnik.
— Bo też rzeczywiście już przeszło lat dziesięć jak opuściłem te doki, odpływając do Brazylii, odrzekł cudzoziemiec, który zdjął pled i teraz dopiero wystąpił z całą okazałością swojéj postaci.
Trzéj Anglicy, zdawszy raport urzędnikom portu, aby nie czyniono „Germanii“ żadnych trudności, pożegnali jéj właściciela i rzekli do siebie z cicha, że ten cudzoziemiec musi być albo niezmiernie bogatym dziwakiem, albo jednym z owych awanturników, którym podczas walk o tron brazylijski szczęście sprzyjało. W każdym razie zachwyciła ich jego uprzejmość, ale powątpiewali o jego pochodzeniu, chociaż w okrętowych papierach wyczytali jego wysoko szlachetne nazwisko.
W godzinę później „Germania“ stanęła przy bulwarku doku.
Równie jak teraz niesłychanie ruchliwe życie panowało na placu wylądowania w Londynie już w roku 18.., w którym zaczyna się niniejsze opowiadanie. O ile oko dosięgnąć może, widziano tam niezliczone okręty z flagami różnych narodów i dziki gwar ludzi. Na brzegu leżały towary złożone jedne obok drugich, dalej baraki, windugi, paki i pudła. Oprócz doku, do którego wpłynęła „Germania“ widziano w dali jeszcze dwa indyjskie, tworzące tyleż jezior, do których przez śluzy wpuszczano i wypuszczano okręty.
Jeszcze daléj zaś leżała otoczona czarną mgłą, z wiecznie buchającego dymu węglowego powstającą, nawet niebo zachmurzającą i zasępiającą, ogromna stolica Anglii, na cztery prawie kwadratowe mile rozległa.
Z téj strony, stojący na swoim parowcu cudzoziemiec widział Tower, ową starą twierdzę z zapadłemi murami i wałami na północnéj stronie Tamizy. Z pośrodka téj twierdzy wznosił się poważnie ostrzegający biały Tower, ów pałac królów Henryka III i następców aż do Henryka VIII, w którym Anna Bolena i Joanna Gray wyzionęły ducha, a książąt Edwarda i Yorku z rozkazu króla Byszarda III uduszono.
Dreszcz przejął cudzoziemca, gdy mu te obrazy przed oczami stanęły, chociaż teraz Tower tylko więzienie stanu, arsenał i archiwum w swoich ciemnych murach przechowywał.
Murzyn Sandok stał w pobliżu swojego pana i również ciekawie przypatrywał się życiu na placu wylądowania. Miał, na sobie niebieską liberyę, bogato srebrem wyszywaną, głowa zaś jego z wełniastym, kręcącym się czarnym włosem, była odkryta. Tam nikt na niego mimo tego wszystkie go nie zwracał uwagi, bo murzynów, kreolów i Turków dosyć wielu kręciło się w barakach.
— Sandok, zawołał pan parowca, zbliżając się do mostku prowadzącego na ląd: przywołaj sternika Martineza!
Murzyn, z właściwą swojemu plemieniu zręcznością, znikł w głębi okrętu — a po kilku minutach wszedł barczysty, silnie zbudowany człowiek, i zdjął glansowany kapelusz „Germanii.“ Pójdziesz zemną na ląd, Marcinie, jeżeli oddalić się możesz, gładko po niemiecku przemówił cudzoziemiec do sternika.
— Jestem na usługi, panie Eberhard dopóki „Germania“ stać będzie w doku, nie mam nic do czynienia. Meldowałem się kapitanowi — podsternik zastąpi mnie.
— A więc, chodź za mną, Marcinie; ta, któréj szukam, wyjechała do Niemiec.
— Pani hrabina?
— Miss Brandon, z naciskiem poprawił właściciel „Germanii.“
— Jestem na usługi, panie Eberhard, omyliłem się tylko!
— Muszę dowiedzieć się, do którego portu odpłynęła, a potém niezwłocznie udamy się za nią!
Pan Eberhard i sternik Marcin opuścili parowiec i poszli do biura portowego, gdzie spodziewali się dowiedzieć, dokąd udała się poszukiwana, bo właścicielowi „Germanii“ dużo na tém zależało.
Pan i służący, o ogorzałych od słońca, nerwistych rysach i silnych postaciach (bo sternik wyglądał jeszcze muszkularniejszy i wyższy od Eberharda), przesunęli się przez tłumy przybywających i odpływających, w blizkości których kręciło się mnóztwo nikczemnych łotrów, korzystających z każdéj chwili dla dopuszczenia się kradzieży lub kłótni i wyglądających jak prawdziwi szubienicznicy. Tacy ludzie nic nie szanują, prócz widocznie przeważnéj dla nich siły; ztąd też poszło, że niektórzy z nich obrzymiemu sternikowi i widocznie niemniéj silnemu jego towarzyszowi szybko i z całą gotowością z drogi ustępowali.
Właśnie gdy obaj zbliżyć się chcieli do urzędu portowego, pan Eberhard nagle zatrzymał się i spojrzał w oddaloną część bulwarku — dostrzegł tam gromadę ludzi, a pochodzące ztamtąd wołania mocno wzruszyły jego duszę.
I Marcin spojrzał w tamtą stronę.
— To są niemieccy wychodźcy, rzekł mimowolnie.
Byli to mężczyźni w długich niebieskich surdutach i kobiety w krótkich sukniach i czarnych chustkach na głowie. Obok nich i na ich ręku igrały i uśmiechały się dzieci rozmaitego wieku, jakby się w domu bawiły. Przewiacały się po ubogich skrzynkach i workach, w których rodzice ich unosili z sobą ostatnie mienie, i przemawiały do siebie swoim wiejskim językiem. Dziadek siwowłosy, który jeszcze odważał się na podróż do Nowego Świata, aby tam szukać szczęścia dobrobytu, którego tu nie znalazł, zaledwie mógł ukryć łzy w oczach świecące, gdy z załamanemi rękami ujrzał córkę, oddającą majtkom wielkiego okrętu resztki swojego majątku. Ale młodsi mężczyźni, już to z obawą, już z nadzieją spoglądali na drewniany, bujający budynek, któremu powierzyć mieli swoją przyszłość, swoje żony i dzieci, który miał ich zaprowadzić do nowéj ojczyzny, i wskazać drogę do uzyskania pracą tego błogosławieństwa, którego w swoim kraju nie znaleźli.
Na wszystkich twarzach wypisana była nędza, a na wielu głód nawet. Niektórzy, wydawszy ostatniego talara na daleką, niebezpieczną podróż, zaledwie jakąś wiązkę trzymali w ręku, zaledwie posiadali po kilka fenigów na zaspokojenie niezbędnych potrzeb następnych dni, bo złe żywienie biednych wychodźców na okrętach już było powszechnie znane.
Był to głęboko wzruszający obraz dla obu naszych podróżnych — scena życia portowego, nieopisanie zajmująca miłosierne serca.
Właściciel „Germanii“ zbliżył się kutym gruppom. Wychodźcy ci byli to rzeczywiście Niemcy; słowa, któremi do siebie przemawiali, sprawiły mu rozkosz słyszenia ojczystéj mowy w obcym kraju, rozkosz, która każdego Niemca przejmuje radością i dumą, gdy słyszy miłe mu dźwięki.
Ale właściciela „Germanii“ dźwięki te w owéj chwili dotykały poważnie i smutno! Dla czego tych przeszło stu mężczyzn i kobiet z dziećmi zapragnęło opuścić swoje domowe ognisko? dla czego błąkali się za niepewném i dalekiém?
— Zkąd jesteście, dobrzy ludzie? zapytał jednéj gruppy, i dla czego opuszczacie waszą niemiecką ojczyznę?
Mężczyźni i kobiety spojrzeli zdziwieni na obcego, który daleko od ich ojczyzny, przemówił do nich macierzyńskim językiem.
— Ze wschodnich Pruss, szanowny panie, odpowiedział jeden wieśniak. U nas już nic nie idzie, podatki wysokie, a nędza wielka! Zebraliśmy więc resztki mienia i z żonami i dziećmi idziemy za morze!.
— A dokądże zamyślacie udać się?
— Do południowéj Ameryki, kochany panie; tam potrzebują pilnych rąk i płacą ziemią!
— A wy? spytał zwracając się do drugiéj gruppy.
— My pochodzimy z Niemiec południowych, a tamci znowu z Nassau — u nas w kraju tkactwo już się na nic nie zdało! Boże, zlituj się! Same tylko machiny, kochany panie! A więc i my ruszamy do nowéj ojczyzny.
— Jakkolwiek trudno to będzie w naszych latach, dodał kiwając głową jakiś starzec, trzymający zgłodniałego wnuka na ręku, ale zapłaciliśmy ostatnim groszem za przejazd do Brazylii!
— Do Brazylii — biedacy... mimowolnie wymówił właściciel „Germanii.“
— Głód dokucza, kochany panie, zajrzyj-no pan w oczy mójej córce tu i moim synom tam? Daléj już nie idzie, nędza wzrasta, głód gryzie!
Sternik Marcin z bolejącém sercem spojrzał na starego, po którego wynędzniałych policzkach toczyły się łzy.
— Niech pioruny zatrzasną, mruknął zacny marynarz: Boże odpuść grzechy! to dopiero bieda!
— A wy tam? poważnie i prawie ponuro zapytał właściciel „Germanii“ stojących na boku, którzy przez oszczędność pozdejmowawszy trzewiki i trzymając je na plecach, boso do zachwalonego im kraju wędrować chcieli.
— My jesteśmy z Czech, szlachetny panie; rzemieślnik tam ssie łapę! Powiadają że tam w Brazylii ma być lepiéj!
— O nieszczęśliwi! zawołał — pan Eberhard: sami idziecie na spotkanie upadku i śmierci! Wszystko co wam opowiadano, to kłamstwo; tam panuje nędza i niewolnictwo!
— O nie mówcie tego kochany panie! nie odbierajcie, nam ostatniej nadziei, błagała jakaś młoda kobieta, przytulona do męża — inaczéj chyba morze będzie naszą ucieczką!
Właściciel „Germanii“ widział wzruszającą miłość, wzajem tych biednych ludzi łączącą — zbudował go obraz téj wieśniaczki, znędzniałéj i strwożonéj, a obejmującéj męża swojego, i chciał zawołać: „Jest więc jeszcze miłość na ziemi!
Wesoły uśmiech osiadł na ustach brodatego i ogorzałego pana; a Marcin tymczasem, dawszy sobie w bok kułaka, odwrócił, się, nie chcąc aby widziano, że płacze podobnie jak stary wychodziec.
— Dokąd poniesie was okręt? spytał właściciel „Germanii.“
— Do Rio, zawołało razem kilka głosów.
— To dobrze, mogę wam nastręczyć zyskowną robotę! Wszyscy, wszyscy znajdziecie to, czego się spodziewacie, — ale jeżeli tak zawsze coraz więcéj was opuszczać będzie swoją ojczyznę, cóż się z wami stanie! Czy to podobieństwo, aby w tym pięknym niemieckim kraju, nędza tak dalece wzrastała? O Marcinie! prędzéj, mamy teraz podwójny powód niezwłocznie wracać do ojczyzny, któréj już od wielu lat nie widzieliśmy! Coś mnie tam gwałtownie pociąga, i sądzę, że będziemy tam mieli wiele do czynienia, skoro ją obaczymy!
— I ja tak myślę, panie Eberhard. Niech pioruny trzasną! te przeklęte, gorące łzy mimo woli cisną się człowiekowi do oczu!
— Ty poczciwa duszo! Zaczniéjmyż więc nasz powrót o ile można najlepiéj, Marcinie: zróbmy dobry uczynek!
Wychodźcy słysząc te słowa nieznajomego, który rozmawiał z nimi po niemiecku i litość okazywał, ciekawi, nadzieją ożywieni, okrążyli obu tych ludzi.
— Pan chcęsz nam nastręczyć zyskowną robotę, wołali niektórzy; o uczyń pan to, o dopomóż nam. jeżeli możesz!.
— Słuchajcie, zawołał właściciel „Germanii:“ jeżeli Bóg na niebie dozwoli wam szczęśliwie odbyć podróż, a przybędziecie do Rio, udajcie się z tą kartą do attaché pana von Weis, to Niemiec z krwi i ciała!
— Karta — kto weźmie kartę? wołali zewsząd nową nadzieją ożywieni mężczyźni i kobiety.
— Czekajcie — każdy naczelnik rodziny dostanie taką kartę. Oto masz, ty stary! macie wy! i wy! Pan von Weis, za okazaniem mu tych kart i skoro mu o mnie opowiecie, wyszle was do posiadłości Monte Vero!
— Monte Vero? powtórzyli niektórzy przekręcając to nazwisko.
— Macie na kartach wszystko wypisane! Pierwéj nim tam przybędziecie, już dojdzie do Monte Vero list odemnie, który wam da robotę, mieszkanie i chleb! Bądźcie pilni i uczciwi, przynieście zaszczyt waszemu niemieckiemu imieniowi. Znajdziecie tam zarządców i robotników z naszéj ojczyzny! A oto, stary, masz tu pieniądze, abyście w drodze nie bardzo znękani i bezsilni przybyli do Rio, a potém do Monte Vero!
Mężczyźni i kobiety, z razu z podziwieniem patrzący na karty i pieniądze, padli przed właścicielem „Germanii“ i z dumą poglądającym na niego Marcinem, na kolana, i wyciągnęli ręce do sukni i palców nieznajomego, okrywając je wdzięcznemi pocałunkami.
— Niech was Bóg prowadzi, wy dzieci Niemiec, wyrzekł pełnym, donośnym głosem, i ścisnął dłonie najbliższych — wreszcie szybko odwrócił się od uszczęśliwionych, którzy pocieszeni śmiało teraz poglądali w przyszłość, od ocalonych, którzy żegnali go wdzięcznemi słowy, i wszedł szybko razem z Marcinem do urzędowego domu.
Tam ze wszelką gotowością uwiadomiono go, którą drogą odpłynął parowiec, użyty przez sztucznych jeźdźców, i po upływie chwil kilku Eberhard ze sternikiem wracał na „Germanię” wołając:
— Daléj, do Niemiec!
Nie mógł teraz zatrzymać się ani na jeden dzień — coś go silnie naprzód gnało; przejmowały go i napełniały jakieś gwałtowne uczucia, najrozmaitsze cele, do których dążył! Okropna zemsta — bozkie uczucie miłości i ocalenia, święte pragnienie szczęścia narodu.
Jeszcze przed zapadnięciem nocy „Germania” wypłynęła z doku — niebo zupełnie się rozjaśniło, a gdy zabłysły pierwsze gwiazdy, a blada tarcza srebrzystemi strzępami odbiła się w morzu, z pomostu kapitana zabrzmiał znak odjazdu. Sternik Marcin z radością skierował bieg jego w stronę niemieckich portów — silna machina sapała — koła jéj rozbijały wodę i uniosły „Germanię” do ojczyzny jéj właściciela.


ROZDZIAŁ II.
Wjazd króla.

Upłynęło kilka tygodni po tém, cośmy opowiedzieli. Łaskawy czytelnik niech raczy udać się z nami do Niemiec.
Przecudny, słońcem rozjaśniony dzień sierpniowy, uśmiechnął się nad bogato przystrojoną stolicą. Z okien i domów powiewają sztandary, po nad ulicami unoszą się kwieciste wieńce, całe wielce ożywione miasto wystąpiło w uroczystych strojach, pałace bogaczów i chatki ubogich jaśnieją świątecznie.
Król, który po śmierci swojego osiwiałego ojca objął rządy kraju, po przyjęciu hołdu, wraca z małżonką swoją do stolicy, dla wstąpienia na tron i zamieszkania w zamku ojców. To uroczystość dla ludu; od samego rana ciśnie się on przez ulice w stronę ogromnego miasta, którą ma przeciągać orszak królewski. Rzemieślnicy i cechy gromadzą się pod swoje chorągwie, aby wyruszyć z muzyką na przyjęcie monarszej pary, — na placach pełno życia, i radości — dzisiaj widzowie złotem popłacili za okna i balkony, a każdy tłoczy się jak może, byle tylko przypatrzyć się wjazdowi.
Ma on nastąpić nie przez wysoką z imponujących filarów utworzoną królewską bramę, jak zwykłe dawniéj tego rodzaju uroczyste pochody, lecz przez położoną na drugim końcu miasta bramę aleksandryjską, przy któréj urządzono łuk tryumfalny, u góry ozdobiony chorągwiami, girlandami, emblematami i promieniejącym od złota królewskim herbem. Ulice wysypano kwiatami i zielonemi gałązkami, a w pobliżu zamku znajduje się druga brama honorowa, po któréj bokach urządzono trybuny, dla, starszyzny miejskiéj i dla dostojnych osób.
Nakoniec około południa daleki huk dział zapowiedział zbliżanie się królewskiego orszaku.
Konni policyanci i galowo ubrana żandarmerya oczyszczają ulice i po obu ich stronach usuwają widzów na chodniki. Piechota z powiewającemi u hełmów kitami, tworzy na całéj drodze nieprzenikniony łańcuch. Wszystkich oczy patrzą w stronę, z któréj tak radośnie oczekiwani zbliżyć się mają.
Dźwięki janczarskiéj muzyki poruszają serca ludzkie — jéj tony są coraz głośniejsze, coraz silniéj brzmiące i upajające — fanfary przerywają je — orszak przybywa do tryumfalnego łuku — rozlegają się nieskończone okrzyki i roznoszą daléj, na przepełnione ludem ulice i place, na których głowa stoi tuż przy głowie — z okien i balkonów powiewają chustki i kapelusze.
Chóry muzyki grają hymn narodowy, tony jego wzruszają...
Król nadjeżdża. Każdy pragnie Widzieć go. Każdy pragnie podziwiać jego okazały, potężny orszak.
Pochód rozpoczynają czteréj marszałkowie na białych jak śnieg koniach. Za nimi w niejakiém oddaleniu jedzie oddział gwardyi z muzyką i rozpostartym sztandarem; w téj chwili powtarzają się znowu tysiączne odgłosy ludu.
Król w bogatym generalskim mundurze wjeżdża na pysznym arabie — przed nim czteréj reichsgrafowie niosą insygnia państwa na ciemno-czerwonych aksamitnych poduszkach.
Król ma około pięćdziesięciu kilka lat — czoło bardzo wysokie, podbródek nieco występujący, na twarzy wyraz życzliwości, a uśmiechające się usta niezarosłe, nosi ledwo dostrzegalne ciemnawe faworyty — na wszystkie strony łaskawie się kłania i widocznie cieszy go tak piękne przyjęcie, z jakiém po złożeniu mu hołdu występuje stolica.
Za nim na pysznych rumakach książęta królewskiego domu i bogata świta.
Znowu czteréj marszałkowie na białych koniach, a za nimi imponujący oddział kirassyerów, których mocno obsadzona muzyka dmie w rogi, naprzemian z muzyką gwardyi.
Błyszczący od słońca złocony pojazd, ciągniony przez sześć przepysznych ogierów, z których na każdym siedzi żokej, postępuje w niejakiéj odległości; w nim na bujającém wysłaniu siedzi królowa — i ona także łaskawie odpowiada na powitania narodu — ale zdaje się, że na jéj lekko zarumienioném licu i oczach ciemnemi powiekami zasłonionych, osiadł jakiś bolesny wyraz.
Królestwo są bezdzietni — może ta myśl w téj chwili mocniéj dolega krôlowéj, tronującéj w swoim złocistym powozie.
Następują potém paradne ekwipaże księżniczek, sióstr i siostrzenic królewskich — daléj dwór, a wreszcie znowu oddział gwardyi.
U wspaniałéj wysokiéj bramy tryumfalnej, przyjmują królewską parę deputowani stolicy — biało ubrane dziewice sypią kwiaty — obywatele i rzemieślnicy huczną muzyką witają wjazd, a szumny nieskończony okrzyk przeprowadza go aż do ogromnego i wysokiego zamku, który zewnątrz starożytną siwą ma barwę, wewnątrz jednak promienieje przepychem i wspaniałością.
W tronowéj sali król przyjmuje czołobitność zagranicznych posłów i ambassadorów, a każdy z nich w imieniu swojego monarchy składa dostojnéj parze zapewnienia najrzetelniejszéj przyjaźni i współczucia.
Po skończonéj ceremonii, udano się do stołu, do którego zaproszono samych tylko członków rodziny, gdyż wieczorem dopiero miało nastąpić wielkie przyjęcie, teatr i bal, pierwsza od czasu śmierci zgasłego króla uroczystość, na którą wydano mnóztwo zaproszeń; — owszem nawet uprzejmy monarcha, którego przyjęcie nadzwyczaj dobrze usposobiło, jeszcze pomnożył te zaproszenia, gdy po rozmowie z posłami, dowiedział się o przybyciu do stolicy w ostatnich dniach wielu znakomitych osób. Może też, jako niechętnie właściwie lubiący widzieć w około siebie liczne zgromadzenie, zapragnął na téj uroczystości dworskijé zjednoczyć wszystko, co godne było ukazać się na dworze. Król wołał raczéj sztukę i interesującą rozmowę, w mniejszém więcéj dobraném kółku, aniżeli świetne uczty i parady; królowa zaś zgadzała się ze swoim dostojnym małżonkiem, tómbardziéj że i sama piękne i szlachetne przenosiła nad strojny zgiełk.
Ale na pachnących, kwiatami i chorągwiami przyozdobionych ulicach ciągle jeszcze panowała radość. Tłumy ludu z okrzykami zebrały się przed zamkiem, a król ulegając powtórnie prośbom tysiąców głosów, pozdrawiając ukazał się na zamkowym balkonie.
O zmierzchu tłumy rozeszły się: — zaczęła się illuminacya, najświetniejsza jaką kiedykolwiek w stolicy widziano. Współubiegano się w rozwinięciu przepychu, z jakiém miasto jakby w dzień oświetlono. Pałace wysokich urzędników państwa wywoływały powszechne podziwienie, bo czarowały ustawieniem na nich kwiatów, obrazów i ogniów. Lecz główna ulica stolicy, daleko od zamku i do spacerowego ogrodu, aż do jaśniejącéj bengalskim ogniem bramy królewskiéj, wyglądała jak ogniste morze, z pomiędzy którego wystawały liczne przezrocza i marmurowe popiersia królewskiéj pary.
Wesoło usposobione tłumy, pełne podziwienia przechadzały się po ulicach i ścieśnione stawały przed najpiękniéj przystrojonemi domami.
Wkrótce powozy z trudnością utorowały sobie drogę do oświetlonego jak dzień zamku, w którym uwijała się wszędzie bardzo zajęta służba. Zaczęło się przyjmowanie królewskich gości.
Wybrano trzy obszerne salony na przyjęcie świetnego zgromadzenia, w którém obok zdobnych orderami generalskich mundurów, okrywających ludzi, zktórych wielu pod zmarłym królem w walkach z Napoleonem Bonapartem znakomicie się odznaczyło — znajdujemy także i cywilne fraki. Ministrowie i szambelani, posły i dygnitarze, książęta i znakomici uczeni, przechadzają się wiodąc półgłośną rozmowę, po okazałéj sali Krystyny, tak nazwanéj od naturalnéj wielkości portretu księżniczki, obecnym po większéj części nieznanéj — a w któréj źwierciadlanych szybach tysiąckrotnie odbija się światło promieniejących koronnych świeczników i kandelabrów. Pod ścianami ustawiony jest szereg miękkich krzeseł ze złoconemi poręczami, a pod okazałym portretem stoją: koronami odznaczające się wspanialsze fotele królewskiéj rodziny.
We czterech rogach sali Krystyny, po za kosztownemi aksamitnemi draperyami urządzono bufety, z których lokaje podawali tu wina, tam łakocie i lody. Poseł francuzki, książę Etienne, żywo rozmawia z wielkim szambelanem o wspaniałości wjazdu — lord Wood, ten starzejący się, wiecznie spokojny Anglik, z blond faworytami, nigdy nie siwiejącemi, gawędzi bardzo przyjaźnie z posłem brazylijskim, kawalerem de Villaranca, a tylko co przybyły i przez wszystkich dworsko powitany książę Waldemar, bratanek króla, mówi ze swoim szambęlanem panem von Schlewe o pięknéj miss Brandon, która od kilku dni wszystkim pozawracała głowy.
— Wasza wysokość nie raczysz zapewne odmówić swojego współczucia dla téj królowéj lwów, bo bez wątpienia jest ona jedném z najszczególniejszych zjawisk, rzekł pan von Schlewe, błyskając siwém okiem i o ile możności usiłując ukryć, że kuleje na lewą nogę. Jego niezarosła twarz, zwiędła i pomarszczona, ostry nos i blade usta świadczyły, że to jest przeżyty rozpustnik; nieprzyjemne zatém w bezstronnym widzu robił wrażenie widok tego pięćdziesięcioletniego szambelana. jako najpoufniejszego doradcy tego więcéj niż o połowę młodszego księcia.
— Obciąłbym ją widzieć, niedbale odpowiedział książę, witając księcia d’Etienne; zamów pan w tych dniach dla nas lożę. Wiesz panie Schlewe, że ja nie bardzo gustuję w tych damach cyrkowych, które za wiele mają do czynienia z bielidłem!
— O wiem, że mój książę chętniéj widzi wiejską niewinność, i wkrótce nie zaniedbam donieść o owéj miłéj dziewczynce, którąśmy przedwczoraj na szossie spotkali.
— Zrób to, panie Schlewe! rzeczywiście było to tak miłe stworzenie, jakiego już od dawna nie widziałem; jéj obraz ściga mnie! Ach, moja droga kuzynko, zawołał książę Waldemar, oddając uprzejmy wojskowy ukłon młodziutkiéj księżniczce Karolinie, która z matką, siostrą króla, właśnie do sali wchodziła: szczęśliwy jestem, że mogę cię tu powitać! Słyszałem, że byłaś cierpiąca i mocno nad tém ubolewałem!
— Przeziębiłam się — ale to już minęło, odpowiedziała księżniczka Karolina, ładna, zaledwie dwódziestoletnia dama, z mocno czarnym, gładko uczesanym włosem, który tylko różyczki zdobiły.
Księżniczka ma piękne, niebieskie oczy, ocienione długiemi, ciemnemi rzęsami, lica nieco blade, pięknie wykrojony trochę garbaty nos, a usta tak miłe jak łuk Amora. Ma na sobie powłóczystą białą suknię przetykaną różami, oraz lekką mantyllę, która skromnie dozwla widzieć prześliczną, szyję i pięknie ukształtowane wyższe części ramion. Błyszczący naszyjnik brylantowy, spadający aż do wykroju sukni na oślepiająco biały stanik, o tyle uobojętnia naturalną piękność księżniczki, o ile podwyższa takową u innych dam ją otaczających.
— Przebacz wasza książęca mość mojéj niewiadomości, mówiła zbliżając się do księcia; ale czy nie wiesz co to za jeden ten pan w portugalskim stroju, którego kawaler de Villaranca tak uprzejmie wita?
Książę Waldemar spojrzał w przeciwną stronę sali, i teraz dopiero postrzegł słusznego, około czterdziestu lat mającego mężczyznę, z dużą ciemno-blond brodą. Miał on na sobie, podobnie jak poseł, używany przy takich ceremonialnych dworskich uroczystościach, bogato tkany aksamitny półpłaszczyk, z pod którego wyglądał błyszczący brylantami order. Ozdobna szpada ze złotą rękojeścią wisiała u jego boku.
— Ze wstydem wyznać muszę, droga kuzyno, że jeszcze tego pana nie widziałem! Widocznie jest to grand z owego dalekiego kraju brylantów!
— Jego powóz zaprzężony we cztery przepyszne rumaki, zajeżdżał razem z naszym na zamkowy dziedziniec; murzyn w niebieskiej liberyi siedział na koźle!
— Nie zaniedbam wywiedzieć się o nim i zaraz kuzynce wiadomość przyniosę, odpowiedział książę, długo żegnając się ze swoją piękną kuzyną.
W téj chwili otworzono podwoje — paziowie, występujący jeszcze na tego rodzaju dworskich uroczystościach, ukazaniem się swojém zapowiedzieli panującą parę.
Król, prowadząc małżonkę, wszedł do sali — a kapela dworska, umieszczona na wybitej czerwoném suknem galeryi, napełniła ją hucznemi dźwiękami narodowego hymnu — dostojni goście według stopni uszykowali się w półkole.
Król zwykle sarkastycznie uśmiechający się, dzisiaj wyglądał wesoło, i z łaskawie rozpromienioną królową, witał świetne zgromadzenie.
Wielki podstoli, marszałkowie i szambelanowie weszli do sali Krystyny zaraz po damach pałacowych, a wielki szambelan kazał otworzyć drzwi wiodące do przyległéj sali księżniczek i daléj do sali teatralnéj.
Czarodziejskie wywierały w téj chwili wrażenie te w morzu światła pływające przestrzenie — pyszny był widok poruszających się w nich królewskich gości.
Król przemówił uprzejmie kilka dowcipnych słów do stojących przy nim najbliżéj ministrów i generałów, a królowa rozmawiała z księżnymi. Każdy z obecnych z bijącém sercem oczekiwał, czy go królestwo spostrzegą, i do kogo pierwéj przemówić raczą; każdy z tych panów dworu wzdychał do téj łaski, aby się nią pochlubić w liczbie niewielu uprzywilejowanych.
Gdy muzyka grała jedną z ulubionych królowi uwertur, król badawczo spojrzał po obecnych, i rozmawiał nieco z bratem swoim księciem Augustem, tudzież z siostrzeńcem księciem Waldemarem.
Nagle oko króla zajaśniało — ujrzał nieopodal roztropnego i dla tego przyjemnego mu kawalera de Villaranca, i zdawało się przytém, że go coś uderza. Polecił jednemu z adjutantów, aby poprosił bliżéj pana posła, i z całą życzliwością przemówił do brunatnego południowca o chudéj, prawie spiczastéj twarzy, który mu się nizko kłaniał.
— Panie kawalerze, wyjątkowo przemówił król po francuzku, bo poseł nie mógł się płynnie tłómaczyć po niemiecku — panie kawalerze, przypominamy sobie, że prosiłeś nas dzisiaj o posłuchanie dla jakiegoś hrabiego.
Król niby namyślał się, wreszcie wzywająco skinął ręką.
— Dla hrabiego de Monte Vero.
— Prawda, będziemy pamiętali to nazwisko!... Że prosiłeś nas dzisiaj o posłuchanie dla hrabiego de Monte Vero, i że w skutek własnoręcznego listu naszego nam wielce miłego chociaż także wielce dalekiego monarchy, upoważniliśmy was przedstawić nam dzisiaj tak gorąco zaleconego — uczyń pan to, kawalerze! Siadajmy, moja kochana! dodał król obracając się do małżonki i przystąpił z nią do krzeseł.
Księżniczka Karolina i jéj osiwiała matka usiadły, razem z niemi i pozostałe damy dworu, książęta zaś stanęli w blizkości. Goście gruppami usunęli się daléj w tył, albo po większej części wyszli do chłodniejszéj sali księżniczek.
W téj chwili, gdy i książę Etienne przedstawił królewskiéj parze jakiegoś znakomitego generała francuzkiego, zbliżył się z kawalerem de Villaranca do króla ów pięknie wyrosły nieznajomy, który poprzednio wpadł w oko księżniczce Karolinie. Jego imponująca postać, znakomitość, teraz dopiero wystąpiły w całéj pełni blasku, gdy śmiało i dumnie szedł przez salę — zdawało się, że z błogą spokojnością zbliża się ku równemu sobie, nie tak jak inni panowie dworu, którzy przez czołobitność zapominali o swojéj własnéj godności — wyglądało to, jakby jego szlachetna postawa mówiła: „Korzę się równie głęboko tylko przed Bogiem, nie zaś przed ludźmi!“
Król badawczo spojrzał na słusznego nieznajomego — całe otoczenie wpoiło wzrok w gościa, występującego w portugalskim stroju.
— Spełniam łaskawy rozkaz waszéj królewskiéj mości, przemówił kawaler de Villaranca; poczém cofnąwszy się nieco wskazał ręką: Oto hrabia Eberhard de Monte Vero!
— Eberhard — hrabia Eberhard! — powtórzył zdziwiony król — czysto niemieckie imię! — Mam zaszczyt i szczęście być Niemcem, który w dalekiém cesarstwie założył sobie nową siedzibę, rzekł Eberhard pełnobrzmiącym głosem.
— Rzecz ciekawa! przemówił król — musiałeś panie hrabio, brazylijskiemu dworowi wyświadczyć bardzo ważne i wielkie usługi, bo własnoręczne pismo twojego teraźniejszego monarchy jest wielce łaskawe, prawie z miłością dla ciebie skreślone. Masz pan wielkie posiadłości w dalekiém, obficie ubłogosławioném państwie?
— Rzeczywiście najjaśniejszy panie, Monte Veto obejmuje ośm niemieckich mil kwadratowych!
— To ogromny majątek, niejeden niemiecki książę nie ma takiego, z ironicznym nieco uśmiechem rzekł król — a wszystko zabudowane i uprawne?
— Po spełnieniu tego dzieła, przybywam odwiedzić piękną moją ojczyznę! Blizko dziesięciu tysięcy niemieckich robotników poświęca mnie swoje siły.
— A zatém cała kolonia!
— Wzniosła to rzecz, najjaśniejszy panie, — słyszeć tak łaskawe oznaczenie! Ona mnie ośmiela do proszenia o jedną łaskę!
— Mów pan, mości hrabio! Winniśmy podziękować kawalerowi za przedstawienie nam pana! Chętnie lubimy słyszeć o cudzych krajach, a témbardziéj kiedy tak szczególnie są z nami związane!
— Ośmielam się prosić, najjaśniejszy panie, o dozwolenie, abym jako Niemiec mógł złożyć u stop twoich mały haracz moich odległych posiadłości! Łaskę, jaką mi przez uprzejme, przyjęcie wyświadczyć raczysz, będę uważał za niezapomniane nigdy dobrodziejstwo!
— Haracz, pańskiłj kolonii? — żywo rzeki król, bo szlachetna, dumna śmiałość hrabiego de Monte Vero głębokie i szczególne na nim wywarła wrażenie, a także niezmiernie zainteresowało go oblicze tego pięknego mężczyzny — jesteśmy ciekawi! Prośbie pańskiéj niech się stanie zadosyć!
Pytający wzrok zdziwienia przebiegł z oka do oka, bo całe otoczenie króla zdumiało się, widząc takie znalezienie się obcego. — wszyscy więc niezmiernie byli ciekawi co się daléj, stanie.
Eberhard, hrabia de Monte Vero, cofnął się krokiem w tył — rozsunięto portyerę salonu, i zdawało się, że jedném jego skinieniem dzieje się wszystko co nastąpi.
Wszyscy spojrzeli ku wchodowi — nawet król i jego małżonka z uśmiechem spojrzeli ku wejściu, jakby im te dziwne intermezzo sprawiało przyjemną rozrywkę.
Na progu ukazał się murzyn w błękitnéj, bogatéj liberyi — w czarnych ręku niósł białą atłasową poduszkę, a na niéj leżały, rzucając magiczny blask, który ze wszystkich ust wywoływał mimowolnie cichy szept podziwu, trzy wielkie drogie kamienie, które przewyższając tęczowemi barwami całe światło salonu, świeciły jaśniéj niż gwiazdy.
Murzyn przeszedł przez salon blizko aż do króla, — wtedy upadł na kolana i pochyliwszy głowę aż do ziemi, trzymał przed nim aksamitną poduszkę z haraczem hrabiego de Monte Vero.
Scena ta wywarła szczególniejsze, a rzec nawet można, silne wrażenie na obecnych. Wywołały je nietyle owe trzy brylanty czarne, chociaż były tak kosztowne i rzadkie, jakich nikt ze świetnego towarzystwa dotąd nigdy nie widział, ile raczéj postać klęczącego murzyna i wyprostowana postawa dumnego, pięknego cudzoziemca, którego pojawienie się i dar teraz dopiero czarownie się zrównoważyły.
Był to dar królewski, bo te trzy kamienie, każdy wielkości gołębiego jaja, pysznie szlifowane, tak, że promieniały całym przepychem cudownego blasku, warte były kilka milionów.
Król powstał — tego się wcale nie spodziewał.
— Zdaje się nam, że nagle przeniesieni jesteśmy w jakąś bajeczną powieść Wschodu, rzekł z uprzejmym uśmiechem, przystępując do murzyna i przypatrując się brylantom. Co za przepyszna gra kolorów! Doprawdy panie hrabio, nie bylibyśmy w stanie złożyć takiego haraczu, bo czarnych brylantów wcale nie mamy!
— Pochodzą one z wymywalni Monte Vero, najjaśniejszy panie, są zatém tylko płodem moich posiadłości! Wszakże te tylko trzy czarne kamienie dotąd jedynie znaleziono!
— Przyjmuję panie hrabio twój dar, odpowiedział! król, i niech jeden kamień zachowany będzie w muzeum, drugi przeznaczam dla mojéj małżonki, a trzeci zachowam dla siebie! A teraz proś i mnie pan o jakąkolwiek łaskę!
— Niechże, najjaśniejszy panie, przez czas pobytu w mojéj ojczyźnie wolno mi będzie ukazywać się u stop twojego tronu: abym przez to mógł dowieść waszéj królewskiéj mości, że Niemiec, chociaż daleko założył sobie nową siedzibę, pozostaje jednak na wieki wiernym synem ojczyzny!
Król skinął na wielkiego szambelana, aby przyjął poduszkę i pokazał królowéj piękne kamienie, i padał hrabiemu Eberhardowi rękę do pocałowania — ale Eberhard nie ukląkł, bo już to było dla niego za wiele, że Sandok, według zwyczaju murzynów, rzucił się na kolana — lecz pochylił się i przyłożył królewską rękę do ust swoich.
Kiedy się wyprostował, wzrok jego padł na wysoki piękny obraz księżnéj Krystyny; przez chwilę zdało mu się, że powinien podziwiać ten piękny obraz, tę skromną, miłą postać, że on go jakąś magiczną siłą ku sobie pociąga, na co pierwéj nie zważał.
— A więc zamierzasz pan zabawić tu czas jakiś? rzekł król przerywając milczenie, gdy tymczasem obok stojący, w części podziwiali kamienie, w części hrabiego, który niewątpliwie musiał być Krezusem.
— Tęsknota mnie tu przygnała, najjaśniejszy panie — i — tu przerwał Eberhard — o najświętszym, najwyższym powodzie swojéj podróży musiał przemilczeć — i prócz tego potrzeba przyniesienia moim majątkiem, tu i owdzie, jakiegoś pożytku!
— Ach! coś z istniejącego przed laty związku cnoty! No, panie hrabio, jeżeli możemy ci być w tém pomocni — nie zapominaj, żeśmy ci dłużni! Teraz niech; dadzą aktorom znak rozpoczęcia widowiska! Chodźmy do sali teatralnéj rzekł król do swojéj małżonki; rozmawiającéj z miłą księżniczką Karoliną. Pan hrabia de Monte Vero będzie łaskaw towarzyszyć nam, prowadząc księżniczkę.
— Tak wysoka łaska pognębia mnie, najjaśniejszy, panie!
— O! spodziewamy się często jeszcze widywać pana, bo wyznać musimy, że życzymy sobie wiele jeszcze posłyszeć od pana, rzeki król wielce przychylnie. Chodź pan z nami.
Eberhard skłonił się przed zarumienioną księżniczką Karoliną, któréj na towarzysza przeznaczono cudzoziemskiego hrabiego.
— Ubolewam, półgłosem rzekł Eberhard, że jako nieznanego narzucono mnie waszéj książęcéj mości!
— O nie, panie hrabio, z tego powodu nie masz pan przyczyny do ubolewania, niezmiernie skromnie i miłe odpowiedziała ładna księżniczka, i oparła rękę na ramieniu Eberharda, i razem z nim obok członków królewskiéj rodziny przeszła za monarszą parą do przyległéj obszernéj sali teatralnéj, w któréj mnóztwo krzeseł ustawiono.
— Przypuszczać winienem, że pani chętniéj raczyłabyś podać rękę któremukolwiek z obecnych książąt, szepnął hrabia, gdy zajmował miejsce obok uśmiechającéj się Karoliny, chociaż łaską swoją wyświadczyłaś mi pani wielką radość!
— Przebacz, panie hrabio, ale wątpię o tém obojgu.
— Należę, wasza królewska wysokości, do owych ludzi, którzy śmiało mówią co myślą, a druga część słów moich, mnie dotycząca, pochodzi wprost z mojego serca!
— Jest to równie piękny jak rzadki dzisiaj przymiot, panie hrabio, i wyznać panu muszę, że tém milsze mi czyni pańskie towarzystwo! O ile na to dworska etykieta pozwala, i ja hołduję pańskiéj zasadzie!
Przedstawienie przerwało rozmowę. Śpiewano różne, pieśni, a potem nastąpiła komedya, z któréj dowcipu i przycinków król uśmiał się serdecznie, — także i księżniczka Karolina bawiła się bardzo, co spowodowało hrabię de Monte Vero do szczególniejszego uśmiechu. Był on to jakiś bolesny, to wesoły, w miarę jak hrabia w swojéj miłéj, młodéj towarzyszce, mimo jéj dostojeństwa, po strzegał nieprzymuszoną, wesołość. Damy i panowie dwaj, którzy i obok i za nimi siedzieli, zważali raczej na każde jego poruszenie, na każdą, zmianę twarzy, aniżeli na aktorów, bo hrabia Monte Vero, po dzisiejszym wypadku, był przedmiotem każdéj rozmowy, był lwem dnia! Łamano sobie głowy nad jego pochodzeniem, jakim sposobem doszedł w Brazylii do takiej godności i do tak ogromnych bogactw, i czego teraz w Niemczech szukał! Głośno robiono najdziwaczniejsze domysły, i jak to zawsze bywa między ludźmi, którzy nie lubią być zaćmiewani, dworskie kreatury także z uśmiechem na ustach — pozwalały sobie rozmaitych przymówek i rozmaitych przypuszczeń, mających na celu jedynie przedstawienie w dwóznaczném świetle nagle tak wysoko wyniesionego cudzoziemca.
Lecz Eberhard de Monte Vero nic tego wszystkiego nie słyszał, a gdyby nawet słyszał, byłby się odwrócił z wyniosłością, na jaką zdobywa się tylko siła duszy dojrzał w przeciwnościach losu! Zazdroszczono hrabiemu de Monte Vero, — bo i któż z niżéj od niego stojących wolny był od takich kolców?
Najsłynniejsza w stolicy aktorka, przy towarzyszeniu cichéj muzyki, melodramatycznie wypowiedziała poemat, który wywarł silne wrażenie na obecnych, a szczególniéj na czuléj usposobionych sercach kobiet, i zwilgotnił piękne, ciemno-ocienione błękitne oczy księżniczki Karoliny. Eberhard postrzegł tę oznakę jéj tkliwéj duszy, lecz szanował ją tak wysoko, że nie zakłócał świętości chwili.
Potém przedstawiono jakąś lekką sztuczkę francuzką, a wreszcie w sali Krystyny ozwały się trąby wzywające do tańca.
Lokaje podali lody i szampana, a damy i panowie rozmawiając uszykowali się parami, i pożywając chłodzące poziomkowe lody, popijali rozgrzewającém winem, co wywołało uprzejme słówka. Książę d’Etienne rozmawiał z księżną de Soest, namiętną damą, dworu królowéj; książę Waldemar przybliżył się do swojéj ładnéj kuzynki Karoliny, aby się dowiedzieć, jak jéj podoba się nowy ulubieniec dworu; szambelan Schlewe, stojąc na boku, rozmyślał, jakim sposobem najlepiéj i najzgrabniéj dostanie się do ładnéj niewinności z ludu, którą książę zawsze miał na oku, i postanowił nakoniec wezwać pomocy pewnéj pani Robert, która w podobnych rzeczach bardzo dobrze radzić umiała, i któréj wiele dam i panów dworskich we wszelkich delikatnych interesach używało.
Książę August, brat króla, rozpoczął bal z królową, bo król z powodu uderzenia krwi wołał nie tańczyć wcale; jednak pił szampana, który lubił jako napój podburzający.
Hrabia zaś Monte Vero stał w sali Krystyny z dala od tańczących, blizko ogromnego kandelabra, z założonemi rękami, oparty o filar pod galeryą; patrzał w obraz przedstawiający bladą, piękną, szlachetną postać kobiecą! Jéj ciemno-blond włosy zdobił perłowy dyadem, oczy błękitne, ciemne i marzące wyrażały głębokie cierpienie, a delikatnie wykrojony nos, miła twarz i różowo ubarwione usta były tak naturalnie odmalowane, iż wpatrzywszy się dobrze w oblicze księżny Krystyny, zdawało się, że jest żywe. Czarna, mocno przystająca suknia okrywała jéj wyniosłą postać — czarny welon niby spadał jéj z włosów na ramiona, — a na piersiach połyskiwała jakaś na wpół ukryta ozdoba.
Eberhąrd czuł, że coś pociąga jego oczy ku temu obrazowi, że zostaje pod wpływem jakiegoś szczególniejszego uroku, — zdawało mu się, że powinien pogrążyć się cały we wpatrywaniu się w te tajemną boleścią tchnące rysy, że mu błogo patrzeć w oczy jéj pięknéj damy.
A jednak były one tylko malowane — martwe.
Eberhąrd nie wiedział wcale kogo ten obraz przedstawia!
Wtém zdało mu się nagle, że ktoś wzywa jego spojrzeń — i zdarza się to często, gdy ktoś inny chciwie wzrok swój w nas wpoi!
Więc i oczy Eberhąrd a odwróciły się od obrazu i spotkały spojrzenia księżniczki Karoliny — postrzegła, że ją podpatrzono, i spuściła oczy.
Bolesne uczucie przejęło hrabiego de Monte, Vero, a w téj chwili sam nie wiedział dla czego — czy to ten obraz, czy całe zebranie, czy księżniczka, czy coś innego serce mi ściskało, co było celem jego podróży, a teraz znowu tak boleśnie duszy jego dotknęło? Dopiero kilka dni przebył w niemieckiéj stolicy, nie spotkał jeszcze ani mówił z Leoną, miss Brandon, — a jednak, spotkanie to byłe tak ważne, że bez zwłoki musiał się z nią widzieć!
Księżniczka Karolina nie tańczyła — czuł się jeszcze dla niéj obowiązanym, więc zbliżył się ku niéj powoi przeciskając się przez tłum gości.
Karolina ujrzała go, — Eberhard dostrzegł, że jéj łono podnosiło się i opadało — a przecięż przeszła tylko jednego poloneza z księciem Waldemarem — zkąd więc to falowanie?
Skłonił się jéj. Karolina przyjęła jego rękę, — lekka jak piórko poruszała się w jego objęciu podług ułudnych tonów wzniosłéj muzyki — słyszał jak głośno biło jéj serce — chwytał jéj oddech — ona coraz więcéj, coraz łatwiéj powierzała się jego kierownictwu — wirowo przebiegała salę pomiędzy innemi tancerzami, ta piękna, wyniosła para — sam hrabia Monte-Vero był także lekko wzruszony, lekko rozgrzał się tańcem, gdy z uśmiechem, pewną ręką odprowadzał księżniczkę do krzesła — i gdy się ukłonił na podziękowanie, z pod bogato haftowanego ubioru jego wysunął się błyszczący amulet, tak, że go księżniczka spostrzegła.
Była to kosztowna ozdobna z dziwnemi znakami!
Na złotém dnie, które obejmowały ramki owalne w środku z większych, a po bokach z mniejszych, błyszczących brylantów utworzone, znajdowały się trzy sztuczne perłowe znaki: krzyż, słońce i trupia główka.
Księżniczka zdumiała się — spoglądała to na amulet, to na oblicze Eberharda — i król zdawał się postrzegać tę ozdobę — Karolina miała zamiar coś jeszcze przemówić, a może zapytać o coś — lecz ten po niemym ukłonie, wprzód nim przemówił, już ją pożegnał i znikł z jéj oczu w tłumie gości....


ROZDZIAŁ III.
Leona.

W kilka dni późniéj, po ważkiéj uliczce stolicy, człowiek słusznego wzrostu mocno płaszczem otulony, śpieszył ku ciemno przed nim w głębi występującemu domowi. Uliczka ta prowadziła na otwarty plac, na którym wznosi się potężna, jak się zdaje okrągła budowla, będąca stołecznym cyrkiem.
Wieżowe zegary zaledwie zapowiedziały szóstą wieczorną godzinę, a jednak już było ciemno, tak, że oczy tego człowieka niewyraźnie tylko dostrzegły wejścia i okien od téj strony budynku. Dopiero gdy przyszedł bliżéj, latarnia niewielkie na okrąg światło rzucająca, dozwoliła mu dokładniéj rozpoznać najbliżéj leżącą część cyrku.
W téj chwili z cienia portyku przystrojonego słupami, wystąpiła uderzająco wielka i barczysta postać, która widocznie oczekiwała przybywającego.
— Czy to ty Marcinie? spytał przybyły półgłosem.
— Ja, na rozkazy, panie Eberhard!
— Czy dowiedziałeś się czegoś nowego?
— Przed godziną był u miss Brandon szambelan von Schlewe, gdy już się znajdowała na dole przy lwach.
— Czy mówił z nią?
— Nie, panie Eberhard, patrzałem przez okno w przestrzeń, i widziałem, że młody człowiek, zwany Harry, bardzo krótko go odprawił!
— Może miss Brandon widziała cię i poznała?
— Ani jedno, ani drugie, panie Eberhard!
— Czekaj na mnie tu gdzieś blizko, Marcinie! Barczysty, znany nam już z pierwszego rozdziału sternik „Germanii“ poczciwy marynarz, który dla swojego pana i dobrodzieja w każdéj chwili gotów był oddać duszę i ciało, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale pan Eberhard odszedł ku wejściu do cyrku — wszakże marynarz snadź nie bardzo dowierzał temu miejscu, bo przemówił do siebie: „Żeby go tylko coś u hrabiny nie spotkało.“
Marcin odszedł na bok, bo zbliżali się robotnicy cyrkowi dla zapalenia świeczników, bo miano zaraz otworzyć kassę. Pan Eberhard zaś wszedł po schodach wewnątrz budynku, prowadzących do mieszkania sztukmistrzów. Serce jego biło gwałtownie — dla oczekującéj go rozmowy mianowicie odbył tak daleką podróż przez ocean, i obaczymy, że wcale nie drobny powód tu go sprowadził Eberhard miał na sobie niepozorny szaraczkowy surdut i kalabryjski kapelusz, tak, że mógł uchodzić za robotnika.
Gdy się dostał na dosyć głęboki korytarz, jasno oświetlony kilku płomieniami gazu, głuchy ryk wskazał mu dokąd ma zmierzać, i wkrótce stanął przededrzwiami, na których przybita była złocona blacha, z napisem: „Miss Brandon.“ Eberhard nie czekając, potrzykroć zapukał, — coś wewnątrz zaszeleściło — powoli zbliżono się ku drzwiom i otworzono je — Eberhard stał przed poszukiwaną!
Gdy światło gazowe z korytarza rzuciło jasny blask na twarz Eberharda, Leona Brandon bledniejąc w tył się cofnęła, — przez chwilę stała nieporuszona, tylko jéj pięknie wykrojone usta mimowolnie wyszeptały kilka słów największego zdziwienia. Wysoką postać miss Brandon okrywała czarna powłóczysta suknia bez ozdób i garnirowań, — ciemne, lśniące włosy miała gładko uczesane. W jéj zbladłych rysach mimo przerażenia można było wyczytać chęć panowania; wysokie jéj czoło, zagięty nos, śmiały krój całéj twarzy przypominały władczynię, a jéj wielkie, ciemne oczy świadczyły o niepowściągnionych namiętnościach.
Cofnęła się krokiem wstecz do środka pokoju, a Eberhard korzystając z tego przystąpił bliżéj i drzwi za sobą zamknął.
— Jesteśmy sami, pani hrabino, rzekł silnym głosem, przebiegając okiem przestrzeń, w któréj głębi postrzegł wielka złotą klatkę z trzema lwami.
— Eberhardzie — zawołała miss Brandon, coraz mocniéj panując nad sobą — mniemałam, że mnie uwodzi jakieś złudzenie, gdy przechadzając się wczoraj po parku, przelotnie ujrzałam cię przejeżdżającego powozem.
— Nie mylisz się pani — właśnie cię szukam!
Miss Brandon teraz już znowu odzyskała spokojność, jéj dumnie zimne oblicze uśmiechnęło się i może pozbyło przez to ostatniego śladu przerażenia.
— Co za szczególna maskarada, panie hrabio! rzekła patrząc na robotniczą odzież Eberbarda.
— Prawie tak szczególna, jak tutejsze otoczenie pani! Przybywam, pani hrabino Ponińska, zażądać od pani mojego dziecka!
— Pańskiego dziecka? Dziwne żądanie, mości hrabio! Dziecię pańskie jest także mojém — a dla czegóż to pan nie nazywasz mnie swojém nazwiskiem, skoro przecięż jestem pańską żoną?
— Byłam, chciałaś pani powiedzieć, hrabino Ponińska! Mniemałem, że ta epoka naszego życia już na zawsze przeminęła! A przynajmniéj nie wiedziałem, że po wszystkiém, co przed blizko czternastu laty zaszło, jeszcze coś pani winienem.
— Byłeś pan w Ameryce.
— A teraz tu przybywam, aby moje dziecię, moją córkę, którą wtedy pani pozostawić musiałem, teraz pani odebrać! mówił Eberhard spokojnie, bez uniesienia.
Leona Brandon, którą on nazywał hrabiną Ponińską, niby szukała krótkiéj odpowiedzi, — niby nie mogła znieść spokojnie widoku stojącego przed nią dumnie wyprostowanego człowieka.
— Pani milczysz — wahasz się — mój domysł! — zawołał teraz Eberhard, a oczy mu silniéj zabłysły — gdzie jest moje, dziecię?
— Uspokój się panie hrabio!
— Odpowiedzi żądam — nie próbuj pani moich względów i spokojności straszliwiéj niż to dusza ludzka mimo wszelkiéj przewagi znieść może. Wzrok pani nabiera wyrazu, który mną wstrząsa — moje dziecię — umarło!
— A gdyby i tak było? zimno, i z przeważnym śmiechem spytała Leona, jakby radowała ją troska stojącego przed nią człowieka.
— A więc w takim razie — pani je zabiłaś, wyzionął Eberhard i przybliżył się do straszliwéj. Stała ona na drodze dla nienasyconéj pani ambicyi, dla ambicyi, która panią aż do areny przywiodła, aby pokazywać zdziwionym, że królowie pustyni do nóg twoich padają. Gdzie dziecię moje? Żądam wyznania — a potem osądzę!
Leona słuchała słów Eberharda z coraz większem rozdrażnieniem — oczy jéj iskrzyły się, łono gwałtownie wznosiło się — ręce drżały z gniewu na to, że ten człowiek w taki sposób śmiał przemawiać — w rysach jéj widać było niepomiarkowaną namiętność — usta dyszały zgubą — z oczu wypadały strzały.
— Odmawiam panu wszystkiego! poszepnęła.
W takim razie potrafię przymusić panią! zawołał Eberhard, straciwszy spokojność i cierpliwość, albowiem obawa o życie swojego dziecięcia wszystko przewyższała.
Leona znowu się cofnęła; — groźna myśl opanowała jéj zmysły i rozum — tylko kilka kroków oddzielało ją od złoconéj kraty klatki, w któréj lwy tu i tam niespokojnie się kręciły; — jéj mała, kształtna ręka zbliżała się do klamki, otwierającéj drzwi klatki; jeszcze jedno poruszenie, a bestye te miałyby wolną drogę do śmiałego wyzywającego człowieka, który nie skrzywiwszy się nawet patrzał na tę okrutną pogróżkę — nic w nim nie zdradzało ani obawy ani przerażenia — jak bohater stał nieustraszony w obec śinierci gdy Leona kładła rękę na klamce.
To wszystko działo się w chwili największego rozdrażnienia.
— Otwórz pani kratę, rzekł z zimnym spokojem — i ja z tamtéj strony oceanu przywykłem do obcowania z takiemi bestyami — wprawdzie trzem ulegnę, ale nie sądź pani, abyś przez to uwolniła się od odpowiedzi na moje pytanie! Jeżeli pani nie powiesz, gdzie mam szukać mojego dziecka, które teraz już musi być blizko szesnastoletnią dziewczynką, to się świat dowie, że matka miss Leony Brandon, hrabiny Ponińskiej...
— Wstrzymaj się pan, wrzasnęła Leona wyciągając ręce jak do obrony. Pan wiesz...
— Wszystko! Gdzie moje dziecię?
— Po naszém rozłączeniu, oddałam je, wyjąkała Leona w krótkich przerwach, mojej pokojówce — ona zaś dała je na wychowanie pewnéj rodzinie...
— A nazwisko téj rodziny?
— Była to rodzina jakiegoś kancelisty Furscha, który utrzymywał zakład wychowania!
— Daléj, daléj — muszę wiedzieć gdzie mam szukać mojego dziecka, abym je mógł przytulić do ojcowskiego łona, abym je uszczęśliwił, mówił Eberhard głosem, w którym przebijało się gorące uczucie i tęsknota.
— Rodzina ta gdzieś znikła, wszelkie moje poszukiwania były nadaremne.
— A więc pani trudziłaś się? — z przerażającém szyderstwem mówił Eberhard.
— Tyle tylko dowiedziałam się, że mąż młodéj wówczas kobiety, która zabrała dziecię, przebywał w parku bez schronienia — bo go poszukiwano!
— Niegodziwa! w jakież ręce dziecię moje wydałaś! zawołał boleścią dręczony Eberhard, tuląc twarz w dłoniach. Biada ci, jeżeli go nie znajdę — biada ci, jeżeli, co jeszcze straszliwsza, znajdę je grzesznicą — jeżeli, odziedziczyło krew twojéj matki!. Wtedy — o wtedy wyczerpie się aż do dna i moja nawet cierpliwość — zgnębię cię, nie przez to, abym miał na tobie położyć moją rękę — o, uchowaj mnie Boże od tego! — nie, ale kara twoja będzie daleko sroższa!
Leona z wewnętrzném przerażeniem wysłuchała groźby człowieka, którego straszne cierpienie widziała i którego gwałtowny charakter znała; wiedziała, że słowa swojego dotrzyma, więc się go obawiała.
W téj chwili otworzyły się w głębi przestrzeni wielkie i szerokie drzwi — prowadzące na korytarz do ujeżdżalni. Na progu ukazał się młody dwudziestoletni chłopiec w srebrnych łuszczkowych trykotach, w których jego postać wybornie się przedstawiała — przez chwilę stał zdziwiony, ujrzawszy obcego przy miss Brandon, i zmierzył go od stop do głowy.
— Jeszcze téj nocy poszukam w zwierzynieckim parku tego włóczęgi ściganego, mówił z cicha Eberhąrd; oby Bóg dozwolił mnie i pani, abym znalazł dziecko!
I zmierzał ku drzwiom.
Leona odprowadzała go nienawiścią pałającym, ponurym wzrokiem.
Gdy drzwi za sobą zaniknął, rozkazująco rzekła do młodzieńca stojącego w głębi z założonemi rękami:
— Harry, czy dobrze przypatrzyłeś się temu człowiekowi?
— Poznam go między tysiącem! z zapałem odpowiedział młody.
— Nawet gdy zamiast tego ubioru, włoży zdobny orderami i ukaże się pomiędzy książęty?
— Nawet i wtedy, miss Brandon, dla pani znajdę go wszędzie!
Leona zamilkła na chwilę — pogrążona w ponurych myślach patrzała przed siebie — jéj namiętna, dzika dusza wydała wyrok, wywołany groźbą Eberharda i jego dla niéj niebezpieczném pojawieniem się.
— Nienawidzę go — poszepnęła — i wyznaj Leono, ty się go boisz! To haniebnie — albo ja!
Spojrzenie Harrego z zachwyceniem zawisło na miss Brandon, która miała nad nim wszechmocną, władzę.


ROZDZIAŁ IV.
Zbiegowisko.

Usiłowania Eberharda, wspieranego przez wiernego Marcina, względem wykrycia pobytu kancelisty Furscha, pozostały nadaremne, pomimo że aż do późnéj nocy nie spoczywając śledzili tego włóczęgę. Natomiast zaś znaleźli tyle nędzy, że Eberhard nietylko wydał całą gotowiznę, jaką miał przy sobie, lecz i następnego wieczoru ponowił swoją szczodrobliwość. Błogo mu było, że tu i ówdzie ulżył losowi nieszczęśliwych i ubogich, témbardziéj gdy sam zbolały tém, że jego dziecię także może cierpi głód i niedostatek — może przypadkiem, nie domyślając się tego — między poratowanymi, wybawił je z najostateczniejszéj nędzy.

Eberhard i Marcin przebiegłszy park zwierzyniecki, ten wielki do lasu podobny zakład, rozciągający się od jednéj do drugiéj rogatki i służący zakurzonéj stolicy za miejsce spoczynku, za nadejściem wieczoru wrócili do domu po nadaremnych według wskazówek poszukiwaniach. Policyanci już od kilku miesięcy szukali Furscha, nakazywano już liczne obławy w nadziei znalezienia tego złoczyńcy w parku lub na przyległych drogach — ale dotąd wszystko było nadaremne, chociaż otrzymywano wiadomości, że poszukiwany, podejrzany o zamordowanie w pobliżu karczmy jednego z wiejskich roznosicieli listów, nocować będzie w parku albo na również przeszukanéj, nieco daléj leżącéj Sarniéj łące. Owszem, przypuszczano nawet, że ten przebiegły zbrodzień sam pisywał owe listy, dla wprowadzenia policyi w błąd, i dla tego postanowiono, że skoro nowy list nadejdzie, przeszukane ostaną wszystkie przez włóczęgę używane kryjówki, któych w listach nie wymieniono.
To nadaremne śledzenie i poszukiwanie ciężko zmartwiło Eberharda — cokolwiekby go to kosztowało, musiał wynaleźć swoje dziecię — musiał je mieć znowu i wynagrodzić za wszelkie cierpienia i nędzę, jaką wycierpiało u obcych ludzi, nie uczuwszy nawet szczęścia rodzicielskiéj miłości! Wszakże to jego dziecię, jego córka, tak długo było osierocone! Okrutna matka, nie troszcząc się przez lat tyle o krew swoją, powierzyła ją haniebnym rękom — gdy po męzku szlachetna i piękna dusza Eberharda rzeczywiście mimo wielkiéj krzywdy, jaką mu Leona wyrządziła, żywiła jeszcze jakieś dla niej współczucie...
Teraz była ona dla niego obcą, umarłą.
Dusza jego drgała... najszlachetniejszy człowiek swojego czasu gotów był nienawidzieć!
— Moje dziecię między zbrodniarzami — wołało przeraźliwie jego serce — moje dziecię może już upadłe, może już zgubione...
Marcin szedł obok niego — Eberhard ręką przecierał oczy i brodę — bo sroga przeciwność straszliwie nim wstrząsnęła, lecz nie zdołała mimo to pohamować jego potężnéj siły czynnéj — owszem zahartowywała ją jeszcze bardziéj.
Obaj wracając do domu, przechodzili przez jaśniejącą ulicę, szeroko rozciągającą się od Królewskiéj bramy aż do zamku i z wieczora z powodu przepysznego oświetlenia sklepów wspaniale wyglądającą. Teraz udali się ku osiwiałemu zamkowi, a wreszcie skierowali się na szeroką i wysokiemi, eleganckiemi domami objętą ulicę Marszałkowską.
Gdy uszli kilka kroków, Eberhard i Marcin zmierzali ku wysokim, w mur wsuniętym drzwiom, przyozdobionym w różne sztuczne ozdoby i z obu stron mającym nisze w murze, w których znajdowały się posągi.
Drzwi się otworzyły, chociaż odźwiernego za niemi nie postrzegano, otworzył je jakiś tajemny mechanizm, i zamknął znowu, skoro Eberhard i jego towarzysz weszli do przysionka przyćmionego i niewiadomo jakim sposobem oświetlonego.
Hrabia Monte Vero, przybywszy przed kilku tygodniami do stolicy, odkupił go od starego budowniczego, który go z najwymyślniejszym komfortem był urządził, i poczyniwszy w nim niektóre zmiany i urządzenia, wprowadził się doń ze służbą.
Z lekko oświetlonego przysionka, okrągłego i podobnego do kościelnego dziedzińca, wychodziło się w trzy rozmaite przestrzenie, bo w głębi znajdowało się troje rzeźbionych drzwi. Przy nich nie było widać żadnéj klamki, żadnego zamka, a jednak kto się do nich zbliżył, przekonał się, że były mocno i pewno zamknięte.
Drzwi lewe prowadziły na wschody ukraszone bujnemi kwiatami i roślinami, z których po rozsunięciu portyery wchodziło się do pracowni Eberharda, a których cudzoziemskie urządzenie szczególny widok przedstawiało. Pokój ten wyglądał jakby przeniesiony z dalekiéj Brazylii, aby ciągle przypominał ów piękny kraj południowy, w którym przy pomocy swojéj siły i męzkiego charakteru, został Krezusem.
Sztucznie tkane rogóżki wiszą na ścianach i okrywają podłogę — strzelby i pistolety bogato złotem i drogiemi kamieniami wysadzane, wiszą w dobranym porządku — cudownie rzeźbione krzesła z jasno-kolorowego drzewa łykiem wyplatane, stoją przed okrągłemi stołami, na których zapraszająco przyzywają do siebie tu wino i lody, tam owoce.
Biurko dopisania, z kosztownego pachnącego różanego drzewa, z najrozmaitszemi kryjówkami, klapami, i szafkami, zajmuje większą część jednéj ściany, a po bokach stoją palmy i wielkolistne, czerwono kwitnące aloesowe rośliny — w głębi szumi nieprzestannie zimna woda, wytryskająca z naturalnie wielkiéj lwiéj głowy w wielką marmurową czarę, z któréj zwieszają się bujne pnące się rośliny. Obok wznoszą się dwie złote drabinki, na których bujają, pstre papugi i oswojona małpa, wyprawiająca najśmieszniejsze grymasy.
Druga ściana służy za tło mozaikowego obrazu z różnych kamieni ułożonego, a przedstawiającego pracujących murzynów. Za naciśnięciem sprężyny ukrytéj przed okiem patrzącego, obraz ten mający dno stalowe, obraca się na zawiasach, i wtedy widać głęboko w murze osadzoną szafę, któréj obecności nikt się nie domyśli, jeżeli obraz znowu się zamknie.
Tu leżą rulony złota nagromadzone obok muszli, w których promienieją dokładnie podług wielkości przez inspektorów z Monte Vero uszykowane niezliczone brylanty i szmaragdy — tu leżą tajne dokumenta, listy i wszystko co dla Eberharda ma jakąś wartość.
Środkowe drzwi przysionka prowadzą do bajecznie pięknéj i po książęcemu urządzonéj sali, do któréj wejdziemy w następującym rozdziale, a teraz pójdziemy za panem Eberhardem przez mozaikowaną ścianę do drzwi prawych. Otwierają się one przed nim jak najciszéj — postrzegamy schody marmurowe ostawione zwrotnikowemu roślinami i kwiatami; schody te nakształt przecudnego terrasu ogrodowego, rozwidnia łudząco naśladowane czarowne półświatło księżyca. Kosztowny przetykany złotem kobierzec zagłusza odgłos kroków. Na wysokości schodów stoi murzyn Sandok oczekujący na pana, i wśród malowniczéj zieleni zwrotnikowych roślin, uderzające sprawiający wrażenie. Kłania się i naciska sprężynę, która rozdziela przed Eberhardem na dwie części szeleszczącą portyerę, i wprowadza go do salonu.
Sam król, którego hrabia do Monte Vero w dniu jego wjazdu zadziwił swoim nieoszacowanym podarkiem nie mógłby się poszczycić podobnym temu salonem. Kosztowny dywan, z jednéj sztuki w tak naturalne kwiaty utkany, iż możnaby myśleć, że je na podłodze usypano pokrywał całą tę obszerną przestrzeń. Wielki szczerozłoty świecznik i kandelabry przy ścianach, mile i czarownie oświetlały ją przez różowe dzwony.
Ciemno-niebieskie obicie stanowiło tło — ciemno-czerwone sofki i fotele przedstawiały staroświeckie połączenie barw, — wszystko tutaj przy mocnéj, ciemnéj zieloności kwiatowych dekoracyj, jeszcze pyszniéj wyglądało.
Większe i mniejsze marmurowe stoliki z bogato złoconemi nogami stały przed i przy krzesłach. W głębi znajdował się marmurowy komin zdobny na bokach przepysznie rzeźbionemi figurami. Nad nim wisiał zegar dziwnie kunsztownego wyrobu — wskazywał on nietylko godziny i dni, ale nadto miesiące i lata. Dwie wysokie statui Amora i Psychy wykończonéj piękności, stały na kosztownych piedestałach.
Ale na prawéj ścianie wisiał, zajmując całą jéj wysokość, naturalnéj wielkości wizerunek starca. Eberhard siadywał zwykle na bujającéj się otomance naprzeciw tego starca, a nad tą otomanką na lewéj ścianie bujał złoty orzeł, trzymający w dziobie nić złotą. Eberhard dotykał go zbliżając się do swojego ulubionego miejsca, i na ten tajemny rozkaz dawała się słyszeć cudna muzyka, niewiadomo zkąd pochodząca. Czarując słuch napełniała salon, w którym przebywał hrabia Monte Vero, już to łagodnie jak śpiew arfy, już hucznie jakby morze tonów.
Na marmurowych stołach leżały i stały najstarożytniejsze arcydzieła i najrzadsze kosztowności, jako to: krucyfiks, którego krzyż brylantowy, a Chrystus z rzadkiéj konchy perłowéj wyrzeźbiony — czary do picia — dziwnie pięknie wyrobiona broń dzikich naczelników — sztuczne wyroby korkowe — szachy szczerozłote, i bardzo wielka muszla, z któréj za naciśnięciem skrytego przyrządu tryskała fontanna pachnącéj wody.
Cichy szmer wody przy jakiéjś nadziemskiéj muzyce lubił Eberhard — kilka godzin, które mógł poświęcić spokojności i wspomnieniom, najchętniéj przepędzał w tym chłodnym pokoju, w obec tego przyjaźnie łagodnego, szanownego starca, który zdawał się na niego spoglądać, z nim rozmawiać biała, długa broda, szeroka, ciemna szata, błogosławiąco-pobożny wzrok, nadawały mu postać apostoła — a w jednotonnym tle obrazu wyglądał jak człowiek boży na pustyni.
Oblicze Eberharda rozjaśniło się, gdy spojrzał na starca — wyciągał ku niemu ramiona, jakby go całém sercem do życia przywołać i do siebie przytulić pragnął.
— Uśmiechasz się do mnie twoim łagodnym; kochanym wzrokiem, mój ojcze Janie! Ty mnie zawsze uspakajałeś, ty mnie podnosiłeś, ilekroć tym wzrokiem twoim w serce mi zajrzałeś. Tyś był wzorem moim, moim świetnym przewodnikiem w życiu — w dzieciństwie u ust twoich wisiałem, każde słowo twoje ssałem. Jako młodzieniec szedłem za twojemi radami. Jako mężczyzna dążyłem do wyrównania tobie miłością dla ludzi, czystością serca, szlachetnością. Godzina śmierci twojéj była dla mnie najboleśniejszą w życiu — tak ojcze mój, była to najcięższa godzina, cięższa niż owa, gdy ujrzałem się zawiedzionym w najświętszych moich uczuciach przez owo serce, które pospołu z tobą miłość moją dzielić miało... Ty, najszlachetniejszy z ludzi, mój ojcze, mój nauczycielu, przyjacielu — tyś mnie do siebie przywołał, tyś mnie przyciągnął do siebie i położyłeś na mojéj głowie słabe drżące ręce! Dręczyło cię jeszcze jedno wyznanie, które miałeś mi uczynić. Prawie bez głosu szepnąłeś mi:
— Ja nie jestem twoim ojcem!...
— Co! zawołałem wstrząśniony — czyż mię chcesz pozbawić najwyższéj dumy mojego serca? Ty jeden mnie kochałeś i nawzajem kochać nauczyłeś — o ojcze Janie i chociaż rzeczywiście nie ty mnie wychowałeś — przecież jesteś i pozostaniesz zawsze moim ojcem!
Twoje usta poruszyły się — ale już mówić nie mogły. Opadłeś na posłanie, a tajemnica życia mojego zamarła razem z tobą — ale na błogosławioném licu osiadł jasny uśmiech, jakbyś po śmierci jeszcze chciał mi powiedzieć: „Kochałem cię jak ojciec najdroższego syna!“
Klęczałem przy tobie — tuląc twarz do zimnych rąk twoich, spoczywałem przy tobie i płakałem — tak przeleżałem długo, długo — przez całą noc!
Twoje błogosławieństwo owiewało mnie i uświęcało, — ale twoje ostatnie słowa coraz bardziéj ciężyły na sercu! Szukałem objaśnień, lecz nie znalazłem żadnych! Nadaremnie przejrzałem wszystkie twoje papiery, — znalazłem wszystkie twoje rozporządzenia, wszelkie zeznania — ale nic o mojém pochodzeniu.
Wtedy jakiś głos wewnętrzny przemówił do mnie: Nie szukaj, nie szperaj — pozostań mu wiernym i kochaj go wiecznie jak ojca!
Przeszedłeś do wieczności, a przy każdym czynie, przy każdém przedsięwzięciu, pytałem się przez gwiazdy, czy kontent jesteś z twojego syna? A kiedy przeżyłem ciężkie godziny, kiedy służyłem ludzkości, kiedy według twojéj nauki ojcze Janie, wiernie i szczerze obowiązek mój spełniłem, — wtedy nieraz wśród nocnéj ciszy zdawało mi się, iż z nieba zasianego gwiazdami powiew wiatru przynosi mi twoje pozdrowienie i błogosławieństwo bozkie!
Kiedy w świat wyruszyłem, zawiesiłeś na ranie talizman dotąd na piersi mojéj noszony, i wyrzekłeś upominające słowa:
— „Wiara, światło i odwaga przy śmierci“, mówiłeś. Te świetne znaki przewodniczą mojemu życiu — spojrzyj, mój ojcze Janie — tajemnicze, a jednak upominające, tak głęboko rozwidniały moje życie, że je uczyniłem moją przyświecającą gwiazdą!
Eberhard pociągnął za sznurek — po nad marmurowym kominkiem rozdzieliła się ściana — zajaśniało promieniejące, przez kryształowe odbicie się światła utworzone słońce, po obu jego stronach i przez nie rozwidnione stały krzyż i trupia głowa.
Symbol ten świecił silnie, tajemniczo i wielce upominająco — wzruszająco także brzmiała z góry spływająca cicha muzyka. Były to nadziemskie dźwięki i budujące znaki!
W téj chwili przez portyerę weszli do pokoju dwaj mężczyźni, — postrzegli symbol i oddali mu pokłon.
Jeden z przybyłych był słuszny i silnie zbudowany, twarz jego i ciemny zarost przypominały Eberharda. Wyglądał zamyślony, poważny, spracowaną rękę miał dużą i szeroką.
Drugi był mniejszy i szczuplejszy. Twarz miał niezarosłą bez zmarszczek — mógł być starszy od Eberharda o jakie lat dziesięć, ale towarzysz jego był młodszy.
Obaj byli przyjaciółmi hrabiego, — poznał ich jeszcze w młodości, a teraz znowu ich odszukał, aby obu wtajemniczyć w swoje plany, zwłaszcza że Ulrych, dziwném zrządzeniem losu, podobnie jak on, posiadał talizman z trzema znakami.
Eberhard obrócił się i z przyjazną twarzą podał im ręce.
— Witam was przyjaciele, rzekł z łagodnym uśmiechem, który ciągle piękną jego twarz rozpogadzał: chodźcie i siadajcie przy mnie!
— Pięknie tu przy blasku tego symbolu i przy tych wzniosłych tonach! rzekł wysoki, i serdecznie uścisnął podaną sobie rękę Eberharda.
— Nie możemy tu długo zabawić! oświadczył mniejszy.
— Zawsześ taki prędki, doktorze Wilhelmi? Już tam znowu musi być coś nowego — w twojéj twarzy, kochany Ulrychu czytam niespokojność — gadajcież! Wiecie, że wspólnie działać chcemy!
— W kilku słowach wszystko opowiemy, twierdził mały doktor siadając. Za pół godziny odbędzie się Colosseum, zebranie ludowe; chcemy cię zabrać z sobą, panie Eberhardzie, abyś był na niém obecny!
— Będzie tam dosyć hałasu, dodał Ulrych; ten baron Schlewe....
— Szambelan księcia Waldemara? pytająco przerwał Eberhard.
— On dotkliwie obraził lud, usłyszymy tam jego oskarżenie! Powiem tylko, że chciał uwieść ładną córkę maszynisty Lessinga, bardzo pilnego i pracowitego człowieka, który urządził sobie maty warsztat machin. Dziewczyna i ojciec, mimo jego pogróżek, odprawili go kilka razy z niczém. Znakomity panek, który się spodziewał, że jego projekta przyniosą zaszczyt maszyniście, obraził się i rozgniewał jego odmową, i nędznik postanowił wszelkiemi sposobami tego człowieka znękać i do upadku doprowadzić. Kazał kupić dom tu na Młynarskiéj ulicy, w którym maszynista miał swój zakład, i wymówił mu komorne. Rozsiewano rozmaite plotki, za pomocą najhaniebniejszych machinacyj cofnięto maszyniście zamówienia, przecięto mu kredyt, tak, że nieszczęśliwy majster zaledwie miał kawałek chleba dla rodziny, ale nie miał czém opłacać robotnika, opowiadał silnie oburzony Ulrych.
— Bo go córka nie usłuchała! Ach, to niegodziwie ze strony szambelana! zawołał Eberhard.
— Nie pierwszy to jego czyn taki, zauważył mały doktor — wpadłem właśnie na ślad innego wypadku, który może będzie jeszcze bardziéj uderzający! Ale śpieszmy się: pewien pan Müller-Mühlhausen da się dzisiaj słyszeć ludowi, a byłoby rzeczą pożądaną, abyśmy go także słyszeli!
— Müller-Mühlhausen?
— Przyjaciel ludu, bo się tak nazywać każę, człowiek, który wszelkich środków używa, aby jak obaczymy, sam jeden bez niczyjéj pomocy lud uszczęśliwił, wstając mówił doktor Wilhelmi, z niejaką ironią na pomarszczonéj twarzy. Wkrótce też wyjedzie w artystyczną podróż po kraju, dla rozkrzewiania swoich poprawiających świat teoryj!
— Pan zdajesz się nie wierzyć w nie, doktorze? zagadnął Eberhard, i kazał sobie podać płaszcz.
— I ja także nie wierzę w nie, poważnie rzekł Ulrych, lecz tłum tymczasem wierzy! Pośpieszajmy, panowie, tyś go powinien słyszeć Eberhardzie — jeszcze kilka takich przyjaciół ludu, a dożyjemy bardzo złych czasów!
— Chodźmy tedy do Colosseum!
I wszyscy trzéj wyszli z domu hrabiego Monte Vero, któregoby nikt w jego lichém ubraniu nie poznał.
Doktor Wilhelmi w téj chwili był bardzo gorliwym przewodnikiem, i jak później obaczymy, rzadkim człowiekiem! Wyświadczał ludzkości wielkie usługi, nie tylko jako lekarz, lecz jako badacz przyrody i jéj tajemnic, a mimo to miał zawsze dosyć czasu na poznanie wszystkich znakomitszych zjawisk i znajdowanie się na wszystkich zebraniach ludowych.
Ale Ulrych był to człowiek z ludu, który wyszedł na najbogatszego i najpoważniejszego złotnika w stolicy, a mimo to pracował i dzisiaj z tą samą gorliwością i wytrwałością co dawniéj. Jako zostający w ciągłych stosunkach z ludem, znał on wszystkie poruszające go sprężyny, wszelkie skłonności, wszelką z każdym rokiem wzrastającą nędzę, miał głęboki pogląd na rzeczy i doświadczony sąd o nich.
Eberhard polubił go. Już od lat wielu, gdy go po raz pierwszy ujrzał, jakaś niepojęta siła pociągnęła go do syna rzemieślnika, a zewnętrzne podobieństwo przyjaźń ich utwierdziło. Nawet gdy Eberhard bawił w dalekiéj Brazylii, pisywali do siebie, a teraz tém łatwiéj co do swoich zamiarów i uczuć porozumiewać się mogli.
Gdy po długim pochodzie weszli nakoniec na szeroką ulicę w cyrkule rzemieślniczym, doktor Wilhelmi, idący ciągle o kilka kroków naprzód, rzekł: Jesteśmy na miejscu!
I gdyby nawet nie oświadczył tego, Eberhard byłby poznał, że stanęli u celu. Głośno rozmawiając dążyli po dwóch, po trzech rozmaici jeszcze od pracy posmoleni robotnicy, w niebieskich bluzach, lub w ciemnych surdutach i starych czapkach, do wysokiego domu, przed którym paliły się dwie latarnie.
Nad otwartemi drzwiami czytano wypisane wielkiemi, czarnemi literami, słowo: Colosseum!
Do tych drzwi przybywali zewsząd widocznie oburzeni ludzie. Z pojedynczych grupp dawały się słyszeć groźne słowa, inne zaś zapalczywie rozmawiając, pośpieszały przez przysionek, a potém przez widne małe podwórze do przeciwległego wielkiego budynku.
Zrobiwszy kilka kroków, wchodziło się do wysokiéj, bardzo obszernéj sali, mogącéj pomieścić trzy tysiące osób, bo oprócz dolnéj przestrzeni, miała w koło galerye, już także przepełnione.
Eberhard i Ulrych, poprzedzeni przez doktora, szukali na dole miejsc wygodnych, rozumie się do stania, bo krzesła i ławki po wynoszono dla zmniejszenia ciasnoty.
Rozmawiający półgłosem robili wielki zgiełk i niewyraźną wrzawę. W całéj sali był niezmierny natłok, a w głębi jéj urządzono wzniesienie nakształt trybuny dla mówców. Po prawéj stronie stał stół, przy którym siedziało przed papierami dwóch cicho rozmawiających mężczyzn.
— Oto człowiek ludu! szepnął Wilhelmi hrabiemu, który wraz z Ulrychem znalazł sobie nakoniec miejsce między stołem a trybuną.
— Ten krępy, silny mężczyzna, z jasno-blond dużą brodą i łysą głową?
— Jest to pan Müller-Mühlhausen. który zaraz mówić będzie.
Eberhard badawczo spojrzał w twarz człowieka, który założył sobie stanąć jako przewodniczący na czele robotników i być im pomocą. Eberhard doskonale pojmował ważność i trudność tego stanowiska; pojmował jak najlepiéj, bo go właśnie ożywiały najszlachetniejsze uczucia, najszczersze chęci, i rozumiał jakiej potrzeba siły i wielkości, aby być człowiekiem ludu i rzeczywistą pomoc przynoszącym doradcą.
Lecz im dłużej wpatrywał się w przebiegłe oko tego demagoga, im dłużéj badał jego rozum, tém mocnie zdawał się o nim wątpić.
Wtém mówca zadzwonił, z boków i z pod słupów dźwigających galeryę, wyjrzeli policyanci, — szmer cichł coraz bardziéj, — prorok wstąpił na mównicę.
Echo rozniosło po sali witający go głos przyjęcia. Człowiek ludu podziękował uprzejmie, i przedewszystkiém zaczął zręcznie wychwalać swoją bezinteresowność. Potém opowiadał o samowolności szlachty i wysoko stojących, w pośród oklasku rzemieślników, przyszedł do wzmianki o maszyniście Lessingu, którego intrygi jednego rozpustnika doprowadziły do żebraczego kija, tak, że już od dwóch tygodni licznym niegdyś robotnikom swoim nie może wypłacić dobrze zasłużonéj nagrody, a tém samém rodziny ich pozbawia chleba!
Ponieważ przykład ten był uderzający i prawdziwy, tém więc silniéj działał i nastręczył mówcy sposobność rozgrzania tłumów, co też uczynił, gdy po każdym peryodzie, chcąc go niejako stwierdzić, wołał:
— Z ręką na sercu, bracia moi, — powiedzcie, czy mam słuszność?
— Tak — tak jest! odzywano się z pomiędzy rozgrzanych tłumów — brawo! To rzeczywiście nasz człowiek!
Eberhard spokojnie słuchał każdego słowa, — czoło jego zachmurzało się coraz bardziéj, gdy się przekonał, że ten człowiek ludu, zamiast wskazać środki i drogę do prawdziwéj pomocy, zamiast prawą drogą poprowadzić tłum, zużytkowywał niecny czyn szambelana na podniesienie siebie i na zgorszenie robotników, zamiast im przewodniczyć, kształcić ich i podnosić.
Gdy nakoniec zamknął rzecz temi słowy:
— Skupiajcie się odtąd często w około waszego najwierniejszego przyjaciela, który tak do was przemawia! rozległy się głośne okrzyki. Lecz Eberhard przystąpił do stołu, zameldował, że pragnie zabrać głos, i śmiało wszedł na trybunę, którą przewodnik ludu z miną zwycięzcy tylko co był opuścił.
Wszyscy zwrócili oczy na słusznego mężczyznę w robotniczéj odzieży, który pełnobrzmiącym, silnym głosem tak przemówił:
— Na to tylko zwrócić mogę uwagę waszą, rzekł z powagą i godnością, gdy zgromadzeni coraz bardziéj uciszali się: że prawdziwymi przyjaciółmi waszymi nie są ludzie pustego słowa, ale płodnego czynu! Nie wierzcie każdemu, który wam do gustu przemawia, który kierować wami pragnie! Nic to nie kosztuje powołać was tutaj od pracy i prawić wam piękne słówka. Kto uczciwie myśli, ten do was inaczéj nie zawoła jak: Oświecajcie się — umiejcie nad sobą panować i bądźcie zadowoleni!
Ozwało się kilka głosów ganiących, — przewodnik ludu śmiał się przeważny i niecierpliwy, ale Eberhard nie zważając na nic, spokojnie i pewno mówił daléj:
— Kto z was ma słuszną skargę do zaniesienia, niech się uda do majstra Ulrycha, którego wszyscy znacie i poważacie; co potém nastąpi, nie potrzebuję wam tu powiadać; dosyć na tém, że pomoc zyskacie!
— Kto jest ten nieznajomy? To także są pochlebstwa! obietnice! zawołano burzliwie.
— Jutro inaczéj myśleć będziecie, głośno i pewno powiedział Eberhard. Wracajcie do domów! Idźcie do pracy — a i wy także z warsztatów! Świat potrzebuje dzieł waszych rąk, pilność jest filarem szczęścia! Nie uwodźcie się tém, że bogaci hulacy pozornie zwyciężają. Pracą tylko można zyskać zadowolenie z siebie — pracą tylko, każdy w swoim rodzaju, okażemy, żeśmy godni daru bożego!
— Słyszycie — słyszycie! — szeptały tłumy. Kto jest ten człowiek?
— Fabrykant machin! mówił jeden.
— Rytownik albo malarz! utrzymywali drudzy — gniewne wołania cichły.
— Wy ludzie z fabryk, mówił daléj Eberhard, i teraz z większém zdziwieniem zwróciły się na niego oczy niezliczonego tłumu — dzisiaj wieczorem jeszcze otrzymacie chleb dla waszych dzieci, otrzymacie z trudem zapracowaną nagrodę z rąk waszego pracodawcy — idźcie, a ujrzycie czy prawdę powiedziałem!
Gdy niedowierzające głosy wołały mocno wzruszone: „To byłaby rzecz szczególniejsza — chcielibyśmy to widzieć!“ Eberhard zszedł z trybuny i wrócił do swoich przyjaciół, a po kilku minutach znikł w natłoku ludzi rozmaicie swoje zdania objawiających.
Nadaremnie szukano go — nadaremnie tu i tam rozpytywano się, kto był ten człowiek, którego nikt nie znał? nadaremnie także pierwszy mówca chciał wmówić w obecnych, że to osoba podejrzana, chociaż z początku wielu chwiejących się za nim obstawało.
Jeszcze nie upłynęło godziny, gdy robotnik z fabryki przyniósł tłumom wiadomość, że każdy otrzymał swoją zapłatę i że daléj pracować będą.
Wiadomość ta silne wywarła wrażenie, przez to, że słowa Eberharda tak szybko sprawdziły się, i ten miała skutek, iż czynom u ludu nadała wielką ważność.
Gdy tłumy rozproszyły się, mówiono tylko o nieznajomym, i wielu postanowiło udać się do znanego powszechnie i w kółkach ludowych ulubionego majstra Ulrycha, aby go zapytać o nieznajomego. Teraz wszyscy mu przyznawali, że w wielu rzeczach miał słuszność, i przypominali sobie z miłym uśmiechem jego wysoką i piękną postać, jego godną spokojność i otwarcie wyrzeczone słowa, co wszystko wielce różniło go od innych mówców. Wprawdzie nie brakowało niedowiarków w gruppach wracających ze zgromadzenia, ale ostatecznie, chociaż lekko kiwając głowami, wszyscy na to zgodzić się musieli, iż zawsze pożądaną byłoby rzeczą widzieć go znowu na zgromadzeniach.
Oprócz tego pierwszego kroku do pozyskania przychylności, Eberharda wielce jeszcze tego wieczoru błogosławiono — mianowicie w rodzinie fabrykanta machin Lessinga, tak srodze prześladowaniami szambelana Schlewego dotkniętéj, w któréj rozpacz i nędza już się rozgościły. Ale ten człowiek z ludu, wołał raczéj umrzeć z głodu, niż narazić się na hańbę, niż dopuścić, aby choć najmniejsza plama skalała jego dziecię! I gdyby dzisiaj, gdy małe dzieci wołały o chleb, a głośniéj jeszcze robotnicy dopominali się o zapłatę, ów bogaty, pożądliwy pan był go zapytał: „I cóż, kochany przyjacielu, czy teraz inaczéj myślisz?“ byłby się przed nim jak przed złym nieprzyjacielem przeżegnał i zawołał: „Precz odemnie, kusicielu!“
Wtém zapukano do drzwi jego domu — nie wszedł pan von Schlewe, ale jakiś nieznajomy.
Mimo późnéj godziny Eberhard prosił, aby go oprowadził po swojéj fabryce, i pozwolił obejrzeć gospodarskie machiny, które pozaczynał, ale z biedy dokończyć nie mógł. Podobały mu się przyrządy do pługów, do młockarń, a gdy oprócz tego potrzebował dla swoich cukrowych plantacyj machin do gniecenia trzciny, a majster Lessing pomimo niepocieszonego i przygnębionego usposobienia okazywał wielkie praktyczne wiadomości, wyjawił mu przybyły swoje nazwisko i na próbę poczynił niejakie zamówienia, przyrzekając mu przyjść znowu za kilka dni dla odebrania tych pierwszych robot i wysłania ich zaraz do swoich dalekich posiadłości, tudzież dla poczynienia nowych zamówień. Majster Lessing nabrał nowéj odwagi — zdało mu się, że jego modlitwa o pomoc wysłuchana została! Hrabia Monte Vero, mimo wszelkiego wzdragania się Lessinga, nie dał sobie wyperswadować, aby nie zostawił żadnego zaliczenia, bo jak powiadał, majster go nie zna.


ROZDZIAŁ V.
Dworskie łowy.

Czarownie na spadzistości lasu położony zamek myśliwski Charlottenbrunn, oddalony był o dwie mile od stolicy. Król zatém ze swoimi gośćmi i orszakiem zwykle udawał się tam dopiero przed rokiem zbudowaną, drogą, żelazną, przechodzącą tuż przed wspomnionym zamkiem. Jazda za pomocą pary była jeszcze nowością, bo w całym obszernym niemieckim kraju, oprócz téj małéj linii szyn żelaznych, istniała tylko jeszcze jedna, zaledwie także kilka mil ciągnąca się.
Na zamierzone polowanie rozesłano liczne zaproszenia do osób bliżéj dworu stojących, aby korzystały z królewskiego pociągu, a tymczasem koniuszych i żokejów z końmi i psiarnią, już dniem pierwéj do myśliwskiego zamku wyprawiono.
Król, który właśnie nie był czcicielem szlachetnéj myśliwskiéj sztuki, podobnie jak i w Bogu spoczywający jego ojciec, poczytywał sobie za akt pobożności zwiedzać raz w rok w jesieni Charlottenbrunn, który od zmarłéj krôlowéj nazwę swą otrzymał, a czynił to nie tyle dla polowania ile dla pamiątki, bo podobnie jak inni członkowie królewskiego domu, ten dzień jesienny zawsze w myśliwskim zamku przepędzał. Król w ogólności był tak tkliwy i uczuciowy, iż korzystał z każdéj sposobności, aby żyć wspomnieniami. Królowa towarzyszyła mu, równie jak książę. August, księżniczka Karolina z matką ściśle przestrzegającą etykiety i książę Waldemar ze swoim szambelanem. Widziano tam także po części w bardzo eleganckich, a po części w dziwnie ubierających myśliwskich kostiumach, lorda Wooda, księcia d’Etienne, kawalera de Villaranca, a także hrabiego de Monte Vero, jak wchodzili na platformę dla zajęcia miejsc w powozach.
Eberhard, który wysłał Sandoka ze swojemi wybornemi wierzchowcami do Charlottenbrunnu, ubrany był w czarnym, spiczastym kapeluszu z piórem złoto i zielono połyskującém, w zielonym, bogato haftowanym fraku, w ozdobnych aż do kolan sięgających butach ze złotemi ostrogami, i miał przy boku mały, lecz bogato brylantami u rękojeści wysadzany kordelas. Strzelby jego, wytwornością wszystko przechodzące, Sandok zabrał ï sobą.
Eberhard na platformie powitał uprzejmie księcia Waldemara i jego bladego, wiecznie uśmiechniętego szambelana, złożył ukłon księżniczce Karolinie, która nieco zamyślona przyglądała się przybywającym współuczestnikom z okna salonowego wagonu królowéj, wreszcie po przyjacielsku zwrócił się do kawalera de Villaranca, który ubrany był w nieco fantastyczny, niewygodny strój myśliwski, oraz ciemno-zielony aksamitny półpłaszczyk, tak bogato haftowany, że ciężki być musiał.
Lokomotywa już dymiła i gwizdała przed pociągiem, urzędnicy stali w galowych mundurach w należytém oddaleniu, gotowi na skinienie; wtém szybko zajechał jakiś powóz — strzelec zeskoczył i otworzył drzwiczki — pośpieszyło kilku adjutantów — król z małżonką wszedł na platformę i zwykłém poruszeniem ręki powitał obecnych, którzy wszyscy oddali mu ukłon.
Księżniczka Karolina zbliżyła się dla ucałowania ręki królowéj i powrócenia z nią do przeznaczonego dla nich salonowego wagonu, a król zamienił kilka słów z księciem Waldemarem i baronem von Schlewe. Poczém zaszczycił kilku łaskawemi słowy wielkich łowczych, i wreszcie wsiadł do powozu.
W pobliżu stali hrabia de Monte Vero i kawaler Villaranca, rozmawiając z panami dworu; umilkli, aby złożyć królowi należny hołd.
— Ach — pan de Monte Vero! z życzliwym uśmiechem rzekł król, i zatrzymał się na chwilę, jakby go hrabia jakąś niezwykłą siłą ku sobie pociągał. Prosimy pana towarzyszyć nam! Jakiż to gustowny ubiór myśliwski! Doprawdy, panie hrabio, pan jesteś pełen wyłącznéj, przyjemnéj harmonii!
Eberhard uśmiechnął się lekko i ukłonił — jego piękna postać rzeczywiście, w tym ubiorze wydawała się lepiéj niż dawniéj — odkrył głowę i przez to uwidoczni się jego piękny, pełny włos i jego wysokie czoło, które szlachetnemu i wykończenie pięknemu obliczu męzkiemi nadawało swobodny wyraz.
— Towarzysz pan nam! prędko powiedział król ubrany w generalski mundur bez ozdób i prawie zawsze noszący czapkę.
Eberhard wszedł za nim do okazałego wagonu salonowego, nad którego drzwiami błyszczał herb królewski.
Kilku adjutantów powtórzywszy urzędnikom królewski rozkaz, do odjazdu, również tam weszło, ale zostawili w salonie króla samego z hrabią, a sami udali się do przyległego pokoju, oddzielonego od salonu ciężką portyerą.
Wygodne krzesła zdobne koroną w koło były ustawione, a obok nich małe u spodu przytwierdzone stoliki marmurowe; wielkie, bogato złocone lustra, wisiały na ścianach między oknami, które można było zasłaniać ciemno zielonemi firankami, dla nadania salonowi przyjemnego światła.
Gdy zamknięto drzwi wagonu a machina gwizdnęła, król zdjął czapkę, przystąpił sam do okna i zasunął firankę.
— Siadajmy panie hrabio! Mamy prawie pół godziny na rozmowę, i chciałbym ją jak można najprzyjemniéj z panem przepędzić. Wyznać panu muszę, poufnie mówił daléj król, siadając i ręką wskazując hrabiemu, aby bez żeny usiadł obok niego: wyznać panu muszę, że mnie to mocno zainteresowało, gdy usłyszałem, że na niedawnym balu, który w tak szczególny sposób uczyniłeś mi pan pamiętnym, oprócz zdobiącego cię orderu, miałeś pan na sobie jakiś amulet.
Przerażony Eberhard spuścił piękne, wielkie, łagodnie świecące oczy, które spotkały się ze spojrzeniem króla.
— Szczególny amulet, zdaje mi się mający trzy znaki — postanowiłem zapytać pana o niego, bo kiedyś podobną ozdobę na innej piersi widziałem.
— Wasza królewska mość zaszczycić mnie raczyłeś bystrém spojrzeniem, odpowiedział Eberhard. Rzeczywiście noszę amulet, mający trzy symboliczne znaki!
— I cóż one przedstawiają?
— Krzyż, słońce i trupią głowę, najjaśniejszy panie.
— Dziwna rzecz — taki sam znak! Czy nie będzie panu przykrém pytanie, jakim sposobem przyszedłeś do posiadania tego amuletu?
— Nie manie, najjaśniejszy panie, na co odpowiedzieć byłoby mi przykro, lub cobym musiał ukrywać!
— Szczęśliwy kto tak mówić może, panie hrabio!
— Ten amulet darował mi mój ojciec, najjaśniejszy panie; o jego początku nic się dowiedzieć nie mogłem! To tylko dodać mogę, że widziałem jeszcze drugi tego samego rodzaju znak, zupełnie do mojego podobny.
— Któż go posiada?
— Obywatel tutejszéj stolicy, złotnik Ulrych!
— Może w jego rodzinie wyrabiano te tajemnicze ozdoby — lub może posługuje się niemi jaki tajemny związek?
— Zdaje się, że przed laty musiało to być coś podobnego.
— Opowiadano mi panie hrabio, że ze swoimi przyjaciółmi zawarłeś także jakiś rodzaj związku?
Eberhard nieco zdziwiony, śmiało spojrzał na króla.
— Następstwa niedawno odbytego zebrania ludowego, musiały wywołać ten raport — rzeczywiście, najjaśniejszy panie, mam szczęście posiadać kilku przyjaciół, którzy pospołu zemną dążą do jednego celu.
— Wolnomyślnych — co? prędko i krótko zapytał król.
— Obawiam się, najjaśniejszy panie, aby słowu temu nie nadano niekorzystniejszego znaczenia, aniżeli na to zasługuje.
— Więc objaśnij mi pan swoje jego pojmowanie!
— Jeżeli kto usiłowanie rozkrzewiania oświaty, pociechę z niewinnego dopomagania skrzywdzonym i dążność do niesienia usług ludzkości nazywa wolnomyślnością, wtedy najjaśniejszy panie...
— No, co wtedy — panie hrabio?
— Wtedy, jestem takim jakim mnie przedstawić usiłowano, najjaśniejszy panie, chociaż mój pobyt tutaj liczy się na tygodnie!
— Widzisz pan, że mi dobrze służą — jednak lud zrozumie dobrze dążenie, o którém wspomniałeś?
— Niebezpieczeństwa, najjaśniejszy panie, grożą1 każdemu przedsięwzięciu; trzeba starać się je pokonać, jeżeli się mą poznać konieczność tego przedsięwzięcia!
— Zdajesz się być bardzo pewnym, panie hrabio — a gdzież znajdujesz tę konieczność?
— Po tamtéj stronie morza i tu, najjaśniejszy panie — wychodcze okręta pomnażają się, nędza wzrasta!
— Szczególna rzecz, pan wszystko widzisz w czarnych barwach — ubóztwo istniało we wszystkich czasach!
— Czyliż to ma być powodem do nieujmowania się za niém? mimowolnie prędko wymówił Eberhard.
Czoło króla zachmurzyło się — szczególniejsze spojrzenie rzucił na hrabiego, który wyglądał jakby tajemniczym uśmiechem otoczony — poczém powstał szybko, a Eberhard uczynił to samo. Król chciał powiedzieć coś cierpkiego, ale gdy spojrzał w oblicze Eberharda, które znowu szczególne w nim zrodziło uczucie, ucichł.
— Gdybym nie wiedział, żeś bogaty w doświadczenie, mógłbym cię mieć panie hrabio za marzyciela... mówmy z sobą otwarcie...
— Za młodocianego marzyciela, za fantastyka, chciałeś raczéj powiedzieć mój królewski panie, w nierozważnéj gorliwości uganiającego się za ideałami!
— Młodzież zawsze skłonna jest do fanatycznéj wolnomyślności — ale pan, panie hrabio...
Eberhard delikatnie uśmiechnął się — król widocznie z niecierpliwością czekał jego odpowiedzi.
— Jest najjaśniejszy panie stanowisko, którego się wówczas dopiero dosięga, kiedy w sobie i w około siebie wiele się przeżyło i przetrwało. Nazwiéj je, mój królewski panie, wieczną młodością, zgadzała się — dostąpienie takiego stanowiska jest zawsze tryumfem! — Ale nic nie może i nie zdoła powstrzymać mnie od dążności do podźwigania uciśnionych, od pomagania im o ile to w mojéj mocy, od obstawania za słusznością i prawdą! mówił ożywiony Eberhard, a wtém pociąg zatrzymał się.
Hrabia Monte Vero stał jako obrońca wielkich planów, jako prawdziwy rycerz światła i prawdy — jakiś blask promieniał z jego twarzy, z jego szlachetnych i śmiało błyszczących oczu.
Król przez chwilę badawczo patrzał w jego oblicze; zdawało się, że toczy z sobą wewnętrzną walkę, że go przejmują i w kłopocie stawią słowa, rzadko do uszu jego dochodzące — ale nakoniec przystąpił do hrabiego, a tymczasem adjutanci otwierali drzwi salonowego wagonu.
— Chcielibyśmy, panie hrabio, nazywać pana naszym przyjacielem — powiedział prędko i podał rękę Eberhardowi, patrzał mu w oczy i stał przed nim — czy przyjmujesz moją przyjaźń?
— Za wielka to łaska mój królewski panie! odpowiedział wzruszonym głosem hrabia Monte Vero, kłaniając się, a dwór po większéj części, w należném oddaleniu, był świadkiem tych niezwykłych względów.
— Teraz już pojmujemy, dla czego pana tak lubiono i szanowano na owym dalekim cesarskim dworze, iż niechętnie widziano odjazd pański. Pan posiadasz jakąś właściwą sobie potęgę, panie hrabio de Monte Vero!
Po tych gorąco wyrzeczonych słowach, król wyszedł z wagonu na taras, obok którego pociąg zatrzymał się. Eberhard udał się za nim, wszyscy ciekawie wpatrywali się w niego, — zazdrośni panowie dworu rozmaicie między sobą szeptali, a poseł francuzki książę Etienne, uznał za stosowne zbliżyć się bardziój do zagranicznego hrabi, który codziennie pozyskiwał coraz więcéj wpływu, i tym sposobem w danym razie mógł mu być użytecznym.
Kiedy Eberhard przyjaźnie z nim rozmawiając, przechadzał się po terrasie osławionym pomarańczowemi drzewami i strojném ich jesienném kwieciem; a król mówił z wielkim łowczym von Trümpstein, tymczasem damy królewskiego domu zbliżyły się do zamku inną podobną drogą. Pomiędzy temi dwiema drogami leżał klomb kwiatów, a wysokie pomarańczowe drzewa co krok przeszkadzały wzrokowi; zdawało się jednak Eberhardowi, że księżniczka Karolina, ubrana w długą, morsko-zielonego koloru obcisłe przystającą suknię, spojrzała na drogę, po któréj szedł obok księcia Etienne.
Zamek leżał na wzgórku, z tyłu lasem otoczonym, a z przodu roztaczał z terassu zachwycający widok na uśmiechające się pola i lasy, które mimo spóźnionéj pory roku, jeszcze się przedstawiały w całéj letniéj okazałości. W dole przebiegał je olbrzymi parowy rumak, który ze swoim szeregiem powozów, swojém parskaniem i pędem, wyglądał jak bajeczny wąż — a w dali leżał las, spokojnie cichy, jesiennie zarumieniony i złotem słońcem rozjaśniony.
Myśliwski zamek Charlottenbrunn był niewielki i zewnętrznie nieozdobny. Królewska para i jéj goście podeszli ku wielkiéj łące, na któréj jaśniały wielkie lustrzane kule, a za nią widać było wysoki portyk z łukowemi filarami. Po nad nim umieszczona była olbrzymia jelenia głowa o wielu rozrosłych rogach, a każdą arkadę okna zdobiły sarnie głowy. Na dachu powiewała pyszna chorągiew na znak, że król przybyć ma do zamku, a służba od najstarszego łowczego do najmłodszego ogrodniczka, po obu stronach ustawiła się szeregiem — przybrana w najlepszą odzież, a jéj po części koszlawe ukłony pobudziły króla do skrytego uśmiechu, którego ta wrodzona naturalność zawsze wielce boawiła .
Żokeje i służba z końmi i wszystkiém do polowania potrzebném, oczekiwali po drugiej stronie zamku, tuż przy brzegu lasu, zkąd późniéj razem miano rozpocząć tak zwane łowy. Przedewszystkiém należało posilić się śniadaniem, które wielki łowczy von Trümpstein, co stracił siły w uniżoności i posłuszeństwie, w wielkiéj sali zamkowéj przyrządzić kazał.
Zna on się doskonale na użyciu życia, i dla tego postarał się o najwyszukańsze potrawy i napoje. Najlepszy kawior, najświeższe ostrygi, najsmakowitsze pasztety i pieczywa, ustawione były w okrąg na stole, przy którym zajęła miejsce królewska rodzina i dwór według stopni. Hrabia de Monte Vero stosownie do życzenia króla, siedział prawie tuż przy nim, naprzeciw księżniczki Karoliny, która znowu siedziała między swoją matką i kuzynem Waldemarem.
Gdy wielki łowczy, który dla swojéj gorliwości i dumnego wzruszenia, nie miał czasu ani kąska skosztować, a tylko skrycie na boku dla wzmocnienia się wychylał po kieliszku ciężkiego wina, donosił królowi o pysznym rogaczu, książę tymczasem zaprosił powtórnie swoją ładną kuzynę, by piła. Lokaje niezmordowanie napełniali kielichy według upodobania każdego, aż nakoniec szampan powszechnie przeważył i humory wszystkich rozweselił. Król był także bardzo ożywiony, i jak zawsze przy takich okolicznościach, tryskał dowcipkami.
Tym sposobem przekąska trwała dłużéj niż zamierzano — król podniósł się dopiero po upływie kilku godzin, a gdy wszyscy zeszli na dół, aby wsiąść na koń, słońce stało już wysoko na lazurowém niebie. Orzeźwiające powietrze wiało z drzew i robiło przyjemność damom i panom, którzy przy pomocy masztalerzy umieścili się na siodłach, a tymczasem rogi ochoczo zagrały, łowcy zaś i psiarnia stali w pogotowiu.
Z leśnéj łąki ruszyła czarowna kalwakata dla ścigania dzikiego zwierza. Król jechał w lekkim powozie z łowczymi, a goście i damy towarzyszyli mu konno. Księżniczka Karolina z wielką wprawą jechała na pysznie zbudowanym, wdzięcznie tańczącym siwku, skromnie a jednak silnie trzymając wodze w drobnych ręku, i w swojéj długiéj zielonéj sukni, której obcisłość kazała podziwiać jéj wykończony wzrost, przedstawiała zachwycający widok. Na ciemnych, pięknych włosach, miała kapelusik z białém piórem i ozdobną spicrutę w ręku. Koń jakby znał swój godny zazdrości ciężar, bo rżąc dumnie i śmiało, słuchał najmniejszego skinienia jadacéj na nim.
Książę Etienne, jadący na bułanym koniu wysokiej wartości, pozostał przy jéj boku i rozmawiał z nią po francuzku, Eberhard zaś na doskonale pysznym karoszu w małéj odległości zdążał z niektórymi panami dworu.
Na boku książę Waldemar usiłował poskromić nieco niespokojnego konia swojego, przyczém chcieli mu pomódz niektórzy masztalerze, — kazał im jednak ustąpić i zdawał się bawić wspinaniami się młodego konia.
— Pan temu winieneś, baronie! zawołał do szambelana von Schlewe, który się szybko do niego zbliżył, i tak chytry miał wyraz na twarzy, że można go było posądzić o wszelkiego rodzaju tajemne galanckie myśli.
— Przepraszam waszą królewską wysokość!
— Nie ma za co, przygotowujesz mi pan dzisiaj szczególniejszą rozrywkę! Wszystko, co pan wymyślisz, ma pewien powab, ja lubię takie żarty!
— Za wielka pochwała, królewska wysokości, dla najuniżeńszego sługi! bardzo naturalnie odpowiedział baron, i gdy koń uspokoił się, zbliżył się do księcia.
— Powiedz-no mi baronie, co to się dzieje z tym obcym hrabią? pół głosem mówił Waldemar do swojego poufnika. Nie można być z niego mądrym! Zdaje mi się, że nie jestem w błędzie, ale mój królewski stryj podał niedawno rękę temu hrabiemu, a ten uściskał ją jak rękę przyjaciela!
— I ja to widziałem, królewska wysokości, î dziwiłem się, bo miały nadejść wiadomości, przedstawiające tego szczególnego cudzoziemca jako przywódcę ludu. Podobało mu się nie uważać na mnie, natomiast ja z wielką bezinteresownością zwracam na niego tém większą uwagę! powiedział szambelen z uśmiechem, który jego żółtawéj pomarańczowéj twarzy nadał prawie złowrogi wyraz.
— Oryginalnyś zawsze! roześmiał się książę.
— Pan hrabia zasługuje na szczególniejsze zajęcie, i rzecz dziwna! zdaje się, że traf sprzyjać mi pragnie, bo mam nadzieję, że dzisiaj jeszcze będę miał niektóre objaśnienia.
— Dzisiaj jeszcze! a to jakim sposobem? zapytał książę.
— Idzie o małą schadzkę, za pozwoleniem waszéj królewskiéj wysokości, w jak, największym sekrecie, w pawilonie waszéj królewskiéj wysokości, tam tuż przy brzegu lasu!
— Znowu jakaś zajmująca przygoda? Doprawdy baronie, jesteś mistrzem w snuciu galanteryjnych stosunków, bo zapewne oczekiwać będziesz jakiéjś damy!
— Rzeczywiście, ale tylko w nadziei pozyskania od niéj zwierzeń, które i waszą królewską wysokość interesować będą.
— Obciąłbym bardzo zrobić sobie tę przyjemności zejść was niespodzianie, aby widzieć, jak dama wygląda i czy nie odstąpi od programatu schadzki, żartem ale z wiele znaczącém spojrzeniem powiedział książę; ale wiesz dobrze, że naraziłbym się na niełaskę, gdybym przed ukończeniem polowania opuścił mojego królewskiego stryja!
— Jedno spojrzenie mogłoby dostatecznie przekonać waszą wysokość, że tylko szczególniejsza chęć powzięcia wiadomości jest celem téj schadzki, — bo ową damą, która przybędzie do pawilonu, jest....
Szambelan von Schlewe bardzo cicho i ostrożnie wymówił jakieś nazwisko, gdy obaj jezdni śpiesznie ruszyli za powodem króla. Nikt tego wyrazu nie słyszał — z daleka tylko dochodził nieco zdziwiony, nieco pochwalający głos księcia i obojętna odpowiedź barona, którzy znowu zbliżali się do orszaku króla.
Był to czarowny, ciepły wieczór jesienny, zwykle przy tak jasném słońcu i orzeźwiającém powietrzu przyjemniejszy niż letni. Oczom dam i panów, gruppami po leśnéj drodze jadących, barwy lasu przedstawiły się w zachwycającéj rozmaitości. Czerwonawe promienie słońca padały przez gałęzie i drgały na liściach; ładna księżniczka Karolina z upodobaniem przypatrywała się wspaniałości otaczającéj ją natury.
— Przypatrz-no się pan téj tam przepysznéj cudowności, panie hrabio, rzekła do Eberharda, gdy król kazał poprosić do siebie księcia d’Etienne, może dla nastręczenia księżniczce sposobności do spotkania się z hrabią de Monte Vero, — co za przepyszne barwy! Muszę panu wyznać, że w téj chwili mocno czuję ubóztwo naszego złotem osypanego orszaku w stolicy! Zachwycająca to rzecz doprawdy, dozwolić wzrokowi naszemu spocząć tam na téj ciemnéj zieleni i na ciemno-czerwonych gałęziach!
— Mnie zawsze radowała najbardziéj przyroda z jéj pięknościami i tajemnicami, odpowiedział Eberhard; wzrosłem na jéj łonie, jeżeli tak śmiem powiedzieć, lubiłem ją jak dziecię matkę!
— Sądzę, że i zemną działoby się to samo, — gdybym częściéj przebywała w jéj wzniosłém towarzystwie!
— Spełnienie tego życzenia nie powinno być trudne dla pani, królewska wysokości! Mniemam jednak, że po zakosztowaniu ruchliwego dworskiego życia, skromna i spokojna natura wcaleby pani nie wystarczyła!
— Byłoby się więcéj skazaną na życie wewnętrzne, i przyznam się panu hrabiemu, że teraz takiéj zmiany wielcebym pragnęła! Jesteśmy sami! Wierzaj mi pan, że ten świat etykiety, wszystko przeważająca forma, potok pięknych słówek i dowcipkować, niezmiernie jest wstrętny!
— Mniemam, że pojmuję panią, łaskawa księżniczko! otwarcie rzekł Eberhard.
— Pozwólmyż sobie pozbyć się tego utrudzającego przyzwyczajenia, jakbyśmy oboje unikać go mogli, przynajmniéj dopóki nie znajdujemy się w towarzystwie wyznawców tego półbożka! Cieszę się, że nakoniec znalazłam w panu towarzysza, który od pierwszego spotkania wywarł na mnie wrażenie prawdy!
— Piękne to i podnoszące słowo, księżniczko!
— I rzetelnie uczute! Pozostańmy cokolwiek w tyle; ale jeżeli pan jesteś zapalonym myśliwym, to niesłusznie byłoby zatrzymywać pana!
— Jakież polowanie, chociażby nawet tyle niezwyczajne i zajmujące, jak na dzikie zwierzęta dalekiego południa, przeważyć może tę chwilę, księżniczko! Albo może mniemasz pani, że się ubiegam za takiemi tylko szlachetnemi upodobaniami, które są ideałem większéj części panów dworu? Nie, nie, dozwól mi pani rozkoszy pozostawania przy twoim boku!
Eberhard jadąc obok miłej i szczeréj księżniczki, doznał znowu udzielającego się mu uczucia, — błogo mu było widzieć tę serdeczność, tę skromność jéj poruszeń i zaufanie, jakie mu okazywała. On, który miał nieraz sposobność przejrzeć serce kobiece aż do najgłębszych tajników i poznawać je nauczył się, on, który zbadał duszę ludzką, przyjemnie wzruszył się urokiem księżniczki i szczerością Karoliny, tak, że chętnie z nią rozmawiał, chętnie poglądał na nią swojém głębokiém, piękném okiem, i razem z nią nie uważał na drogę. Oboje rozmową zajęci, puścili cugle, dozwalając koniom, aby się same kierowały za wyprzedzającym je królewskim orszakiem, nie widzieli zatem, albo też uważali za dobre, że oba konie w miejscu, w ktôrém się droga rozdzielała, udały się w prawą stronę, która ich coraz daléj w wieczorną, ciemną zieleń lasu prowadziła — szmer głosów i naszczekiwanie psów coraz daléj słyszeć się dawały — coraz bardziéj cichł tętent świadczący o blizkości orszaku, a oni na to nie zważali. Wkrótce nastała samotność lasu i cisza w około dwojga towarzyszy, tworzących rycersko — piękną, dostojną parę! Księżniczka na pysznie zbudowanym białym koniu, — Eberhard na wspaniałym karoszu, oboje w ozdobnych myśliwskich strojach. Wtém nagle w dali rozległy się strzały — i znowu w krótkich przerwach kilka innych — hrabia i jego towarzyszka przerażeni wstrzymali konie — znajdowali się blizko wąwozu, który z ich strony jak przepaść wyglądał.
Zanim przemówić mogli, zanim upłynęła chwila po strzałach, coś gwałtownie zatrzeszczało w krzakach od strony księżniczki. Gałęzie rozdzieliły się z szybkością błyskawicy — i wypadł ogromny jeleń z wielokończastemi rogami, widocznie postrzelony lub po strzałach rozwścieczony rzucił się ku koniowi Karoliny jak w ślepém szaleństwie, ścigany przez prześladowców i jedyną swoją broń, silne rogi, ku ziemi schylił. Nieustraszony śmiercią chciał sobie siłą utorować drogę, — za nim była zguba, wypadało mu więc rozpaczliwym krokiem ocalić życie!
Koń księżniczki postrzegł wściekłe zwierzę, — zarżał gwałtownie i podniósł się na tylne nogi, aby potężnym skokiem uniknąć uderzenia jelenia — ale oddalony by tylko o kilka kroków od przepaści, a jeśliby mocno rozwartém okiem zmierzywszy napadającego nieprzyjaciela chciał skoczyć w bok, byłby bez ratunku wpadł w przepaść z księżniczką — ta, śmiertelną trwogą przejęta, krzyknęła.
Wszystko to było dziełem jednéj chwili!
Hrabia de Monte Vero szybko postrzegł podwójne niebezpieczeństwo, grożące jego towarzyszce. Co mu pierwéj czynić wypadało? Jeżeli się rzuci naprzeciw jelenia, nastąpi to, co go jeszcze bardziéj przestraszało: przelękły, wspinający się koń z księżniczką wpadnie w przepaść i zabije ją!
Ale nie było czasu do namysłu. Tylko przytomność ducha mogła przyjść w pomoc!
Jeleń przez chwilę stał spokojnie — potém potrząsł z majestatycznym gniewem swoją zębato ukoronowaną głową i przyszykował swą broń, aby przynajmniéj drogo sprzedać życie. Był to potężny dwunastoletni zwierz, o którym nadworny łowczy opowiadał królowi.
Eberhard zsiadł z konia — szybkim rozpaczliwym ruchem wyrwał z pochwy kordelas i lewą ręką ujął cugle wspinającego się konia księżniczki — jeleń pochyliwszy głowę już ze ślepą wściekłością pędził ku niemu.
Księżniczka zemdlała i padła na mech, a Eberhard wprawném okiem obrachowując bieg zwierzęcia, oparł nerwistą pięścią kordelas o kolano.
Natychmiast prawie wściekłe zwierzę wpadło na sterczącą broń — Eberhard z żelazną siłą, niezachwiany trzebił jelenia — ani jeden członek w nim nie zadrgał — powieka nawet nie poruszyła się.
Ogromne zwierzę padło chrapiąc. Obok niego stał jakby w łańcuchy zakuty koń księżniczki trzymamy lewą ręką Eberharda.
Teraz hrabia, jakby się nigdy nic nie stało, zwrócił się do swojéj pięknéj towarzyszki; leżała ona blada i jak bez życia, jak cudowny marmurowy obraz na zielonym mchu bok przepaści. Drzewa w około niéj rzucały cień głęboki. W pobliżu nie było nikogo. Eberhard teraz dopiero postrzegł, że się zupełnie od innych myśliwych oddalił.
Szybko uwiązał konie u jednego z najbliższych drzew, z obawą na swojéj szlachetnéj twarzy przystąpił do omdlałéj, — nadaremnie usiłował ocucić ją, Karolin, leżała jak bez życia.
Eberhard namyślał się — znajdował się w krytyczném położeniu. Nie było nikogo, ktoby mu mógł poradzić i przynieść pomoc. Dwór widocznie napędził kilki jeleni i udał się za nimi — a księżniczkę przecież trzebi było ratować.
W téj chwili nie mogący sobie dać rady Eberhard spojrzał na drogę śledząc jakiejś ludzkiéj istoty. Wkrótce zabłysł nagle w jego oku promień ratunku. Przy ostatnim złotym promieniu ujrzał prawie o sto kroków oddaloną świetną kopułę domu. Musiał to być jakiś leśny pawilon, nierzadki w parkach królewskich lub książęcych. Jeżeli się tam nie znajdą ani słudzy ani pokojówki, to zawsze znajdzie się przynajmniéj przy zbliżającéj się nocy bezpieczne schronienie dla księżniczki.
Czémprędzéj przystąpił do omdlałéj, lekko i ostrożnie wziął ją na ręce i szybko uniósł ku zapraszającéj kopule. Nie omylił się: był to domek w parku, o kilku pokojach i wejściach. Zdawało się, że ani wewnątrz, ani w pobliżu nie ma tam nikogo. Eberhard. z pięknym swym ciężarem pośpieszył do jednych szklanych drzwi, a gdy się otworzyły, wszedł do obszernego pokoju ogrodowego, w którym znajdowały się lekkie krzesła i sofka. Ostrożnie i troskliwie złożył na poduszkach powierzoną jedynie jego opiece i pomocy zemdlałą! Nie było czasu ani na pytania, ani na zwłokę — należało zapomnieć o wszelkich względach. Piękna księżniczka, z zamkniętemi powiekami leżała przed nim jak śpiąca — ciemne włosy malowniczo otaczały jéj miłą twarz — z jéj miękkich ust nie wychodził najmniejszy nawet oddech — omdlenie było ciężkie i mocne.
Eberhard szukał wzrokiem zimnéj wody, dla zwilżenia czoła Karoliny — lecz zkądże miał jéj dostać w niezamieszkanym pawilonie?
Przy drodze widział w niewielkiém oddaleniu leśny strumyk, zdecydował się więc pozostawić księżniczkę saną i pośpieszył tam, aby w swoim myśliwskim kryształowym kubku przynieść orzeźwiającéj wody, o ktôréj z doświadczenia wiedział, że skutecznie działa.
Gdy wyszedł z pawilonu, teraz dopiero postrzegł, że go otacza baryera — ale nie zważał na to, w téj chwili największego kłopotu nie obchodziłaby go wiadomość, że ten pawilon należy do parku księcia Waldemara.
Z późnego wieczoru zrobiła się noc; gdy doszedł do strumienia, i gdy z napełnioną czarką prędko wracał, księżyc rzucił na las swoje pierwsze srebrzyste promienie. Z bijącém sercem wrócił do pawilonu — pełen troskliwości szybko otworzył drzwi.
Wtém rozjaśnioném okiem ujrzał, że księżniczka prawie ocuciła się — lecz jeszcze była bezsilna i niezupełnie przytomna — drobne ręce swoje przyłożyła do twarzy...
— Co się zemną stało? gdzie jestem? poszepnęła; czy ja marzyłam?... Zdaje mi się, że tylko co słyszałam czyjeś głosy...
— Moja łaskawa księżniczko!... mówił Eberhard, powoli przybliżając się.
Karolina spojrzała na niego piękném okiem, — jakiś blask szczęścia zaświecił na jéj twarzy, na którą przez wysokie okno padało jasne światło księżyca, — w chwili gdy wyciągnęła ręce do Eberharda, chcącego przyjść jéj w pomoc, przedstawiała zachwycający obraz.
— Jesteś pan tutaj? spytała rumieniąc się lekko; — gdzie moja matka? gdzie są moje damy dworskie i inni goście?
Eberhard ostrożnie i z uszanowaniem opowiedział jéj co się stało, i podał świeżą wodę, aby się nią orzeźwiła.
— Mocno dziękuję, panie hrabio, za pańską na takie narażenie się wystawiającą go opiekę! Czémże mogłam zasłużyć, abyś mi pan tak starannie i z tak szybkiém zdecydowaniem przyszedł w pomoc?
— Był to tylko obowiązek ludzkości! ceremonialnie kłaniając się i cofając, odpowiedział Eberhard; — sądził, że w téj szczególniejszéj chwili nie wypada powiedzie nic więcéj prócz tych kilku prawie cierpkich, spokojnych wyrazów.
— Ponieważ czuję się lepiéj, spodziewam się, że będę mogła w pańskiém towarzystwie wrócić do zamku Charlottenbrunn. Ale czekaj-no pan! Zdaje mi się, że słychać bliżéj głosy przywołujących rogów — pośpieszajmy do naszych koni.
I podała hrabiemu rękę.
— Racz pani łaskawie oprzeć się na mnie, rzekł do swojéj pięknéj towarzyszki, dla któréj te słowa musiały mieć ważne znaczenie, bo jej miła twarz cała krwią napłynęła, a ręka jéj drżała...
— Wszystko to zaraz przejdzie, poszepnęła, jeszcze to reszta osłabienia, a orzeźwiające nocne powietrze usunie to.
Eberhard otworzył drzwi i przeprowadził księżniczkę przez otwarty plac otaczający ku lasowi i jasnéj ścieżce, na któréj niedaleko znajdowały się konie.
Na przeciwnéj stronie, tuż przy brzegu lasu znajdował się mały pagórek.
Wkrótce hrabia Monte Vero stanął jak przykuty — rozwartém okiem spojrzał ku temu wzgórzu, i ujrzał na niém niby jakiś czarodziejski obraz najstraszliwszego rodzaju.
Księżniczka spojrzała tam także i zbladła.
Na samym brzegu lasu, blado oświetlona księżycem stała Leona, niby bajeczna postać bogini starożytnéj północy. Przy niepewném świetle wyglądała jeszcze wyższa i ogromniejsza niż była rzeczywiście — wyprostowana, z lodowatym uśmiechem na wyrazistéj twarzy, pałającém zemstą okiem patrzała na księżniczkę i Eberharda.
Stała tam jak potężne, nadziemskie zjawisko, jak zły duch w postaci nęcąco pulchnéj kobiety, jak sprzymierzeniec ziemski odpadłego od Boga anioła, który ludzi prowadzi do zguby...
A przy boku Leony, nieco w cieniu drzew, stał szambelan von Schlewe, który tylko co zawarł z nią, przymierze.
Księżniczka Karolina, któréj czysta jak anioł dusza obawiała się blizkości téj zgrozą przejmującéj kobiety, mimowolnie silniéj oparła się na ramieniu swojego silnego, wysokiego towarzysza, który wpatrywał się w Leonę, jakby dla przekonania się, że go żadne mamidło nie zwodzi.
— Chodźmy — chodźmy, hrabio Eberhardzie! — drżąc poszepnęła księżniczka — ja truchleję na widok tych postaci!
— Niech się wasza królewska wysokość nie obawia, z przeważną spokojnością odpowiedział hrabia Monte Vero: jestem przy pani!
— Kto jest ta straszliwa? wyjąkała Karolina.
— Miss Brandon, królowa lwów! powiedział Eberhard, prowadząc księżniczkę na leśną drogę.
Pełen zgrozy, tryumfujący i zemstą grożący śmiech rozległ się za nimi — w nocnéj ciszy brzmiał tak straszliwie, iż księżniczkę przejął zimny dreszcz...
Nakoniec dostali się do niecierpliwie szarpiących się koni i wkrótce znaleźli na łące strwożony dwór, który porozsyłał łowców z rogami i sługi z pochodniami.
— My sami jesteśmy winni, zawołał król uśmiechając się łaskawie: a raczéj nasz wielki łowczy, którego śniadanie dopiero tak późno dozwoliło nam wyjechać do lasu. A wyobraź sobie panie hrabio de Monte Vero, że dwunastoletni jeleń, którego nam pan von Trümpstein tak gorąco do zabicia polecał i którego tak wybornie razem z innemi zwierzętami na strzał nagnano, mimo to uszedł nam, i jakby czarami uniknął wszelkich po szukiwań!
— Leży tam daléj, niedaleko pawilonu, najjaśniejszy panie — panowie łowczy mogą go tam znaleźć!
— A więc pan byłeś bohaterem dnia! winszujemy panie hrabio! Wracajmy teraz do zamku.


ROZDZIAŁ VI.
U obrazu Matki Bozkiej.

Gdy szambelan von Schlewe, uwolniwszy się od księcia Waldemara, prawie na pół godziny przed Eberhardem i jego piękną towarzyszką dostał się do owéj ubocznéj ścieżki w lesie, która prowadziła do parku księcia korzystał szybko z chwili, w któréj na niego nie zważano i pośpieszył do niéj. Byłby niepocieszony, gdyby dzisiaj zaniechał tajemniczéj schadzki, lub gdyby nawet spóźni! się na nią, bo mówił sobie, że dumna miss Brandon, która po wielu staraniach zbliżenia się ku niéj, zgodziła się nakoniec na wysłuchanie go, nigdy na powtórną schadzkę nie zezwoli! Doprowadzić zaś do téj udało mu się tylko przez to, iż w ozdobnym zapraszającym bilecie wspomniał o Eberhardzie, zauważywszy pierwéj, iż ten pan z nią w jakichś stosunkach przestawać musi.
Szambelan Schlewe miał swoje plany co do miss Brandon, i nie nadaremnie kilkakrotnie zwracał uwagę księcia na tajemniczą cudzoziemkę, która za ukazaniem się w stolicy swoją śmiałością wzburzyła wszystkie umysły.
Jechał więc niecierpliwy do pawilonu, i w duszy wyobrażał sobie wszelkie możliwości i obrachowywał następstwa! Zależało wiele na zupełném pozyskaniu sobie księcia, co mu nietylko nadawać będzie coraz większą władzę, ale zarazem większe mu bogactwa przyniesie! Baron był wprawny w układaniu planów i w dochodzeniu do swoich celów, więc i w tym najmniejszym wypadku równie zręcznie jak pewnie prowadził dzieło swoje do skutku.
Wkrótce przybył do pawilonu stojącego na granicy parku, uwiązał konia na boku w gęstwinie i kulejąc podszedł do szklanych drzwi domku.
Oczekiwana jeszcze nie przybyła — przysunął zatém krzesło do okna, z którego mógł widzieć park, i siwemi czatującemi oczkami biegał po zieleni drzew, niecierpliwie oczekując przybycia królowéj lwów.
Pawilon składał się z czterech oddzielnych pokojów, do każdego z nich wiodły osobne szklane drzwi, a żaden z nich nie łączył się z drugim. Szambelan nie mógł wątpić, że miss Brandon przybędzie także do pokoju, w którym się znajdował, bo ten wychodził właśnie na drogę wyprowadzającą z parku. Był zaś bardzo cierpliwy, miał wytrwałość kota, który skurczony czeka na zdobycz.
Jego żółtawo-blada, wychudła twarz, świadcząca o przeszłości spędzonéj w namiętném używaniu rozkoszy i o pragnieniu ciągle nowéj, miała niemiłe pożądliwy i chytry wyraz, który przemieniał się w przyjacielsko-słodki, ilekroć szambelan rozmawiał z tym, kogo potrzebował lub uwikłać pragnął. Nawet głos jego nabierał wówczas jakiéjś giętkości, która, nadzwyczaj ujmowała każdego, kto go nie znał. Tym sposobem zdołał on posiąść nietylko zupełne zaufanie księcia, ale i innych członków dworu, i nabyć wielkiego wpływu.
Nakoniec tryumfująco błysnęły jego siwe oczy — ujrzał, że w niejakiém oddaleniu oczekiwana zsiada z konia i oddaje go w opiekę towarzyszowi, w którym poznał zapamiętałego jéj czciciela, zwanego Harry — owo ślepe narzędzie woli miss Brandon.
Szambelan powstał, odsunął krzesło w tył, otworzył drzwi i kłaniając się stał niedaleko.
Leona przechodziła przez podwórze — jéj wysoki, nienaganny wzrost, majestatyczna postawa, wywołała na twarz szambelana niemy podziw — okiem znawcy przypatrywał się dumnéj, bujnie pięknéj kobiecie. Czarna amazonka w malowniczych fałdach spływała po jéj pełnych członkach i uwydatniała jéj wzrost; chociaż mocno przylegająca suknia zakrywała jéj szyję i łono, możną było jednak rozpoznać uderzającą pulchność kształtów, jaką podziwiamy w malowidłach Rubensa. Lica miała nieco zarumienione — rysy marmurowo zimne, na których można było wyczytać chęć panowania, odwagę i nieugiętą siłę woli. Nos miała mocno zgarbiony, starożytnie rzymskiego kroju — usta pełne i pulchne, a w oczach dzikie i dumne spojrzenie. Twarz wyrażała lodowaty spokój — serce téj kobiety zapewne nigdy nie było zdolne doznawać bozkiego uczucia prawdziwéj, wiernéj miłości.
Z dumnym i krótkim ukłonem weszła do pawilonu, którego drzwi baron zamknął.
— Szambelanie, czas mój jest wyrachowany, przemówiła Leona, a siadając na krześle, niedbale, jednak dobrze obliczoném poruszeniem ręki odrzuciła na bok ogon ciężkiéj sukni. Zaprosiłeś mnie pan — jakiż jest cel téj nieco dziwnej schadzki?
— Przebacz łaskawa miss Brandon, że to odległe ustronie w lesie wybrałem na miejsce rozmowy, któréj nikt, trzeci słyszeć nie powinien, uprzejmie rzekł pan von Schlewe, i która jest tak ważną, że jéj papierowi powierzać nie można!
— Pan mnie rzeczywiście zaciekawiasz — krótko więc porozumiejmy się! W nadzwyczaj uprzejmém piśmie swojém wymieniłeś pan nazwisko...
— Nazwisk© hrabiego de Monte Vero!
— Cóż się z nim dzieje?
— O ile wiem, pani pozostajesz z tym cudzoziemcem w pewnych stosunkach, które nas bliżéj do naszego celu doprowadzić mogą.
— W stosunkach — prawda! powiedziała Leona pałającym wzrokiem, bacznie mierząc hrabiego, aby zbadać, do czego chce przyjść za pomocą nazwiska Eberharda.
— W takim razie, możesz mi pani udzielić wielu objaśnień, co do hrabiego de Monte Vero?
— Jakiego rodzaju, panie szambelanie?
— Objaśnień, które może nimb rozproszą, jakim promienieje ten cudzoziemiec.
— Pan... widzę należysz do przeciwników hrabiego — mówiła prędko Leona, która już powiedzieć chciała: pan nienawidzisz hrabiego — i która szybko powstając, zaintrygowała się niezmierną rozmową, poznawszy trafność swojego domysłu.
— Jak kto rzeczy pojmuje, łaskawa miss! odpowiedział baron Schlewe, z sarkastycznym uśmiechem patrząc w oczy Leony i wyczytując w nich, że zamierzała zawrzeć z nim przymierze. Ręka rękę myje, miss Brandon, możemy sobie usłużyć nawzajem! Pani oddaj pod moją moc hrabiego de Monte Vero, ja za to w te piękne, malutkie rączki oddam wpływ na pewną dostojną osobę. O ile wiem, pani chętnie lubisz panować — nastręczę pani, która umiesz upokarzać lwów pustyni i przerabiać ich na niewolników twojéj woli, inne arcydzieło, i nie wątpię ani chwili, że je wykonać potrafisz!
— Mów pan otwarcie; sądzę, że się porozumiemy, panie szambelenie!
— Więc dobrze! Książę Waldemar jest na najlepszej drodze — do gwałtownego pokochania pani; to znaczy, że pierwéj musisz mi pozwolić, że mu przedtém dostarczę dzikiego, polnego kwiatka, który tu na przedmieściach wyśledził i zerwać pragnie, którego zapach, ręczę pani za to, szybko się rozwieje! Książę to człowiek niepojęty! Ugnie się z tém większym zapałem pod berłem pani, im śpieszniéj zadosyć uczynić będzie można jego życzeniu co do tego dzikiego kwiatka.
— A teraz jądro pańskiego traktatu? rzekła Leona.
— Pani myślisz o hrabi — o! co za niecierpliwość! To coś wygląda na wzgardzoną miłość, moja łaskawa pani! Leona ukarała bezwstydnika tak lodowato dumném spojrzeniem wzgardy, że baron Schlewe z miną przepraszającą się ukłonił.
— Cóż mnie obchodzi oświadczenie pańskie, że książę mnie kocha? Czekam na główny powód naszéj rozmowy, bo dla tego oświadczenia, przebacz pan, mówię szczerze, nie wiem, czybym była trudziła się na przebycie drogi ze stolicy do tego pawilonu.
— Tak więc... nienawidzimy hrabiego, rzekł szybko baron von Schlewe, przybliżając się do Leony, którą zrozumiał — ja lubię szczerość — oboje nienawidzimy hrabiego, i pani masz go wydać w moje ręce — wynagrodzeniem za to jest książę! Zawsze jeden za drugiego stanie!
Leona uśmiechnęła się ponuro — na dworze już było ciemno, równie jak i w pokoju pawilonu — stała przed czyhającym szambelanem jak potężna królowa starożytności.
— A więc należy zawrzeć umowę? mówiła szeptem, tak strasznie przecięż wyraźnym, że baron mimowolnie z upodobaniem swojém siwém okiem obejrzał ją od stop do głowy.
— Tak jest łaskawa pani, i mam nadzieję, że nie będzie zawarta na naszą niekorzyść!
— Przystąpmyż do niej!
— Dla tego też proszę o wiadomości co do hrabiego de Monte Vero. Zapewne będą tego rodzaju, że niezawodnie sprowadzą jego upadek!
— Upadek? — powtórzyła Leona — a baron zrozumiał właściwe brzmienie tego pytania.
— Jego zgubę, miss Brandon — jeżeli pani tak rozkażesz! dodał szambelan, obrachowując, że tym sposobem wiele przyrzekającą Leonę będzie miał w ręku.
— Kiedy — jutro?
— Jutro — a wiadomości?
— Te są krótkie, panie baronie! Jeżeli hrabia de Monte Vero pozostanie przy życiu, nie będę mogła przyjąć hołdów księcia!
— Rozumiem, moja łaskawczyni — idzie więc o to, aby hrabiego jutro wieczorem wpakować w jakąś zasadzkę — on jest równie silny, jak według mojego zdania zręczny i rozumny!
— Mniemasz pan, że dla tego potrzeba nadzwyczajni pułapki, aby go w nią schwytać? namyślając się mówiła Leona; poczém dodała szybko: Wskaż pan miejsce, przyrzekam, że hrabia niezawodnie tam przybędzie!
— Sam?
— A jakże!
— Bądźże pani łaskawa tak rzeczy urządzić, aby jutro nad wieczorem udał się na rozstajną drogę, przechodzącą tuż koło Sarniego zwierzyńca!
— Wybornie! A masz pan jaką pewną rękę? wyjąkała Leona pełna oczekiwania i wahania.
— Postaram się o nią! Mam pewnego człowieka, który lubi wszczynać kłótnie i przytém zwykle używa broni; on mnie nie zna, ani ja jego — przyjaciele nazywają go „kasztelanem“ ten chłopak lubi awantury!
Oczy Leony zabłysły.
— A owa okolica czy odległa i samotna? zapytała.
— Bardzo samotna, potwierdził baron; bądź pani łaskawa oznaczyć panu hrabiemu godzinę szóstą wieczorem, kiedy już będzie ciemno. Ale czy mogę liczyć na wzajemną ze strony pani przysługę?
— Nietylko w tym razie, ale i późniéj, odpowiedziała Leona — ja także sama znam pewną osobę, która w razie potrzeby za mną się ujmie.
— Pani myślisz o swoim wiernym Harrym?
— Zgadłeś pan, ale on za gwałtowny i nierozważny, a zatém skłonię go tak, aby nie wiedział dla czego, do ułożenia zaproszenia, które zapewne powiedzie się!
— Szanowna pani jesteś czarodziejką — za kilka dni będę miał zaszczyt dowiedzieć się o zdrowie pani, mówił daléj, postrzegłszy, że Leona odejść pragnie.
Te właśnie słowa, jak przez sen omdlała księżniczka niewyraźnie słyszała.
Gdy baron von Schlewe wychodził z pawilonu z Leoną, przechodząc przez oświetloną księżycem łąkę, zwrócił uwagę swojéj towarzyszki na to, iż doszedł go jakiś głos od drugiéj strony pawilonu czy też od brzegu lasu. Miss Brandon, którą Eberhard nazywał „hrabiną Ponińską,“ wstąpiła pomiędzy drzewa na pagórek, dla lepszego widoku, a szambelan, o ile możności ukrywając kulanie, udał się za nią.
Wiemy, że nagle postrzegli przed sobą tego, którego zgubę zaprzysięgli, w towarzystwie, które niezmiernie zdziwiło barona Schlewego!
Gdy księżniczka i hrabia de Monte Vero znikli w lesie, Leona podała rękę swojemu szatańsko uśmiechającemu się sprzymierzeńcowi, jakby tém stwierdzić chciała zawartą poprzednio umowę... przy niepewném świetle księżyca i w cieniu lasu, przedstawiała tajemniczy, nadludzki widok ta para, która, jak obaczymy, wybornie się rozumiała.
W tém otoczeniu, a bardziéj jeszcze w nocy, oboje wyglądali jak wyrzutki piekła.
Gdy Eberhard nazajutrz przebudził się w swojéj sypialni w stolicy, dokąd pociąg królewski przybył dopiero późno w nocy, murzyn Sandok stał przy jego połowem łożu, znajdującém się w obszernym pokoju, po za znaną nam pracownią. Trzymał w ręku złotą tacę i wyglądał jak posąg z czarnego marmuru.
— Co tam masz, Sandok? spytał Eberhard po portugalsku.
— Bardzo ważny list, panie hrabio! odpowiedział murzyn, i jakby dla większego potwierdzenia podniósł rozszerzone powieki, tak, iż całe białka rażąco wystąpiły.
— List, już? zawołał Eberhard. Kiedy i kto go przyniósł?
— Przed kwadransem przyniósł go jakiś nieznajomy!
Eberhard podniósł się i wziął list, którego adres, jak to zresztą po największéj części bywa, w niczém go nie objaśnił. Szybko otworzył go, aby się przekonać o treści, oczy jego coraz prędzéj przebiegały papier — oczy okazywały wyraz coraz większego zdziwienia.
List brzmiał następnie:

„Panie hrabio! Słyszałem, że pan szukasz i pragniesz odzyskać dziecko, które mi przed czternastu laty powierzyła pewna dama. Dla powzięcia bliższych o niém wiadomości, proszę dzisiaj wieczorem, o godzinie szóstéj, przybyć bez świadków na roz-
stajne drogi, idące tuż około saméj łąki. Jeżeli pan nie sam przyjdziesz, co widzieć będę z bezpiecznéj kryjówki, to wycieczka pańska będzie nadaremna, i nigdy więcéj nie usłyszysz pan o mnie, bo jeszcze tego wieczoru opuszczam tutejsze okolice.
Fursch, były kancelista?“

Eberhard pełen oczekiwania i radości, trzymał w ręku i powtórnie odczytywał list człowieka, którego szukał i który sam tylko mógł mu dostarczyć wiadomości o jego dziecku. Po krótkim namyśle postanowił w każdym razie zadosyć uczynić zaproszeniu złoczyńcy. Zastanawiał się czy ma uwiadomić władze o tym liście? Ale wyraźnie powiedziano w nim, że straci wszelką wiadomość o córce, bo przezorny Fursch liczył na usiłowanie schwytania go, dla tego więc, niezawodnie ze swojéj strony przedsięwziął środki ostrożności.
Jeszcze nigdy tak powoli nie upływał czas hrabiemu de Monte Vero. Próbował pisać i rachować w swojéj pracowni, ale niepokoiła go niecierpliwość... i czyliż mogło być inaczéj! ojciec miał nakoniec otrzymać wiadomość o swojém z boleścią poszukiwaném dziecku!
Gdy wieczór nadszedł, Eberhard na wszelki przypadek uzbroił się, zarzucił na siebie lekki płaszcz, i nie biorąc z sobą Marcina, ani powiadając nikomu dokąd się udaje, wyszedł ze swojego pałacu.
Wkrótce śpiesznie dążył pomiędzy ludem ulicznym, a że słońce miało się już ku zachodowi, pośpieszał za rogatki, pragnąc czémprędzéj dostać się na pole, a potém na nieco oddalone rozstajne drogi.
Cień już był duży, gdy przeszedł około ostatnich domów i pomiędzy topolami dostał się na piaszczystą drogę polną, która w końcu dobiegała do owych rozstajnych dróg, przechodzących około Sarniéj łąki.
Na horyzoncie otoczonym w koło ciemnemi zarysami lasu, bujało zachodzące słońce, jak paląca się ognista kula. Różowe obłoki w dziwnych kształtach snuły się na wieczorném niebie, a cichy wietrzyk powiewał gałęźmi drzew, stojących tu i owdzie nad drogą. Pola czerwonawo się ubarwiały, a na małych zaroślach jeszcze bardziej znać było jesień, bo liście już żółknąć zaczynały. Pomimo tego jednak powietrze jeszcze było tak letnio ciepłe i piękne, że Eberhard odetchnął głośno, gdy pełne kurzawy i ludzi ulice stolicy ujrzał za sobą. Przejmowały go szczególne uczucia, gdy szedł po samotnej drodze; list budził w nim najpiękniejsze nadzieje, bo nakoniec nadchodziła upragniona chwila, w któréj miał otrzymać wiadomość o swojém dziecku! Ów Fursch był jedynym człowiekiem, który mu mógł udzielić objaśnień, jakich od tak dawna nadaremnie oczekiwał; któż dziwić się będzie, że Eberhard z przepełnioném sercem śpieszył do dalekiego celu?
Kiedy po ostatnim pałającym blasku zapadającego słońca zaległa wieczorna pomroka, Eberhard miał przed sobą z prawéj strony drogi, o jakie sto kroków oddaloną gruppę wiązów i krzaków, w których cieniu znajdowała się stara, poszanowania godna figura Matki Bozkiéj; — stała ona przy drodze, zapraszając wędrownych przechodniów lub opuszczonych ubogich wielkich przedmieść, i przedstawiając ciche, spokojne, bogobojne do modlitwy miejsce.
Eberhard mimowolnie zatrzymał się — widok tego obrazu świętego na wpół w gałęziach ukrytego i ocienionego błogo podziałał na jego duszę. Matka Bożka z dzieciątkiem na ręku, ze spojrzeniem w niebo wzniesioném, z na wpół zardzewiałą, ale jednak złotem jaśniejącą aureolą świętości nad głową, wieczorny półcień i całe polne otoczenie, wszystko to w téj chwili przejęło go pobożnością i czcią.
Powoli zbliżył się ku postumentowi i z nagła stanął jak wryty — postrzegł klęczącą przed obrazem jakąś ludzką istotę — lecz nie, musiał to być raczéj anioł, w téj samotni korzący się przed Matką Bożą — obraz anioła tak miły i piękny, że Eberhard oczu od niego nie mógł oderwać.
Blond włosy, z których barwą łączyło się złoto i srebro, okalały głowę miłego modlącego się zjawiska — wiatr wieczorny igrał z jéj lokami, opierającemi się porządkującéj ręce — czarna gruba suknia okrywała delikatne a przytém doskonale piękne kształty dziewczęcia, które zaledwie szesnaście lat liczyć mogło.
Któżby mógł przeszkadzać gorąco modlącéj się istocie, która załamane ręce ku obrazowi wznosiła? Eberhard powoli poszedł daléj po piasku — zdawało mu się, że to zjawisko lada chwila rozpłynie się — musiał je widzieć — coś go całą siłą ciągnęło ku wiązom, aby z ich cienia przypatrzyć się obliczu modlącéj. Ona go nie widziała — pogrążona była w modlitwie. Nakoniec Eberhard doszedł do drzew — rozwidniający blask ostatniéj czerwoności wieczornej oblał postać dziewczęcia, jej modre oczy ocienione długiemi powiekami, patrzały w obraz — łza błyszcząca jak najszlachetniejsza perła, świeciła w nich — na ślicznéj twarzy osiadł wyraz boleści — lekki rumieniec jak przezroczyste tchnienie wystąpił na jéj lica, piękne usta szeptały modlitwę. Przy zapadającym zmroku, ta czarowna postać dziewicy wydała się zdumionemu oku Eberharda jak wonne kwiecie, jak jedna z eterycznych istot, które nazywamy aniołami, które nas do pięknéj wiary skłaniają, nami się opiekują, za nas się modlą.
A rzeczywiście miała być jego zbawczym, opiekuńczym aniołem.
Na wieżach oddalonéj stolicy wybiła głośno wieczorna godzina szósta.
Eberhard nie słyszał tego. Mocno wzruszony stał przed tym podwójnym obrazem świętym — zaledwie śmiał oddychać — widział, że niewinność klęczy i modli się do Matki Bozkiéj. Wkoło była cisza i spokój — nic nie przerywało świętości chwili.
Gdy westchnieniem z bujającéj piersi wychodzącém dziewczę zakończyło modlitwę, spojrzenia jego nagle padły na gałęzie wiązów — dostrzegła cień człowieka i płochliwa jak leśna sarneczka poskoczyła.
Eberhard usiłował przywołać ją, ale szybka i wstydliwa znalazła drogę przez krzaki dzikich róż i pomiędzy pniami wiązów. Eberhard poruszać rękami i wołał — chciał iść za nią... nadaremnie — znikła mu z oczu w pośród wzrastającej ciemności nadchodzącéj nocy.
Obraz anioła rozproszył się, a samotnik patrzał za nim.
W téj chwili doszły do niego z dala wołania o pomoc i szmer głosów, szybko więc wybiegł z pomiędzy zarośli na drogę... gdzie znowu wszystko ucichło.
Eberhard teraz wyznał sobie, że się nie stawił na oznaczoną godzinę — przekonawszy się zatém, że czuje w bocznéj kieszeni rękojeść i że jest uzbrojony, przy jasném świetle księżyca pośpieszył do poblizkiego lasu, którego brzegiem przechodziła krzyżowa droga.
Zdało mu się, że słyszy jakieś złowieszcze rzężenie lecz pod wrażeniem nocy szmer innego rodzaju mógł go tak przerażająco mylić.
Eberhard nie znał bojaźni — gdy więc odgłosy coraz bardziej cichły i nakoniec zupełnie umilkły, poszedł daléj samotną ścieżką.
Wkrótce księżyc znikł za chmurami, które niedawne tak różowo świeciły, a teraz swą głęboko ciemną siwiznę przyoblekły; tylko czarne zarośla po obu stronach piasczystéj drogi wskazywały hrabiemu de Monte Vero, iż zdąża do celu.
Już rozpoznawał czarno od nieba odbijające się drzewa Sarniéj łąki wiatr nocny szeleścił gałęźmi i przynosił hrabiemu balsamiczny zapach iglastego lasu — zresztą nic więcéj słychać nie było.
Eberhard wziął w prawą rękę pistolet, aby w razie potrzeby gotowym być do obrony, bo ten, który miał go oczekiwać, był niebezpiecznym łotrem.
Tak się ściemniło, a drzewa tak dalece ciemność tę podwyższały, że Eberhard o krok od siebie nic nie widział; powiedział więc sobie, że i czuwający skrycie w blizkości pozanajbliższém gdzieś drzewem Fursch może go nie poznał; on zaś musiał z nim mówić bądź co bądź — bo ostro przez władze poszukiwany oświadczył mu w liście, że jeszcze tej nocy na zawsze opuszcza okolice stolicy — a razem z nim tracił Eberhard na zawsze nadzieję ujrzenia kiedykolwiek swojego dziecięcia.
Stanął więc i głośno zawołał: Fursch! „Fursch!“ ponuro odpowiedziało leśne echo.
Każdemu innemu byłoby bardzo niewygodnie w takiém miejscu i przy takiéj ciemności, ale Eberhard przyzwyczajony do daleko straszliwszych scen, dziwił się tylko, że Fursch nie dawał najmniejszego znaku o sobie.
Chciał postąpić kilka kroków daléj, a potém ponowić głośne wołanie, bo ten, który go tu sprowadził, niezawodnie się gdzieś znajdował, bo czas oznaczony niezupełnie jeszcze upłynął.
Wtém nagle noga Eberharda stąpiła na jakiś wielki i ciężki przedmiot w piasku leżący.
Co to mogło być? co mu tak w pochodzie przeszkadzało? Szczególne jakieś uczucie wstrząsnęło ciałem Eberharda. Nagle wpadł na domysł.
Schylił się, dla dotknięcia tego przedmiotu ręką i rozpoznania go tym sposobem lepiéj aniżeli okiem, które tylko widziało przed sobą ciemniejsze miejsce.
Ręka Eberharda dotknęła zimnego oblicza — pomyślał o Furschu i o przebiegłych podstępach zbrodniarza; dla tego pochwycił go zaraz drugą ręką, aby mieć w swojéj mocy pozornie bez ruchu leżącego Furscha, który może chciał go przewrócić; ale wnet przekonał się, że trzyma w ręku na prawdę nieżywego — przyniósł go więc na nieco jaśniejsze miejsce drogi i spojrzał na twarz zmarłego. Z głębokiego pchnięcia tuż pod; sercem kapała jeszcze krew na piasek.
Rozumie się, że Eberhard domyślał się, iż Fursch czynu tego dokonał, i że teraz nie czekając na niego umknął — jeszcze więc raz zawołał zbrodniarza po nazwisku, a wreszcie postanowił trupa odnieść do stołecznéj straży, dla dalszego rozporządzenia.
Był to Harry, który zginął, zapędzony pożerającą dla Eberharda zazdrością.
Gdy Leona podyktowała mu list do Eberharda, który go zapraszał w imieniu Furscha do ukrytéj zasadzki, wpadł na myśl, że ta, dla któréj aż do szaleństwa poświęcał się, którą namiętnie kochał, tam chciała mówić z Eberhardem; o oznaczonéj zatém godzinie przybył boczną ścieżką na rozstajną drogę i wpadł tam w ręce prawdziwego napastnika, którego szambelan Schlewe nazywał „kasztelanem.“
Eberhard wstrzymany przez anioła modlącego się u figury Matki Bozkiéj, uniknął morderczego sztyletu, nie domyślając się, że ze straszliwego niebezpieczeństwa wybawiło go jakby bozkie zrządzenie.


ROZDZIAŁ VII.
Pensyonat pani Furschowéj.

Gdyby hrabia de Monte Vero był dopędził tak blizko będącego klęczącego anioła i pomówił z nim — gdyby był wybadał trwożliwie uciekające dziewczę — ileż trosk i łez byliby sobie oszczędzili oboje!
Ale Bóg inaczéj postanowił. Zrządzenia jego są dziwne i niepojęte, niezbadane boleści i ciosy, jakie zsyła na swoje najulubieńsze dzieci, tak, że często ulegają męczarniom i bluźnią mu... Wy udręczeni i stroskani, pójdźcie i obaczcie, że jeszcze jesteście szczęśliwi, bo jeszcze macie nadzieję albo serce, które was kocha, chociaż tyle postradaliście; pójdźcie tu i nauczcie się życia ludzkiego, które wystąpi przed wami, rozpoznawać wolę bożą; nauczcie się cierpieć i znosić, wznieście się do téj biednéj a jednak tak pięknéj istoty, ktôréj pieśń boleśnie i smutno zabrzmi wam wśród nocy, która oby w duszy waszéj zawsze się odzywała, mówiąc, że jesteście szczęśliwsi:

Jam matki mojéj nie znała
Nikogo ojcem nie nazwałam,
Boże kochany, jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojem!

Ale wróćmy do miejskiego zgiełku.
Za nadejściem jesieni, na najbardziéj oczyszczonych miejscach mostów, na ożywionych rogach ulic skulone widzimy młode dziewczęta i chłopców, którzy nieprzestannie płaczliwym, często serce rozdzierającym głosem wołają na przechodniów:
— Trojaczka za jagniątko — o szanowna pani! tylko jednego trojaczka.
Kto z litości bliżéj przystąpi, widzi, że te nieszczęśliwe dzieci, zaledwie najpotrzebniejszym łachmanem okryte, drżąc od zimna na otwartym dla wiatru moście, mają zawieszone na piersiach małe pudełka, w których stoi po kilka z gliny ulepionych i watą okrytych jagniątek — gdzie niegdzie widać któreś z tych dzieci wiatrem przejętych uśpione, i we śnie zapominające o nędzy ziemskiéj, w którą niewinnie popadło.
Dzieci te biegają także po ulicach i każdemu lepiéj ubranemu naprzykrzają się podając z prośbą nędzne bukieciki, a potém z kolegami część zysku swojego tracą na łakotki, a także szukają sposobności do kieszonkowéj kradzieży, i tak; stopniowo kształcą się na złoczyńców.
Dwie dziewczynki, każda z koszyczkiem na ręku, idą szybko ożywioną ulicą do niewyraźnie przez mgłę widnéj bramy miasta. Dzieje się to podczas wilgotnego i chłodnego wieczoru wrześniowego. Zegary na wieżach kościołów i trębacze po niedalekich koszarach od dawna zapowiedzieli już wieczorną dziewiątą godzinę. Jedna dziewczynka jest już dorosła, co można poznać pomimo zarzuconéj na ramiona staréj, siwéj chustki, i musi mieć lat piętnaście do szesnastu.
Druga jest mała i od natury upośledzona.
— Zakryj koszyk chustką, Helenko, mówi wyższa, bo ciastka, które niesiesz, naciągną za nadto wilgotnego powietrza, a znowu cię ciotka Furschowa obije!
— Pomóż mi Małgosiu, bo koszyk na mnie za ciężki, a do tego jeszcze i palec mię boli!
Małgosia, starsza, która już pozbyła się licznych bukietów i apelsyn, jakie miała na sprzedaż, postawiła swój koszyk na kamiennych schodkach najbliższego domu, i częścią nędznéj chusteczki, którą Helenka miała na szyi, nakryła jéj koszyk.
— Zimno mi, Małgosiu! jęczała mała.
— Dajże mi koszyk, poniosę go sama, otul się chusteczką i chodź!
— O jak ty jesteś dobra, moja Małgosiu! Gdybyśmy były ciebie nie miały, jeszcze bardziej marzłybyśby i głodniały! Patrz, oto tam idą Fritz i ten duży Antoni, zawołajmy ich?
— Nie, Helenko, Antoni jest złośliwy i niedobry!
— O! on ma dużo pieniędzy, poważnie poszepnęła mała; czy wiesz co mi wczoraj Fritz o nim opowiadał? Zawczoraj przed cyrkiem ukradł on jakiemuś panu złoty zegarek, a téj zręczności nauczył się od pana Furscha!
— Nie mów tego tak głośno do nikogo, Helenko, bo inaczéj zamkną cię na trzy dni i noce do ciupy!
— O ta ciupa! ze drżeniem zawołała mała: tam pełno robaków i szczurów — o mało nie umarłam, kiedy niedawno zamknięto mnie tam, za to, że pozwoliłam sobie wykraść ciastka z koszyka!
— Wiem ja o tém, od płaczu i krzyku takeś ochrypła, że przez cały dzień nic mówić nie mogłaś! Czy miewasz jeszcze boleści, Helenko?
— Często tu! narzekała mała, gdy jéj to przypominano, i wskazała wychudłą pierś, na którą naciągnęła cienką, nędzną chusteczkę.
— Dzisiaj i jutro wieczorem wetknę ci większy kawałek chleba niż innym! Niech sobie Antoni i Fritz idą, nie patrz na nich wcale, a my ich prędko wyprzedzajmy!
Mała, kiedy niekiedy z boku spoglądając na chłopców, biegła obok drugiéj starszéj towarzyszki. Dostały się do staréj, łukowatéj bramy miasta i wyszły na ulicę młynarską, na któréj mieszkało wielu robotników i ubogich, którzy się jeszcze tu i owdzie kręcili.
— Teraz już oni daleko za nami! z zapałem poszepnęła Helenka, obejrzawszy się raz jeszcze. Blask latarni padał na jéj bladą, nędzną twarz, na ktôréj wypisana była niedaleka jéj śmierć. Skoro tylko nadejdzie zima to biedne dziecię, zaledwie najpotrzebniejszą odzieżą okryte, w podartych trzewikach, po śniegu, burzy i deszczu, po ulicach błąkać się zmuszone, bardzo prędko wybawione zostanie!
Gdy wyminęły kilka fabryk, a między innemi i Lessinga, domy po obu stronach ulicy stawały się coraz mniejsze i niższe, gdzie niegdzie były między niemi ogrody; nareszcie obie dziewczyny dostały się na szossę. Przechodziły obok nizkich sztachet, po za któremi jeszcze kwitły georginie i ślazowe róże — nieco w głębi stał mały, nizki domek, otoczony winném liściem, a na tablicy tuż przy sztachetach wielkiemi literami wypisano było: „Ogrodowiny.“
Nagle coś się między drzewami poruszyło, — mała drżąc uczepiła się towarzyszki, szukając obrony, bo była bojaźliwa i nieśmiała.
— Uspokój się, Helenko, to zapewne Walter!
— Poznałaś mię, chociaż mnie nie widzisz? odezwał się z pośrodka zieleni zbliżający się głos — dobry wieczór, Małgosiu, od godziny już tu stoję i czekam na ciebie!
Był to ogrodniczek, który właśnie otworzył, drzwiczki w sztachetach i wyszedł na drogę — mocno wyrósł i wyższy był przynajmniej o pół stopy od dziewczynki, ktôréj podał spracowaną, rękę — a Małgosi nie można było nazwać małą! Miał na głowie żółty słomiany kapelusz, który mu w lecie wielkie wyświadczał przysługi i który jeszcze teraz bardzo szanował, tudzież wygodny płócienny kaftan. Ciemném, uczciwém okiem patrzał na dziewczę, znane mu od lat kilku, bo nietylko widywał je sam codziennie przechodzące obok ogrodu i zawsze witał, ale nadto musiał jéj dostarczać nieco przewiędłych kwiatów dla pani Furschowéj, która niemi handlowała.

— Oto masz nowy zapas, rzekł, i z chustki wysypał w koszyk Małgosi pełno liści i kwiatów. Znowu wczoraj przy wietrze bardzo ładnie śpiewałaś, Małgorzato — twój śpiew brzmi tak dziwnie smutno, że niewiem dla czego, łzy mi z oczu wyciska.

Matki rodzonej nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała —

śpiewałaś i to mi szło wprost do serca!

— To moja jedyna radość, Walterze, kiedy choć późno, układając bukiety, mogę sobie wykraść jaką chwilę, wtedy śpiew sam z siebie przychodzi!

— A ja muszę śpiewać z tobą.

— Nam śpieszno, Walterze, za nami zbliżają się Fritz i ten duży Antek, nie chciałabym spotkać się z nimi!

— Odprowadzę was do nadwodnéj drogi.

— Nie, pozostań tu! Mogliby ci co złego wyrządzić, oni tak lubią kłótnie!

— Myślisz może, że ich boję się? Kiedy się mogę bronić, Małgorzato, nie boję się nikogo!

— Ty musisz rano wstać, pozostań!

— Jeżeli ci się nie podoba moje towarzystwo, to pozostanę — narzucać się nie myślę nikomu!

— Tylko nie gniewaj się na mnie Walterze, — dobranoc!

— Dobranoc, z cicha odpowiedział ogrodniczek; jeżeli jednak myślisz, że się zaraz położę, bo o czwartéj wstać muszę, to mylisz się — jeszcze pozostanę w ogrodzie, będę patrzał za wami i czatował!

Dziewczyny pożegnawszy Waltera, szybko znikły w cieniu, — owiał je chłodny wiatr jesienny, w polu ciągnącém się po obu stronach szossy — topole szeleściły, co Helenkę trwożyło, a jéj towarzyszce przyjemność sprawiało, chętnie więc tego szumu i szelestu słuchała!
Nakoniec przybyły na piasczystą boczną drogę, która pomiędzy krzakami ciągnęła się aż do Sarniéj łąki, tworząc tam rozstajną drogę. Małgorzata weszła na nią bez obawy — bo któż mógł ją zaczepić lub napastować, kiedy nic nie miała! Nie myślała o swojéj piękności, o swojéj miluchnéj postaci, nie wiedziała, że posiada to oboje, i że to jéj skarb!
Z trudem szły obie dziewczyny po piasku, aż nakoniec na boku, o jakie sto kroków od drogi, dostrzegły ciemne zarysy domu, — tam się udały, — tam było ich mieszkanie.
Przybliżywszy się do niego widziałeś, że to nizka, zapadająca się chatka, z dala w pośrod nocnéj ciemności wydająca się większą. Stała ona na pagórku, — ciemne światełko błyszczało jeszcze w jéj zielono szybném oknie, znajdującém się obok grubo ociosanych drzwi.
Małgosia puka z lekka i oddaje drugi koszyk Helence — powoli zbliżają się ku drzwiom.
— To my, pani Furschowa!
— Czy już wracacie, wy szubieniczne ptaki? woła jakiś przytłumiony głos, odsuwając rygiel — czyście znowu głodne, a pieniędzy pewno nie macie!
Otworzono drzwi — ale tylko do połowy, za niém stała przeszło czterdziesto-letnia kobieta, z czarnemi jak smoła na wpół rozpuszczonemi włosami, z mocno garbatym nosem i gębą o wywróconych ustach. Na twarzy miała cechę pospolitości, ale w ciemnych, ponuro błyszczących ustach malowała się złość i chciwość. Nieco wybladła czerwonawa jedwabna suknia, pochodząca zapewne z lepszych czasów przeszłości, kiedy ta dama jeszcze miała pewną wartość u mężczyzn, otaczała jéj zsiadłą postać, a że prawdopodobnie przeszkodzono jéj w toalecie, więc narzuciła fartuch na szyję, ramiona i piersi. Tą kobietą była pani Furschowa, która rozłączona ze swoim prześladowanym i jak ptaszek wolnym mężem, teraz sama utrzymywała zakład pensyonarski.
Co pod tém określeniem rozumiała, jasno czytelnik pojmie, skoro powiemy, że oprócz Małgorzaty i Helenki, znajdowało się w téj chatce jeszcze do dwudziestu innych dziewcząt i chłopców różnych lat, których codziennie wypędzano na ulice miasta z kwiatami, jagniątkami, apelsynami i ciastkami, aby potém za nadejściem nocy przynosili pani Furschowéj wyżebrane pieniądze i za to dostawali nędzny kawałek chleba, kilka kartofli i wody według upodobania! Lecz dzieci te wzrosły w takiéj nędzy i bojaźni, iż nie znając albo też nie mając ani ojca ani matki, cieszyły się tém, jeżeli im nie odebrano tego żebraczego pożywienia, skoro, jak się to dosyć często działo, z niedosyć obfitym połowem pieniędzy do domu wróciły.
Pani Furschowa znowu zaparła drzwi i z dziewczętami weszła do izby, ktôréj okna z zewnątrz widne byty. Stary, brudny stół stał na środku, przed nim kilka trzcinowych stołków, z podartą plecionką. Na stole stała czerwonawo-ciemna lampa, i flaszka z mocnym jakimś napojem, z której pani Furschowa z powodu, jak mówiła, bólu żołądka, często i obficie czerpała.
Na ścianie wisiało lustro, w pobliżu stała przez robaki stoczona szafa, komoda na trzech nogach, a nad tém wszystkiém wisiał jasno kolorowany obraz święty.
Z téj izby przez nizkie drzwi wchodziło się do drugiéj, służącéj dzieciom za miejsce pobytu, — z niej dochodził jakiś szept szemrzący.
Małgosia i mała przystąpiły do stołu, postawiły na nim koszyki i liczyły pieniądze.
— Jakto! ty niegodziwa, powiedziała pani Furschowa, ujrzawszy w koszyku Helenki pozostałą jeszcze połowę ciastek — od çzwartéj godziny byłaś na ulicy i tylko ośm groszy przynosisz do domu? Czekaj, będziesz ty pilniejszą!
— O kochana ciotko! jęczała mała i uklękła, wyciągając drobne, drżące ręce do téj okrutnicy: byle nie do ciupy — byłam we wszystkich szynkowniach i każdego prosiłam.
— A więc boisz się ciupy? a zatém niech cię ona poprawi! — Małgorzato, zamkniéj ją!
— Ona chora — serce moje tego nie zniesie!
— Jakto! ty mi się sprzeciwiasz?
— Więc pani ukarz mnie raczéj za Helenkę!
— Ty wypełniłaś swój obowiązek, a przytém już jesteś za duża i jutro w nocy pójdziesz zemną i Ludwiką. Powinnyście już poznać lepsze życie!
— Mam jeszcze dziesięć groszy więcéj nad to co pani złożyłam! mówiła Małgorzata; przyjm je pani na rachunek Helenki!
— Ty widzę opiekujesz się nią? Cóż to! myślisz może, że za darmo was paść i odziewać będę? Ukrój chleba dla tych tam, i Furschowa wskazała przyległą izbę: ja sama zaproszę do ciupy to leniwe stworzenie — chodź, małpo!
I pociągnęła za sobą Helenkę — na którą Małgorzata litośnie spojrzała.
— Przyniosę ci późniéj podwieczorek — i mnie dosyć często przytrafiało się to samo co tobie, a nie miałam nikogo, ktoby o mnie pomyślał! poszepnęła i udała się do przyległéj izby, w któréj siedziało na słomie mnóztwo skurczonych chłopców i dziewcząt okrytych staremi kołdrami. Z utęsknieniem powitały kromeczki chleba, które Małgorzata rozdawała, chciwie je zjadały, popijając wodą ze starego rozbitego garnka, a potém poukładały się na swoich politowania godnych posłaniach, aby we śnie zapomnieć o troskach ich żywota.
Tacy to byli pensyonarze pani Furschowéj? nieszczęśliwe, zaniedbane istoty, których do swoich celów używała!
Gdy Małgorzata wróciła do izby, przyszła tam także znowu szanowna „ciocia,“ która zamknęła Helenkę w ciupie, to jest w dole wykopanym w ziemi po za domem.
— Jutro nie wyjdziesz przed wieczorem na miasto, już dorosłaś; masz znośną, postać i ładną twarz, mówiła pani Furschowa, a zatém wyjdziesz zemną.
Małgorzata nic nie odpowiedziała, jednak uczuła głęboki, wewnętrzny wstyd słysząc te słowa wszystko znającéj, ze wszystkiego korzystającéj Furschowéj, która za nadejściem nocy zwykle wychodziła z domu. Niektórzy mniemali, że wtedy odwiedzała męża, który nie śmiał się pokazywać; inni zaś utrzymywali, że odwiedzała najnędzniejsze sale tańca na przedmieściach i tam zawiązywała znajomości.
To stwierdzało się niejako, bo i teraz przy pomocy Małgorzaty, elegancko ufryzowała włosy, bezbarwne policzki nieco różem wytarła, pofarbowała brakujące brwi i nakoniec wyszła owinięta ciemną chustką.
Małgorzata musiała zamknąć za nią drzwi, aby je znowu nad rankiem otworzyć, gdy wróci do domu.
Furschowa zagasiła lampę i zamknęła — szafę i komodę starannie zabezpieczyła, a przedewszystkiém pieniądze w pewném miejscu ukryła, — a prócz tego mogła się spuścić na Małgorzatę, która lekko spała, a nie zrobiła nigdy nic takiego coby na karę zasługiwało.
Noc już zapadła, a jeszcze słychać było kroki oddalającej się pani Furschowéj, która odeszła dzisiaj z myślą, że odtąd nie będzi zmuszona powracać sama. Wiedziała dobrze, iż Małgorzata stanie się dla niéj kopalnią złota, jeżeli potrafi utrzymać ją w ręku, i oto dla czego postanowiła więcéj się o nią troszczyć! Gdy przeszło przez lat czternaście nikt się o nią nie dowiadywał, była więc spokojna, sądząc, że bez przeszkody będzie mogła osiągać korzyści z tego pięknego stworzenia, czego teraz zbyt gorąco pragnęła! Doprowadzone do tego ślizkiego stopnia dziewczęta, dość często w chytry sposób jéj się wymykały; z Małgorzatą więc, która wszystkie przewyższała pięknością i ujmującém obejściem, inaczéj być miało!
Gdy pani Furschowa odchodziła z takiém wyrachowaniem, Małgorzata po cichu i ostrożnie znowu drzwi otworzyła, i nie słyszana przez nikogo wymknęła się z domu. Miała w ręku kilka kawałków chleba i dzbanuszek z wodą. Po cichu i ostrożnie zbliżała się do miejsca, w ktérém po nocy słychać było tłumiony płacz Helenki. Nakoniec dostała się do starego zapadającego płotu, otworzyła furtkę i zbliżyła się do nizkiego, nędznego chlewka, który o dwie stopy zagłębiał się w ziemię. Tu leżało skurczone biedne dziecię, które postrzegłszy Małgorzatę jak zbawczego anioła, przybiegło i silnie jéj się uczepiło. Wtém brzydkiém, wilgotném i cuchnącém miejscu było jeszcze drugie dziecię, które głód do tego doprowadził, że literalnie pożarło kawałek przyniesionego mu ciastka.
Małgorzata obojgu dzieciom dała jeść i pić, przyniosła słomy, by nie tak nędznie leżały na wilgotnéj, błotnistéj ziemi, i dała im na okrycie własną chustkę; potém opuściła dziewczynki, które ją całowały i ściskały, i udała się około chatki w krzaki, rozciągające od nadwodnéj drogi aż do szossy, ocienione wysokiemi drzewami, któremi wiatr nocny poruszał. Księżyc w pełni rozdzielił obłoki i obrzucił widnokrąg czarowném światłem. Wiatr igrał z pięknemi blond włosami Małgorzaty i rozpuszczał drobne warkocze, które w nieładzie po jéj główce bujały; licha, czarna sukienka, okrywająca pięknie już formującą się jéj kibić, tak mocno przy wietrze przylgnęła do jéj ciała, że można było z ukrycia podziwiać nietylko jéj piękne kształty, ale i małe nóżki i pięknie utoczone łydki.
Pomimo nędznego pokarmu, który dostawała od najwcześniejszéj młodości u rodziny Furschów, oblicze jéj można było nazwać pełném. Płeć jéj była nieco przezroczysta, niby woskowa; na licach miała różowe kolory; wielkie niebieskie oczy, z długiemi, ciemnemi, ocieniającemi je powiekami, miały coś uroczego; mały, delikatnie ukształcony nosek był równie zachwycający jak drobne różowe usteczka, z po za których kiedy niekiedy widzieć się dawały oślepiająco białe ząbki, bo Małgorzata rozmawiała sama z sobą; zęby te mają wilgotny połysk, o którym mówią, że jest oznaką namiętności.
Słowa w jéj ustach przemieniają się w tony. A gdy nakoniec doszła do wielkich, mchem porosłych kamieni, które leżą przy szossie w cieniu szeleszczących zarośli, znalazła się u celu swojéj nocnéj wędrówki. Tu często zwykła przesiadywać, tu chętnie śpiewa i marzy, tutaj przed kilku dniami postrzegła przejeżdżającego księcia Waldemara!
Tu siedzi na kamieniach na wpół w cieniu, na wpół oblana światłem księżyca, i śpiewa jednę z ludowych pieśni, którą od innych słyszała. Pieśń smętnie się rozlega wśród szelestu drzew; z rozmarzenia wznoszą się ku niebu błękitne, pełne życia oczy samotnicy; na jéj licach muskanych światłem księżyca leży wyraz tęsknoty. Ktoby w téj chwili ujrzał siedzącą na kamieniach dziewicę na odległém, bezludném jesienném polu, idąc za cichym, ponętnym jéj śpiewem, ten byłby ją wziął za ułudne, nadziemskie zjawisko, jakiego śpiew syrenowy opisują nam bajki! Przy promieniach księżyca jéj piękny włos błyszczał jak złote nici, drobne ręce układały z przyniesionych liści i kwiatów małe bukieciki, i kiedy niekiedy spoczywały na kształtnój, przy śpiewie to się podnoszącéj to opadającéj piersi; z purpurowych ust lały się ciche i pełne tony. Smutny był śpiew samotnéj; ciężkie jéj serce, tęsknota nareszcie głos jéj tłumiła:

Matki rodzonej nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany! jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!
Nie miałam nigdy ojców domu,
W nocy na dwór mnie wyrzucono;
Boże kochany, jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!

Przejęły ją gorące uczucia i piersi jéj o mało nie rozsadziły. W takich godzinach cichéj nocy silnie opanowywały jéj serce budzące się zapały miłosne:

O Boże! który wszystko dajesz,
Daj kochającą dla mnie duszę!
Jak świat szeroki jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!

Słowa te brzmiały tak boleśnie, bo Małgorzata nie miała nikogo, ktoby ją kochał! Na szerokim świecie bożym nie było nikogo, ktoby burzącą się zrozumiał, nikogo do któregoby należała!
Od dzieciństwa, od czasu jak zapamiętać mogła, niewidywała przy sobie żadnego innego człowieka, oprócz Furschowéj i nieszczęśliwych u niéj mieszkających dzieci, które podobnie jak ona żadnych krewnych nie miały! Ciotkę nazywały wszystkie złośnicą bez serca, która często wyrządzała im najokrutniejsze krzywdy; dawniéj nie myślała o tém, teraz zbudziło się w niéj przekonanie, że na świecie musi istnieć miłość!

Widziała przecięż, jak idący drogą rodzice, starannie dzieci swoje od zimna chronią, jak je serdecznie całują; a sama téj rozkoszy nie doznawała, a wymówić imię „matki,“ musiała to być dla dziecka rozkosz niesłychana, kiedy jéj opiekuńcze ręce dziecię to objęły i do serca przyciskały.
Jednego wieczoru Małgorzata nabrała odwagi i zapytała Furschowéj o swoją matkę.
— Głupstwo, niewarte mowy! zawołała cierpko. Myśl o bukiecikach, a nie o takich rzeczach! Rodzice twoi dawno pomarli!
— Pomarli? bez głosu powtórzyła Małgorzata i serce jéj ciężko, boleśnie. się ścisnęło — zapewne to mnie martwi! ale i wszystkie inne dzieci dzielą mój los — Bóg jest ojcem nas wszystkich!
W dzień, pan Fursch uczył ją czytać i pisać, a była tak chętna do nauki i posłuszna, że wkrótce przejęła całą uczoność byłego kancelisty, — potém pan Fursch nagle stał się niewidzialnym, i zapewne chodził złemi drogami, skoro tylko niekiedy w nocy z żoną się widywał.
Małgorzata podrosła, i kiedy z koszyczkiem po mieście chodziła, doznawała dziwnego jakiegoś uczucia, widząc inne dziewczęta idące pod rękę z młodymi kawalerami, którzy im przyjaźnie ręce ściskali, szczęśliwie uśmiechali się, wdzięczne spojrzenia zamieniali i do siebie należeli.
Ona nie miała żadnej duszy, któraby ją lubiła, — nie miała żadnego człowieka któryby do niéj przychylnie przemówił, któryby jéj rękę ścisnął i wdzięcznie w oczy jéj spojrzał.
Więc wymykała się wieczorem do obrazu świętego, przy którym Eberhard widział ją modlącą się, lub wybiegała w pole w nocy, gdy wszystko spało i gdy nikt jéj nie słyszał, i mimowolnie płynęły jéj z ust narzekające tony — przejmowała ją niezmierna tęsknota. Szmer drzew, jasne, gwiazdami zasiane niebo samotne miejsce w zaroślach, błogość jéj sprawiały, — tu żyła, tu coś ją wszelkiemi siłami ciągnęło!
Z początku mawiała sobie, że poczciwy Walter, tak zawsze dla niéj przychylny i szczery, będzie może tym, do którego tęskni jéj dusza, że do niego się przywiąże, jemu powierzy najtajniejsze myśli swoje i w nim znajdzie pocieszyciela.
Lecz inaczéj się stało! Był wprawdzie dla niéj dobrym i przychylnym, ale ona umiała mu tylko za to dziękować i chętnie go widywała, bo myślał uczciwie, — atoli brakowało jéj czegoś, czego sama sobie wyjaśnić nie umiała, — czuła tylko, że nie przemija jéj tęsknota, że przy nim nie znajduje tego, co ją z domu w nocy wypędzało, co ją tak gorąco przejmowało, że ją dopiero ostudzał chłodny wiatr, owiewający jéj włosy i policzki.
Gdy więc jednego wieczoru w sobotę smutna wracała do domu, niektóre dziewczęta przyjaźnie do niéj przemówiły, — może w jéj pięknych, ułudnych oczach dostrzegły tajemnéj tęsknoty, miały na sobie czerwone chusteczki i we włosy powtykały kwiatki! — wyglądało to bardzo ponętnie i pięknie, tak, że się Małgorzacie podobało! Chylały się i rzucały na stronę zalotne spojrzenia, gdy z nią mówiły i namawiały, aby szła z niemi do jasno oświetlonego ogrodu, ba tam bawią się i tańczą.
— Ależ moja stara, podarta suknia! mimowolnie rzekła Małgorzata.
— O, jeżeli ci o to chodzi — tam daléj mieszka pani Robertowa, która pożycza pięknych sukien na całą noc!
— Kiedy ja nie mam pieniędzy!
— Przecięż coś tam brzęczy w twojéj kieszeni?
— To nie do mnie należy!
— To sobie z tego pożycz, a późniéj dołożysz, — chodź i zobacz, — tam uciecha, tam życie!
Małgorzata po długiém wzdraganiu się, poszła do ogrodu i przystąpiła także do sali, w ktôréj przy szumnéj muzyce, dziko i burzliwie wiły się w koło rozmaite pary. Stała na dworze za oknem, i widziała, jak obie dziewczyny, prawie wpół objęte przez dwóch młodych ludzi, rzuciły się w szeregi par, — widziała jak się wzajemnie całowano, — widziała jak się oddawały hałaśliwéj zabawie — i nagle pochwyciła swój koszyk, a nieobejrzawszy się nawet, uciekła.
Gdy już salę i ogród daleko za sobą pozostawiła, odetchnęła — nie to miało uspokoić jéj tęsknotę, — nie tego pragnęło jéj bijące serce! Osądziła, że powinna unikać tych dziewcząt, a skoro je znowu z daleka spostrzeże, uchodzić szybko, szybko, z drogi! Kiedy tamte oddawały się hałaśliwéj zabawie, ona wołała raczéj iść do obrazu Madonny, lub na swój pełen powietrza placyk ponad szossą, nad którym błyszczały gwiazdy i szumiał wiatr.
Tak też i dzisiaj siedziała i układała bukiety, — a tak zatopiona była w swoim śpiewie i tęsknocie, że wcale nie zważała na jakiś szczególniejszy ruch i szelest, coraz bardziéj szossą przybliżający się.
Wiatr przyniósł jedenastą godzinę z wież ogromnéj, dalekiéj stolicy, zamieszkanéj prawie przez nieprzeliczone mnóztwo ludzi, pomiędzy którymi nie miała nikogo ktoby ją kochał, — siedziała na kamieniu i patrzała to na trzymane w ręku kwiaty, to na księżycem rozwidnioną noc, — szossa ciągnęła się za nią, — coś zaszeleściło w liściach, — nie uważała na to, — z cicha śpiewała smutnie przy szeleście liści: Matki rodzonéj nie znałam,

Nikogom ojcem nie nazwałam;
Boże kochany! jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojem!

Wtém nagle rozdzieliły się gałęzie krzaków, — ukazała się twarz blada, uśmiechnięta, — i podeszła bliżój ostrożna, ciekawa, — chytrze przebiegły siwe jéj oczy po pięknej postaci samotnie odpoczywającéj dziewicy.
— Ach. to ty, mała słodziutka jagódko! szepnięto.
Małgorzata odwróciła się, wyciągając ręce dla obrony, wydała przytłumiony krzyk i teraz dopiero spostrzegła bladą, szkaradną od namiętności twarz nieznajomego.
Była to godzina duchów.
Przeżegnała się, bo ją okrutnie przestraszyło to ukazanie się głowy z pomiędzy gałęzi! Ale już wystąpiły z pomiędzy nich barki i reszta korpusu jakiegoś człowieka, a mianowicie znakomitego, bo nietylko miał na ręku delikatne, białe rękawiczki, lecz pod pachą trzymał bardzo elegancki kapelusz szambelański.
Nakoniec Małgorzata przywołała na pomoc wszystkie swoje i siły i poskoczyła — serce jéj biło gwałtownie — czuła, że przy niéj znajduje się szkaradny nieprzyjaciel.
— Czekaj, gołąbeczku! mruczał nieznajomy, który idąc za śpiewem, widział teraz tak wybornie uwieńczone swoje późne zabiegi o wynalezienie pięknéj nimfy, i nie chciał pozwoliłaby znaleziona tak łatwo mu się wymknęła — słówko tylko, poufne słówko, najmilsza mała syreno! wołał i szybko wyciągnął ramiona ku uciekającéj — przytém uśmiechał się tak pożądliwie, iż teraz gdy pięknéj ułudnéj postaci i ślicznéj twarzy dziewczęcia dokładnie przypatrywał się z pomiędzy gałęzi krzaków i gdy ją spojrzeniem swojém połykał, widać było wyraźnie, że zamierzał dołożyć wszelkich starań, aby zatrzymać i przytulić do siebie Małgorzatę. Siwe jego oczy zaiskrzyły się jak oczy żarłocznego tygrysa, usta zbladły ze wzruszenia, był sam z piękną dziewczyną, która za pierwszém jéj widzeniem oczarowała nietylko księcia, ale i jego.
Szambelan von Schlewe nie gardził wcale wartością niewinności z ludu, dosyć już się nażył i w należytym stopniu znał się na niezmierzonych rozkoszach.
Ponieważ suknia dosyć ściśle przystawała do kibici Małgorzaty, więc jego drżące, wilgotne ręce dotknęły czarownych jéj kształtów, a to elektryczne uczucie wzbudziło w nim tém bardziéj chęć zupełnego posiadania samotnéj.
— Tylko słowo, gołąbeczku, szeptał, nie bądź nierozsądną, nikt ci szkodzić nie chce.
Szambelan, któremu dla takich awantur żadna droga nie była za wązka, żaden trud za wielki i który nieraz już szukał po drogach dzikiego kwiatka, już objął był ręką stanik młodéj dziewczyny, — już się radował, — już chciał bladą z przerażenia i trwogi do siebie przyciągnąć, lecz Bóg w chwili najniebezpieczniejszéj natchnął ją zbawczą myślą.
— Fryc! Antoni! głośno zawołała.
Szambelan von Schlewe syknął i wypuścił z rąk już tak pewny łup, bo się obawiał, aby na prawdę nie pojawili się zaraz w nie bardzo pewnéj okolicy przedmieścia właściciele tych imion.
Ale Fryc i Antoni dawno już zboczyli z drogi, aby gdziekolwiek coś złego wyrządzić lub noc przepędzić w zwierzyńcu, który jako niedaleki od stolicy las spacerowy, rozciągał się od jednej bramy do drugiéj.
Małgorzata skoczyła lekka jak gazella, rozsypując kwiaty po kamieniach i uciekła przed nieprzyjacielem.
Pożądliwy szambelan, widząc się tak oszukanym, zgrzytając zębami, chciał za nią biedź na oślep, wołając: „Czekaj mała czarownico!“ — ale zapomniał, że kuleje, więc potknął się, a tymczasem Małgorzata, która oszczędzając swojéj biednéj, czarnéj sukienki i dla pośpiechu, nieco ją uniosła, znikła mu jak cień w zaroślach.
— Nie ujdziesz ty mi, mała niewinności! mruczał, nadaremnie usiłując wyśledzić dokąd się udała uciekająca. Prawda, że już dzisiaj chętnie byłbym cię nazwał moją! Gdybym tylko mógł się dowiedzieć, gdzie mieszka ta najmilsza mała syrena!... W pośród głębokiój ciemności zalewającéj okolicę, z powodu, że księżyc znowu zaszedł był za chmury, pan von Schlewe nie mógł rozpoznać leżącéj chatki. Ona na prawdę czarownie piękna, — a jaka kibić, — mon compliment! Dawno już nie widziałem nic tak doskonałego, a to przecięż coś znaczy. Jutro pani Robert musi mi pomódz, — ty musisz być moją, mała zdradliwa czarodziejko, — czy też nimfo, jak mówi książę!
Gdy pan Schlewe tak rozmawiając jeszcze przyglądał się kamieniom, na których znalazł dziewczę, a potém gdy przysłuchawszy się ostrożnie, zamierzał rozpocząć odwrót, Małgorzata tymczasem dostała się do chatki, — upadła na kolana, tchu jéj brakowało, — załamawszy ręce dziękowała niebu, że szczęśliwie uniknęła okropnego widoku tego groźnego człowieka!
— Nawet téj ulubionéj kryjówki mojéj w zaroślach mi nie pozostawiają, nawet téj jedynéj radości mi wzbraniają, narzekała; dokądże teraz udam się wśród cichych godzin nocy?
Otworzyła drzwi i wskoczyła do domu, zamknęła go ostrożniéj niż zawsze i poszła do biednego łóżeczka. Wkrótce sen skleił jéj powieki i uwolnił ją od nowéj troski. Zaczęła marzyć i uśmiechać się przez sen, bo ujrzała przed sobą młodzieńca, pięknego oficera, który ją mile witał oraz chciał bronić i zasłaniać, — było to tak piękne, tak piękne, że chciałaby wiecznie tak spać i marzyć! Zdało się jéj, że nagle wszystko, wszystko ucichło, co ją od tak dawna tęsknotą i bólem przejmowało.
Ale prawda zawcześnie stanęła przed jéj łożem i przebudziła ją, — błogość znikła jéj z przed oczu, — szczęście było tylko marzeniem!


ROZDZIAŁ VIII.
W cyrku.

Gdy po dostawieniu Harrego do przedpogrzebowego domu, hrabia de Monte Vero po labiryncie ulic śpiesząc do swojego pałacu wracał, na zakręcie ulicy Stajennéj ujrzał przed sobą swój ekwipaż, zaprzężony we cztery karosze i Sandoka w pełnéj liberyi siedzącego na koźle obok stangreta.
Uśmiechnął się zdziwiony, bo nie dawał żadnego na to rozkazu.
W téj chwili zbliżyła się ku niemu uderzająco wielka i barczysta postać, w ktôréj poznał zaraz swojego wiernego Marcina.
— Bogu dzięki, że pana nakoniec znajduję, panie Eberhardzie, — ależ to przelękliśmy się! zawołał poczciwy sternik „Germanii,“ nikt nie wiedział....
— Co się zemną stało, — no, kochany Marcinie, już się to więcéj nie zdarzy, nie zapomnę zameldować się według obowiązku, gdy zechcę wyjść sam, śmiejąc się odpowiedział hrabia, pojmując słuszność słów Marcina; ale co słychać nowego?
— Flügel-adjutant króla przed pół godziną był w pałacu.
— I cóż? z pośpiechu nie możesz mi zdać raportu?
— Był niepocieszony, że pana Eberharda nie zastał w domu!
— Panowie dworscy bardzo łatwo martwią się! Czegóż chciał ten pan flügel-adjutant?
— Przybył w Imieniu króla łatwo zaprosić pana do cyrku, uważał to za rzecz bardzo ważną! Król pragnie pana Eberharda widzieć dzisiaj koniecznie w swojéj loży i do tego w paradném ubraniu, bo ma tam być także jakiś nowy poseł!
— Szczególniejsza rzecz! poszepnął Eberhard.
— Pan adjutant nie mógł się jaśniéj wytłómaczyć, lecz sądząc po jego słowach, a raczéj po krôlewskiém zaproszeniu, mówił Marcin zbliżając się do Eberharda: pan masz tam świecić, aby zaćmić tego posła!
— Jakiego ty delikatnego węchu nabierasz tu w stolicy! żartował hrabia, klepiąc Marcina po ramieniu i wstępując z nim w pałacowy przysionek. Ufam mu i prędko się ubiorę!
— Powóz czeka przygotowany!
Po przygodach tego wieczoru, urabia nie miał wcale ochoty ukazywać się w wielkiém towarzystwie, a mianowicie jechać do cyrku, w którym występowała Leona, królowa lwów; lecz Marcin tak usilnie nalegał, a zaproszenie ze strony króla tak było zaszczytne, że musiał z dobrą, miną przybrać ubiór granda, chociaż duszę jego zajmowała jedynie myśl, że i dzisiaj jeszcze zawiodła go nadzieja otrzymania wiadomości o swojém dziecku.
Ubrał się zatém w zdobny orderami kaftan, zarzucił na siebie bogato haftowany półpłaszczyk, i dla zapięcia go pod szyję kazał sobie podać bogatą zapinkę, na miliony cenioną. Była ona z jednego dyamentu, niewidzianéj dotąd w Europie wielkości, bo objętością i grą kolorów przewyższającego daleko Koh-i-Noor, ów brylant, o którym tyle mówiono i pisano, a otoczonego wieńcem mniejszych, cudownie pięknie błyszczących kamieni.
Po upływie kilku minut przybył w swoim wspaniałym powozie do cyrku. Murzyn zeskoczył, gdy powóz zajechał pod ganek i otworzył drzwiczki; poczém udał się za panem do królewskiéj loży. Gdy Eberhard przybył ku niéj, szambelanowie oddali mu najuniżeńszy ukłon, a flügel-adjutant, długo niespokojny, ucieszył się, że mógł go powitać i otworzyć mu drzwi do królewskiéj loży.
Zewnątrz, gdzie Sandok pozostał, Eberhard zauważył dwóch sług w wojskowéj liberyi, co go przekonało, że Marcin nie mylił się w swoich domysłach.
Skoro hrabia de Monte Vero wszedł do wielkiéj, dosyć napełnionéj loży, spojrzał badawczo po obecnych, — ujrzał królową, damy dworskie i jedną obcą. — księżniczki Karoliny ani jéj matki tam nie było, ale natomiast znajdowali się tam książę August, poseł francuzki, kilku ministrów, kilku generałów i obok króla jakiś orderowy pan, wyglądający na znakomitego bankiera żydowskiego.
Był to poseł *** książę B., a nieznajoma siedząca obok królowéj, mniéj więcéj dwudziesto-cztero-letnia dama, jego córka, księżniczka Aleksandra.
Gdy hrabia de Monte Vero wszedł, król obrócił się i wstał, co dało znak wszystkim otaczającym go panom, aby także powstali, rozumie się, że książę B. musiał to samo uczynić, co spowodowało, że i młoda księżniczka zwróciła swoje wielkie ciemne oczy na wchodzącego, który według jéj mniemania przynajmniej musiał być księciem królewskim.
— Serdecznie witany, kochany hrabio! rzekł król do Eberharda: kazaliśmy prosić pana do naszéj loży, nie tylko abyś pospołu z nami był świadkiem rzadkiego widowiska, że kobieta umiała królów pustyni uczynić swoimi niewolnikami, ale nadto aby cię poznajomić z księciem B.
Król kontent był widząc, że w następstwie tych słów książę ukłonił się Eberhardowi i przytém mimowolnie ujrzał zapinkę, która brylanty jego orderów i spinki córki daleko przewyższała i w drobne drzazgi przemieniała.
— Wielkie, dalekie państwo, które czeka znakomita przyszłość, zawsze mnie mocno zajmowało, mości książę, przemówił Eberhard do posła, a król słuchał — ma ono niejakie podobieństwo z dalekim krajem, w którym posiadam moje majętności ma wspólne wady i wspólne wielkie przymioty.
— O jakimże to kraju mówić pan raczysz? ciekawie spytał książę.
— O Brazylii, która niestety ma jeszcze niewolników.
Dalsza rozmowa obu tak różnych ludzi, widocznie niezmiernie bawiła króla. Książę B. miał lat około pięćdziesięciu, pojęcia miał nadzwyczaj arystokratyczne, a hrabia de Monte Vero był nietylko młodszy wiatach, ale i w sercu, był to zwolennik i szermierz szlachetnych ludzkich idei.
— Z naszym hrabią de Monte Vero nie tak łatwo trafisz książę do końca, śmiejąc się mówił król, którego to spotkanie się dwóch ostateczności prawdziwie bawiło, to wolnomyślny! Ale zostawcie panowie ten interesujący spór na drugi raz, — zaraz zacznie się druga część widowiska, prosilibyśmy o przedstawienie hrabiego pięknéj księżniczce, ale niech ojciec pilne oko zwróci na córkę, aby jéj serce nie przemówiło.
Eberhard nie słyszał tych żartobliwych słów króla, ale książę B. ukłonił się mówiąc:
— Młoda księżniczka ma kamienne serce, najjaśniejszy panie, prawie za twarde i zimne, — ręka kochającéj matki kierowała jéj wychowaniem! Najpierwsi nauczyciele w świecie, których dla niéj przyjmowałem, potrafili z powodzeniem wtajemniczyć ją w rozmaite umiejętności, — lecz żaden nie zdołał wychować jéj serca.
— Rozumiemy, mości książę, ale może znajdziesz pan jeszcze tego nauczyciela, tego czarownika! Życzymy tego panu, bo zdaniem naszém, dla księżniczki powinno być najpożądańszém piękne, bogate w uczucia serce! Pan hrabia de Monte Vero czeka na zaszczyt przedstawienia go pańskiéj pięknéj córce!
Król zwrócił się do swojéj małżonki, a tymczasem książę i Eberhard zbliżyli się do krzesła, na którém siedziała księżniczka, otoczona damami dworu. Miała ona majestatyczny wzrost. Pełność jéj kibici i zimna powaga rysów przedstawiały ją nieco starszą niż była rzeczywiście. Księżniczka Aleksandra liczyła lat dwadzieścia! Na mocno czarnych włosach miała kosztowny brylantowy dyadem, który nie tyle pokryty włosami jak u królowéj, nieco pyszniéj promieniał. Czoła nie miała wysokiego, nos nie wązki, a jednak mimo typu twarz jéj byłaby piękną i ułudną, gdyby nie wyraz zimnéj dumy na ustach i w ciemnych oczach. Lodowatą swoją oziębłością wyraźnie potwierdzała słowa swojego ojca.
Część czarnych jéj włosów spadała na oślepiająco białą szyję i ramiona, wystające z pod białego atłasu i kosztownych garnirowań. Na falującą pierś spadał szmaragdowy naszyjnik i sięgał do złotem przeszywanego górnego garnirunku sukni. Fałdy jéj przetykane były białemi kwiatami, u spodu wyglądał atłasowy trzewiczek, ubrany na wierzchu ozdobną złotem przeszywaną różyczką.
Właśnie uśmiechała się rozmawiając z hrabiną Arensteinową, siedzącą blizko niéj, gdy przystąpił książę z Eberhardem — ale i w tym uśmiechu było coś uderzająco zimnego, chociaż twarz jéj upiększał, Eberhard spojrzawszy na nią, musiał przyznać mimowolnie, że gdyby nie ten twardy rys, księżniczka byłaby królewską pięknością. Ojciec prosił jéj o pozwolenie przedstawienia hrabiego de Monte Vero.
Gdy to usłyszawszy powstała, zdało się Eberhardowi, że na jéj obliczu czyta rozczarowanie i niezadowolenie — odwróciła się ku niemu, jéj wysoka i piękna postać pasowała do jego postaci, — zimno zmierzyła go ciemnym wzrokiem, który przez chwilę spoczął na jego bogatym stroju i szlachetnie spokojném obliczu, — Eberhard ukłonił się.
Król uważnie patrzał na tę scenę.
Księżniczka uznała, że niewarto trudzić się na przemówienie, chociaż do niéj należało przemówić i formalnie zaprosić do rozmowy.
— Racz wasza wysokość jedynie królewskiemu rozkazowi przypisać, że przeszkadzam! rzekł nakoniec Eberhard pełnobrzmiącym głosem, ale tak delikatnie, że księżniczka, zdziwiona temi słowy, badawczo spojrzała na hrabiego.
— Jakoś dziwnie brzmi to usprawiedliwienie! szyderczo odpowiedziała.
— Takie każdy mężczyzna winien damie, skoro postrzeże, że się zjawił nie w porę!
Księżniczka uczuła się nieprzyjemnie dotkniętą — hrabia śmiał jéj powiedzieć, jak każdy mężczyzna każdej damie.
— A zatém nie nadzwyczajne, ale bardzo codzienne było pańskie usprawiedliwienie, rzekła sarkastycznie, przebacz pan, ale codzienności dotąd nie znałam.
— Nie potrzebuje przebaczenia co się dzieje bez wiedzy, cierpko, ale z bardzo dworskim ukłonem odpowiedział Eberhard.
Księżniczka czuła, że ją silny gniew opanował, — jednak uśmiechnęła się — taka rozmowa była dla niéj nowością!
— Słychać dzwonek, wasza wysokości — racz mi pozwolić, abym stał za krzesłem, na ktôrém pani usiądziesz.
— Jak kawaler za swoją damą — zawsze to łaska, która....
— Która się nie każdemu udziela, pomógł Eberhard — zrzekam się, wasza wysokości, łaski przemawiania do mnie, jeżeli to pani nieprzyjemność sprawia, i proszę o przebaczenie!
— W tym razie, panie hrabio, nie nazywaj pan tego żadną łaską, śmiejąc się mówiła księżniczka — i uczyń pan to mimo mojéj woli!
— To byłoby nie do darowania, wasza wysokości — mam zaszczyt....
— Przeszkadzasz pan — już zaczynają, szepnęła księżniczka i szybko wzrokiem wskazała krzesło temu dziwnemu panu dworu.
Ale w téj chwili ta przedwczesna odpowiedź przykrość sprawiła księżniczce, i na rysach jéj osiadł znowu bardziéj uderzający zimny rys, — powiedziała sobie, że wypada nie zważać wcale na hrabiego i przez całe dalsze widowisko postępowała jakby go tam wcale nie było.
Gdy na scenie dziwnie pomalowane i poubierane klowny wykonywały swoje na pozór komiczne, ale na złamanie karku narażające sztuki, Eberhard powiódł wzrokiem po szerokim kręgu widzów, całą przestrzeń w natłoku przepełniających.
W loży dyplomatów dostrzegł księcia d’Etienne i lorda Wooda, tureckiego posła Mohameda Achari Beja i greka Miliosa. Książę Waldemar był niezdrów i dla tego nie ukazał się ze swoim szambelanem. Ale naprzeciw łoży dyplomatów ujrzał jakąś starą damę z siwemi lokami, — po obu stronach miała dwie fantastycznie ubrane córki.
— Szanowna pani Bolius, szepnął sam do siebie, prezentuje piękną Korę i czarowną Lidyę, — to także matka, której dobry Bóg nie spodziewał się, gdy kobiecie, dał udział w stworzeniu! — Jak młody lord Felton, muzykalny kanclerz angielskiego poselstwa, wespół z księciem d’Etienne lornetują te niewinnie uśmiechające się damy! Kochany lordzie Felton, nie szaléjże, — jeżeli chcesz wejść w stosunki z temi „pięknościami, musisz mieć dwóch ojców milionerów.
Tę rozmowę samego z sobą przerwano Eberhardowi.
Zabrzmiały huczne trąby — na tór wjechali Turcy i amazonki w bogatych błyszczących strojach, na pysznych koniach, i ustawili się do kadryla.
Piękne postaci krótko ubranych amazonek wkrótce zwróciły uwagę wszystkich panów, a mianowicie książę Etienne i Mohamet Achari przyglądali się znawczym wzrokiem pięknym amazonkom, i niejedném ognistém spojrzeniem wynagrodzeni, na nowo zachęcani byli.
Jeszcze jeden numer, potém ukazała się wsławiona królowa lwów, podziwiana miss Brandon, odważna, cudzoziemka; która całą ogromną stolicę zaniepokoiła.
Wspaniałe wyuczone konie, które po kadrylu przeprowadzano, mimo wykończonych, szlachetnych kształtów swoich i podziwu godnéj zręczności, nie zdołały już pohamować niecierpliwych widzów. Wszyscy z największém wytężeniem wzroku oczekiwali pojawienia się śmiałéj cudzoziemki, która zdołała straszliwych królów pustyni uczynić swoimi niewolnikami.
Nakoniec otworzyły się drzwi, prowadzące ze stajen i korytarzów na scenę, lecz nie ukazał się starszy ubrany w srebrzysto lśniące trykoty, który dawniéj kierował włóczeniem i ustawianiem złotéj klatki, z trzema potężnemi bramami i drażnił te dzikie bestye żelaznym drągiem, lecz dzisiaj inny sługa musiał wykonać jego obowiązki przy wstępie na scenę.
Lwy rycząc straszliwie rzucały się na kratę klatki, którą rozgniewane wstrząsały, okazując tłumowi widzów całą swą pustoszącą siłę i wściekłość.
Gdy się bestye do najwyższego stopnia rozdrażniły, sługa cofnął się w tył, drzwi się otworzyły — na torze ukazała się pyszna jak królowa, pani zwierząt pustyni.
Po obszernym cyrku rozległ się okrzyk przerażenia i poklaski, — z podziwem ujrzano majestatyczną postać kobiety, śmiejącéj bawić się ze lwami!
Tylko Eberhard nie zmienił smutnych nieruchomych rysów, lecz pałający wzrok wpoił w artystkę, która za scenę obrała sobie klatkę królów pustyni!
Nie widać było przy niéj żadnéj broni, w kształtnéj ręce trzymała tylko zwyczajną szpicrutę. Ubrana w czarną, nieozdobną ogoniastą suknię, jéj słuszna, wyniosła postać jeszcze większe wywarła wrażenie tą widoczną pogardą wszelkich pretensyj, ale jéj oblicze o wysokiém czole, nagarbionym nosie, cały przypominający minę władców krój jéj twarzy, zadawały kłam téj wyrachowanéj zewnętrznéj skromności.
Dumnym ruchem Leona oddała ukłon najprzód królowi, potém publiczności, hrabiego de Monte Vero dotąd jeszcze nie postrzegła.
Gniewnie ryczące lwy cofnęły się w róg klatki, gdy ujrzały swoją panię — a ta uśmiechnęła się tryumfalnie, jakby rozpogodzona widokiem ujarzmionych królów pustyni, lecz uśmiech jéj przesunął się jak promień słońca po marmurze.
W loży dyplomatów łamano sobie głowy nad tém, kogo przypominają szlachetne, silnie wyraziste rysy téj miss Brandon, — rysy interesujące, w których ukrywał się świat olbrzymich namiętności.
— Przypatrz się pan profilowi, szepnął nakoniec francuzki attaché z uczuciem własnéj godności wesołego ludu, nazywającego się la grande nation, do młodego Feltona: przypomnij pan sobie mojego wielkiego cesarza i spojrzyj tam jeszcze raz!
— Masz pan słuszność, sucho odparł Anglik: wielkie podobieństwo do Napoleona Bonapartego!
Wszystkich oczy spoczęły pełne oczekiwania na miss Brandon, która pewną ręką otworzyła więzienie, gdy najgłębsza cisza panowała w rozległym, przepełnionym cyrku; z zimną spokojnością i lodowatym uśmiechem weszła do skurczonych bestyj — machnęła szpicrutą, — nie mówiąc ani słowa, tylko ręką wskazując, zmusiła zwierzęta, aby wyszły z kąta i u nóg jéj legły.
Mówią, a myśliwi i osadnicy Południowéj Ameryki wielce w to wierzą, że są ludzie, których wzroku dzikie zwierzęta znieść nie mogą. Tém spojrzeniem panują oni nad żarłocznemi zwierzętami pustyni, tém spojrzeniem czynią straszliwe bestye czołgającymi się niewolnikami swojéj woli.
Widać, że i miss Brandon posiadała to spojrzenie, bo gdy rozkazująco wyciągnęła bezbronną rękę, nie spuściła z oka trzech lwów, które jak pieski pochlebiając się w proch przed nią zaległy.
Zgrozą przejmowała myśl, aby z nagła, w któremś z tych straszliwych zwierząt nie obudziło się przeświadczenie o sile i chęci mordu, aby które nie rzuciło się na bezbronną kobietę i jednym zamachem potężnéj łapy nie zniszczyło jéj — tylko jedna chwila, a odważna mogła się zmienić w zakrwawioną massę ciała.
Ale ta władczyni uśmiechała się tak spokojnie i bezpiecznie, jakby nieomylnie ufała władzy tajemnéj, którą miała nad królami zwierząt, — bawiła się z niemi, gniewała się swoim rozkazującym wzrokiem, jeżeli który lew choć na sekundę wzdragał się być posłusznym, siadała, jak na żyjącéj, kosztownéj, straszliwéj sofie — na grzbiecie jednego, a dwom drugim kazała stać obok siebie, bez ruchu, jakby były wykute z kamienia! Jéj piękna, w obcisłéj sukni tém wydatniejsza postać, ukazała się w całém malowniczém wykończeniu, gdy się całkiem na grzywiastą szyję lwa pochyliła, jakby jéj służył za łoże.
Nagle Leona powstała — szło, o wykonanie strasznego zakończającego effektu.
Wszystkich oczy w gorączkowém wzruszeniu śledziły jéj ruchy — gwizdnęła szpicrutą w powietrzu. Lwy mrucząc groźnie, poskoczyły — gwizdnięcia tego widocznie nie cierpiały, ostra druciana szpicruta widocznie ich drażniła!
Dzika Leona, pulchnie piękna miss Brandon, uśmiechała się, bo bezpieczna była, gdy te zwierzęta puszczy pokornie głowy przed nią do ziemi pochyliły.
Drażniła lwów, które z razu kurczyły się i czołgały, a późniéj straszliwie rycząc po klatce rzucały, — podżegała je i kłóła, aż wściekłe, do skoku wyprężone, na nią się zasadzały i błyszczące czerwono pałające oczy ku niéj czatując wymierzyły.
W téj chwili okazała się cała niezmierna potęga spojrzenia.
Leona stała przed szalonemi bestyami i gnębiła je swoim wzrokiem, sama spokojna, jakby posiadała nieograniczoną władzę.
Lecz czy wielka pewność siebie, czy też nienasycona ambicya sprawiły, że oczy swoje odwróciwszy od zwierząt, skierowała na siedzącą bez tchu publiczność.
Nagle zbladła — zachwiała się — i wyciągnęła ręce, jakby ujrzała występujące przed sobą jakieś mamidło, jakiegoś upiora.
Wzrok jéj padł na Eberharda, mniemała, że widzi, straszliwe zjawisko jakiegoś ducha, bo o téj porze Eberhard powinien był już nie żyć.
Widok ten na chwilę pozbawił ją przytomności umysłu — a ta chwila wystarczyła!
Przeraźliwy krzyk tysiąca głosów rozległ się po cyrku, — jeden lew, najsilniejszy, największy, korzystając z odwróconego wzroku i zblednięcia Leony, żywo poskoczył — i wysoko wyrzucił w górę piasek znajdujący się na dnie klatki.
Kobiety pozakrywały oczy, — mężczyźni wołali o pomoc. Każdy mniemał, że straszliwa kusicielka lada chwila zginie pod łapami krwi chciwego zwierzęcia.
Ale z areny ozwał się dziki śmiech, — królowa lwów stała nieuszkodzona, bo się szybko w tył cofnęła przed bestyą, która teraz przed nią korzyła się w prochu, i wszystko wyglądało, jakby to co się stało, było tylko umyślną, przerażającą sztuką!
Cyrk zabrzmiał nieskończoną radością, publiczność zapłaciła miss Brandon podziwieniem i oklaskami, któremi wynagradza się zaledwie królów i bohaterów!
To dopiero zadowoliło ambitną duszę Leony, — radowała ją potęga, jaką wywierała, i hołd jéj przyniesiony!
Wyszła z klatki tak pewna i uśmiechająca się, jakby wychodziła z buduaru — wzrokiem szybko szukała Eberharda, który teraz stał w królewskiéj loży — bo jeszcze raz przekonać się musiała, czy to rzeczywiście on!
Poczém dziękując ukłoniła się i zeszła ze sceny.
Ożywienie i oklaski publiczności nie miały końca; po tak świetném rozproszeniu niemego przerażenia, straszliwie wzburzone umysły, wyszumieć musiały!
Lecz ktoby widział Leonę, gdy powróciwszy do swojego mieszkania drżała z nienawiści i chęci zemsty — gdyby widział jéj ponuro świecące oczy, jéj drżące usta, gdy wymawiała słowa: „on żyje!“ — ten byłby znowu oniemiał przelękniony, już nie widokiem dzikich zwierząt, ale groznéj, straszliwéj żeńskiéj postaci!
Dwór powstał także i schodził na dół do swoich powozów.
Król przemówił kilka łaskawych słów do księżniczki B. — a królowa wychodząc z loży rozmawiała nieco z Eberhardem.
Gdy zeszli do portyku, a powozy zajechały, król pożegnał otaczających i szybko wespół z królową wsiadł do swojego galowego ekwipażu.
Książę poprowadził córkę do swojego, zbliżyli się do miejsca, w którém stał Eberhard — książę skłonił mu się na pożegnanie, ale jego dumna córka postanowiła uniknąć pożegnania!
Lecz gdy spojrzała, spostrzegła tuż przed sobą hrabiego de Monte Vero w całéj jego imponującéj postaci, z piękną twarzą i głęboko duszę przenikającym wzrokiem.
Młoda księżniczka Aleksandra mimowoli pożegnać go musiała, jak się żegna królowa, — musiała, bonie mogła inaczéj, a stało się tak szybko, iż nawet namyślać się nie miała czasu.
Ojciec pomógł jéj wsiąść do powozu. Murzyn Sandok stał przy drzwiczkach powozu hrabiego de Monte Vero.
Na najbliższéj ulicy powoź Eberharda, zaprzężony w cztery karę konie, przeleciał obok powozu księcia!
Hrabia de Monte Vero wrócił do swojego przepysznego pałacu, gdzie służba czekała jego skinienia, gdzie na marmurowych stołach oczekiwały najkosztowniejsze potrawy i napoje.... Pomiędzy drzewami nad drogą, rozrzewniająco smutnie brzmiała pieśń:

Matki rodzonéj nie znałam.
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany, jestem sama!
Och! żadne serce nie jest mojém!


ROZDZIAŁ IX.
Pająk.

— Przystąp pani bliżéj, droga pani Robert! rzekła jednego z następnych dni Furschowa, przekonawszy się kto tak mocno puka, do wchodzącéj szczegôlniejszéj damy, która z trudnością przebyła piaszczystą drogę wiodącą do chatki, bo nieco chrypiała — proszę bliżéj i przedewszystkiém chciéj pani usiąść!
— Chętnie — chętnie! w krótkich przerwach wyjąkała stara zgarbiona, — oj, ta astma — to śmierć moja!
— I przytém pani od rana do wieczora jesteś na nogach, utrzymywała pani Furschowa i z jak największą usłużnością wyszukała najlepszego stołka, który przysunęła przybyłéj. Sądziłam, że pani już dawno pozmieniałaś swoje baranie skórki?
— Co to baranie skórki — co też pani myślisz! Na nic cała praca, to tylko bieda i obawa, aby nie stracić ostatniego szeląga! zawołała stara, która wyjątkowym sposobem prędko powietrze łykać umiała, gdy kto wspomniał o jéj pieniądzach. Człowiek wypożycza za parę groszy piękne, drogie rzeczy, a nie wie czy się znowu kiedy z niemi zobaczy!
Myślę, że pani nie ucieknie żadna kundmanka, pani Robert!
— Oho! gdyby mi tylko szkodę wyrządzić mogły, toby się wszystkie cieszyły! Ja wiem o tém, wykaszlała stara, i zanim usiadła, starannie pierwéj okurzyła stołek. One mnie nazywają „Pająkiem“ i oszukują wszystkie jak tylko mogą!
— Ale na mnie zawsze pani dotąd zarabiałaś!
— Zarabiałam? Boże zlituj się! Zaledwie starczy na chleb i sól, a co przytém strachu i gniewu w dodatku, — ach! ta astma — to śmierć moja!
I skurczona staruszka gwałtownie zakaszlała litość wzbudzając.
P. Robertowa miała lat około siedmdziesięciu. Na rzadkich siwych włosach nosiła staroświecki słomiany kapelusz, z bardzo wielkiemi, szerokiemi skrzydłami, bardzo do straszydła podobny. Na ramiona włożyła pstrą kraciastą chustkę, z pod któréj wyglądała częściami wypłowiała, niegdyś ciemnego koloru suknia. W jednéj kościstéj ręce trzymała wielki, czerwony parasol, który zwykle nosiła, bo jéj służył za podporę. Twarz Robertowéj byłaby doskonałym modelem dla guttaperkowéj głowy. Pomarszczone czoło u góry zdobiło kilka szczecinowatych włosów, — długi, zgarbiony nos orli prawie dotykał nadzwyczaj wystającego podbródka, bo usta w braku zębów zupełnie się zapadły. Mocno wklęsłe policzki i wielkie prawie bezbarwne oczy uzupełniały twarz staréj, która bardzo była skurczona i ciągle czyhającéj postawie swojéj przydomkiem „pająka“ prawdziwy zaszczyt przynosiła! Ten przydomek tak był wyraźny, że każdy kto ją ujrzał, mimowoli właściwość jego przyznawać musiał!
Pająka bardzo dobrze znano w pewnych wysokich i nizkich kółkach — owszem, można było prawie twierdzić, że wywierał wielki wpływ! Do niego nietylko wysoko stojący panowie udawali się we wszelkiego rodzaju drażliwych sprawach, — wiele dam światowych codziennie potrzebowało Pająka do najważniejszych i najtajniejszych interesów.
Jak obaczymy, pani Robertowa posiadała mianowicie korzystny zakład pożyczania na fanty, a przytém jeszcze korzystniejszy sklep garderoby, — damom, które przez jedną, noc błyszczeć pragnęły, chętnie pożyczała eleganckich jedwabnych sukni i strojów, tudzież wachlarzy, a nawet trzewików i tym podobnych ubiorów, które się przechowywały pomiędzy eleganckiemi sukniami. Płacić za to należało prenumerando, a przytém Pająk tak dokładnie znał cały świat damski, że garderobę swoją takim tylko wypożyczał, o których był pewny, że ją punktualnie oddadzą! Za wykryte plamy i skazy wszystkie jéj były winne, a pieniądze zawsze odbierała, bo jéj ciągle potrzebowano.
Powszechnie mówiono o Pająku, że jest bardzo przebiegły, bardzo skąpy i nienasycony, a będziemy mieli sposobność zauważyć, czy miano słuszność.
— Przystąpmy do interesu, kochana Fursch, rzekła po gwałtownym kaszlu i stękaniu: tak mi nieznośnie, że muszę mieć pomocnicę, — tak dłużéj być nie może, muszę mieć pomocnicę! Dosyć już długo sama męczyłam się ze swoim kramem.
— Pani powinnabyś sprzedać swój sklep, a samą żyć spokojnie!
— Co też ci ludzie sobie myślą! Jakby to można! jakby co z tego przychodziło! W teraźniejszych złych czasach ledwie na jadło starczy! Ja muszę pracować, muszę męczyć się, chciałabym tylko....
Pająk znowu zaksztusił się. — Chciałabym tylko, mówił daléj bardzo nieszczęśliwym głosem, mieć podporę, jakieś ludzkie stworzenie blizko przy sobie — bo noce! o noce, kochana Fursch! Od wielu już lat nie sypiam — ta astma to śmierć moja! Ażebym tak zupełnie nie była pozbawiona pomocy, muszę wypatrzyć za jaką dziewczynę, któraby była przy mnie i w pracy nieco ulgi przynosiła!.
— Słusznie, pani Robert, przyjmiéj sobie pani jaką pomocnicę!
— Dla tego też tu przychodzę, kochana Fursch! Myślałam właśnie o twojéj najstarszéj — jakże się ona nazywa? Zdaje mi się, że Małgorzata!
— Aha! rzekła pani Furschowa, nie zdradzając się miną wcale, że przewiduje zamiary Pająka.
— Chciałam zapytać cię, kochana Fursch, czy możesz obejść się bez téj dziewczyny i mnie ją odstąpić?
— Obejść się? Nie! ale odstąpić, pani Robert, co do tego to prędzéj się porozumiemy! Małgosia jest pilne, wierne i co do niepogardzenia śliczne jak obrazek dziewczę, — mówiąc między nami, najlepsze z całego mojego towarzystwa!
— Tak, — miło mi to słyszeć, to dziecię podoba mi się!
— O dziecku już tu mowy nie ma, pani Robert; dzięki Bogu do tyła ją wychowałam, że powinna zrobić furorę! O! ona już tyle kosztuje co zaważy, bo jéj piękność, bo jéj policzki mile rumienią się nie od chleba i kartofli.
Pająk podniósł się, — ostatnie słowa pani Furschowéj odjęły mu smak.
— Muszę wyznać pani, mówiła daléj taż sama, iż w Małgorzacie pokładam rzeczywiście wielkie nadzieje! Jest to kąsek dla znakomitych panów! Takiéj wrodzonéj delikatności i wdzięku, takich szlachetnych rysów nie znajdzie nikt w innych moich dzieciach!
— W takim razie omyliłam się, kochana Fursch! Myślałam, — tu znowu pająk przerwał swą mowę gwałtownym kaszlem i przeraźliwém chrapaniem — myślałam, — że ucieszysz się — jeżeli pozbędziesz się jednéj gęby — ustępując mi ją do pomocy! Ale jeżeli mówisz o furorę, — to zdaje mi się, że i mała do tego niezdatna, i ja nie mam podobnych zamiarów!
Pani Fursch niedowierzająco uśmiechnęła się.
— Mówmy otwarcie, pani Robert! Pani masz pewne zamiary co do téj dziewczyny?
— Żadnych innych, prócz przyjęcia jéj na pomocnicę!
— Ale i ja również mam plany co do tego ładnego, niewinnego dziecka...
— Niewinnego? powtórzył Pająk tak chytrze na bok spojrzawszy, że z tego spojrzenia wybłysła nagle cała długo ukrywana przebiegłość staréj.
— Ręczę za to pani Robert, że zupełnie niewinnego!
— Zkądże pani możesz utrzymywać to z taką pewnością? Ale mówiąc o tém kochana Fursch...
— Pani nie chcesz mówić o tém, bo sama dzielisz to przekonanie!
— Co pani znowu przychodzi do głowy! — o to ja się bynajmniéj nie troszczę, ona ma tylko podać mi pomocniczą rękę, ona mi potrzebna kochana Fursch — widzisz sama — że ta astma to moja śmierć!
— Przedewszystkiém pani idzie o pieniądze — a wyznam pani, że i mnie także! Małgorzata jest tak czarownic piękna, że za jéj pomocą mogę zgromadzić ogromną summę i zgromadzę!
— I bezpłatne pomieszkanie tam daleko!
— Jeżeli się dam złapać — ale już to moja rzecz!
— Dobrego interesu, kochana Fursch! Przykro mi bardzo, że taką drogę przebyłam — nie przypuszczałam, że w tém niepozorném dziecku upatrujesz kopalnię złota! mówił Pająk niechętnie i zmierzał ku drzwiom. — Jeszcze słówko! Jeżeli mi formalnie odstąpisz dziewczynę, zapłacę ci dziesięć talarów — bierz prędko, kochana Fursch, bo mi śpieszno — bierz, póki się nie namyślę!
Pani Furschowa uśmiechnęła się — jéj szeroka twarz o wywróconych ustach w téj chwili wyrażała złowrogą chciwość.
— Dziesięć talarów? — nie traćmy dłużéj słów nadaremno! Niech rzeczy pozostaną po dawnemu!
— Chcesz zapewne więcój? A jeżeli stracisz dziewczynę bez wynagrodzenia? Jeżeli ci ta Małgorzata zginie? Cóż wtedy?
— No, już ją wtedy wynaleźć potrafię!
— Gdzież ona jest?
— Tu w domu!
Oczy Pająka zabłysły — sięgła do starego, pstrego worka, który u niéj wisiał na ręku i wydobyła z niego paczkę, w ktôréj były pieniądze.
— No, masz tu piętnaście talarów i każ jéj iść zemną!
Pani Furschowa zmiarkowała, że stara ma jakiś tajemny powód odkupienia u niéj Małgorzaty za jakąbądź cenę.
— Przyłóż pani do tych piętnastu jeszcze pięćdziesiąt talarów, a będziesz ją miała!
Pająk o mało nie zemdlał — wyciągnął obie ręce w powietrze i zaczął strasznie chrapać.
— To byłoby sześćdziesiąt pięć — zkądże wezmę tak niezmierną summę — za taką jak ta dziewczynę! O, kochana Fursch — z naszego interesu nic nie będzie!
— Namyśl się pani — nie mogę pani przyrzekać, że skoro pani jutro przyjdziesz, znajdziesz Małgorzatę taką, jaką jest dzisiaj!
— Sześćdziesiąt pięć talarów! Na ten raz przerachowałam się. Opuść przynajmniéj pięć!
— Ani jednego feniga!
— Więc jesteś lichwiarką, liszką, haniebną lichwiarką! Co za piękne pieniądze! stękał Pająk i liczył żądaną kwotę, pierwej każdy talar obejrzawszy.
— A pani Robert robisz dobry interes!
Pająk wzruszył ramionami i jeszcze raz chwycił za pieniądze, jakby nie mógł się ż niemi rozłączyć.
— Bierz-no tylko! Sprzątniéj prędko, bo inaczéj zrobi mi się znowu niedobrze! Gdzie dziewczyna? zaraz ją zabieram — sześćdziesiąt pięć talarów!
Pani Furschowa zgarnęła pieniądze Pająka i zawołała Małgorzatę.
— Opuszczasz mój dom i pozostawać będziesz u pani Robert, któréj winnaś wierność i posłuszeństwo, rzekła do zdumionego dziewczęcia. Pani Robert odtąd będzie pamiętała o wszystkich twoich potrzebach — przynieś zaszczyt mojemu wychowaniu!
Małgorzata wahając się i zdziwiona spojrzała na starą skurczoną kobietę, która ją ciągle przeszywającym wzrokiem mierzyła i w duchu przyznawała, że to perła nie dziewczyna!
Wyrzucała sobie, że już przed rokiem nie przyszło jéj na myśl zabrać do siebie Małgorzatę, wtedy mogła była taniéj ją wytargować — teraz dopiero jeden znakomity pan musiał zwrócić jéj uwagę na ten kwiatek, któremu w piękności trudno znaleźć podobnego.
Małgorzata nie domyślała się wcale interesu, jaki obie kobiety tylko co ukończyły, który bardzo był podobny do handlu białymi niewolnikami — sądziła, że obejmuje służbę u małéj skurczonéj kobiety, i serdecznie radowała się, że nakoniec wychodzi z rąk cioci Furschowéj, któréj okrucieństwo tak często dawało jéj się uczuwać. Mimo to przejmowało ją jakieś bolesne uczucie, że miała wyjść z tego nędznego domu, że już nie będzie mogła opiekować się innemi dziećmi, ani nocami siadywać w polu — przystąpiła do Furschowéj i ze wzruszającą życzliwością podała jéj rękę — czuła, że ma obowiązek podziękować tyle bezinteresownéj i uczciwéj wychowawczyni.
— Dobrze już, dobrze, wszystko chętnie czynię, powiedziała pani Furschowa zdziwném poczuciem własnéj godności i dotknęła ręki Małgorzaty. Należysz teraz zupełnie do pani Robert, która więcéj dla ciebie uczynić może! Pragnęłabym, aby wszystkie dzieci spotkał taki los jak ciebie!
— I ja tak myślę, rzekł do siebie Pająk, pieniądze jéj zasmakowały! Czekaj, one mi muszą przynieść procent! Potém dodała głośno: No, dziecko, pójdziesz zaraz zemną! i mocno kościstemi palcami chwyciła delikatną rękę Małgorzaty, aby téj zdobyczy nikt nie wydarł — jako sęp co chwyta gołębia — jak pająk co napada na swoją ofiarę, która wplącze się w jego sieci, tak stara pochwyciła dziewczynę.
— Pamiętaj o wymeldowaniu jéj, kochana Fursch!
— O wszystkiém co się należy, siostrzenica przechodzi teraz w ręce pani, będzie to dla pani dobrodziejstwem mieć krewną przy sobie.
— Siostrzenica — krewna — pomyślała Małgorzata i otwarła wielkie oczy.
— Tak, tak, kochane dziecię, jesteś także moją krewną, potwierdził Pająk, wyjaśnię ci to przy sposobności, teraz już się wszystko urządziło!— To byłoby szczęście! chciała powiedzieć Małgorzata radośnie zarumieniona na samą myśl, że nakoniec znalazła duszę ludzką, która ją nazwała siostrzenicą i może ją kochać będzie — lecz póżniéj zadrżała spojrzawszy na czyhającą twarz Pająka! Czuła jak mocno ją trzyma jego ręka w swoich kleszczach i ciągnie za sobą — bo stara taką w tym razie okazała siłę, jakiéjby jéj nikt nie przypisywał.
Małgorzata pożegnała panią Furschową, która tę dziwną parę aż do drzwi odprowadziła, i potem szła obok Pająka przez pola aż do piasczystéj drogi.
Stara miała swą ofiarę w ręku, opierała się na niéj — chciała swoje pieniądze zużytkować!
— Pomóż mi dziecko, mówiła jak można najprzychylniéj: wiek ciąży — a ta astma...
Pająk zakaszlał, i kazał się prowadzić swojéj siostrzenicy, która także niosła jéj wielki, czerwony parasol.
Tak doszły do ulicy Młynarskiéj i tam zawróciły w poprzeczną uliczkę, która wiodła na ulicę „Cmentarną“ tak nazwaną, że się przez nią dochodziło do licznych po obu stronach daleko rozciągających się cmentarzy stołecznych. Siwe, zakopciałe domy téj części rzemieślniczego cyrkułu były stare i zapadłe. Po większéj części. były tylko parterowe, z małemi niepozornemi drzwiami, okienkami i mieszkaniami w piwnicach, z których buchało na ulicę stęchłe powietrze.
Pająk szedł ze swoją ofiarą, która już nie pierwszą jego siostrzenicą była, tuż przy ścianach siwych domów, aby jego towarzyszka nikogo nie uderzała — nakoniec stanął przy jednym z ostatnich, przed brudno ciemnemi drzwiami, które kazał otworzyć Małgorzacie — tuż za niemi strome schody prowadziły na górę.
— Prędzéj, prędzéj! Czegóż oglądasz się z takiém zdziwieniem? idź naprzód! mruczała stara popychając naprzód Małgorzatę dla zasłonienia jéj odwrotu, poczém sapiąc lazła za nią.
Gdy stanęła na wysokości schodów, zabrakło jéj tchu i sił, lecz strzegącego wzroku ani na chwilę nie odwróciła od swojéj ofiary — drżącemi rękami szukała w worku klucza i zbliżyła się do nizkich, ale mocnych drzwi.
Małgorzata nie wiedziała co się z nią stanie — trwożliwie śledziła każde poruszenie Pająki, a mimo to zawsze spodziewała się, że teraz czekają ją lepsze czasy...
Nieszczęśliwa nie domyślała się, dla jak straszliwego celu stara lichwiarka za grube pieniądze zrobiła ją swoją siostrzenicą — nie domyślała się, że weszła do jaskini chytréj kuplerki, gdy Pająk otworzywszy drzwi szybko i chciwie wciągnął ją do izby.
Była to nizka i mała przestrzeń, lecz w porównaniu z mieszkaniem pani Furschowéj elegancko urządzona. Przy jednéj ścianie stała pstra, kwiecista sofa — przy drugiéj pełne pościeli, łóżko — między dwoma oknami, ubranemi w firanki, wisiało lustro, które pomimo poodtrącanéj pozłoty widocznie przeszło do handlarki fantów z buduaru jakiéjé metressy — pod niém serwantka z drobiazgami — przed sofą stolik nakryty, z karafką wody, zapałkami i popielniczką. Ładna umywalnia i wieszadło do sukien, zapewne także zastawione, uzupełniały całe urządzenie pokoju.
Szklane drzwi prowadziły z téj izby do większéj przyległéj, w ktôréj stały i leżały porozrzucane suknie, pościel i meble rozmaite.
— Już czwarta, mruknęła stara, zamknąwszy drzwi; o piątéj miał przyjść, to dobrze! Zdejm-no to nakrycie i załóż je pięknie, tutaj ci się podoba moje dziecko, jeżeli tylko będziesz posłuszna i grzeczna! Jeżeli kto późniéj zapuka, bo przyjdzie tu do mnie jeden pan, bądź grzeczna i uprzedzająca — to człowiek bardzo bogaty i znakomity! Czy słyszysz dziecię? bardzo bogaty — a pieniądz rządzi światem! Za pieniądze, wszystkiego dostaniesz, he, he, he! a on bardzo bogaty! Ale tacy panowie lubią, żeby ich przychylnie przyjmowano!
Zdziwiona Małgorzata słuchała słów Pająka, który starannie schował swój worek, a potem przyniósł z przyległéj izby niebieską jedwabną suknię, a potém tu i owdzie wygładził i przystąpiwszy do okna, bo już się zaczynało zmierzchać, na wszystkie strony obejrzał.
— To potrzeba zostawić dla Róży, jak co odniesie, nigdzie ani fałdeczki, mruczała, a to przeciąż także pyszna suknia — co to za krój! Z przodu po modnemu krótka, a z tyłu jaka powłóczysta! przytém prawdziwe koronki! Chodź-no dziecko, zdejm ostrożnie twoją czarną sukienkę, złóż ją pięknie, a obacz czy ta będzie dobra na ciebie. Podoba ci się, co? — to jedwab! A ty pierwszy raz ubierasz się w jedwab! To przepych!
Małgorzata chciała zapytać, dla czego ma się ubierać w tak drogą suknię? lecz i sama była ciekawa przekonać się, jak piękny, niebieski ubiór na niéj wyglądać będzie? Pająk pomagał jéj drżącemi, kościstemi rękami w przyśpieszeniu przemiany, i wkrótce cudnie piękne dziewczę stanęło w wybornie leżącej na niéj sukni.
Pani Robertowa zapaliła lampę i z zadowoleniem przypatrywała się zachwycającéj postaci dziewczęcia — doprawdy, gdyby tak wystąpiło w jakim salonie, możnaby je wziąć za hrabinę, która rzadką pięknością przewyższa całe zgromadzenie, bo miała ładnie uczesane blond włosy, mocno niebieskie oczy z ułudnie ciemnemi długiemi rzęsami — czarowne małe usta i białe ząbki — a teraz jeszcze w całéj piękności okazała się jéj wspaniała postać, któréj cudowne kształty podwyższał krój sukni.
Jakże bujnie pięknie, mimo młodzieńczo niewinnych milutkich rysów wyglądała jéj pierś! jak wyrachowany był krój sukni, u wierzchu obszytéj przezroczystemu kantami! jak mile pasek ściskał kibić! słowem wyglądała jak bogini piękności, która do chatki zstąpiła.
Gdyby jednak kto widział jak czatujący, uśmiechający się, skurczony Pająk stał przy niéj, jak kościstą ręką jeszcze rozciągał kanty, aby piękną postać Małgorzaty uczynić jeszcze czarowniejszą — sądziłby, że szatan stroi swą nieszczęśliwą ofiarę.
W téj chwili na dole podjechał jakiś powóz. Pani Robertowa słuchała — powóz zatrzymał się.
Postawiła lampę na stole i jeszcze zapaliła świecę — chciała, aby Małgorzata w swojéj jedwabnéj suknią wyglądała promieniejąco, zachwycająco i czarownie celu swojego dopięła.
Małgorzata spojrzała w lustro — była to przebaczona kobieca próżność, że z upodobaniem przypatrywała się lśniącéj sukni — byłaby rzecz nienaturalna, gdyby przy( tak nagłéj zmianie, ktôréj celu nie domyślała się, nie była przejęta ciekawością i radością! Przypatrywała się jedwabiowi i naszywkom, i zdało się jéj, że nagle przeniesiona została pomiędzy bogactwa i czary.
Wtém zapukano. Małgorzata wstrząsła się.
Pająk otworzył.
Krew zakipiała w żyłach dziewczęcia, gdy we drzwiach ukazała się ta sama twarz, którą w nocy w krzakach tak niespodzianie przed sobą ujrzała... nie była w stanie żadnym członkiem poruszyć — przebiegł po niéj lodowaty dreszcz.
Szambelan von Schlewe, którego siwe oczy chytrze zabyłysły, gdy nagle ujrzał przed sobą promieniejący w balowéj sukni dziki kwiatek, z kocią zręcznością wsunął się do pokoju i uśmiechał się zadowolony.
— Mamy więc tę najmilszą, małą syrenę! szepnął łagodnie z układną miną i zbliżył się do wybladłéj — jakże zachwycająco wygląda! doprawdy, jeszcze piękniéj niż przy blasku księżyca!
Małgorzata postrzegła, że ten, którego się obawiała, przystępuje bliżéj, że ją tu sprowadzono, aby wpadła w jego ręce — przekonała się nagle, dla czego musiała ubrać się w niebieską promieniejącą suknię; więc śmiertelną trwogą przejęta, szukała miejsca na schronienie się przed zbliżającym się.
Pająk, który z dumą i przyjemnością przyjął znakomitego pana, postrzegł, że dziewczyna zamierza schronić się do przyległéj izby, z trudną więc do uwierzenia szybkością odstąpił ode drzwi, przy których tak długo stał wgłębi, i w jednéj chwili był już przy wejściu do téj izby.
— Niegodziwa! syknął i odepchnął Małgorzatę, czy ci nie powiedziałam, że masz być grzeczna i uprzedzająca? Znakomity pan zwraca na ciebie uwagę! Racz pan przebaczyć jéj nieokrzesaniu, to się odmieni, ona jest całą niewinnością!
— Całą niewinnością! powtórzył z upodobaniem pan von Schlewe... Masz pani słuszność — tém milsze jest jéj naturalne postępowanie, jéj opór! Dla czego uciekasz, nierozsądna? Ja cię jednak dostanę!
Pająk pieniący się ze złości odepchnął od siebie Małgorzatę — słodko uśmiechający się przybyły zbliżył się do niéj — czuła, że bądź co bądź wyrwać mu się musi, że on jest nieprzyjacielem — serce jéj biło, gdy drżąca z trwogi szukała wyjścia — była zdradzona, sprzedana. Stara zgarbiona, która stałą tam czatując i śpieszący ku niéj kulawy szambelan całkiem ją mieli w swojéj mocy — miałaż wołać o pomoc?
Ale nikogo nie było w pobliżu.
Pająk czegoś się kręcił koło drzwi, wziął lampę i pośpieszył do przyległéj izby, gdzie zniknął.
Małgorzata ujrzała się w niepewnym, pełgającym blasku świecy, sama z niegodziwym, nienawistnym człowiekiem, którego miała za śmiertelnego wroga.
Gdy ją z boku zachodził, z przebiegłém wyrachowaniem usiłował dostać się do okna, aby przeciąć swojéj ofierze drogę do niego — bo wołania na ulicę o pomoc byłyby dla niego zgubne.
Serce schwytanego w tę pułapkę nieszczęśliwego dziewczęcia biło gwałtownie — traciła oddech — oczami szukała wyjścia. Tymczasem baron zabezpieczył się od okna; szybko rzuciła się ku drzwiom, spodziewała się dostać na schody — wtedy byłaby uniknęła natarczywości pożądliwego łotra.
Uśmiechającym się wzrokiem śledził każdy ruch swojéj ofiary — widział, że śpieszy do drzwi. Małgorzata nacisnęła zamek z całą siłą — lecz nadaremnie — Pająk zamknął drzwi i klucz wyjął.
Rozpacz wystąpiła na rysy zgubionéj — szeleszczący jedwab w téj chwili straszne przedstawiał przeciwieństwo z bladą, przerażoną twarzą dziewczęcia.
Szambelan przesunąwszy się koło stołu zagasił świecę i natychmiast porwał Małgorzatę w objęcia.
Krzyk wydały jéj blade z przestrachu usta, czuła, że obrzydliwiec chciał stłumić ten krzyk, zbliżając zimne ze wzruszenia usta do jéj ust — z odrazą uczuła jego oddech, widziała tuż przed sobą jego siwe oczy — i z całą siłą pragnęła wyrwać się z jego objęć.
Baron Schlewe często już zwalczał taki opór, znosił go chętnie do pewnego stopnia, bo to podwyższało rozkosz użycia — cóżby to było gdyby wybrana przycisnęła go zaraz do swojego łona? w takim razie zmysły jego stanowczo zawiedzioneby zostały.
Ale Małgorzata w téj chwili poczuła w sobie dosyć siły do obrony życia, — zapragnęła dopiero nieżywa oddać się w ręce tego okrutnika, resztę więc sił chciała użyć na odparcie go; — — baronowi podobało się, że mała syrena, dziki kwiatek, jak mówił, opierała mu się, i swoje cudownie piękne kształty do niego przyciskała — uśmiechał się zatém, bo wszystko to podniecało jego zachwyt i namiętność.
W pokoju było ciemno — szczególna walka odbywała się w nim przez zręczne zwroty szambelana ku sofie. Ten szkaradnik, ten kulawy Mefistofil oszczędzał swoje siły, aby w stanowczéj chwili niewinność całkiem dostać w swoje ręce.
Małgorzata, zajęta usiłowaniem wydobycia się z uścisków nieszczęśnika, nie uważała że za każdym krokiem zbliża się do sofy — nie domyślała się zręcznego wyrachowania barona, aż nagle śmiało porwana, uczuła, że się pod nią ziemia usuwa i ujrzała się na sofie.
Dziki krzyk rozpaczy — mimowolne użycie wszelkich sił, nastąpiło po tym niespodziewanym upadku — baron tryumfował — czatujący Pająk śmiał się w duszy, cieszyły go takie szelmowskie awantury.
Małgorzata czuła, że niby straszliwy potwór przytrzymuje ją na poduszkach, nadaremnie wyrywała się z objęć łotra, zdało się jéj, że już czuje jego zuchwałą rękę na swojém ciele — już widziała jak straszliwie zgrzytająca twarz jego zbliża się do jéj twarzy — już czuła jego gorący oddech... wtém nagle Bóg w stanowczéj chwili dodał jéj nadzwyczajnych sił, nie wiedziała co czyni — ale bądź co bądź ratować się musiała.
Dał się słyszeć donośny odgłos — a po nim drugi...
Baron Schlewe czuł, że policzki jego gorąco pałały, jakby kto na nich położył synapizma — z oczu jego tryskał ogień — nagle wszystko zaczęło się w koło niego kręcić.
Prędko pociągnął ręką po twarzy — a Małgorzata tak go gniewnie odtrąciła od siebie, że prawie gwałtownie upadł.
Zaraz potém stała przed mocno przerażonym, który wyznać sobie musiał, że małe ręce téj ułudnéj syreny boleśniéj go ukarały, niżby sam szałem zmysłów upojony mógł sobie dogodzić — jego zawsze blade policzki kwitły jak piwonie.
— Wężu! szepnął — odpokutujesz ty mi za to!
— Wyjdź pan z tego domu, albo zawołam o pomoc! powiedziała Małgorzata głośno i stanowczo.
— Jeszcze cię dostanę w moje ręce. Popamiętasz ty mnie! mruczał baron, i prędko uporządkowawszy nieco naruszoną odzież, zabierał się do wyjścia.
— Zgasiłaś poruszeniem sukni świecę, powiedział potém głośno: proszę zaraz ją zapalić i poświecić mi na dół!
Małgorzata spojrzała zdziwiona na tego łotra — ale tyle nim pogardzała, iż nic mu odpowiedzieć nie mogła.
Pająk uprzedził ją w wykonaniu rozkazu — trzymając przed sobą lampę, wszedł zdumiony do pokoju.
— Bez światła? Ej, ej! rzekł dziwnym głosem. Szambelan wskazał Małgorzatę.
— Ta osoba jest dzika i bezwstydna — odchodzę!
— Przecięż nie z niełaską, panie baronie? spytała stara. Wyglądasz pan rozgrzany, pańskie policzki płoną bardzo, żebyś się pan na dworze nie zaziębił? albo może to tylko znak zdrowia!
— Tylko zdrowia! Zresztą mam powóz na dole.
Szambelan wyszedł. Pająk poświecił mu. Za drzwiami coś mruczało i brzęczało, jakby kto pieniądze liczył.
Małgorzata gorzko płakała, po przejściu trwogi i wzruszenia — chwila najwyższego niebezpieczeństwa dodała jéj niezwyczajnéj siły, ale teraz opanowała ją głęboka rozpacz.
W jakież to ręce wpadła! Pająk w duszy nie bardzo się gniewał za zaszłą dopiero scenę, sięgał on wyżéj co do téj ładnej dziewczyny, którą nabył za grube pieniądze. Zamierzał ułowić za jéj pomocą przynajmniéj jakiego księcia.
Okazywała zatém wielką przychylność i uprzejmość Małgorzacie, chwaliła jéj sprawiedliwy postępek i następnych dni użyła na pozyskanie zaufania dziewczyny. Ubolewała, że jéj siostrzenica żyła dotąd tak biednie, beż żadnéj uciechy, co dla tego tylko się działo, że ona ją dopiero teraz znalazła, lecz teraz wszystko jéj wynagrodzić pragnie.
Przygotowania, jakie wkrótce czynić zaczęła, zapowiadały szczególniejszą wycieczkę — nakoniec Pająk oświadczył latwowiernéj, niedoświadczonéj dziewczynie, że pójdzie z nią na bal maskowy; który miał być dany w jednym znajomym jéj domu.
Małgorzata tyle już słyszała o przyjemnościach takiéj uroczystości, że się nie mogła ustrzedz głośnego zadowolenia — była przecięż tak młoda, tak kwitnąca, tak łatwo skłonna do nadziei i zaufania — nie przewidywała zatém planów, które stary Pająk snuł względem niéj. Chociaż przy niéj działy się różne rzeczy, pomimo że pani Robertowa ukrywała przed nią rozmaite wizyty, które wzbudzały w niéj podziw i politowanie — zawsze jednak wyznać musiała, że u pani Furschowéj groziła jéj daleko gorsza przyszłość.
Lecz cel i następstwa były tu i tam jednakowe.


ROZDZIAŁ X.
Uprowadzenie z maskowego balu.

Przed wysoką, godną stolicy królewską bramą, o kilka tysięcy kroków od rezydencyi oddaloną, tuż przy zwierzyńcu, w lesie pełnym ekwipażów, jezdnych i przechadzających się, leży zakład, należący do najulubieńszych schadzek znakomitego świata. Tak w lecie jako i w zimie dostarczał on tyle najwyszukańszych przyjemności, że każdy musiał go zwiedzić, aby mieć pojęcie o jego wspaniałości.
Park pełen cienistych drzew, złoconych kiosków, pysznych świeczników i wieczorem gorejących drzew i kwiatów, w pięknéj porze roku przedstawia czarujące miejsce pobytu, na czas pauz, gdy w jednéj z wielkich sal grają opery lub komedye, i po zamknięciu teatru.
W zimie zaś, w chwili gdy się dzieje rzecz tu opowiadana, ogromne salony tego do zamku podobnego zakładu, czarownic urządzone, mają niezmiernie pociągającą siłę, i z pewnością można tam było znaleźć na świetnie urządzonych redutach, nietylko książąt krwi i hercogów, ale też ukryte pod maskami wysoko urodzone piękne damy, które raz zapragnęły zerwać zakazany owoc takich nocnych balów, a ten fakt nadawał balom, szczególniejszy interes i przyciągającą potęgę.
Pierwsza z tych cudnych redut była zapowiedziana, bo chłodna październikowa pora już do takich zimowych zabaw zapraszała.
Na oświetlonéj latarniami drodze od bramy królewskiéj do ciemno wystającego zakładu, który miał pozasłaniane arkadowe okna, o godzinie dziesiątéj wieczorem widać było liczne eleganckie powozy. Wszyscy podążali do oddalonego celu, bo było burzliwie i deszcz padał, a tam w murach panowała wieczna wiosna — tam tronowało życie i radość — tam w pośród milczących altan używano bez miary najwyższych rozkoszy bytu.
I rzeczywiście czarowne to były przestrzenie.
Wejdziemy tam zaraz z białém dominem, któremu murzyn pomógł wysiąść z eleganckiego powozu.
Jest ono słuszne, uderzająco pięknie wyrosłe, nosi maskę jak najdelikatniejszą, czarną, jedwabną i mocno na czoło nasunięty kapelusz.
Gdy przeszło przez przysionek jak w dzień oświetlony, w którym tu i owdzie stoją rozmawiające gruppy masek, lokaje otworzyli mu wysokie podwoje.
Białe domino wchodzi do rycerskiéj sali. Jest ona wielka i wysoka, na ścianach wiszą wojenne rynsztunki, na niebiesko szmelcowane lub złocone — całe rycerskie ubiory i zbroje, hełmy, wszystko do złudzenia według starodawnych modeli urządzone, stoi w niszach — nad tém wisi broń — a niezliczone płomienie rozsiewają prawie oślepiający blask.
Maski przechadzają się parami — huczna muzyka brzmi w sali teatralnéj, do któréj prowadzą dwa ogromne portyki. Tam zgiełk jeszcze większy.
Arlekinowie z podziwienia godną zręcznością przesuwają się po podłodze i swojemi ogłuszającemi klapeczkami drażnią wszystkich zastępujących im drogę — widzieć się dają marsowe mundury — kamienny gość idzie pod rękę z don Juanem pomiędzy wesołymi gośćmi, małe gnomy wyprawiają swoje igrzyska na ciężko spadających zielonych draperyach.
Sala teatralna z ozdobnemi filarami, potężnemi — świecznikami i mistrzowskiemi malowidłami na suficie, obejmuje przeszło dwa tysiące ludzi. Orkiestrę umieszczono na scenie — w lożach pełno masek, które mają sobie powiedzieć coś poufnego, albo z tego wywyższenia chcą patrzeć na pstre tłumy — kilka na wpół okrytych sylfid siedzi za zielonemi jedwabnemi zasłonami, i zaprasza do poufnéj gawędy.
Z téj rozlegléj przestrzeni przechodzi się przez niniejszy lekko oświetlony salonik do sali ogrodowéj.
Tam zdaje się człowiekowi, że jest nagle przeniesiony w najpiękniejszą letnią porę — zdaje się, że to jakieś zaczarowane miejsce, którego szumiące fontanny, pachnące klomby, złocone kandelabry w lecie na dole podziwiano — jak łudząco wszystko jest naśladowane, nawet gorejące kwiaty, na wpół w zieloności ukryte posągi, czerwonawe altany i stare drzewa.
Ta sala ogrodowa szeroka jest i głęboka. Oświetlona jest magicznie z góry, nie widać tam żadnego płomienia oprócz małych pstrych lampionów w naturalnych liściach, które z obu stron tworząc ściany, pochylają się ku sobie i do słodkich pogadanek i do użycia zapraszają. Ptaki latają po gałęziach palm i drzew pomarańczowych, a owoce wiszące na niektórych gałązkach, tak są naturalne, tak zwodniczo naśladowane, że nawet żywe ptastwo tu i owdzie usiłuje z niemi igrać i dopiero wtedy zawód swój poznaje.
W wielkich marmurowych zbiornikach wodotrysków, pływają rzadkie morskie zwierzęta i żółwie — z pomiędzy krzaków żywych kwitnących drzew wieje cudowny zapach, a ogromna lustrzana sala w głębi nieskończenie odbija ten czarodziejski ogród.
Gdy białe domino przechodziło około pierwszego wodotrysku, po drugiéj jego stronie postrzegło dziwną parę masek.
Śliczna wincarka, widocznie młoda i skromna, chociąż mała, czarna atłasowa maska twarz jéj pokrywała, szła pod rękę ze zgarbioną, swojéj masce wszelki zaszczyt czyniącą wieszczką.
Eberhard, białe domino, mimowolnie stanął — czy skurczona, czy czyhająca postać téj staréj była tak doskonale naśladowana? W takim razie należało podziwiać wytrwałość maski. Ciemno-czerwone, fałdziste okrycie, u góry zebrane w kaptur nakrywający głowę, osłaniało uderzająco garbatą wieszczkę, a na przeraźliwie szkaradnéj twarzy miała niezupełnie nową maskę. Jedną ręką trzymała silnie swoją towarzyszkę, a na drugiéj, którą znowu podtrzymywała okrycie, miała białą rękawiczkę, w którą palce niezupełnie były wsunięte, tak że wyższe części rękawiczki opadały. Ta maska bardzo uważnie przypatrywała się rozmaitym innym.
Wincarka miała róże w pięknych blond włosach. Jéj krótka, śliczna sukienka z białéj materyi, wyszywana była różowemi wstążkami — małe różowe jedwabne trzewiczki ukrywały jak najpiękniejszą nóżkę — białe cienkie pończoszki aż do brzegów sukienki dozwalały widzieć tak wiele zachwycającéj postaci dziewczynki, że nie można było wątpić, że w niéj należy podziwiać najprzyjemniejsze zjawisko na balu — nawet dwa Elfy w krótszych sukienkach, które chychocząc tam nadeszły i swe ułudne kształty oczom przedstawiały, nie mogły się mierzyć z piękną wincarką, która miała lekki koszyczek z winogronami i kwiatami. Różowy jedwabny stanik, obciskający jéj kibić, w lekkich zarysach tém powabniéj zdradzał jéj bujnie rozwinięte kształty — grzbiet i szyja promieniały tak osłupiającą delikatnością, iż trudny był wybór, co więcéj podziwiać: czy przyjemność barwy, czy pełność i plastykę ukazującéj się oku widza części wykończonéj jéj postaci?
Dwa elfy zmierzyły ją badawczym i przeszywającym wzrokiem zazdrości, poczém zbliżyły się do białego domina, widocznie bawiąc się tém, że tak się przypatruje czarownéj wincarce.
Musiały to być siostry, były ubrane jednakowo, w białych centofoliami przetykanych sukienkach, które zdradzały wiele ułudnych tajemnic żeńskiéj piękności — miały bardzo kosztowne naszyjniki i delikatne białe rękawiczki. Czarnemi oczami, błyskającemi z pod czarnych jedwabnych masek, kokietowały Eberharda.
— Podziwiasz wincarkę, białe domino? szepnął jeden z elfów, przechodząc koło niego: biedna! a czy wiesz kto to jéj towarzyszy?
— Nie, piękny elfie, powiedz mi!
— To Pająk, ha, ha, ha! który złapał w sieci nowego chrząszczyka! zaśmiała się maska.
— Pająk? powtórzył Eberhard.
— O, białe domino, więc nie znasz Pająka? żartował jeden z elfów, gdy drugi zwracał jego uwagę na eleganckiego rycerza, który wszedł do sali ogrodowéj.
— Założę się, że to lord Felton! szepnął i pociągnął za sobą towarzyszkę.
Panny Kora i Lidya Bolins! szepnął Eberhard, patrząc za niemi, i postanowił iść za zgarbioną wieszczką, którą elfy nazwały „Pająkiem.“
Przybywało coraz więcej masek, rycerz przywitał dwie damy, które żartując i śmiejąc się napisały mu na ręku wielkie F.
Znalazł co szukał, i wkrótce siedział razem z ognistą Korą i marzącą Lidyą w jednéj z altan przy pieniącym się szampanie, który serca coraz bardziéj do ust zbliża, tak, że jeden żarcik prędko następuje po drugim.
W chwili gdy białe domino, dążąc za wincarką, weszło do sali teatralnéj, postrzeżono, że jakiś Hiszpan stojący obok nieco kulejącego cygana, szuka kogoś wzrokiem w tłumie masek.
— Wasza królewska wysokość możesz być pewien, że ten tam rozbójnik jest to książę Etienne, cicho rzekł cygan; idzie za czarném dominem, które niewątpliwie okrywa interesującą osobę — co za królewsko wspaniała postać!
Hiszpan nie odpowiedział, lecz pilnie czegoś szukał, siwe oczy cygana poszły za wzrokiem Hiszpana, maska zakryła jego chytry uśmiech.
— Przyrzekłeś mi baronie, sprowadzić tu dzisiaj to małe niewiniątko, które po tylu trudach wynalazłeś!
— Rzeczywiście, mości książę — byłbym już ją przed kilku dniami oddał w objęcia waszéj wysokości, ale mała za nadto dzika! Pokusiwszy się o to, zrobiłem fiasco! powiedział przebiegły szambelan.
— Pozwólże mi dzisiaj samemu szukać szczęścia!
— Racz wasza wysokość iść za mną!
— Więc ten czarowny polny kwiatek jest na prawdę tutaj?
— Za kilka sekund będzie do rozporządzenia waszéj książęcój mości.
Szambelan von Schlewe przeszedł tuż obok białego domina i bardzo zręcznie zbliżył się do zgarbionéj wieszczki.
— Masko, poszepnął, tak aby Małgorzata, wincarka, ani go słyszeć, ani poznać nie mogła — zaprowadź twotowarzyszkę do pierwszéj w sali altany ogrodowéj — Waldemar pragnie ją widzieć!
— Bardzo chętnie, panie baronie! odpowiedział Pająk, wdzięcznie ściskając dłoń barona, śpieszę! Czy znasz pan tego Turka, który na nas patrzy?
— To stary lord Wood, cóż on tak patrzy? Również mogłabyś myśleć, że i to białe domino ma was na oku! Maski sprawiają, że się łatwo pod tym względem mylić można — a zatém w pierwszéj altanie na lewo!
Gdy cygan odwrócił się bardzo nieznacznie, Pająk pociągnął swą towarzyszkę do sali ogrodowéj. Małgorzata szła nic nie przewidując, bo pani Robertowa oświadczyła, że czuje potrzebę nieco usiąść.
— Patrz-no, kochane dziecię, na te czarowne altany, szepnęła pełna świetnych nadziei i obrachowując, że książę zawsze za wszystko płaci czerwoném złotem — wstąpmy tu do téj najpierwszéj, tam pewno niema nikogo!
I niby oparty na Małgorzacie, a w rzeczy saméj mocno ją trzymający Pająk, przeszedł z nią obok palm i pomarańczowych drzew, i wreszcie wstąpił do całkiem bluszczem okrytéj altany. Od strony przejść wcale jéj widać nie było, bo każda taka altana stanowiła mały pokoik w koło aż do wchodu zamknięty, którego ściany były pomalowane ciemno-zielono, tym sposobem na pozór przedstawiały bluszczowy porost.
I wejście także można było zamknąć zieloną portyerą, tak że osoby w téj altanie bez przeszkody bawić się chcące, mogły się zupełnie odłączyć od zgiełku masek. Dzwonek przeprowadzony do izby służbowéj, w razie potrzeby natychmiast przywoływał lokaja. Ogrodowy stolik, po nad którym wisiała różowo-matowa lampa, kilka krzesełek, eleganckie lustro dopełniały umeblowania téj do wygodnego odpoczynku zapraszającéj kryjówki.
Gdy wzdychający i nieco kaszlący Pająk zajął tam miejsce z Małgorzatą i nieco uchyliły masek, bo było bardzo gorąco, na drodze objętej muszlami i drzewami usłyszano dosyć wyraźne słowa:
— Idź-no naprzód baronie — tym sposobem dasz mi czas i sposobność przypatrzyć się i osądzić!
Cygan zbliżył się do altany, w któréj Małgorzata stała obok Pająka. Postrzegła ona obcego i zwróciła uwagę staréj zgarbionéj na to, iż może byłoby stosowniej poszukać innéj altany.
— Dla czego, kochane dziecię? odparła pani Robertowa: przyszłyśmy tu pierwsze! A przytém ten cygan nas nie napadnie!
Szambelan von Schlewe kłaniając się przystąpił bliżéj — a ponieważ książę znajdował się w pobliżu, więc musiał być ostrożnym — ale mimo to miał wielką ochotę przestraszyć małą upartą. W razie gdyby Małgorzata po bliższéj znajomości miała się na niego żalić, gotów był zaprzeć się wszystkiego.
Pająk powstał, aby odpowiedzieć na powitanie szambelana, który odpiął maskę — ukazała się zgrzytająca twarz barona. Małgorzata nie omyliła się — kulawy cygan był to ów łotr, którego przed kilku dniami tak rozpaczliwie od siebie odparła! Zdawało się, że zawsze chce ją prześladować — bo uśmiechał się tak przeraźliwie słodko, tak po kociemu przymilająco, że aż po niéj zimno przeszło.
— Znowu pani bledniesz, mała Syreno? szepnął; czy jestem tak odrażający?
Pająk śmiał się głośno — ale Małgorzata w obec tych dwojga szatańsko wyglądających istot, które się z sobą porozumiały, uczuła tak gwałtowną trwogę, że szybko wyrwała rękę z kościstych palców czyhającéj staréj w téj chwili czémprędzéj przebiegła obok szyderczo uśmiechającego się szambelana. Pająk chciał ją pochwycić rękami — ale baron zatrzymał go wskazując na drogę obok altany.
Małgorzata bez tchu prawie pragnąc wymknąć się tym dwojgu obrzydliwych ludzi, choćby ku temu nawet miała błagać pomocy obcych, nagle ujrzała teraz przed sobą młodzieńca elegancko i bogato po hiszpańsku przebranego; zdjął maskę i patrzał na nią przychylnie. Małgorzata myślała, że marzy — stanęła jak wryta — bo ten którego tak nagle ujrzała, który budząc w niéj zaufanie podał jéj obie ręce, był właśnie młodzieńcem, którego we śnie widziała — on to był niewątpliwie — cała rozkosz owego snu stanęła jéj przed oczami — serce jéj biło gwałtownie, zdziwienie głos jéj zatamowało.
Szczególniejsze to było spotkanie!
Książę widząc piękne i miłe rysy dziewczęcia pełne radości i zdziwienia, szybko zbliżył się do niego, aby przechodzący nie zwrócili uwagi na niego i wincarkę.
— Nakoniec znaleziona! szepnął, i ujął drobną rękę Małgorzaty. Panią to spotkałem daleko na drodze, i odtąd obraz pani mnie nie opuścił! Pani oczy i milczenie mówią mi, że prośby mojéj nie odrzucisz!
— Broń mnie pan od tego tam jegomości, który mnie dzisiaj po raz trzeci napastuje! nakoniec wyjąkała Małgorzata, i razem z księciem przez bluszczowe dekoracye weszła do barona i Pająka, który się bardzo czołobitnie ukłonił.
— Moja siostrzenica Małgorzata! mruknął połykając przemowę.
— Piękna Małgorzata jest królową zabawy i sprawiedliwie przyznane jéj to pierwszeństwo! z ironicznym uśmiechem przemówił szambelan.
To spotkanie tak zdziwiło Małgorzatę, że słów tych wcale nie słyszała, lecz spojrzała na księcia, jakby w duszy swojéj obraz jego wyryć chciała — serce jéj gwałtownie wzruszone, bo jakiś głos mówił jéj: „On to tęsknotę twoją uśmierzy — jego to życiu twojemu brakowało, on we śnie ci się objawił.
Zarumieniona spuściła oczy, gdy ją teraz książę ujrzał — ale serca ich radowały się, i wkrótce wesoło odpowiadała na jego pytania — a gdy mu nakoniec opowiedziała, że równie jak on ją już go raz widziała, tylko nieco dziwniéj, książę uśmiechnął się, a niewinność i skromność Małgorzaty tak go mocno wzruszyły, jak nic dotąd w życiu. Owiało ją jakieś zachwycające tchnienie, wydała mu się miłym kwiatkiem, tak pięknym, że ciągle musiał mu się przyglądać — a tymczasem przejmowało go jakieś uczucie obawy, bo ją widział obok pani Robertowéj, której złą opinię znał aż nadto dobrze.
Szambelan von Schlewe miał słuszność, nazywając księcia człowiekiem szczególniejszéj natury! Kiedy bowiem dawniéj nie pytał nigdy o otoczenie dam sobie znajomych, dzisiaj martwiła go myśl, że Małgorzata znajdowała się w ręku pani Robertowéj, zaraz więc polecił baronowi, aby się z nią porozumiał, względem uwolnienia dziewczęcia z chciwych szponów staréj.
Wiecznie uśmiechnięty szambelan nie dziwił się temu rozkazowi — przewidział go z góry i teraz doprowadził o krok bliżéj do zamierzonego sobie celu — bo jeżeli teraz książę beż trudu posiadł dziewicę, która go ostatniemi czasy zajęła, tém prędzéj przejdzie chimera, a wtedy będzie ją można na pewno schwytać ostrożnie w nastawione sidła.
Wyświadczał on podwójną przysługę księciu, rozmawiającemu przyjaźnie z Małgorzatą, bo razem z Pająkiem po zamaskowaniu się na nowo wyszedł z altany, drogą wiodącą do wodotrysku, ułożył się z nim o wynagrodzenie i nakoniec opuścił go, gdy stara zgodziła się i oświadczyła, że niepostrzeżenie sama wyjdzie z sali. Pragnął koniecznie korzystać z wolnéj chwili dla ważnéj rozmowy — w tłumie masek szukał owój uderzającéj słusznego wzrostu damy, w czarném dominie, która niedawno z księciem d’Etienne przez salę teatralną przechodziła.
Chociaż jeszcze z nią nie mówił, nie wątpił jednak ani na chwilę, że ta dama jest to sprzymierzona z nim miss Brandon.
Nadaremnie podchodził do altan w ogrodowéj sali — nadaremnie szukał jéj pomiędzy przechadzającemi się parami. Ale szambelan von Schlewe nie tak łatwo odstręczał się od spełnienia swoich zamiarów. Gdy więc niepoznany przez niego Eberhard przeszedł razem z kawalerem de Villaranca zajęty rozmową, on wstąpił na górne estrady, których część bardzo zapraszająco zamknięta była ciężkiemi, zapuszczonemi zasłonami.
Byłoby za nadto zuchwale otwierać te przez poufale rozmawiające pary zamknięte zasłony, musiał więc bardzo ostrożnie dopinać swojego dzieła, aby się przekonać, czy go nie mylą domysły.
Z początku czatował i nadsłuchywał to przy jednéj, to przy drugiéj loży, wreszcie skoczył jak ktoś co trafił na ślad, — przy drugiéj loży usłyszał głosy, które go bliżéj przywabiły, a panujący w korytarzu półcień sprzyjał jego postępowaniu. Zbliżył się więc pod cień zasłony, a potém ostrożnie podsunął na miejsce, w ktôrém obie jéj części zostawiały ledwie jak igła szeroki otwór. Na jego bladą twarz wystąpił wyraz tryumfu, — piękna Leona stała w loży, a przed nią książę Etienne. Oboje zdjęli duszące maski.
— Nakoniec doczekałem się szczęścia mówić i widzieć sam na sam godną podziwienia, nienaśladowaną panią, uderzyły szambelana te z mocném wzruszeniem wyrzeczone słowa francuzkiego posła, — wspaniałość pani zaślepia mnie! Nie bądź pani okrutną, miss Brandon, nie uśmiechaj się tak zimno, jakbyś chciała być wyższą nad wszelkie ludzkie namiętności; taka pokusa nie pozostaje bez kary!
— Książę jegomość jesteś za nadto natarczywy! rzekła Leona tak powabnie, że i szambelan wyznać musiał, że ta cudzoziemka na to była stworzona, aby w mężczyznach wzbudzać najzapalczywsze namiętności!
— Dosyć już dawno pokonywałem w sobie pragnienie przemówienia do pani, Leono, temi słowy; dosyć długo, nim mi dozwoliłaś rozkoszy trzymania twéj dłoni w mojéj i czucia uderzeń serca obok mojego, — cierpi męki Tantala, kto przytém musi być spokojnym i zimnym! Nie, nie, ty bożka kobieto, ty najpiękniejsza Junono, dozwól mi wyznać, że cię kocham całym zapałem serca mojego! mówił książę, i trzymając ręce Leony w swoich, upadł przed nią na kolana. Czarne domino, które jéj postać tak długo okrywało, teraz otworzyło się, — wzruszony wielbiciel zimno uśmiechającéj się Leony, ujrzał jéj przecudne kształty, które w obcisłej sukni doskonale się odbijały.
— Książę jesteś uwodzicielem!
— Nazwiéj mnie szalonym — ale nie broń mi dotknąć ustami twoich bozkich członków! poszepnął rozgrzany i obejmując rękami jéj kibić, pochylił się, by ucałować jéj nogi.
— Mości książę — mogą nas podpatrzyć!
— Namiętność dochodzi do pewnego szczytu, na którym już nic nas powstrzymać nie może — pozwól niech cię obejmę — niech powiem, że wszystkiego, wszystkiego się wyrzekam, że moje zbawienie sprzedaję, abym przez godzinę mógł spocząć na twójém łonie!
W téj chwili na rysach Leony zajaśniała dziwna mieszanîna tryumfu i lekceważenia, — widziała u nóg swoich człowieka wysokiego znaczenia, rozsądnego, pięknego, którego namiętność w proch rzuciła, — niewolnika jéj gorąco wzburzonéj krwi — zawsze wielkiego dygnitarza, strąciła z wysokości, na ktôréj stał i cisnęła pod falbany swojéj sukni! Nikt się oprzeć nie mógł, nikt nie czuł w sobie tyle siły i potęgi, aby mógł być wznioślejszym nad jéj ponęty, prócz jednego, z którym ją niegdyś łączył tajemny związek, — prócz jednego, którego nad wszystko w świecie nienawidziła, któremu zgubę zaprzysięgła i którego zniszczyć zamierzyła.
— Wróćmy do sali, mości książę, rzekła podając rękę klęczącemu. Prędzéj lub późniéj znajdzie się może sposobność, w któréj mi pan dowiedziesz, czy pańskie słowa nie są tak przelotne jak szał zmysłowy, lub czy rzeczywiście jesteś gotów dla Leony do miłośnéj usługi!
— Nie pytaj pani — rozkazuj Leono, i — nagródź!
— Na skąpstwo z mojéj strony narzekać pan nie będziesz!
— Ale dzisiaj narzekam na panią. Jesteś samolubną, Leono, zimną i nielitościwą!
— Już za wiele pozwoliłam księciu — odprowadź mnie pan!
Szambelan von Schlewe, którego ta podsłyszana scena doskonale przekonała, jak wybornie miss Brandon do jego celów przystaje, zręcznie i bez szmeru zsunął się po schodach prowadzących na dół do teatralnéj sali spodziewał się tego jeszcze wieczoru znaleźć sposobność, do poufnego pomówienia z Leoną, i otrzymać objaśnienie, jakim sposobem hrabia de Monte Vero przez owego Harrego Ocalony został.
Gdy więc wszedł do sali temi myślami zajęty, ze zdziwieniem postrzegł zgarbioną wieszczkę, któréj domyślał się, że do domu tajemnie wracać będzie, bo już interesa były załatwione, a przy niéj ujrzał Turka, w którego postaci, jak wiedział, ukrywał się stary lord Wood.
Co zawsze tak suchy i zimny Anglik miął do czynienia z Pająkiem?
Szambelan von Schlewe domyślał się, że p. Robertowa już pierwej porozumiała się z Turkiem, który według jego mniemania, już dawniéj ją i Małgorzatę ścigał oczami; niewątpliwie o coś się umawiali, co barona obchodziło, a ponieważ maski dosyć tłumnie obok i około przechodziły, łatwo mógł ich uważać.
— Jest to zapewne ładna blondynka, jak mi się zdaje, mówił półgłosem lord Wood do pani Robertowéj; dwa razy widziałem ją w towarzystwie pani i podziwiałem! Miluchne dziecię! Nie żartuj pani dłużéj, ale powiedz mi, gdzie została!
— Nie wiem — nie jestem w stanie, ekscellencyo, — to są tajemnice stanu! z powagą i prawie z przymusem odpowiedział Pająk.
— Prawdziwie niepokoi mnie ta mała, wyznał stary lord, mocno niepokoi! Pani Robert wiesz, że płacić umiem! Chętnie poniósłbym znaczną ofiarę, gdybym tę prześliczną blondynę teraz mógł widzieć i z nią mówić! Znaczną ofiarę, pani Robert, którą pani oznaczyć możesz!
— Oho! rzekł do siebie szambelan i ostrożnie słuchał daléj: ekscelencya Wood zwróciła także oko na małą syrenę. — więc wielbiciele mnożą się! Sądzę, że ten wieczór będzie interesujący!
— Poradź mi kochana wieszczko! mówił lord, który sądził, że pod postacią otyłego Turka nikt go nic poznaje.
— Pozostaje tylko porwanie! szepnął Pająk śmiejąc się ochryple.
— Porwanie! wybornie! Mam na dole ekwipaż, — nie traćmy ani chwili, pałam niecierpliwością!
— Uważam, że moja mała siostrzenica na prawdę pana zajęła! Ma szczęście dziewczyna!
— Pomagaj mi pani. — chodźmy do siostrzenicy pani! Porwanie to wyborna myśl!
— Ale, ekscellencyo, to nie da się tak łatwo wykonać bez dalszych następstw!
— Dla czego nie! Cóż mnie wstrzymać może?
— Obok mojéj siostrzenicy, siedzi tu w pierwszéj altanie znakomity i bogaty człowiek!
— Znakomity i bogaty? powtórzył lord — co pani nazywasz bogactwem? jakaż pani summę ofiarowano?
— Pięćset talarów, ekscellencyo! czatując odpowiedział Pająk.
— Do pioruna! ale ta miluchna dzieweczka to prawdziwa perła; nie mogę taić tego, mała blondynka jest zachwycająca! Natychmiast dają pani podwójną summę, jeżeli mi pomożesz do jéj wyprowadzenia!
Szambelan von Schlewe zauważył, że te słowa nie chybiły wpływu na wieszczkę.
— Jakże to zrobimy? to ma swoje trudności ekscellencyo! Wiem ja, że mojéj siostrzenicy najlepiéj będzie pod pańską opieką! To jest, wiem o tém najdokładniéj! A skoro tego niewinnego, kochanego, czystego dziecięcia niechciałabym powierzać człowiekowi niesumiennemu, lecz tak dobremu, dobrze myślącemu, bogatemu panu, jak wasza ekscellencya, panu, który pewno długo zatrzyma swą skłonność dla dziewczęcia, to.....
— Więc co? spytał pełen oczekiwania lord.
— Więc muśliny zaraz postarać się, aby moją siostrzenicę wydobyć z rąk teraźniejszego jéj wielbiciela, — nie przerażaj się pan, ten bogaty i znakomity pan, dopiero przed pół godziną poznał ją!
— Będzie nam stał na zawadzie!
— Nie, nie, jakoś to pójdzie! Niech mię tylko ekscellencya uważnie posłucha. Kiedy pan każesz zajechać swojemu pojazdowi, wejdę do altany. Wielbiciel korzystając z téj chwili, zechce także przygotować się do powrotu do domu i dla tego wyjdzie z altany! Sprowadzę panu na dół do powozu milutką Małgorzatę — ona nieco bojaźliwa, ale tu już pójdzie! Stangret zatnie konie, a wasza ekscellencya uprowadzisz dziewczynę!
— Wydarcie! poszepnął lord głosem prawdziwie uradowanym.
— A w razie potrzeby, gdyby przyjść miało do jakiegoś skandalu, jestem przecięż zawsze gotowa usprawiedliwić porwanie.
— Jesteś pani wyborną, roztropną kobietą — nie traćmy chwili! Spieszę sam na dół do mojego stangreta Adama, odsyłam kamerdynera, któryby nam przeszkadzał, do domu, aby kazał zaraz mi w moim hotelu przygotować kolacyę, i wracam potém do pani do altany — i wszystko będzie dobrze — śmiał się zadowolony stary lord — wszystko niepospolicie zgrabne i zabawne! I uprowadzam małą czarującą dziewczynę!
Pająk śmiał się także i pozwolił, aby ekscellencya wsunął mu zaraz w ręce dwa banknoty, które go uczyniły jeszcze gorliwszym; owszem, chciwość tak zaślepiła starą, że zawsze bardzo ostrożna, teraz się ani obejrzała, lecz gdy lord bardzo śpiesznie udał się do sali rycerskiéj, aby tam osobiście przygotować kazał swój ekwipaż, sama udała się równie szybko do sali ogrodowéj.
Szambelan spojrzał za odchodzącymi z tak serdecznym śmiechem, iż każdy ktoby mu pod maskę zajrzał, mimowolnie byłby się śmiał także, — lecz wnet złośliwość puc mogła śmiech jego, powziął szybkie postanowienie.
Pająk nie obliczył fałszywie! Skoro weszła do altany, książę Waldemar powstał, pragnąc wyjść na kilka sekund, bo nie widać było wcale barona Schlewego. Prosił Małgorzaty, aby nieco zaczekała, bo nie mógł sobie odmówić przyjemności odwiezienia jéj do domu swoim powozem.
Gdy przechodził koło wodotrysku, postrzegł widocznie oczekującego nań cygana.
— Gdzie się podziewasz, baronie? rzekł stłumionym głosem: bądź łaskaw każ, żeby mój powoź zaszedł:
— Chwilkę, królewska wysokości, z cicha uśmiechając się odpowiedział szambelan: tylko chwilkę — zachodzi tu bardzo zabawna intryga!
— Mów pan — ale prędko — mam zamiar zawieźć zachwycającą blondynkę zaraz do mojego letni pomieszkania w parku!
— Dwie mile w nocy....
— A gdyby nawet i dziesięć, baronie, a choćbym i sam miał powozić — dla mnie nie ma nic za wiele! odpowiedział książę z zapałem, jakiego szambelan Schlewe jeszcze nigdy nie zauważył.
— To coś wygląda na uwiezienie! powiedział śmiejąc się.
— Zapewne już uporządkowałeś wszelkie stosunki z Robertową? spytał książę, który nie zrozumiał wyrażenia się barona Schlewego.
— Wprawdzie zrobiłem to, królewska wysokości, — ale lord Wood ma zamiar wyprzedzić księcia pana! A także tylko co osobiście kazał zajść twojemu ekwipażowi, i chce uprowadzić piękną Małgorzatę. Oto idzie tam ten stary pan w masce otyłego Turka! Jak on gorliwie chodzi około swojéj sprawy! Zajdzie on do altany do zachwycającej wincarki. a wieszczka sprzyja mu, pomoże mu sprowadzić ją do powozu.
— Czy licho nadało tego starego Anglika! zawołał książę Waldemar — on miałby zamiar!
— Porwać Małgorzatę, tak jest, wasza królewska wysokości!
— To być nie może, chociażbym miał tego lorda Wooda...
— Ekscellencya jest angielskim posłem, królewska wysokości! nalegająco przypomniał szambelan.
— Masz pan słuszność właśnie zwraca się do altany — zdejmę maskę i przeszkodzę mu w wykradzeniu!
— Czyby nie lepiéj było ten czarowny łup staremu lordowi nawzajem odebrać? zapytał Schlewe.
Książę zatrzymał się.
— Prawda — lecz jakże tego dokazać?
— Wasza królewska wysokość tylko co raczyłaś oświadczyć, iż nie byłoby mu za trudno powozić samemu, więc przyszło mi na myśl, że to będzie jedna z najprzyjemniejszych awantur, jeżeli.... dodał szambelan.
I baron pochylił się ku księciu i poszedł z nim przez salę teatralną. Projekt jego zapewne musiał się bardzo podobać, gdyż książę śmiał się serdecznie i niezmiernie cieszył rozumnym wymysłem swojego szambelana. Ponieważ szampan rozochocił wszystkie maski i zajął je samemi sobą, więc obaj niespostrzeżeni wyszli z sali i pośpieszyli do powozów, a szambelan nakoniec znalazł ekwipaż angielskiego posła, ten tymczasem pełen radosnej nadziei zbliżył się do altany, w któréj ujrzał garbatą wieszczkę samą obok pożądanéj, czarownéj wincarki, która starzejącego się lorda mocno w serce ubodła. Jéj miła młodzieńcza postać, piękne blond włosy, ciemnoniebieskie oczy — słowem wszystko tak go silnie wabiło, że się nadzwyczaj zachwycił, gdy zbliżywszy się postrzegł, że przebiegłéj Robertowéj udało się dotrzymać obietnicy i usunąć pierwszego wielbiciela.
Turek powitawszy Robertową jako starą znajomą, pozwolił sonie ucałować rękę Małgorzaty i przez chwilę z upodobaniem zatrzymać ją w swoich, i zauważył, że o stopniu ukształcenia chętnie wnosi z budowy palców, i że drobna rączka Małgorzaty daje mu dowód, że się urodziła do wyższego towarzystwa.
Potém po cichu rozmawiał z Pająkiem, który uznawszy, że nie należy ociągać się, wziął Małgorzatę za rękę, aby wyjść z altany.
— Już późno, kochane dziecko! rzekła śledczym wzrokiem wodząc po maskach, dla przekonania gdzie się czy blizko nie ma księcia — korzystajmy z grzeczności tego pana, który pragnie odwieźć nas do domu — mocny deszcz pada!
Małgorzata chciała coś odpowiedzieć, lecz słowa Pająka tak były stanowcze, iż poddać się musiała, — oczy jéj mimowolnie szukały pięknego młodzieńca, który przyrzekł powrócić, ale nie znaleziono go w żadnej sali.
Lord Wood, Turek, wielce zadowolony szedł za nią i za Pająkiem, i uprzytomniał już sobie interesującą wieczerzę, która go w hotelu oczekiwała.
Otworzyły się drzwi — wiele masek już schodziło na dół do powozów, uszykowanych pod gankiem, tak, iż powstał ścisk.
Turek o ile jego już nieco sztywne nogi pozwalały, zbiegł ze schodów — skinął na stangreta — nie zważając wcale na niego, zwrócił się do Małgorzaty, sam otworzył drzwiczki. Małgorzata wsiadła do eleganckiej karety nie domyślając się, że miała stać się ofiarą haniebnego handlu, — lord wsiadł także, — Pająk jak się zdaje, w tłoku gdzieś nagle zginął. Małgorzata chciała wysiąść, — ale Turek zamknął drzwiczki — konie ruszyły, a lord Wood posiadł piękną wincarkę.
To wszystko stało się w jednej chwili!
Małgorzata chciała wołać, chciała otworzyć powóz, — ale Turek prosił, aby się uspokoiła, mówiąc że ją odwiezie do p. Robertowéj, bo szukanie jéj w tłoku na nic się nie przyda! Konie przytém pędziły jak strzała obok zwierzyńca, w nocy, tak, że przerażona tym niespodziewanem wypadkiem, nie wiedziała sama co ma czynić!
Bojaźliwym głosem prosiła swojego prześladowcy którego wcale nie znała, lecz który, jak teraz widziała, był podstarzałym, zaufanie wzbudzającym panem, aby ją odwiózł do domu na ulicę Cmentarną.
Lord Wood przyrzekł jéj to, śmiejąc się dobrotliwie, i usiłował uspokoić zrozpaczoną. Wyczerpał całą swoją wymowę i uprzejmość, a siwy włos jego tak korzystnie popierał jego słowa, że Małgorzata nakoniec zdawała się mu wierzyć.
Ale siwy włos oszukał ją, bo gdy stary lord przemawiał do niéj po ojcowsku, myślał tylko o rozkoszy jakiéj dozna w towarzystwie tego czarownego dziewczęcia — widział się już z nią na wygodnéj ottomance w swoim hotelu — z wyrachowaniem częstował ją szampanem — układał sobie jak ją będzie przekonywał i uspakajał, jak będzie się starał przywiązać do siebie to czarowne dziewczę, i mówił sobie, że byle tylko do jutra poznała otaczającą ją wspaniałość, zapewne spokojnie podda się téj zazdrości godnéj szczęśliwéj zmianie!
Wtem powóz zatrzymał się przed okazałym hotelem angielskiego poselstwa — pośpieszyło kilku lokaów, aby usłużnie otworzyć stopnie.
Stary lord Wood skinął aby odeszli, potém z młodzieńczą zwinnością wysiadł nagle z powozu.
Gdy stanął na kamieniach, obrócił się do swojéj pięknéj wincarki.
W téj chwili konie ruszyły.
Lord chciał wołać — ale z kozła powozu jego ozwały się głośne i wesołe słowa:
— To żart maskaradowy, lordzie Wood — mam zaszczyt!
Ekwipaż odjechał, — czyj to był głos?
Ekscellencya nie wiedział co począć! Przywołał lokajów i wskazał powóz, aby go dopędzili i zatrzymać się kazali....
— Adam jedzie do stajni, wasza ekscellencyo! odpowiedział zdziwiony pierwszy sługa.
Lord swoim ojczystym językiem wyrzekł bardzo wyrazisty przymiotnik, który znaczył tyle co „głupi ośle,“ i widział jak mu uprowadzano zachwycającą Małgorzatę, którą zaledwie nazwał swoją! A nie śmiał nawet przyznać się do powodu wzrastającego w nim gniewu! ale lokaje mieli za swoje, gdy ekscellencya sam swoją wieczerzę spożywał!
Nazajutrz rano, stangret, którego szambelan Schlewe bardzo zręcznie namówił do ustąpienia swojego miejsca otulonemu płaszczem Hiszpanowi, — przyniósł list do Lorda Wooda, który jeszcze rozdrażniony, miał zamiar cały swój gniew wywrzeć na Adamie. Ale list brzmiał:

„Oddawca zupełnie niewinien maskowemu figlowi zeszłéj nocy. Spodziewam się przeto, że nie dozna żadnéj niełaski ze strony waszéj ekscellencyi!
Wielce przychylny Waldemar.“

— Więc to książę wypłatał mu tego figla! książę porwał zachwycającą dziewicę, może nawet za jéj zgodą! z gorzkim uśmiechem mówił do siebie stary lord, który teraz dopiero zrozumiał całe nocne zajście, co mu tyle zmartwienia sprawiło; nie mógł nawet odprawić stangreta, aby nie rozgniewać księcia Waldemara, który go w przeciwnym razie łatwo mógł na dworskich zebraniach uczynić tajemnym i wyraźnym przedmiotem pośmiewiska.


ROZDZIAŁ XI.
Gospoda.

Od czasu opowiedzianego wypadku upłynęło kilka tygodni. Nastąpiła zima, a z nią burze i deszcze, niebo zakryły tak gęste siwe chmury, jakby lazurowy błękit nie miał już nigdy zajaśnieć nad ziemią, zaległą niby w śnie głębokim lub w ciężkiéj żałobie.
Rzecz to dawno doświadczona, że tak nieprzyjazne usposobienie przyrody udziela się umysłowi ludzkiemu, a najczęściej wtedy, gdy jakąś strunę duszy drżąco wzrusza żałoba; akkord, który z tego powodu brzmi wewnątrz, bywa smutny, bolesny.
Takim bolesnym akkordem brzmiała właśnie silna i piękna dusza Eberharda, — stał on w swojéj pracowni, — pióro wypadło mu z ręki — zamyślony patrzał przed siebie — występowały przed nim głęboko przejmujące obrazy — widział straconą swoją córkę w ubóztwie i nędzy — słyszał jak narzekającym głosem przywołuje matkę i ojca — widział pokusę, obłudny zwodniczy grzech do niéj się czołgający i wskazujący uciechy życia.
— Chodź, pójdź za mną, wabił, dla czego wzdragasz się, dla czego łzy lejesz? Jesteś piękną, do ciebie nalży świat, jeżeli za mną pójdziesz! Odwracasz się? Czyliż chcesz zginąć w ubóztwie i nędzy? Czy chcesz żyć w niedostatku i smutku, kiedy wszyscy używają? Życie jest tak krótkie, nie pogardzaj niém, nie zaniedbuj go!
Eberhard widział w duszy, jak jego córka słuchała — widział jak przyjmowała poszepty grzechu, który obładowany złotem i jedwabiem, przymilając się zbliżał się do niéj — jak błyszczącym wzrokiem patrzała na przepych i szał — jak z uśmiechem kazała sobie opowiadać o wzniosłości użycia.
— Moje dziecię! zawołał pokonany marzeniem, moje dziecię — nie słuchaj — nie idź za nim!
Ale grzech kładł w ucho dziewczęcia ułudne słowa, wplatał fantastyczne kwiaty w jéj piękne włosy, wkładał kosztowną ozdobę na jéj szyję — a jego dziecię, jego — córka poszła za grzechem, — upadła, aby uniknąć nieszczęścia i nędzy, boleści i przekleństwa jéj osierociałego bytu, i rzuciła się w otchłań rozkoszy.
— Moje dziecię! zawołał Eberhard i zrozpaczony wyciągnął ręce — litości — łaski dla dziecka mojego!
— Zgubione! coś zawołało — oto przekleństwo, które odziedziczają tysiączne pokolenia.
I znikło marzenie jego duszy — Marcin wszedł do pokoju. Hrabia de Monte Vero wzniósł oczy w niebo, jakby się modlił za swoje dziecko! Wreszcie obrócił się do swojego wiernego towarzysza.
— Cóż tam Marcinie? spytał wzruszonym głosem.
— Dzisiaj jest dzień, w którym pan Eberhard miał się tam w gospodzie zejść z Furschem.
— A czy znasz człowieka, który ci to przyobiecał?
— I tak i nie, panie, z niejakiém zakłopotaniem powiedział Marcin — on się nazywa Dolmann, — służył w jednéj kompanii zemną. Nie wiele dobrego o nim powiedzieć można!
— Ale myślisz że dotrzyma słowa?
— Mógłbym na to przysiądz!
— Więc skoro noc zapadnie, pójdziemy do téj odległéj gospody; przynieś mi odzież, w którą się zwykle ubieram na takie wycieczki. Gdy Marcin wyszedł, dodał: Daj Boże, aby i ta wycieczka nie była nadaremną!
Już się ściemniało — wiatr wiał ponuro i przynosił z sobą krople deszczu i płatki śniegu — ludzie na ulicach okrywali się mocniej płaszczami i śpieszyli jak można najprędzéj do domów. Uszykowani po rogach dorożkarze gorliwie rozmawiali z flaszkami pełnemi dobroczynnego rumu, i silnie bili ramionami po bokach, aż się rozlegało — a dzieci pani Furschowéj szczękając zębami, jednotonnym głosem wołały na wszystkich mostach.
Takiego to ciemnego i burzliwego wieczoru, po jednej z odległych ulic stolicy, należącej do cyrkułu ubogich, szło prędko dwóch ludzi do bram miasta, zdążając na przedmieścia, a potém na otwarte pole, — śpieszyli się, bo już straż zaczęła zajmować nocne stanowiska, a chcieli uniknąć jéj wzroku. Obaj byli słuszni i silnie zbudowani, obaj w biednej odzieży, któréj nawet uczciwy robotnik nosić się wstydzi.
— Otóż byliśmy na placu szubienicy, powiedział jeden, mający stary, śpiczasty kapelusz kalabryjski na głowie, który teraz gdy się zbliżył do znanej sobie okolicy, nieco z twarzy zsunął, tak, że można było widzieć jego ciemne, krzaczystemi brwiami ocienione oczy i gęstą czarną brodę, zapełniającą prawie całą twarz.
— Oho! teraz się on nazywa placem cmentarnym — tam na rogu napisano to biało na niebieskiém! utrzymywał drugi, którego nietylko ochrypły głos, ale i nabrzmiała twarz świadczyły o namiętném używaniu wódki. Noc będzie przeklęcie zimna, Dolmannie, nadchodzą złe dla nas czasy!
— Ach! co tam zimno, umiesz przecię sobie radzić, doktorze; tam pod Białym Niedźwiedziem można się dzielnie rozgrzać, a potém to już jakoś ujdzie!
— Tak, jeżeli za lekarstwo zapłacić można. Ale majster Leopold skąpy jak prowizor, a jego niedołęga Rulf jeszcze bardziéj, i kredytować nie obcą, słowem wszystko idzie coraz gorzéj!
— Musi się znowu stać coś nadzwyczajnego, abyście mogli wyjść na jakiś czas na czysto, jak Fursch przed trzema miesiącami — to mi dopiero był wziątek!
— Znowu mu depcą po piętach!
— On śmiały i nic się nie obawia, od tygodnia siedzi co wieczór spokojnie pod Białym Niedźwiedziem. Pierwszych co się do niego zbliżą za nadto, wydaje — a nie poznać tego po tym łotrze, mniemał Dolmann, ma on w tém jakąś tajemnicę, jakąś sztukę — mnie się zdaje, że ten łysy psuje mi rzemiosło i trzyma z dusicielami!
— Więcéj wrzeszczysz niż warto! Wiem tylko, że dusiłeś psy!
— Już mi to rzemiosło sprzykrzyło się, stryczek rzuciłem katowi pod nogi!
— Twojemu bratu? on ci przecięż dosyć daje!
— Nie nadaremnie — ale cicho! Z tobą trzeba być ostrożnym; gdy się napijesz, to zradziłbyś własnego ojca! Ty jeszcze tanim kosztem wówczas z tego wyszedłeś: pięć lat aresztu, a on umarł z pokrzywdzenia! Połowa jak zawsze była twoja! Kiedy ja co złapię, kiedy co chwycę, to już pewno nie wypuszczę!
— Z butelką i ja równie postępuję! zaśmiał się drugi, którego Dolmann nazwał pierwéj Doktorem, ale śmiech jego był tak odrażający i wymuszony, jakby nim chciał przygłuszyć słowa, które Dolmann poprzednio wymówił.
Domy były coraz mniejsze i biedniejsze — zabrakło latarń na ulicach — po za rogatkami głęboka zimowa ciemność zaległa drogę, a w miejscu latarń stały po obu stronach drogi w regularnéj odległości szeroko-gałęziste drzewa.
Obaj ludzie, którzy dopóki to uchodziło, bezpieczne miejsce zwierzyńca i jego zakładów zajmowali jako najtańszą nocną kwaterę, razem z przeszło stu innéj hołoty, w liczbie ktôréj, jak późniéj obaczymy, znajdowały się i kobiety różnego wieku, przybyli nakoniec na szeroką boczną drogę, otoczoną wysokiemi topolami, ciągnącą się z téj polnéj drogi aż do zwierzyńca. Ta piaszczysta, pusta droga bez domów, nazywała się topolową aleą. Nie była jednak niezupełnie zabudowana, ponieważ niedaleko wznosiły się jakieś budynki, a w dali całkiem odosobniona i opuszczona stała oberża, czyli gospoda Pod Białym Niedźwiedziem, czyli tak zwany przeprząg, ale ten tytuł umieszczony był tylko dla pozoru, bo nikt tam nie przeprzęgał koni, ani też spoczywał, lecz przebywali tam tylko najbardziej osławieni i najniebezpieczniejsi ludzie, pomiędzy którymi żaden furman, żaden wieśniak lub rzemieślniczek, jeżeli posiadał jakie kilka groszy, nie mógł być pewien swojego życia.
Gdy dwaj ludzie zawrócili w topolową aleę, burza zawyła złowrogo pomiędzy drzewami, i cisnęła na nich ostatniemi wyschłemi liśćmi.
— To będzie kosztowało przynajmniéj półkwaterek! oświadczył Doktor i wsunął głowę całkiem między barki i swój podarty letni surdut, a ręce wsunął w kieszenie i tak się mocno otulił.
Wiatr przyniósł z miasta odgłos wieżowych zegarów, które zapowiedziały jedenastą godzinę.
— Majster Leopold powinien tu kazać wybrukować, przeklęcie źle chodzić po tym piasku, mruczał Dolmann. Cicho! — zdaje mi się, że tam jakiś człowiek przeszedł?
— Zdaje mi się, że dwóch, odparł Doktor: to zapewne znajomi.
Teraz widziano już wyraźnie gospodę leżącą po prawéj stronie drogi. Był to nizki, wybielony budynek, o na wpół zapadłym dachu, z małemi zielonemi szybami w oknach, które przy słońcu świeciły wszystkiemi kolorami tęczy, i z wejściem nieco koślawém, bo próg po jednéj stronie przez zgniliznę nieco ucierpiał. Po obu stronach drzwi na słupach wisiał stary szyld, na którym ten tylko jeszcze poznać mógł białego niedźwiedzia, kto wiedział, że to ma być niedźwiedź. W tyle domu stała także stara zapadła szopa. Przed Białym Niedźwiedziem niebyło żadnéj latarni, ani jakiegoś innego znaku zapraszającego wieczorem i w nocy, chociaż goście byli to sami nocni ptaszkowie. Gospodarz, którego powszechnie zwano majstrem Leopoldem i który zajmował się rozległym interesem przechowywacza, wiedział, że mimo tego i tak trafią oni do jego szynku.
W skutek panującéj w koło ciemności, którą tylko przerywało jedno mgliste światełko padające z okna gospody na drogę, idąca naprzeciw obu włóczęgom postać, przez to że niosła wielką wiązkę, mogła się im wydać w ciemności jak dwóch ludzi; poznali ją dopiero teraz, gdy chrypieć i gniewać się poczęła.
— Oho, to sam majster Leopold? powiedział Dolmann; zkąd on tak późno przychodzi? On przecięż niechętnie pozostawia gospodarstwo temu niedołędze Rulfowi — musiał znowu zrobić dobry interes — jak on się wlecze!
— Dobry wieczór, majstrze Leopoldzie! zawołał Doktor zdejmując czapkę i przemawiając w sposób świadczący o niejakiém ukształceniu — kto chce z paczką wejść pod Białego Niedźwiedzia, musi opłacać cło — tylko półkwaterek na kredkę!
To mówiąc, nabrzmiały Doktor, który na prawdę uczył się kiedyś, ale przez nałóg pijaństwa stopniami coraz niżéj spadał, stanął przed nizkiemi drzwiami, które prawie całkiem zasłonił, a nawet nad które jeszcze o kilka cali wystawał. Stary niby wcale na niego nie zważał, ale przystąpił do Dolmanna i przez rysę w staréj firance zajrzał do szynkowéj izby.
— Powietrze czyste — tam siedzi Fursch! rzekł Dolmann.
— Właśnie jego mi dzisiaj potrzeba — przyszedł w samą porę, powiedział majster Leopold, człowieczek chudziutki. Ustąpcie!
— Coś w złym jesteście humorze — i sam z takim wielkim ciężarem! i próbując ujął za wielką wiązkę.
— Trzymaj-no palce przy sobie — że też wszędzie nos wetknąć musisz! zawołał majster Leopold i wytrzeszczył wielkie oczy — potém wszedł do sieni i prędko otworzył drzwi do izby szynkowéj, wrzuciwszy pierwéj wiązkę do ubocznéj komórki, którą zamknął.
Zaduch i wilgotna para cuchnęły na niego i dwóch wchodzących za nim ludzi — ale wszyscy trzéj widać byli do tego przyzwyczajeni.
W nizkiéj zadymionéj izbie było tylko dwóch gości. Jeden z nich, którego z zewnątrz można było widzieć przez szparę w firankach, i którego Dolmann nazwał Furschem, siedział zamyślony za grubo wyciosanym stołem — przed nim stał kielich wódki i talerz z resztkami kiełbasek.
Człowiek ten nie wyglądał na wysokiego, można go było nawet nazwać wątłym. Miał na sobie ciemno-żółty pluszowy surdut, ciemną do saméj góry, zapiętą kamizelkę, a na stole przed nim leżał stary, siwy kapelusz. Twarz jego wyrażała coś o nic niedbającego, niebezpiecznego, a jednak był to równie śmiały jak straszliwy zbrodniarz, którego obwiniano o liczne ostatniemi czasy popełniane morderstwa, i dla tego wszędzie szukano.
Dowiemy się późniéj historyi jego dzikiego życia.
Jego wysokie czoło łączy się z łysém miejscem głowy; rzadki, cienki wąs, który on mimo to gładzi i kręci, jest prawie siwawy, i razem z chudém żółtawém licem przekonywa, że Fursch musi być słabowity i niesilny — tylko siwe niespokojne oczy, często z pode łba patrzące, wskazują uważnemu dostrzegaczowi, że nie jest tak bez troski jak się zdaje.
Drugi gość Białego Niedźwiedzia siedział oddalony od Furscha, przy innym stoliku w kącie szynkowni. Miał na głowie brudno-białą czapkę[1], jakie zwykle noszą gimnastycy, którą zapewne znalazł na poblizkim placu gimnastyki, albo w chwilowym braku lepszych przedmiotów zaszczycił przywłaszczeniem sobie.
Był jeszcze młody, ale na twarzy już miał wyrytą cechę złoczyńcy — w głęboko zapadłych, nieco zaczerwienionych oczach z czyhającém spojrzeniem miał coś złowrogiego, a strzępiasty, ciemno-rudy wąs i broda jeszcze bardziéj podwyższały to wrażenie i nadały mu nazwę „Rudego Dzika.“ Umiał on także, gdy służył w kassowości uchodzić za dżentelmana, i mówił płynnie, co go czyniło zdolnym na „przypę,“ to jest na takiego, który umie zwabić do siebie ofiarę i sobie ją zapewnić. W téj chwili ubiór rudego był nieco w nieporządku, bo brudno-biała czapka, tudzież brudno-żółty nankinowy surducik nie uchodziły przy tak późnéj porze roku, a pełne dziur i pęknięć bóty także się niczém nie zalecały. Rudy Dzik, podobnie jak Fursch czekali na niedaleką już sposobność do stanowczego czynu, a późniéj pragnęli znowu połączyć się z chwytaczami wieśniaków; dzisiaj byłby dla tego cechu zupełnie niewłaściwym — ale „dobre przychodzi w nocy, a interes to pułapka na myszy,“ mawiał z upodobaniem Rudy Dzik — „wupp! już masz jednego“ — tém się w téj chwili pocieszał.
Zanim obaczymy, co zaszło téj nocy pod Białym Niedźwiedziem, spojrzyjmy na osobę, która prawie niewidzialna siedziała w zadymionéj szynkowni. Jest to niedołęga Rulf, prawa ręka majstra Leopolda.
Rulf jest blizko trzydziestoletni mężczyzna; mały, bardzo krępy, z olbrzymiemi rękami i nogami. Chociaż z pozoru wygląda na kretyna, nie jest on bynajmniéj niedołężnym, ale jako głucho-niemy jest niejako zacofany, i dla tego dla starego szachraja Leopolda nieoszacowany. Bo oprócz tego, że wiecznie milczy, posiada niezmierną siłę, co jest niezmiernie ważną rzeczą dla starego i słabego właściciela gospody. Zkąd on go wziął, nikomu niewiadomo.
Rulf siedzi wiecznie za stołem szynkowym, ustawionym w głębi izby pomiędzy szafą z butelkami i drzwiami, ułatwiającemi wyjście na dwór a ztamtąd na otwarte pole. Głowa jego i część szerokich barków wystają po nad stołem, a podnosi wtedy tylko, wyciągając olbrzymią rękę do odebrania pieniędzy, gdy jaki gość da mu do zrozumienia znakiem, co chce mieć. Rulf tém łatwiéj rozumie takie znaki, że wybór tam między jadłem a napojem niewielki! Chleb, kiełbaski, kilka flaszek z arakiem, wódką i piwem, oto jego sklep. Ma twarz pełną, lecz niezarosłą, oczy zwykle bez wyrazu, ale gdy się gniewa, nabiegają krwią i świecą dziko jak u zwierzęcia.
Gdy się drzwi otworzyły i majster Leopold wszedł z dwoma ludźmi, zachmurzyła się nieznacznie twarz jego; nie cierpiał on starego Leopolda, ale nie śmiał mu tego okazać, bo z niego żył.
Gospodarz powiedział swoim gościom dobry wieczór, i szczególniéj skinął głową siedzącemu najbliżej niego Furschowi — obaj widocznie znali się już od dawna.
— Gdzieżeś dzisiaj odbywał swoje żniwo? zawołał Rudy Dzik; jużeś pewno ukrył je gdzie na boku?
Rudy Dzik znał miejscowość Białego Niedźwiedzia, co nie każdemu było wolno. Widział on składową izbę Leopolda i jego prywatny pokój, gdy przed niejakim czasem w lepszych okolicznościach spijał sam wino z Doktorem i innymi przyjaciółmi. 000000 Stary szachraj nic mu nie odpowiedział, lecz pozostawił Doktorowi i Dolmannowi, którzy usiedli obok Rudego Dzika oświadczenie mu, że jest w bardzo złym humorze. Zabrał Rulfowi zarobione grosze, zezowatym wzrokiem kontrolując obejrzał zapasy, a potém przysiadł się do Furscha, który tylko co do dna wypróżnił kieliszek.
— Szelma Kasztelan, zabrał mi całe pieniądze za gałgany! mruknął, a do prawdziwego połowu nigdy go użyć nie można! Miałbym pewien interes do zrobienia!
— Mieszasz wszystko razem, stary! odparł mrucząc człowiek z łysiną i siwémi oczami.
— Jest tu jakiś cudzoziemiec, okrutnie bogaty — przed niejakim czasem był tu niedaleko i rozdawał pieniądze i rzeczy. Pan Eberhard, nazywali go Dolmann i drugi — na nim możnaby coś zarobić!
— Eberhard? i Fursch ruszył ramionami.
— Dolmann go zna, a gdzie on mieszka, łatwo się dowiedzieć, on ma pieniądze.
Fursch nie odpowiedział.
— Oho! ty masz dobry węch! utrzymywał przechowywacz, który za pomocą Furscha chciał zrobić dobry interes i nie nadaremnie zauważył szczodrobliwość Eberharda — zapewne tam znowu zakopałeś na Koźléj łące kilka bankocetli?
— Milcz stary, albo...
W téj chwili otworzono drzwi do szynkowni — suchy Leopold mniemał, że spadnie ze stołka, gdy postrzegł wchodzącego — szybko i skrycie pochylił się do Furscha i rzekł mu:
— To on — to Eberhard!
Fursch spojrzał z dołu na słusznego mężczyznę, w ciemno-siwym surducie z ciemno-blond brodą i w kalabryjskim kapeluszu, który w towarzystwie jeszcze potężniéj wyglądającego człowieka, krótko i ostro powiedział: dobry wieczór. Fursch wzrokiem znawcy obejrzał obu i wnet poznał, że obaj a szczególniéj pierwszy, niewłaściwie mieli na sobie taki ubiór — miał pod tym względem wprawne oko.
Trzéj ludzie przy stoliku w kącie również obrócili się w stronę wchodzących, a gdy Doktor przypominał majstrowi Leopoldowi o obiecanym półkwaterku, tymczasem Dolmann, nie wstając, przywitał zbliżającego się Marcina.
— Chodźcie tu, zawołał, stary musi kazać coś przynieść, kiedy się tacy goście zjawiają!
Marcin podał Dolmannowi rękę i siadł przy nim za stołem, Eberhard uczynił to samo. Skinął na majstra Leopolda i kazał mu podać rumu i szklanki.
Na zapytanie usłużnego czatującego starca, wiele pan sobie życzy? dały się słyszeć słowa:
— Całą butelkę! które wywołały silny oklask zadowolenia.
Gdy niedołężny Rulf na znak Leopolda przyniósł czego żądano, Eberhard powiódł wzrokiem po izbie. Następnie wstał, a gdy Doktor i Rudy Dzik pili za jego zdrowie i coraz głośniéj gwarzyli, zapłacił gospodarzowi według żądania, białego talara. Leopoldowi oczy zabłysły, gdy dostrzegł, że ten szczególniejszy gość ma jeszcze przy sobie napełniony worek; zrobił więc tak uległą i pokorną minę, iż można było mniemać, że się ma do czynienia z najuczciwszą duszą w świecie. Daleko gorzéj i niebezpiecznej wyglądał Dolmann, który z przyjaciółmi wesoło rum zapijał.
Gdy Eberhard wrócił do stołu w kącie, Marcin w stosownej chwili poszepnął mu:
— Tam siedzi Fursch — Dolmann nas nie zawiódł!
Eberhard ostrożnie i obojętnie spojrzał na wskazanego, który nawzajem również nie spuszczał go z oka, bo widział pieniądze na szynkowym stole — a stary Leopold korzystając ze sposobności, gdy własnoręcznie na nowo napełniał próżną szklankę Furscha, zwrócił jeszcze raz jego uwagę na nieznajomego.
Eberhard wdał się w rozmowę przy stole w kącie i udawał, że nie zważa na majstra Leopolda i na Furscha, a mimo tego przyglądał się byłemu kanceliście, który mu nakoniec miał udzielić wiadomości o jego dziecku, z niespokojnością, którą tylko dzielny jego charakter pokryć umiał.
— Raz mu idzie dobrze, drugi raz źle — mówił Dolmann, wskazując na Rudego Dzika, który czekał tylko korzystnéj chwili, aby zażądać kart od Leopolda i zrabować nowych gości, którzy jak się zdawało, mieli pieniądze w kieszeni, a tymczasem przepijał do Dolmanna.
— Teraz idzie mu równie źle jak i mnie! powiedział doktor śmiejąc się swoim przepiłym basem.
— Jakież rzemiosło prowadzicie? spytał Eberhard Rudego Dzika.
— Rzemiosło? Hm — krótko mówiąc mojém rzemiosłem jest dobra gęba, odpowiedział rudobrody, zdejmując czapkę i kładąc na boku.
— On jest wielbicielem! objawił Dolmann.
W téj chwili raptownie otworzyły się drzwi szynkowni i wpadł do niéj jakiś człowiek blady i bez czapki.
— Dzisiaj Razzia — nadchodzą! zawołał pozbawiony tchu — nietylko dla ostrzeżenia swoich towarzyszy, bo żaden z tych złoczyńców nigdy nie opuszcza drugiego, lecz i aby ostrzedz przechowywacza Leopolda. Za kwadrans będą niebieskie mundury! zmykajcie prędko!
Słowo Razzia wywarło dziwne wrażenie na gości Białego Niedźwiedzia, którzy znali je aż nadto dobrze.
Znaczyło, że stołeczna policya w nocy otoczy zwierzyniec, i ukrywających się w jego gęstwinie włóczęgów i złoczyńców pochwyta. Odbywanie takich razzia zwykle nakazywano tak niespodzianie i tajemnie, że zawsze najlepszém powodzeniem uwieńczone bywały, dopełniano na podejrzanych policyi okolicznych drogach i domach, tak że w takich razach gospoda pod Białym Niedźwiedziem zawsze cieszyła się niespodziewaną wizytą. Majster Leopold był bardzo ostrożny pod względem swojego przechowawczego interesu, a o swoich gości był spokojny, bo chodziło mu o to tylko, aby jedli, pili i płacili.
— Kasztelan! zawołał Rudy Dzik zrywając się, gdy ostrzegający w sam czas ukazał się we drzwiach. Przydomek Kasztelana otrzymał on dla tego, że jako były czeladnik ślusarski miał wyborne klucze i wytrychy, które już w nocnéj porze niejedne drzwi bez szmeru otworzyły — a zatém świat zbrodniczy, który można powiedzieć chętnie lubi malownicze nazwy, nadał mu miano Kasztelana! Późniéj poznamy go bliżéj, dzisiaj znikł on równie szybko jak przybył.
Rudy Dzik szybko czapkę na głowę nacisnął, wskoczył na stołek, a potém przewróciwszy butelkę na stole, aby tą drogą prędzéj dostać się do wyjścia. Leopold krzyczał, bo butelka rozbiła kilka szklanek, ale w téj chwili nikt na niego nie zważał — doktor — i Dolmann skoczyli również i uciekli, bo unikać musieli wszelkiego spotkania z policyą — gospodarz wpadł do przyległéj komórki, aby sprzątnąć wiązkę — nastąpiła nieodzowna przeszkoda i zamieszanie — tylko jeden gość stał bardzo spokojnie i pierwéj wypróżnił swoją szklankę, jakby mu się wcale nie śpieszyło. W następnym rozdziale obaczymy kto był tym gościem.


ROZDZIAŁ XII.
Eberhard i Fursch.

Istnieją zbrodniarze, którzy rzemiosło swoje prowadzą tak spokojnie i zuchwale, jakby się niczego obawiać nie potrzebowali — do tych geniuszów w swoim rodzaju, do najgorszych nieprzyjaciół społeczeństwa ludzkiego należał Fursch.
On, który najbardziéj powinien był unikać ludzi prawa, ostatni zabierał się do wyjścia z szynkowni.
Eberhard wstał również — nadeszła stosowna, od dawna oczekiwana chwila.
Potężna figura Marcina zbliżyła się do drzwi, a tymczasem Eberhard przystąpił do Furcha, mimowolnie prostując się.
Ten zdziwiony błysnął na nieznajomego, na którego Leopold zwrócił jego uwagę, i który jak widział miał wiele pieniędzy.
— Pan jesteś były kancelista Fursch! rzekł do niego Eberhard.
— Do usług — ale mi pilno!
— Ale mnie, nie!
Łysy cofnął się nieco i przeszywającym wzrokiem powiódł po twarzy człowieka, który mu wchodził w drogę.
— Jeżeli pan jesteś tajny policyant, to mi pan przedewszystkiém pokaż swoją kartę! zawołał Fursch, i szybko zmierzył odległość od siebie do drzwi tylnych, bo w drugich stał Marcin.
— Ani kroku z miejsca, póki mi nie powiesz, gdzie się znajduje dziecko, które przed blizko czternastu laty pewna dama ci oddała — i Eberhard po cichu wymienił słuchającemu jéj nazwisko.
— Z chęcią udzielę panu wszelkich wiadomości, mówił Fursch, uśmiechając się obowiązujące i teraz już bezpieczny, ale nie tutaj na to miejsce — mnie pilno — chodź pan zemną — ale prędko i sam!
— Spełnię twoje żądanie! Czekaj tu na mnie Marcinie, nie potrzebujesz przecięż obawiać się panów z policyi! Ja tu po ciebie przyjdę!
— Słucham panie Eberhardzie! odpowiedział Marcin, a tymczasem Fursch szybko ruszył ku tylnym drzwiom, które niedołężny Rulf usłużnie otworzył.
Eberhard udał się tuż za nim. W dali w alei usłyszeli czyjeś głosy.
Policyanci zbliżali się do gospody.
— Tędy, tędy chodźmy! z cicha mówił Fursch i przebiegł obok walącéj się szopy, pomiędzy wyschłe zarośla; ciemność sprzyjała. ucieczce. Za zaroślami znajdował się rów szeroki prawie na pięć stop, jeszcze nie zamarzły — Fursch przeskoczył go rączo — Eberhard bez trudu uczynił to samo.
Nie dawał się wcale wyprzedzić łotrowi, którego tak szczęśliwie znalazł i teraz miał, w swojéj mocy, ponieważ bał się, aby; manie uciekł. Nikt inny prócz Furscha nie mógł mu wskazać drogi, na któréj miał szukać swojego straconego dziecka! Znajdował się sam na sam ze zbrodniarzem, ale jakież niebezpieczeństwo przerażać go mogło?
Fursch śpieszył dalej w pole, którego zeschłe ściernie trzeszczały pod jego i Eberharda nogami zbliżyli się ku krzakom, wznoszącym się przed nimi ź panującéj, ciemności w czarnych zarysach, Fursch szedł teraz wolniéj. Eberhard, całkiem zajęty myślami, że nakoniec zbliża się do celu, nie uważał na zezowate spojrzenia swojego towarzysza, — nie uważał, iż ten prawą ręką, szybko czegoś szukał pod kamizelką.
— Tu się pan schyl — w cieniu tych zarośli nikt nas je znajdzie, ani się domyśli, chociażby nawet niebieskie mundury pole przeglądały!
Gałęzie stojących na pagórku. wierzb, ogołocone z suchych liści, tworzyły mimo tego bezpieczną, altanę, bo zwieszały się rzeczywiście tak nizko, że aby się dostać do téj kryjówki, trzeba się było nachylić. Eberhard, gdy chciał wejść do tego miejsca, jak się zdawało dobrze Furschowi znanego, poczuł jakąś obawę, i w téj chwili postrzegł podejrzany ruch człowieka następującego mu na pięty, a szybko obracając się ku ujrzał, że coś błyszczy w jego podniesionéj ręce. Fursch mniemając, że obali Eberharda, tak szybko i gwałtownie potrącił go, iż tego zaledwie spodziewać się było można po pozornie bezsilnym łotrze, i w téj chwili prawa jego ręka uzbrojona nożem zmierzała ku grzbietowi Eberharda.
Pod gałęziami panowała tak głęboka ciemność, iż zagrożony zaledwie mógł dostrzedz poruszenia swojego nieprzyjaciela, jednak rzucił się lekko raniąc sobie rękę o nóż, na silnie wymierzone ku sobie ramię i jednocześnie na szyję nieprzyjaciela. Sekunda, a już byłoby zapóźno, bo Fursch zapewne pamiętał o jego gotowiźnie.
W ciemności rozpoczęła się straszliwa walka — okropne mierzenie się sił, bo Fursch mocny stawiał opór broniącemu się, a wreszcie używał całéj zwinności, aby mu zadać cios śmiertelny.
Lecz Eberhard lewą ręką jak żelaznemi kleszczami trzymał uzbrojoną prawą rękę łotra, a drugą tak mu silnie naciskał gardło, iż Furschowi, chociaż za pomocą wolnéj ręki chciał mu się wyrwać, coraz bardziéj powietrza brakowało.
— Oho! mości Fursch, z przeważnym śmiechem zawołał Eberhard, tu rozbroił nieprzyjaciela i czuł, że ten stęka i chwieje się: nie taka była nasza umowa! Jesteś silniejszy niż myślałem; mniemałem, że ostrożność nie-* potrzebna i poszedłem za tobą, — ale teraz muszę ci dać nauczkę, która cię wcale nie ucieszy! Pfe, masz sztylet w ręku! Czy ci chodziło o białe talary, które jeszcze mam przy sobie? Byłoby przyzwoiciéj, gdybym cię niemi był nagrodził za udzielenie mi obiecanych wiadomości; byłbym ci je dał chętnie, — a teraz zamiast pieniędzy dostaniesz pamiątkę, któréj przez całe życie nie zapomnisz! Fursch rzężał pod okropną siłą swojego zwycięzcy, kolana gięły się pod nim — machnął dziko rękami w powietrzu i prawie uduszony wreszcie padł.
— Łaski, mruknął — litości!
— Aha! teraz co innego śpiewasz, mości Fursch; znalazłeś lepszego mistrza od siebie! Skosztujże raz, jak się dzieje, kiedy śmierć komu zajrzy w oczy, może się trochę poprawisz, jeżeli w tobie jest jeszcze coś do naprawy!
— Powiem — wszystko! w śmiertelnéj trwodze chrypiał duszony.
— Czy już złagodniałeś? dobrze, zaraz się o tém przekonamy! Ale bądź posłuszny i oddaj mi nóż! powiedział Eberhard, puszczając szyję łotra, który klęcząc teraz szybko chwytał powietrze i dobrowolnie oddał broń zwycięzcy.
— Masz pan przeklęcie twardą rękę, mruknął; chyba ci jéj diabeł pożyczył!
— Strzeż się Fursch! jeżeli się jeszcze raz dostaniesz w te ręce, to już nie będą tak litościwe jak dzisiaj.
— Litościwe! dopełnił łotr śmiejąc się i powstał, bo nie zawsze chodzi o tak ważne zapytanie, jak pańskie, he, he!
— Mnie rzeczywiście zależy na tém, abym się dowiedział, gdzie jest dziecię, które przed czternastu laty....
— Z dziecka wyrosła prześliczna dziewczyna!
— Namyślże się dokładnie nad wszystkiém. Miałeś kilkoro dzieci do wychowania!
— Jakże nie namyślać się! Takie znakomite historye nie łatwo się zapominają!
— Więc powiesz mi, gdzie się znajduje dziewczyna?
— Nie pożałujesz pan znajomości zemną; to widzę na prawdę pańskie dziecko, kiedy pan tak gorliwie i nalegająco dopytujesz się, rzekł Furch a oczy zabłysły mu złowrogo i oczekująco.
— Wiesz o tém, bo już przed kilku tygodniami zaprosiłeś mnie na rozstajną drogę przy Koźléj łące!
— Ja panie Eberhard? Chyba się panu śniło! Ja pana dopiero dzisiaj miałem zaszczyt poznać!
— Przypomnij sobie tylko — myślę, że to tego wieczoru, kiedy nadaremnie przyszedłem i kiedy przedemną zabiłeś sztucznego jeźdźca Harrego.
— Teraz już wiem, co pan myślisz! Wtedy pana oszukano, panie Eberhard, — owego listu ja nie pisałem i to pchnięcie nie ja wykonałem! Klnę się na Najświętszą Pannę, że fałszywie nigdy nie przysięgałem!
— I któż cię zastąpił?
— Nie pytaj pan oto.
— Czy już zapomniałeś o śmiertelnym strachu, kiedy pytasz, zamiast odpowiadać?
— Wszelki szacunek dla pańskiéj siły — znalazłem mojego mistrza! Kto napisał do pana list, nadużywając nazwiska, nie wiem!
— Więc powiedz mi główną rzecz: Gdzie dziewczyna? No, gadaj! zawołał Eberhard tracąc cierpliwość.
— Fursch umie być wdzięcznym. Owszem, gotów nawet byłby sam przyprowadzić panu to najukochańsze dziecię, ale....
— No, co za ale?
— Gdyby nie było téj, któréj najbardziéj unikać musi!
— A mianowicie?
— Mojéj żony!U pani Fursch znajduje się ta dzieweczka!
— A gdzież ją znajdę?
— W policyjném biurze meldunkowém nie wiem czy się pan tego dowiesz, — dla tego pozostanie panu w pamięci przyjemne zemną spotkanie! powiedział Fursch, który teraz zupełnie się uspokoił i znowu postępował z wyrachowaniem. Chociaż kocham bardzo moją żonę — bo że jéj unikam, to tylko ze względu na policyę — i chociaż pańskie odwiedziny nie będą jéj przyjemne — nie bierz mi pan za złe mojéj szczerości...
— Śpiesz się, bo tu nie bardzo miło!
— O nie mów pan tego! w letnich miesiącach bardzo tu wspaniale i niezawodnie zdrowiéj niż w cuchnących domach stolicy! Chociaż więc pańskie odwiedziny pani Fursch nie bardzo chętnie przyjmie, muszę panu wyznać prawdę, bo nauczyłem się wysoko pana poważać, że pani Fursch mieszka przy ulicy Nadwodnéj, pod numerem zero!
Eberhard zmarszczył czoło, bo z okoliczności, że łotr żartuje sobie ze śmiertelnéj trwogi, któréj dopiero uszedł, wnosił o całéj jego przewrotności!
— Szelmo! zawołał i wyciągnął ku niemu rękę.
— Każde moje słowo jest przysięgą! Ulica Nadwodna, numer zero. Czy znasz pan tę ulicę, panie Eberhardzie? Nie, ale pan znasz Koźlą łąkę.
— Już było ciemno kiedy ją widziałem.
— Słuchaj pan! znajdziesz — pan właściwe miejsce! Jeżeli wyjedziesz ze stolicy przez miejską bramę na Młynarską ulicę, po upływie pół godziny, jeżeli pan iść będziesz pieszo, dostaniesz się na szossę, — to pan nakoniec przyjdziesz do bocznéj, piaszczystéj drogi, podobnéj do topolowéj alei, po któréj niebieskie mundury za nędzne wynagrodzenie włóczą się nocami i gdzie im wieje w uszy. Ta droga nazwana Nadwodną ulicą, i prowadząca od szossy do Koźléj łąki, jest nieco pusta i oddalona, po prawéj stronie ma kilka domów — to jest osada ubogich — a potém na lewo ujrzysz pan willę — w niéj mieszka pani Fursch!
— I tam znajdę dziecię, którego szukam?
— Niewątpliwie!
— Jeżeliś mi błędnie wskazał, w takim razie....
— O, ja szanuję pańską siłę, panie Eberhard, każde słowo jest dla pana przysięgą!
— Ja cię znajdę, jeżeli mnie oszukałeś, bo wiedz: że owa dziewczyna stanowi część mojego życia, i muszę ją odszukać, niech mnie co chce kosztuje!
— Tanim kosztem pan do tego przychodzisz — kosztowało tylko uścisku — tu na mojéj szyi!
— Jesteś znakomity łotr — biada ci, jeżeli naumyślnie chcesz zatrzymać moje dziecko, a mnie oszukać!
— Bez pochlebstwa, panie Eberhardzie! Ja wiem tylko to, że ta ładna dziewczyna, o któréj pan myślisz, znajduje się u mojéj kochanéj i bardzo poczciwéj żony. Weź ją pan sobie, nikt jéj panu ani na chwilę nie zatrzyma! A teraz dobranoc, panie Eberhardzie! mówił daléj Fursch, widząc, że ten chce odejść, zabrać Marcina, a potém wrócić do miasta — jestem za nadto wzruszony, daléj iść nie mogę, więc tu założę sobie nową, kwaterę!
Pozdrów pan serdecznie moją żonę! Gdy Eberhard, ożywiony nadzieją że nakoniec dziecię swoje wybawi z rąk żony tego szelmy, odchodził, tymczasem Fursch rozciągając się pod cieniem wierzb mruczał: Ty głupcze — idź, idź! Ona już ją dawno sprzedała! Ale ja muszę tę dziewczynę znowu odzyskać, ona może być złotą kopalnią, jeżeli się tylko zręcznie wezmę do rzeczy!
Eberhard wracając do gospody, widział jak policyanci pędzili przed sobą około pięćdziesięciu włóczęgów do więzienia, gdzie miało nastąpić rozpoznanie osób. W rezultacie dokonanej rewizyi znajdowali się pomiędzy nimi żebracy w łachmanach, kobiety, chłopy ze starannie uczesanemi i wypomadowanemi włosami i nierządnice. Ale ani jednego z właściwie poszukiwanych zbrodniarzy ten nocny połów nie dostarczył; goście Białego Niedźwiedzia ostrzeżeni przez Kasztelana, zawczasu poukrywali się.
Już dawno było po północy, gdy Eberhard wrócił do gospody i zabrał Marcina. Namyślał się czy ma iść zaraz na Nadwodną ulicę, a zważywszy że Fursch korzystając z nocy może go uprzedzić, postanowił nakoniec razem z Marcinem wyszukać samotnego domu przy ulicy Nadwodnjé. Lecz przybył tam za późno!
Długo czekał na panią Furschową, nakoniec nadeszła nad ranem i odpowiedziała mu bardzo krótko, że Małgorzata doszła do wieku, w którym sama się wyżywić może. Gdzie od niéj odeszła, tego powiedzieć nie umie! Przytém nie dozwoliła dwom ludziom wejść do swojéj chatki, i całe z niemi spotkanie zdawało się jéj być bardzo nieprzyjemne, chociaż Eberhard wymienił nazwisko jéj męża. Wszelkie pogróżki i obietnice były nadaremne. Pani Furschowa oświadczyła powtórnie, że nic nie wie o terazniejszém miejscu pobytu Małgorzaty, lecz że będzie starała się wywiedzieć i w tym celu zapytała o nazwisko i mieszkanie Eberharda.
Nie wymienił jéj tego obojga, lecz przyrzekł powrócić po niejakim czasie i za wszelką wiadomość wynagrodzić.


ROZDZIAŁ XIII.
Piękna Małgorzata.

Gdy owéj nocy zachwycająca wincarka nagłe ujrzała się uwolnioną od towarzystwa starego lorda Wooda, — gdy powóz powiózł ją daléj po nocy, tak, że nie mogła pojąć co się z nią dzieje i dokąd jedzie, opanowała ją nieopisana trwoga, płakała gorącemi łzami — wołała — chciała wybić drzwiczki i wyskoczyć z powozu pędzącego jak strzała po ulicach stolicy.
Wtém nagle konie się zatrzymały. Ten, który tak długo niemi kierował, zsiadł, i serdecznie czując się zadowolonym przystąpił dc Małgorzaty, dręczonéj najstraszliwszém zmartwieniem, zrzucił płaszcz i przebranie i z uśmiechem zapytał, czy może wsiąść do powozu?
Twarz Małgorzaty mimowolnie wyjaśniła się, bo wuprowadzającym ją poznała znowu owego pięknego młodzieńca, którego widziała we śnie i który ją znalazł na maskowym balu.
Gdy służący księcia odebrał lejce i wsiadł na kozieł, książę prosił uśmiechającej się przez łzy dziewicy, aby się uspokoiła i jemu całkiem bez obawy powierzyła — zaręczał życiem, że ją w bezpieczne miejsce zawiezie.
A Małgorzata, jakby tak być musiało, jakby tak Bóg postanowił, wierzyła Jego słowom, pełna najczystszéj niewinności, małą, śliczną rączkę podała mu i nie pytała dokąd ją wiezie — bo czyliż mogło stać się jéj co złego?
I księciu szczególnie jakoś działo się w sercu, gdy coraz bardziéj podziwiał wzruszające zaufanie Małgorzaty i jéj przyjemność — po raz pierwszy w życiu doznawał nieporównanéj rozkoszy — nie byłby w stanie nadużyć takiego zaufania — zdawało mu się, że ją otacza jakaś świętość — a potém czuł znowu, że serce jego napełnia jakaś wyłączna radość, co chwila wzrastająca.
Cóż tedy w sercu księcia rozwijało się tak pałająco? Nie mogła to przecięż być miłość, bo mniemał, że to co miłością nazywają, już po kilkakroć uczuwał i znowu o tém zapominał.
Tymczasem książę Waldemar nie wiedział zupełnie co to jest miłość — przelotne falowanie krwi, pożądanie posiadania pięknéj kobiety, uważał za bozkie uczucie miłości, — a jednak wszystko to było tylko lichém odbiciem, niepocieszającym cieniem w szkole szambelana von Schlewe wyuczonym owego przemożnie od Boga człowiekowi na czas ziemskiej pielgrzymki nadanego błogiego dobra, które miłością nazywamy, które nagle poznajemy i w sobie uczuwamy jak objaw niewypowiedzianéj potęgi i wzniosłości.
Serca. Małgorzaty i księcia nagle poczuły w sobie płomienne oznaki słów tego objawu — miłość przesyłała swoje żarzące się iskry z oka do oka. Książę oczarowany urokiem téj niewinnéj istoty coraz bardziéj pragnął zupełnego posiadania Małgorzaty.
O milę prawie od stolicy leżała tuż przy pięknym parku w cichéj samotności piękna willa; tam zawiózł książę swój śliczny klejnot, swój kwiatek, tam miał on z dala od wszelkich nagabań i niebezpieczeństw, kwitnąć w ukryciu, kwitnąć dla niego! A chociaż teraz w zimie ogrody i drzewa smutno i niemile wyglądały, niech tylko nadejdzie wiosna, wtedy będzie tak pięknie w tym raju, jak sobie tego właśnie dla niéj życzył.
Urządzał on to wiejskie mieszkanie z całą wygodą, zaspakajał najdrobniejsze życzenia Małgorzaty, aby to nowe schronienie uczynić jéj jak najmilszém, i przyjmował jéj sługi, które słuchały każdego jéj skinienia. Codziennie konno do niéj przyjeżdżał, aby ją widzieć i słyszeć z jéj ust słowa, wzruszające całą głębią jego duszy.
Przeszły smutne dni zimowe, słońce wstępowało coraz to wyżéj, mile ocieniające willę lipy i kasztany zazieleniały, ogrodnik ubierał kwiatami balkon i terrasy; pierwiosnki i fiołki kwitnęły w zieleni przed ogrodem; skowronek, poprzednik wiosny, śpiewał w polu swą świergotliwą piosenkę, a liściowy dach coraz silniéj się rozwijał po nad parkiem, do którego wchodziło się przez tylny portyk wiejskiego domu.
Łagodne, ciepłe powietrze wiało, całując źdźbła — promienie słońca siały po mchu pierwsze leśne kwiaty, błękitne niebo sklepiło się nad staremi drzewami — leśni śpiewacy znowu się znaleźli, gwizdali i śpiewali; dzięcioły zastukały znowu dziobkami, a wiewiórki, te zwinne zwierzątka z czerwonemi ogonami, prawie tak dużemi jak całe ich ciało, wysunęły się z zimowych mieszkań w dziuplach starych drzew, i po wygodném wyciągnięciu się i oczyszczeniu cieszyły się budzącą się wiosną — tu i owdzie wyglądała z pomiędzy świżéj zieleni ciekawa głowa sarny, patrząc niewinnemi oczami ku źródłu, które jak odwieczny zegar leśny, jednokształt — nie z kamienia na kamień spływało. Ale zaraz uciekła przez gęstwinę do dalekiego wąwozu — bo spokojny wiatr, wiejący korzennie po gałęziach i krzakach, ostrzegł ją, wskazując, że po wązkiej ścieżce w tyle zbliżają się ludzkie istoty; a że nie mogła wiedzieć, iż to para kochanków zbliża się i pewno w téj pięknéj godzinie nie zakłóci jéj pięknéj swobody, wyniosła się więc ztamtąd szybko jak wiatr.
Wkrótce po zeschłych zeszłorocznych liściach w parku zaszeleściły czyjeś kroki — dziewczę w przezroczysto jasnéj sukience, piękne jak zwodnicza dryada, szło prowadzone przez młodego, przystojnego mężczyznę, który pysznie wyglądał w swoim świetnym mundurze! Ciężkie szako zdjął i pałasz odpasał, — szedł trzymając w ręku delikatną rączkę towarzyszki i używając wiosny rozmawiał z nią, poufale, a z jego twarzy ozdobionéj małym wąsikiem można było wyczytać, że najpiękniejsze godziny przeżywał w téj słodkiej oazie, z dala od przymusu i etykiety!
Dziewczę, które uśmiechnięte szczęściem szło obok niego i rozmawiając często ciemno-błękitne pełne duszy oczy nań zwracało, miało we włosach pierwsze narcysy, jego rękami wplecione!
Radość jaśniała na jéj pięknéj, pełnéj twarzy, a z pod czarownych ust podczas nieprzymuszonéj rozmowy, można było widzieć zachwycające, białe jak śnieg, wilgotnie świecące ząbki. Jéj drobne nóżki w delikatnych trzewikach ozdobionych małemi niebieskiemi kokardkami, suwały się tylko po ścieżce, i pozwalały domyślać się, jak czarownie pięknie i szlachetnie urządzona jest cała natura jéj ciała.
— O! nie ten tam kwiatek z żółtemi, jeszcze nieotwartemi perełkami, mój książę! prosiła całym wdziękiem miękkiego głosu, gdy jéj towarzysz pochylił się aby go zerwać: on oznacza łzy — a widzisz sam książę, nie dobrze wygląda przy tych białych gwiaździstych kwiatach, przy dzikich fiołkach i tych czerwonych pączkach!
— Masz słuszność, piękna Małgorzato: ale tę dziką pałającą miłość — muszę zerwać do twojego bukietu! Dobrze, dobrze, zabierzmy ją, a tam widać nocną psiankę, która pysznie pachnie.
Małgorzata i książę Waldemar, bawiąc się i żartując przechodzili po mchu i zbierali kwiaty, a lesiste wzgórza rozlegały się echem ich śmiechów i okrzyków.
Ponieważ stosownie do życzenia Małgorzaty sam nawet szambelan von Schlewe nie śmiał towarzyszyć księciu w jego codziennych wycieczkach do willi, w ktôréj mieszkała sama ze służącemi, więc rozmawiali, biegali i ukrywali się w zarosłych krzakach parku, — nie myśląc i nie bojąc się niczego złego, idąc tylko za niewypowiedzianą miłością, błądziła Małgorzata w dniach wiosennych przy boku księcia, po ścieżkach i wąwozach. Szczęśliwa była wierząc, że ukochany codziennie ją odwiedza, aby jak jéj to wyznał, używać przy niéj szczęścia miłości!
Małgorzata znalazła nakoniec istotę, na ktôréj jéj zbywało — tęsknota jéj ucichła, — doznawała nieopisanéj rozkoszy od chwili gdy znalazła młodzieńca, który się jéj ukazał we śnie jak zrządzenie. Ona, która od samego dzieciństwa nie posiadała nikogo, ktoby ją kochał, któremuby miłością odpłacić mogła, — ona, która z boleścią tęskniła do istoty, w którejby mogła nakoniec znaleźć i pozdrowić rodziców, siostry, przyjaciół i ukochanych, teraz radowała się, gdy ten młodzieniec przyjaźnie i z miłością tulił ją do siebie, i powiadał, że się nią opiekować pragnie!
I książę Waldemar dotrzymał tego co przyrzekł, on, który w szkole szambelana von Schlewe był na najlepszéj drodze do zostania najgorszego rodzaju Don-Juanem! Codziennie bywał w wiejskim domu, i godziny, które w tym małym raju przeżywał, liczył do najpiękniejszych.
— Stworzony do sielankowych igrzysk i słodkich godzin! pozwalał sobie mawiać pan von Schlewe, który teraz, gdy utracił wszelką nadzieję rozkoszy jaką w nim wzbudzało czarowne dziecię, słowami swojemi kłół jak zatrutemi strzałami.
Nie śmiał jednak posuwać się za daleko, bo książę rzeczywiście zapalał się coraz gorętszą miłością dla pięknéj Małgorzaty; musiał raczéj bardzo miarkować swoje nieumyślne uwagi i niezmiernie ukrywać chybione współzawodnictwo.
Małgorzata nie myśląc o przyszłości ani o mozliwéj odmianie, a żyjąc jedynie rozkoszą chwili, pełna wiary, że Waldemara niebo jéj zesłało, nie pytała o nic, nie myślała o niczém, lecz nagle ujrzała wschodzące słońce miłości i kąpała się w jego świetle, — dusza jéj radowała się, a kiedy po raz pierwszy zeszła do parku, samotna wśród budzącéj się wiosny, nie mogła zamknąć w sobie tego, co serce jéj aż ku pęknięciu wzdymało, i musiała je z siebie wyrzucić.
— Wiecie wy kochane drzewa i kwiaty — zawołać muszę, że on kocha mnie! — znalazłam go, tego, do którego tęskniłam! O! jak on dobry i troskliwy — i czémże mu mogę podziękować za tyle miłości i dobroci, jak mam mu to odpłacić! O Boże wielki na niebie! pozwól tylko abym mu mojéj wdzięczności i miłości wiernie dowieść mogła!
Brzmiało to tak czysto i niewinnie jak słowa anioła!
Książę zaledwie mógł się doczekać chwil, które przepędzał u pięknéj Małgorzaty i które przeciągały się coraz bardziéj — z razu były to tylko godziny, potém pół-dnie, a wreszcie Małgorzata już od samego rana często dostrzegała chmurę kurzu, zapowiadającą, że jéj kochanek pospiesza do niéj drogą!
Potém radośnie klaskała w ręce i wołając zbiegała ze schodów, a służące za nią z dala, przez coraz bardziéj rozwijający się wchód do kraty, aby przyjąć księcia i okazać mu, że go z radością oczekiwała.
A książę całował jéj drobną rączkę i czoło i patrzał na dziewicę pełném miłości okiem. W salonie stał fortepian, nauczycielki przybywały w ekwipażach księcia do domu wiejskiego i uczyły Małgorzatę grać, tudzież udzielały jéj innych nauk, a uczyła się tak szybko i chętnie, że wkrótce umiała akompaniować pieśniom swoim na fortepianie!
Szczęście miłości rozpogadzało ją i napełniało — można było czytać niewypowiedzianą radość w jéj pięknych oczach, i teraz chętnieby widziała cały świat tak szczęśliwym jak była sama!
Przypomniał się jéj biedny ogrodnik Walter, który miał tyle dobrego serca i tak ciężko pracować musiał — chciała mu los poprawić i prosić, aby uprawiał ogród, który leżał przed jéj przecudnym domkiem, i aby dla niéj poświęcił swoje siły; tym sposobem spodziewała się wyświadczyć mu prawdziwe dobrodziejstwo, i postanowiła pamiętać o wszelkich potrzebach poczciwego Waltera.
Książę, któremu serdecznie i niewinnie swą prośbę przedstawiła, bez wątpienia wierzył w serdeczną miłość ludzkości i w dobroć Małgorzaty, i chętnie zezwolił na jéj prośbę — bo jakże téj czarownéj istocie, która tylko dla niego żyła, mógł odmówić życzenia, które ze skromnym i miłośnie proszącym uśmiechem wypowiedziała?
Małgorzata kazała zaprosić ogrodnika do wiejskiego domu i przyszedł — ale nie przywitał jéj tak uprzejmie jak dawniéj, stanął z daleka i przypatrywał się przepychowi ogrodu i willi — ujrzał Małgorzatę w slicznéj białéj sukni z ozdobami, i mimowolnie boleśnie pokiwał głową — bardzo prędko poznał zmianę i już mógł tylko myśleć o przeszłości i o postradaném szczęściu.
Ale Małgorzata niestroskana i życzliwa, wyszła naprzeciw niego i jak dâwniéj podała mu rękę na powitanie. „Kochany Walterze, przemówiła serdecznie, kazałam cię tu prosić, aby cię o coś zapytać.“
Walter niezmiernie był wzruszony, gdy w dłoni swojéj twardéj od pracy, poczuł małą rączkę Małgorzaty, i tak od razu posmutniał, tak go serce zabolało, iż mu się na płacz zbierało — dziewczyna, którą od lat kilku znał i kochał, przyjęła go przychylnie, to mu przyjemność sprawiło — lecz otaczał ją taki przepych, że się o nią lękał.
— Chciałam zapytać cię, czy nie zechcesz zaniechać twojej ciężkiéj pracy, a raczéj zarządzać tutejszym ogrodem? Myślę, że ci to będzie przyjemniéj i lżéj! Cóż? czy zgadzasz się?
— Nie, Małgorzato... tego ja uczynić nie mogę!
— Jakto! odmawiasz mi? Tego się nie spodziewałam Walterze!
— Pozostanę raczéj przy mojéj ciężkiéj pracy, bo mi się zdaje, że tutaj nie wytrzymam Małgorzato!
— Alboż ogród nie piękny? I myślisz może, że dbać o ciebie nie będę? Zawsze byłeś dla mnie tak dobry, tak przychylny, chciałabym ci odpłacić!
— Nie masz nic do odpłacenia, a tutaj będę ci tylko zawadzał Małgorzato! Zdaje się, że mnie coś ztąd wypędza, a potém znowu, że powinienem pozostać przy tobie jak dawniéj, abyś miała obrońcę! Ale ty się na to uśmiechasz i słusznie, bo jesteś teraz bogata pani, a ja tylko ubogi robotnik! Zostaw mnie tam gdzie jestem — nie gniewaj się na mnie — bo inaczéj nie mogę! Oto chociaż teraz już nie przechodzisz koło płotu, w swojéj czarnéj sukience, która tak passowała do mojego biednego surducika, chociaż nie nosisz koszyka na ręku i nie śpiewasz tęsknéj piosenki, chociaż opuściłaś chatkę i zostałaś znakomitą, damą, w duchu jednak widzę cię jeszcze zawsze tam, przy nas, i błogi dla mnie ten widok! Często jeszcze zdaje mi się, że słyszę twój miły śpiew — ale to tylko wiatr nocny, który pomiędzy drzewami i krzakami szeleści po kamieniach, na których w czarnéj sukience siadywać lubiłaś!
— O, ja mam jeszcze Walterze, tę czarną sukienkę! powiedziała Małgorzata i po tych słowach ogrodnika, zamyślona spojrzała przed siebie — śledziła jego myśli — wreszcie rzekła nagle:
— O, i tu także pięknie w parku, Walterze, i tu chodzę ja i przesiaduję równie chętnie, a wieczorami śpiewam także jak dawniéj...
— Tylko, że ja już tego śpiewu słuchać nie mogę!
— Jeżeli ogród tutejszy uprawiać będziesz, to możesz go słyszeć!
Walter widocznie walczył z sobą.
— Bądź zdrowa, Małgorzato, powiedział potém i szybko się odwrócił; może późniéj znowu się obaczymy. Niech cię Bóg ma w swojéj opiece! Kwiat, który nosisz we włosach, piękny jest, ale przekwitnie i zwiędnie... bądź zdrowa! nie mogę inaczéj!
I Walter odszedł szybko. Małgorzata patrzała za nim zdziwiona — prawie nie wiedziała co wyrzec na te wszystkie słowa Waltera, co o nim myśleć — rozmaitemi uczuciami miotana, powoli wróciła na terras i nakoniec ujrzała wznoszący się tuman kurzu — serce jéj rozradowało się — Waldemar nadjeżdżał!
Zapomniała o dziwnych słowach Waltera, zapomniała o jego krótkiéj i niewdzięcznej odmowie. Szczęśliwa skoczyła na schody, i przez ogród zbiegła do ozdobnéj żelaznéj kraty. Książę zsiadł z konia, szczęśliwie uśmiechnięty przyjął kochankę w swoje objęcia, i wesoło gawędząc wrócił z nią do domu, bo nadchodził wieczór, a w parku było wilgotno i chłodno.
Były to szczęśliwe chwile.
W ozdobnym i wygodnie urządzonym pokoju, łagodnie oświetlonym pełnym smaku kandelabrem, siedzieli oboje rozmawiając — służąca podała wino. Małgorzata i książę trącili się i poczerpnęli z kieliszków — potém ona pobiegła do fortepianu, grała i śpiewała. Waldemar stał za nią i zawisł wzrokiem na jéj czarownéj postaci i słuchał, fantastycznych pieśni ukochanéj.
Nakoniec gdy gorącemu jego sercu nie wystarczało to słuchanie i patrzanie, objął ją i uśmiechając się zaprowadził na miękką, zapraszającą ottomankę.
Małgorzata spojrzała uszczęśliwiona w jego błyszczące oczy, aby się tym sposobem na nowo przekonała, że swą tęsknotę uciszyć winna, a szepcąc przysiągł jéj swoją niewypowiedzianą miłość — z bijącém sercem, płacząc z rozkoszy usłyszała te słowa — łono jéj wznosiło się zachwycone, pokonana pochyliła się ku jego sercu i odpowiedziała na pocałunek, który wycisnął na jéj pałających ustach.
— Jestem wiecznie, wiecznie twój, szeptał książę, ale i ty musisz być moją!
I Małgorzata zupełnie była jego. Bezwłasnowolna, pełna nieopisanéj miłości, widziała, że wszystko w koło niéj przed nim znika i zapada się — gorąca rozkosz zawrzała w jéj sercu i żyłach — szczęśliwa zawisła na jego piersi.
— Moje dziecię — o moje dziecię! zabrzmiało coś z cicha jakby przez usta jakiegoś ducha wyzionięte i rozległo się po lekko oświetlonym pokoju.
Był to głos Eberharda, upominająco rozlegający się w téj pełnéj zrządzenia chwili.
— Małgorzata nie słyszała — ona słuchała tylko poszeptywanych przysiąg kochanka, który nakoniec całkiem ją chciał posiąść — bez wątpienia, bez kwestyi poddała się pod jego moc — gorące, miłosne tchnienie pocałunkiem przebiegło z serca do serca — rozkosz rozrzewniała ją...
— Małgorzato! rozległo się, jakby ją wołał duch opiekuńczy.
— Przepadło — przepadło! Miłość za nadto rozgorzała... płomienie jéj wszechwładne objęły samotną parę w wiejskim domu — księcia i dziewczynę z ludu.
Przejął ją jakiś bozki zachwyt — ale przed pałającym światem miłości, który w téj chwili czarownic i wszechwładnie otoczył, upadło cudowne państwo niewinności — i zapadało się coraz głębiéj na wieki zatracone, na wieki nieuratowane.
Jeszcze błyszczało jak dalekie i w mgłę zapadające świetne kopuły i kościoły świętych...
Wreszcie znikł ostatni połysk...
Aniołowie boleli. Anioł opiekuńczy Małgorzaty odwrócił się od niéj płacząc, i zagasił świętą pochodnię, z którą jéj dotąd przewodniczył.
Gorące tchnienie powiało po ziemi, rozwinęło pączki i przemieniło je w bujne kwiaty...
Ale wśród nocy rozległo się ostrzegające „biada“, i doszło aż do pokoju kochanków.


ROZDZIAŁ XIV.
Utracone szczęście.

Nasienie złego potajemnie znajduje bujne plony — tém prędzéj i obficiéj wydaje owoce, jeżeli było tak zręcznie i konsekwentnie zasiane, jak to uczynił szambelan von Schlewe, któremu myśl o pięknéj istocie, co się po dwakroć z rąk jego wyśliznęła, spokojności nie dawała.
Z początku nie opuszczała go nigdy myśl wzburzająca krew i zmysły, o posiadaniu i użyciu Małgorzaty, potém zaś, jak zwykle u ludzi pospolitych, nikczemnych, to dręczące go żądanie przemieniło się w nienawiść.
Ponieważ pan von Schlewe nie mógł jéj posiadać ani kochać, więc musiał ją zgubić, a tém łatwiejszą znalazł ku temu sposobność, gdy nadeszło lato, gdy dwór rozjechał się po rozmaitych kąpielach, i gdy swojém głęboko się gającém spojrzeniem dostrzegł okoliczności, któréj znaczenie znał z doświadczenia! Szambelan von Schlewe był zręcznym Mefistofilem. Dobrze wyrachował, gdy w pawilonie powiedział do Leony, że skłonność księcia do dzikiego kwiatka rychło ostygnie, jeżeli go jak można najprędzéj i najłatwiéj swoim nazwie, Teraz gdy to już nastąpiło, wypadało księcia zniechęcić, a co lepsza, rzucić na Małgorzatę podejrzenie.
W następnych zaraz dniach miała mu się nastręczyć wyborna do tego sposobność — przekupił jednę służącą w wiejskim domu, i ta mu przyniosła taką wiadomość, że aż zwiędła twarz jego uśmiechnęła się z zadowolenia.
Książę zwykle po obiedzie przechadzał się ze swoim szambelanem po zwierzyńcu; a potém wracając na pięknym koniu śpieszył do Małgorzaty — wprawdzie ostatniemi czasy, nie działo się to codziennie jak dawniéj, co nie uszło uwagi barona von Schlewe.
— Jak tu czarownie w pobliżu promenady przejeżdżać przez ten park! powiedział, gdy jadąc z księciem w pysznym ekwipażu, zbliżyli się pod świeżą zieloność drzew. Piękność przyrody tak orzeźwia, ożywia — waszą królewska wysokość powinieneś korzystać z téj najpiękniejszéj rozrywki i jak najprędzej opuścić pełną kurzawy stolicę!
— Zapewne już sobie jakiś plan ułożyłeś, odrzekł książę badawczo uśmiechając się — przyznaj się!
— Wyznać muszę królewska wysokości, że mam pewien cel, ale jeszcze nie doszedłem do niego. Czekam dokąd się uda pewna dama, która mnie coraz bardziéj obchodzi; dama, która jest równie piękna jak rozmowna, ktôréj rozmowa równie jak szampan rozgrzewa i perlisto szumuje; która prowadzi dom, swoją powabną obfitością przedstawiający oazę w pustyni życia!
— Mówisz z takim zapałem, że zdaje mi się, iż wiem kogo baron von Schlewe tak naturalnie wychwala!
— Czekam ostatniego słowa téj damy — gdzie na lato osiędzie, tam życie rozwinie swoje najpiękniejsze rozkosze!
— A zatém miss Leona Brandon wyjedzie ze stolicy?
— Tak jest królewska wysokości, tak mi przynajmniej mówiono!
— Zapewne to pan wiesz z najlepszego źródła?
Szambelan uśmiechnął się i ukłonił.
— O, miss Brandon jest bardzo zimna i bardzo dumna, mości książę — miałem zaszczyt rozmawiać z nią w jéj salonie; byłem zaślepiony i ujarzmiony!
— Słyszałem, że już nie ma wstępować?
— Nie, książę panie, podobno chce usunąć się od publiczności!
— Szkoda, ona jest rzeczywistém zjawiskiem!
— Cudem, bo to jest właściwe słowo, które wasza królewska wysokość znaleźć umiesz! Miss Leona bawi się ze swojemi lwami już tylko w obec osób wybranych!
— Masz szczęście baronie, bo jeżeli się nie mylę, to owa amazonka, która wdzięcznym galopem ku nam się zbliża, jest przedmiotem naszéj rozmowy!
Szambelan von Schlewe spojrzał — we wspaniałej bukowej alei, po nad którą z jednéj strony w głębi leżały strojne wille z ogródkami, a po drugiej rozciągały się szerokie drogi dla przechodniów, zbliżała się dama na koniu, która już zwróciła na siebie uwagę nietylko przechadzających się po zwierzyńcu, ale przejeżdżających okazałemi pojazdami.
Na białym, doskonale zbudowanym koniu, siedziała w czarnej, długiéj amazonce pulchnie piękna Leona — wspanialszego modelu do posągu nie mógłby znaleźć żaden artysta. W majestatycznéj postawie, prawą ręką trzymała wodze silnie i dziwnie szlachetnie zbudowanego konia, w lewej zaś spadającéj na szatę, miała delikatną szpicrutę, siedziała zaś tak spokojnie i pewno na lekko galopującym koniu, tak dumna i królewska, jakby się z nim zrosła. Liliowy aksamitny beret z białém piórem zdobił jéj włosy — na jéj piersi i ramionach nie widziano ani żadnego naszyjnika, ani złotéj spinki — żadne srebro nie błyszczało na pięknie wypracowanym rzędzie jéj konia. Leona wiedziała, że jéj królewskiemu pojawieniu się taka ozdoba tylko zawadzać może.
Za nią o długość konia jechał masztalerz.
— Masz słuszność, baronie, powiedział książę rozkazawszy jechać wolniéj, aby według słów szambelana téj zajmującéj osdoie jeszcze raz bacznie mógł się przypatrzyć: miss Leona ma niezmiernie zajmujące rysy!
Schlewe uśmiechnął się tajemnie — jego siwe oczy świadczyły, że to spotkanie przyjemność mu sprawia. Książę pozdrowił piękną jadącą — szambelan z wiele mówiącém spojrzeniem uczynił to samo. Leona podziękowała dumnie i zimno.
— Dziwna rzecz! zauważył książę. Pan utrzymujesz, że nieprzystępność i obojętność miss Brandon rzeczywiście z seca jéj pochodzi? Patrząc na nią, nie zdaje się to być naturalném!
— To kobieta, królewska wysokości!
— I cóż ztąd?
— To, że słaba i ulegnie każdemu, kto ją zwyciężyć potrafi! Któreż tego rodzaju stworzenie jest w stanie oprzeć się zręcznym attakom, mości książę?
— Muszą być wyjątki!
— Przebacz królewśka wysokości, jeżeli o tém wątpić będę!
— Według twoich doświadczeń, baronie — niech sobie one będą jak najobfitsze, — najtrudniéj jednak jest zbadać duszę ludzką, najtrudniéj treść jéj określić!
— Szukaj wasza królewska wysokość wszystkiego w duszy kobiety, byle niewierności! I gdyby nawet można było przysiądz, że się znalazło piękną silną duszę, zasługującą na wszelkie zaufanie — gdyby przez, jakiś czas dobre zamiary i przysięgi dotrzymane były — przychodzi nakoniec sposobność, a ta się znajdzie — a wtedy żadna nie jest w stanie oprzeć się pokusie!
— Mógłbym panu przytoczyć jeden wyjątek, który zbije pańskie zdanie!
— Obciąłbym widzieć ten wyjątek, królewska wysokości! Ale niech wolno będzie przypomnieć przedewszystkiém, że jeżeli ten wyjątek dotychczas dotrzymał wierności, nie jest to jednak żadnym znakiem na przyszłość! Śmiem utrzymywać, że do tego wyjątku w takim razie nie zbliżył się jeszcze żaden prawdziwy kusiciel, i że on posłuży mi także za dowód prawdy mojego istotnie wielce niepocieszającego zdania, skoro po temu nastąpi czas i sposobność, z nieco smutną miną mówił szambelan von Schlewe — ja muszę koniecznie mówić prawdę, chociażbym przez to zburzył piękną wiarę, a sądzę, że lepiéj jest zburzyć ją teraz, aniżeli późniéj i z większemi ofiarami!
— Zróbmy próbę! Ja utrzymuję, że owa dziewczyna, którą, pan znasz i która posiada całe moje zaufanie, jest i pozostanie na zawsze godną tego zaufania!
Baron uśmiechnął się naumyślnie tak cicho, a jednak dla księcia tak zrozumiale, że ten zawołał:
— Pan wątpisz?
— Proszę tylko królewskiéj wysokości zaniechać zaufania i nie robić tam próby, gdzie zawsze bez wyjątku znajdzie się w ostatku niewdzięczność i rozczarowanie! Używać królewska wysokości, używać gdzie się tylko da, ale bez wiary, miłości i nadziei, bo to są dawno, dawno już przeżyte marzenia.
— Pańskie słowa drażnią mnie tylko, ale gdybym się przekonał, że się zawiodłem na pięknéj Małgorzacie!
— Przeszła ona wyborną szkołę u owéj pani Robert, królewska wysokości — jest to dziki kwiatek, o którego naturalności powątpiewam!
— Jak pan możesz we wszystkiém upatrywać wyrachowanie? Czy pan sądzisz, że jéj miny są tak czarownie naturalnie wyuczone przed lustrem, jak u licznych dam dworu?
— Nie byłem świadkiem, odpowiedział szambelan wzruszając ramionami i kłaniając się z ironicznym uśmiechem; mogę tylko powtórzyć co powiedziałem, że nie radzę zbytecznie zawierzać i robić próby, że dewiza, któréj nie mogę napowtarzać się dosyć często, składa się tylko ze słowa: Używać! Na co pytania, na co wiara, marzenia i zmartwienia? użycie tylko jest koroną życia... i — mniemam, że się nie mylę, jeżeli śmiem utrzymywać, a wasza królewska wysokość zgodzisz się zemną — że już królewska wysokość użyłeś — ha, ha, ha!
Szambelan von Schlewe śmiał się szatańsko — ale śmiech ten brzmiał złowrogo jak tryumfujące szyderstwo. Książę śmiał się także, ale jak zwyczajnie — lecz słów Schlewego tak łatwo strawić nie mógł.
— Pragnę stanowczo przekonać się, czy potrafiono mnie oszukać, rzekł; uważam to za mały dodatek do badań ludzkości — bo, przyrzekam ci to baronie, że mi będziesz towarzyszył! Jeżeli się omyliłem na téj istocie, to na zawsze będziesz miał słuszność!
— Kobiety mądre są jak węże, królewska wysokości! I ten piękny kwiatek dziki potrafi tak się urządzić, że jéj na uczynku nie schwytamy!
— Więc póty będziemy często i niespodzianie ją schodzili, aż mi wyznasz, że przystajesz na ten wyjątek, albo aż znajdziemy coś, co mnie o prawdzie słów twoich przekona!
— Wołałbym był raczej „nic“ powiedzieć, królewska wysokości.
— Dla czego — czy cofasz się?
Szambelan uśmiechnął się, jakby już był pewien swojego.
— O nie mój książę, ale aby uniknąć sceny!
— Przyrzekam ci, że tylko chcę widzieć, nic więcéj! Jeżeli naocznie przekonam się o prawdzie, o możności twojego mniemania, wtedy na niém poprzestanę! Czy dosyć tego dla pana?
— Zupełnie dosyć, królewska wysokości! Jak najbardziéj nie lubię, jak najbardziéj dolegają mnie sceny, w których winny może się uciekać do fałszywych zaklęć, do przysiąg, z bezwstydném wyrachowaniem powiedział szambelan; bo musiałbym wtedy wyrzucać sobie, że musiałem chociaż nawet pośrednio wywołać te przysięgi! Czegóż to się nie czyni w trwodze i potrzebie, a to mnie niepokoi!
— Nie obciążę pańskiego sumienia, w każdej okoliczności umowa nasza stoi, baronie! Zaczniéjmy zaraz dzisiaj nasze studyum. Ach, hrabia de Monte Vero! dodał książę, gdy się zbliżył elegancki powóz zaprzężony parą pysznych koni: dziwna rzecz, że hrabia jeszcze nie pokazał się u króla na zamku Solitude!
Gdy Eberhard przejeżdżając obok powozu księcia, oddał mu ceremonialny ukłon, rzekł szambelan von Schlewe:
— Hrabia de Monte Vero dopiero za kilka dni wyjedzie do zamku, bo mówią, że go jakiś powód wstrzymuje w stolicy!
— Coś awanturniczego?
— Prawie romantycznego, królewska wysokości, a jednak prawdziwe! Zdarzało mi się często, że tego rodzaju dziwne wypadki i stosunki uważałem za książkowe wymysły, ale życie i otoczenie nasze często książki przewyższa!
— Jedźmy do wiejskiego domu baronie, wkrótce będziemy w alei, która przy nim kończy się z boku!
— Królewska wysokość zwykle jeździsz inną drogą?
— Właśnie dla naszych sondowań wybierzemy tę aleę, dla nas będzie to dogodniéj. a dla téj, którą obserwować chcemy, wszystko jedno, skoro jest tak czystą i niewinną jak mniemam! Wnieś pan z tego, jak szczerze podzielam pańskie podejrzenia!
— Podejrzenia? broniąc się powtórzył szambelan, i kazał skręcić w aleę i pod zasłoną starych lip jechać do willi: królewska wysokość mocno mnie tém zasmucasz! Ja tylko moje doświadczenia pozwoliłem sobie przytoczyć!
— Słowa pańskie niepokoją mnie — nazwiéjmy je jak się podoba! Już wieczór, tak późno nigdy jeszcze do wiejskiego domu nie przyjeżdżałem — więc się mnie tam nie spodziewają!
Dla czarnéj duszy szambelana te słowa były balsamem — z największą niecierpliwością wyczekiwał zbliżającéj się godziny, a ta miała mu tak sprzyjać, iż się nawet tego nie spodziewał.
Szczęście Małgorzaty w owéj nocy dosięgło szczytu, gdy mimowoli oczarowana ogniem miłości, padła w ramiona księcia, gdy samotna i opuszczona, ujrzała się nagle szczerze i gorąco przez jedną istotę ukochają.
Któżby miał potępiać Małgorzatę, ktoby ją mógł ganić, że uległa przemożnéj chwili! Gdyby opuszczona niewinna sierota wiedziała, jak straszne następstwa sprowadzi ta chwila, jak oplącze ją łańcuchem nieustannych udręczeń — gdyby była przeczuła, że ten, który jéj wieczną miłość poprzysiągł, kiedykolwiek chętnie usłucha cudzych poszeptów, może byłaby wtedy wymknęła się przestraszona z jego uścisków — lecz była właśnie niewinnością, obcą wszelkim powątpiewaniem, owioniętą szczęściem znalezienia nakoniec kochającego ją serca.
Wierzyła. Jakże mogła wątpić i przezornie obliczać? Kochała. Jakże nie miała należeć do ukochanego w zupełności, której wymagały jéj gorące, od Boga nadane jéj uczucia? Nie kierowała nią żadna matka, niczyje słowo nie ostrzegło jéj o niebezpieczeństwie namiętności spoczywającéj w każdym człowieku — zgrzeszyła bez wiedzy czynu. Wybuchający żar jéj miłości przyćmił przewodniczą pochodnię jéj ducha opiekuńczego — potęga namiętności zagłuszyła głos ostrzegający...
Lecz teraz w cichéj godzinie, gdy sama podczas letniego wieczoru siedziała w swoim pokoju, przejęło ją jakieś smutne uczucie — serce jéj wzdęło się i ociężało, jakby płakać chciała... czy dla tego, że ukochany teraz po całych dniach kazał jéj czekać na siebie?
— Czego się obawiasz? mówiła potém sama do siebie, a jéj piękna twarz znowu się wypogadzała, czego się martwisz? on cię kocha, On ci to poprzysiągł — spełniło się najwyższe w życiu twojém życzenie, a jednak przejmuje cię jakaś niepojęta trwoga! Dziwne serce, dla czego burzysz się, dla czego bijesz tak gwałtownie?
Byłże to domysł przejmujący Małgorzatę? byłoż to przeczucie cierpień, których niestety! tak prędko doznać miała.
Przyszły jéj na myśl słowa Waltera, które wyrzekł do niéj odchodząc: „Zwiędnie kwiat we włosach twoich utkwiony!”
— O, bo on mi jutro da nowy! chciała zawołać, pełna zachwytu i miłości dla Waldemara.
Kwiat zwiądł — a książę tego dnia nie przyjechał, aby w jasny włos wpleść inny!
— Może nie mógł przyjechać, może go co zatrzymało, zapewne tak być musi; niewątpliwie, coś w niéj zawołało, on cię kocha i do ciebie należy! Ależ powiedział raz, że nie może znaleźć spokojności, jeżeli mnie którego dnia nie widzi, bo byłby pośpieszył tu w nocy, aby chociaż odwiedzić mnie na chwilę! Jak on starannie wszystko dla mnie urządza! mnie się często zdaje, że jestem jakąś księżniczką z bajki — ale kiedy go tu nie ma, wszystko mi się wydaje zimne i zamarłe!
Gdy Małgorzata jednego z ostatnich dni z podobnemi myślami stała w otwartém oknie swojego pokoju — gdy boleśnie wieczorem wyjrzała i dostrzegła na niebios błękicie zapalające się jedna po drugiéj gwiazdy, zdało się jéj, że z dala dochodzą do niéj dobrze znajome dźwięki — te gdy się zbliżyły i stały wyraźniejsze, Małgorzata poznała w nich pieśń, którą tak często śpiewała w nocy na kamieniach:

Matki rodzonéj nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany, jestem sama!
Och! żadne serce nie jest mojém!

Brzmiało to tak boleśnie, a przytém tak mile, jéj mimowolnie gorące łzy z oczu popłynęły — zbliżała się do niéj własna jéj pieśń — dawne, ukochane dźwięki z przeszłych czasów! To znajdujący się w pobliżu Walter tak śpiewał — uczciwy Walter, zawsze dla niéj tyle przyjacielski i serdeczny, a któremu nigdy dostatecznie za to się nie odwdzięczyła. Pieśń ta dochodziła do niéj jak lekki wyrzut — zapomniała, że odmawiał uprawiania jéj ogrodu — chciała mu podziękować, że dawniéj zawsze był dla niéj tak dobrym, a i teraz jeszcze myślał o niéj. Mie mogła inaczéj i sądziła, że żadnego błędu przez to nie popełni.
Sługi widziały jak już o późniéj godzinie zbiegła do ogrodu, widziały jak idąc za słyszaną pieśnią, wyszła za bramę kraty.
Lecz Małgorzata szukała napróżno — wołała i błądziła tu i owdzie — nadaremnie. Nie znalazła Waltera... z daleka tylko słyszała, zamierający jak tchnienie, bolesny koniec pieśni rozlegający się po nocy:Oc „h! żadne serce nie jest mojém.“
— Jest on także tak samotny, ten poczciwy Walter, jak ty niegdyś byłaś, rzekła do siebie wtrącając — ale nigdy nie mógł być tém czém ty jesteś dla mnie, dodała, myśląc o księciu — ciebie kochać muszę, do ciebie duszą i ciałem należę — jemu mogłabym dopomódz jak bratu, mogłabym wszelkie dobro wyświadczyć — o wielki Boże na niebie, modląc się mówiła, wchodząc do sypialni — tak mi boleśnie, tak smutno — strzeż nas! Bądź przy moim kochanym Waldemarze i zwróć jego myśli i drogi ku mnie.
Gdyby książę słuchał był tych słów, zamiast zważać na słowa Schlewego, niejedno złe byłoby odwrócone, a tak pod zasłoną ciemności późnego wieczoru przybył z szambelanem w chwili, gdy Małgorzata następującego wieczoru, gawędząc swobodnie z Walterem, wyszła po za ogrodową kratę. Nie domyślała się, że ją śledzą z ukrycia, że to niewinne spotkanie szatańsko tłómaczą księciu, aby go na zawsze od niéj oddzielić.
Jéj miękka, czysta dusza chciała pocieszyć i dodać odwagi przyjacielowi przeszłości, który również sam jeden istniał na świecie, jak dotąd ona; nie wiedziała, że jéj tylko brakowało mu do szczęścia, że ją kochał, a ona jednak do niego-należeć nie mogła.
Gdy więc podała mu rękę na pożegnanie i rzekła:
— A zatém zawarliśmy pokój Walterze, i pozostaniesz zawsze przyjacielem biednéj Małgorzaty, choć nie chcesz przyjąć jéj pomocy.
Kiedy Walter ścisnął podaną sobie rękę i silnym męzkim głosem odpowiedział:
— Pozostanę wiecznie! — a potém szybko poskoczył w krzaki, aby powrócić do domu — Małgorzata wewnętrznie czynem swoim uradowana, wracając przez bramę do ogrodu, nagle uczuła w sercu swojém nieprzyjemną trwogę. W koło było ciemno — stanęła — liściaste lipy tak głęboki cień rzucały, że nie mogła poznać przedmiotu znajdującego się w pobliżu.
Ale wnet miało się wszystko wyjaśnić. Jakiś powóz wyjechał z cienia drzew ku krzakom po drugiéj stronie leżącym i okrążał wielkim łukiem. Małgorzata mimowolnie zbliżyła się o kilka kroków, bo pomyślała, że to może być powóz księcia, a on jéj nie zastał. Ale to być nie mogło, gdyż bramy nie spuściła z oka i książę zawsze przyjeżdżał konno. Wtém wyszli z krzaków dwaj panowie i przystąpili do powozu.
Małgorzata krzyknęła — nie mogła się omylić, był to rzeczywiście książę, a z nim ów jéj nienawistny — chciała pośpieszyć do powozu — widziała, że Waldemar przez chwilę zawahał się, czy ma odjechać — potém usłyszała słowa:
— Królewska wysokość chciałeś uniknąć sceny!
— Obietnica za obietnicę! Pan dotrzymałeś swojego słowa, ja dotrzymuję mojego!
Małgorzata widziała, jak książę ze swoim towarzyszem wsiedli do powozu — z piersi jéj wyrwał się krzyk — łono jéj biło — głos wewnętrzny mówił jéj, że to była stanowcza chwila. Ale była tak niewinna, że nie umiała wcale wytłómaczyć sobie przyczyny tego zajścia.
Powóz w ciemnéj alei znikł jéj z przed oczu.
Nazajutrz Małgorzata nadaremnie od godziny do godziny oczekiwała przybycia ukochanego. Dzień stał się dla niéj wiekiem, z każdą minutą wzrastało zakłopotanie. Ciągle jeszcze nie wierzyła, aby Waldemar kiedykolwiek ją opuścił i zapomniał, aby zburzył szczęście jéj miłości.
Niewypowiedziana trwoga opanowała jéj duszę, gdy nadszedł wieczór, a kurzawy wcale na drodze dojrzeć nie mogła. Późno dopiero udała się do łóżka — sen znikł z jéj błękitnych oczu — dręczyły ją trapiące marzenia — widziała jak ukochany od niéj się odwraca — jak znowu sama i opuszczona, a bardziéj jeszcze niż przedtém była nieszczęśliwa — czuła pod sercem niezmierny ciężar — łzy jéj zalewały jedwabne poduszki.
Biedna Małgorzato, oszczędzaj gorących kropli, które ból uśmierzają i ulgę przynoszą: dni próby dopiero się zaczynają.
Gdy pierwsze promienie słońca zajrzały do pokoju przez przetykane złotem firanki, podniosła się — szybko okryła się poranną szatą, drżącemi ze wzruszenia palcami otworzyła okna, i napawała się owiewającym ją świeżym zapachem.
Gdy słońce wyżéj podeszło, wyprawiła do księcia służącego z listem, który tchnął całą jéj szczerością — jeżeli po tém piśmie nie pośpieszy, jeżeli pisała napróżno i słowa jéj żadnego nie wywrą na nim wrażenia, wtedy niewątpliwie pragnie ją opuścić i zapomnieć.
Małgorzata czekała z trawiącą niecierpliwością, która raz nadzieją, drugi raz rozpaczą przejmuje — byłoby niewdzięcznie, aby ten, którego uważała jako zesłanego od Boga, który jéj miłość poprzysiągł, teraz miał ją porzucić.
Z gorączkowém wzruszeniem oczekiwała od niego znaku — dzień przeminął — blada i przerażona ujrzała nadchodzącą noc, noc długą, straszną. Niespokojna tam i napowrót przechadzała się po pokoju. Służące szeptały sobie rozmaite domysły i obawy — nie odpowiadała na ich pytania, nie słuchała pieśni Waltera, który jak obrońca jéj co wieczór błąkał się około wiejskiego domku... patrzała tylko na drogę, którą zwykle przybywał ukochany i słuchała — częstokroć zdawało jéj się, że słyszy zbliżające się tętnienie końskich kopyt, i śpieszyła do okna z radośnie błyszczącém okiem.
Nadaremnie — to nie on i nie do niéj jechał — jakiś obcy turkot omylił widzącą z bijącém sercem, jak jedna za drugą godzina upływa.
Nad ranem padła bezprzytomna na łoże, przy ktôrém klęczała — zamknęła zaczerwienione powieki — jéj zawsze tak ułudnie piękne, pulchne usta były blade i zimne — a gdy oprzytomniała, lodowaty mróz wstrząsał jéj ciałem — chciała się podnieść, ale drobne strudzone nogi wymówiły jéj posłuszeństwo.
Gdy służące do niéj przystąpiły, z ust jéj wybiegły jakieś słowa bez ładu, i wkrótce na jéj bladą i zimną twarz wystąpiły pałające rumieńce.
Utraciła przytomność, ale potęga jéj miłości była tak wielka, że nawet jéj gorączkę przemagała. Blizka śmierci nawet nad brzegiem wieczności duszą nieprzeparcie należała do tego człowieka, który ją natchnął bozką rozkoszą miłości, aby teraz, innemu napędzając, tém głębiej wtrącił w noc najokropniejszéj rozpaczy i opuszczenia...


ROZDZIAŁ XV.
Ulubieniec króla.

Przed wysokim, siwym murem, który co dziesięć kroków zdobiły ozdobione urnami filary, tam i napowrót przechadzały się szyldwachy z bronią na ramieniu. Chodziły blizko szerokiej drogi wjazdowéj, po któréj bokach stały ich budki, zawsze przebywając tę samą krótką przestrzeń.
Ten starodawny mur, po nad którym wystawały gałęziste, ocienione liśćmi drzewa, obejmował rozległy park, należący do ulubionego zamku Solitude. Każdego lata, gdy się już liście bujnie rozwinęły, a ciepłe dni już się ustaliły, król — w szczupłém towarzystwie wyjeżdżał na kilka tygodni do téj zachwycającéj, przed zewnętrznym światem ukrytéj oazy, aby bez przeszkody pędzić tam życie domowe. Każdy człowiek potrzebuje unikać ruchliwego życia, różnorodnych towarzystw, łowów, zabaw i użycia.
Dla takiéj błogiéj spokojności ów zamek letni najwłaściwsze nastręczał miejsce.
Wchodząc do parku szeroką, starannie wyrównaną drogą, idącą pod murem, przez otworem stojącą bramę u wejścia, otaczał człowieka chłodny cień. Po obu stronach wchodu leżały ogromne, z kamienia wykute lwy, a tu i owdzie z pomiędzy zieloności drzew i zarośli przezierały białe posągi. Szeroki liściasty korytarz zdawał się być bez końca — ale w dali błyszcząca mgła wodna wskazywała oku jakiś cel, który gdy się do niego zbliżono, tworzył ogromny wodotrysk, wznoszący się z obszernego bassenu niby aż pod obłoki, a opadające jego wody błyszczały nakształt perlistéj kurzawy, igrającéj wszystkiemi barwami tęczy.
Liściasta ściana tworząca szeroki, wysoki okrąg, otaczała bassen. Wszedłszy z alei do téj chłodnéj rotundy, w któréj liczne ławki zapraszały do odpoczynku, z lewéj strony widać było głęboko w zieleni ukrytą kaplicę, z prawéj zaś na pagórku ustrojonym klombami kwiatów i rzadkich drzew zamek letni. Składał się on z głównego korpusu i dwóch w kształcie wież licznemi arkadowemi oknami opatrzonych skrzydeł bocznych, których dolne piętra gęsto osłoniene były winną latoroślą.
Kto znowu nie dostrzegł z portyku przechadzających się dwóch szyldwachów, mogło mu się zdawać, że ten nieozdobny zamek służy za mieszkanie jakiemuś bogatemu prywatnemu człowiekowi. Kwitnące pomarańczowe drzewa rzadkiéj wysokości i wielkości otaczały półokrągłą przestrzeń, na którą się wchodziło, przebywszy pełne zapachu drogi do zamku.
Nad łukowatym, szerokim portykiem umieszczona była sztukaterya przedstawiająca herb królewski. Posadzki w chłodnym przysionku, ani marmurowych schodów wiodących do królewskich pokojów, nie zakrywał żaden kobierzec — nie stali tam gwarzący lokaje — tylko stary, siwy murgrabia, w którym po szramach na twarzy poznawano starego wojownika, jak Gerber strzegł króla, patrząc ze swojego okienka na drogę ku niemu wiodącą.
Na górze w przedpokoju znajdowano tylko służbowego flügel-adjutanta i przechadzającego się starego kamerdynera Bittelmana, królewskiego faworyta, który stał się dla niego tak nieodzownym, iż dzień i noc być na każde zawołanie.
Stary murgrabia chętnie rozprawiający o bohaterskich czynach w wojnie przeciw Napoleonowi, stojąc u swojego okienka często rozmyślał o dawnych wojowniczych czasach; nagle usłyszał czyjeś kroki na żwirowej drodze — ktoby to mógł przybywać, kiedy król jest na górze w swoim „zielonym gabinecie“ w którym najchętniéj przebywał, a żadnych prawie wizyt nie bywało, żadnych nie przyjmowano?
Przystąpił więc jak najbliżéj do szyby i wyjrzał na portyk. Jakiś słuszny, elegancki pan szedł śmiałym, spokojnym krokiem, jakby tu był u siebie w domu.
Miał na sobie letnią, lekką, cywilną odzież, piękne jego kształty doskonale odznaczającą, ciasno przystające spodnie i szeroki słomiany kapelusz z rzadkiéj plecionki. Na oślepiająco białym żabocie błyszczał mu brylantowy order — zresztą nie widać było na nim żadnéj kosztowności.
Stary murgrabia zamku Solitude nie znał tego pana z ciemno-blond brodą, a szlachetnie i regularnie wykrojoną twarzą — wyszedł więc ze swojéj izby na posadzkę przysionka.
Słuszny, męzko-piękny nieznajomy obejrzał się po parku, który tylko co przeszedł, i skierował się ku portykowi.
Był więc teraz w obrębie murgrabiego.
— Do kogo pan życzysz sobie? spytał krótko i ostro po żołniersku.
— Do króla, odpowiedziano.
— Jego królewska mość nikomu bez wyjątku nie udziela tu posłuchania musiano to już panu oświadczyć tam w parku!
Wysoki, przed murgrabią na posadzce stojący pan uśmiechnął się przyjaźnie.
— Ale pomimo tego ja stanowię wyjątek! Pozwól mi pan tu przejść na moją odpowiedzialność!
— To każdy mówić może, mam wyraźny rozkaz nie puszczać nikogo obcego na pokoje!
— Pan jesteś bardzo pilnym stróżem — bądźże przynajmniej łaskaw wymienić panu adjutantowi na górze moje nazwisko — jestem hrabia de Monte Vero.
— Przebacz, ekscellencyo, powiedział teraz murgrabia z nieco zakłopotaną pokorą, i podług dawnego zwyczaju mimowolnie stanął frontem: nie miałem jeszcze zaszczytu — nie mogłem się domyślić.
— Wyobrażałeś pan sobie zapewne hrabiego de Monte Vero w bogato wyszywanym mundurze, a tymczasem przybywa w prostéj cywilnéj odzieży; rozumiem, łaskawie mówił Eberhard. A więc otrzymałeś zawiadomienie, że ja stanowię wyjątek?
— Jedyny wyjątek, do usług, Ekscelencyo — nie na złe! dodał w krótkich przerwach, gdy Eberhard zwrócił się ku marmurowym schodom — bo nie potrzebuję obawiać się żadnéj niełaski.
— Kochany przyjacielu, jakże mógłbym się za to gniewać, że wiernie pełnisz swoją służbę! odpowiedział Eberhard i przyjaźnie poklepał starego po ramieniu; zapomniałem, że mnie nie znasz!
— Bardzo miły pan, pomyślał murgrabia, gdy wszedł na schody hrabia, któremu z rozkazu króla w każdym czasie wolno, było bez zameldowania się wchodzić na pokoje; à la bonne heure, coś podobnego to przyjemność sprawia i rzadko się zdarza!
Stary lubiał używać francuzkich wyrazów, a według jego mniemania nie każdy to potrafił, już aby pokazać, że walcząc z Francuzami spotykał się z nimi, już dla nadania sobie większéj powagi u reszty służby i domowéj czeladzi.
— Bardzo miły pani mruknął jeszcze raz wracając do swojéj izby, aby opowiedzieć o całym wypadku staréj ale jeszcze krzepkiéj i w bialutki czepek ustrojonéj pani murgrabinie, która robiąc pończochę zdrzemała się w wygodnym fotelu.
Eberhard zbliżył się do królewskich pokojów.
W przedpokoju zastał adjutanta, który ukłonił mu się z uszanowaniem i wskazał drogę przez salony do zielonego pokoju, w którym się znajdował król.
Bittelmann, kamerdyner z dobroduszną, starą, dobrze utrzymaną twarzą, niezmiernie się ucieszył, gdy postrzegł hrabiego, bo go wysoce poważał. Eberhard miał zawsze jakieś łaskawe słowo dla wiernego starca, dla tego też i dzisiaj przywitał go szczerze i życzliwie. Zdawało się, że hrabia de Monte Vero wszędzie gdzie się ukaże, wywiera jakiś błogi wpływ mimo wiedzy.
W ostatnich dniach zwiedzał w towarzystwie Marcina nowy wielki zakład w pobliżu kąpieli B., — zakład machin niezmiernéj rozciągłości, w którym pod kierunkiem majstra Lessinga, po zaopatrzeniu go znacznym dochodem i wydobyciu z małéj fabryki do tego zobowiązał, już przeszło kilka tysięcy robotników znalazło utrzymanie. Z głęboką radością widział, że ten zakład, któremu nadał nazwę „Johannesthal,“ blizki był przemiany w małe miasto, bo z jego rozkazu niezliczeni mularze i inni rzemieślnicy budowali zdrowe mieszkania dla pracujących w fabryce.
Eberhard po rozmówieniu się z budowniczymi i zdolnymi werkmajstrami, niejedną noc poświęcił na czynienie przygotowań i obrachunków. Banki angielskie i niemieckie, które odbierały ogromne summy przesyłane mu z Brazylii, dokonywały niezmiernych zaliczeń, jakich te przedsięwzięcia wymagały. Ale Eberhard sam ręką znawcy i z podziwu godną przezornością kierował wszystkiém — rozporządzał i rozdzielał, — stał na czele, tak, że tego nie widziano, i chwaląc wznosił, — jego mistrzowsko-kierująca ręka dała się uczuwać w kazdém miejscu, jego szlachetny, swobodny duch powiewał ożywiająco na olbrzymie przedsięwzięcia, którym poświęcał całą siłę, całe swoje królewskie bogactwo — i błogo mu było, że rozsiewał błogosławieństwo!
Po nieco przydłuższéj przerwie zapragnął dzisiaj zbliżyć się do króla, który go zwykle tak łaskawie przyjmował.
Przeszedł więc przez audyencyonalny salon do zamkowéj galeryi obrazów. Nie była ona wielka, ale zawierała rzadkie i piękne arcydzieła, którym król lubił przypatrywać się.
Eberhard znajdował się sam w tych pokojach, kroki jego rozlegały się po gładko jak szkło wyszlifowanéj posadzce — przed niektóremi malowidłami zatrzymywał się chwilowo i wreszcie wszedł na przedpokojowe kobierce, gdzie także nie znalazł nikogo ze świty. — Jeszcze tylko jedna portyera przedzielała hrabiego od króla, — zbliżył się ku niéj i odsunął połowę chcąc wejść do ulubionego pokoju monarchy.
Była to niewielka, ale wysoka przestrzeń z arkadowemi oknami, które otworzono, aby wchodziło tam przecudnie piękne powietrze parku. Komin, stoły, ściany tego pokoju składały się z malachitu, owego zielonego szlachetnego kamienia, który złożony z drobniejszych, a potém wyszlifowany, tworzy ciemnemi żyłami nakrapianą, gładką jak marmur powierzchnię.
Cały ten pokój, z kosztowném jego urządzeniem, był to dar cesarza rossyjskiego.
Zielone aksamitne krzesła, z wykładanemi malachitem poręczami, stały przy oknach i przy małym stoliku. Na innym stole na środku pokoju leżały mappy, książki i papiery; — na kominie stał zegar, który dźwięcznym tonem wybił właśnie piątą godzinę po południu.
Król stał blizko pierwszego okna przed pięknie wyrzeźbionym piedestałem, na którym ustawiony był olejny obraz średniéj wielkości, który przy wpadającém przez okno świetle występował w całéj swojéj piękności. Król stojąc przez pół zwrócony plecami do portyery, nie widział stojącego w niéj Eberharda, a wpoił wzrok w kobiecą postać, którą obraz przedstawiał, — wyglądał zatopiony w marzeniach i wspomnieniach — usta jego szeptały jakieś ciche słowa.
Król zawsze ten obraz miewał pod ręką — w stolicy stał on w jego pracowni — jeżeli wyjeżdżał, kamerdyner Bittelmann pakował go ostrożnie w umyślnie rozporządzoną skrzynkę palisandrową; — król nie potrzebował wydawać mu tego rozkazu bo wiedział, że gdziekolwiek będzie, obraz ten znajdzie zawsze w tym pokoju ustawiony, który w owém miejscu za najprzyjemniejszy uzna.
W pięknéj twarzy, ktôréj przypatrywał się wspomnieniami przejęty monarcha, Eberhard poznał tę samą księżnę, ktôréj większy obraz widział w zamkowéj sali Krystyny i teraz poznał przywiązaną do niego tajemnicę — niewątpliwie! Król kochał tę księżnę anielskiego oblicza, a niewyjaśnione powody, może polityczne względy, zmusiły go wyrzec się jéj i miłość poświęcić koronie! Wyniósł do siebie na tron teraźniejszą swoją małżonkę, okazywał jéj cały swój wysoki szacunek, nie zaniedbał uwagi ani względów, jakie król winien swojéj małżonce, — ale miłość jego, najgłębsze uczucia serca, należały wiecznie do pięknego wzoru tego obrazu!
Lecz gdzie się znajdowała księżna Krystyna? Nikt jéj nie wspominał — nic o niéj nie było słychać! Czyliż i ona na przekór skłonności swojéj, musiała przyjąć rękę dalekiego władcy? Albo może już nie żyła?
Eberhard, który z szybkością błyskawicy wpadł na te myśli, gdy bez ruchu stał u portyery, uważał za niewłaściwe być dłużej niemym świadkiem téj sceny i wkradać się w tyle delikatne tajemnice, które przed każdym ukryte być musiały.
Bolało go, że przeszkadzał królowi w téj cichéj godzinie, podobnéj do modlitwy — chciał więc odejść równie cicho jak wszedł, — — lecz wzrok króla padł na poruszającą się portyerę i na cofającego się Eberharda.
— Zostań przyjacielu, rzekł król widocznie przytłoczony bolesnemi uczuciami, i zasunął na obraz małą jedwabną firankę, a potém podał rękę hrabiemu de Monte Veto. Przystąp bliżéj, ty właśnie wchodzisz w téj smutnéj chwili! Nie umiem powiedzieć dla czego, może dla tego, żeś pełen szlachetnych uczuć, które poznałem, może także dla tego, że mi błogo jest mieć w tobie prawą duszę przy mnie, — zdaje mi się jednak, i niech to będzie dla ciebie równie jak i dla mnie zagadką, że jeszcze z innego powodu cieszy mnie twoje przybycie w chwili, w ktôréj żyłem wspomnieniami!
— Któż w życiu swojém nie musiał walczyć z niemi najjaśniejszy panie, a walcząc rozkoszować się? bo bozkie tchnienie, nieopisany zachwyt przejmuje takiego człowieka, jakby go wynagrodzić chciano za to, co mu potęga stosunków złego wyrządziła!
— Wielką prawdę powiedziałeś, hrabio de Monte Vero!
— Z doświadczenia, najjaśniejszy panie!
— Jakto! czy i w pańskiém życiu, którego skromność uważam za godną zazdrości, przychodziłoby żałować przeszłego szczęścia? Tego nigdy nie przypuszczałem!
— Historya życia mojego jest wielce wzruszająca, mój królewski panie! Ale już nabyłem tyle siły, że bez szkody umiera wyratować się z burzy, i przy całéj sile wspomnień nie zapominać nigdy moich obowiązków dla ludzkości!
— A mimo to wszystko masz pan nieprzyjaciół! powiedział król, który widocznie przypomniał sobie zarzuty i podejrzenia, które mu zręcznie podsuwać umiano.
— Te nas nie sprowadzą z prawéj drogi, najjaśniejszy panie, jeżeli według sumienia Bogu i ludziom służymy!
— Ale mogą nam szkodzić i do gniewu pobudzić!
— Są to błędy, najjaśniejszy panie, które przebaczać należy w przekonaniu, że jesteśmy ludźmi, nie zawsze silniejszymi nad pokusy i namiętności!
Król zamilkł — zamyślony spojrzał na Eberharda, który mówił tak szlachetnie i w wykończenie piękném ciele zawierał doskonale piękne serce.
W téj chwili rozsunęła się portyera — ukazał się kamerdyner Bittelmann, który na srebrnéj tacy przyniósł wielki, zapieczętowany list.
— Dla pana hrabiego de Monte Vero, rzekł i podał list Eberhardowi: tylko co przyniosła go sztafeta.
— Nie wahaj się pan, otwórz list, radził król po odejściu kamerdynera; może zawiera ważne wiadomości!
— Są to raporta z Monte Vero, najjaśniejszy panie!
— Z pańskiéj niemieckiéj kolonii w Brazylii? Przeczytaj pan! ze współudziałem powiedział król.
Eberhard rozłamał pieczęć i pobieżnie spojrzał na listy — gdy czytał jeden z nich, mimowolnie twarz jego rozjaśniła się, oczy radością zaświeciły.
— Czy można obaczyć? Mnie mocno obchodzi pańskie dalekie księztwo!
Eberhard z ukłonem podał królowi żądane pismo — zawierało ono we wzruszających słowach wyrażone podziękowanie owych licznych wychodźców, których Eberhard spotkał w Londynie i wysłał do Monte Vero. Szczęśliwie tam przybyli i pomiędzy Niemcami pozakładali nowe ogniska, w których za staraniem Eberharda uniknęli nędzy i obficie wyżywić się mogli. Czego im odmówiła stara ojczyzna, to znaleźli w Monte Vero, tak z pełnemi i wdzięcznemi sercami założyciela ich szczęścia po Bogu najwyżéj cenili, i jak pisali, wszyscy się za niego modlili.
— Bardzo nie wiele brakuje, a zazdrościć ci będę, panie hrabio, rzekł wzruszony król. Jakże musisz być szczęśliwy! jaka to rozkosz cudowna, odbierać takie podziękowania!
— Wzniosła, tak jest, najjaśniejszy panie! Módz uszczęśliwiać jest to rozkosz niezrównana — ona nam Boga przybliża! Podobne jak ta chwile przeważają tysiączne: biada!
— Powiedziałeś pan poprzednio, że historya życia pańskiego jest bardzo wzruszająca — pozwól wyznać, że niecierpliwie pragnę ją poznać! Wierzaj, że nietylko dla prostéj ciekawości pozwalam sobie zapytać cię, czy godzien jestem wysłuchać opowiadania historyi życia twojego?
— Mój królewski panie! broniąc się przerwał Eberhard; lecz król wziął go za rękę i zaprowadził na sofę stojącą przy oknie i zakrytym obrazie.
— Chciałbym poznać drogi, które pana doprowadziły do celu, do jakiego teraz doszedłeś! powiedział król siadając obok Eberharda.
— Jeszcze nie doprowadziły najjaśniejszy panie — dopóki żyjemy, zawsze mamy coś do dopięcia i do osiągnięcia!
Letni wieczór zapadł nad parkiem, — słońce znikło za ciemno-liściastemi drzewami, — tu i owdzie walcząc z ostatnim brzaskiem dnia świeciła na niebie gwiazda, — cudna spokojność panowała wszędzie, a przerywały ją tylko kiedy niekiedy melodyjne pieśni usypiających ptaków, — orzeźwiające, wonne tchnienie wiało z parku przez wysokie otwarte okna do zielonego pokoju, w którym król siedział obok Eberharda jak przyjaciel obok przyjaciela.
Otaczał ich łagodny półcień, który dziwnie zgadzał się z zeznaniami obu tych ludzi w tak wzruszającéj chwili.
Eberhard swoim mimowolnie tyle potężnym i do serca przemawiającym głosem tak zaczął:
— Tajemnicy mojego urodzenia do dziś dnia nie udało mi się wyśledzić! Téj, która mi dała życie, nie widziałem nigdy — gdy się moje pojęcia obudziły, ujrzałem się pod opieką starego, pełnego miłości człowieka, którego ojcem nazywałem, i który raz upominającym słowem, co wiecznie w duszy mojéj brzmieć będzie, powiedział mi: że przy mojém urodzeniu stała na niebie gwiazda z ognistym ogonem, kometa, z którą łączono dziwne przesądy.
Stary ojciec Jan żył jak zakonnik, a lud wiejski czcił go jak zesłańca bozkiego. Wychował mnie w swojéj pustelni i nauczył obcych języków, wypadków przeszłości, tudzież krajów tego świata.
Był to uczony, pobożny mąż, ale wcale nie świętoszek.
Niedaleko od naszéj klauzury wznosił się dumny staroświecki zamek. Dachy jego wystawały w powietrze, panowało tam bogactwo i rozrzutność. Zamek ten należał do hrabiny W. Ponińskiéj, zamieszkiwała w nim przez zimę i wiosnę z jedyném dzieckiem, piękną małą dziewczynką. W lecie wyjeżdżała do dalekich kąpieli lub też do Paryża albo Włoch.
Mała Leona przychodziła często ze swoją służącą do ojca Jana, a ja byłem towarzyszem jéj zabaw. Już wówczas przy swobodnych grach naszych okazywała chęć panowania i dumę, ale to mi się podobało, chętnie też bawiłem się z małą ładną Leoną!
Gdy wyrosłem, a zacny ojciec widział, że się sil nie rozwinąłem i z nauk jego korzystałem, oświadczył mi pewnego dnia, że czas już pomyśleć o mojéj przyszłości. Z całą troskliwością i miłością zapytał mnie, jaki stan obrać sobie zamierzam? a ja pełen młodzieńczego zapału zawołałem:
— O! ojcze Janie, — kochany ojcze Janie, chciałbym być żołnierzem, — oficerem! To jest najwyższe moje życzenie!
Widzę jeszcze łagodny uśmiech, jaki osiadł na jego czcigodnych rysach, gdy te natarczywe słowa wymówiłem.
— Tak i ja też myślałem, Eberhardzie, powiedział spokojnie i jak zawsze z ojcowską godnością i troskliwością — w spełnieniu życzeń twoich nie doznasz żadnéj przeszkody! Idź w świat, zaciągniéj się pod sztandary wielkiego wojska i bądź odważnym, wiernie swoje obowiązki spełniającym żołnierzem! Uczyłeś się tyle, że bez trudności w krótkim czasie otrzymasz stopień oficerski. Dam ci wszystko, czego potrzebujesz. Oto masz tu papiery, których od ciebie żądać będą, a oto pieniądze, abyś nie cierpiał niedostatku!
— A jak się nazywał twój ojciec Jan? przerwał król opowiadającemu.
— Jan von der Burg, najjaśniejszy panie! Jako Eberhard von der Burg wstąpiłem do wojska naszego sąsiedniego kraju.
— Von der Burg jest to stara, bardzo stara szlachta, panie hrabio. — I wyrzekłeś się pan tego nazwiska?
— Ponieważ je nieprawnie nosiłem, mój królewski panie! Przewodnik życia mojego, ukochany, wspaniałomyślny mąż, który mnie wychować, — ów Jan von der Burg nie był ojcem moim! W godzinę śmierci wyjawił mi część tajemnicy, która na życiu mojém ciąży!
— Jakież więc było pańskie prawdziwe nazwisko?
— Ojciec Jan umarł, zanim to mógł mi powiedzieć! odrzekł Eberhard.
— I nie znalazłeś pan żadnego dokumentu, żadnego pisma o tém?
— Nic, mój królewski panie! Musiałem zdobywać sobie nazwisko. Ale wyprzedzam wypadki! Młody Eberhard von der Burg bardzo prędko został oficerem, bo służbę pełnił gorliwie i punktualnie. Był to wysmukły żołnierz, który jak codziennie mówiono, dzielnie wyglądał w kawaleryjskim mundurze. Owszem, sam nawet stary ojciec Jan nie posiadał się z radości, gdy obaczył swojego wychowańca, który przybył odwiedzić jego do — mek, — uściskał on mnie i błogosławił, — starzec, który zbliżał się do kresu dni swoich, młodzieńca, który śmiało i dziko wdzierał się w życie!
Wtedy los twardy zrządził, że ujrzałem znowu Leonę, młodą hrabiankę Ponińską, ktôréj dziecinnych zabaw byłem niegdyś wspólnikiem, Z dziecka wyrosła na pannę dziwnéj piękności! Nie, nie była to jeszcze panna, ale pączek, który mnie silnie do siebie pociągał, którego obraz ciągle mnie ścigał, — bez którego mniemałem, że żyć nie zdołam! Ciemne pożerające spojrzenia Leony gorącemi płomieniami rozgorzały w mojéj duszy, — rozżarzała płomień we mnie wybuchły — dała mi poznać, że się jéj podobałem!
Niewypowiedziana rozkosz tego pierwszego — wyznania trwała krótko, jak sen letni!
Hrabina Ponińska wyjechała ze swoją piękną córką Leoną do Paryża, — mówiono, że szukała dla niéj milionera, bo była zadłużona, a długoletnie marnotrawstwo tak wyczerpało jéj ogromny majątek, iż hrabina ujrzała się zmuszoną sprzedać swój wysoki, dumny zamek.
Ja zaś, oszalały zapałem mojéj miłości, postanowiłem pośpieszyć za nią! Ojciec Jan ostrzegająco podniósł palec — było to po raz pierwszy, że nie usłuchałem słów mojego ojca — pierwszy i jedyny raz!
Leona stała przed duszą moją — z zachwycającym uśmiechem, piękna jak rozwijający się kwiat południa — dumna jak córka cesarza! Musiała być moją, musiałem ją dostać i posiadać — za nią byłbym oddał duszę, zbawienie!
Eberhard umilkł na chwilę, — król z błyszczącym wzrokiem słuchał jego opowiadania, — noc letnia zapadła. Stary kamerdyner, zdziwiony; że tak długo nie słychać przywołującego dzwonka, ukazał się na progu, aby zapalić kandelabry, — lecz król dał mu znak, aby nie przeszkadzał — bo księżyc, który właśnie wzniósł się po nad drzewa, czarownie jasno oświecał zielony pokój.
Przejęty wspomnieniami Eberhard mówił daléj:
— Dobry, kochany ojciec Jan, uległ moim palącym żądaniom — awansowałem i pośpieszyłem do Paryża, aby — prosić hrabiny o rękę Leony. Miłość moja wzrastała, ilekroć ujrzałem tę pyszną istotę, — a ona wysłuchała mnie! Hrabina zezwoliła, bo jéj powiedziałem, że nic nie żądam, niczego się nie spodziewam, prócz posiadania Leony!
Wówczas miałem lat dwadzieścia — Leona dziewiętnaście — najwyższe życzenie, najpiękniejszy cel osiągnąłem! Rozpływałem się uszczęśliwiony, przytuliłem ubóztwioną do mocno bijącego serca!
Nadeszły tygodnie niewypowiedziany rozkoszy. Matka Leony mieszkała w Paryżu zupełnie oddzielnie od nas; my obraliśmy sobie za miejsce pobytu kąpiele w B., bo mnie tam przeniesiono. Odwiedziliśmy oboje ojca Jana, a ten najlepszy, najszlachetniejszy człowiek swojego czasu, cieszył się podzielaniem z Leoną mojéj miłości, bo widział, że bez posiadania jéj nie mógłbym być spokojnym; — lecz Leona, bujnie piękna, dumna kobieta, podczas tych odwiedzin objawiła żądanie jak najrychlejszego powrotu do ruchliwego, różnorodnego życia w kąpielach, jakby tam tylko przyjemność znajdowała!
To szczególne naleganie, które ojca Jana ciężko obrazić musiało, przypisywałem bolesnemu uczuciu, doznawanemu na widok z dala ukazujących się murów jéj utraconego zamku, — nie wiedziałem, że Leona na wzór matki swojéj żywi w sobie pełno dzikich namiętności i żądz.
Kiedyśmy powrócili do B., a ja na nowo okazywałem całą gorącą miłość moją małżonce, mojemu drugiemu ja, — nagle i nieprzygotowanego dotknął pierwszy straszliwy cios losu, jak oślepiający, pustoszący piorun.
Leona, pomimo próśb moich przystąpiła do stołu gry — rujnowała nas, gdyż w nadziei wygranéj, pożyczała, na weksle różne summy i przegrywała je, a ja ich zwrócić nie mogłem! O mało nie oszalałem — byłem narażony na wstyd, jeżeli nie znajdę punktu wyjścia! a niemiałem nikogo w świecie, komu mógłbym się zwierzyć!
Były to dni pełne udręczeń, aż nakoniec postanowiłem udać się do ojca Jana! Dopomógł, ofiarując mi swój grosz ostatni!
Leona, spodziewając się wkrótce ciężkiéj godziny, święcie mi poprzysięgła, będąc w dobrém usposobienia, że dla mnie tylko żyć będzie — a gdy mnie wkrótce potém udarowała dzieckiem, śliczną dziewczynką, i podała mi ją, o wszystkiém co zaszło zapomniałem, wszystko przebaczyłem, tuląc do łona matkę i dziecię!
Zdawało mi się, że spodziewane szczęście rzeczywiście i trwale do mnie wraca; najwyższéj rozkoszy, jaką człowiek uczuć może, doznawałem wówczas, gdy dziecię moje rączęta do mnie wyciągnęło i z wypogodzoną twarzą ojca wołało, — o! ten dla każdego innego niezrozumiały głos małéj, milutkiéj istoty tak mnie uszczęśliwiał, bo tylko rodzicielskie serce rozumie tę mowę!
Były to błogie dni! Nie powstawała we mnie żadna wątpliwość, żadna nieufność nawet i wtedy, gdy pewien młody Włoch, który przejeżdżając przez Niemcy, bawił w B., coraz bardziéj się do nas przyłączał i prosił mnie o przyjaźń. Nawet gdy dostrzegłem, że spojrzenia jego, gdy sądził, że nikt go nie uważa, dzikim ogniem żarzące się zawisły na pięknéj mojéj żonie, nie przypuszczałem, aby Leona chociaż tylko uściskiem ręki przeniewierzyć mi się mogła! Wszystkiemu byłbym wówczas uwierzył, tylko nie temu, że ona tak niewypowiedzianie kochająca, zdradzać mnie mogła!
Francesco, ów młody Włoch, często usiłował zabierać mnie z sobą na rozmaite rozrywki, a gdy Leona, jak mówiła, z powodu mojéj utrudzającej służby, namawiała mnie, abym przyjął jego zaproszenia, często zatém odbywaliśmy wspólne wycieczki po pięknéj okolicy. W towarzystwie Francesca nigdy nie znajdowałem przyjemności, jego niepokój i szczególna uprzejmość nie podobały mi się, ale ten mój instynktowny wstręt przypisywałem trudności, z jaką zawsze zawierałem przyjacielskie stosunki.
Dziecię moje miało już prawie dwa lata, gdy pewnego dnia Francesco, który często oznaczał godzinę swojego odjazdu, ale ją późniéj zwłóczył, zaprosił mnie, abym poszedł z nim na włoską operę, która w B. dawała przedstawienia. Leona odmówiła nam swojego towarzystwa, oświadczając, że niezdrowa, lecz tak mile namawiała mnie, chcącego przy niéj pozostać, abym poszedł posłuchać pięknéj muzyki, że nakoniec uległem połączonym prośbom obojga, i wyszedłem z domu z młodym Włochem, pożegnawszy Leonę, jak zawsze gdy wychodziłem.
Nie domyślałem się, że to będzie pożegnanie na całe życie — nie domyślałem się, że ściskał mnie wąż i tak mile tulił do siebie!
Francesco wydał mi się wzruszony i bardziéj niż zawsze niespokojny, — ale to mnie nie uderzało, bo często bywał taki!
Swobodnie rozmawiając poszliśmy na operę. Słuchałem dźwięków muzyki i znowu żałowałem, że Leona nie dzieli zemną téj przyjemności.
Po ukończeniu pierwszego aktu, Francesco na pozór wielce uradowany, oświadczył mi, że na dole na inném miejscu znajduje się bardzo blizki przyjaciel jego, i prosił, abym mu wybaczył, że mnie na kilka minut opuści, dla przywitania tego przyjaciela.
Prosiłem, aby postępował bez względu na mnie.
Gdy Francesco wyszedł, zbliżyli się do mnie dwaj od dawna znajomi mnie oficerowie i prosili, abym się udał za nimi. Głosy ich tak były uderzająco poważne, że pomyślałem o pojedynku, albo o jakiéj honorowéj sprawie, co mnie jednak spotkać nie mogło.
Gdybyśmy wyszli z teatru, już było ciemno na ulicach — obaj oficerowie prosili mnie, abym niezwłocznie pośpieszył do mojego mieszkania! Spojrzałem na nich zdziwiony — oni już od kilku tygodni wiedzieli o okropności, o któréj i ja się nakoniec dowiedziałem! Z powagą, która o mało nie obraziła mnie, ścisnęli, mi rękę i prosili, abym spokojnie i rozważnie działał, jak zwykli mnie zawsze widzieć postępującego.
Ani słowa nie wyrzekłem, — przyjęty straszną wątpliwością szybko pośpieszyłem ku domowi, w którym wiedziałem, że znajdę żonę i dziecię.
Dusza moja drgała duch uciekał, gdy wszedłem na schody prowadzące do moich pokojów.
— Spokojnie, powiedziałem sobie — dowiesz się wszystkiego.
W sam czas przybyłem, aby pochować wszystko najdroższe, najświętsze — znalazłem Leonę, moją żonę, która przed godziną tak mile zapewniała mnie o swojéj miłości, w objęciach rywala — cofnąłem się w tył, bo widok ten był dla mnie za straszliwy.
Leona spoczywała w objęciach Franciszka!
Eberhard pokonany wspomnieniem przycisnął ręce do twarzy — serce króla biło głośno i gwałtownie.
— Co powiedziałem, co uczyniłem, opowiedzieć nie umiem — poskromiłem rozpacz — przycisnąłem do piersi pięść chcącą porwać za pałasz, bo musiałem powiedzieć sobie, że ten rozrywacz małżeństw, co poskoczył blady i struchlały, gdy ta bezczelna padła, był ofiarą jéj uwodzenia! Oszczędziłem go — moja żona tylko była winną, bo zwalczywszy przestrach, powstała i zimno wyznała mi, że spokojnego, cichego życia znieść nie może.
Zdawało mi się, że runęły wszystkie filary mojéj duszy, — że nagle zostałem żebrakiem — od Boga i ludzi opuszczonym żebrakiem.
Ale byłoby to rzeczą politowania godną, upadać na duchu z powodu téj niegodziwości mojéj żony, którą po Bogu i po ojcu moim najbardziej kochałem — wziąłem dymissyę, bo po téj nocy dłużéj w dotychczasowych stosunkach żyć nie mogłem, i z zakrwawioném sercem pośpieszyłem do osiwiałego Jana, aby go na wieki pożegnać!
Jego szlachetna dusza i teraz jeszcze bozki wpływ na mnie wywierała, chociaż ciało jego było upadające i słabe. Przyszedłszy do siebie, pozostałem przy nim, i po kilku dniach zamknąłem na zawsze jego strudzone oczy.
Ach i wtedy jeszcze nie skończył się dla mnie szereg ciężkich dolegliwości!
Leona wzbraniała się wydać mi moje dziecię, a prawa przyznały, że ma przy niéj pozostać do szesnastego roku życia!
Wtedy opanowała mnie nieprzeparta chęć uciekać, uciekać daleko, — na pustynię — aby tam na niezaludnionéj przestrzeni znaleźć znowu Boga i przetrwać boleści. Nie wiedziałem sam dokąd się mam udać — ale musiało to być gdzieś nieskończenie daleko, aby jak najprędzéj uniknąć owego wspomnienia, owego obrazu przeszłości.
Uciekłem za morze! Przeszło rok przebywałem w różnych skonach Nowego Świata, gdzie tylu ludzi szuka drugiéj ojczyzny.
Walcząc z niedostatkiem, tysiące razy zagrożony śmiercią, wielkość i wszechmocność Boga codzień silniéj poznawałem — zmuszony co godzina prawie okupywać życie moje, czułem się szczęśliwym — a przecięż byłem sam i opuszczony na świecie jak żaden człowiek! Odebrano mi wszystko co kochałem, co posiadałem, tego, którego miałem za ojca, moją żonę, moje dziecię! moje nazwisko nawet utraciłem, bo to, które nosiłem, nie należało do mnie....
Wtedy to poznałem, że boleść i opuszczenie dochodzą do szczytu, w którym śmierć zdaje się być upragnioném dobrodziejstwem, — w którym wszystkie siły nasze zebrać musi my, aby téj śmierci nie pożądać.
Lecz przemogłem pokusę, i mam to zadowolenie, że już od owego czasu śmierci się nie obawiam!
Jako „Eberhard“ przebiegałem wtedy całe ogromne państwo, zwane Brazylią, w którém naówczas toczyły się straszliwe walki. Zahartowanemu w sile, udało mi się ocalić życie cesarzowi Pedrowi, nie wiedząc kto on był i kogo z rąk nieprzyjacielskich wyrwałem, gdy zwyciężone wojsko opuściło go! On mianował mnie hrabią de Monte Vero, darował mi pustą przestrzeń kraju, noszącą tę nazwę, na ktôréj uprawienie i użyźnienie potrzeba było kilkuletniéj mozolnéj pracy, jakiéj właśnie wielce pragnąłem!
Przeminęły lata i nadszedł czas, w którym nakoniec wolno mi było prawnie zażądać mojego dziecka — dziecka, ku któremu tęskniłem!
Wyjechałem z Monte Vero, zostawując je w ręku wiernych zarządców, i odpłynąłem do ojczyzny. Przybyłem do niéj ze wspomnieniem, które błogość mi sprawia i wiecznie prowadzić mnie będzie jak piękna gwiazda życiu mojemu przewodnicząca, ze wspomnieniem o ojcu Janie! W pobliżu B. wystawiłem mu pomnik!
— Donoszono mi o tém, powiedział król — ale gdzież jest dziecię, jedyny klejnot przeszłości?
— Dotąd go nie znalazłem! drżącym głosem zakończył Eberhard swoje opowiadanie.
— Straszliwy los! szepnął król.
— Straciłem dziecię — całą ludzkość biorę w moje objęcia! Niech to będzie mojém wynagrodzeniem!
Księżyc jasno oświecił obie postaci w zielonym pokoju — Eberhard powstał — w oczach króla coś błyszczało — promieniały one rzadkim, kosztownym połyskiem!
Milczący, niezdolny słowa wymówić monarcha, zamknął hrabiego de Monte Vero w swoich objęciach, bo król był do niego podobny, bo miał wzniosłą, szlachetną duszę.


ROZDZIAŁ XVI.
Książę Waldemar i cień jego.

W kilka tygodni po wyżéj opowiedzianém, za nadejściem wieczoru, dwie w ciemne płaszcze otulone postaci przechodziły wązką ulicą stolicy.
Padał drobny, przenikliwy deszcz i wkrótce pokrył bruk brzydką, ciemną barwą. Przy słabém świetle miejskich latarni tém trudniéj można było rozpoznać obu przechodniów, że kapelusze głęboko na twarze nasunęli, a płaszcze mocno na ramiona powciągali. Jeden szedł nieco naprzód, i jak się zdawało, miał szpadę przy boku, bo złotem wyłożony koniec pochwy połyskiwał niekiedy z pod płaszcza. Drugi szedł za nim nieco z boku, a jego zgarbiona ciemna postać, wlokąca się za idącym naprzód, i stąpająca tak, że ją zaledwie słychać było, sprawiała wrażenie cienia. Kiedy niekiedy blizkość latarni pozwalała zauważyć, że na lewą nogę nieco kulał.
— Czy tutaj? zapytał krótko przy rogu bocznéj ulicy idący naprzód — nie znam nazwisk tych ulic!
— Bardzo jasno, królewska wysokości, — tutaj na lewo drugie drzwi, odpowiedział zapytany i wskazał ręką wysoki i długi mur, ciągnący się po téj stronie, gdy po drugiéj stały nizkie domki, w których oknach po części błyszczały ciemne światełka.
— Szczególną przedsiębierzemy awanturę, i muszę ci wyznać, baronie, że dotychczas dosyć nieprzyjemną. W taką pogodę na ulicy!
— I do tego pieszo! Jesteśmy już na miejscu!
— Drzwi zamknięte! rzekł książę Waldemar, bo to on nie wahał się swą białą rękawiczką dotknąć zmoczonéj klamki.
— Racz mi królewska wysokość pozwolić usunąć tę trudność! szepnął szambelan von Schlewe, i przystąpił tuż do wysokich i szerokich drzwi w murze.
Książę usunął się mówiąc:
— Piękna miss Brandon, jak widzę, zamyka się na zamki i zasuwy!
— Czyliż piękność może się strzedz dostatecznie? Wreszcie to niewątpliwie, królewska wysokości, że to nazwisko jest tylko przybrane — piękna cudzoziemka jest z rodu hrabianka! szepnął Schlewe i ostrożnie zapukał.
— Nie można jéj odmówić pewnéj szlachetności w postaci i ruchach. Pan zapewne wiesz jéj prawdziwe nazwisko?
— A nawet, królewska wysokości, pozwolę sobie wydać je, skoro zobaczymy piękną hrabinę!
— Dlaczegóż dopiero wtedy?
— Aby podwyższyć wrażenie! śmiejąc się szepnął szambelan, a za murem dały się słyszeć nadchodzące kroki.
Czy służąca Leony wiedziała, że przybędą ci dwaj panowie, którzy czekając stali pod bramą? Tak sądzić, należało, bo śmiała się, gdy się do nich zbliżała.
— Kto tam? spytała jednak ze wszelką ostrożnością.
— Otwórz, mała Zerlino! poszepnał Schlewe.
—Proszę o hasło, abym wiedziała, kto pan jesteś; dzisiaj bardzo łatwo można być oszukanym!
— Dziecko, my mokniemy na deszczu!
— I ja także, jaśnie wielmożny panie!
— Leona i Eberhard! szepnął Schlewe, który nadaremnie usiłował wywiedzieć się od służącéj o stosunkach obu tych osób i ich imion użył za znak zaufania.
Ostrożnie a jednak nieco skrzypiąco po dwakroć obrócono klucz w zamku — poczém drzwi ustąpiły pod naciskiem szambelana.
— Gdy Zerlina, bardzo miła pokojówka, drzwi szybko zamknęła, książę i jego towarzysz weszli na dziedziniec, po którego obu stronach rozciągały się ogrodnicze zakłady.
Przed nimi w ciemnych zarysach wznosił się wysoki i rozległy budynek, który zamieszkiwała tylko Leona i jéj służba. Zdawało się, że z pokoju wychodzącego na przednią część pałacu dolatują czarowne dźwięki muzyki.
Zerlina lekko i zgrabnie poskoczyła ku wchodowi na przeciw obu panom czarno wyglądającym, bo ostrożna pokojówka zgasiła światło.
— Raczcie panowie podać mi ręce, szepnęła; ja poprowadzę! Zaufajcie mi zupełnie, ale nieostrożnym głosem nie zdradźcie ani siebie ani mnie! Hrabina jest straszna, gdy się rozgniewa, a moglibyśmy wszyscy wyjść bardzo źle, gdyby nagle postrzegła, że jéj przeszkodzono w najrozkoszniejszych i najwygodniejszych chwilach! wyznała pokojówka z pewną zalotnością.
— Nie obawiaj się, mały wróbelku! odpowiedział szambelan, biorąc Zerlinę za lewą rękę, bo księciu podobało się, aby go mała prawą ręką dla poprowadzenia ujęła.
— I dokądże nas prowadzisz? z chytrym uśmiechem zapytał von Schlewe.
— Do sypialni hrabiny! szepnęła zalotnica tonem, któryby można nazwać rozkosznym.
— Wybornie, masz widzę rozumek! cicho rzekł szambelan, a jakaś szczególna przyjemność przyjęła jego chude ciało.
— O, nie ma nic piękniejszego nad hrabinę! To rozkosz patrzeć na jéj przecudne kształty — czy uwierzycie panowie, że one mnie samą oczarowują, że nigdy dosyć często i dosyć długo napodziwiać się ich nie mogę?
Temi nieco za nadto swobodnemi słowy przemawiając pokojówka Leony prowadziła obu panów przez ciemny korytarz, późniéj cicho i ostrożnie po schodach na górę, a potém znowu po marmurowéj posadzce, na któréj tylko piasek skrzypiał pod nogami.
Książę i wlokący się za nim szambelan szli za nią — jasne światło padło nagle na twarz jéj i ich towarzyszy — znacząco położyła palec na ustach i szła naprzód.
Książę i jego kulawy szambelan udali się za nią. W oświetlonym korytarzu nie było nikogo, tylko muzyka pierwéj brzmiąca z cicha, teraz wyrazniéj słyszeć się dawała.
Szli przez wygodnie ogrzaną przestrzeń, wysłaną miękkiemi kobiercami. W niszach stały cudownie pięknych kształtów popiersia i posągi, wnętrza tych nisz ubrane były bluszczem i ciemno-zielonemi pnącemi się roślinami. Na ścianach widziałeś malowidła fresco, a na nich tu oczarowanych satyrów i przecudne dryady, tam faunów i półboginie otoczone winną latoroślą i owijające się. Obrazy te, jak przyznał książę, malowała mistrzowska ręka. W głębi zaś, do ktôréj się teraz zbliżyli, książę i jego szambelan ujrzeli obraz, który w spoczywającém na nim półświetle, prawdziwie czarowne sprawiał wrażenie — była to Wenus, urodzona z piany, wystająca z pośrodka morskich bałwanów, — pięknemi rękami odrzucała długi ciemny włos na grzbiet — gołębie latały po powietrzu, — uśmiechając się patrzała na wynurzającego się ku niéj z pomiędzy fal amora.
Zerlina zostawiwszy swoim towarzyszom chwilkę czasu do przypatrzenia się przygotowawczo temu pięknemu malowidłu, które im tylko podziwiać wolno było, otworzyła ciężką, podwójną portyerę.
Szambelan von Schlewe nieznacznie spojrzał na twarz księcia, gdy ten wchodził do pokoju, który mu służąca otworzyła — poczém szedł za nim krok w krok.
Pokój ten urządzony był ze wschodnim przepychem i wygodą. Perskie dywany dziwnéj piękności barw okrywały podłogę i wisiały na ścianach. Sufit stanowiły obrazy w medalionach, przedstawiające postaci bożków. Pięć lamp, przykrytych różowemi matowanemi szkłami, wisiało tam rzucając czarowne różowe światło. Przy ścianie stało białą jedwabną kotarą osłonione łoże hrabiny, z bujającemi, koronkami obszytemi poduszkami. Białe marmurowe filary, otoczone girlandami kwiatów, wznosiły się w czterech rogach łoża. Śliczne marmurowe stoliki, z nogami z fantastycznych złoconych figur; krzesła i nizkie sofy z bogato zdobnemi, złoconemi poręczami, marmurowe posągi, tu wazony z kwiatami i owocami, tam znowu większe na kosztownych, cyzelowanych podstawach w najzupełniejszym smaku stanowiły przybranie tego przybytku.
W ścianie naprzeciwko łoża znajdowała się jasno jak w dzień przez niezliczone płomienie oświetlona nisza, z zasuniętemi firankami — tworzyły ją kryształowe lustra, których wysokość i zręczne ustawienie dozwalały królowéj tego przybytku, stojąc na kobiercu w niszy, przeglądać się i przypatrywać sobie ze wszech stron. Jedno lustro, nakształt drzwi, za naciśnięciem służącéj, ustąpiło i otworzyło biały marmurowy pokój do kąpieli, w którym nie było żadnych więcéj drzwi ani okien.
Tu wyjawiały się czarujące tajemnice najudatniejszéj niewieściéj piękności; w lustrach tego pokoju, wolna od wszelkich okryć Leona, podziwiała całą wspaniałość swoich kształtów, — tego lustra zapytywała, czy może panować nad oczami i zmysłami — a obraz wtedy jéj się przedstawiający był tak wykończenie plastyczny, tak zachwycająco piękny, że jak niegdyś Narcyz kochała się w obrazie swojéj postaci, jakby widziała kształty innych opływała w rozkoszy, że może podziwiać ludzką piękność!
Gdy wracała do niszy, okrywała jéj członki szeroka jedwabna zasłona — a ta znowu opadała, gdy zasunęła kotarę łóżka i weszła w jego miękką, jedwabną pościel.
Książę i von Schlewe, znowu za nim na boku stojący, słuchali dochodzących do nich miękkich tonów wioli i basetli.
Zerlina zbliżyła się do portyery, którą zaledwie można było rozróżnić od zwieszonych kobierców, skinęła na obu, których wprowadziła do téj świątyni piękności i rozkoszy, aby przystąpili bliżéj — potém poskoczyła lekko i cicho do lamp i tak dalece stłumiła ich światło, że książę i tuż przy nim stojący szambelan tém lepiéj przez otwór w portyerze widzieć mogli co się dzieje w jasno jakby słońcem oświetlonym salonie.
W tym salonie piękność wyprawiała ucztę!
Książę, którego oko zapewne było strudzone, zaledwie mógł ukryć swoje zdumienie i upodobanie, tak, że blady, tryumfująco uśmiechnięty szambelan, który z szatanskiém wyrachowaniem sprowadził tu księcia, cicho poszepniętém słowem przypomnieć mu musiał, aby się za portyerą nie zdradził.
Szambelan von Schlewe, który jak cień stał za księciem, a jak szatan czarował go obrazami, o których wiedział, że nie oprze się żaden człowiek, jeżeli w jego żyłach płynie krew gorąca, cieszył się tém, że ten, który na mocy swojego nazwiska był jego panem i rozkazodawcą, teraz był jego niewolnikiem, bo podsycał jego namiętności.
A Leona — owa pulchnie piękna, ułudna postać, czy nie miała udziału w tym tak przebiegle ułożonym planie? czy na prawdę nie wiedziała, iż za zasuniętą portyerą czatuje książę, gdy ona na wpół siedzi, na wpół leży na miękkich, sprężystych poduszkach sofy?

Czy fałdy ciężkiéj, ciemno-czerwonéj atłasowéj sukni, nie naumyślnie były tak wysoko podniesione, albo może to tylko spodnie okrycie, które aby się czuć swobodną i dla wygody podczas dolce far niente, przełożyła w tych wieczornych godzinach nad uciążliwą, modnie uciskającą suknię ogoniastą?

Tak się na prawdę wydawało, bo przezroczysta zasłona jak powiewne tchnienie leżała na czerwonéj szacie, i tylko dla tego okrywała piękne, pulchne kształty, aby przez tkankę jeszcze bardziéj nęcąco i tajemniczo wyglądały i zdradzały się. Na zgrabnie założonych jedna na drugą nogach miała ciemno różowe buciki — u góry ciemnym jedwabieni gustownie ubrane, tak, iż zdawało się, że pulchnie wykształcone, w oślepiająco biały jedwab objęte członki hrabiny, wystają z ciemnych kielichów. Ale z powodu czerwonéj szaty bardzo mało co widać było tych pięknych kształtów, bo takowa owinięta krepą, daleko po za kolana spadała. Gaza zakrywała także niby chmura falujące łono, którego wykończone kształty i pełność ułudnie przez nią wyglądały. Leona rozkosznie, swobodnie leżała na poduszkach sofy. Jéj piękny ciemny włos, objęty wązką, złotą obrączką, spadał na białe ramiona i fantastycznie otaczał jéj szlachetnie wykrojoną twarz, która w téj chwili zamiast rysu dumy i chęci panowania wyrażała jakąś marzącą rozkosz.
Rękami grała na mandolinie leżącéj na jéj łonie, na ktôréj z cicha towarzyszyła tonom rozlegającéj się po salonie muzyki, która nie wiedzieć zkąd pochodziła, bo żadnego muzykanta nie było widać, a oczy jéj strudzonemi lub marząco spuszczonemi powiekami przykryte, przypatrywały się ułudnym pozom, jakie przybierały i wykonywały przed nią dwie piękne tancerki.
Hrabina Pomńska wyglądała jak Wenus uwodząca Tannhäusera i całą siłą najpiękniejszego grzechu czyniąca go swoim bałwochwalcą.
Upojony czarem książę spojrzał na ten piękny salon, na spoczywającą Leonę i na tancerki.
Cudna muzyka, odurzający zapach kwiatów ustawionych w marmurowych wazonach obok sofy hrabiny i światło niezliczonych płomieni, wszystko to razem potężne sprawiało wrażenie!
Dwie wysmukłe bajadery w jasno różowych, dziwnie naturę naśladująca trykotach, w krótkich i przezroczystych sukienkach, przedstawiały hrabinie całą swoją piękność — a nietylko bawiły oczy hrabiny, ale też i obu poglądających. Zalotnie powiewając białemi przezroczystemi szalami, pochylały się i podnosiły w takt muzyki, już pięknie ukształcone nogi z niepojętą zręcznością podnosząc aż do pochylonéj głowy, już tak dziko kręcąc się w koło, iż to wyglądało jakby chciały się z całą swoją pięknością popisywać i wprawić widza w podziwianie ich sztuki.
Szambelan von Schlewe z przyjemnością zauważył, że książę przypatrując się téj wspaniałości, całkiem się zapomniał i odurzył.
— Komu przyznać pierwszeństwo, królewska wysokości? szepnął tak cicho, że księciu zdało się, iż go pyta własny głos wewnętrzny.
— Niewątpliwie jéj — jéj saméj! odmruknął Waldemar, porwany i zachwycony leżącą postacią.
— Piękna hrabina Leona Ponińska jest nieporównana — na świecie nie ma drugiéj tak wykończonéj piękności! Jakkolwiek ładne są obie bajadery, okazujące całe swoje zachwycające postaci, kiedy hrabina ukrywa koronę swojéj piękności, jednakże gasną przy wspaniałości jéj kształtów! Jakaż więc musi być potęga — cicho dodał szambelan — kiedy zasłona spadnie!
Przed oczami księcia wystąpiły wywołane temi słowy barona obrazy i dopełniły zachwytu, jaki go opanował.
Szatański uśmiech przebiegł po bladej twarzy jego cienia... szambelan von Schlewe cel swój osiągnął — książę należał do hrabiny, która była z nim sprzymierzoną.
Cichutko, zręcznie jak kot odskoczył od portyery — szybko spojrzawszy na księcia przekonał się, że ten tak był oczarowany, tak namiętnością przejęty, że nie postrzegł nawet jego usunięcia się, a nawet nie myślał o nim.
Cicho przesunął się po kobiercu w oświetlonéj jak noc letnia sypialni hrabiny... a potém stanął przy jéj łożu zaslonioném jedwabnemi firankami — na twarzy jego nagle można było spostrzedz, do jakiego stopnia wrzała w nim pożądliwość — oczy jego świeciły dziko i błyszcząco — muskuły się wyprężyły — myślał o nocnych godzinach, w których pulchna postać Leony na tych poduszkach spoczywa... szybko rzucił wzrok na księcia — potém podsunął się do łóżka i drżącą ze wzruszenia ręką podniósł jedwabną firankę.
Wtedy ujrzał przed sobą koronkami okryte, białe jak śnieg, bujające łoże najpiękniejszéj kobiety. Nie mógł wytrzymać — musiał podnieść poduszkę — i chociaż na chwilę z rozkoszną myślą, że tu spoczywa Leona, przycisnąć twarz do pachnącego jedwabiu — iskra elektryczna nim wstrząsła — ukląkł na kobiercu i rozkoszował się gorączkowém wzburzeniem, którém go przejęły myśli o tych poduszkach.
Nakoniec powstał i uciekł z pokoju, zostawiając w nim samego księcia.
Głośny dzwon zegaru zapowiedział nadejście nocy. Leona wstała z sofy — obie tancerki znikły — teraz dopiero ukryty za portyerą książę mógł widzieć, że jedwabna, różowa, fałdzista jéj suknia tak była krótka, iż widać było z pod niéj: pięknie ukształtowane, w białe jedwabne pończochy ubrane łydki i małą nogę. Leona szalem okryła stan i szyję, położyła mandolinę na sofie, i białym, zgrabnym, śpiczastym palcem ujęła mały, złoty dzwonek, leżący na najbliższym marmurowym stoliczku.
Na odgłos tego dzwonka weszła do salonu Zerlina, lecz nie przez sypialnię, ale innemi wysokiemi drzwiami.
Hrabina wydała jakiś rozkaz nadobnéj, zalotnie uśmiechniętéj słudze, która po upływie kilku sekund przyniosła na srebrnéj tacy szampana i pięknie rznięty, wysmukły kieliszek.
Zerlina nalała swojéj pani przyjemnego, smacznego i podburzającego wina. — Leona zaledwie wychyliła jeden kieliszek, dała uważnéj słudze znak odejścia.
Pulchnie piękna hrabina opuściła szal — oczy, księcia teraz jeszcze głębiéj zajrzały w cudne tajemnice, które niebo powierzyło kobiecie, aby sobie swoją potęgą radziła.
Leona zamierzała udać się do sypialni — ciągle jeszcze słychać było z cicha upajającą muzykę. Lekkim krokiem ta nieopisanéj piękności Junona, jakiéj żaden snycerz wyrzeźbić nie zdołał, ta bogini stworzenia zbliżyła się do portyery — przystępując do niéj podniosła cudne, pulchne ramię i usunęła zasłonę, wstępując na kobierzec swojego najskrytszego przybytku...
Salon pełen był promieniejącego światła, więc hrabina Leona, wstępując do bardzo lekko rozwidnionéj sypialni, w pierwszéj chwili nie wszystko w niéj odróżnić mogła... lecz gdy portyera za nią zapadła, wydała lekki krzyk — bo ktoś obcy padł przed nią na kolana i gwałtownie ją objął — namiętnie twarz swoją przyciskał do jéj członków i okrywał je pocałunkami.
Leona chciała wołać o pomoc — chciała cofnąć się...
Ale to książę trzymał ją w objęciach i głos jéj ustami swojemi stłumił.
Otaczało ją łagodne światło — piękna, uśmiechnięta hrabina dozwoliła burzliwemu młodzieńcowi, oczarowanemu rozkoszą jéj widoku i cudami jéj bozkich kształtów, przepełnionemu namiętnością, tulić twarz swoją na jéj łonie... lecz potém podniosła go, i miękkiemi lecz niepokonanie nakazującemi słowy prosiła, by ją opuścił.
— Ponieważ prosisz mnie twojemi pałającemi, pełnemi ustami, które ucałowałem, ty królowo wszystkich kobiet, ponieważ twoje przecudne oczy przyrzekają mi, że znowu i znowu zawsze mogę u nóg twoich leżeć — ponieważ muszę ci być posłusznym, ty najpiękniejsza pani, więc spełnię dzisiaj twój rozkaz — rzekł książę. Jesteś wszechmocną!
Gorąco ucałował drobną rękę hrabiny, poczém wyszedł z jéj najtajemniejszego pokoju, w którym doznał tego szczęścia, że obejmował jéj piękne członki i mógł ich dotknąć ustami.
Leona spojrzała za nim dumném obliczem, wyrażającóm szatańską obojętność i wzgardę:
— Wszyscy jesteście niewolnicy! poszepnęła.


ROZDZIAŁ XVII.
Na drodze.

Małgorzata po nadaremném od dnia do dnia ze wzrastającą trwogą oczekiwaniu powrotu ukochanego, wpadła w ciężką, gwałtownie silną chorobę — jéj miękka, łagodnie nastrojona dusza truchlała na myśl, że ją opuścić może.
— Niepodobna, wołał w niéj głos wewnętrzny — aby on, co miłość poprzysiągł, on, który ci się jak zbawca we śnie ukazał, a potém serdecznemi słowy do siebie podniósł, aby ci okazać całą rozkosz posiadania — miał cię teraz chcieć porzucić!
A jednak — dzień po dniu upływał — coraz ciężéj było jéj na sercu, coraz silniéj się obawiała — im piękniéj marzyła o krôtkiéj miłości, im goręcéj i szczerzéj oddawała się całkiem ukochanemu, tém straszliwiej gnę- te dni okropnéj dolegliwości.
A Waldemar na jéj listy pełne miłości, które w śmiertelnéj trwodze do niego wysyłała, nie raczył nawet odpowiedzieć.
Nie dochodziły one wcale rąk jego, bo gdyby szambelan von Schlewe był mu je oddał — książę chyba byłby takim jak on potworem, jeżeliby nie wysłuchał biednéj opuszczonéj, która na niego liczyła jak na jedyną w życiu podporę.
Ale szambelan zdarł i spalił list Małgorzaty, w którym pokładała ostatnią nadzieję, jakby jedną z próśb, z których te tylko przedstawiał, z których dla swoich chęci mógł korzyść wyciągnąć.
Gdy nakoniec doniesiono księciu, że Małgorzata mocno zachorowała, rozkazał aby wysłano do willi biegłych lekarzy dla jéj pielęgnowania — ale sam z szambelanem, który umiał dobrze starać się o zajmujące rozrywki, wyjechał do kąpieli i wrócił dopiero w późnéj jesieni, aby go zaprowadzono do pałacu hrabiny onińskiéj, która zatarła i wygasiła w nim ostatnie wspomnienia o Małgorzacie.
Wprawdzie wypytywał się szambelana o jéj zdrowie, ale potém prędko o niéj zapomniał, bo ten poufnik doniósł mu, że Małgorzata cieszy się jak najlepszém zdrowiem i jak największemi wygodami.
Gwałtowna gorączka, trapiąca biedną dzikiemi obrazami i fantazyami, dotąd jeszcze jéj nie opuszczała, i gdy owéj dżdżystéj nocy jesiennéj, w ktoréj Waldemar leżał u nóg Leony, przebudziła się z gorączkowych marzeń i po raz pierwszy przytomność odzyskała, niespokojne jéj spojrzenia szukały czegoś po pokoju... jeszcze gorzał w nich gorączkowy ogień — szukały one ukochanego, a znalazły tylko sługę, osobę opłaconą, która spała przy jéj łożu.
Usta Małgorzaty poruszyły się, wymówiły jakieś imię — nieskończenie bolesnym tonem, z rozrzewniającym żalem wyrwało się z jéj serca imię ukochanego, którego napróżno szukała... łzy głos stłumiły — traciła oddech — i znowu dostała trawiącéj gorączki, ktoréj lekarze usunąć nie mogli, bo nie można było używać silnych lekarstw, aby się nie narazić na niebezpieczeństwo popełnienia podwójnego morderstwa.
Ale na pozór tak delikatne ciało Małgorzaty przezwyciężyło chorobę — być może, iż wzmocniła ją nowa siła, którą często Bóg obdarza kobietę, gdy czuje pod sercem drugie życie.
Walka, jaką ta siła przez kilka miesięcy wiodła ze straszną siłą zapalnéj gorączki nakoniec ustała, a biedna znowu się ocuciła, aby na nowo uczuć całe swoje opuszczenie... Ale oprócz téj dręczącéj troski i tęsknoty, uczuła także nowy, dotąd zupełnie jéj nieznany nacisk na sercu: dziwnie silne uczucie, przejmujące ją raz trwoga, drugi raz niewypowiedzianą rozkoszą, jakby posiadała zakład miłości, ktoréj żadna potęga w świecie jéj nie zaprzeczy i nie wydrze — zakład, który miał żyć, aby wiecznie być głośnym świadkiem przysiąg, które ukochany szeptał w owéj rozkosznéj nocy wiosennéj.
Wiosna dawno przeminęła, przysięgi wszystkie poszły w zapomnienie — na dworze panowała zimowa puszcza, lodowaty wiatr drzewa ogołocił z liści, a ze wspaniałości owych błogich nocy pozostało tylko ostrzegające wspomnienie i zwątpienie.
Małgorzata podniosła się — powzięła rozpaczliwe postanowienie — chciała z bladém obliczem stanąć przed księciem i zapytać go: czy to prawda i podobieństwo, aby fałszywie przysiągł i aby ją chciał opuścić? Czuła, że dłużéj tu żyć nie może, że ma święty obowiązek zapytać tego, który kiedyś chciał być jéj wiernym wybawcą: czy i on także ją nieszczęśliwą w nocy wyrzucić pragnie?
Ta myśl uleczyła ją i dodała siły.
Wyprawiła służącą z pokoju, potém wyszła z łóżka. Nie mogła znieść otaczającego ją przepychu — nie mogła się dotknąć niczego. Suknie, w których wybiegała naprzeciw ukochanemu, odrzuciła i drżącą ręką w kryjówce kosztownie rzeźbionéj szafy porywczo i gorliwie szukała — nakoniec wyjaśniło się oblicze Małgorzaty — znalazła czego pragnęła — szybko wzięła to do siebie — a była to czarna uboga sukienka, którą kosiła przed poznaniem księcia.
Ucałowała ją i gorącemi łzami oblała, potém ostrożnie rozłożyła i przywdziała. Potém starą zblakłą chustkę mocno okręciła około szyi i ramion, i cicho wlokąc się opuściła pokój i dom wiejski.
Noc była zimna — lodowaty wiatr ciskał na nią wielkie płachty śniegu i wstrząsał nią gwałtownie, gdy śpieszyła przez podwórze, którego drogi lód pokrywał. Burza wyła straszliwie pomiędzy drzewami, co brzmiało jak rozrzewniające: bądź zdrowa.
Małgorzata stanęła i obejrzała się po drogach, po których przechadzała się. opromieniona największém szczęściem, a których teraz rozpaczą przejęta unikała — drobne, drżące ręce przyciskała do bladéj twarzy i ocierała łzy płynące z jéj miłych, niebieskich oczu — następnie wybiegła spiesznie ku bramie kraty, a gdy nią zimno wstrząsało, otworzyła ją, wystąpiła na szeroką, gołemi drzewami i zaroślami objętą drogę. Szybko po niéj pobiegła, aby się dostać do miasta, a potém do zamku księcia. Nie uchodziło żadne wahanie się, żaden namysł, chciała z własnych ust jego, które ją niegdyś tak mile chwaliły, posłyszeć, że na wieki ma być opuszczona i wypchnięta.
Wkrótce drobne, strudzone nogi wymówiły jéj posłuszeństwo — ale odpoczywać nie mogła, nie mogła ani na chwilę drzewami osłonionego miejsca użyć do spoczynku, bo czuła, że pokonana utrudzeniem zaśnie.
Śpieszyła daléj — cienką, czarną sukienkę burza przykleiła do jéj członków — długie blond włosy powiewały nad nią — jak cień nocny, jak gnany niespokojny duch, zaledwie nogami ziemi dotykając, pędziła dziewicza postać po zmarzłéj drodze, a potém po cierniem i śniegiem pokrytém polu, ku dalekiemu w ciemnych zarysach wystającemu przed nią niezmiernemu miastu.
Nigdzie nie można było dostrzedz ludzkiéj istoty, żadnego głosu słyszeć, burza tylko wyła okrutnie i jak strzała pędziła przed sobą ciemne chmury. Małgorzaty w téj chwili nic nie przerażało, nic nie trwożyło — nie czuła, że śnieg przemacza i mrozi jéj małe, pokaleczone nóżki, że cierniste, suche krzaki ranią jéj ręce i drą odzież — nie powstrzymana śpieszyła daléj, bo jeszcze téj nocy musiała mieć pewność. Czuła, że nie było czasu do stracenia, że czeka ją coś, co przejmowało niewypowiedzianą troską.
Wtém nagle w dali od alei, w któréj owego letniego wieczoru książę znikł jéj z oczu, aby więcéj nie powrócić, posłyszała czyjeś głosy, tak groźne, iż na chwilę stanęła nadsłuchując — musiało tam być kilku kłócących się ludzi — wnet strzał przerwał wołania, poczém nastąpiły krótkie jęki.
— O Boże mój na niebiosach, drżąc i padając na strudzone kolana, poszepęła Małgorzata, strzeż mnie — obroń mnie i dodaj mi siły! Muszę dostać się do niego, muszę wiedzieć, czy jestem bez schronienia i opuszczona! Zlituj się nademną, Ojcze niebieski, spojrzyj na mnie i prowadź mnie, abym tu nie zginęła nieszczęśliwa! Wzmocnij mnie, abym przenieść mogła to, co mnie czeka! Najświętsza Matko Boża, która chodziłaś po ziemi, zlituj się nademną, która w nieszczęściu i bez ratunku ręce do ciebie wznoszę.
Wtedy zdało się klęczącéj, że wiatr przyniósł jéj z góry słowa; „Bądź pocieszona — i ja także cierpiałam! Pan Zastępów ciężko doświadcza swoich najukochańszych dzieci — bądź silna i uległa!“
Małgorzata wstała — skostniałem! rękami odsunęła z czoła rozwiane włosy, zmoczone potem i śniegiem, i pośpieszyła daléj — złowrogie głosy odzywały się coraz daléj, coraz słabiéj — już mogła rozróżnić domy przedmieścia i pojedyncze światełka, już słyszała głuche tony wieżowych zegarów, zapowiadających jedenastą godzinę, Lecz nagle stanęła jak wryta — przybyła nad szeroką i głęboką rzekę, przerzynającą stolicę, a tutaj w dalszym ciągu płynącą pomiędzy lasami i polami.
Szczególny dreszcz przebiegał po niéj, gdy w téj rozpaczliwéj chwili ujrzała przed sobą wodę, którą zima już pokryła błyszczącą warstwą lodu — miałaż wstąpić na krę? miałaż pierwsza próbować nęcącéj, a jednak tyle niepewnéj powierzchni?
Przez chwilę stała niezdecydowana — lecz potém z odwagą, jakiéj rozpacz dodaje duszy ludzkiéj, zsunęła się na dół po spadzistości — droga do mostu zajęłaby jéj przynajmniéj godzinę czasu, bo rzeka płynęła ogromnym łukiem — nie pozostawało więc nic do wyboru, do namysłu, — jeżeli cienka powierzchnia jéj nie uniesie, pogrążą w sobie tonie społem z nią jéj rozpacz i długą dręczącą obawę!
Ale pod sercem jéj spoczywał obowiązek zachowania życia, który głośno ją w téj chwili upominając, szczególniejszemi przejął uczuciami — lekko zatém i ostrożnie postawiła drobną nóżkę na lodzie — utrzymała się — przed nią leżała gładka, ciemna powierzchnia. Szybko pośpieszyła po niéj — lecz w koło za każdym jéj krokiem trzeszczało coraz głośniéj i dłużéj. Gdy się dostała na środek rzeki, ozwał się grzmiący huk, który daleko, daleko rozległ się po lodzie — zachwiała się — zdawało się jéj, że za nią i przed nią błyskają ogromne pęknięcia — czuła, że woda wytryska i nogi jéj moczy. Dręczona okropną trwogą, widziała się blizką śmierci, z którą walczyć musiała, bo nie tylko o siebie samą dbać należało — miała wyższe, świętsze obowiązki. Trzeszcząc potworzyły się szerokie szpary, a za każdym krokiem śmiertelną trwogą przejętéj Małgorzaty, odrywały się bujające kry od lodowego pokładu — gdyby biedna pośliznęła się na gładkiéj jak zwierciadło powierzchni — gdyby upadła — byłaby bez ratunku zgubiona.
Temi myślami wiedziona, z gorączkową ostrożnością śpieszyła daléj — za nią noga traciła oparcie, bo kruszyło się i chwiało — przed sobą noga jéj znajdowała znowu chwilowe oparcie na nowém miejscu — nakoniec zdyszała dostała się do brzegu — rozpaczliwym skokiem dosięgła prawie stromo wznoszącéj się ziemi — szybko chwyciła się zwiędłych zarośli i z trudnością wyczołgała na drogę, ciągnącą się wzdłuż rzeki.
Teraz przebyła już ostatnie niebezpieczeństwo, bo na górze już bardzo blizko świeciły okna pierwszych domów. Małgorzata z nową odwagą pośpieszyła ku nim, i zdziwiła się, że promienieje tyle jeszcze świateł, chociaż już noc, że na ulicach stali jeszcze i przechodzili ludzie, coraz liczniéj i głośniéj, aniżeli zwykle o téj godzinie — cóż to było? Czy obchodzono jakie święto? Małgorzata zamyśliła się — ale długa choroba uniemożniła jéj każde wyrachowanie.
Wtém dostała się na ulice — w oknach ubogiego domku świeciło się tak zapraszająco, słychać tana było tak głośną radość, że nie mogła się powstrzymać i przystąpiła bliżéj, aby przez szyby prawie na równi z ziemią położonego mieszkania, zajrzeć do maléj skromnéj izby...
Małgorzata załamała ręce... w ubogiéj stancyjce stało ustrojone świecami drzewko Bożego Narodzenia, które rodzice wracając z roboty, dzieciom zapalili — radując się skakały dzieci około stołu i podnosiły do góry małe a jednak tyle rozkoszne podarki, gdy ojciec i matka, trzymając się w objęciach, szczęśliwi uśmiechali się stojąc na boku, ucieszeni radością dziatwy.
Była to wigilia Bożego Narodzenia.
Jakiż to świat wspomnień, radości lub boleści zawiera w sobie to słowo dla każdego serca ludzkiego — dla iluż przynosi radość — iluż także przejmuje boleścią! Ale niewielu jednak jest takich, którzy nigdy tego nie oczekują, niewielu, w których serce alba odbierając albo rozdając, radością, głośniéj nie uderzy.
Noc Narodzenia Pańskiego! Radość brzmi po wszystkich ulicach i domach — zapach wosku i sosny napełnia pokoje ubogich i bogatych — bo któryż ojciec po długich pierwéj tygodniach pracy, nie poświęcił kilku wieczornych godzin, aby za oszczędzony grosz zakupić dzieciętom drzewko i uciułać co jeszcze do niego potrzebne i pożądane? A czyliż ta ofiara ubogiego nie piękniejsza i świetniejsza, nie kosztowniejsza, niż wszystkie ozdobne podarunki, pyszniące się na bogatych stołach? O pewno, równie jak radość ubogich i dzieci z małych, drobniutkich rzeczy większą jest, aniżeli radość wsławionych bogaczy, którzy mimo wszelkiego dostatku, zawsze czegoś więcej pragną, zawsze nie są zadowoleni.
Noc Narodzenia Pańskiego! Któreż serce dziecięce nie bije silniéj, słysząc te słowa? czyjeż oko tych pięknych godzin w roku nie wygląda?
Małgorzata nigdy nie stała przy palącém się, pachnącém drzewie — nigdy kochająca ręka nie przygotowała dla niéj także tak małego podarku, nigdy nie podzielała uciechy, większą część dzieci stołecznych przyjmującéj.. Zawsze poprzestawać musiała na przypatrywaniu się tak jak dzisiaj z boku, stojąc za oknem i poglądając w izby, w których się paliło świąteczne drzewko — śmiała się przez łzy, widząc radość skaczących w koło stołu dzieci, i długo, długo patrzała na kochane świecące drzewko, na którém tkwi najpiękniejszy urok, nietylko dla dzieci ale i dla obdarzających...
Tak stała ona dzisiaj z boku na drodze i patrzała przez okno na zapalone drzewko — była to noc Narodzenia Pańskiego, a nie wiedziała nawet o tém. A przecięż był człowiek, któryby niewypowiedzianie chętnie to święto uczynił jéj najpiękniejsém w życiu, któryby tęsknił do widzenia i miłością wynagrodził wszelką jéj wycierpianą nędzę — ale ona o tém nie wiedziała — i nie znalazł jéj, chociaż przed godziną był tak blizko jak to w jednym z następujących rozdziałów obaczymy.
Pożegnała świecące okno i pod cieniem domów szła daléj ulicami. Niejeden późno wracający spojrzał litośnie i zdziwiony na dziewczynę, która chustką owinięta przebiegała koło niego, która tak późno po ulicach się wałęsała, kiedy wszędzie panowała radość i uciecha — ale nawet sami strażnicy nie wołali na nią, ani jéj zatrzywali pytaniem, dokąd z rozpuszczouemi włosami i w nędznéj sukience nocą pośpiesza — nieszczęście szło z nią i odstręczało od niéj ludzi.
Śpieszyła brzegiem parku — teraz przeszła około zakładu, gdzie ją kiedyś zaprowadził Pająk, aby ją sprzedać, w którym uciecha życia uczty swoje odbywała — dzisiaj było tam martwo i cicho — była to noc Narodzenia Chrystusa. Każdy pozostawał w ojcowskim domu albo przy dzieciach.
Z bocznych krzaków i dróg leśnych słychać było chrapanie i kaszlanie — zapewne wydawali je ludzie niemający przytułku, którzy wśród téj zimnéj nocy nieznaleźli lub szukać nie śmieli innego miejsca prócz obronnych miejsc parku i ukryli się w pośród jego wilgotnych liści — ale Małgorzata nie zważała na to i nakoniec dostała się do mocno ocienionéj drzewami drogi, prowadzącéj pod murem na prawo od parku na cmentarz, a na lewo do daleko rozciągających się sztachet obejmujących park księcia. Ńakoniec postrzegła że drzewa się przerzadzały, widziała trebhauz i mieszkania ogrodników w głębi leżące przy liściem i słomą ostrożnie okrytych ogrodowych klombach — a tam, bezlistnemi, staremi kasztanami okryty zamek, z którego okien padało jeszcze jasne światło.
Książę rzucił się w strumień uciechy, zbytkował w swoich złoconych salonach — tam płynął szampan — lokaje znosili na stół przysmaki wszelkich krajów, bo dzisiaj hrabina Ponińska raczyła to wszystko z nim podzielać. Szumna muzyka brzmiała na bogato udekorowanej galeryi, a książę wychylał kielich za zdrowie pięknej Leony — książę rozkoszował — Małgorzata strudzoną nogą błąkała się, drżąc od zimna, po drodze do jego zamku wiodącéj.
Przybywszy do furtki w kracie, przez którą wejść chciała, obawiając się, aby w głównéj bramie straż jéj nie odpędziła, musiała przez chwilę odpocząć trzymając się żelaznych prętów. Droga od téj furtki wiodła obok klombów do werandy, której książę używał tylko w lecie, jednak przez szklane drzwi łączące ją z zamkiem, iskrzyło się tak jasne, zapraszające światło, że Małgorzata postanowiła oczekiwać tam księcia, nie zaś w przysionku, gdzie Stało mnóztwo gawędzącéj służby i stangretów.
Spojrzała w górę w wielkie arkadowe okna, z których dochodziła ją muzyka i brzęk kielichów — za ciężkiemi, złotem tkanemi brokatowemi firankami używano przyjemności życia — stół uginał się pod mnóztwem potraw i win — przyległe pokoje, łagodnie przewiane i matowo oświetlone zapraszały do poufnéj rozmowy i zabawy, — książę Waldemar, prowadząc Leonę, wszedł niecierpliwy i rozdrażniony do jednego z tych pokojów, właśnie w chwili, gdy Małgorzata zmarzłą ręką pukała do szklanych drzwi werandy.
Nikt nie słyszał — nikt nie otworzył.
Ale na dole w korytarzach i przysionkach panowało jasne światło! Zapukała głośniéj — nakoniec usłyszała powoli zbliżające się stąpania i mrukliwe słowa.
— Któż tu puka tak zuchwale? spytał jakiś głos.
— Proszę otworzyć, mam interes do księcia! cichym, drżącym głosem wymówiła Małgorzata.
— Czyś oszalała moja pani? Albo może jesteś upiorem, który tu nocami zimą w werandzie przemieszkuje? Obaczymy! Oddal się prędko, jeżeli jesteś z ciała i krwi, bo brytany Pluto i Lea niewiele robią ceremonii, a ja nie lubię żadnych hałasów.
— Zlituj się panie, puść mnie do księcia, — muszę z nim mówić! błagała Małgorzata, załamując drobne ręce.
— Już mi się obu zeszłych nocy zdawało, że tu w werandzie coś nie jest w porządku! Teraz ta rzecz za głupio wygląda! Jak to żałośnie jęczy i żebrze — to pewno jakieś udanie, jakieś podejście! — Klucze zabrzękły, rozległo się gwizdnięcie: — „Tu Pluto, tu ty szatanie Lea, poszukajcie no — co to za skwiercząca istota!“
— Zlitujcież się przecię! krzyknęła Małgorzata i upadła na kolana, gdy z trzaskiem obrócono klucz w szklanych drzwiach — ja jestem biedna, słaba kobieta, nieszczęśliwa, mnie tu ostatnia nadzieja przygnała!
Te słowa przebrzmiały nie słyszane, nieuważane, bo je zagłuszyło wściekłe szczekanie psów rzucających się ku drzwiom — Małgorzata niezmiernie się przeraziła, drzwi otworzyły się — murgrabia zamku stał przed nią. z pałającą świecą, a dwa psy rzuciły się na nią — wyciągnęła obie ręce dla obrony, i aby ocalić życie paskoczyła zrozpaczona — srebrem wyszywany człowiek cofnął się, ujrzawszy przed sobą postać dziewicy, która prosiła klęcząc, a teraz nagle przejęta śmiertelną trwogą zerwała się — oczy jéj rozszerzyły się i rozpaczą świeciły — na bladém licu osiadł dziki rys, jaki występuje na twarz każdéj trwogą przejętéj, straszliwie prześladowanéj matki, skoro widzi zagrożone co dla niéj najmilsze.
Brytany poskoczyły — przeraźliwy wrzask rozległ się po werandzie — murgrabia wołał psy po imionach, ale już było za poźno — już klapiąc zębami wpadły na bezbronną.
W téj chwili zbliżały za szklanemi drzwiami korytarzem czyjeś kroki — na górze usłyszano szczekanie i wrzask, który rozdzierając serce rozległ się po nocy — i ukazał się szambelan von Schlewe, pragnąc obaczyć co się dzieje....
Poufnik księcia przystępując do szklanych drzwi postrzegł dziewczynę w biednéj, cienkiéj odzieży, ku któréj właśnie brytany tylko co wściekle skoczyły — ale zdawało się, że zwierzęta większą czuły litość niż ludzie — bo mrucząc i kręcąc się odeszły od nieszczęśliwéj, nienaruszonjé, i wąchały coś po schodach prowadzących do werandy.
— Jakaś obca, panie baronie! z wielką pokorą rzekł murgrabia; prosiła aby ją doprowadzić do jego królewskiéj wysokości — w nocy — tu w werandzie! Miałem to za jakieś oszukaństwo lub coś podobnego, ale to musi być chyba waryatka — suknie ma podarte — oczy wielkie, niespokojne....
— Odejdź mój kochany, rozkazał szambelan, który z szatańskim uśmiechem poznał Małgorzatę, i zabierz z sobą psy! To biedna nieszczęśliwa!
— Jaśnie wielmożny pan chcesz tu zostać sam w werandzie z obcą osobą?
— Tak jest, mój kochany, idź tylko, obowiązek ludzkości nakazuje wywiedzieć się czego żąda ta biedna!
Murgrabia kiwnął głową, i zawoławszy na brytanów, odszedł korytarzem.
Szambelan zamknął za nim drzwi na klucz.
Małgorzata stała tam zgnębiona — rzucające się na nią wściekłe zwierzęta nie tyle ją przeraziły, nie tyle ją osłabiły, jak ukazanie się tego bladego, kulejącego łotra, w chwili gdy z drżącém sercem przybyła obaczyć księcia!
— Patrzcie-no, małą upartą! rzekł przystępując bliżéj i przypatrując się — ej, ej! co za szczególne ubranie, bardzo skromne i w nocy! To mi się nie podoba!
Małgorzata zebrała ostatnie siły.
— Muszę pomówić z księciem — zlituj się pan — zaprowadź mnie do niego, zawołała.
— O czém myślisz, moja kochana? do księcia w takiém ubraniu? Królewska wysokość nigdyby mi nie przebaczył takiego uchybienia!
— Przyrzekam panu, że wszystko przebaczy, jeżeli tylko mnie obaczy i wysłucha.
— Królewska wysokość teraz jest u stołu! A zresztą czego to chcesz od księcia?
— O, wymień mu pan moje imię, powiedz mu, że rozpacz mnie przywiodła, aby z jego ust usłyszeć... Małgorzata zatrzymała się — przebiegł po niéj dreszcz lodowaty, bo posłyszała powolny chrapliwy śmiech szambelana, który w uszach jéj brzmiał jak wyrok śmierci.
— Czy cię jeszcze kocha? dodał szeptem; sama o tém sądź, spojrzawszy na siebie. Królewska wysokość, słyszysz? teraz pije zdrowie znakomitéj i pięknéj damy. Słychać aż tutaj — jak możesz mniemać, że podobny żart trwać może dni i miesiące? I pamiętaj dobrze niedawać się nigdy wciągać do tak szalonych pokus! Gdyby jego królewska wysokość chciał był cię widzieć, byłoby to od dawna nastąpiło; wówczas jeszcze gdy ze swój willi korzystał, byłby do ciebie pośpieszył. Powtarzam, że dumna i piękna hrabina całkiem zawładnęła sercem hrabiego, i że gdyby cię obaczył, niewątpliwie nie zapytałby cię inaczéj jak tylko: kto jesteś?
Małgorzata z gorączkowém natężeniem wysłuchała słów niegodziwca, obejrzała się w koło i spoglądała w okna. Mogłoż to być, aby ten, który jéj wieczną miłość poprzysiągł, teraz uwielbiał inną? Mogłoż być prawdą, co szambelan wyrzekł z zimném szyderstwem, że wszystko było tylko „żartem,“ nie trwającym nigdy przez dnie i miesiące?
Wstrząsła się — mniemała, że jeszcze ją trapią gorączkowe marzenia; dla księcia było to żartem, dla niéj życiem i szczęściem!
Wyszeptała jakieś słowa bez ładu i przycisnęła małe ręce do oczu i czoła, jakby marzenia i myśli odtrącić od siebie chciała.
— Byłaś za nadto samolubna, powiedział szambelan, bliżéj przystępując, gdy, ona mimowolnie się cofnęła — za to karze cię! Mogłaś żyć dzisiaj w radości i zbytku, paradować w jedwabiach i pełnemi dłońmi czerpać rozkosz bytu, zamiast teraz występować w tym więcéj niż rażącym stroju!
— Nędzniku! zawołała na to Małgorzata, jakby ją nagle rozpacz przebudziła: czy mi jeszcze śmiesz przypominać wzgardę, jaką we mnie wzbudziłeś, a o któréj zapomnieć pragnęłam? Precz odemnie! Nie śmiéj dotykać mnie twojemi zbrodniczemi rękami — jak wówczas w pokoju owéj przedajnéj kobiety, — masz dzisiaj do czynienia ze zrozpaczoną!
I wyprostowana Małgorzata stała wyniośle przed zdumionym baronem — jéj oczy błyskały grożąc złowrogo, jéj niegdyś tyle piękne, niebieskie oczy! Każdy muskuł jéj delikatnego ciała drgał, a na małych, niegdyś tak mile czarujących ustach, w czasie tak silnego wybuchu, ukazał się przerażający rys nienawiści i wzgardy. W téj chwili była to kobieta aż do serdecznéj krwi udręczona i znieważona, nagle porywająca się do obrony. Bóg dał jéj siłę po temu — nie uczuła bólów gryzących jéj piersi — widziała, że wszystko upada, że jest zgubiona, ale nie chciała, aby ją ten niegodziwiec bezcześcił!
— Jeżeli się nie uspokoisz, będziemy musieli oddalić cię jak waryatkę — zamek jego królewskiéj wysokości, to nie miejsce dla żebraczek!
— Pomocy — precz — nędzniku!
Usłyszano krótki, przytłumiony krzyk — potém upadek na stopniach werandy. Wszędzie było bardzo ciemno, a potem nastąpiła nagła cisza.
Szambelan von Schlewe szybko wszedł przez szklane drzwi na powrót na korytarz; pobieżném spojrzeniem przekonał się, że tam nie było nikogo, że nikt nic nie słyszał — zamknął drzwi i jakby nigdy nic nie zaszło, udał się na górę do świetnych salonów — wszakże on nic więcéj nie uczynił, tylko uprzykrzoną kobietę własną ręką zepchnął ze schodów werandy! Uśmiechnięty połączył się z adjutantami i innymi gośćmi księcia Waldemara, który tymczasem prawił hrabinie Poninskiéj o swojéj miłości.
Na dole na drodze leżała ogłuszona upadkiem blada i bez oddechu — wypchnięta — jak obraz rozdzierającéj serce nędzy!


ROZDZIAŁ XVIII.
Bal.

W kilka dni pôzniéj, w hotelu księcia B. posła, czyniono rozległe przygotowania do świetnego przyjęcia dostojnych gości.
Marszałek dworu i zarządca współubiegali się w usiłowaniach, aby z rozkazu swojego pana uroczystość tę uczynić niezrównanie piękną i zbytkowną — bo król i cały dwór przyjęli zaproszenie księcia! Należało zatém wystąpić z monarszym przepychem, na co bardziéj jeszcze nalegała księżniczka Aleksandra, pragnąc podczas téj uroczystości wystąpić jak nigdy dotąd z całą potęgą bogactwa.
Szczególny tajemny powód skłaniał do tego zimną, piękną książęcą córę, — gdy ojciec pragnął godnie przyjąć króla, ona przez dziwny kaprys to głównie miała na uwadze, aby czarowną okazałością zaślepić owego hrabię de Monte Vero. — Czuła niepojętą potrzebę, konieczność zdumieć go, chociażby tylko liczbą jaśniejących kandelabrów i przyćmić blaskiem brylantów — przewidywała może, iż duch tego hrabiego, którego raz tylko widziała, z którym raz tylko mówiła, grozi jéj upokorzeniem — a może dręczyła ją głęboko ukryta troska, że on jedynie dumę jéj złamać zdołał! Bo dla czegożby inaczéj, wówczas gdy postanowiła nie ukłonić mu się, wówczas gdy się do niéj zbliżył, nie zdołała dotrzymać tego postanowienia, i mimowolnie ugięła swoją dumę?
Z osobliwém więc zadowoleniem oczekiwała tego wieczoru, w którym przed hrabią de Monte Vero rozwinąć miała całą swoją potęgę! Pokojówki, skropiwszy ją najkosztowniejszemi wonnościami, musiały ją ubrać w sprowadzoną z Paryża białą atłasową suknię z kwiatami, tak cudownie przykrojoną, że młoda księżniczka unosiła się nad swoją majestatyczną postawą. Przydawały jéj blasku przepyszne bukiety kwiatów, niezmiernie urozmaicone i tak naturalne, że przy szeleszczącéj sukni, niby się poruszały, jak za powiewem wiatru. Pokojówka zgrabną ręką włożyła brylantowy dyadem błyszczący jak morze promieni na pełne czarne włosy księżniczki, z którego po kazdéj stronie spadał na oślepiająco białą jéj szyję długi czarny lok — a piękną szyję ubrała w rzadkiéj kosztowności naszyjnik. Królowa nie mogła być bogaciéj ustrojona! Naturalną, zaledwie rozkwitłą pyszną różę sama dumna księżniczka przypięła sobie u łona, a w delikatnie utoczonéj ręce trzymać miała prześliczny bukiet pachnących kwiatów, na których bujać miał dziwnie naturę naśladujący motyl.
Gdy opuściwszy swoje pokoje, weszła do pysznie udekorowanéj sali, szybkiém spojrzeniem przypatrzyła się wszelkim przygotowaniom, — potém odpowiedziała na powitanie księcia i pierwszych gości, pomiędzy którymi znajdował się poseł francuzki i kilku ministrów, i zamieniła z nimi kilka wyrazów.
W rozległym salonie panowała czarowna pełność światła, a niezliczone świeczniki i lichtarze, rzucały płomienie objęte łagodnie szklanemi kulami. Ściany po obu szerszych stronach wyłożone były lustrzanemi szybami, więc salon i światło wydawały się nieskończonemi — przy trzeciéj ścianie wzniesiona była estrada dla muzyki, którą można było zakryć białą jedwabną, złotemi kwiatami tkaną firanką — czwartą nakoniec stronę zajmowało sześć wysokich okien, których filary zdobiły kwiaty. Liczne krzesła obite ciemno-zielonym aksamitem ustawiono po bokach, a pomiędzy niemi małe malachitowe stoliki, a na nich umieszczono wazony i czasze z pachnącemi kwiatami, tudzież z dojrzałemi owocami.
Na środku zaś salonu, równie jak między kwiecistemi dekoracyami filarów, tryskały umyślnie na dzisiejszą uroczystość urządzone fontanny pachnącéj wody.
Przy ostatnich po obu stronach oknach ustawione były sztandary z czystego srebra, a na nich bogato zło tem i drogiemi kamieniami wysadzane herby księcia.
Po drugiéj zaś stronie obok estrady urządzone były białe namioty, w których liczni lokaje, gotowi na każde skinienie, stali ze wszelkiego rodzaju potrawami i chłodnikami, a marszałek dworu z cicha wydawał im rozkazy.
W obu lustrzanych ścianach, w zręcznie spojoném szkle, znajdowały się zaledwie dostrzegalne drzwi, otwierające się za lekkim naciskiem tu do zachwycającéj piękności niebieskiego salonu, tam do drugiego ciemno czerwonego, niezmiernie okazałego, tak. iż wchodzący zdumiewał się.
W salonach tych na przeładowanych złotem ścianach, złagodzonych kolorowém światłem, umieszczone były portrety panujących i książęcych rodzin. Pod niemi liczne ottomanki i fotele dla odpoczynku i rozmowy, dla chcących na kilka minut usunąć się od etykiety salonu.
Generałowie i dygnitarze w bogatych mundurach coraz bardziéj zapełniali bajecznie piękne appartamenta, a książę jak zwykle w czarnym fraku i białéj kamizelce, z jednym tylko ze swoich niezliczonych orderów, witał wszystkich. Księżniczka zaś rozmawiała z małżonkami dostojnych gości ojca i następnie bardzo uprzejmie powitała miłą księżniczkę Karolinę, która właśnie ukazała się z matką — co było znakiem, że ich królewskie mości wnet przybędą.
Karolina miała na sobie błękitną szafirową jedwabną suknię, przetykaną białemi różami, która przy pełni światła czarownie wyglądała. W ciemne włosy miała wpleciony wieniec kwiatów, z kosztownych mozaikowych kamyków, tak cienko szlifowanych, że cały wyglądał jak piórko. Na jéj pięknej szyi błyszczał wszystkiemi barwami tęczy krzyż brylantowy — ale to wszystko gasło w obec pięknego, głębokiego blasku jéj niebieskich ciemno ocienionych oczu.
Kiedy małemi delikatnie wykrojonemi usty odpowiadała na grzeczności księżniczki Aleksandry i ojcu jéj powiedziała także kilka słów uprzejmych, przez chwilę oczy jéj szukając padły na liczne grono mężczyzn — potém znowu spoczęły na księżniczce, bo tego, kogo zdawały się szukać, nie znalazły.
Marszałek dworu z rozkazu swojego pana dał znak muzyce — zasłona zaszeleściła — ozwały się huczne trąby, był to znak, że król i królowa przybywają.
Wszyscy stanęli w półokrąg — otworzono wysokie podwoje — poseł z córką zastępującą już od dawna zmarłą jego małżonkę, wyszli aż na schody, dla wprowadzenia do sali najwyższych gości.
Gdy Aleksandra, głęboko kłaniając się krôlowéj i przyjmując jéj przyjazne słowa, spojrzała także na króla i towarzyszący mu orszak dam i panów i ujrzała tuż obok króla wysokiego, spokojnie patrzącego hrabię de Monte Vero — dumne i piękne jéj członki doznały szczególniejszego jakiegoś wstrząśnienia, pomimo iż wiedziała, że go ujrzy!
Królowa mająca na sobie wiśniową aksamitną suknię z długim ogonem, oddawszy gronostajowe okrycie najbliższéj damie dworu, hrabinie Monno, wzięła rękę młodéj księżniczki i poszła razem z nią, a za niemi postępował król z księciem i Eberhardem, i przy dźwięcznych tonach narodowego hymnu wszyscy weszli do salonu.
— Pysznie, bardzo pysznie! oświadczył się król, lubiący żartować przy każdéj sposobności. Doprawdy mości książę B., nie potrafimy z taką okazałością wystąpić, skoro nas odwiedzisz. Pan nie powinieneś więcéj o niczém myśleć, o nic się więcéj nie kłopotać, tylko o swoją książęcą córkę — my zaś jako ojciec narodu, mamy wiele ubogich dzieci, i dla tego fundusze nasze bywają często wyczerpane — co toż samo — powie nasz hrabia de Monte Vero.
— Szczęśliwy, najjaśniejszy panie, kto może wielu innych wspomagać!
— Jak dobrze znamy cię hrabio — ach! witamy, król odwrócił się do najbliżéj stojących, a królowa witała księżnę Karolinę i jéj matkę. Król znalazł dla każdego przyjemne słowo — dla księcia d’Etienne równie jak dla ministrów, dla lorda Wooda i generałów. Potém rozmawiał dłużéj z posłem włoskim, który dopiero niedawno przybył.
Hrabia de Monte Vero stał w téj chwili na boku, powitawszy poprzednio kawalera Villarankę, i nie wtrącał się do rozmowy — poczém wodził wzrokiem po świetném zgromadzeniu.
Pomimo skromnego bez ozdób ubrania, Eberhard wyglądał wybornie — postacią zaś przewyższał stojących przy sobie. Równie jak książę B. ubrany był w czarny frak i białą kamizelkę, na ktôréj spoczywał promieniejący brylantowy order. Na ręku nie błyszczał mu żaden pierścień, na ubiorze nie było żadnych złotych wyszywań, któremi się odznaczali inni obecni. A jednak wyglądał uderzająco, najpiękniejszy z całego bogatego i rozległego zgromadzenia! Jego głębokie spojrzenie malujące wielkość jego duszy i dobroć serca, jego szlachetnie wykrojona twarz z bujnym zarostem, piękna wyniosła postać — wszystko to wyglądało wspaniale i nieporównanie.
Księżniczka Karolina stała w drugim końcu salonu i rozmawiała z jakimś panem, który już raz hrabiego de Monte Vero spotkał u dworu i podobał mu się z mile otwartego i niewymuszonego obejścia. Był to malarz Konrad Wildenbruch, jedyny mieszczanin między gośćmi; ale zachowywał się pewnie i tak śmiało patrzał w koło swojemi ciemnemi oczami, jakby należał do osób najwyższego stanu — i rzeczywiście miał do tego prawo, bo liczył się do pierwszych artystów swojego czasu, do owych geniuszów z bożéj łaski, których jest bardzo mało.
Król, który z upodobaniem popierał sztuki, szczególniéj sprzyjał malarzowi. Wildenbruch, liczący zaledwie dwadzieścia pięć lat wieku, już utworzył wiele arcydzieł, i do tego przyszło, że młodego, pełnego życia artystę, który wiele podróżował, przyjmowano w najwyższych towarzystwach stolicy. Odwaga, śmiała stanowczość z oczu mu świeciły — wysokie czoło z czarnym wijącym się włosem, silna, pięknie wyrzeźbiona twarz, wskazująca kwitnące zdrowie, i czarna, nieco zdziczała broda, nadawały mu uderzającą powierzchowność, przytém postać miał odpowiednio silną i pięknie zbudowaną, rysy bardzo żywe, pełne szlachetnego ognia.
Konrad Wildenbruch rozmawiał z księżną o swoich podróżach, a gdy usłyszała, że przed kilku laty, dla poznania i zebrania piękności przyrody krajów zwiedzał także Brazylię i był w Monte Vero, prosiła Karolina przyjaźnie łaskawym tonem stojącego blizko niéj młodego bankiera Armanda, o którym wiedziała, że znał hrabiego Eberharda, aby go do niéj sprowadził.
Młody, bogaty książę pieniężny, którego bracia w Paryżu i Londynie zamieszkali a z nim w stosunkach zostający, posiadali tam często przez rządy potrzebowane bankierskie domy, ukłonił się młodéj księżniczce z wyszukaną dworską układnością i przecisnął przez tłum gości do hrabiego de Monte Vero, którego poznał niedawno z powodu pieniężnego interesu i który na nim wywarł silne wrażenie, nie przez przeważniejszy majątek, lecz przez wielkość swoich przedsięwzięć i usiłowań w staniu się użytecznym ludzkości.
Justus von Armand, którego ojciec był twórcą rozgałęzionych po największych stolicach Europy interesów tego nazwiska, przez odznaczające się wychowanie i wczesne stosunki z dworami, nabył nadzwyczaj eleganckiego sposobu znalezienia się; przytém miał wrodzony talent do dyplomatycznego i roztropnego postępowania we wszelkich okolicznościach i ujmującéj uprzejmości dla każdego.
— Panie hrabio, rzekł Justus von Armand obowiązująco i uniżenie witając Eberharda, okazując na zawsze nieco bladéj i lekko uśmiechniętéj twarzy rzadkość swojego polecenia: cieszy mnie, że znalazłem sposobność zbliżenia się do pana! Niech mi wolno będzie wyznać, że bardzo często, o ile miałem zaszczyt rzucić spojrzenie na wspaniałość pańskich przedsięwzięć, ożywiało mnie życzenie służenia mu i naśladowania jego dążeń!
— Panie Armand, przeceniasz mnie; jest to nic więcéj jak dobrze pomyślane usiłowanie! lecz trzymam pana za słowo!
— Rozporządzaj pan mną — szczęśliwym będę, jeżeli zasłużę na imię ucznia pańskiego — a teraz przystąpmy do mojego polecenia! Jéj królewska wysokość księżniczka Karolina przysyła przezemnie panu swoje życzenie widzenia pana współuczestnikiem rozmowy z nią!
— Bardzo wdzięczny, panie Armand, pośpieszajmy; mam nadzieję, że pana będę w tych dniach widział i że z sobą pomówimy!
— Z dobroci pańskiéj korzystać nie omieszkam, panie hrabio!
Tymczasem młody malarz Konrad Wildenbruch, uważnie słuchającéj go księżniczce z zapałem kreślił obraz równie bardzo rozległych jak wspaniałych posiadłości Monte Vero.
— Jest to bez zaprzeczenia najpiękniejszy punkt na ziemi, królewska wysokości. Stanąłem, jak przy wstępie do raju, zdumiony przepychem i pięknością, gdy z uprzejmym przewodnikiem, panem attaché von Weis, po kilkodniowéj podróży przez osady i pustynie, nakoniec z wysokiego łańcucha gór, na który dostaliśmy się, ujrzałem rozległe doliny i niwy pyszniące się najpiękniejszą roślinnością!
— I czy daleko leży Monte Vero od Rio-Janeiro?
— O trzy do czterech dni podróży! Opowiadano mi, że to dawniéj była pustynia, nim pan hrabia z podziwienia godnym trudem i wytrwałością użyźnił tę rozległą przestrzeń kraju, że to była przestrzeń pokrytą na przemian nieprzebytemi lasami i niezmiernemi stepami trawiastemi, w któréj rozległym okręgu ani jednéj ludzkiej istoty nie można było spotkać. A teraz przeciwnie! Są tam plantacye cukru, w których pracują razem obok siebie czarni i biali, nie pod groźnym biczem dozorców, lecz pod rozkazami niemieckich inspektorów, gdzie za ofiarę sił swoich tak obficie są wynagradzani, gdzie zdrowie, dobrobyt i zadowolenie promienieje na wszystkich twarzach. Tu są pola zasiane żytem, jęczmieniem, pszenicą, — daléj czerwono kwitnącym tytuniem — tu ryżem — tam żółto-kwitnącą bawełną — wśród, tego wszystkiego uśmiechają się wsi z kościółkami i szkółkami, wyglądając z pomiędzy zielonych jodeł i palm. Dzieci kolonistów z Monte Vero, w lekkich sukienkach idą do nauczyciela, kiedy rodzice opuszczają swoje mieszkalne domy i udają, się do pracy — wszystko oddycha pokojem i porządkiem; człowiek nagle mniema, że zostaje przeniesiony do swojéj błogosławionéj ojczyzny, póki cedry i banany z olbrzymiemi gnącemi się po nich roślinami, bujne figi i pomarańcze tudzież palmy, nie przypomną, że przebywamy na dalekiém południu!
— O, pojmuję, że musi to być zachwycający widok! zgadzając się przerwała księżniczka.
— Po tych polach i lasach rzeka toczy malowniczo swoje błękitnawe wody. Okręty ożywiają jéj nurty i z urządzonych na jéj brzegach miejsc składowych, wyglądających jak małe miasteczka, przewożą bogate płody do odległych handlowych punktów i do Ria — a wszystko to dzieje się tak wesoło, tak pilnie, iż się dusza raduje. Kiedy przeciwnie w innych okręgach słyszy się jęki czarnych i bicze dozorców — w Monte Vero panuje szczęście — w Monte Vero tysiące ludzi znalazły błogosławioną ojczyznę — w Monte Vero nie słychać głuchych narzekań i przekleństw nieszczęśliwych niewolników, na których obitych członkach, w nędznych podziemnych lepiankach wylęgają się moskity — niemieckie pieśni przy pracy, wesoła wspólność, ochotne spełnianie otrzymanych rozporządzeń, odgłosy błogosławiące założyciela i kierowników, oto co słychać w Monte Vero!
— Wzniosłe, bardzo wzniosłe! wyznała uradowana księżniczka.
— Wiejskie mieszkania hrabiego są zapraszające i często malowniczo w cieniu lasu ukryte — jego ulubione miejsce pobytu, z pałacem wybudowanym na sposób niemiecki, pysznemi ogrodami i licznemi ulicami, ożywionemi jego urzędnikami i osadnikami, leży wysoko po nad rzeką i roztacza cudny widok na jego rozległe, błogosławione pola.
— Pan obudziłeś we mnie żywe pragnienie widzenia tego zachwycającego raju!
— Skreśliłem tylko niedokładny obraz, królewska wysokości — podług mnie na ziemi nie ma świetniejszego i wspanialszego brylantu nad Monte-Vero!
W téj chwili Eberhard zbliżył się do księżniczki i do ożywionego malarza jego księztwa. Karolina z Wielką uprzejmością przemówiła na głos:
— Długo pozbawiona byłam pańskiego towarzystwa, i przypuszczałam, że i dzisiaj pan się z dala odemnie trzymać będziesz; ale nastręczono mi sposobność wciągnięcia pana do rozmowy z panem Wildenbruchem, która mu wielką przyjemność sprawi.
Eberhard ukłonił się, gdy księżniczka wymówiła nazwisko młodego, pełnego nadziei malarza, a potém z uśmiechem wyrzekła słowa: „pan hrabia de Monte Vero,“ ciesząc się wielkiém zdziwieniem genialnego artysty i malutką rączką z wdzięczném poruszeniem wskazując Eberharda.
— Prawdziwe zadowolenie, mówiła daléj uradowana Karolina, i spodziewam się, że je pan podzielisz, skoro panu powiem, że właśnie rozmawialiśmy o Monte Vero, które pan Wildenbruch zwiedzał!
Teraz widocznie uradowany Eberhard spojrzał na malarza, który nawzajem mimowolnie z podziwem i uwielbieniem patrzał na hrabiego.
— Łaskawa księżniczko, wysoka dobroć pani prawdziwie mię wzrusza, powiedział Eberhard, i nie wiem czém na nią zasłużyłem!
— Ej, ej, panie hrabio, alboż zapomniałeś już o naszéj szczegôlnéj przygodzie w lesie Charlottenbrunn, z powodu ktoréj zawdzięczam panu życie? Zdaje mi się, że pomimo wszelkich z pańskiéj strony usiłowań, ciągłego na bok usuwania się, winnam panu okazywać wdzięczność tém, że czuję i okazuję żywe współczucie ku wszystkiemu co pana dotyczę! Z prawdziwą też rozkoszą dowiedziałam się z ust uprzejmego mistrza sztuki o całéj wspaniałości Monte Vero — w myśli już je widzę przedemną rozłożone!
— Gorące dzięki, królewska wysokości, za dobroć, która małą przysługę, jaką wyświadczyć miałem szczęście, królewską szczodrobliwością ocenia! poszepnął Eberhard Karolinie, poczém wyprostował się i zwrócony do malarza Konrada Wildenbrucha, którego swobodne, śmiałe oko i broda bardzo mu się podobały, rzekł:
— Pan byłeś w Monte Vero, a nie miałem nigdy przyjemności powitać tam pana jako Niemca!
— Pan von Weis, który się wielce mną zajmował...
— O, attaché jest moim wielkim przyjacielem.
— Oświadczył mi, mówił daléj malarz, że pan hrabia wyjechałeś na lat kilka do Europy!
— A kiedyż pan odwiedzałeś moją nową ojczyznę?
— Przed ośmiu miesiącami! Zacni pańscy zarządcy oprowadzali mnie po plantacyach, wymywalniach i zakładach, i dali mi przez to możność doniesienia panu o jak najwyborniejszym stanie wszystkich pańskich osad! Nie odmówiłem sobie zdjęcia niektórych widoków Monte Vero i zachowania ich w mojéj tece, ponieważ pod względem piękności i okazałości barw były niezrównane, niczém nie przewyższone!
— Pan mnie rozradowujesz, panie Wildenbruch; czy wolno mi widzieć pańskie szkice?
— I ja tego samego pragnę, pan mnie bardzo zaciekawiłeś! wyznała księżniczka.
— Racz wasza królewska wysokość dozwolić mi ofiarować te szkice!!
— Takim sposobem zrabuję je panu i panu hrabiemu!
— Pozostawię sobie kopie, powiedział malarz, i niezaniedbam panie hrabio, przynieść i panu te piękne pamiątki widoków raju, który do pana należy!
— Jesteś pan bardzo hojny, panie Wildenbruch! Spodziewałam się, że przez te obrazy skłonię pana hrabiego Monte Vero do odwiedzenia naszego zamku, co dotąd zaproszeniom mojéj dostojnéj matki nie udało się!
— Moja łaskawa księżniczko, odpowiedział Eberhąrd, gdy malarz rozmawiał z panem von Armand: nami wszystkimi rządzi despota, nieubłagany, twardy despota, przeciw któremu już bardzo często knułem rewolucyjne spiski — a mianowicie, czas! Moje szczupłe siły, od czasu jak jestem w ojczyźnie, poświęcam niejakim przedsiębiorstwom.
— Słyszałam o ich ogromie!
— I dla tego, na moje osobiste skłonności i na usiłowanie wynagrodzenia wszelkich okazywanych mi łask, pozostają mi tak skąpo wymierzone chwile, że muszę prosić o przebaczenie.
— Spodziewałam się, że po owéj niezapomnianéj nocy będę posiadała przywiléj, ale widzę, że się omyliłam! półgłosem wymówiła Karolina, i przytknęła do ust podany sobie kieliszek perlistego wina.
W pobliżu obojga tak rozbawiających przesunęły się w téj chwili podług taktu uroczéj muzyki tańcujące pary — królowa z księciem Augustem — księżniczka Aleksandra z księciem d’Etienne, hrabina Monno z kawalerem de Villeranca i jeszcze kilka innych. Eberhard spojrzał na tańczących, jego oczy spotkały się z oczami pięknej książęcéj córy, które ciemne i pałające po każdym obrocie znowu na niego spoglądały.
Czy księżniczka królewska postrzegła te spojrzenia?
Justus von Armand zaprosił do tańca piękną młodą damę dworską, a młodego malarza Wildenbrucha wezwano do króla, który przy oknie rozmawiał z księciem B.
W sali było gorąco — wodotryski z pachnącą wodą, nie mogły już dostatecznie oczyszczać i chłodzić ciężkiego powietrza — król w towarzystwie księcia i malarza udał się do pobocznego niebieskiego pokoju, na co niby nikt nie uważał, prócz księżniczki Karoliny.
Kilkakrotnie chłodziła się swoim kosztownym wachlarzem.
— Królewska wysokość, jak widzę, raczysz unikać tańca? przemówił Eberhard, przerywając milczenie.
— Wolę, na wzór mojego dostojnego wuja, przejść do bocznego, chłodniejszego salonu; panie hrabio, bądź pan łaskaw towarzyszyć mi! Wyznać panu muszę, że mi coś niedobrze, że mnie ziębi ta cała chęć przepychu i uwagi księcia!
— I mnie to samo, królewska wysokości! i to mówiąc Eberhard nacisnął lustrzane drzwi, które się otworzyły. Księżniczka weszła do chłodniejszego, miłém różawawém światłem napełnionego salonu, w którym kilka dam i panów rozmawiało przechadzając się albo siedząc — wszyscy powstali i korzystając ze sposobności powoli niepostrzeżenie powychodzili, aby nie przeszkadzać księżniczce, która prowadzona przez hrabiego de Monte Vero, weszła po kobiercu do salonu zapraszającego do poufnéj rozmowy.
Z cicha i przyjemnie złagodzone dochodziły tam dźwięki muzyki — magicznie oświetlone wznosiły się na wysokich ścianach obrazy, z których zdawali się chcieć wystąpić w naturalnej postaci szzczególnie poubierani panowie i damy — było to jakby bogate nieme towarzystwo, poglądające na piękną parę, która wkrótce sama pomiędzy niém krążyła.
Karolina nie uważała, że inni goście cicho z salonu jedni po drugich wyszli — zajęta była mocno żywą rozmową z Eberhardem, i pięknemi, mocno ocienionemi, pełnemi duszy oczami często nań spoglądała.
Księżniczka kochała hrabiego de Monte Vero — nie mogła dłużéj ukrywać tego przed sobą — serce jéj radośnie uderzyło, gdy go dzisiaj nakoniec znowu ujrzała: musiała nagle stłumić głośno odzywające się wyznanie swéj duszy, aby się nie zdradziła samém wzburzeniem rysów. Kochała pięknego człowieka, który każdém słowem, każdym ruchem dowodził swojego duchowego dostojeństwa i szlachetności, kochała go tém goręcéj, im wstrzemięźliwszym był obok wszelkiego szczerego przywiązania — owszem, ten spokój obok całéj głębi uczuć, to przeważne, podziwienia godne panowanie nad sobą, tém silniejsze wywierały wrażenie na sercu młodéj księżniczki, która w nim widziała ideał mężczyzny i zajęła się nim z całym zapałem pierwszéj miłości.
A Eberhard? Czy poznał, że go Karolina kocha? Czy czuł mowę jéj serca, łatwo zrozumiałą, dla tego, który ją z oczu czyta?
Hrabia de Monte Vero czuł głęboko wkorzenioną skłonność ku miłéj, skromnéj księżniczce, która za każdym razem gdy z nim mówiła, utwierdzała przekonanie, że w niéj znalazł czyste serce żeńskiéj istoty. On, który już zwątpił, by kiedykolwiek mógł uczuć miłość, która go raz już omal nie zabiła, aby potém o własnéj sile powstał i wzniósł się do wysokości człowieka — on wiedział, że dla księżniczki Karoliny uczuwa coraz silniejszą życzliwość. Dotąd duszę jego napełniało łagodne światło, jak kiedy wiernéj przyjaźni przyświeca księżyc — ale to światełko mogło być gorętsze, mogło się bardziéj rozżarzyć, a teraz było tylko powstającym zarodkiem.
— Często, gdy obok pana idę, miękko mówiła Karolina, zdaje mi się, że nie powinnam mieć dla pana żadnéj tajemnicy, że muszę wynurzyć się ze wszystkiém co mną wzrusza, co mnie przejmuje, i zapytać czy i pan czujesz to samo, czy zdanie moje podzielasz? Byłoby to dla mnie dobrodziejstwem, mocno mnie uspakajającém, gdybyś mi pan w takim razie odpowiedział: i ja czuję to samo — bo wszystko, co pan czynisz i mówisz, jest dla mnie świętością, ewangelią, którą w siebie przejmuję!
— Rozumiem cię, Karolino! wyrzekł Eberhard — ale w obec takich uczuć zachowajmy całą naszą wewnętrzną siłę!
— O, wymień pan jeszcze raz tak uszczęśliwiające imię moje! pozwól mi napawać się myślą, że to pan tak do mnie przemawiasz! Nie wiem, co mnie tak głęboko wzrusza co się jednak zdarza — gdy cię widzę blizko mnie, Eberhardzie — lecz dla czegóż mam nad tém rozmyślać i dumać? dla czego szukać wyjaśnienia w tém, co może byłoby mi najlepiéj — aby pozostało niezbadane?...
— W nas, księżniczko, mieszka świat, w nim przeżywamy wszystko piękniéj, niż to rzeczywistość wykazuje! Niech to będzie wynagrodzeniem dla tych, którzy wiecznie daleko od siebie stoją, jakkolwiek cudownie częstokroć połączeni są z sobą duszami!
Karolina chciała odpowiedzieć — łono jéj falowało, piękne usta purpurowe drgały — odpowiedź jéj gwałtownie wypadła, bo tego dowodził gorący uścisk jéj ręki, którą pochwyciła rękę do najwyższego stopnia zdziwionego Eberharda; lecz otworzyły się lustrzane drzwi — pałające słowo jéj serca, które już wymówić miała, przerwało się i przewiało niewymówione i niesłyszane — a bardziéj jeszcze bolało ją to, że nie doczekała odpowiedzi Eberharda, po któréj się wszystkiego spodziewała.
We drzwiach, wśród pełni światła bijącego z sali, ukazała się królowa, a za nią księżniczka Aleksandra, która ją widocznie sprowadziła! Sprzyjało jéj oświadczenie królowéj, że w salonie jest jéj za ciężko, i dla tego radziła przejść do chłodniejszego pokoju, w którym jak zauważyła, księżniczka z hrabią już szukali ochłody. Ponury blask jéj oczu świadczył o tém, że sama myśl o samotności obu tych osób gwałtownie nią wstrząsała.
Za ukazaniem się królowéj i księżniczki, pokonawszy Karolina przerażenie naprzeciw niéj pośpieszyła, hrabia de Monte Vero oddał ukłon i cofnął się w tył — młoda, dumna księżniczka zaś nie potrafiła ukryć mimowolnie w niéj powstającego i wybijającego się na jéj pięknéj twarzy tryumfującego szyderstwa.
— Moja droga Karolino, bardzo łaskawie i z miłością rzekła do niéj królowa; cieszy mnie to, że cię tutaj znajduję, bo w twojém towarzystwie pragnę wkrótce przygotować się do powrotu do domu — już poleciłam hrabiemu Monnie, aby uwiadomił adjutantów o moim wyjeździe. Dziękuję ci szanowna księżniczko za interesującą rozmowę, rzekła do Aleksandry, tym sposobem pożegnanéj; oświadcz także moje podziękowanie twojemu wielce szanownemu ojcu, za przyjemny, przygotowany dla mnie wieczór. Zdrowie moje niestety! jest tak liche, że wolę z najjaśniejszym małżonkiem wkrótce wrócić do zamku, nie przeszkadzając przez to dalszemu biegowi balu!
Eberhard złożywszy nieme, ceremonialne uszanowanie, udał się do salonu za młodą księżniczką, którą trawiła chęć upokorzenia, wszędzie przekładanego hrabiego de Monte Vero — niepokoiło ją to, że ten dumny człowiek jéj się nie kłaniał, lecz spotykał ją wszędzie z chłodem i przewagą, których znieść nie mogła.
Po wyjeździe obojga królestwa i dworu, Eberhard zamienił kilka dworskich słów z księciem gospodarzem, poczém zbliżył się do księżniczki i obojętnie pożegnał ją. Wreszcie zajęty wzniosłemi myślami i planami wrócił do domu.


ROZDZIAŁ XIX.
Goście czarnéj Estery.

Było to w dzień Bożego Narodzenia.
Po śniegiem pokrytych ulicach stolicy przechodziły różnorodne wesołe tłumy. Z uszczęśliwionemi twarzami ojcowie i matki nieśli do swoich mieszkań świąteczne drzewka, koszyki z jabłkami i orzechami, tudzież pilnie poukrywane tajemnice. Szeregi chłopców skacząc i radując się biegły na plac zamkowy, do licznie porozstawianych bud, z licznemi pięknemi rzeczami dla młodych i starych, które przechodniom głośno zachwalano.
Od wielu tygodni liczne ręce zatrudniały się przyspasabianiem sobie dochodu na te dni radosne — tam wycinano zielony papier pierzasto, obwijano nim i oklejano piramidki — tam gromadzono zielony mech, dla okrycia ich podstaw — okręcano złotem różne kulki i orzechy — przywiązywano złocone druciki i pstre gałganki do białych szeleszczących pręcików.
Inni przez kilka miesięcy kleili pokoiki dla lalek, domki z ogrodami i osóbkami — inni znowu zabijali setki kotów i spokojnych psów, aby ich skóry ponaciągać na naśladujące naturę z drzewa wyrobione podstawy i ze zwierzętami na targ wystąpić, każdemu mającemu chęć kupna z wielką wymową przedstawiając, że cena dla tego wysoka, iż za futro drogo płacić należało.
Rumiane wyrostki przeciągały z piekielnym wrzaskiem pomiędzy szeregami bud; wszędzie panowało wesołe życie i ruch niezmierny.
Mruczenie wprawionych w ruch małpek, rywalizowało z wesołemi głosami młodych przekupniów, którzy ciągle narzucali się publiczności z nizką ceną swoich gipsowych figurek.
Kupujący i ciekawi napełniali ulice, utworzone przez budy, a zabawki, pierniki i inne podobne rzeczy, wymienione za brzęczącą monetę, coraz bardziéj znikały ze stołów właścicieli bud.
Wieczór świąteczny zbliżał się — był więc wielki czas zaopatrywać się w zamierzone podarki, a sprzedający świąteczne drzewka tyle już zapasu swojego uprzątnęli, że ci, którzy teraz dopiero dostali pieniędzy, nie mieli już w czém wybierać, byleby tylko zapaloném drzewkiem sprawić dzieciom uciechę — na ten wieczór stolica potrzebowała niezmiernych opłat.
W pobliżu tego targu, po za szerokim, żelaznym, posągami ozdobionym mostem, przechodzącym rzekę przerzynającą całą stolicę, leżał wielki zakątkowy cyrkuł żydowski, pełen niezliczonych wązkich, brudnych ulic i placów. W siwych, starych domach, aż do samego ich spodu mieszkało pełno rodzin, a w piwnicach urządzone były składy nieprzyjemnie woniejących handlów odzieży i tym podobnych rzeczy. Brudne dzieci, w nędznych łachmanach, przygarbieni starcy i gadatliwe kobiety o wyrazistych fizyonomiach nieustannie ożywiali ulice.
Nad wielu drzwiami czytano wypisane wielkiemi głoskami, zapraszające wyrazy: „Tu pożyczają na fanty,“ a kto zwiedził często ukryte składy tych handlarzy łachmanami, których piwnice, zaledwie oświetlone, znane były tylko wtajemniczonym, ten wykrywał skarby, których pobytu właściciele i policya od dawna nadaremnie poszukiwali. I nie tylko przechowywacze i lichwiarze pędzili tajemne życie w kryjówkach tego starego wązko-ulicznego cyrkułu, ale nadto złodzieje i złoczyńcy szukali i znajdowali tu bezpieczne schronienia, w których wyprawiali sobie orgie i układali czarne swe plany.
Gdy się ściemniać zaczęło, idąc od klasztornego targu, skręciły na wązką Różaną uliczkę dwie z pozoru podejrzane, jednak nie uderzające osoby, bo ubiór ich i postaci dla tych ulic prawie były przystosowane. Jedną z nich była mała, zgarbiona kobieta. Mimo ciężkiéj zimy, miała na sobie stary słomiany kapelusz z wielkiemi, mocno jéj twarz zasłaniającemi skrzydłami, wypełzłą kraciastą chustkę i wielki, staréj mody, czerwony parasol w ręku.
Obok niéj szedł, zapalczywie rozmawiając, mężczyzna, który zezowato poglądał po stronach i usiłował o ile możności przesuwać się pod cieniem domów, co uważnemu dostrzegaczowi wskazywało, że się czegoś obawia. Ale przeszedłszy kilka kroków po Różanéj uliczce, wprawném okiem przekonał się, że nie widzi żadnych przeszkadzających mu osób. Miał na sobie ciemno-żółty, mocno zapięty pluszowy surducik i stary ciemno-siwy kapelusz, który mocno na twarz nacisnął.
— Za śmiały jesteś Fursch, szepnęła stara zgarbiona, a gdyby cię też poznał kto inny!
— Kto chce dzisiaj dojść do czegoś, musi się odzwyczaić od strachu! I kto inny niż wy możeby mnie także nie łatwo poznał, bo wiesz Pająku, że dosyć jestem stanowczy!
— Coś to jednak nadzwyczajnego wygnało cię na ulice! nie bez ciekawości zarzuciła pani Robertowa.
— Równie jak i jejmość o téj porze nie napróżno drepcesz nogami!
— Zgadłeś — to wstyd! Taka stara i przy moim kaszlu, nawet i w wieczór nie mam spokojności!
— Powiedzcie mi też, co się stało z Małgorzatą, którą wyszachrowaliście u mojéj żony, wy Pająku djabelski? pomruknął Fursch przekonawszy się, że nikt ani przed nim ani za nim nie idzie, i schwycił za rękę nieco przerażoną babę.
— Wyszachrowałam, Furschu? Zapewne żartujesz sobie! zawołała stara; przecięż za nią drogo zapłaciłam!
— Pragnę wiedzieć, gdzie jest ta dziewczyna? No, daléj, daléj, albo źle będzie z tobą!
Baba spojrzeniem przekonała się, że wybrał chwilę, w ktôréj w blizkości nie było nikogo — pomyślała, że gdy zawoła o pomoc, nim ktoś nadbiegnie, już ją zbrodniarz obali na ziemię, a Fursch łatwo ujść potrafi przed ścigającymi, bo siwe, straszne domy nietylko posiadały wszelkiego rodzaju przesmyki, lecz także-miały wyjścia na przyległe ulice.
— Czy chcesz mnie zabić na ulicy, jak psa wściekłego? mówiła powoli i nadsłuchując w nadziei, że się ktokolwiek zbliży z przechodniów.
— Nie zatrzymuj mnie jejmość, ale odpowiadaj, mnie się śpieszy! Gdzie podziałaś dziewczynę?
— Powinieneś wiedzieć o tém; puśćże moją chudą rękę, którą prawie zgniotłeś! Ona jest u bogatego lorda Wooda!
— Widzę, że twoje łakomstwo znowu z ciebie zadrwiło! Co ci zapłacił stary skąpiec? Mogłaś była dostać trzy razy tyle od ojca téj dziewczyny!
— Wiem o tém, ja nic niewarte stworzenie! Ale cicho! Nie mów ani słowa, bo mi się żółć przeleje i gotowam sobie zrobić co złego!
— Lord Wood ma ją u siebie? Kark ci skręcę, jeżeli kłamiesz!
— Czy jeszcze ma, tego nie wiem Furschu, ale jemu ją oddałam!
— Aha! już byłaś u starego, i wiesz bardzo dobrze, że jéj już nie ma, słyszę to z twoich ust!
— Czy chcesz ją ztamtąd wybawić? Ja się od sług nic dowiedzieć nie mogłam, poszepnął Pająk, który bardzo dobrze wiedział, że Małgorzata znajdowała się w wiejskim domu księcia, a teraz miała względem niéj wiele obiecujących zamiarów, bo jéj szambelan von Schlewe w zaufaniu oświadczył, że Małgorzata była ukochaném dzieckiem zamieszkałego przy ulicy Stajennéj hrabiego de Monte Vero.
— Tylko przez litość dla dziewczyny i jéj ojca mówię ci to, i pod warunkiem, że jeszcze dzisiaj w wigilię Bożego Narodzenia — uwiadomisz hrabiego — mówił do niéj baron — on cię za to sowicie wynagrodzi! a hrabia jeszcze dzisiaj pośpieszy do wiejskiego domu, dla zabrania swojego dziecka, rozumie się ciemnym wieczorem!
Wypadało, więc w téj chwili pozbyć się grożącego Furscha, gdy także już wiedział o téj tajemnicy, i o ile możności jak najprędzéj dostać się w niedaleką już ulicę Stajenną. Stara przeklinała niefortunny wypadek, który naprowadził wprost na drogę szalonego zbrodniarza, a wtém spostrzegła, że kilka żydówek wychodzi z przyległych sklepów i przybliża się.
— Ty szatanie babo! mruknął za nią Fursch, puszczając rękę Pająka, który daléj pośpieszył: już godzina szósta, inaczéj nie uszłabyś mi tak na sucho!
W poblizkiéj ulicy Mnichów, na ktôréj znajdował się stary klasztor, teraz na szkołę zamieniony, zabrzmiały w téj chwili wieczornéj dzwoniące brzmienia; grający zegar klasztorny, głośno i czysto co godzina upominający mieszkańców tego cyrkułu, zaśpiewał starą pieśń:

„Zawsze wierny i prawy, aż do grobu chłodnego,
Ani na piędź nie zbaczaj z dróg Boga twojego...

Brzmiało to cudnie przejmująco, jak wołanie z nieba; ale Fursch nie słuchał tego głosu, a w koło domów i po uliczkach rozlegało się to napomnienie, nie wciskając się do serc — już go nie słuchano, już się do niego przyzwyczajono jak do bicia każdego innego zegaru.

Fursch widząc, że Pająk odchodzi w stronę klasztornego placu, szybko wpadł do jednego domu — drzwi tego domu były szeroko otwarte, tak, iż można tam było wejść bez szmeru. Obok ciemnego korytarza, w którym. się teraz znajdował, był sklep, do którego można się było dostać przez drzwi szklane, umieszczone tuż przy drzwiach głównych. Nad niemi wisiał stary szyld, z zardzewiałym, sztywnym napisem; „Handel odzieży Schallesa Hirsza.“
Fursch znał dokładnie wnętrze tego nizkiego i nieco zapadłego starego domu. O kilka kroków za drzwiami nie mógł już widzieć ręki przed oczami; lecz na pewno szedł po stromych, brudnych schodach, które wkrótce przy ścianie zaprowadziły go na wyższe piętro, zamieszkane przez Schallesa Hirsza, właściciela domu, a potém dostał się do drzwi, niewątpliwie prowadzących na podwórze. Były one ciągle zamknięte i opierały się wszelkim wysileniom niewiedzących jak je otworzyć.
Fursch przeciwnie zapewne należał do uprzywilejowanych, bo otworzył je sobie, nastąpiwszy na żelazną podkowę, tuż pode drzwiami na progu przybitą.
W przestrzeni, która się przed nim otworzyła, panowała głęboka ciemność, lecz gdyby o tém nie wiedział, to śniegiem pokryte kamienie i zimne, wilgotne powietrze, które go owiało, byłyby go ostrzegły, że się znajduje w odkrytém miejscu, a więc na podwórzu domu, którego drzwi za nim się zamknęły. Śnieg sprawił, że gdy się oko nieco do ciemności przyzwyczaiło, można było rozpoznać i rozróżnić zarysy tego podwórza.
Otoczone czterema ścianami, wyglądało jak więzienie. Z przodu zasłaniał je domek opatrzony małemi, nizkiemi oknami, po bokach wysokie sąsiednich domów ściany bez okien, a z tyłu stary siwy budynek, podobny do stajni lub wozowni, bo u dołu i u góry mający tylko małe otwory dla przewiewu powietrza.
Fursch zbliżył się do tego budynku, i gdy się dostał do grubo wyciosanych, starych, ciemnych drzwi jego, i znalazł je zamknięte, spojrzał w dół ku suterenom, w których jak w piwnicach, znajdowały się małe, żelazną kratą opatrzone, podobne do okien otwory.
Nic się w nich nie świeciło, a jednak w tych zagłębionych przestrzeniach musiał się ktoś znajdować, bo Fursch przystąpił do najbliższego otworu i w krótkich przerwach zapukał po trzykroć w małe jego szyby. Potém przyłożył ucho do dolnéj ściany, i teraz dopiero usłyszał głuchy szmer, niby głosy, ale to było tak niepewne, że obcy mógł to łatwo wziąć za szmer podziemnéj wody.
Fursch po krótkiéj przerwie zapukał jeszcze raz, w podobnych jak pierwéj przerwach — i teraz przez mocno zasłonione i zabite otwory błysnęło mu na podwórze jakieś niepewne światełko.
— Ona idzie, mruknął zadowolony, blady, do drzwi cofający się Fursch, i usunął nieco z czoła swój stary siwy kapelusz i odpiął żółto-ciemny surdut, jakby potrzebował lepiéj się przedstawić: idzie czarna łotrzyca, dzika Estera!
Gdy Fursch odpiął surdut, można było postrzedz, że miał pod nim bardzo elegancką, czarną jedwabną kamizelkę, a na niéj zawieszony ciężki, błyszczący złoty łańcuszek.
Ciche, zaledwie dosłyszane kroki zbliżyły się do drzwi, przy których stał Fursch.
— Kto puka? spytał głos kobiecy.
— Ten, którego oczekujesz, Czarna Estero, otwieraj!
Ostrożnie odsunięto rygiel, drzwi otworzyły się pod naciskiem zewnątrz stojącego, skrzypiąc obróciły się na zawiasach, i ukazała się dziewicza postać ze świecą w ręku, w ponurym, krętym korytarzu stojąca!
Czarna Estera była córką Schallesa Hirsza i niebezpieczną sprzymierzoną najzręczniejszych oszustów. Jéj matka Sara była siostrą znanego Ikesa Salomona z Londynu, który należał do najstraszliwszych i znanych ze swoich bogactw przechowywaczów wszelkich czasów. Ikes Salomon umarł w późnym wieku, ale jego synowie prowadzili daléj handel towarami we wszystkich krajach kradzionemi i zostawali w ciągłych stosunkach z Schallesem Hirszem. Władze dotychczas nie wpadły na ślad jego postępowania, a raczéj ponieważ umiał zręcznie kierować interesami, miały go za jednego z wielu tandeciarzy na wielką skalę, wysyłających odzież przez Anglię do Ameryki.
Schalles Hirsz, aby usunąć od siebie wszelkie podejrzenie, był przymuszony dać skryty pobyt w swoim domu owéj prześladowanéj części swoich przyjaciół handlowych, którzy należeli do najniebezpieczniejszych złoczyńców, wiedział przeto, że robi jeszcze lepsze interesa, bo zagrożeni często cały dochód ze swoich nocnych wycieczek zostawiali u niego za to wyborne schronienie. Czarna Estera grała przytém rolę gospodyni, a że była równie chytra jak łatwa do wszelkich zdrożnych zamiarów, więc z podziwienia godną zręcznością i zachwycającym skutkiem podżegać umiała.
Tylekroć wspomniana Czarna Estera, którą liczni bywalcy w Emsie, Wiesbadenie i Baden-Badenie, może z trudnością sobie przypomną i poznają, bo w zachwycającéj tualecie, latem w towarzystwie zręcznych oszustów zwiedzała kąpiele i łatwowiernych rozmiłowywała, a starych panów zwykle rabowała — tu zaś jako dzika łotrzyca, teraz nam się ukazuje. Nie dziw, że ją nazywają nieprzezwyciężoną.
Czarna Estera jest słuszna i wysmukła. Czarną, obciśle przystającą suknię, która wykazuje jéj piękną tuszę i gładkie jak marmur łono, u dołu w koło podpięła dla oszczędności; z pod tych podpięć widać czerwoną spódnicę i czarowue, małe, w ładne trzewiki ubrane nóżki. Na jéj pięknie ukształcone, białe barki spadały bujne, czarne loki, z pod których wyglądały małe prześliczne kolczyki. Oczy ma wielkie i mocno ciemne — spoczywa w nich dziwnie potężny ogień, coś nakształt pożerającego żaru, którym słyną kobiety Wschodu, i który się przemienia w rozkoszny połysk, gdy chcą wzbudzić lub uczuwają miłość. Przytém ma twarz delikatnie przezroczystą i bladą, delikatną i małą, pięknie wykrojoną ręką, ma pełne usta mocno nasyconej purpurowéj barwy.
Gdy Fursch zbliżył się do niéj, podała mu małą, białą rękę.
— Witam, poszepnęła z tak tajemnie poufnym uśmiechem i tak ułudną miną, że nawet człowiek kardynalnéj cnoty na ten widok uczułby się pokonanym.
Fursch zamknął drzwi i zasunął, a potém chciał objąć ramieniem piękną Esterę — ale ona zręcznie się wywinęła i z broniącym się uśmiechem lekko poskoczyła naprzód po starych i nierównych deskach podłogi, wołając na idącego za nią Furscha: „Już dawno oczekują pana, nie zatrzymuj się pan.“
I znikła za staremi schodami, prowadzącemi na wyższe piętro, a potém bardzo zręcznie wstąpiła na drabinę, po ktoréj przez czworoboczny otwór w podłodze schodziło się do dolnych przestrzeni.
— Kto idzie ostatni, musi przykrywać! zawołała obojętnym tonem, który brzmiał jakby nie dbała o idącego za nią — bo pozorne niedbalstwo obok piękności stanowiło jéj najniebezpieczniejszy przymiot.
Skakała z zapaloną świecą ze szczebla na szczebel, tymczasem Fursch schodził za nią po drabinie, a potém stojąc na niéj zamykał zapadające drzwi.
Gdy oboje uczuli pod sobą twardą ziemię, znaleźli się w piwnicy oszczędnie oświetlonéj przez czerwonawą i niepewnie błyszczącą świeczkę, którą przyniosła Estera, gdzie jak w wielu gospodarstwach, dla podwyższenia obojętności téj kryjówki, nagromadzone były kartofle i inne płody polne; tylko szmer głosów i trącanie się pełnemi piwa szklankami, dochodzące z odległego i w ciemności pogrążonego kąta téj piwnicy, wskazywały cel téj przed okiem głęboko ukrytéj przestrzeni.
Gdy Fursch idąc za Czarną Esterą, miał czas z upodobaniem przypatrzyć się jéj ładnym nogom i zbliżał się do ciemnéj części, zkąd dochodziły go głosy coraz wyraźniejsze, Estera stanęła nakoniec przed wysoką wystawą z desek nakształt szafy ustawioną, opatrzoną pułkami, na których ustawione były stare puste wazony od kwiatów i kilka butelek. Tylna ściana téj otwartéj szafy tworzyła drzwi do drugiéj części piwnicy, a cały przyrząd z desek obeznani z nim mogli wcisnąć w dobrze ukryte kąty, tak aby w razie nagłego najścia na dom mogły tworzyć niewinną szafę, po za którą nikt nie mógłby się domyślić przedłużenia piwnicy.
Piękna Estera zręcznie otworzyła te wybornie zastawione drzwi — ciężki, nieprzyjemny zaduch razem z dymem tytuniowym i wódczanym wyziewem buchnął na nią i na stojącego za nią Furscha z przestrzeni rozwidnionéj jedną świeczką, w ktôréj w koło stołu siedziały cztery znane nam już osoby przy butelkach i kieliszkach. Szło tam dzielnie, — Rudy Dzik, który niedawno z jednym towarzyszem sklep jedwabny nocną porą bardzo skutecznie nawiedził, traktował przyjaciół swoich winem, które niewątpliwie także pochodziło z kradzieży, bo było dobre, a Czarna Estera nie za nadto drogo za nie kazała sobie płacić.
— Hurra! przecięż jesteś, zawołał Kasztelan, którego widzieliśmy już dawno przybywającego z ostrzeżeniem pod Białego Niedźwiedzia, postrzegając wchodzącego Furscha. Ciebie jeszcze nam brakowało; w nocy będziemy mieli cokolwiek do roboty!
Chłop, który powstał z drewnianego stołka i byłemu kancelliście podał prawie olbrzymią rękę, nie był rosły, ale jak pień zbudowany. Nie miał ani brody, ani faworytów, a podbródek miał nadzwyczaj tęgi i dobrze utuczony, ciemno blond włosy, krótko ostrzyżone, oczy bez wyrazu. Nosił starą czapkę, brudną bluzę ze starych należności do jego dawnego ślusarskiego rzemiosła, a w ręku trzymał kufel pełen wina, którego o ile się zdawało wypuścić nie chciał.
Rudy Dzik, właśnie zajęty nalewaniem, wyglądał dzisiaj jak dandy, — nawet rudą brodę na czarno umalował, a włosy mocno wypomadował.
Przy nim siedział, błogo uśmiechnięty, obrzmiały Doktor, a naprzeciwko czarnobrody Dolmann, który głowę podparł oburącz, tak, że zajął znaczną część stołu, gdy skierował wzrok na wchodzącego Furscha i łotrzycę, która zamykała drzwi od szafy z nigdy niezaniedbaną ostrożnością W téj podziemnéj przestrzeni nie było więcéj żadnego okna, żadnego przystępu, a jéj niegdyś pobielane ściany, teraz od wilgoci, dymu i wieku brudno posiwiały.
— Czy jeszcze nie wisisz na szubienicy? śmiejąc się zapytał Doktor przystępującego do stołu Furscha. — Czarna Estero, krzesło i szklanka dla pana nocnego wójta — każdego dnia myślę, że cię już nie obaczę!
— Pierwéj mi oberznierz nos i wyłupisz oczy — jeżeli ja zadyndam, przyjdzie i na was wszystkich koléj!
Rżący ryk zadowolenia i huczny śmiech, jak wesoły dowcip wynagrodził to przyjacielskie zapewnienie Furscha, który nim łotrzyca przyniosła piątą szklankę, kufel Rudego Dzika silnym pociągiem wypróżnił.
— Niewiele mamy czasu do stracenia, siadając oświadczył Kasztelan; ale pierwéj musimy przypatrzyć się ostatniéj kropli tych dwóch butelek; pójdź, Fursch.
I trącił się z nim, który jakoś szczególnie przypatrywał się Esterze.
— No, gadajże nareszcie! zawołał zniecierpliwiony Dolmann. Zamówiłeś nas tutaj, a dotąd nie powiedziałeś, o co chodzi!
— Jesteśmy razem — ja dwa razy powtarzać się nie lubię, rzekł Kasztelan wyjmując z pod bluzy kartkę, czy list; chodzi o małą czynność, z powodu któréj o godzinie dziewiątéj mamy się udać na zasadzkę!
— To znowu jakiś obstalunek; a pieniądze masz? przerwał Rudy Dzik.
— Pieniądze będą dopiero po spełnionym czynie, oświadczył Kasztelan; dzisiaj ludzie nie tacy głupi, aby z góry płacili!
— Rzecz wydaje mi się niepewną! Czy chcecie waszą skórę wynieść na targ bez gwarancyi? zapytał Doktor. Co do mnie, nie myślę uczynić tego!
— To zostań sobie, ty nadęty pęcherzu, ty i tak na nic się nie przydasz! zawołał gwałtownie Kasztelan zrywając się; jest nas i tak czterech, to tylko napad. Słuchajcie, jak rzecz brzmi! Dzisiaj wieczorem pomiędzy dziewiątą a jedenastą godziną, jeden pan konno albo powozem przejeżdżać będzie przez topolową aleę. Być może, iż będzie miał jednego lub dwóch towarzyszy. Odwiedzi on potajemnie dom wiejski, leżący na końcu téj alei po prawéj stronie. Tak brzmi list! skończył kasztelan i złożył list.
— Tam coś więcej napisano na téj kartce, utrzymywał Rudy Dzik; nie szachruj że z nami!
— No tak, jest więcéj, że ten pan jest bogaty i będzie miał przy sobie wiele pieniędzy! Plan już ułożyłem! Dolmann i Rudy Dzik pochwycą konie za cugle i zatrudnią stangreta albo masztalerza, Doktor będzie na straży, a Fursch i ja postaramy się o resztę — o północy możemy być znowu u pięknéj Estery, i sądzę, że nie z pustemi rękami!
Kasztelan trącił potajemnie siedzącego obok siebie Furscha, aby mu dać znak, że są jeszcze zupełnie inne okoliczności, które mu późniéj objawi, i nalegał, by pili.
Jeszcze raz trącono się szklankami — goście Czarnéj Estery wesoło żartując wypili za powodzenie napadu, który razem téj nocy wykonać zamierzali — tylko Dolmann milczał i z niedowierzaniem poglądał na Furscha, którego niechętnie widział, i na Kasztelana, który coś ukrywał.
Rudy Dzik włożył swój kalabryjski kapelusz i zanócił jakąś łotrowską piosenkę, a Doktor zrozumiał teraz, że ta noc coś przynieść może.
— Wy trzéj ruszajcie naprzód, ja i Fursch idziemy za wami, powiedział Kasztelan; w alei zejdziemy się wszyscy w krzakach, na lewo od niéj tuż przy wiejskim domu znajdujących się; są gęste, a drzewa bardziéj je jeszcze zacieniają. Czy macie broń przy sobie?
— Pytasz o drogę? szyderczo odparł wybladły Rudy Dzik.
— O tobie, ja wiem, ale idzie mi o Doktora — ale idźcie już, idźcie! Już wielki czas, a bądźcie ostrożni!
Dolmann, Doktor i Rudy Dzik wstali ze starych stołków i wyszli, przeprowadzeni przez Czarną Esterę, która z ostatnim w dodatku do pieniędzy, jakie jéj doręczył, słowami swawolnie żartowała, bo rękami nie wolno było jéj dotykać, ale gawędzić z nią i patrzeć na nią mogli rozmaici goście, — udawała, że jako niosąca świecę, chce pierwsza wejść na drabinę, lecz przestąpiwszy kilka szczebli, gdy Rudy Dzik chciał iść za nią, zeskoczyła zręcznie i śmiejąc się, tak, że świeca od cugu tylko co nie zagasła, aby z grzeczném poruszeniem ręki ustąpić gościom pierwszeństwa.
Kiedy Kasztelan pozostał sam w piwnicy ze swoim przyjacielem Furschem, a dochodzący śmiech przekonał go, że inni oddalili się, szeroka twarz jego przybrała poufną i poważną minę.
— To tak łatwo nie pójdzie, jak oni sobie myślą, rzekł; bo ten, na którego napaść mamy, ma posiadać djabelską siłę. Dla tego myślę, że interes dzisiaj nie uda się, a on jest niezmiernie bogaty!
— Jak się on nazywa? zapytał Fursch patrząc z podełba.
— Powiem ci to w zaufaniu — jest to hrabia Eberhard de Monte Vero.
— Eberhard de Monte Vero? powtórzył Fursch, a oczy jego nagle zabłysły.
— Czy znasz go?
— Prawie znam!
— Ta późna przejażdżka nie jest zapewne bez celu, to zapewne jakieś porwanie lub coś podobnego!
— Porwanie? — a do kogo należy wiejski dom za aleą?
— Do księcia Waldemara!
— Hm, mruknął Fursch myśląc i osłupiałe patrząc przed siebie: teraz ta sprawa zaczyna bawić mnie! Głupi byłeś, żeś wszystkim o tém gadał — mniemam, że byłoby lepiéj, gdybyśmy ten interes byli sami załatwili!
— Tak z razu chciałem, ale późniéj dowiedziałem się od Kulawego Karola, z którym uczyłem się ślusarstwa i którego siostra służy w zamku, że ten hrabia jest nadzwyczaj silny, i że oprócz murzyna, towarzyszy mu zawsze jeszcze silniejszy służący! Jeżeli porachujemy jeszcze stangreta, będzie cztery osoby — a to dla nas za wiele, moglibyśmy karki pokręcić!
— Hm, — a gdyby tak tego Eberharda i jego towarzyszy udało się zrobić nieszkodliwymi?
— To podzielimy się z tamtymi tém co będzie do podziału i pożegnamy ich — będzie już wtedy około jedenastéj — o dwunastéj możemy zajść na ulicę Stajenną, przy ktôréj leży pałac hrabiego — tam znajdziemy tylko kilku służących, i łatwo zdołamy oddać im wizytę! Nagroda będzie niemała, bo ten Monte Vero podobno cały dwór przewyższa swojemi drogiemi kamieniami i bogactwem!
— Widać, żeś dobrze o wszystkiém uwiadomiony!
— Trzy czarne brylanty podarował królowi; do pioruna, Furschu! aż mi ślinka do ust idzie, gdy pomyślę o domu na Stajennéj ulicy!
— Wołałbym tego Eberharda schwytać dopiero gdy będzie wracał z wiejskiego domu.
— Stracilibyśmy przez to na czasie.
Czarna Estera wróciła do piwnicy.
— Czy byłaś na ulicy? spytał Fursch.
— Tam cicho i spokojnie, ludzie siedzą w izbach, zrobiło się zimno i burzliwie, a w nocy będzie śnieg padał!
— Zatém chodźmy, pożegnaj odemnie starego Schallesa i Sarę!
Kasztelan mocno nacisnął czapkę na czoło, Fursch zapiął surdut.
Czarna Estera poświeciła im i otworzyła drzwi — ostrożnie wyjrzała na ulicę, zanim wypuściła dwóch złoczyńców — ale nie widać było żadnego strażnika, żadnego sąsiada.
Czarna Estera obu swoim ostatnim gościom życzyła dobrego powodzenia i zamknęła dom za nimi, a Kasztelan i Fursch pośpieszyli przez labirynt uliczek do swojego celu.


ROZDZIAŁ XX.
Napad.

Tego samego wieczoru, w którym jak widzieliśmy, Małgorzata późno już uciekła z domu księcia, a goście Czarnéj Estery ułożyli plan na tę noc, Pająk skłoniony przez szambelana Schlewego, udał się do pałacu hrabiego de Monte Vero przy ulicy Stajennéj.
Eberhard w ciągu dnia wspólnie z młodym malarzem Wildenbruchem, który się unosił nad każdą radą i przedsięwzięciem hrabiego de Monte Vero, tudzież z wielbiącym go Justynem von Armand poczynił wielkie przygotowania i zakupy, aby po przedmieściach i ubogich cyrkułach, pomiędzy starymi i młodymi roznieść i podwyższyć radość z najpiękniejszego święta.
Nad wieczorem przybyli Ulrich i doktor Wilhelmi; pierwszy rozmawiał z Eberhardem w znanéj nam, teraz łagodnie ogrzanéj jego pracowni, o nowych przedsięwzięciach, przyczém robiono i zatwierdzano rozmaite praktyczne projekta; drugi zabawiwszy chwilę, pożegnał hrabiego, bo jeszcze tego wieczoru miał odwiedzić wielu chorych, dających mu małą nadzieję powrotu do zdrowia.
Ten niestrudzony przyjaciel ludzkości, który często przepędzał noce na usługach nauki i na wzbogacaniu głębokich swoich wiadomości, nawet w wiglię Bożego Narodzenia nie znał piękniejszego święta nad niesienie pomocy cierpiącym bliźnim. Pomimo więc, że sam oburzał się na swoje osłabione zdrowie i pod względem winnéj mu czci stawiał się niżéj od hrabiego de Monte Vero, którego nazywał przewodnikiem ludzkości, pomimo że uważał się za jéj sługę, należał jednak do rzadkich i uczonych ludzi, dowodzących prawdziwéj skromności tém, że im większą posiadają naukę, tém z większą pokorą wyznają, iż bardzo mało umieją!
Musiał on odmówić prośbie Eberharda, o przepędzenie z nim wieczoru, chociaż mu to było przykro, bo jak powiadał, wołania chorych, które zdaje mu się, że ciągle słyszy, nie dałyby mu spokojności. I Ulrich pożegnał także Eberharda, pragnąc wspólnie z żoną, zapalić dzieciom świąteczne drzewko w pokojach starego, zupełnie schorzałego ojca, aby go ucieszyć radością wnuków. Tego siwego ojca Ulricha, który był zacnym patryarchą swojéj rodziny, Eberhard kochał i czcił, serdecznie więc zalecił przyjacielowi, aby go szczerze od niego pozdrowił.
Już był wieczór, gdy Eberhard z pracowni przeszedł do salonu. Oczekiwał on jeszcze tylko malarza Wildenbrucha i Justusa Armanda, którzy mu przyrzekli donieść o skutku podziału darów. Eberhard chciał po całodziennéj pracy krótkie chwile swojéj samotności zająć wspomnieniami świątecznej wigilii, — chciał siedząc przed ulubionym obrazem, przedstawiającym ojca Jana, przejrzeć przeszłość i coraz bardziéj wykończać wewnętrzne udoskonalenie.
Gdy Sandok czarną swoją ręką otworzył portyerę, Eberhard ujrzał na marmurowym stole w środku salonu, wysokie, świecące drzewko świąteczne, rozsiewające blask i zapach wosku i sosnowéj zieleni.
Przygotowano mu prawdziwą niespodziankę — a sprawcą jéj nie mógł być nikt inny jak Marcin, który stał niedaleko z rozpromienioną twarzą. To nieozdobne, tylko świecącemi woskowemi świecami na szerokich, zielonych gałęziach ozdobione sosnowe drzewko, jasno przekonywało o znaczeniu wieczoru i przypomniało hrabiemu de Monte Vero ów miniony czas, kiedy stary ojciec Jan corocznie zapalał mu świąteczne drzewko. — Było to już tak dawno, a teraz tak przejmująco stanęło w oczach Eberhardowi, że milcząc przystąpił do Marcina, aby na podziękowanie za to żywo obudzone wspomnienie ścisnąć mu rękę.
— Nie ma o czém mówić, panie Eberhard! rzekł poczciwy sternik „Germanii“ który teraz umiał przyzwyczajać się do życia na lądzie — nie warto gadania — ale tu jest jeszcze coś, co warto obaczyć, co radość sprawia! Niech pioruny biją, ten pan Wildenbruch, to mi dopiero artysta! Tak naturalnie całe nasze Monte Vero przeniósł na płótno — iż zdaje się, że człowiek nagle tam przeniesiony!
Teraz spojrzenia Eberharda, idąc za śladem ręki Marcina, padły na trzy po za gałęziami choinki ustawione obrazy, których hrabia, wchodząc do salonu, wcale nie widział, więc teraz tém bardziéj się im zdziwił! Były to bez wątpienia te same obrazy, o których przed kilku dniami na balu malarz wspominał księżniczce Karolinie.
Obraz ustawiony w środku przedstawiał jego przepyszną willę, wysoko pod lasem położoną — poznał on na nim niektórych swoich officialistów, stojących na uboczu, i dwa wielkie psy leżące przy werandzie; — każda palma, każdy krzak były tak wiernie naśladowane z natury, że Eberhard uśmiechał się uradowany i zdziwiony. Ogród z bujnemi południowemi kwiatami, z niemieckiemi pawilonami i klombami przed willą w rodzaju pałacu, pełne liście winogradowe przy oknach, a nawet Indyanka, znaleziona niegdyś małém dziecięciem, a teraz już dorosła dziewczyna, chodząca po ścieżkach ogrodu i polewająca kwiaty, wszystko było na tym obrazie wiernie naśladowane, słowem nic w nim nie zapomniano.
Z dwóch innych obrazów, jeden przedstawiał ogromną plantacyę cukrowéj trzciny, drugi rzekę, jak miasto wyglądającą stacyę ładunku w Monte Vero, a panowało tam takie życie, taki ruch, iż Eberhard nie mógł się zgoła napatrzyć, i uradowany widokiem swoich błogosławionych dzieł, promieniejący wzrok wpoił w obrazy, gdy zadowolony Marcin, stojąc z boku, kiedy niekiedy kiwał głową.
Wtém niespodzianie ktoś ręką dotknął ramienia Eberharda — Marcin oddał bardzo uniżony ukłon i usunął się — wszedł malarz Wildenbruch, a za nim Justus von Armand.
Eberhard podał im ręce i powitał obu wesoło uśmiechających się młodzieńców. Stali przy uroczyście oświetlonéj choince i wszyscy wyglądali wesoło usposobieni.
— Jakaż to niespodzianka, kochany Wildenbruchu! serdecznie powiedział Eberhard.
— Martwe obrazy pańskich żywych utworów!
— Jeżeli się nie mylę, przyrzekłeś je księżniczce Karolinie.
— Wielka prawda, Eberhardzie, odrzekł malarz, któremu hrabia de Monte Vero położył za warunek, równie jak Justusowi, aby opuszczając wszelkie tytuły, nazywali go tylko po imieniu; ale uprzejma księżniczka wołała prosić dla siebie o kopie, aby oryginały dzisiaj panu mogły być doręczone: to prawdziwy anioł!
— Dziękuję, mój drogi przyjacielu. Pozwól mi wyznać, że twój piękny podarunek niezmiernie rozweselił mi dzisiejszy wieczór!
— Jak pan rozweseliłeś go innym! dopełnił Justus.
— Przy waszéj pomocy!
— Wszystko się wybornie odbyło — widzieliśmy wiele uradowanych twarzy, oświadczyli Eberhardowi dwaj młodzi przyjaciele. Nie wspominając, od kogo pochodzą dary, sprawiliśmy, że biedne rodziny wszystkich cyrkułów w radości bez troski obchodzić będą piękne święta!
— Tak, przynajmniéj nie należycie do owych wilków w owczéj skórze, którzy się nazywają przyjaciółmi i opiekunami biednych i szczycą się darami, za pomocą których dążą tylko do samolubnych celów! My nie robiliśmy żadnéj różnicy — my pod pobożną miną nie ukrywaliśmy naszéj zmysłowości i nie myśleliśmy o tych tylko, którzy mają piękne córki. Nie potrzebując pomocy tak zwanych przełożonych nad ubogimi, pomogliśmy tam gdzie było potrzeba, gdzie bez wszelkich względów i warunków należało być ludzkimi — a przekonanie o tém podnosi i uszczęśliwia!
— Młody oficer przyłączył się do nas, prosząc o pozwolenie wzięcia udziału w naszém dziele, doniósł Wildenbruch; piękny człowiek, który mi się bardzo podobał, chociaż wyglądał zbyt młodo! Przez cały dzień dopomagał nam i towarzyszył, sam rozdając znaczne summy!
— Rzecz szczególna! a jak się nazywał ten nowy przyjaciel naszego serdecznego Wildenbrucha?
— I mnie także pozyskał on sobie! dodał Justus.
— I dyplomata także? A, tom jeszcze ciekawszy! uśmiechając się wyznał Eberhard.
— Nazywał się O!..., jest porucznikiem w niebieskich huzarach! i zdaje się być wybornym kawalerzystą! zauważył Wildenbruch.
I bardzo pragnie przyłączyć się do nas — zdaje się, że już słyszał o panu! dopełnił Justus, zwracając mowę do Eberharda, który młodym przyjaciołom ściśnieniem ręki objawił świetne, już znane im hasło, którego głębokie znaczenie szanowali.
W téj chwili doszedł do salonu z przysionka pałacu przeraźliwy, do szpiku przejmujący krzyk — krzyk tak okropny i trwogi pełny, że trzéj panowie mimowolnie powstali, a słowa na ich ustach zamarły. Kto tak mógł wołać o pomoc, jakby go duszono? Co się takiego stało?
Eberhard podbiegł do portyery, podniósł ją, a dwaj przyjaciele udali się za nim.
Można było z marmurowych schodów ustawionych kwiatami spojrzeć na dół, gdy Marcin, przywołany również tym trwożliwym krzykiem, otworzył wysokie rzeźbione drzwi, prowadzące do matowo rozwidnionego przysionka, można było widzieć co się tam dzieje.
Pośpieszający ujrzeli przed sobą pełen zgrozy widok.
Murzyn Sandok, jak tygrys skoczył na jakąś ludzką, postać i trzymał ją silnie cisnąc do mozaikowéj podłogi, tak, że trudno było ją rozpoznać — jednak Eberhard i Marcin, którzy podbiegli do tarzających się, dostrzegli, że to kobieta.
Murzyn tryumfująco i z dzikim śmiechem, w którym się malowała cała nagle przebudzona w nim dzikość, trzymał jedną z małych, kosztownych, srebrnych czar, które na przemian z małemi posążkami na pięknych piedestałach, zdobiły okrąg przysionka.
— Złodziejka! zgrzytając zębami zawołał po portugalska.
— Pomocy — on mnie dusi — umieram! jęczała pochwycona.
Marcin rozkazał murzynowi, aby puścił swoją zdobycz, co też widocznie tylko z oporem uczynił, i teraz dopiero poznano, że schwytana jest to stara, pochylona osoba, ktôréj jęki litość wzbudzały.
— Widziałem jak ta kobieta wchodziła do przysionka, z okiem pioruny ciskającém raportował Sandok; widziałem, jak kobieta się ostrożnie oglądała, a że nikogo blizko nie było, jak do filaru przystąpiła — o Sandok ma tygrysie oczy! Więc kobieta szybko schwyciła srebrną czarę, kwiaty rozsypała, czarę schowała pod chustkę — ale Sandak skoczył na nią i uściskał!
Marcin musiał pomimo woli śmiać się z tryumfującego murzyna i z postaci staréj kobiety, która teraz zrobiła najnieszczęśliwszą minę i podniosła swój wielki czerwony parasol, który ze strachu z rąk jéj wypadł.
Czytelnik w téj przygarbionéj starej poznał już zapewne Pająka, którego wizyta w pałacu Eberharda niekorzystnie się rozpoczęła. Plan szambelana Schlewego, który z listu Kasztelana i pochodu pani Robertowéj już poznaliśmy, byłby się nie udał, gdyby murzyn nie był dostrzegł kradzieży Pająka, który byłby uszedł ztamtąd ze swoją zdobyczą, a polecenie swoje co do Eberharda byłby dopiero nazajutrz spełnił!
— O kochany panie! po długim nieznośnym kaszlu, podczas którego układała swoją przemowę — o kochany panie! uwolnij mnie od tego djabła! Ja, która się zestarzałam z uczciwości, miałażbym kraść? Boże broń mnie od tego grzechu!
Murzyn, który nie rozumiał słów staréj, ale błyskającém okiem śledził jéj ruchy i znaczenie tych słów pojął, zaklinał się, że czarę już miała ukrytą w chustce.
— Chciałam tylko przypatrzyć się téj kosztownéj robocie, bo jeszcze nie widziałam nigdy takiéj ozdoby domu! Mam polecenie do pana hrabiego.
— Polecenie do pana hrabiego de Monte Vero? powtórzył Marcin, niedowierzająco przypatrując się staréj, która w wypełzłéj chustce i bardzo staroświeckim słomianym kapeluszu wyglądała jak żebraczka.
— Tak jest, ważne polecenie do niego samego — na cztery oczy — interes bardzo delikatny! I mówię panu, że on mnie za to dziesięć razy lepiéj wynagrodzi, aniżeli ta czara warta, a nawet zabije to czarne straszydło, co na mnie napadło i tylko co mnie nie zadusiło, skoro usłyszy, że przez to łatwo byłaby przepadła wiadomość, z jaką ja stara i słaba podczas burzy i śniegowicy wieczorém tu się przywlokłam!
Eberhard zeszedł po marmurowych schodach aż do przysionka i przyglądał się staréj, która gwałtownie drżała i bardzo brzydkim kaszlem swoim sprawiała niezmiernie przykre wrażenie.
— Czegóż chcecie od hrabiego? spytał zbliżywszy się.
— Nie mogę tego powierzyć nikomu innemu jak jemu samemu! szepnął Pająk podskakując do Eberharda, aby się bardziéj od murzyna oddalić.
— Możecie tutaj bez obawy i bez przeszkody powiedzieć co macie do powiedzenia.
— Chociażbyś mi pan nie wiem co przyrzekał, kochany panie, tylko samemu panu hrabiemu wszystko wyznać mogę!
— Chodźcie za mną, jestem ten, którego szukacie!
— O, pan hrabia sam? Co za hańba! Ja nieszczęśliwa naraziłam się na podejrzenie, a chciałam tylko przez ciekawość przypatrzyć się czarze; czyż moje krzywe od starości palce miałyby w innym zamiarze czego dotykać! narzekał Pająk idąc za hrabią po marmurowych schodach, a że Marcin i murzyn pozostali na dole w przysionku, więc chciwym wzrokiem przyglądała się rzadkim, pięknym roślinom, kosztownym firankom i złotym ozdobom.
Eberhard mniemał, że stara garbata pragnie korzystać ze znanéj już jego litości i szczodroty, i chociaż wierzył bardziéj słowom Sandoka niż jéj, miał siwą głowę staruszki ustrzedz nadal od podobnych błędów, przez zabezpieczenie jéj trwałego wsparcia. Przytém przypominał sobie, że już gdzieś tę osobę raz widział; gdy więc weszła za nim przez portyerę do salonu i na jego widok zachwycona załamała ręce, rzekł:
— Siadajcie tutaj! Jak się nazywacie?
Pająk z widoczném niedowierzaniem i kłopotem spojrzał na malarza i Justusa, którzy nieco w głąb odeszli i podziwiali wspaniałe posągi przy kominie.
— Czego się wahacie, dobra kobieto? mówił daléj Eberhard, widząc nieśmiałość Pająka, i przysunął swoje krzesło, na którém siadła stara z obawą mimowolnie przejmującą każdego znajdującego się w towarzystwie osób wyżéj lub też daleko niżéj od siebie stojących: powierzcie mi śmiało wasz interes!
— Cicho, cicho, dostojny panie — interes dotyczę nie mnie, ale pana!
— Tém bardziéj możecie mówić śmiało; ci panowie, którzy tam stoją, mogą wszystko słyszeć co mnie dotyczę!
— A więc — przynoszę panu wiadomość o pańskiém dziecku!
— O mojéj córce? zawołał Eberhard, i z głosu jego można było poznać radosne zdziwienie. Mówcie, dobra kobieto, a jeżeli powiecie prawdę, wtedy nietylko dopełnię zamiaru ulżenia wam w waszéj starości, lecz nadto obficie was wynagrodzę!
— O dostojny panie! — jestem wprawdzie bardzo nieszczęśliwa i uboga, kłamał Pająk zręcznie udając z miną litość wzbudzającą, ale nie dla tego tu przychodzę! Mogę tylko zmniejszyć boleść pańską! O, i bogactwo nie jest bez łez! Ale pańskie utracone dziecię znalazło się! Przypadek zrządził, że się o tém dowiedziałam, że owa piękna, młoda dzieweczka jest pańską ukochaną córką — tak, tak, to nie ulega wątpliwości — muszę ją odtąd poważać! Od dawna już mówiłam, że ta czarująca dziewczynka musi być wysokiego pochodzenia!
— Powiedzcież mi, gdzie ją znajdę? nalegał Eberhard.
— — O, widzę już w duszy pańską radość — jeszcze kilka godzin, a znajdziesz pan swoje dziecię! To dopiero będzie wigilia! Nie wątpię, dostojny panie, śpiesz — nie będę zbawiona, jeżeli pan dziecka nie znajdziesz! tego kochanego dziecka!
— Weźcie tę sakiewkę — przyjdźcie znowu jutro, wynagrodzę was obficie!
— Tysiączne dzięki, dostojny panie, ale drugi raz wracać nie mogę! Ja nie żebrzę! Spełniam tylko obowiązek ludzkości! powiedział Pająk ważąc pełną sakiewkę — śpiesz pan do topolowéj alei, na końcu jéj wejdź pan do wiejskiego domu, tam znajduje się pańska córka!
— A do kogo należy ten dom wiejski?
— Jak ja mogę o tém wiedzieć, biedna, stara osoba, dostojny panie? Jak mam powiedzieć, jakim sposobem piękne pańskie dziecko tam się dostało? Śpiesz pan tam i przekonaj się naocznie, czy powiedziałam prawdę!
— Wymieńcie mi wasze nazwisko i mieszkanie, dobra kobieto, abym wam dowiódł mojéj wdzięczności, aby moje dziecię was razem zemną odwiedzić mogło! mówił Eberhard pełen radości i oczekiwania.
— Pozwól mi tylko odejść, dostojny panie; ja raz tylko przyjmuję nagrodę — a pan uczyniłeś więcéj niż było potrzeba!
Pająk zezowatym wzrokiem i przez dotknięcie niewątpliwie poznał, że otrzymał pewnę liczbę dukatów, i serce mu skakało — pożegnał więc hrabiego bardzo wdzięcznie, życzył mu wszelkiego dobra i na każdy przypadek przyjrzał się dokładnie salonowi i wyjściom, oceniając, że w tych pokojach mieścił się niezmierny skarb i że większego bogactwa nigdy jeszcze nie widziała.
Gdy Pająk kaszląc i stękając opuścił salon i po marmurowych schodach zszedł na dół, aby się jak najprędzéj wydobyć z obrębu władzy murzyna, z którym zamienił spojrzenie, w którém z obu stron malowała się wzajemna nienawiść, Eberhard objaśnił swoim przyjaciołom Wildenbruchowi i Justusowi von Armand, powód, dla którego doniesienie téj staréj tak go głęboko wzruszyło, a obaj natychmiast wynurzyli gotowość towarzyszenia hrabiemu w samotnéj wycieczce, ponieważ już było późno.
— Przyjmuję waszą przyjacielską usługę mówił Eberhard i rozkazał przyprowadzić trzy najlepsze wierzchowce, nie dla tego, abym się o siebie obawiał — bo tego oduczyłem się w drugiéj części świata, lecz że mi przyjemnie znajdować się w waszém towarzystwie! Marcinie, pojedziesz za nami zamkniętym powozem, na dworze burza, a jeżeli niebo pozwoli, że znajdę moje dziecię, chciałbym je tu przywieźć dobrze na noc opatrzone!
Nadchodziła godzina dziesiąta, gdy panowie zeszli na dół i wsiedli na stojące już przededrzwiami konie. Wiatr ciskał na nich płatami śniegu, więc jechali mocno otuleni płaszczami, a Marcin w niejakiém oddaleniu podążał za nimi zamkniętym powozem, i przebyli ulice oraz plac targowy, na których jeszcze panował ruch i życie.
Gdy przejeżdżali obok królewskiego zamku, Eberhard postrzegł owiniętego płaszczem oficera, który podawał skulonemu pod murem starcowi kilka sztuk pieniędzy, z trudnością powstrzymując konia.
— Do pioruna! zawołał Wildenbruch: — patrz-no Justus, to wasz niebieski huzar?
— Prawda, widać to po jego zalotnéj czapce niedźwiedziéj, która przy dzisiejszym zimnie wcale nie jest do pogardzenia.
Bardzo młody oficer, na którego ładnéj twarzy niewidać było jeszcze żadnego zarostu, teraz postrzegł także trzech do niego zbliżających się jeźdźców. Miał on na sobie ciemny wojskowy płaszcz wyszukanie cienki, który mu po obu stronach konia spadał aż do kosztownych srebrnych strzemion.
— Witam panów moich! zawołał po francuzku, i nie wielkiego ale pięknie zbudowanego konia ku zbliżającym się skierował: dokąd to o tak późnéj godzinie?
— Pan porucznik Ol... — pan hrabia de Monte Vero! przedstawił Justus.
— Nakoniec dostąpiłem zaszczytu zbliżenia się do pana, mości hrabio! — Od dawna już pragnąłem tego!
— Mnie się zdaje, że pana już gdzieś widziałem, że głos pański słyszałem, panie poruczniku, albo może mnie myli szczególne podobieństwo?
— Miałem już dwa razy przyjemność, niepostrzeżony przez pana, znajdować się w jego towarzystwie — było to już przed rokiem w cyrku, a potém niedawno na balu u księcia B.!
— Nie przypominam sobie tego, a jednak widziałem pana!
— Chciéj pan towarzyszyć nam, panie poruczniku, mamy przed sobą wyprawę! rzekł Wildenbruch do oficera, który zaraz skierował konia pomiędzy hrabiego i malarza.
— Z radością, jeżeli panu hrabiemu nie będę ciężarem!
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana, bo jesteś przyjacielem moich przyjaciół.
— I mam nadzieję z czasem bardziéj zbliżyć się do pana!
Czteréj panowie dostali się na przedmieście i nakoniec wjechali w aleę, ciągnącą się daleko aż do wiejskiego domku księcia. Ucichł uliczny hałas — w koło nie było widać żadnego człowieka. Wiatr gwałtownie wiał po polach, które pokrywała głęboka ciemność, a tak silnie szumiał po gałęziach starych szerokich drzew, obejmujących aleę, że jeźdzcy zaledwie dosłyszeć mogli turkotu dążącego za nimi powozu.
Eberhard niecierpliwie oczekiwał wybić mającéj godziny — jego oczy, które się wkrótce przyzwyczaiły do ciemności, badały dalszą przestrzeń, ale alea była tak długa i tak daleko łukiem się ciągnęła, że noc wszystko zasłaniała. Kiedy niekiedy wyrzekł do towarzyszy żartobliwe słowo, aby przerwać milczenie w tak ponurém otoczeniu podwójnie nieprzyjemne — odpowiadano mu też i poklaskiwano, lecz wnet znowu następowała pełna oczekiwania cisza.
Tym sposobem dostali się na tę część drogi pokrytéj zupełną ciemnością, którą z jednéj strony otaczały wysokie krzaki.
Eberhard zamierzał uczynić przyjaciołom uwagę, że bez wątpienia wiejski dom w dali widać teraz po prawéj stronie, wprawdzie w niepewnych zarysach, lecz bystre oko dostrzedz go może, a nagle dobrze mu znany głos skłonił go do ściągnięcia cugli swojego konia.
Był to trzask kurka pistoletowego.
Czy go przypadkowo omylił podobny łoskot, pochodzący ze złamania się gałęzi? Niepodobna, ucho Eberharda umiało takie głosy rozróżniać.
W téj saméj chwili ozwało się gwizdnięcie, a potém trzask bicza Marcina rozległ się po powietrzu, a do jeźdźców doszły słowa:
— Precz od koni — kto się zbliży trupem padnie!
— Mój domysł! szybko zawołał Eberhard i od razu konia zwrócił.
Był to znak dla jego zdziwionych towarzyszy, aby uczynili to samo.
— Do licha, jesteśmy bezbronni, zawołał Wildenbruch, to są rabusie!
— Uciekną gdy obaczą, że konno na nich nacieramy! szepnął Eberhard i dodał swojemu koniowi ostrogi, tak, że ten w parę sekund stanął przed powozem.
Teraz widział, że dwóch łotrów napadło na Marcina, przypuszczając, że ten, którego zrabować chcieli, znajduje się w powozie, a trzeci porwał konie za lejce, konie wspięły się dziko, bo Marcin biczem je zaciął.
Eberhard wpadł na tego trzeciego i wpakował go między wspinające się konie Wildenbruch i Justus równie szybko zbliżyli się do dwóch innych łotrów.
Zaczęła się gwałtowna walka.
W chwili gdy malarz natarł na Furscha, ten wypalił z pistoletu do Marcina, ale szybkie szarpnięcie koni sprawiło, że kula utkwiła w powozie, — Rudy Dzik postrzegł że nań Justus wpada, musiał więc na niego zwrócić całą swoją uwagę; w téjże chwili Marcin skoczył na Furscha i silnym kułakiem powalił go na ziemię.
Tę straszną, walkę wśród nocnéj ciemności, rozwidniało tylko niepewne i ograniczone światło powozowych latarni — jedną, z nich z wielkim łoskotem rozbił Rudy Dzik, broniąc się od natarcia wpadającego nań jeźdźca.
Ciekawy Kasztelan wyrwał drzwiczki powozu, — nieznalazł w nim nikogo i zwrócił się wściekle ku oficerowi, który miał na oku Doktora.
Tę właśnie mieszaninę głosów i strzały dosłyszała na polu uciekająca Małgorzata — padła na kolana i modliła się... czy ją przejmowała trwoga, aby ten, który jéj dał życie i z boleścią jéj szukał, nie znajdował się w téj chwili w największém niebezpieczeństwie?
Dolmann, który tak długo nerwistą pięścią powstrzymywał konie, postrzegł, że Rudy Dzik nadaremnie usiłuje zranić Justusa i uczynić go nieszkodliwym i że Fursch leży powalony na ziemi — opanowała go straszna wściekłość i chęć mordu, i zaiskrzyła mu czarne oczy — zacisnął zęby zgrzytając, i za jednym poskokiem dostał się do Eberharda, który pomagał omdlałemu Wildenbruchowi — jego brodata twarz była blada ze wzruszenia. Już ręce jego gorejąc ze wściekłości sięgały do szyi Eberharda, który był do niego plecami odwrócony — miał on sposób, kiedy go opanowała zła żądza, duszenia nieprzyjaciela pięściami, a teraz usłuchał namowy Kasztelana i walka go rozgrzała.
Ale ten, którego miał zamiar zabić, który niósł pomoc swojemu młodemu ranionemu przyjacielowi i rozkazał naprawiającemu lejce Marcinowi pośpieszyć na drugą stronę powozu, zdawał się być nienaruszalnym.
Gdy Dolmann zbliżał do niego wściekłe pięście, odwrócił się jakby go kto wołał, a światło palącéj się jeszcze na boku latarni padło na jego piękne, szlachetne oblicze i majestatyczną postać — oczy jego spokojnie z nagła spoczęły na tym, który już był tak blizko niego i który go zabić zamierzał.
Dolmann cofnął się — poznał Eberharda — jego wściekle drżące ręce mimowolnie opadły, jakby nie miał nad sobą zadnéj władzy.
Ale po drugiéj stronie powozu Marcin w sam czas przyszedł na pomoc młodemu oficerowi — w chwili wzruszenia nie uszło baczności sternika „Germanii,“ że ten oficer nieco się przeląkł, bo mu Kasztelan pchnięciem noża zamordował konia, i szczęściem tylko udało mu się zeskoczyć z upadającego zwierzęcia.
Marcin wpadł na Kasztelana, a Justus na Rudego Dzika.
Wtedy rozległy się głośno ostrzegające słowa Dolmanna:
— Nazad — precz — to nie są ci, których potrzeba!
Doktor bardzo gorliwie powtórzył to wołanie i sam zabrał się do ucieczki.
Eberhard poznał Furscha, który leżał obok Wildenbrucha, ogłuszony uderzeniem pięści Marcina, i chciał tego łotra raz oddać sprawiedliwości, zamierzając umieścić go w powozie razem z ranionym.
Ale w téj chwili konie tak gwałtownie ruszyły popędzone przez Dolmanna, że malarz upadł na poduszki, a Fursch wymknął się z rąk hrabiego.
Powóz potoczył się daléj — Dolmann szybko porwał jeszcze ogłuszonego Furscha, i z tym ciężarem pośpieszył w krzaki — Rudy Dzik broczył krwią gwałtownie — a Kasztelan za to zranił Marcina zadaném mu zręczném pchnięciem.
— Precz — zawołał Dolmann — inaczéj jesteśmy zgubieni!
Łotry teraz uwieczyli w zbliżające się posiłki dla napadniętych i poszli za Doktorem w gęstwinę.
— Niech pioruny zatrzasną! zaklął Marcin śpiesząc za uciekającymi — djabelskie nasienie! a! Dolmann był między nimi!
Głos Eberharda wstrzymał go od dalszego ścigania, wcale bezpożytecznego, bo zbójcy lepiéj obeznani byli z miejscowością, a on nie miał żadnéj broni.
Przytém krew mocno ciekła z jego rany w boku, a może ta rana była i niebezpieczna.
Młody porucznik huzarów wyszedł z kłopotu tylko ze stratą konia, siadł obok Wildenbrucha, powoli i z trudnością przychodzącego do przytomności Wildenbrucha, a Eberhard i Justus, gdy Marcin znowu zajął miejsce na koźle, zbliżyli się do wiejskiego domu.
Znaleźli tam służbę w największém wzruszeniu. Postrzeżono zniknięcie Małgorzaty, i ze światłem przeszukiwano pokoje i ogrody.
Wszystko nadaremnie.
I ta nadzieja w oczach hrabiego de Monte Vero znikła we mgle i nocy...


ROZDZIAŁ XXI.
Dzieciobójczyni.

Szczęśliwy kto wzrósł pod opieką rodziców. A chociażby dom ojcowski był jakkolwiek biedny i mały, łóżeczko zbyt ciasne, życie często nędzne, cóż w świecie zastąpi tę izdebkę, tę miłość, która tam nad nami czuwała, która się o nas troszczyła! Matka z radością obdziela dzieci kawałkiem chleba, ostatnim może jaki w szafie znalazła — sama cierpliwie i bez szemrania znosi nędzę i głód, byle tylko miała co w ręku. Zapłakana szuka pociechy i siły, najmłodsze dziecię tuli do łona i patrzy w miłe jego oblicze.
Dziecię się do niéj uśmiecha — o! ten śmiech jéj ulubieńca osusza gorzkie łzy, któremi go skrapia z macierzyńskiém błogosławieństwem — a inne dzieci przybiegają i czepiają się jéj kolan, żartują i śmieją się. Precz smutek, precz troski — znajduje siłę i odwagę do wszystkiego. A kiedy ojciec wróci, wtedy z radością biegnie naprzeciw niemu mała trzódka, chwyta jego od pracy stwardniałe, czarne ręce, wprowadza do ciasnéj izby i skacząc w koło, woła radośnie: „Matko, ojciec przyszedł!“
On wszystkie bierze na łono, żadne nie może mieć pierwszeństwa, znają one wszystkie swoje miejsca na kolanach ojca, który je buja.
Kartofle i sól — woda i chleb — ale szczęście rodzinne, najpiękniejsza, najwyższa miłość napełnia ubogą, izbę i rozjaśnia ją niewypowiedzianie — miłość rodziców i dzieci.
Rozrzewniona matka siada potém przy małéj lampce, i aż do późnéj nocy naprawia, przerabia dla dzieci stare wypłowiałe suknie — nie uczyła się tego, a jednak umie, bo miłość kieruje jéj ręką! A kiedy dzieci podrastają, upomina je ojcowskie słowo, a skoro dobroć nie pomaga, wtedy mimo wszelkich spojrzeń matki, ucieka się do surowości — inaczéj być nie może, dzieci jego muszą być porządnymi ludźmi — on daje im z siebie przykład pilności i pracy. A skoro następnie sami już muszą szukać chleba, sami pamiętać o sobie i służyć światu — wtedy zawsze jeszcze mają dom ojcowski, i bardzo go kochają bo uczą się poznawać, że drugiego takiego nie ma nigdzie! Kochające oko rodzicielskie jednak czuwa nad niemi ciągle, aby i wówczas usuwać od nich twardą nędzę i ciężkie niebezpieczeństwa! —
Małgorzata leżała na drodze nieprzytomna!
— Ręka owego niegodziwca strąciła ją w nocy z pałacowego progu — pozbawiona schronienia dziewczyna, mogąca w téj chwili opływać w szczęściu i bogactwie, gdyby ją był znalazł hrabia de Monte Vero, wypchnięta i pogardzona leżała w parku księcia.
W szczęściu? zapewne w prawdziwém szczęściu, które nie zna żadnych dręczących myśli?
Nie, nie, nawet gdyby kochający ojciec był ją znalazł i do swojego pałacu zaprowadził, gdyby ją do kochającego serca przycisnął i obdarzył całym przepychem swoich bogactw — szczęście jéj życia na zawsze było stracone.
Dusza jéj z całą siłą zawisła na miłości dla księcia, który lekkomyślny zwodniczém słowem wydarł jéj najdroższy skarb życia, aby ją po kilku miesiącach opuścić i zapomnieć — najdroższy skarb, którego już żaden żal, żadna modlitwa nie odzyska. Gdyby nawet wszystko u nóg jéj złożono, władzę, złoto, wielkość — nicby jednak nie potrafiło zatrzeć owéj godziny, gdy ukochany przyjął ją w swoje objęcia.
Lecz aby jego samego posiadała jako córka hrabiego de Monte Vero, to już być nie mogło.
Małgorzata po długiém omdleniu ocuciła się dopiero późno w nocy — powstała — aby poznać co się dzieje, przetarła pałające oczy i uczuła dotkliwy ból.
Powoli przypomniała sobie, gdzie się znajduje — stanął jéj przed oczami cały wypadek, i zrozpaczona przycisnęła do twarzy drobne skostniałe ręce.
Wszystko, wszystko było stracone. Nie miała już żadnéj ucieczki, żadnéj miłości — musiała uciekać i wstyd swój w samotności ukrywać!
I któż także miał jéj gościnnie otworzyć drzwi swoje? Gdzież była dusza, która ją kochała i pełną rozpaczy na nadchodzącą ciężką godzinę w opiekę przyjęła?
Na szeroki boży świat wytrącił ją ten, do którego przed Bogiem miała święte i ważne prawo, więcéj nie ma nikogo — dokądże powinna była udać się strudzona?
Zerwała się — czuła, że już nietylko dla siebie żyje — jeszcze raz spojrzała na wysoki zamek, w którego oknach już się nie świeciło — podniosła rękę w górę, jakby ostatnią boleść, dręczące wspomnienie odepchnąć od siebie chciała odwróciła się i krok za krokiem przeszła około drzew,, a potém przez kratę — i dostała się do zwierzyńca. Daléj leżał cmentarz Maryjski. Kto tam pod ziemią spoczywa! — poszepnęła smutnie. — Śnieg leżał na starych murach i na grobach — śnieg pokrywał drogi i drzewa w zwierzyńcu.
Błąkała się daléj prawie o tém nie wiedząc — przed jéj duszą rozwijał się obraz wiosny, zdawało się jéj, że stąpa po upadłych liściach kwiecistych drzew.
Żaden promyk światła nie przyświecał — żadnego blasku nadziei dostrzedz nie mogła — ale marzące jéj oko zajrzało w przeszłość i zawisło na obrazie Waldemara, a w jéj uszach zawsze jeszcze drgały jego przysięgi.
Oszukano ją i zgubiono — a jednak dusza jéj z nieopisaną, wieczną miłością przywiązała się do tego, który ukazał się jéj, aby uspokoić jéj tęsknotę.
Była nieszczęśliwa i opuszczona — ale jednak zdawało się jéj, że on jéj życiem rozrządzać może, że do niéj należy a ona do niego na wieki. On ręką swojego poufnika odepchnął ją od siebie — ale to mogło być tylko dziełem jego złego ducha — czas próby przejdzie, a ona do niego należeć będzie.
Lecz jakaż niezgruntowana przepaść leżała między nimi! jakiż czas boleści czekał ją!
Gdy w górę spojrzała, padł już pierwszy blady brzask poranny — zdziwiona obejrzała się — nie wiedząc o niczém, zaszła przez las i pola aż do ogrodu przy ulicy Młynarskiéj — w dali na odległéj ulicy Nadwodnéj leżała chatka ciotki Furschowéj — zadrżała — wszakże kobieta, w któréj blizkości ujrzała się tak nagle, sprzedała ją obrzydliwemu Pająkowi.
— Raczéj umrzeć niż się do niéj udawać, poszepnęła Małgorzata; to są hyeny biednych sierot! Nieszczęśliwe i zgubione są wszystkie biedne istoty, które w ich szpony wpadną! O, gdybym też miała choć jednego człowieka, któryby mi dopomógł!
— Masz takiego człowieka który ci ciałem i duszą dopomódz pragnie! rzekł przy niéj jakiś głos.
Małgorzata strwożona odwróciła się — po okropnościach ostatniéj nocy oczekiwała czegoś jeszcze straszliwszego, i dla tego miała, zamiar uciekać.
— Zostań, zabrzmiało — o zostań, ja ci rady udzielę!
— Walterze, tyżeś to? odpowiedziała z razu zmieszana Małgorzata, bo o biedzie swojéj nic myślała.
— Przeczuwałem to, mówił daléj Walter, nie mogłem sypiać, i chociaż dzisiaj święto, coś mnie przededniem z łóżka spędziło!
— Święto? powtórzyła Małgorzata, i jakby nagle z ciężkiego snu przebudzona, oburącz odrzuciła blond włosy z czoła — w jedném słowie, które wymówiła, malowała się cała jéj rozpacz!
— Zkąd przychodzisz? O dla Boga! twoje nogi pokrwawione — twoja suknia cierniami podarta...
— Nie pytaj mnie Walterze, bo muszę daléj pośpieszać!
— A twoja milutka twarz tak blada i nieszczęśliwa — a ręce masz prawie skostniałe — nie chcę o nic pytać, o niczém wiedzieć — dosyć już widzę ze słów twoich! Wiem wszystko Małgorzato, byłbym ci wówczas wszystko przepowiedział, kiedy w owéj willi po raz ostatni z tobą mówiłem! Ale nie słuchałaś mnie, opływałaś w szczęściu i bogactwie, a ja byłem tylko prostym robotnikiem! Ale teraz mam prawo powiedzieć ci wszystko i prosić: przyjm moją rękę! Stwardniała od pracy, wprawdzie nie jest ani delikatna ani biała, ale uczucie myśli o tobie! Nie odrzucaj jéj Małgorzato; patrz, zarobię na chleb dla nas obojga! Chociaż czasem będzie go skąpo, zawsze jednak będzie uczciwie zapracowany! Nigdy ci nie zrobię żadnego wyrzutu, nigdy cię nie rozgniewam, nie odbiorę mojéj miłości! Chodź, nie wahaj się — słuchaj, dzwony ogłaszają święto — pozwól niech to święto i dla nas będzie uroczystością! Chcę cię wesprzeć własnemi rękami — dla ciebie wszystko uczynić pragnę, bo cię kocham Małgorzato!
— Nie przemawiaj do mnie tak szlachetnie, Walterze, to mnie jeszcze bardziéj dręczy — jam tego niegodna!
— O tobie zawsze myślałem! Często po nocach podchodziłem pod twój dom wiejski — ale ty nie słyszała! mojéj pieśni, albo może słyszeć jéj nie chciałaś! Wtedy sądziłem, że cię już nie ma w tym znakomitym domu. Pytałem i szukałem — jedni mówili, że byłaś śmiertelnie chora, — inni utrzymywali, że co mnie do tego! Nie wiedzieli jak cię kochałem! A teraz Bóg zsyła cię na moją drogę! Nie wahaj się! Mogę pracować, i z radością od rana do wieczora jeszcze pilniejszym będę wiedząc, że pracuję dla ciebie!
— To być nie może — pozwól mi odejść!
— Nie potrzebujesz pytać nikogo, prócz własnego serca! Nikt nie może się na ciebie gniewać, ani ci wzbraniać przyjęcia mojéj ręki i powierzenia się mnie! Odwracasz się — drżysz, Małgorzato? Cóż się stało?
— Nie pytaj mnie — jesteśmy rozłączeni — niepowinnam dozwolić, abyś podzielał moje nieszczęście, nie powinnam należeć do ciebie! Dla mnie już nie ma ratunku!
Walter spojrzał osłupiały, zdumiony — czego się obawiał — co mogło życie jego zniweczyć — to usłyszał z jéj ust, to widział truchlejący i przerażony.
— Nie! zawołał rozpaczliwie załamując ręce; biada tobie i mnie — przekleństwo nędznikowi, który mi cię wydarł i popchnął do zguby!
Walter przycisnął ręce do oczu — łkał tak, że serce Małgorzaty o mało nie pękło — teraz wiedział wszystko — złote zamki jego nadziei i piękne marzenia w gruzy się rozsypały! Wierna jego dusza pragnęła jak najlepszego — własnemi rękami chciał pracować dla dziewicy, którą od lat kilku kochał, i obojgu sobie przygotował los, w którym ubogo wprawdzie, ale tyle ludzi szczęśliwie i uczciwie żyje — było to tak piękne, jakby sobie wymalował — a teraz kto inny wszystko mu wydarł i zburzył.
To żelazną, ręką silnie i głęboko pochwyciło go za przepełnione serce, — dla tego silny, wytrawny człowiek pracowity, gorące łzy wylewał! A doprawdy, nie łatwo mu płakać przychodziło... Walter stękał pod ciężarem straszliwéj wiadomości, która mu się jak upiór ukazała, odkąd widział Małgorzatę w owym pysznym wiejskim domu, lecz która zawsze znikała jako niepodobieństwo.
A jednak coś w nim wołało: Przebacz jéj wszystko! Otwórz twoje ramiona! Daj jéj przytułek i twoją rękę — Bóg wam pomoże i dozwoli zapomnieć o przeszłości! Ona przekona się i uzna twoją miłość, twoją wierność, twoją pracę dla niéj, wszystko ci wynagrodzi, wszystkiemu odpowie!
— Tak jest, zawołał Walter, i odjął ręce od oczu, chcąc je ku opuszczonéj wyciągnąć — wszystko z tobą zniosę, wszystko przebaczę — pójdź do serca mojego...
Lecz Małgorzata znikła mu z przed oczu — nie chciała przyjąć jego ofiary, chciała sama dźwigać ciężar swojéj winy.
Wołał — szukał — nadaremnie. Blade słońce zimowe, które z pomiędzy białych obłoków zapowiadało świąteczny poranek, oświeciło pola i drogę — ale opuszczonéj znaleźć nie można było!
Małgorzata uciekła, właśnie gdy Walter pokonany boleścią ręce do twarzy przycisnął — pobiegła jakby jéj nogi nowych sił nabrały — nie chciała go skrępować ze swojém nieszczęściem! Błądziła daléj po szossie, bez celu, gnana przymusem bez nazwy unikania wszystkiego co ją dawniéj otaczało — świątecznie postrojeni wieśniacy dążąc do kościoła przechodzili obok niéj i patrzali zdziwieni na dziewczynę, która siły traciła — strudzona wlekła się daléj i nakoniec doszła do wsi, wktóréj litościwe wieśniaczki dały łóżko, oraz żywność i napój.
Ale wszystkie pragnęły wiedzieć, kto ona jest i dokąd dąży, a gdy się od niéj nic dowiedzieć nie mogły, usłuchały więc napomnień swoich mężów, niedowierzająco patrzących na nieznajomą i nazywających ją włóczęgą, i wymówiły jéj gościnność.
Małgorzata wyruszyła daléj — miłosierna wieśniaczka na pożegnanie wetknęła jéj kawałek chleba, i tém żyła przez dni kilka, przebijając drewnem dziury w lodzie i gasząc palące pragnienie niesmaczną, mętną wodą.
Chłodne noce przepędzała w ochronnych miejscach lasu, albo skoro dalekie naszczekiwanie psa zapowiadało jéj blizkość wioski, pod przyczółkami chat i szop.
Tak błąkając się, gnana niewymownym wewnętrznym niepokojem, dążyła do niepewnego celu, i ani wiedząc ani poznając, po wielu dniach wędrówki w koło, zawsze przybywała do miejsca, z którego wyszła — do zamku księcia przy zwierzyńcu — postradała siły — z wyrazem boleści na bladéj twarzy, bez pomocy i cierpieniami pokonana, padła na kolana — a potém runęła pod ciężarem boleści.
Było to w zimnéj styczniowéj nocy, — — wiatr wył po szczytach drzew, a potém gwiżdżąc obijał się o zamek, albo o domek grabarza na poblizkim Maryjskim cmentarzu, — połamane gałęzie trzeszcząc spadały na ziemię, niosąc z sobą przez powietrze chmurę śniegu, a około północy, ten wiatr burzliwy przemienił się w huragan, który wściekle tamtędy przebiegał, drzewa wyrywał z korzeni i zdzierał części dachów. Po niebie gnały ciemno-siwe chmury i gdzie niegdzie ze straszliwą gwałtownością sypały śniegiem i szronem! Słowem burza ryczała tak groźnie, iż zdawało się, że się świat zapadnie!
Na przedmieściach i w odosobnionych domach błyszczały światełka, — przelękli mieszkańcy, taką niepogodą ze snu przebudzeni, zasyłali modlitwy do Nieba — to też i grabarz leżącego przy zwierzyńcu cmentarza zapalił świecę, a pragnąc podczas tego uraganu nieść wszelką pomoc potrzebującym, pozdejmował okienice swojego domku i poukładał je na grobach. Zbudził swoich robotników i modlił się pospołu z nimi.
Wtedy jakaś pochylona kobieta przywlekła się z głębokiéj ciemności drzew na drogę, która obok cmentarnego muru wiedzie do zamku księcia — burza igrała z jéj rozpuszczonemi włosami i biedną czarną sukienką — coś trzyma w ręku — tracąc oddech, chrypiąc zdąża po śniegu ku kracie — oczy jéj iskrzą się gorączkowo, łono jéj okropnie bije.
Stoi i słucha — świst wiatru myli ją — cała drży — bo to brzmi jak rozdzierające serce żałośne tony kwilącego dziecka — trawiąco rozpalone jéj spojrzenia błąkają się po wszystkich stronach — ale w pobliżu nie ma nikogo!
Wlecze się daléj, każdy krok widocznie bardzo dla niéj ciężki, — nakoniec dostała się do kraty. Burza gwałtownie pędząc siwe chmury, rozdzieliła je i rzuca blade światło księżyca na wysoki zamek i na postać kobiety, która się do niego zbliża — wszędzie okna błyszczą srebrzyście, a śnieg na przejściach i klombach lśni się milionami brylantów.
Blada twarz samotnicy patrzy w okna cichego, niemego zamku — na jéj zbolałém, strwożoném licu maluje się rozpacz; trzyma, jakby na dowód, jakby książę na nią patrzał, dwoje małych stworzeń, które tak długo niosła na ręku tuż przy piersi i drżącemi rękami podnosi je w górę ku oknom — potém znowu je do siebie tuli i okrywa częścią swojéj ubogiéj odzieży!
Ale nagle z jéj ponurych oczy błyska pewien rodzaj szaleństwa — odwraca się od zamku, w którym jéj nikt nie widzi ani słyszy, i znowu śpieszy na drogę ku cmentarnym murom. W drżących jéj rysach maluje się okropna rozpacz — szkaradna myśl wstrząsa jéj duszą w téj chwili udręczenia obłąkaną — strwożona i skłopotana trzyma małe istotki, którym dała życie, na każdéj z nich wyciska pocałunek, jakby im przez to dobrodziejstwo wyświadczała i chce natychmiast przyprowadzić do skutku swój straszliwy zamiar!
Cóż to w téj chwili dzieje się z jéj duszą? Czy zrozpaczona mniema, że nowonarodzonym dobrodziejstwo wyświadcza przez to, że po gorąco serdecznéj modlitwie, wprzód nim poznały życie, w téj chwili znowu wydziera im życie, którém ich obdarzyła?
Albo może w obłędzie zapominając, że to zima, a drogi wszędzie śnieg pokrywa, chce porzucić te małe istoty, aby je wzięli ludzie litościwi, i aby te nieszczęśliwe podrzutki u nich mogły być lepiéj wychowane niż u własnéj niemającéj przytułku matki?
Niestety! Zapomina, że w takim razie dopuści się zbrodni, bo śnieg i nocne powietrze zabije te delikatne istotki! Zaślepiona, szaleństwa blizka i wszelkich sił pozbawiona, jedno dziecko o ile możności otulone kładzie na drodze tuż pod krzakiem, naprzeciw cmentarnego muru.
Potém uchodzi — coś nakształt jasnéj myśli świeci w jéj duszy — lecz nie! Słucha tylko, bo sądziła, że ktoś się zbliża — śpieszy daléj i znowu w niejakiéj odległości, kładzie drugie dziecię na liściach, pod zasłoną gałęzistego drzewa — mimowolnie i przez niepojętą sprzeczność z czynem swoim, znowu całuje delikatną istotę — i biegnąc ucieka pomiędzy krzakami, jakby ją furye gnały.
Przez gęstwinę zwierzyńca z rękami w niebo wzniesionemi, chwiejąc się skacze Małgorzata, i niepewną nogą jak nocne widmo śpieszy daléj, coraz daléj, jakby sama przed sobą uciekała — włosy za nią straszliwie powiewają — okropną trwogą przejęte oczy, niegdyś tak piękne, z twarzy głęboko zapadłéj patrzą w koło — coraz mniejsze daje kroki — nakoniec z dosięgającym nieba, rozdzierającym serce krzykiem pada pod drzewami...
Burza ustała — pojedyncze gwiazdy błyszczą na firmamencie, a przez gałęzie śniegiem pokrytych drzew pada promień księżyca na bladą, obumarłą twarz dzieciobójczyni — czyliż dusza jéj wspólnie z duszami małych odrzuconych dzieci idzie do tronu Przedwiecznego?
Wiatr śpiewa pieśń usypiającą — eolska arfa w parku księcia wydaje żałosne tony, jak cichy nadziemski śpiew bolejących aniołów, gdy Pana niebiańskich zastępów z załamanemi rękami błagają o wszechmocną łaskę dla upadłéj duszy.


ROZDZIAŁ XXII.
Sala gwiazdowa.

Gdy hrabia de Monte Vero w nocy Bożego Narodzenia wrócił do swojego pałacu, gdy i teraz znowu sam wchodził na schody do swoich pokojów, należało właśnie, aby jego doskonała dusza okazała całą swoją wielkość i wzniosłość. Cierpiał, czuł, że srogo dotknięte serce jego żalowi poddać się pragnie — ale przemógł tę boleść, bo dotykała tylko jego osoby — missya jego tak była wielka, tak wzniosła, że niknęły przy niéj jego kłopoty, tak poważna i bozko piękna, bo całéj ludzkości poświęcona, że obok niedoli życia nie spuszczał nigdy z oka celu, który świecąc jak słońce, drogi jego rozwidniał!
Jego pomocna ręka coraz bardziéj czuć się dawała a nie pytając o wdzięczność i uznanie, szlachetnie i zupełnie inaczéj niż owi liczni przywódcy i wspieracze ludu, którzy dla osobistéj korzyści lub rozgłosu, przez ambicyę tylko wciskają się na zgromadzenia ludu, roznosząc wszędzie niezgodę i niezadowolenie, on radą i czynem wszędzie działał z ukrycia.
Takie przekonanie podnosi i hartuje — taka wzniosłość duszy prowadzi do wewnętrznego udoskonalenia!
Skoro dźwięk dzwonów rozległ się po ulicach stolicy, Eberhard udał się do zamkowéj kaplicy, aby po nocnym zawodzie uspokoić wewnętrzne wzburzenie. Lubił on to miejsce modlitwy, jako przed wszystkiemi innemi szczególniéj dla prawdziwego podźwignienia ducha wzniesione!
W lecie Eberhard wołał wiarę swoją wyznawać w pośród pięknej bozkiéj natury, tam czuł się bliższym Stwórcy i jego dobroci — i gdy znalazł wątpiącego, zwykł był wyprowadzać go wśród gwiaździstéj nocy, która zesklepia nad nami światy, i wskazywał w górę, iżby ten wspaniały widok nauczył go poznawać i wielbić to, co nad nami istnieje tak wzniosie i niepojęcie, że z podziwienia w proch się korzymy!
Kaplica, której złocona kopuła wznosi się na jedném skrzydle rozległego zamku, była okrągła i niewielka. Ścianę tworzyły wysokie malowidła fresco, poprzedzielane złotemi, napół wmurowanemi filarami. Dwunastu apostołów naturalnéj wielkości stało w pół-okrąg po obu stronach ołtarza, w którym wisiał przecudny obraz1 Chrystusa, Maryi i Marty.
Łagodne światło rozwidniające kaplicę i niewiadomo zkąd pochodzące, łącznie z przytłumionemi tonami organu cudne sprawiało wrażenie na zmysłach. Złoty krucyfiks ustawiony na wielkim ołtarzu pomiędzy wysokiemi lichtarzami, blaskiem swoim upominał wszystkich wchodzących. Na podłodze stały w koło skromne ławki, po prawéj stronie kilkanaście dla królewskiej rodziny, po lewéj dla dostojnych gości.
Królowa zwykle każdego poranku słuchała mszy świętéj, odprawianéj w niedalekim od zamku kościele, — król bywał raczéj na cichych modlitwach w swojéj kaplicy.
Gdy Eberhard wszedł do niéj, znalazł prawie wszystkie krzesła zajęte przez członków dworu — duchowny jeszcze nie był wyszedł na stopnie ołtarza — tylko tony organu rozlegały się po wysokiéj, pobożnymi napełnionej przestrzeni. Wtém król postrzegł hrabiego.
Wysłał jednego z panów swojego orszaku, aby go zaprosił — bo czuł, że hrabia od dnia do dnia staje się dla niego niezbędniejszym! Powitał go przyjazném poruszeniem ręki i zaprosił do zajęcia miejsca w jego ławce. Królowa siedziała bardzo blizko — daléj stał książę Waldemar, za nim jego blady szambelan — a na boku prawie obok swojéj matki czarowna księżniczka Karolina. Miły rumieniec zakwitł na jéj licu, gdy ujrzała Eberharda. którego rysy dzisiaj świadczyły o napływie bolesnego usposobienia; to lekkie tchnienie sentymentalne, obok męzko pięknego i szlachetnego wyrazu, podwyższało jeszcze cały urok jego osoby.
Po ukończoném nabożeństwie, król wychodząc z kaplicy z dostojną swoją małżonką, wracając do swoich pokojów, obrócił się do stojącego w pobliżu hrabiego — widocznie czegoś życzył, co bez świadków swojemu ulubieńcowi oświadczyć pragnął, bo tak długo rozmawiał z Eberhardem, aż doszedł do swojego gabinetu, dokąd mu orszak już nie towarzyszył.
Był to okrągły pokój bez przepychu i okazałości. Podłogę jego zakrywał kosztowny kobierzec, krzesła i ottomanki wybite były aksamitem, a na dwóch stołach mieściły się książki i papiery.
Gdy się portyera za nim zasunęła, król podał rękę Eberhardowi i przyprowadził do sofy stojącéj przy kominku. Teraz oczy Eberharda padły na obraz, zawieszony między kominem a oknem — tenże sam, przed którym zastał króla w zamku Solitude; teraz nie był zasłoniony.
Ponieważ padało nań dzienne światło, więc teraz mógł Eberhard przypatrzyć się całéj jego piękności i podziwiać ją — mimowolnie, jakby niepowstrzymaną siłą przyciągany, utkwił wzrok w piękném, łagodném obliczu księżny Krystyny, i znowu zadał sobie pytanie, gdzie się ona znajduje! Musiała zapewne mieć wysokie znaczenie, kiedy jéj obraz naturalnéj wielkości w sali od jéj imienia nazwanéj, a ten mniejszy towarzyszył królowi we wszystkich jego podróżach; ale także z księżną tą musiał się wiązać jakiś ciemny, dziwny wypadek... jakaś tajemnica, któréj nikt? dociekać nie śmiał albo nie, mógł, bo wszelkie wypytywania się i dochodzenia ze strony Eberharda dotąd kończyły się na ruszeniu ramionami, albo też na zbywających odpowiedziach.
W owéj chwili obraz uczynił jeszcze większe niż kiedykolwiek na Eberhardzie wrażenie — czuł, że go szczególniéj pociąga i przejmuje przyjemność jego rysów, dobroć serca i łagodność promieniejąca z jego oczu, i bolesne tchnienie, spoczywające na obliczu obrazu — ale prócz tego istniała niepojęta potęga, którą ten obraz na hrabiego de Monte Vero wywierał.
Król zauważył to długie przypatrywanie się, — gdy usiadł obok Eberharda, oko jego padało to na niego, to na obraz, — miał na ustach jakieś słowo, ale go nie wymówił!
— Prosiłem pana tutaj, hrabio Eberhardzie, rzekł ręką przecierając czoło, aby panu objawić życzenie, które wczoraj w kółku mojéj rodziny wyrażono. Ja sam życzenie to podzielam, i chociaż z mojéj strony w doprowadzeniu go do skutku nie zachodzi żadna przeszkoda, co innego dzieje się z księżniczkami!
— I w wykonaniu tego życzenia ja mógłbym co po — módz? spytał Eberhard, gdy król zamilkł.
— Istotnie, pan sam tylko! Chodzi o zwiedzenie pańskiego pałacu, którego tyle wychwalana piękność wzbudziła tyle ciekawości! Ja sam byłbym bez wszystkiego w tych dniach pana niespodzianie najechał, przypuszczając, że dla mnie drzwi swoje otworzysz; ale nie wolno ci przyjmować księżniczek, bo jesteś bezżenny. Trzeba więc coś wymyślić, co uczyni zadosyć wszelkiéj formalności i życzeniom dam! Eberhard z przyjemnością słuchał słów królewskich.
— Zaszczyt, jakiego mam doznać, natchnie mnie jakimś pomysłem, i mniemam, że go już znalazłem, oddając dom mój do rozporządzenia waszéj królewskiéj mości.
— O nie, drogi przyjacielu, tego pomysłu nie przyjmiemy, bo w takim razie musiałbyś wyjechać z twojego pałacu! A istnieje życzenie widzenia pańskiéj własności i zastania pana w domu! Cóżbyś na to powiedział gdybyś któregokolwiek z najbliższych wieczorów urządził u siebie redutę? Nastręczyłaby się wtedy wszystkim pożądana sposobność do zadosyćuczynienia dawno powziętemu życzeniu, znajdowania się u pana nie będąc poznanym i bez żeny.
— Spieszę, najjaśniejszy panie, poczynić przygotowania, i śmiem spodziewać się....
— A zawsze taki z ciebie formalista, choć jesteśmy sam na sam! przerwał król hrabiemu; czy odmawiasz mi nazwy przyjaciela? Pozwól mi wyznać, że cię kocham serdecznie, może przez to łatwiéj dasz się skłonić do mówienia zemną jak przyjaciel z przyjacielem, — mam ja moje tajemne plany na przyszłość, a do tego potrzeba, abyśmy się bardzo zbliżyli, hrabio Eberhardzie, obustronnie, nie zapominaj o tém! A teraz do widzenia wkrótce w twoim pałacu!
Hrabia de Monte Vero ukłonił się — serdeczność króla i ostatnie ze szczególniejszym naciskiem wymówione przez niego słowa, głębokie na nim wywarły wrażenie. Co to król zamierzał? Jakie mogły być te plany na przyszłość? Miałżeby chcieć zrobić go swoim ministrem?
Te myśli i kwestye zajmowały Eberharda, gdy opuścił zamek królewski. Musiał niezwłocznie zająć się przygotowaniami do urządzenia balu maskowego w swoim pałacu, chociaż w duszy niewielką miał ku temu ochotę. Bo jakkolwiek nie dążył wcale do zostania dygnitarzem w swojéj ojczyźnie, jednak łaska królewska tyle była mu miłą, że wszystkiego zaniedbując, życzeniu monarchy bądź co bądź musiał zadosyć uczynić! W kilka też dni późniéj mógł mu donieść, że tylko należy oznaczyć dzień, a król wybrał wieczór świętego Sylwestra, oświadczając, że się postara, aby się na nim znajdowały księżniczki krwi i księżniczka Aleksandra.
Eberhard porozsyła zaproszenia do panów dworu i do swoich przyjaciół. Nie chciał sprzeciwić się królowi, gdy ten wspomniał o księżniczce Aleksandrze, bo przypomniał sobie, że na ową noc pałac nie do niego, lecz do króla należy.
Zanim opiszemy wieczór św. Sylwestra i przybycie gości do pałacu przy ulicy Stajennéj, wypada nam przypatrzyć się pokojom, które hrabia de Monte Vero na przyjęcie przeznaczył.
Co leży za wysokiemi środkowemi podwojami przysionka, to dla nas było dotąd tajemnicą, — teraz tajemnica ta odsłania się i występuje przed nami w całym swoim przepychu! Oba skrzydła tych podwojów można zwinąć w ściany, oddzielające tę przestrzeń od obu marmurowych schodów do salonu i do pracowni Eberharda.
Przed nami leży wysoki, szeroki, jak w dzień oświetlony korytarz. Podłogę jego pokrywają pstre tygrysie skóry, tak zręcznie spojone, że niby jedną całość tworzą. Po każdéj stronie wchodu, spoczywa lew z białego marmuru, i wyrzuca pachnącą wodę w wielką, zielonemi pnącemi się roślinami osłonioną czarę. Potém idą naprzemian filary i popiersia, a daléj na prawo i lewo portyery wskazują gaderoby dla dam i mężczyzn, których bogate i wygodne urządzenie nietylko książęcym nawet pretensyom nic do życzenia nie pozostawia, lecz swą wspaniałością zachwyca.
Przed nami jakby w błękitném przezroczu widać wejście do sali gwiazdowéj.
Bogato wygalonowani lokaje po obu stronach wpuszczają wchodzących przez to powietrznie błękitne przezrocze i nakoniec wchodzimy do świątyni pałacu.
Sala gwiazdowa jest okrągła i wysoka. Oglądamy się zdumieni, bo nie zaraz widzimy, zkąd pochodzi czatownie łagodne, piękne światło, rozległą tę przestrzeń napełniające — wtedy oko nasze sięga sufitu — jest on błękitny i sklepiony jak niebo, a z powietrznego, przez błękitne, rzadkie drogie kamienie utworzonego lazuru, błyskają wielkie i małe gwiazdy. Nieopisanie piękny i przejmujący to widok zwodniczo naśladowanego nieba ze świecącemi gwiazdami.
Tam gdzie sklepienie spaja się z błękitnemi filarami salonu, kończy się złotemi, gwiazdami osypanemi firankami, tak cienkiemi, że galeryę z muzyką, w koło okrążającą salę wprawdzie zakrywają, ale nawet najłagodniejszych tonów wioli i harfy nie tłumią.
Filary, których w koło postrzegamy dwanaście, wskazują symetrycznie, trzy niebieskiemi jedwabnemi portyerami od sali gwiazdowéj oddzielone salony i ośm firankami zasłonionych nisz. Te ostatnie nie są teraz zakryte przed oczami przybyłych — tworzą one małe groty malowniczo oświetlone i z całym komfortem urządzone. Salony są zasłonione.
Po za filarami, w małych przestrzeniach pomiędzy niemi a ścianami, kielichy naśladowanych kwiatów wyrzucają z siebie szumiącą wodę. Posadzka jest z białych marmurowych płyt, tak doskonale pospajanych, iż nie widać nigdzie żadnéj szpary, żadnego podniesienia. Urocze światło, padające na ten marmur z góry przez łamanie się promieni i z boku od filarów ze świeczników przykrytych matowemi szkłami, tak silnie działa na wzrok, iż zdaje się, że jesteśmy w pałacu wieszczek.
Dodawszy do tego cichą, wykończenie piękną muzykę, któréj tony płyną z góry, która tém większe sprawia wrażenie, iż niemożna, rozpoznać żadnego pociągnięcia smyczkiem ani żadnego instrumentu, bo całość wykonywają sami mistrzowie, i dla tego stanowi ona jeden ton, jeden pociąg, jeden dźwięk!
W sali gwiazdowéj nie błyszczą wcale złote ozdoby, żadne błyskotliwe świecidła, a jednak jest ona tak czatownie piękna i kosztowna, że król, który na swój generalski mundur tylko ciężkie jedwabne domino narzucił i przywdział czarną atłasową maskę, mimowolnie raptem stanął, gdy wszedł do tego przecudnego miejsca. I królowa także, która dla łatwiejszego poznania jéj, miała małą maskę, nie mogła ukryć przyjemności i wrażenia, jakie na niéj wywarła sala hrabiego de Monte Vero; tém bardziéj jest zadowolona, że coraz więcéj od lat kilku oddaje się pobożności. Może na to jéj wzrastające usposobienie wpływała okoliczność, że królewskiemu małżeństwu Bóg potomstwem nie pobłogosławił. Dosyć, że gwiazdami zasiane niebo salonu wywarło na jéj umyśle głębokie wrażenie. Wkrótce ukazali się także książę August i książę Etienne, lord Wood i ministrowie, kawaler de Villaranca i młody lord Felton. Następnie książę w strojnéj masce don Karlosa wszedł ze swoim szambelanem, który był wybornym Albańczykiem.
Eberhard, zaniechawszy wszelkiego przyjmowania, wmieszał się także pomiędzy inne maski; ubrany był w biały jedwabny płaszcz z czerwonym krzyżem i mocno przystającą maskę, lecz mimo to większa część gości poznała go po niezwykle wysokiéj, pięknéj postaci. Ciągle potém przybywały nowe maski w najkosztowniejszych strojach.
Młody malarz Wildenbruch jako śmiały korsarz zbliżył się, idąc pod rękę z jakimś margrabią w staroświeckim francuzkim stroju, do hrabiego de Monte Vero i powitał go serdecznie, równie jak i stojącego przy nim doktora Wilhelmiego, który bardzo dobrze passował z margrabią, bo miał charakterystyczny kostium historyo-grafa z czasów Ludwika XIV.
— Jeżeli się nie mylę, poszepnął Eberhard, margrabia ukrywa w sobie naszego Justusa von Armand! Witam serdecznie! równie jak i ciebie, drogi Wildenbruchu! Szczęśliwy jestem, że wypadek wigilijny, którego jestem mimowolnym sprawcą, nie miał żadnych złych następstw chyba może je tylko ukrywasz?
— Nie mówmy o tém, panie Eberhardzie! Do licha, dla tak nędznego ulicznego napadu człowiek przecięż nie ginie — mniemałem, że tak tanio życia naszego nie sprzedamy! Ach, patrzcie — królowa nocy! Wygląda, jakby ta nadzwyczaj piękna maska znała, gwiazdową salę, że właśnie tak stosowny strój przywdziała!
— Masz słuszność, Wildenbruchu, powiedział Justus; szczególnie harmonijne wrażenie sprawia ta królowa nocy, w. szerokiej, ciemnéj, gwiazdami zasianéj szacie przesuwająca się po salonie — każda gwiazda, to brylant!
Pokryta maską twarz Eberharda lekko się uśmiechnęła — postrzegł on, że obok téj wysokiéj, mąjestatycznej damy, która właśnie królowi na dłoni wypisywała literę, szedł niewielki mężczyzna, który odrzuciwszy przebranie, miał tylko maskę czarną na twarzy — poznał on w tym panu księcia B., a w królowój nocy zimną i dumną Aleksandrę, którzy nie mogli przemódz chęci oglądania pałacu hrabiego, aby przy najpierwszéj sposobności, mieć miarę jeszcze wspanialszego wystąpienia.
Pisarz z czasów Ludwika i margrabia z cicha rozmawiając przeszli przez salę — krzyżak i korsarz udali się za nimi — gdy przechodzili obok gruppy, która na środku salonu utworzyła się przy królu, spojrzeli na królową nocy.
Aleksandra poznała Eberharda, piękne jéj łono wzdymało się; dumna księżniczka, którą ojciec słusznie zimną nazwał, gdy król niegdyś w cyrku żartując wspomniał jéj o wielkiéj potędze hrabiego de Monte Vero, wyglądała jak zwyciężona, odkąd Eberhard, nic nie mówiąc i bez żadnego zamiaru, przekonał ją o silnéj swojéj przewadze. Rozstrzygniętą została walka wewnętrzna, jaką w niéj toczyła dumna oziębłość z uderzającą miłością, — czuła, że codzień więcéj obraz Eberharda w niéj zajmuje miejsca, że jéj towarzyszy, że jéj chłód niknie, a kiełkujący żar niewypowiedzianie się wzmaga.
W téj chwili ukazała się w gwiazdowéj sali razem z drugą starszą zamaskowaną damą, morska dziewica w tak uderzająco pięknym stroju, że wszystkie spojrzenia na siebie zwróciła. Miała na sobie długą białą suknię, błyszczącą wodnemi perłami i wykładaną pnącemi się roślinami. W pełnych ciemnych jéj włosach jaśniały perły i korale obok rozkwitającej wodnéj lilii. Twarz jéj okrywała mała atłasowa maska, ale pięknie ukształcona szyja i ramiona były wolne i dozwalały śmiało wnioskować o kształtném i delikatném łonie.
Liczba masek co chwila tak wzrastała, że piękna dziewica morza, zaledwie postąpiwszy kilka kroków, znalazła się w ich tłumie, a tymczasem Eberhard dał niepostrzeżony znak, aby otworzono inne salony!
Zaszeleściły błękitne portyery, poruszone niewidzialną ręką — w największym pokoju, naprzeciw wejścia do gwiazdowéj sali, stały przygotowane na stołach wszelkiego rodzaju chłodniki, — w mniejszych salonach po obu stronach krzesła i sofy zapraszały do wygodnego spoczynku, a z nich widać było cały różnobarwny ruch w gwiazdowéj sali.
Do jednego z tych salonów wszedł król z dostojną małżonką swoją oraz kilku damami i panami dworu, a pary zamaskowane coraz poufniéj rozmawiając, to przechadzały się, to w na wpół oświetlonych niszach wychylały podawane przez lokajów kielichy szampana. Nieco dworski ton, w pierwszych godzinach panujący, znikł. zupełnie, gdy wybiła północ i wszyscy zaczęli winszować sobie Nowego Roku.
Królowa nocy, rozmawiająca z don Karlosem, nagle postrzegła, że krzyżak szedł z dziewicą morza, a to spostrzeżenie tak ją zmieszało, że wkrótce szybko pożegnała swojego towarzysza, i pierwéj niż król opuściła gwiazdową salę pałacu Eberharda.
Ten rozmawiając z Wildenbruchem i Justusem dziwił się, że nie postrzega jeszcze młodego oficera, którego ustnie zaprosił, i ujrzał się zmuszonym podjąć z podłogi wodną lilię, która wypadła z ręki pięknéj morskiéj dziewicy, kiedy przechodziła obok gruppy tych panów.
Czy to było przypadkiem czy naumyślnie? Eberhard, jak zawsze tak i teraz nieprzypuszczający tego ostatniego, podał pięknéj wodnej nimfie jéj własność, i przytém badawczo spojrzał na nieskrytą część jéj głowy.
— Czy mnie pan nie poznajesz? poszepnęła maska. Nie, nie, widzę to, że mnie pan nie poznajesz! To mnie zasmuca, bom pana poznała zaraz w pierwszéj chwili, jak tylko weszłam — proszę pana o rękę.
I morska dziewica nakreśliła na niéj wielkie E.v.M.V.
— Czy wolno mi donieść pani, że i ja także ją poznałem? spytał Eberhard.
— Proszę! jestem bardzo ciekawa!
Hrabia nakreślił K. K. na ręce bardzo zaciekawionéj.
— Ńakoniec! więc tak, poszepnęła i momowolnie ścisnęła ręce Eberharda, tak serdecznie, że ten jakby tak być musiało, podał ramię zachwycająco szczeréj księżniczce.
— Czy wiesz, hrabio, kto głównie jest sprawcą téj zabawy? Nie, nie wiesz tego i nie dowiesz się, ale to panu powiem: że żaden bal maskowy tyle mnie nie ucieszył co ten!
— A teraz nie podoba się pani!
— Któż to powiedział? Pan chcesz, abym powiedziała, że mi się bardzo podoba! A ja tego nie zrobię!
— Pani już to zrobiłaś, bo pani z serca po dwakroć Wymówiłaś słowo: bardzo!
— No, — a gdyby tak było?
— Tobym się serdecznie tém ucieszył! powiedział Eberhard tak czule, iż księżniczka Karolina podniosła na niego swoje marzące oczy, i przejęło ją rozkoszne uczucie.
— Hrabio Eberhardzie — teraz dopiero, gdy wsparta na twojém ramieniu tę przestrzeń przebywam, potwierdzam poprzednio wymówione słowa!
— Moja łaskawa księżniczko, jak mam to rozumieć?
— Tak, jak to pańskie serce pojmuje, hrabio Eberhardzie! Tak szlachetnéj duszy jak pańska głos ten nie myli! Czyliż nawet mojego najdostojniejszego wuja, króla, tak mocno zawsze w sobie zamkniętego, nie oczarowałeś tak, iż jesteś jego drugiém słowem! Patrz tylko, jak nas król uważa — jak nas pozdrawia? Zdjął maskę i uradowany uśmiecha się łaskawie, co nie łatwo zobaczyć!
— Słowa pani, Karolino, są balsamem na niejedną ranę mojéj duszy, mówił Eberhard mocno wzruszony uprzejmą szczerością księżniczki. Patrzysz pani na mnie zdziwiona, jakbyś zapytać chciała, co to za rany? O! nie pytaj! Za mną jest bardzo burzliwa przeszłość, o któréj następstwach rzadko kiedy zapominam!
— Przynajmniéj niech na tę godzinę zniknie wszystko, co kiedyś zaszło; wejdźmy do téj groty i przez krótkie chwile marzmy o tém, co nas do głębi wzrusza i przejmuje.
— Głos twój drży, Karolino — o! bądź silną — i mnie coraz bardziéj przejmuje przekonanie, że ta godzina ciężką będzie, ale Bóg udziela nam siły do pokonywania naszych wrażeń.
— Ale udziela nam także nieopisanego uczucia, które nas przemódz pragnie. O! jedno tylko słowo słyszeć pragnę, jedno zaspokojenie, a potém spróbuje zdobyć się na siłę, o któréj mówisz, Eberhardzie!
— A więc, kiedy pragniesz tego Karolino, kocham cię, kocham mocno i święcie, — ale posiadać cię nie mogę!
— Eberhardzie, poszepnęła księżniczka, w sam czas wchodząc do niszy wsparta na jego ramieniu, gdzie pokonana jego słowy padła na krzesło: o jakże mi błogo w téj chwili! jak bozkie, wzniosłe i piękne jest to co słyszę! Kochasz mnie! a ja tylko przy tobie żyję!
Hrabia de Monte Vero stał obok księżniczki i mocno wzruszony patrzał na nią; uścisk jéj ręki, wiele mówiące spojrzenie jéj pięknych oczu, mówiły o świętym zapalę, jéj serca, o jéj gorącém przywiązaniu — zaszeleściły firanki, oddzielając tę muzykę miłości od zgiełku masek, Eberhard jakby wolą bozką zmuszony, padł na kolana, a usta przycisnął do drżącéj z rozkoszy i wzruszenia ręki ciężko oddychającéj księżniczki.
Niewypowiedziany zachwyt rozjaśnił tę jedyną, krótką chwilę bozkiego wyznania, gdyż bozką jest miłość, która czystą jak słońce wspaniałością nagle w dwóch sercach rozgorzeje i skrycie przed okiem świata głęboko je z sobą łączy — bożka jest miłość, którą serce téj niewinnéj księżniczki uczuwało dla najpiękniejszego i najszlachetniejszego z ludzi — i bozkiém jest przemagające uczucie, które wielce doświadczanego hrabię de Monte Vero do wyznania skłoniło:
— Kocham cię, kocham głęboko i święcie!
Potém zaś, po pokonaniu niewypowiedzianej i nieprzepartéj siły téj chwili, która księżniczkę na krzesło pochyliła, Eberhard cofnął się do firanki, i powstając rzekł zbolałym głosem:
— Odwagi i siły Karolino — nie mogę cię nigdy posiadać!
Karolina twarz swoją chwilowo z maski ogołoconą, w obu dłoniach ukryła, była blada i drżała gwałtownie.
Lecz gdy się firanka odsunęła, w pobliżu groty, obok Albańczyka stała mniszka, widocznie czekająca na ukazanie się księżniczki i krzyżowca — ktoby jéj maskę zerwał, byłby widział jéj szatański uśmiech, z jakim spojrzała na szybko maskującą się Karolinę.
Ale jeszcze jedna osoba bardzo pilnie uważała Eberharda i księżniczkę, gdy mniszka z kulawym Albańczykiem weszła do drugiéj niszy tuż przy niszy Eberharda leżącéj, — mianowicie młody oficer, który okryty błękitném dominem tylko co wszedł do gwiazdowéj sali.
Powitał on bardzo pośpiesznie korsarza i margrabiego, a potém zbliżył się do otwartéj niszy.
Eberhard usiadł na krześle naprzeciw mocno rozrzewnionéj księżniczki, i teraz dopiero postrzegł przyjaznego mu oficera, którego zaraz poznał.
— Racz mi wasza królewska wysokość pozwolić przedstawić sobie porucznika O!., rzekł głosem dającym do poznania, że ta przerwa jest dla obojga pożądana.
Karolina przychylnym ruchem powitała młodego kłaniającego się oficera.
— Przypuszczam z góry, że go pan protegujesz, panie hrabio, wymówiła.
— Rzeczywiście, królewska wysokości, jeden z moich młodych przyjaciół!
Niebieskie domino przez chwilę wpatrywało się w Karolinę, jakby z jéj twarzy wyczytać chciało, co się między nią a Eberhardem działo i mówiło.
— Czy dawno pan bawisz w naszéj stolicy? spytała księżniczka, któréj to spojrzenie nieznajomego przykrość sprawiało.
— Od kilku tygodni, królewska wysokości!
— I zamierzasz pan tu pozostać?
— Jestem odkomenderowany do poselstwa, ale bez ograniczenia, aby poznać tutejsze życie i obyczaje, tudzież niektóre urządzenia! Szczęście wprowadziło mnie na drogę hrabiego Eberharda, któremu zawdzięczam, zaszczyt przedstawienia mnie waszéj krôlewskiéj wysokości w jego salonach! rzekło niebieskie domino, pewnym, ale dziwnie brzmiącym głosem — wskazującym, że maska, czyli młody oficer, podobnie jak księżniczka, walczy ze wzruszeniem.
— Hrabio de Monte Vero, racz odprowadzić mnie do salonu, gdzie moja dostojna matka zajęła miejsce obok królestwa, bo zdaje mi się, że wkrótce wyjadę! Mam nadzieję wkrótce znowu widzieć pana porucznika, i wtedy już bez maski! Muszę panu wyznać, że dzisiaj nie ma co liczyć na poznanie życia, skoro się nie żąda żadnego urzędu!
Księżniczka bardzo skromnie pożegnała kłaniającego się oficera, i wsparta na ramieniu Eberharda, przeszła przez wielce ożywioną gwiazdową salę, w któréj siedziała królewska rodzina.
Niebieskie domino pozostało w grocie i weszło w jéj głąb, gdzie niby oparło się o boczną ścianę — a na prawdę, aby z tego na wpół zaciemnionego miejsca niewidzialnie przypatrywać się mogło przechodzącym parom.
Szczególna rzecz! Czy młody oficer kochał księżniczkę? Czy też coś innego w téj chwili tak mocno go wzruszało, że pierś jego pod okryciem domina widocznie to się wznosiła to opadała?
Porucznik widział, że Eberhard zaprowadził piękną, morską dziewicę do salonu; z miejsca swojego mógł nawet dostrzedz, że król powstał, przystąpił do nadchodzącéj pary i bardzo łaskawie przemawiał — potém postrzegł, iż dwór zabiera się do wyjazdu, lecz widocznie aby nie skłonić do powrotu do salonu licznych innych gości, którzy jeszcze, bawić się pragnęli, chciał innemi drzwiami wyjść z salonu.
W téj chwili porucznik usłyszał bardzo blizko siebie szeptające głosy. Z razu mniemał, że ktoś pod tą grotą rozmawia, lecz pózniéj usłyszał wyraźniéj, zbliżywszy ucho bardziéj do jedwabnéj ściany, przy któréj stał, że rozmawiano w przyległéj grocie — słuchał, bo wymówiono imię Eberharda.
— Odeszli, jak się zdawało mówił głos męzki: tam w salonie stoi hrabia Eberhard z księżniczką!
— Nie domyśla się wcale, kogo ukrywa mniszka, którą niedawno widział przez chwilę, odpowiedział inny głos. Nikt nas tu nie słyszy, baronie; ciekawam nakoniec dowiedzieć się od pana, jakim sposobem wpadłeś na ślad i znalazłeś ową dziewczynę, która ma być córką hrabiego Eberharda?
O!... poruszył się — słuchał jeszcze pilniéj.
— Nic bardziéj prostego, moja łaskawczyni! Dowiedziałem się z łaski pani, że to dziecię oddano pewnéj rodzinie Furschów, a pózniéj pewna usłużna kobieta, niejaka pani Robert, doniosła mi, że owa dziewczyna przez kaprys księcia....
— Mów śmiało, panie baronie, opowiedz mi wszystko!
— Przeniesiona została do wiejskiego domu... i wychowywała się przy tejże rodzinie! O tém przekonawszy się oświadczyłem zaraz pani Robert, że ojciec powinien odebrać swoje dziecię!
— Jak to serdecznie i szlachetnie!
— Ale niestety! hrabia przybył za późno! Mała głupia uciekła!
— On ją znajdzie.
— Być może — ale łaskawa pani zdajesz się obawiać tego?
— Nienawidzę wszystkiego co ma związek z tym człowiekiem! usłyszał porucznik jak z cicha powiedziała kobieta ze stanowczością, która nim całym wstrząsnęła.
— Nie pytam o powody, chociaż o nich wnosić mogę z wielkiéj nienawiści pani.
— Zmierzysz pan tę wielkość, skoro panu powiem, że ten hrabia jeszcze dzisiejszéj nocy z mojéj ręki śmierć poniesie!
— Ostrożnie, moja łaskawczyni! Wprawdzie istnieją przyczyny, mogące między mężczyznami wywołać pojedynek dla zabicia znienawidzonego, a które gorącéj krwi kobietę doprowadzają do ostateczności — obaczmy tylko historyę! Ale niech mi wolno będzie przypomnieć pani jego królewską wysokość!
— Książę właśnie pożegnał mnie na godzinę, którą poświęcić musi dworskiéj etykiecie — z téj godziny skorzystam. narzędzie jest bardzo nieznaczne, przyniosłam je z sobą!
— Ach, usłyszał O!... jak zawołała druga osoba — co za wyborny środek? Cały wpływ, jaki dotąd wywieraliśmy na króla i rząd, zniszczył ten nienawistny hrabia, który, jak się zdaje, ma tyle ambicyi co zdolności do zdobywania serc kobiecych!
Mniszka uśmiechnęła się tak cierpko, iż tém wyraźnie objawiła swoją niewygasłą nienawiść.
— Tém bardziéj więc położenie końca jego zabiegom będzie dobrym czynem! powiedziała z cicha.
— Sądzę nawet, iż — zauważyłem, że książę uchyla się od nas — a w takim razie na nicby się nie zdało nasz, ostatnie wyrachowanie. Nabędziesz pani zatem wielkie zasługi, jeżeli....
Porucznik mimo wytężonéj uwagi nie mógł zrozumieć końca téj rozmowy, musiał przytém bardzo ostrożnie i szybko wyjść z groty, bo oboje sprzysiężeni zabierali się także do wyjścia, a nie chciał być przez nich widzianym.
Cóż on musiał słyszeć! Przejęła go gorączkowa trwoga — zmawiano się na życie Eberharda, którego nadaremnie szybko wyszedłszy z groty pomiędzy maskami szukał. Za to widział, że szambelan Schlewe jako Albańczyk razem z mniszką opuścił długo zakrytą niszę.
Przez chwilę namyślał się, co mu w tak stanowczym razie czynić wypada. Mniszka była wysoka, i jak pomimo szerokiego ciemnego okrycia poznać można było, dobrze zbudowana — kogoż więc ukrywała? Miałże przystąpić do obojga i zniweczyć ich czarny plan, rozkazując im demaskować się, albo też aresztować ich? Byłaby to przedwczesna nieroztropność, łatwo na jego niekorzyść wypaść mogąca, bo na to co słyszał, nie miał żadnych świadków, a prócz tego gwałtowne wystąpienie przeciw długoletniemu ulubieńcowi dworu, który dotąd cieszył się nietylko szczególną przychylnością królowéj i księcia Waldemara, ale także i samego króla, mogło pociągnąć za sobą bardzo złe następstwa.
A jednak musiał szybko coś postanowić, bo chodziło o ocalenie zagrożonego życia Eberharda! Że w dworskich kółkach niechętnie widziano wpływowego hrabię de Monté Vero, o tém wiedział, lecz że miał nieprzyjaciół, którzy powodowani nienawiścią nie wahali się sami napaść na niego z morderczą bronią, to go zgrozą przejmowało!.
Porucznik stojąc na środku salonu, nagle postrzegł Eberharda, który rozmawiając z Justusem Armandem, nic się nie domyślając szedł do jednego z zapraszających salonów. Salon ten był próżny i matowo oświetlony. W téj chwili zbliżyli się ku niemu także Albańczyk i mniszka.
Zatrudnieni lokaje nieśli na złotych tacach, wysokie, kunsztownie szlifowane kielichy i napełnili je szampanem. Eberhard przytknął jeden z nich do ust i do połowy napełniony postawił na marmurowym stoliku, stojącym na środku salonu — nie uważał, że mniszka i Albańczyk rozmawiając jednocześnie pobrali kieliszki, a potém na tymże stoliku postawili, bo stał plecami do nich odwrócony i patrzał na wesołe grona masek.

Porucznik, utorowawszy sobie drogę do tego salonu, widział, iż mniszka szybko wzięła jeden kieliszek ze stołu, i kiedy dla stłumienia szumu wina, trąciła się z Albańczykiem tak, iż kieliszki brzękły, w jeden z nich coś wsypała; — był to kieliszek Eberharda. Gdy on patrzał ciągle na maski, prędko znowu postawiła ten kieliszek na swojém miejscu. Wtem Justus obejrzał się, bo brzęk przypomniał mu, że do połowy wypróżniony jego kieliszek za nim stoi.
Szambelan von Schlewe trzymał swój bardzo zgrabnie w ręku i zbliżył się do pana von Armand, aby się z nim trącić i zawiązać rozmowę, przyczém udało mu się wyprowadzić go niby dla poufnego zwierzenia się z salonu do gwiazdowéj sali.
Eberhard spostrzegł mocno zamaskowaną mniszkę — już poprzednio uderzyła go tą wysoka postać, i napróż — no dociekał kto jest ta maska.
Teraz nagle ujrzał się z nią sam na sam w salonie, ona zaś podniosła swój kielich, który oprócz Eberhardowego stał jeszcze pełny na stolę, i widocznie chciała się do niego zbliżyć.
Wszystko to tak się szybko stało, że dopiero teraz młody oficer, czyli niebieskie domino, przez maski przecisnął się do salonu.
Jakieś szczególnie uważne uczucie przejęło Eberharda, gdy badawczo wpatrywał się w mniszkę i spotkał jéj ciemne oczy, które jedynie widać było, bo czarny kaptur prawie aż na maskę nasunęła.
— Życzę szczęścia na wyprawę krzyżową, masko! rzekła nieco niepewnym, niebrzmiącym głosem.
Hrabia de Monte Vero ujął kieliszek, ale spojrzeniem jeszcze dojść usiłował, kogo ukrywa skromna ciemna suknia.
O!... stanął właśnie na progu salonu.
Mniszka spostrzegła, że dozna przeszkody, trzeba więc było skłonić prędko krzyżowca do wychylenia swojego kielicha i wyjść potém z salonu.
Zbliżyła się do niego, aby się z nim trącić, ale kielichy wydały brzęk niemiły dla jego ucha.
Hrabia de Monte Vero zbliżył wino do ust, i przyszło mu na myśl, że ta wysoka postać jest to może księżniczka Aleksandra, która umyślnie oddaliła się, aby się ukryć w tę ciemną szatę.
Niebieskie domino teraz wszystko zrozumiało.
— Nie pij, Eberhardzie! zawołało szybko odtrącając rękę hrabiego z kielichem. Na Boga! nie pij, inaczéj jesteś zgubiony — to wino zatrute!
Mniszka cofnęła się, jakby ją żmija ukąsiła — jéj ciemne oczy cisnęły piorunami na oficera, który jéj przeszkodził w chwili zwycięztwa, w któréj się już widziała posiadaczką wszystkich skarbów Eberharda, w któréj mniemała, że się nakoniec uwolni od znienawidzonego i strasznego.
Śmiała się jakby chodziło o żart maskaradowy i pochwyciła kieliszek, który jeszcze Eberhard njeporuszenie trzymał w ręku, nie zamierzając wypić wina, ale żeby je rozlać i tym sposobem zniszczyć oskarżenie niebieskiego domina!
— Więc to rzeczywiście pani — zawołał hrabia de Monte Vero, i cofnął kieliszek — hrabina Ponińska? Miałżeby sprawdzić się mój domysł, na który wpadłem przy pierwszém pani ujrzeniu?... Przebacz, mój drogi O!..., przerwał Eberhard, odzyskując zupełną spokojność i biorąc niebieskie domino za rękę, ale proszę cię wrócić do salonu! Cała ta scena może zwrócić uwagę masek, a nie życzyłbym sobie, by dla téj sprawy mnie tylko dotyczącéj zabawa choć na chwilę przerywała się! Bardzo ci dziękuję, i mam nadzieję, że się w tych dniach obaczymy!
— Ostrożnie! Odchodzę niechętnie!
— Mój młody przyjacielu, sądzę, że widzisz rzeczy za nadto czarno. Za kilka minut będę przy tobie w salonie! O!... wyszedł, niebieska firanka za nim się zasunęła; Eberhard i mniszka zostali sami.
Leona nadaremnie usiłowała pochwycić kieliszek, a potém wyjść z salonu — poczém z dziką stanowczością zerwała maskę ze swojéj szatańsko uémiechniętéj zdradzieckiéj twarzy.
Eberhard spojrzał na wyrodną straszliwą kobietę, którą kiedyś kochał z całym zapałem tylko co przebudzonego serca, a z któréj zgroźne pragnienia zrobiły fałszerkę, zrywającą małżeństwo — i nakoniec morderczynię! Bo chociaż zamiar jéj nie udał się, już samo usiłowanie nadawało jéj tę nazwę!
— Tak, to rzeczywiście hrabina Ponińska przybyła do pańskiego pałacu, — bo czyliż nie ma do tego prawa? Może przeszkadza hrabiemu z cudzém nazwiskiem, w jego miłośnych przygodach, hrabiemu, który jeszcze jest żonaty?
— Niegodziwa! mruknął Eberhard, do czegóż chcesz mnie zmusić?
— Ach! masz mnie pan w swoich ręku, chcesz powiedzieć, pragniesz mnie upokorzyć, albo zmusić do jakiegoś kroku, bo dla czegóż zamykasz ten salon? Księżniczka już wróciła do swojego zamku — a przytém niejestem zazdrośna! Pan tak igrasz sachetnemi czyny i słowy, jakżebyś mnie miał zmusić do kroku, którego dobrowolnie nigdy nie uczynię! Proszę więc pana dozwolić mi ztąd wyjść swobodnie, otworzyć firankę i uniknąć sceny, która dla nas obojga mogłaby być bardzo bolesną!
— Zuchwała! ciężko nadużywasz mojéj cierpliwości. Co się w tém szkle zawiera?
— Czy chcesz pan pozbawić mnie wolności, polegając na szalonym żarcie tego nieznajomego? Widziałam i dowiedziałam się wszystkiego czego w tym salonie dowiedzieć się pragnęłam — chceszże pan ośmielić się na zatrzymanie mnie tutaj?
Eberhard zimno badawczy wzrok wpoiwszy w Leonę, przystąpił do ściany i nacisnął sprężynę, która poruszyła w dali umieszczony dzwonek. Zaraz potém otworzyły się drzwi w obiciu salonu i ukazała się w nich potężna postać Marcina.
— Co to ma znaczyć? zamierającym głosem spytała Leona.
— Pani hrabina — pomruknął Marcin, wielkiemi oczami przypatrując się mniszce.
Podaj krzesło téj damie, potém przynieś mi flaszeczkę z płynem czystym jak woda, która się znajduje w mojéj pracowni w ostatniéj przegrodzie mojego biurka! rozkazał Eberhard.
Marcin przysunął mniszce krzesło i odszedł.
— Co pan zamyślasz? bardziéj nalegająco spytała Leona.
— Siadaj pani, proszę, póki nie wypróbuję wina, do którego wypicia pani mnie wzywałaś! z przejmującą oziębłością odpowiedział Eberhard, nie spuszczając Leony z oka.
Zbladła, widząc, że znienawidzony ma ją w swojéj mocy — zacisnęła pięści — jakim sposobem ów nieznajomy dowiedział się o tak przebiegle ułożonéj tajemnicy? Gdyby nie on, to w téj chwili hrabia de Monte Vero byłby już trupem, i nikt nie mógłby powiedzieć, kto mu podał truciznę. Niktby o niéj nie pomyślał, niktby nawet nie przypuszczał, że się znajdowała na balu maskowym w gwiazdowéj sali!
A teraz wszystko chybiło!
Chodziło więc, aby za jaką bądź cenę usunąć niebezpieczeństwo téj chwili, albo uciekając się do wspaniałomyślności i dobroci Eberharda, albo przez zręcznie wymyślone objaśnienie, i Leona postanowiła użyć tego obojga, nie korząc się przed Eberhardem, bo tego nigdy ta szatańska kobieta z miną władczyni nie byłaby uczyniła!
Marcin powrócił i podał panu flaszeczkę ze szlifowanego szkła, zawierającą w sobie płyn czysty jak kryształ.
Eberhard postawił przed sobą na marmurowym stole jeszcze do połowy napełniony kieliszek Leony i swój, który mu podała — w każdy wpuścił kilka kropel z flaszeczki.
Gdy wino hrabiny nie zmieniło się wcale, wino w jego kieliszku przybrało ciemnawą barwę, która na samym dole kielicha prawie czarno wyglądała, bo tam znajdowały się główne trujące pierwiastki.
Marcin wyszedł, widocznie mocno wzruszony i mruczał za drzwiami:
— Niech siarczyste pioruny zabiją! Panie przebacz grzechy moje — to jest prawdziwy potępieniec w postaci uroczéj kobiety!
— No, pani hrabino, rzekł Eberhard, gdy znowu pozostał z Leoną sam na sam w salonie: co pani teraz powiesz?
— Iż byłoby nierozsądkiem, zapierać się mojego zamiaru! Tak, to ja wsypałam panu trucizny do wina — nie mogłam znieść widoku twojéj miłości dla innéj istoty — patrzysz pan na mnie przeszywająco, a ja ten wzrok znoszę spokojnie! Eberhardzie — nazywaj mnie szaloną — nazywaj zbrodniarką: namiętności mojéj duszy nikt nie wyjaśni, nie ułagodzi — raczéj zamorduję ciebie i siebie, aniżeli zdołam znieść, abym cię widziała, przy boku drugiéj!
Leona wyprostowała się, jakby przejęta i popychana olbrzymią namiętnością, przystąpiła bliżéj do Eberharda, który skrzyżował ręce i stał jak groźny sędzia.
— Hrabina Ponińska trucizną dowodzi swojéj miłości, rzekł lodowatym tonem, nie poruszając żadnym muskułem swojéj pięknéj, szlachetnéj, a w téj chwili niezmiernie stroskanéj twarzy — wyraziła to niegdyś, rujnując małżonka swojego przez fałszywe podpisy, małżeństwo zerwało się, a ją i jéj dziecię grzech pochwycił w swoje objęcia! Doprawdy, pani, miara przepełniona, wydaj wyrok sama na siebie!
Leona walczyła — jéj oczy rozszerzały się i błyszczały — drżała gwałtownie i pochwyciła za stojące blizko niéj krzesło.
— Dotykasz odwiecznej przeszłości, panie hrabio! Gdy cię nagle ujrzałam znowu owego wieczoru w cyrku w mojém mieszkaniu, ucieszyłam się i jakiś głos we mnie zawołał: Teraz znowu będziesz mogła wieść życie błogie i jasne, on wraca — on zapewne nauczył się przebaczać! Ale myślałeś inaczéj! Pierwszém słowem, które z ust twoich usłyszałam, było zaprzeczenie mi swojego nazwiska i wspomnienie o grzechu i hańbie! Wtedy oburzyła się dusza moja tém srożéj, bo znikły moje nadzieje! Gdy wówczas z wielką rozkoszą wspólnie z tobą byłabym szukała zatraconéj, byłabym ją znalazła i kochała — teraz obudziła się we mnie tylko nienawiść, zazdrość i wszystkie tak zwane furye serca ludzkiego, które mniemałam, że już przezwyciężyłam! Nie chciałeś więcéj należeć do mnie, — dobrze, więc niepowinieneś był także należeć do żadnéj innéj, chociażbyśmy przez to oboje zniszczeli i przepadli! — Tu Leona wskazała kieliszek z ciemno zafarbowaną cieczą — była zadowolona sama z siebie, bo postrzegła, że zamiar jéj nie chybił celu, że jéj słowa zadziwiły i wzruszyły Eberharda.
Lecz o ile szybko w skutek wywołanych wspomnień zabłysły oczy jego, o tyle również szybko zagasły, gdy hrabia do Monte Vero spojrzał w pysznie piękne rysy Leony, które ukrywały w sobie węża!
— Mówisz o odwiecznéj przeszłości, pani hrabino Ponińska, — to, coś mnie wyrządziła, nigdy się nie starzeje!
— Ani nawet po za grobem?
— Tam co innego — ale przez czas ziemskiéj naszéj pielgrzymki nigdy! Papiery, na których znajdują się pani fałszywe podpisy, dowody zerwania małżeństwa, są pomiędzy mojemi dokumentami — tam będzie także zachowana starannie, aż do ostatniéj kropli, trucizna, którą mi pani podałaś — są chwile, w których do tych dokumentów zaglądam, aby na nowo uprzytomnić sobie krzywdy, jakie mi wyrządzić zdołałaś! Słowem, widzisz pani, że los twój spoczywa w moich ręku, hrabino Ponińska, że odemnie zależy oddać cię sędziom ziemskim!
— Ziemskim, ale czy niebieskiemu sędziemu, panie hrabio? Ostatnie pańskie słowa jeszcze bardziéj utwierdziły mnie w mojém postanowieniu. Zamierzam na wieki usunąć się od wszelkich nagabań i niebezpieczeństw, od wszelkich pokus ziemskich! O kilka mil od miasteczka B. leży klasztor Heiligstein — tam schronić się pragnę, tam nie sięga moc pańska i władza pańska! Bywaj zdrów, hrabio Eberhardzie! Dobrodziejstwem będzie dla mojéj zakrwawionéj duszy, tam w pokucie i modlitwie szukać pokoju, którego tu na świecie nigdy nie miałam! Spal pan swoje dokumenta, wyléj te bezwładne krople twojego oskarżenia, jam wyższa nad pana, nad wszystkich, jako narzeczona niebios!
— Oby ci zatém Bóg raczył udzielić ulgi i łaski! Bo obłudnica w klasztorze jest bardziéj potępiona niż najprzewrotniejsza światowa wszetecznica! Idź i módl się! Niech cię Najświętsza Panna prowadzi! Dla takiego wyrzutka jak ty, samotność klasztoru to prawdziwe schronienie.
Te słowa jako poważne upomnienie wymówił Eberhard z całym zapałem swojego głosu — zdawało się, że szlachetny człowiek pragnie tę zgubioną istotę, tę plagę swojego życia ratować jeszcze i podnieść, aby w grzechach nie zatonęła!
Lecz Leona z tryumfującą wyniosłością przeszła obok niego ku niebieskiéj zasłonie, dumna i panująca, wyprostowana i czująca się nietykalną, przesunęła się, patrząc szatańsko na Eberharda, po salonowym kobiercu, szybko ukryła twarz w masce, mocno nasunęła kaptur i znikła za zasłoną, a potém torując sobie drogę pomiędzy maskami, opuściła gwiazdową salę i pałac.
Gdy Marcin na rozkaz Eberharda kieliszki i flaszeczkę zaniósł do jego pokoju, krzyżowiec odsunąwszy niebieską zasłonę, wrócił do salonu. Odszukał młodego oficera, i prosił, aby nikomu nie wspominał o szczególnym wypadku, i pozornie niczém nie zakłopotany wmieszał się między gości.
Bal maskowy, który hrabia de Monte Vero w czarownéj gwiazdowéj sali wyprawił dla dworu i przyjaciół, trwał wesoło i ochoczo aż do następnego poranku.


ROZDZIAŁ XXIII.
Cesarska kochanka.

Leona i Schlewe w ściślejszych zostawali z sobą stosunkach aniżeliby ktoś mniemał! Starannie unikali wydać się ze swoim związkiem, aby pod zasłoną tajemnicy tém pewniej działać mogli.
Oboje nienawidzili hrabiego de Monte Vero! Nienawidzili go i obawiali się tém bardziéj, po rozchwianiu się trzeciego już ich zamachu na jego życie.
Leona wiedziała, że Eberhard może ją zrujnować, poniżyć, a nawet pod pręgierzem postawić, bona przeszłe jéj grzechy, jak widzieliśmy, posiadał dowody, bo prócz tego znał ciężką i udręczającą tajemnicę jéj życia, odnoszącą się do jéj matki.
Ale dzika dusza téj kobiety ambitnéj, pragnącéj potęgi i wysokości, nie przerażała się nawet myślą, że nieszczęsna chciwość powiększa jeszcze jéj nienawiść dla Eberharda. Znała jego niezmierne bogactwa i wiedziała, że dojdzie do nieograniczonego ich posiadania, skoro Eberhard nagle umrze, a dziecię ich za nim pójdzie! Byłaby jedyną dziedziczką milionów, nieprzeliczonych summ, za pomocą których błyszczećby mogła jak podziwiana, uwielbiana księżna!
Ale Leona z trzech powodów nienawidziła Eberharda! — Z każdym tygodniem oplątywał on coraz bardziéj księcia Waldemara w swoje sieci — ten zaniedbywał jéj, zapominał o niéj, jakby go jakaś tajemna siła pociągała ku hrabiemu de Monte Vero, usuwał się także coraz bardziéj z pod wpływu swojego cienia i to właśnie spowodowało szambelana von Schlewe, że coraz ściśléj sprzymierzał się z Leoną, bo przewidywał, że władza jego kona.
Blady, wiecznie uśmiechający się baron, przed pojawieniem się hrabiego de Monte Vero zajmował przy dworze jedno z najbardziéj wpływowych miejsc. Potém obałamucił księcia Waldemara, dla wywierania za jego pośrednictwem coraz większego nacisku, i zarazem nie zapominał o krôlowéj, która go jako bogobojnego człowieka nad wielu innych członków dworu przekładała.
Teraz Eberhard nietylko zaćmił go w oczach obojga królewskich małżonków, tak, iż on sam i jego liczne stronnictwo coraz dotkliwiéj czuło, że tylko wola i rady tego dorobkowicza utrzymują się, ale też i w oczach księcia, którego szambelan dotąd w swych ręku tak pewno trzymał.
Wielki zatém był czas do wysadzenia wszelkich min, byle tylko tego obcego hrabię zgnieść, wprawić w podejrzenie lub z drogi usunąć — wypadało niczego nie oszczędzać, nic się nie lękać — a jak wkrótce poznamy, szambelan von Schlewe był bardzo zręcznym i chytrym przeciwnikiem.
On to doradził, aby hrabina Ponińska wstąpiła do klasztoru w Heiligsteinie, on przyrzekł jéj tam miejsce przełożonjé — on ułożył plan, działając wspólnie z nią ztamtąd, zarazem działać i na dworze! Była to wyprawa pod zasłoną głębokiéj, tajemniczéj ciemności — powolne, lecz pewnie zbudować się mający upadek hrabiego de Monte Vero. Chcieli oni bądź co bądź nietylko hrabiego, ale i jego dziecię dostać w moc swoją, — dziecię, o ktorém von Schlewe, nie domyślając się, że Leona była jego matką, wiedział dosyć dla umęczenia i doświadczenia serca Eberharda! Czynił więc sobie najsurowsze wyrzuty, że niepomny na korzyści, jakieby osiągnął z posiadania Małgorzaty, wypchnął ją owéj nocy z zamkowéj werandy. Nie tracił jednak nadziei, że przy pomocy Pająka i Furscha dostanie jeszcze w moc swoją opuszczoną kochankę księcia, i że wtedy będzie miał w ręku narzędzie, za pomocą którego nietylko Eberharda wciągnie w śmiertelną walkę, w ktôréj zapewne ojcowska miłość odniesie zwycięztwo, lecz jeszcze tak go skrępuje, iż upadek hrabiego niezawodnie nastąpi.
Wróćmy teraz do owéj styczniowej nocy, w ktôréj nieszczęśliwa Małgorzata, porzuciwszy dzieci swoje, jakby szaleństwem gnana i podżegana, uciekając padła pod okrytemi śniegiem drzewami. Gdyby omdlenie jéj trwało tak długo, pókiby nie przeszło w sen, którym lodowate zimno zwodniczo przejmuje rozkosznemi marzeniami, byłaby umarła; umarłyby i dzieci, które okryła częścią swojéj ubogiéj odzieży i z dala przy cmentarzu pomiędzy drzewami położyła.
Lecz Bóg inaczéj mieć chciał.
Małgorzata nagle ocuciła się, jakby ją głos jakiś wołał, — kilka minut, w ciągu których nieprzytomna przeleżała na śniegu i liściach, wydały się jéj długiemi godzinami, — przetarła czoło i oczy, — odzyskała przytomność, a z nią cały ogromny ciężar nieszczęścia.
— O mój Boże! zawołała nagle, prędko się zrywając, moje dzieci — oboje — cóżem uczyniła, ja nieszczęśliwa! Moje dzieci umarły, zmarzły — a ja je zamordowałam! Daléj — śpiesz z powrotem! Gdzie to było? gdzie twoja drżąca ręka w straszliwej rozpaczy położyła ję na drodze? gdzie to było? — o Matko Bożka! dopomóż mi — zmysły tracę — ratunku — ratunku! Tam, — tak, tak, tam przy cmentarzu.... Szybko, szukaj ich, ogrzéj przy piersi!
Małgorzata pośpieszyła na powrót po śniegu do owego miejsca na drodze, w którém najprzód położyła jedno dziecię — z gorączkową niecierpliwością spojrzała w koło — czy ją miejsce zmyliło? Czy tu były dwa drzewa przy drodze, których gałęzie tak nizko spadały? Nachyla się — tutaj położyła dziecię — świadczą o tém liście, z których własnemi rękami pierwéj śnieg otrzęsła — ale miejsce jest próżne — dziecka już nie znalazła!
Czy jéj się śniło, że pierwéj jedno dziecię, a późniéj w niejakiéj odległości drugie położyła? Okropna boleść! Małgorzata śmiertelną trwogą przejęta ruszyła daléj — nakoniec doszła do właściwego miejsca — krzyknęła uradowana — postrzegła, że na liściach coś się porusza — było to jéj dziecię! Ale tylko jedno — drugiego przy niém nie znalazła! Wzięła je, a na jéj bladém obliczu obok okropnéj trwogi widać było wyraz nieopisanéj rozkoszy, która przejmuje matkę, gdy swój klejnot do piersi tuli, i znowu pośpieszyła daléj, szukając pod każdém drzewem, oglądając każde miejsce na drodze.
Nadaremnie — jedna część jéj duszy znikła bez śladu! Niewypowiedziany ból ściskał jéj piersi, bo teraz dopiero, gdy chaos walczących uczuć i cierpień przemienił się we wszechmocne uczucie macierzyńskiéj miłości, obudziła się w niéj cała niebiańska potęga tego uczucia. Nabrała nowych sił, nowéj odwagi — mimo wszelkich — udręczeń i wycierpianego niedostatku uczuła się silną — była matką, która o dzieci swoje dbać powinna! Nie wiedząc jak sobie zaradzić, stała tam — gdzie się mógł podziać drugi jéj klejnot, którego nadaremnie szukała? Nigdzie nie było słychać ani widać żadnego człowieka! — nocna cisza panowała w zwierzyńcu i na drodze! Ciągle więc krążyła między drzewami, nową nadzieją kierowana — i ciągle powtarzać sobie musiała, że nadzieja była daremna!
Wtém ozwał się w niéj głos wewnętrzny: Podziękuj Najświętszéj Pannie, grzesznico, że ci dozwoliła znaleźć i uratować ten jedyny klejnot — i uważaj to za karę i próbę Niebios, że ci drugi zabrały i przechowały! Padniéj na kolana i módl się. Coby się z tobą było stało, gdybyś dzieci, które ci Bóg powierzył, z twojéj winy znalazła nieżywemi? Módl się i pokutuj!
Małgorzata teraz jeszcze szczerzéj i wdzięczniéj przytuliła małą istotę do serca — poczém okryła ją ciepło w chustkę i odmawiając modlitwę, odeszła z miejsca, w którém część swojéj duszy postradała, lecz także i drugą część odzyskała!
Już szarzeć zaczynało, gdy śpieszyła przez przedmieście — podobna do strudzonéj żebraczki błąkała się pomiędzy nizkiemi domami, a miłosierne kobiety, widząc dziecię u piersi młodéj matki, podawały jéj jadło i napój.
— Gdzież chcecie iść dzisiaj po takim lodzie i śniegu? troskliwie pytały nieznajoméj.
Małgorzata ruszyła ramionami i spojrzała w niebo, jakby powiedzieć chciała: Ja sama nie wiem — Bóg to raczy wiedzieć!
Jak koczująca kobieta, jak przekleństwem obciążona, nigdzie nie mająca przytułku ani miejsca do spoczynku, jak Ahaswerus, na wieczne tułactwo, na wieczne życie skazany, dla odpokutowania za przekleństwo — tak wlekła się Małgorzata z dzieckiem, z delikatną dziewczynką daléj, a daléj! Bez domu i miłości — opuszczona i od wszystkich odepchnięta, nie miała nic prócz klejnotu, który niosła na ręku! A Bóg tę małą istotę, któréj z macierzyńską miłością broniła i strzegła, opatrzył znakiem, aby w razie gdy matka przez nieprzewidziane nieszczęście i tę ostatnią pociechę utraci, znowu poznać ją mogła.
Dziwne zrządzenie! Na małém ramieniu uśmiechającego się do matki stworzenia znajdowało się pięć czerwonawych kropek, utworzonych jakby przez nabranie żył — właśnie w tém samém miejscu, gdzie się szambelan von Schlewe dotknął Małgorzaty palcami, strącając ją z werandy.
Ucałowała ten znak dziecka i szczęśliwa spojrzała mu w oczy — i ona opuszczona miała skarb, do którego się chociaż boleśnie uśmiechała — i ta także biedna żebraczka miała swój klejnot, który ją równie obficie, a może jeszcze obficiéj uszczęśliwiał, jak złotem i aksamitem świetniejącą damę znakomitego rodu dziecię, które jedwabiem i koronkami otula — i ona strzegła je od zimnego przeciągu powietrza, na swojém miękkióm, delikatném łonie! — Sama okrywała je w swoją odzież, którą chętnie z niém podzielała, raczéj sama trzęsąc się od mrozu, aniżeli dozwalając cierpieć jedynemu klejnotowi.
I czyliż ta matka nie jest godniejszą podziwu, czyliż piękną aureolą świętości rozjaśniona, nie stoi wyżéj dla nas, niż owa bogata dama, która w dostatkach dziecię swoje najpieszczotliwiéj wychowuje?
Biedna Małgorzata, nie mająca schronienia, wielokrotnie znękana, sama z radością cierpiała największą nędzę, byle tylko dziecię swoje zachowała! Ze szczerą miłością cisnęła je do serca, jakby powiedzieć chciała: Tyś nie powinno tułać się tak jak ja! Tutaj, tutaj, aniołku jest twój dom! Na mojéj piersi masz usypiać — moje, oko czuwa nad tobą! O tyś szczęśliwe — jeszcze tego nie pojmujesz! Tyś szczęśliwsze odemnie, ty masz matkę, która cię kocha — prawie ci tego zazdroszczę! — Patrz, ja nie mam żadnéj duszy, któraby mnie kochała! Ale ponieważ wiem, jak to niewypowiedzianie boli, więc cię témbardziéj, tém czuléj kochać będę, aniżeli inne matki swoje dzieci, tém pilniej będę cię strzegła, tém wierniéj do serca tuliła. Ach! zgroza mnie przejmuje, gdy pomyślę, że mogłam była stać się twoją morderczynią, że zaślepiona i obłąkana, ciebie i drugą małą istotkę od siebie odepchnęłam! Chwila ta ciężką karę przyniosła i wiecznie mnie prześladować będzie!
Czyliż mnie matka moja nie oddała także cudzemu miłosierdziu? Czy twój utracony bliźniaczek braciszek dostał się w ręce uczciwych ludzi?
Małgorzata z nieopisaną rozkoszą spojrzała na dziecko, spoczywające na jéj ramieniu i całą jéj pociechę stanowiące.é — Jak spokojnie śpisz, jak się uśmiechasz, ty najdroższe mi na świecie! Zdaje mi się, że jego obraz odbija się w twoich rysach, że mi przypominasz tego, do którego wiecznie należy dusza moja! On mnie opuścił i zapomniał — on dla mnie niedostępny i stracony — a jednak muszę go kochać gorąco i wiecznie! Kiedy się całuję, zdaje mi się, że jestem bliżój niego; kiedy na ciebie patrzę, mam przed oczami jego rysy.
— Ale — tu Małgorzata uczuła niezmierną trwogę — jeżeli twój braciszek bliźniaczek umarł lub zmarzł na drodze — to ja go zabiłam! O mój Boże — umarł! W rozpaczy zapomniałam o miejscu! Ludzie znaleźli małego trupka — ludzie będą mię poszukiwali! Dzieciobójczyni pójdzie pod pręgierz, kat ma do niéj prawo! Biada, biada ci nieszczęśliwa! Ukryj się, uciekaj!
I codzień bardziéj przejmowała ją nietylko obawa poszukujących, lecz i wyrzuty sumienia. Gdy nadszedł wieczór, gdy nocna cisza zaległa drogi w zwierzyńcu, błąkała się ciągle po pod cmentarnym murem, zmierzając ku książęcemu pałacowi, jakby dziecięcia swojego szukała! Po upływie kilku tygodni, skoro tylko opuściła to miejsce, zdawało się jéj, że powinna znowu tam wrócić, szukać i znaleźć jakiś ślad — i znowu wszystko, było daremne! Straciła spokojność życia!
Podczas jednéj ostrém zimnem przejmującéj nocy, starannie okrywając dziecię, pośpieszała dalej z miejsca, na ktôrém została dzieciobójczynią, dążąc przez zwierzyniec — w lesie było cicho — tylko śnieg skrzypiał na drodze pod jéj nogami — czarne pnie drzew wydawały się jéj z daleka czatującemi, pochylonemi postaciami — ale nie bała się, lecz pogrążona w myślach szła daléj. Gdzie niegdzie ukazywał się już leśny mech, bo słońce w ostatnich dniach przygrzewające, już śnieg stopiło. Żywo przeskakiwał zając lub dziki królik, które głodem zmuszone miejsc takich szukały w nocy, a teraz strwożone zbliżaniem się samotnéj, do swoich kryjówek uciekały.
Strumienie w odleglejszéj części zwierzyńca przemienione w jeziora z małemi wysepkami, po których w lecie pływano gondolami, kilkakrotnie przerzynały gęstwinę, a na drogach liczne mostki brzozowe albo żelazne przechodziły przez te lodem jeszcze pokryte strumienie.
Małgorzata dostała się do miejsca, w którém most Lwów przechodził przez szeroką część wód, po brzegach błotnistych. Za nim stały ławki, na których w lecie chętnie siadywali spragnieni leśnego powietrza mieszkańcy stolicy, przypatrując się wodzie i malowicznym gruppom drzew, które teraz puste w ciemnych zarysach występowały. Tu szły drogi w rozmaitych kierunkach. Tam znowu o kilka kroków przed nią znajdował się długi i szeroki most, który na końcach zdobiły spoczywające lwy. Te przez czas i pogodę zupełnie poczerniałe żelazne zwierzęta, wśród nocnej ciemności i samotności szczególne sprawiały wrażenie.
Gdy Małgorzata zbliżyła się do krzaków, przez które wązka droga wiodła do mostu, nagle ujrzała po prawéj stronie w gęstwinie ciemne zarysy chatki, w lecie zamieszkiwanéj przez jednego ze strażników zwierzyńca, którzy przez ten czas muszą pilnować zakładów i służbę swoją pełnić.
Małgorzata zbliżyła się do téj z desek zbitej i pokrytéj chatki i słuchała — postanowiła szukać tu z dzieckiem schronienia na tę mroźną noc, bo zaledwie już była w stanie ochronić dziecię od ostrego powietrza, chociaż przy piersi je trzymała.
Nie było słychać żadnego głosu. I kogóż zresztą można było znaleźć w téj nędznéj chatce, leżącéj w głębi zwierzyńca?
Małgorzata przystąpiła do nizkich drzwi bez zamka i zasuwy, i lekko a ostrożnie nacisnęła je.
Uderzyła ją woń stęchlizny — otoczyła głęboka ciemność; przestrzeni, w którą weszła, nie oświetlał nawet promyk księżyca.
Ale nagle usłyszała mocny, regularny oddech.
Tuląc do siebie dziecię, stała cicho i słuchała.
Nie było wątpliwości — jakaś istota tu w nędznéj chatce miała schronienie!
Małgorzata mocno otworzyła oczy i starała się prędko przyzwyczaić je do ciemności, aby przez nią przejrzeć mogła.
Z ust jéj wybiegł lekki okrzyk przestrachu, jaki nas zwykle opanowywa, gdy w podejrzaném miejscu nagle postrzeżemy przedmiot bezkształtny i trudny do poznania.
W kącie, bardzo blizko niéj, leżała skurczona jakaś istota, a trudno było poznać czy to człowiek czy zwierzę! Małgorzata odskoczyła przerażona, chcąc się na powrót dostać do dzieci, ale przytém mocno wpoiła wzrok w istotę, która się teraz poruszać zaczęła.
— Kto tam? zapytał głos ostry. Odpowiadaj! Kto jesteś?
— Widzę, że jesteście kobietą, — zlitujcie się nademną, nie mam schronienia.
— To i tobie tak się powodzi jak mnie, moje dziecko, zaśmiał się gruby głos; jest tu miejsce dla nas obu! Gdzie śpi hrabina Ponińska, tam ty zapewne uśniesz wygodnie!
I jak się zdawało, stara, skurczona osoba podniosła się, a Małgorzata po szczególnych jéj słowach obejrzała się strwożona i zdziwiona, bo mnie mała, że widzi przed sobą waryatkę.
— Zamkniéj drzwi, moje dziecko, powiedziała przystępując bliżéj i zaglądając jéj w oczy, bo najdzie tu jeszcze więcéj zimna! A co to masz?
Małgorzata obawiając się, aby ta odstręczająca nieznajoma nie wydarła jéj najukochańszego dziecka, które ręką dotknęła, cofnęła się z niém.
— Oho! czy to pożyczane — czy twoje własne? Taka jeszcze młoda, jak ja niegdyś, tak, dawno to już temu, i wszystkie graty licho wzięło! mruknęła stara, wyglądająca na dosyć silną, a przynajmniéj miała twarz pełną i okrągłą. Mogła mieć około pięćdziesięciu lat. Rzadkie włosy świadczyły, że ich dawno nie czesała, były potargane i siwawe, miała na głowie stary, podarty, pozszywany welon, pod brodą związany. Z rysów téj wałęsającéj się staréj znikła dawniejsza piękność i wyniosłość, zgrubiały i zordynarniały, pokrywała je miedziana barwa, usta miała brzydkie i szerokie, oczy bez blasku. Ramiona okryła podartą wełnianą chustką, która spadała na łachmaniastą z jednéj strony rozprótą suknię, tak, że widać było bardzo już zużytej trzewiki.
— Tak to zwykle bywa na starość, mruknęła grubym swoim głosem; ale ty znajdziesz sobie łóżko lepsze, niż ta wilgotna ziemia tutaj, ty jesteś młoda i ładna. Nie trzeba było tak wcześnie zaczynać! Na cóż tak usuwasz dziecię? uspokój się, ja mu nic złego nie zrobię!
Małgorzata usiadła na staréj ławie, stojącéj na boku pod ścianą, nie mówiła ani słowa, nieustannie uważała na zagadkową staruszkę, o któréj myślała, że niezawsze wie co mówi.
— Dla czego włóczysz się z tym ciężarem, ty głupiuchna? Sama nie masz kawałka chleba, a dziecka oddać nigdzie nie chcesz? Zanieś je do jakiego bogatego domu i połóż przed kosztownie rzeźbionemi drzwiami! A może myślisz, że dziecko wynagrodzi ci twoją nędzę i trudy — ha, ha!
Stara śmiała się wesoło i znowu swój kąt zajęła.
— Ale przychodzi mi myśl: Znasz ty hrabinę Ponińską? która ma mieszkać w mieście? Może ją widziałaś, albo słyszałaś?
Małgorzata zaprzeczająco poruszyła głową.
— To moja rodzona córka! Tak, tak, patrzysz na mnie zdziwiona. Kiedyś po uszy opływałam w bogactwach; kiedy byłam młoda, cesarz leżał u nóg moich i całował moje ręce, ha, ha! — teraz piękna W. już stara, szkaradna żebraczka, cesarz umarł — przepych przepadł! Życie to sen!
Małgorzata zamyśliła się; czy też z nią nie działo się podobnie, jak z tą nieszczęśliwą starą, która szydziła ze swojego losu?
— A teraz jesteście tak ubodzy i opuszczeni? zapytała.
— Biedna i opuszczona, tak, tak, któż się o mnie będzie troszczył! Leona, moja córka, jest jeszcze znakomita i dumna, aż przyjdzie czas, że mi żebrać pomoże, teraz wstydzi się mnie! Ale i ona zgubiona, zgubione jéj dzieci, jeżeli ma jakie, zgubione wszystko, co pochodzi odemnie, bo matka moja przeklęła mnie, a ojciec z powodu mojéj hańby odebrał sobie życie. Biada temu, kogo dotknie macierzyńskie przekleństwo! spada ono z dziecka na dziecko, aż do setnego pokolenia!
Cóż to lodem ścięło serce Małgorzaty po tych głucho wymówionych słowach? Dla czego dusza jéj zadrżała? Nie mogła przecięż domyślić się, że uboga żebraczka, którą w chatce znalazła, ta niegdyś kochanka cesarza, która przez zbytki i rozkosze w najgłębszą przepaść wpadła, że ta żebrząca hrabina, na którą policya umyślnie nie zważała, jest matką jéj matki!
Jednego z następnych wieczorów, gdy Małgorzata znowu starą żebraczkę w chatce zastała, ze straszném szyderstwem z całego świata, ta opowiedziała jéj historyę swojego życia, drogę z przecudnego salonu ogrodowego w jéj zamku z szumiącemi wodotryskami i czerwono kwitnącemi kwiatami, przez monarsze salony i najwyszukańszy przepych aż do żebraczego kija; od złoconych świecideł aż do łachmanów, od piękności i młodości aż do haniebnéj starości!
Dziwne zrządzenie! Cesarska kochanka trafiła na swoją wnuczkę, aby jéj opowiedziała o przekleństwie, dytykającém ją i jéj potomków, o przekleństwie, które na opuszczonéj Małgorzacie tak się okropnie sprawdziło!
Obie spokrewnione, nie domyślające się tego, siwa żebraczka jeszcze nie lękająca się grzechu, nizko upadła matka pięknéj Leony, widziała, że ta, która w zaufaniu szukała obok niej schronienia w nędznéj chatce, posiada więcéj niż ona. Na co nie liczy nikt inny, prócz téj wewnętrznie i zewnętrznie upadłéj i zepsutéj starej, to głód i pragnienie w niéj obudziły; co każdy inny uważałby za grzech śmiertelny i czegoby się obawiał, to nie przerażało zgoła téj w występkach posiwiałéj hrabiny, zawsze wybornie umiejącéj usprawiedliwiać swoje czyny, chociażby najprzewrotniejsze.
Małgorzata przez ciągle ponawiany pobyt u żebraczki stała się tak spokojną, iż usnęła, trzymając dziecię na ręku, a snu tego bardzo potrzebowała!
Zewnątrz w zwierzyńcu wiał pierwszy wiosenny wiaterek, śnieg znikał coraz bardziéj, drzewa pękały, a na mchu można już było gdzie niegdzie postrzegać drobne trawki i źdźbła. Byle tylko spadł ciepły deszczyk, te krzaki przez jedną noc pozielenieją, a czego jeszcze brakuje, to wyrodzą promienie coraz bardziéj przygrzewającego słońca; ptaszki śpiewały już ciesząc się wiosną, a w dzień rozlegało się dalekie kucie dzięcioła. W nocy jeszcze większe panowało życie w krzaczastych częściach parku; starzy przyjaciele przyrody, ludzie nie mający mieszkania, albo z pod prawa wyjęci, opuściwszy przedmieściowe szopy, w których niepewne zimą mieli schronienie, odszukali swoich letnich kwater, nie zważając na trochę wilgoci i zimna, bo umieli zaradzić sobie suchém liściem, i żyli przyjemną nadzieją z każdym tygodniem wzrastającéj piękności przyrody.
Chatkę, w któréj od niejakiego czasu hrabina Ponińska i biedna Małgorzata noce przepędzały, już w dzień obejrzał był strażnik zwierzyńca, który zauważył wprawdzie samowolne wkwaterowanie się, ale nie mówił o tém ani słowa, jako o rzeczy zwyczajnéj, i nie myślał wcale zabraniać tego, może przez litość, może z obawy, bo wiedział, że kobiety korzystały z chatki i niechciał ich uważać na równi z nocnymi najemnikami zwierzyńca. Zawsze tak postępował, jakby nic o nich nie wiedział. Za kilka tygodni chatka sama przez się stanie się nieużywalną, bo on w niéj sypiać będzie.
— Już tu ostatnią noc jesteśmy, powiedziała po niejakim czasie stara żebraczka do Małgorzaty, gdy tu weszła do przestrzeni, która jéj tak długo za nędzne schronienie służyła. Teraz, dozorca zajmie swoje letnie mieszkanie!
— Ha, to znajdę sobie gdzie indziéj mały kącik, bo muszę być tu blizko, inaczéj nie będę spokojna!
— Co wieczór chodzisz do zamkowéj alei około cmentarza; czy ciągle jeszcze myślisz, że znajdziesz ślad twojego dziecka? Bądź kontenta, że o jedném tylko myśleć musisz; dla mnie i tego byłoby już za wiele.
Małgorzata spojrzała na kobietę bez serca.
— Zapytaj kiedy grabarza, radziła stara, ale ostrożnie, bo inaczéj wtrącą cię do więzienia; spytaj okolicznie, czy niedawno nie pochowano małego dziecka? może się czego dowiesz, — dobra noc!
Stara udawała strudzenie, zajęła znowu swój kącik i skurczyła się; tak zwykle sypiała, od lat wielu do tego przywykła. Małgorzata położyła się po drugiéj stronie chatki na liściach i mchu, trzymała dziecię na ręku, i tak usnęła. Siedząc to opierała głowę o deszczaną ścianę chatki, to opuszczała ją na bok; we śnie marzyła, że siedzi w zamku księcia na kosztowném marmurowém krześle, że ręką trzymała koronę, na którą patrzała z radością i dumą, bo tę koronę darował jéj ukochany, aby się w nią ubrała jako jego małżonka.
— Ależ ja jestem tak uboga i opuszczona, chciała mu ciągle powtarzać.
— Nie tak uboga i opuszczona, odpowiadał jéj Waldemar: moją masz być, ta korona ciebie ma przyozdobić!
Ale gdy Małgorzata ujrzała księcia przemawiającego do niéj gdy z błogim uśmiechem, zapominając o braku i nędzy, chciała pośpieszyć w jego objęcia — wtedy uśmiechnęła się do niéj blada, obrzydła twarz jego szambelana; przy — czołgał się do niéj, przypatrywał się jéj, jakby w nadziei, że ona go nie widzi, nie poznaje, kościstemi palcami sięgnął po koronę, którą w ręku trzymała, pragnąc ją wydrzeć; podchodził coraz bliżéj, chciała odskoczyć, ale członki jéj były strudzone, chciała wołać o pomoc, ale język wymówił jéj posłuszeństwo, usta nie mogły wydać żadnego głosu — więc zgrzytający nieprzyjaciel jéj życia pochwycił za koronę, i w jednéj chwili wydarł jéj takową. — Małgorzata obudziła się — sen jéj sprawdził się! Przetarła oczy, bo obrazy które przed jéj duszą stały, nie tak prędko znikły, serce jéj biło gwałtownie, na czoło wystąpiły krople zimnego potu.
Co się z nią stało? czy jéj koronę wydarto? Nie, nie, zabrano jéj dziecię! Kto był tak okrutnym złodziejem? Szambelan? Nie! Więc to musiała być stara żebraczka. Małgorzata słyszała jeszcze jéj uciekające kroki, zerwała się zatém, musiała odzyskać dziecię swoje choćby to życiem przypłacić miała.
To co się przytrafiło, było tylko następstwem pełnego obawy snu — bo zaledwie zasnęła, stara żebraczka cicho podniosła się ze swojego legowiska. Na przedmieściu przebywało towarzystwo konnych sztukmistrzów, zamierzające udać się w dalszą podróż; kupowało ono u biednych matek bardzo młodziutkie dzieci, i od maleństwa do swoich celów sposobiło — tam stara chciała zanieść dziecię Małgorzaty! Nadaremnie podczas ostatnich nocy czatowała na sposobność, a teraz nadeszła stosowna chwila — młoda matka spała nic się nie domyślając; cicho przybliżyła się do niéj stara, ręka jéj nieco na bok osunęła się, tak, że tylko lekko przytrzymywała dziecię.
— Co ty z niém będziesz robiła? ono tylko ciężarem dla ciebie, mruczała stara. Obudzisz się, ale ja już w téj chwili będę daleko, pobiegniesz za mną, ale w krzakach mnie nie dogonisz. Ty głupia marnujesz miłość, ja cię od ciężaru uwolnię!
Małgorzata oddychała prędko i ciężko, niby jakaś straszna zmora ją przytłoczyła, chociaż złodziejka dziecka nigdzie jéj nie dotknęła, lecz tylko ostrożnie zbliżyła ręce do małego, śpiącego dzieciątka. Udręczona matka, poruszała we śnie ustami, stara wahała się, ale Małgorzata jeszcze się nie budziła — wtedy rozbójnicze ręce pochwyciły dziecko i wydarły je matce. Złodziejka dostała się do drzwi — a gdy Małgorzata zerwała się i oprzytomniała, nędznica znikła z dzieckiem wśród nocnéj ciemności, pokrywającéj rozległy gęsty park!
Nie było czasu do namysłu! Małgorzata wypadła za nią — na chwilę stanęła i słuchała, nim opuściła chatkę i wstąpiła na ciemne drogi — musiała dowiedzieć się, w którą stronę udała się złodziejka!
Było już około północy — żadna gwiazda nie świeciła, żaden promyk księżyca nie padał miłosiernie na zarośle, które zrozpaczona nadsłuchując przebywała.
Nakoniec posłyszała jakiś głos płaczliwy — nie ma wątpliwości! tam udała się uciekająca!
Śmiertelną trwogą przejęta matka rzuciła się za okrutnicą, która jéj najukochańsze dziecię wydarła, jedyny jéj skarb; nie mogła jednak jéj widzieć i tylko szła za szelestem.
Wtém nagle zdało się jéj, że postrzega jakąś postać pomiędzy drzewami, chciała dosięgnąć jéj w kilku minutach!
Ale dawna kochanka cesarska widocznie lepiéj znała drogi po zaroślach niż Małgorzata — znacznie ją zatém wyprzedziła, bo udręczona matka mając zwrócone oczy tylko na uciekającą, potykała się i upadała.
Szybko jednak zrywała się — nie czuła żadnego bólu, bo chodziło jéj o odebranie dziecka, i po nocy śpieszyła coraz to daléj, traciła oddech, pierś jéj wznosiła się gorączkowo, w oczach jéj gęstwina leśna kręcić się zaczynała.
— Moje dziecię, moje dziecię! krzyczała śmiertelnie strwożona — ale na ten krzyk przerażonej i udręczonéj matki, odpowiadało tylko szydercze echo!


ROZDZIAŁ XXIV.
Spisek.

Tego samego wieczoru, w którym osoba znana w wielu okolicach stolicy skradła dziecko, w domu Schallesa Hirscha przy ulicy Różanéj Czarna Estera siedziała w swoim pokoju.
Pokój ten był nizki i niewielki, ale bardzo wygodnie urządzony. Gęste zasłony i firanki broniły go przed ciekawemi spojrzeniami sąsiadów. Ze środka sufitu spadała jasno-różowa szklana lampa, dając przyjemne światło. Na dywanie, na którym nie było słychać stąpania, stało kilka wygodnych krzeseł staroświeckich, obitych żółtą jedwabną materyą, nieco już wypłowiałą, które bogaty Schalles Hirsch niewątpliwie tanio nabył. Na jednéj ścianie wisiało kryształowe lustro w złotych ramach, a pod niém na marmurowym stoliku rozmaite czary i flaszeczki z pachnącemi olejkami i essencyami, pod drugą zaś ścianą wysokie łoże, białemi, prawie przezroczystemi firankami zakryte. Na starym, rzeźbionym stole leżały porozrzucane sztuczne kwiaty, listy i rozmaite ozdoby.
Czarna Estera leżała na sofie blizko tego rzeźbionego stołu — jéj piękne, bujne, czarne włosy spadały w nieładzie na szyję i ramiona, promieniejące oślepiającą delikatnością. Różowe światło lampy rozjaśniało jéj pięknie wykrojone rysy, a marzące jéj oczy po pokoju spoglądały. Miała na sobie czerwoną suknię, z pod ktôréj gdy Czarna Estera szła, widać było jéj delikatne nogi, i dla tego w domu jéj była przyjemną i wygodną, teraz zaś gdy leżała, suknia ta podciągnęła się wyżéj, i w bufiastych fałdach spadając z sofy, odkryła zachwycające obuwie i ukazała delikatnie, a jednak pulchnie ukształtowane członki téj czarownéj kobiety. Białe jedwabne pończochy, tak przezroczysto cienkie, iż z pod nich widać było delikatną barwę jéj ciała, jasno odbijając się od czarnych trzewików, odkrywały cudownie ukształtowane części, a mały, czerwony stanik obciskał kibić, tak, że można się było domyślać raczéj niż widzieć, owe z przezroczystego marmuru wykute pagórki, które Jean Paul nazwał warowniami piękności.
Piękna Estera przedstawiała widok śpiącéj Wenety, pokonywającéj Tannhäusera i czyniącéj go wielbicielem swojéj wspaniałości, — i któraż zresztą istota, mężczyzna lub kobieta, przyprowadzona do téj sofy, byłaby się odwróciła, skoro ciemno-czerwona szata odkrywała coraz więcéj zachwycającéj piękności, jaką Bóg obdarzył koronę stworzenia? Gdzież znalazłby się człowiek, któregoby widok taki nie przejął podziwem, któryby jak bałwochwalca nie uczcił takiéj piękności?
Można wymienić władców godnéj podziwienia potęgi, można wyliczyć tyranów, którzy świat podbili — ale po wszystkie czasy była tylko jedna władczyni, która wiecznie wszechpotężną będzie, a mianowicie piękność! I gdzie występuje ona przemożniéj i bardziéj człowieczo, jeżeli nie w doskonałych kształtach, w plastycznéj postaci kobiety, która we wszystkich czasach i u wszelkich ludów najznakomitszym artystom służyła za wiecznie piękne wzory do najdoskonalszych arcydzieł.
Piękność kobiety doprowadza do bozkiéj wysokości, albo też strąca w najstraszniejszą otchłań występku! Przed pięknością kobiety uginają się królowie i żebracy, Rozpłomienia młodych i starych.
Piękna Estera znała dobrze swoją potęgę, i wybornie umiała ciągnąć z niéj korzyści.
Posłyszała czyjeś stąpania na korytarzu, wiodącym ze schodów do jéj pokoju, a podniósłszy się z sofy, spojrzała na zegar stojący na stole. Już było po dziesiątéj, ojciec jéj Schalles Hirsch zamknął sklep i przyszedł dowiedzieć się od niéj, czy nie słychać o jakim zamachu, lub czy też zamierza wyjechać w podróż na letnie miesiące, bo przywykł do tego, aby za nadejściem wiosny wiedział już o wszelkich planach.
Czarna Estera słuchała: zbliżało się kilka osób!
Po cichu i ostrożnie otworzono drzwi, a w otworze ukazała Się głowa około pięćdziesięcio-letniego żyda. Czarny niegdyś włos po większéj części wypadł mu z głowy, którą okalał tylko siwy wieniec, tak że Schalles Hirsch w tém miejscu wyglądał na mnicha ze znakomitą tonsurą. Ale twarz miał wyraziście żydowską; ciemne, błyszczące oczy jego ocienione były silnemi czarnemi brwiami, Czoło miał wysokie i wypukłe, nos długi, mocno nagarbiony, podbródek śpiczasty, boczne kości twarzy nieco wystające i zarumienione.
Uśmiechnął się dumnie na widok pięknéj córy, idącej ku niemu po kobiercu, dla przekonania się kto z nim przybywa.
— Głowę moją narażam, cicho i jak zawsze ostrożnie powiedział Schalles Hirsch: moją głowę, moje pieniądze i życie Estery, mojéj dumy! Oto idzie Fursch i drudzy, dodał zwracając się do córki: dla ułożenia planu, który mnie reszty moich włosów pozbawić może!
— Nie udawaj-no tylko, stary, siwy grzeszniku! rzekł Fursch wchodząc z Rudym Dzikiem do pokoju i zasuwający drzwi. Ty masz wielkie, bardzo wielkie zdolności, i umiesz wyrachować rezultat wielu rzeczy, a więc i następstwa naszego planu dokonale przewidzieć musiałeś! Pan hrabia Edward de Monte Vero, dodał Fursch, zwracając się z nieco ironiczną miną do Czarnéj Estery i przedstawiając znanego nam dobrze swojego towarzysza, który wystąpił nadzwyczaj elegancko ubrany.
Piękna Estera głośno się roześmiała, — Bardzo to piękne nazwisko, powiedziała; zdaje mi się jednak, że już gdzieś je słyszałam!
— Rzeczywiście, piękna przyjaciółko, istnieje tu od niejakiego czasu hrabia Eberhard de Monte-Vero — ma on ogromne posiadłości w południowéj Ameryce — oto jego jedyny syn! Wspomniony hrabia przybył tu do Niemiec, dla odszukania tu jedynego dziecka, które mu zginęło w skutek dziwnych zrządzeń losu — i oto nakoniec znalazło się!
— Słuchaj Esterko, to bardzo śmiała awantura, niech ci ją opowiedzą! rzekł Schalles Hirsch siadając.
— Ten Fursch to śmiałek — do stracenia ma tylko głowę, a i ta już dosyć zgubiona! oni tutaj żadnym sposobem nie mogą dostać się do hrabiego, więc chcą go tam przy dybać. Ośmielają się na wielką rzecz, powtarzam, na rzecz nigdy jeszcze niebywałą — i chcą ciebie zabrać z sobą! Gdyby nie ty, nie ryzykowałbym tyle pieniędzy, ile na to potrzeba. Ale ty jesteś roztropną i ostrożna.
— Dotąd jeszcze nie widzę wątku tego całego planu, przytém mam zamiar jechać do Emsu!
— Z panem von Welow, aby mógł wykupić papugę i małpy, które tam zastawił u Lewego? z jawném prawie szyderstwem zapytał Fursch — czyż pani jesteś w istocie córką Schallesa Hirscha i siostrzenicą wielkiego Ikesa Salomona, którzy się nigdy w drobnostki nie wdają? Co będziesz robiła w Emsie, Czarna Estero? Wyciągniesz staremu bogaczowi jakie kilka tysięcy talarów? — Dajże pokój! — My ci miliony ofiarujemy!
— A w końcu okaże się zero, znamy się panie Fursch! z uśmiechem odpowiedziała piękna żydówka.
— Niech mnie kaci porwą, jeżeli z nami nie przywieziesz milionów! Mamy genialny zamiar; coś, co przystoi tobie i nam, wspaniałe przedsięwzięcie! Przygotowania już poczynione, wspierają nas wysokie sfery. Słuchajcie! Najprzód zamierzam znaleźć córkę hrabiego de Monte Vero, któréj on na prawdę szuka — przytém pomyślałem o tobie, piękna Estero, ale wiele rzeczy stanęło na przeszkodzie! Lepiéj jeżeli z synem hrabiego — tu wskazał Fursch swojego towarzysza, który w eleganckim ubiorze dosyć przyzwoicie wyglądał — parowcem popłyniemy najprzód do Londynu, a potém za pomocy twojego stryja do Brazylii.
— I ja mam dać na to wszystkie moje pieniądze? przerwał Hirsch.
— Nie ma potrzeby stary dusicielu! Ci co o tém do mnie pisali, dostarczą nam także pieniędzy! Czytaj, Czarna Estero!
Piękna żydówka zainteresowana awanturniczém i śmiałém przedsięwzięciem, które jéj Fursch zaproponował, czytała półgłosem:
„Oczekuję was jutro w nocy pomiędzy jedenastą a dwunastą godziną pod murem cmentarnym przy zwierzyńcu, aby wam doręczyć papiery, których do waszego planu potrzebujecie. Nie mówcie nic nikomu o tym liście i przyjdźcie sami. We wskazaném miejscu znajdziecie zakonnicę.“
— A cóż to za papiery macie dostać?
— Akta zejścia hrabiego de Monte Vero — akt uznania Edwarda de Monte Vero i pasporta dla was i dla mnie! Jesteś moją córką i narzeczoną hrabiego Edwarda de Monte Vero — ja podróżuję jako adwokat von Renard!
— Nieuczciwy zamiar, poszepnęła Czarna Estera.
— Tutaj nie ma co robić Schallesie Hirschu, powiedział Fursch do starego żyda, który błyszczącém okiem wpatrywał się w córkę, tu za wiele stróżów i coraz więcéj urządzeń krępujących nasze rzemiosło — tam tylko możemy być szczęśliwi i kwitnąć! Śledzą nas — cywilizacya wkrada się coraz bardziéj do kryjówek — prędzéj lub pózniéj pochwycą nas i ciebie z nami Schallesie Hirschu!
Ojciec Czarnéj Estery zerwał się.
— A co ja mam z wami wspólnego, że tak mówicie?
zawołał stłumionym głosem pomimo wzruszenia. Za moje dobre serce, że was kiedy niekiedy przechowałem, mnie za to chcecie zaprowadzić na szubienicę? Wy łajdaki — o biada! wy rabusie!
— Nie zapalaj się, Schallesie Hirschu, przerwał Fursch staremu, biadającemu żydowi, kładąc mu po przyjacielsku rękę na ramieniu: kruk krukowi oka nie wykolę — ja ciebie nie zdradzę!
— Kruk — kruk? gniewnie powtórzył stary żyd. Kruki to wy — kruki wy wszyscy razem! Niewdzięczne gałgany, mordercy, łajdaki!
— Z kogóż to żyjesz? kto cię wzbogacił, szlachetny, wspaniałomyślny człowieku? zapytał Fursch.
— Niech was djabli porwą...
— Jeszcze on trochę poczeka, kochany Hirschu, przerwał staremu Rudy Dzik; przynajmniéj byłoby to z jego strony wielkiém bezprawiem teraz, kiedy dążymy do szczęścia! Jeżeli nie chcecie nam dopomódz pieniędzmi i poleceniami do Salomonów w Londynie, skoro macie coś ważnego do czynienia, chcecie się cofnąć? — dobrze! Sprawa i bez was się załatwi! A nie obawiamy się, abyście nas zdradzili, lub nam przeszkodzili, bo tym sposobem sami szyje nadstawiacie!
— Po co tracić czas na próżnéj gadaninie? powiedziała piękna Estera, przystępując do Furscha i ojca i występując w téj chwili rzeczywiście jak szatan kusiciel, jak przecudna syrena, jak córka gorącego południa. Ja zgadzam się na wasz plan, ale pod jednym warunkiem!
— Żądaj Czarna Estero, powiedział Fursęh i podał jéj rękę dla zawarcia umowy.
— Abyście mnie wszyscy słuchali! Ty, jako chętnie wypełniający żądania twojéj córki, ty zaś, jako z radością spełniający rozkazy twojéj narzeczonéj! Przynieście tu papiery — żądam ich, będę je miała przy sobie!
— Oho! to krew Ikesa Salomona, tryumfująco rzekł Fursch — pójdź do serca mojego, moja wielka córko! Tam tarzać będziemy się w złocie i brylantach — tarzać się Schallesie Hirschu, ciągle ci to samo kładę w uszy — tarzać się w zlocie i brylantach — ha, jak mu się oczy świecą, jak mu się palce ruszają i kurczą! Tak żydzie, i ty będziesz się tarzał i powiesz wtedy: Czarna Estera i Fursch to geniusze.
— Wam wypada śpieszyć się, mniszka oczekuje was między jedenastą a dwunastą! upomniała czarnooka żydówka.
— A miéj się na ostrożności, Furschu, uważaj! Weź ten płaszcz i śpiesz się, z wielką gorliwością powiedział stary Hirsch. Gdy powrócicie, wina wam nie zabraknie!
— Nie krzyczcie tak, sprawujcie się cicho i ostrożnie! Naciągniéj płaszcz dobrze — tak! Ja was sam wyprowadzę! A nie idźcie przez zamkowy plac!
— Właśnie tam najwięcéj życia! Starzejesz się Schallesie Hirschu, widocznie starzejesz, nie ma już w tobie ani ducha, ani odwagi! No, ale za to masz córkę, która ma nad tobą przewagę! Do widzenia, hrabio Edwardzie — do widzenia najpiękniejsza grzesznico! Szepnął Fursch Czarnéj Esterze, i szybko wycisnął pocałunek na jéj łonie — dzisiaj mógł już sobie pozwolić przybliżyć usta swoje do aksamitu, który tylko starym, zrujnowanym magnatom w kąpielach, i to tylko, gdy za to tysiącami płacili, wolno było oglądać!
Zniecierpliwiony Schalles Hirsch cicho otworzył drzwi i wypchnął za nie Furscha, sam zaś ostrożnie się przesuwając poszedł za nim — tak zeszli po schodach, a potém przez ciemny korytarz, aż Hirsch dostał się do starych, wilgotnych, brudnych drzwi — lewą ręką zatrzymał Furscha w ciemności, a prawą bardzo zręcznie i cicho po dwakroć obrócił klucz w zamku.
Wreszcie powoli i bez łoskotu otworzył drzwi.
W téj chwili cofnął się Schalles Hirsch w tył.
— Precz! z największą przytomnością miał jeszcze czas szepnąć idącemu za nim Furschowi.
Na ulicy tuż przy jego domu stali po cichu rozmawiając, policyant i stróż nocny. Gdy się drzwi otworzyły, obaj obrócili się zdziwieni. Na klasztornéj wieży w przyległéj ulicy wybiła godzina jedenasta.
Nie dziwiło to urzędników, że dom otworzono i wychodzono z niego, ale że go z taką trwogą i cicho otworzono, a potém z przerażeniem cofnięto się, to było dla lich uderzającém.
— No — co to ma znaczyć? spytał stróż podchodząc ku drzwiom.
— O panie strażniku, odpowiedział Schalles Hirsch występując naprzeciw urzędnikom, z miną objawiającą całe jego przerażenie. Bogu tylko wiadomo, jak się przestraszyłem!
— Czego pan jesteś cały wzburzony?
— Jak nie mam być wzburzony, kiedy tam stoję i słucham, a mnie się wyraźnie zdaje, że się złodzieje do mojego sklepu dobierają? przytém stary rzucił baczne spojrzenie na nizkie i dobrze zamknięte drzwi swoje, bardzo naturalnie udając troskliwość.
— Otóż masz, powiedział strażnik przez pół do policyanta zwrócony: bogaty Schalles Hirsch nawet w nocy niepokoi się o swoje pieniądze! Chodzi tui tam po swoim domu i nadsłuchuje, bo ciągle się boi, aby kto do niego nie wpadł i nie zabrał mu skarbów!
— Tak jest, macie słuszność, zawsze się tak dzieje! kiedy kto jest porządny i oszczędził sobie parę talarów. Nawet i w nocy niemożna być spokojnym z łaski tych łotrów, którzy łatwo umieją przewąchać, gdzie stary, słaby człowiek, ma coś więcéj niż oni!
— No, no, uspokójcie się; widzisz przecięż, że wszystko jest w porządku!
— Chętniebym was był uściskał, panie strażniku, i was także, panie policyancie, — kiedy was postrzegłem! To błogosławieństwo takie instytucye!
— Będę zawsze bacznie miał na oku wasz dom, abyście mogli spać spokojnie! Mówią, że bogactwo uszczęśliwia — a oto stary wałęsa się zakłopotany i strwożony!
Baczne oko, które przyrzekł mieć strażnik, nie bardzo było na rękę staremu Hirschowi, prędko więc namyślił się, jak to oko odwrócić.
— Nie trudźcie się — ja i tak nie sypiam, bo to już taki mój zwyczaj.
— Boi się, mruknął strażnik do policyanta, aby mi co za to nie dać!
— No, kiedy taki skąpy, to niech się sam pilnuje aż do sądnego dnia! półgłosem odpowiedział policyant i zabierał się do odejścia.
— Dobranoc, panie Hirsch! nieco ironicznie rzekł strażnik i powoli odszedł za towarzyszem.
I stary usłyszał regularne ich kroki, wzajemnie ich pożegnał i udał, że chce znowu zamknąć drzwi domu.
— To ci się przysłużyli! śmiejąc się szepnął Fursch.
— Biada mi, ja was już nie puszczę! Już po mnie — on chce mieć baczne oko! Zrobicie z mojego domu morderczą jaskinię!
— Schalles Hirsch — stara, lichwiarska duszo — czy myślisz że ciebie nie rozumiem? cicho powiedział Fursch, przystępując blizko do pochylonego i słuchającego żyda, i położył mu na ramionach ręce, z takiém dla szyi niebezpieczeństwem, iż żyd przeląkł się: ty chcesz na wpół groźnemi słowami wyrzutu skłonić do tego, abym cię przypuścił do większych korzyści! Stary, wyszlifowany szelmo, czy ci nie dałem tysiąca talarów z pocztowych pieniędzy?
— W kuponach i akcyach, z powodu których mogłem kark skręcić!
— Czy przed trzema laty, pamiętam to dobrze, za zegarki i pierścienie, które miały wartość całego majątku, dałeś mi choć szeląg więcéj jak dwieście talarów?
— Nic jeszcze na nich nie zarobiłem, wszystko leży, rdzewieje!
— Do Londynu wszystko odesłałeś, i niech zdrów ztąd nie wyjdę, jeżeliś nie dostał za to z jakie tysiąc funtów! Milcz, stary łajdaku! Otwieraj drzwi!
Kroki urzędników coraz bardziéj oddalały się.
— Szyję moją narażam! stęknął Schalles Hirsch.
Fursch, ten srogi nieprzyjaciel ludzkiego społeczeństwa, ten najsłynniejszy złoczyńca swojego czasu, sprawca od wielu lat wszystkich większych kradzieży, na którego rękach zakrzepło wiele krwi, po cichu otworzył drzwi i szybko spojrzał w obie strony — na ulicy było pusto — wymknął się z domu, i niesłyszany przez nikogo ruszył w najbliższą poprzeczną ulicę, a tymczasem Schalles Hirsch zamknął drzwi i wrócił do Czarnéj Estery, która pozostała w swoim pokoju sama z pomocnikiem Furscha;
Trzy te osoby układały daléj olbrzymi plan, który w razie gdy się uda, stanowić będzie niezrównane arcydzieło, a Schalles Hirsch nie sprzeciwiał się, bo jego szwagier Salomon raz w podobny sposób zrobił dobry zamorski interes, i zawsze utrzymywał, że tego rodzaju wielkie zamachy są najmniéj niebezpieczne.
Fursch dostał się wkrótce na plac Zamkowy, na którym jeszcze znajdowało się wiele ludzi — szedł więc bez najmniejszego śladu bojaźni ku królewskiéj bramie, otulony starannie płaszczem, którego mu poczciwy Hirsch pożyczył. Obok policyantów i straży przechodził tak spokojnie, że nikt się nie domyślał, kogo ten płaszcz okrywa.
Wypadało mu śpieszyć się, bo już było blizko pół do dwunastéj. Wielkiemi krokami zbliżył się nakoniec do zwierzyńca i wpadł w poprzeczną aleę, prowadzącą przez złowrogą gęstwinę, najbliższą drogą do cmentarnego muru.
Nagle stanął i słuchał — zdało mu się, że w nie — jakiém oddaleniu słyszy szybkie kroki i trwożliwe wołania — zdało mu się, że słyszy słowa: „moje dziecię — moje dziecię!“
Ale Fursch nie miał chwili do stracenia, inaczéj byłby niezawodnie poszedł za tym odgłosem — mimowolnie i nie zatrzymując się, poznał tylko, że przez odległe krzaki musiało przechodzić dwoje ludzi.
Wiemy kto oni byli.
Gdy się zbliżył do cmentarnego muru, leżącego w głębokim cieniu starych, rozwijających pączki drzew, znowu mu przyszło na myśl, że na niego nastawiono pułapkę. Ta obawa przejmowała go w każdém zdarzeniu, i ona to właśnie skłaniała go do tém śpieszniejszego ustąpienia z drogi wszystkim uciążliwym ograniczeniom; w Londynie, a témbardziéj w Rio, wszystko mu będzie wolno.
— Ta osoba koniecznie coś na tém skorzysta, mruczał, myśląc o liście i o przyrzeczeniach przedtem jeszcze otrzymanych, prócz tego musi mieć bardzo znakomite stosunki, bo jakżeby inaczéj mogła dostać potrzebne papiery? Wreszcie co to mnie ma obchodzić? Oto tam prze chadza się ona w cieniu tam i napowrót — więcéj nie widać żadnéj ludzkiéj istoty.
Mocno otulona mniszka odwróciła się i słuchała — wkrótce miała wybić dwunasta — nie mogła pojąć, że zaproszony na tę schadzkę tak długo na siebie czekać każę.
Wtém nagle odłączył się jakiś cień od drzew przy drodze stojących — wielka i na pozór pięknego wzrostu mniszka stanęła.
— Kto jesteście? spytała z cicha.
— Ten, na którego oczekujesz pobożna siostro!
— Czémże tego dowiedziecie?
— Tym listem, który pisaliście!
— Napisać kazaliście, chcecie zapewne powiedzieć — mniszce nie wolno pisywać do ludzi świeckich! Wybrałam tę nocną godzinę na schadzkę dla tego, aby się nikt o niéj nie dowiedział!
— Bądźcie spokojni, pobożna siostro! Skoro od was wszystko otrzymam i usłyszę, zaraz jutro będę w drodze...
— Do Monte Vero? niecierpliwie przerwała mniszka.
— Przedewszystkiém do Londynu — ale ztamtąd jak można będzie najprędzéj do odległego państwa, w ktérém leży wymieniona przez panią posiadłość.
— Monte Vero leży o trzy lub cztery dni jazdy od Rio de Janeiro, tam się wszystkiego dowiecie — oto papiery wam potrzebne! Tu dowód, że hrabia de Monte Vero umarł — oto pasporta dla was i waszych towarzyszy! Dosyć one trudów kosztowały! wyzywającym tonem powiedziała mniszka.
— Mocno dziękuję, pobożna siostro — chciałbym bardzo wiedzieć, komu to wszystko winienem?
— Tego się nigdy nie dowiecie — i nie starajcie się o to; jeżeli wykryjecie tajemnicę, nie mogę wam zapewnić żadnéj więcéj pomocy!
Fursch teraz jeszcze bardziéj zaciekawiony spojrzał najprzód na papiery, które mu mniszka wręczyła, a na których znajdowały się wszystkie podpisy i pieczęć urzędu spraw zagranicznych, a późniéj na nią — gęsty welon zasłaniał jéj twarz — miała przytém mocno na czoło nasunięty kaptur — napróżno rozmyślał Fursch, czy damy, którą przed sobą widzi, po głosie poznać nie zdoła.
— Ale papiery te są bez błędu i zarzutu? wahając się zapytał.
— Są tak w porządku i doskonałe jak wszystkich innych osób. które pasportów potrzebują! odpowiedziała przebrana mniszka. Możecie nawet być pewni, że do hrabiego de Monte Vero nie dojdzie żaden list, ani też ztąd nie dojdzie żaden do jego posiadłości!
— Jak się zdaje, pobożna siostra jesteś wszechwładną, usuwasz nawet i tę przeszkodę!
— Przesyłką listów z południowéj Ameryki i do liéj, w jedném z naszych miast portowych zajmuje się urzędnik — którego nie wymienię — ale którego przekupiono! Listów zatém nie bójcie się wcale! Tylko jeżeli hrabia de Monte Vero postanowi nakoniec sam pośpieszyć do Brazylii...
— Wtedy zginie pobożna siostro! mruknął Fursch przerywając wahającéj się...
— Czy mi to poprzysięgnięcie?
— Na Najświętszą Pannę! Skoro nogą stąpi na tamtejszy ląd, i zechce nas szukać, niezawodnie stanie się ofiarą śmierci!
— Jeżeli się to wam uda, zdobycz wasza będzie niezmierna, odpowiedziała zadowolona mniszka; ale jeżeli sztylet chybi, który dla hrabiego przygotowaliście, to czeka was na pewno szubienica, ciebie i twoich towarzyszy! Pamiętajcie o tém!
— Bardzo to łaskotliwa myśl, pobożna siostro; szubienica to najbardziéj przeważające narzędzie ze wszystkich mi znanych! Nie nadaremnie mi je siostra przypominasz!
— Jeszcze jedno! A pieniądze macie?
— Wprawdzie z waszéj łaski przed kilku dniami otrzymałem małe zaliczenie...
— Ale wypotrzebowałeś je na pierwsze przygotowania? Rozumiem!
— O, jesteś za nadto łaskawa, pobożna siostro!
— Weźcie te bilety, wystarczą one na opłacenie kosztów morskiéj podróży — miarkujcie z tego, że pokładam w was całe zaufanie!
Fursch elegancko ukłonił się; z dawniejszych jeszcze czasów, kiedy chciał, zapamiętał bardzo pochlebny, delikatny i ujmujący sposób postępowania, którego wybornie użyć umiał, skoro tego uważał potrzebę, a który teraz gdy rozpoczynał nowy zawód jako adwokat von Renard, miał mu przynieść znakomite korzyści.
— Zaufanie pani będzie usprawiedliwione, hrabia de Monte Vero już się liczy do umarłych!
— Życzę szczęśliwéj podróży panie von Renard, ostrym tonem poszępnęła mniszka; pożądaną byłoby dla mnie rzeczą, abyś ztąd nie przez alee zwierzyńca do stolicy wracał, ale tędy, drogą, którą widzieć mogę!
Fursch uśmiechnął się nieznacznie — zrozumiał to życzenie.
— Oby święci mieli cię w swojéj opiece, pobożna siostro! rzekł, kłaniając się mniszce i poufnie podając jéj rękę na pożegnanie.
Zbrodniarz i znakomita pobożna ksieni, po bratersku podali sobie ręce.
Fursch zbliżył swe usta do miękkich, delikatnych palców nieznanéj swojéj opiekunki, w nadziei, że ujrzy na niéj pierścień z cyfrą lub herbem — ale się zawiódł, bo ostrożna mniszka była w cienkich rękawiczkach.
Cofnęła się w cień klasztornego muru. Fursch zaś znowu otulił się płaszczem i opuścił ją, wracając stosownie do jéj życzenia szeroką, przez księżyc oświetloną drogą, tuż nad brzegiem zwierzyńca.
— Zabijesz go! poszepnęła, a ciemne jéj oczy ponuro świeciły i głos brzmiał groźnie i złowrogo, a potém dostaniesz się w ręce kata — głupcze! Moje będą niezmierzone skarby, moje! Za nie wybuduję świątynię rozkoszy i całą ludzkość w grzechach pogrążę!
Te słowa Leony wpośród nocy wyrzeczone, brzmiały pełne zgrozy i przerażenia jak przekleństwo złego ducha, jak groźny ryk nadchodzacéj burzy, nowy potop powiadaj zapowiadającéj.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


ROZDZIAŁ I.
Czarny kat w Rio.

Brzęczący odgłos dzwonu rozlegał się po nadbrzeżnym cyrkule wielkiéj i rozległéj stolicy brazylijskiéj Rio de Janeiro. Dźwięczał zaś z małéj wieży rządowego domu, leżącego w pobliżu szerokiéj, wielkiéj zatoki.
Ta zatoka i port w Rio-Janeiro należą do najpiękniejszych punktów świata. Podróżnik zdziwiony ich zachwycającym widokiem, a przybywający okrętem do olbrzymiej skalistéj bramy, łączącéj zatokę z morzem, widzi roztaczającą się przed sobą przecudną panoramę. Biały jaśniejący fort Santa-Cruz leży tuż na tych skalistych wrotach, które już z natury stanowią niezdobytą warownię. Następnie wypada jeszcze podróżnikowi przebyć oszańcowane wyspy Lages, gdzie lekarze i celni urzędnicy rewidują okręty, a nakoniec szerokim kręgiem roztacza się przed nim rozległa stolica ogromnego Cesarstwa Brazylijskiego, w głębi malowniczo otoczona strojnemi w palmy pagórkami i niebieskawo świecącemi skałami.
Gdy podróżnik przybędzie do bulwarkowych doków, przekonywa się, że rozległe, w szerokiéj bujnéj dolinie nadmorskiego brzegu leżące miasto Rio wcale nieokazale jest zbudowane. Ma ulice wązkie, licho brukowane i kręte, domy rzadko kiedy wiçcéj jak jedno-piętrowe. Po nad brzegiem morskim, który w czasie naszego opowiadania nie był jeszcze zabudowany, leżały nieczystości i śmiecie, zdechłe psy i koty.
Nieco daléj od cyrku nadbrzeżnego znajdują, się szersze ulice i lepsze domy z pięknemi, bogatemi sklepami — przed właściwém zaś miastem są wspaniałe wiejskie domy i ogrody, otoczone najbujniejszą roślinnością, w któréj ciemnéj zieloności postrzegamy winne grona i figi, pomarańcze i ananasy, tudzież ptaki o kosztownych piórach swobodne lub uwięzione i latające po pawilonach, przed któremi małpa figle swoje wyprawia.
Na ulicach w pewnych godzinach dnia mocno ożywionych, spotykają nas ludzie wszelkiego stopnia i barwy od najmocniéj czarnéj do delikatnie białéj świeżo przybyłych. Prawie każdy jedzie, bo i damy w szerokich słomianych kapeluszach dla uchronienia się od słońca, lubią unosić się w małych siodłach na pysznych koniach.
Murzyn niewolnik, przechodzi prawie zawsze, równie jak i pół-Indyanin, który w miastach szuka utrzymania.
Gdy jękliwy głos dzwonu rozproszył dźwięki po nadbrzeżnym cyrkule, mogło już być około godziny trzeciéj po południu. Chociaż w innych częściach miasta o téj godzinie, z powodu palącego upału, podobnie jak w Hiszpanii i południowéj Francyi, panuje śmiertelna cisza, a ulice wyglądają jak wymarłe, jednak w cyrkule nadbrzeżnym widziano robotników, majtków i czarnych zlanych potem przy pracy, tudzież mężczyzn, kobiety i dzieci wszelkich barw, wszystkich razem zmieszanych i pośpieszających za odgłosem dzwonu, zapewne dla przypatrzenia się widowisku, na które powoływał.
Był to dzwon oznajmujący śmierć grzesznika!
— Co to będzie? zapytał biały człowiek w widocznie niemieckiém ubraniu, ciemniejszego, który tylko co przybywał z jednego okrętu, rzekami utrzymującego związek między Rio a przyległemi miastami.
— Co będzie? odpowiedział ten dosyć płynnie prawie ludowym portugalskim językiem: uciszą Marcellina!
— Marcellina? pytająco powtórzył Niemiec; to zapewne czarny?
— Czyście o nim nic jeszcze nie słyszeli? Wierzę, żeście tu dopiero niedawno przybyli, powiedział Brazylijczyk, i razem z Niemcem na rogu skręcili w uliczkę Hieronima, na któréj końcu niedaleko brzegu leżał dom rządowy. Murzyn Marcellino jak dzikie zwierzę przegryzł swojemu panu gardło!
— Matko Bożka! zawołał Niemiec, czy to być może?
— Prawdziwi czarni mają w sobie coś tygrysiego, to zły gatunek! Wprawdzie jego właściciel kazał go więcéj obić niż należało niewolnikowi. Czekał on zatém aż znowu będzie mógł poruszać członkami, aby potém przy sposobnéj chwili napaść na swojego pana!
— Ale przegryźć gardło — to okropność!
— To się często zdarza — murzyn nie ma żadnéj broni, ale ma olbrzymie siły i ostre zęby — więc zębami dokonał swojéj krwawéj zemsty! Znaleziono zamordowanego, który widocznie rozpaczliwie się bronił, z całkiem poszarpaną szyją. Marcellino, na którego zaraz padło podejrzenie, uciekł; ale ogary trafiły na jego ślad — za godzinę będzie wisiał na szubienicy!
Żeglarz i Niemiec przybyli teraz przed wielki i obszerny dom rządowy, przed którym już stał rozmawiając wielki tłum ludu. Widziano tam Europejczyków i Brazylianów, czarnych i mieszańców, mężczyzn i kobiety, stojących tuż przy sobie i gwałtownie gestykulujących, a ze wszech stron przybywali jeszcze ciekawi, pragnący widzieć śmierć murzyna Marcellina.
Droga przez bramę na wielki dziedziniec rządowego domu była jeszcze zamknięta, tak, że stojący mieli czas, przypatrzyć się przerażającéj budowli.
Miała ona tylko jedno piętro. W licznych izbach, oprócz straży, mieścili się sędziowie spraw niezwłocznych, urząd portowy i urzędnicy celni. Z tyłu był dziedziniec sądowy i więzienie, w którém siedzieli za kratami prawie sami kolorowi, i z którém łączył się wielki klasztor San Benito.
Umilkł dźwięk śmiertelnego dzwonu — tłumy zaczęły się nagle poruszać, pociągnęły za sobą Niemca i żeglarza, i zaniosły prawie aż do otwartéj teraz bramy, — kobiety wołały o pomoc, bo je gnieciono — inne, tracąc oddech, całą siłą trzymały dzieci po nad głowami, aby były świadkami stracenia. Była to chwila szalonego wrażenia, jakie sprawia ciekawość, w któréj tak wielkie tłumy ludu dochodzą do potworności, która nie oszczędzając nikogo, przeciska się daléj po przewróconych i zgniecionych, byleby żądzę swoją za jaką bądź cenę zaspokoiła! Mężczyznom pozrywano z ramion ponsza i bez ratunku podeptano je nogami — ozwały się gniewne wołania — aż nakoniec wszyscy przebyli najciaśniejsze miejsce, i tłumy rozlały się po rozległym dziedzińcu.
W téj chwili jakiś krępy Brazylijczyk, ubrany w szerokoskrzydły kapelusz słomiany, lekkie jasne spodnie i krótką, pstrą kurtkę, położył rękę na ramieniu żeglarza, który z Niemcem pośpieszał na plac sądowy.
— Ach, poganiacz mułów z Monte Vero! zawołał żeglarz, podając mu rękę i ciągnąc za sobą; chodź najprzód tutaj, potém wypijemy miarkę wina w szynku pod Śtym Hieronimem.
— Monte Vero? powtórzył uradowany Niemiec, to wybornie, będę mógł od pana....
Te słowa przerwał głośny i dziki krzyk, który wydały tłumy obejmujące wielu czarnych — a i ludzie nasi, którzy niedaleko stali, spojrzeli ku miejscu, ku któremu zwróciły się rozszerzone oczy wszystkich.
Rozległy dziedziniec rządowego domu, ograniczony w głębi więzieniem, w którego małych zakratowanych okienkach lub otworach widać było głowy murzynów i niewielu białych złoczyńców, szerokiém kołem otoczyli ułani, tak aby tłumy trzymać z daleka od ustawionéj. w głębi szubienicy. Środek ten okazał się być bardzo potrzebnym: po części nadzwyczaj roznamiętniona, po części, a mianowicie co do czarnych, zwierzęco krwi chciwa ludność, inaczéj byłaby do całego dzieła swoją rękę przyłożyła.
Szubienica w dziwny sposób nie składała się z trzech belek, lecz z dwóch, które u wierzchu wiązała belka poprzeczna. Wtéj wbity był widocznie bardzo mocny hak żelazny i oparto o nią czarno pomalowaną drabinę. Żadnego innego narzędzia przytém nie widziano.
Czarnego kata w Rio, który z dwoma swoimi pomocnikami ukazał się właśnie w nizkich drzwiach więzienia i na plac wystąpił, tłumy wrzawą przywitały.
Bom Diaz![2] zawołały tysiące głosów i powtórzyły ze śmiechem wywołanym dwuznacznością tych wyrazów, która jednak w tém miejscu brzmiała groźnie i straszne wrażenie czyniła.
Tak przywitany był to murzyn olbrzymiéj budowy ciała — zdjął czapkę, jakby nią chciał powitać tłumy i rzucił ją na bok. Głowę jego pokrywały czarne wełniste włosy; wielkie białka oczne, oraz oślepiającéj białości zęby, gdy otworzył wywrócone czerwone usta, mocno odbijały się od hebanowo czarnéj, szerokiéj i kościstéj jego twarzy. Był obnażony aż do szerokiéj fai, która obwijała jego korpus i wyższą część muskularnych nóg. Czarna jego pierś była szeroka i wypukła, ręce, jak zwykle u wszystkich murzynów niezwykle długie, nogi pięknie zbudowane i szczycące się wielką siłą, a przytém stawy ich zgrabnie i wysmukło zaokrąglone.
Obaj jego towarzysze byli to również rośli murzyni, lecz mniejsi od samego kata. Jeden z nich przyniósł z sobą sznur aż pod szubienicę i podał go mistrzowi Diazowi, który zrobił pętlicę, widziano, że ta część sznura już była mocno naruszona — wielu już zapewne ludzi, musiało wydać ostatnie tchnienie! Ileż to ofiar już ręka czarnego kata tą pętlicą udusiła!
Niejeden zdziwi się, że murzyna powołano na urząd, bo wykonawca sprawiedliwości jest zawsze sługą prawa — murzyna, którego w istocie jako niewolnika zaledwie do rzędu ludzi liczono. Ponieważ z owym Diazem spotkamy się i późniéj, zaraz więc zamieścimy objaśnienie, dotyczące tego czarnego kata.
Na cesarza brazylijskiego Pedra II, wkrótce po jego wstąpieniu na tron, jak mówią, napadł na ulicy przekupiony awanturnik Verneiro; sztylet, który ten niezwykle silny morderca ku niemu wymierzył, już był błysnął w powietrzu, lecz wtém młody Hiszpan, Mariano Veji, który krok w krok szedł za cesarzem, rzucił się między niego a morderczą broń, tak, że ta zamiast cesarza, przeszyła piersi młodego wiernego Hiszpana.
Verneiro dobrze wycelował i silnie uderzył. — Don Mariano padł jęcząc, a strumień krwi zaczerwienił rękę i odzież mordercy.
Pedro II odskoczył przerażony — ale w téj chwili straż przyboczna otoczyła i schwytała Verneirę. Zgrzytał zębami i usiłował bronić się i uwolnić — dumnie i z pogardą podczas badania i pytań stale wypierał się wszelkich wspólników, o których domyślano się, że należą do najwyższego towarzystwa — i tak uwięziony ten leżał ze srodze zaiskrzoném okiem na słomianéj macie w więzieniu. O ucieczce albo wyłamaniu się nié mógł myśleć, a także i wspólnicy bynajmniéj nie przynieśli mu pomocy, bo nie dali najmniejszego znaku o swojéj współwinie.
Verneiro, zbrodniarz stanu, skazany został na śmierć przez powieszenie, a poprzednik czarnego kata Jaraco otrzymał polecenie stracenia go.
Tę chwilę liczni współwinni Verneiry wybrali na uwolnienie go, i tak, że ani żaden sędzia ani żołnierze tego nie postrzegli, trzymali jedną ulicę niezajętą przez tłum, od szubienicy aż do brzegu.
Gdy więc Jaraco, niczego się nie domyślając, chciał wykonać rozkaz na skazanym, ten zaopatrzywszy się w więzieniu w wyostrzone na kamieniach żelazo, wpakował mu je w piersi, i w oczach cesarza, który sam był świadkiem stracenia, miał zamiar uciec.
Jaraco padł zabity.
Lecz w téj chwili wpadł na złoczyńcę stojący w tłumie murzyn, właśnie wtedy, gdy ten zamierzał uciekać przy pomocy swoich przyjaciół. Straszny krzyk napełnił powietrze — był to w części wściekły ryk, w części radosne wołanie zgromadzonego ludu. Straż zniżywszy lance przeszkodziła sprzysiężonym we wsparciu Verneiry pokonanego przez olbrzymiego murzyna.
Diaz, teraźniejszy kat z Rio de Janeiro, zawlókł znowu zdrożnego złoczyńcę pod szubienicę i następnie nerwistemi pięściami spełnił urząd Jaraca, który leżał nieżywy pod drabiną. Don Pedro nadał Murzynowi Diazowi swobodę i prawa obywatelskie, mianował go mistrzem sprawiedliwości, oraz wynagrodził za stanowczy czyn, a na dziedzińcu rządowym pojmano tymczasem licznych współwinnych.
Czarny kat z Rio był zatém bardzo popularną osobą, znało go każde dziecię i nie unikano go ze strachem, jak dawniejszych katów — był on życzliwy i dobroczynny, tylko podczas pełnienia swojego obowiązku srogi i nieugięty jak żelazo.
Gdy Diaz trzymał pętlicę w czarnych ręku, znowu jakby za danym znakiem odezwał się śmiertelny dzwon w sądowym domu. Tłumy ucichły zupełnie i stały głowa przy głowie po za łańcuchem ułanów. Okna domów ożywiły się, a i na dachach zasiedli także ciekawi, pragnący widzieć śmierć strasznego Marcellina.
Otworzyły się szerokie drzwi więzienia w pobliżu szubienicy — czarno ubrany sędzia, ze zwojem białego papieru w ręku, wyszedł z więziennego korytarza na ograniczoną żołnierzami część dziedzińca. Za nim szło dwóch sądowników jako świadków. Potém wyszło z korytarza kilku bosych, pochylonych mnichów z klasztoru San Benito.
Nastała przerwa — na wszystkich twarzach odmalowało się najżywsze oczekiwanie i ciekawość. — w tłumach panowała cisza jak w kościele.
Następnie ukazało się we drzwiach więziennych dwóch strażników, a za nimi murzyn na rękach i nogach okuty w kajdany, które straszliwie brzęczały wlokąc się za nim.
Ten straszny ciężar lekki był jak piórko dla Marcellina — tylko po drobnych jego krokach można było poznać, że krótkie więzy przeszkadzają mu, a po dziko świecących oczach, że tamowały jego siłę i wściekłość.
Za tym krępym murzynem, którego postać i postawa wyrażały coś srodze czyhającego, a bynajmniéj nie żałującego ani przerażonego okropnością chwili, szli dwaj czarni pomocnicy kata, a w końcu szereg około dwudziestu mnichów.
Skoro orszak ten zbliżył się do szubienicy, wystąpił z więzienia ksiądz, który przed kilku jeszcze minutami usiłował skłonić niewolnika Marcellina do modlitwy i żalu, i przed straszną śmiercią chciał jeszcze raz przynieść czarnemu murzynowi pociechę i pomoc duchowną.
Diaz stał z założonemi rękami przy drabinie wiodącéj na szczyt szubienicy, trzymając stryczek, tak że mu sznur spadał na ciało. Trzej sądowi urzędnicy stanęli naprzeciw niego, mnisi półkolem otoczyli rusztowanie.
Marcellino z towarzyszącymi mu przystąpił do miejsca, w którém miano mu włożyć stryczek na szyję. Nie był on tak słuszny jak Diaz, ani tak silnie zbudowany, ale mimo tego na widok jego wielu w tłumie powzięło myśl, że murzyn, który tak okropnie nasycił pragnienie zemsty i krwi na swoim panu, dużo zada pracy katowi.
Sędzia odczytał wyrok zredagowany w portugalskim języku i zawierający rozkaz cesarski pozbawienia życia niewolnika Marcellina przez powieszenie.
Po odczytaniu rzekł: — Wykonawco, czyń twą powinność, niewolnik oddaje się w twoje ręce!
Diaz wziął pargamin, obejrzał podpis cesarza, i oddał go pierwszemu ze swoich pomocników dla zachowania, a inni pomocnicy uwalniali tymczasem skazanego z więzów.
Można było widzieć, jak w téj chwili wznosiła się pierś Marcellina, jak wzrok jego strasznie ponuro błyszczał, jak usta pobladły ze wzruszenia — a jednak nie drżał — z szyderczą miną odtrącił księdza i mnichów, pragnących zbliżyć się ku niemu, i wskazał na Diaza, niby mówiąc:
— Tylko z tym mam jeszcze pomówić!
— Idź więc do piekła grzeszniku — módlcie się za jego biedną duszę! rzekł sługa kościoła, a mnisi poklękali.
Pomocnicy kata chcieli porwać Marcellina i przytrzymać go, gdy mu Diaz zakładał stryczek — ale ich tak dziko i stanowczo odepchnął, że mu tylko sznurem ręce w tył związali.
Chwila, w któréj ujrzano murzyna Diaza zbliżającego się do murzyna Marcellina silne wywarła wrażenie — obu handlarze niewolników haniebnie porwali z ich ojczyzny, a handlarze przeszachrowali ich w drugiéj części świata, aby białym współbraciom służyli jako biczem zagrożeni, nikczemni niewolnicy. Diaz byłby i teraz jeszcze także udręczoném i pogardzoném, wyjętém z pod, prawa stworzeniem, gdyby go przypadek nie był podniósł. Obaj może pochodzili z jednego plemienia — byli synami może jednego ojca, — a teraz jeden miał być katem drugiego!
Takie, jakkolwiek ciemne i bezładne myśli można było wyczytać w oczach Marcellina, gdy Diaz przystąpił ku niemu — rozwarł on oczy tak szeroko, iż widać było zupełnie straszliwe ich białka.
Ale czarny kat musiał pełnić swój obowiązek, a niejednemu już czarnemu zadał on śmierć zasłużoną. Nie tracąc zatém miny, podniósł w górę stryczek, i z właściwą temu ludowi szybkością i sprytem, zarzucił go na szyję swojéj ofiary, Marcellino wstrząsł się, aż kolana się pod nim ugięły, gdy nagle poczuł ściśnięcie mu szyi, potém chciał rękami zerwać stryczek, ale te ręce były związane!
Taki był przerażający wstęp do nastąpić mającego widowiska!
Marcellino przewracając oczami szukał środka ocalenia! Tracił oddech — czarna pierś jego gwałtownie wznosiła się i opadała. Obok niego stali czteréj posługacze, w każdej chwili rzucić się nań gotowi, daléj ułani z obniżonemi lancami, nakoniec nieprzejrzane tłumy ludu, tamujące wszelkie wyjście, wszelką ucieczkę.
Diaz mocno trzymając stryczek w prawéj ręce, z kocią zręcznością wszedł na drabinę, mimo ciężkości ciała wstępował na nią pewno i zgrabnie, a gdy się dostał na wysokość szubienicy i po poprzecznéj belce do zakrzywionego w pierścień haka — ukląkł i przeciągnął sznur przez nadzwyczaj mocny hak.
Marcellino, któremu pętlica nieco szyję zacisnęła, widział te przygotowania — tłumy przypatrywały się wszystkiemu z niemém wytężeniem.
Wielu ludzi lubi i poszukuje drżączki i łechtania, jakiemi takie włosy na głowie podnoszące widowisko drażni ich nerwy; nie zważa nawet na niebezpieczeństwo zemdlenia na widok niewypowiedzianych męczarni skazanego, albo przynajmniéj przejęcia się całą jego zgrozą. Nie mogą przemódz na sobie, aby nie byli świadkami tracenia; muszą widzieć, jak jeden z ich bliźnich pod ręką kata walczy ze śmiercią — popycha ich tam pełna zgrozy ciekawość! A nie należy sądzić, że tylko pospólstwo ciśnie się na takie widowiska — w oknach i na płaskich dachach rządowego domu byli nietylko panowie, ale znajdowały się damy wyższego świata!
Diaz spuścił z góry koniec sznura — pomocnicy pochwycili go.
— Czy masz jeszcze coś do powiedzenia lub do zeznania, niewolniku Marcellino? Spytał czarno ubrany sędzia.
Murzyn skinął, że nie.
— Módl się! mocnym głosem wyrzekł ksiądz.
Marcellino zaśmiał się szyderczo, jakby chciał powiedzieć: Co mi po modlitwie, nic mnie już nie zbawi! Klęczący na poprzecznéj belce przy żelaznym haku Diaz dał jakiś rozkaz swoim pomocnikom, który miał znaczyć: „Do dzieła!“ — pociągnęli więc za sznur — a Marcellino zabujał na pętlicy pod szubienicą.
Teraz kobiety na chwilę zakryły oczy, gdyż murzyn rzucał się okropnie i wściekle usiłował uwolnić związane ręce, w dzikiéj rozpaczy ruszał nogami, których muskuły nabrzmiewały, a oczy wystąpiły mu z dołów.
Z szybkością błyskawicy zawisł o półtory stopy od haka.
Teraz rozpoczęła się zwykła w Rio praca kata, przyczyniająca się do ulżenia lub przyśpieszenia śmierci ofiary. Z niezmierną szybkością okręcił sznur, który posługacze puścili około belki poprzecznéj i związał go mocno — potém zeskoczył z belki na ramiona Marcellina, aby przez to tém mocniéj zaciągnął pętlicę na jego szyi!
Więcéj niżeli sto razy ten skok szybko uwalniał ofiarę od męczarni. Sznur utrzymywał powieszonego i kata — ale teraz zaledwie nogi równie zręcznego jak ciężkiego Diaza dotknęły ramion Marcellina, dał się słyszeć jakiś trzask....
Sznur, który w miejscu przez hak przechodzącém przetarł się, pękł....
Czarny kat i jego ofiara spadli z wysokości szubienicy na ziemię, a posługacze zaledwie mieli czas odskoczyć na bok z ich drogi.
Rozległy się tysiączne krzyki.
— On go tracić nie powinien! zabrzmiało z ust wielu murzynów.
— Sznur zrywa się po raz pierwszy — to ma swoje znaczenie! wołali drudzy.
Nieopisane zamieszanie powstało nietylko w tłumie, ale i między urzędnikami przy szubienicy stojącymi. Mnisi rozbiegli się, jakby diabeł wpadł nagle pomiędzy nich — pomocnicy kata stali nie wiedząc co począć i drżeli, sami nawet sądownicy przerażeni, radzić sobie nie umieli.
Marcellino jak tylko uczuł ziemię pod nogami, zaraz skoczył z podziwienia godną szybkością — pętlica, ulegając sile muskułów jego szyi, o tyle się obluzowała, że chociaż z trudem, jednak na nowo mógł czerpać powietrze i rozszerzoną piersią wciągał je w siebie jak balsam! Przecięż przez chwilę czuł męczarnie duszonego.
Jedném spojrzeniem przekonał się, że Diaz przez spadnięcie odrzucony został na bok; powziął więc zuchwały zamiar skorzystać z téj chwili zamieszania i bezkarności.
Chociaż miał związane ręce i pętlicę na szyi, ale skoczył kilka razy i znalazł się przy ułanach, którzy nim zdołali odeprzeć go albo zranić, już dostał się pomiędzy tłumy, zaczynające ze strachem usuwać się od niego.
Rozgniewany Diaz ujrzał to zaiskrzoném okiem — rzucił się za swoją ofiarą i z murzyńską zręcznością schwytał go w stanowczéj chwili. I posługacze teraz nabyli nowéj odwagi i dopomogli swojemu mistrzowi napowrót przywlec zbiega pod szubienicę.
Lud chciał szemrać — tak katowi wykonywającemu wyrok wolno było raz chybić! Marcellino był nietylko nadzwyczaj silny zbrodniarz, i jeżeli nie wzrostem, to siłą ciała przewyższał wykonawcę, który miał daleko gorsze i niepewniejsze narzędzie w szubienicy, aniżeli wielu innych katów przywiązujących swoje ofiary do pieńka! Dzisiaj miał tego dowód, że sznur prędzéj zawieść może, aniżeli topor! Nie czekając więc powtórzenia rozkazu sędziego, który raz na zawsze go obowiązywał, przekonawszy się o wytrzymałości sznura, zrobił na jego końcu nową pętlicę i zarzucił ją na nowo na szyję murzyna Marcellina, którego posługacze na ziemię powalili.
Zaczęła się ta sama męka i przyrządy.
Zaiste, ci, którzy dzisiaj jeszcze tak gorliwie obsta — ją za potrzebą stryczka i dowodzą jéj, na dziedzińcu rządowego domu w Rio może byliby nabrali w owym dniu innego przekonania, patrząc na przerażające męki murzyna.
Niech nam tu wolno będzie wspomnieć, że wypadek ten w swoim dalszym przebiegu zupełnie historyczny, sprawił, że karę śmierci przez szubienicę zniesiono w całem Cesarstwie, z wyjątkiem tylko szczególnych wypadków.
Diaz rzucił sznur z wierzchu poprzecznéj belki swoim posługaczom i murzyna powtórnie pociągnięto w powietrze. Teraz bujający pomiędzy niebem a ziemią, jeszcze się gwałtowniéj szarpał — jeszcze przeraźliwiéj drgał — jeszcze szkaradniéj przewracał oczami.
Czarny kat z Rio nie mógł zrobić wstydu swojej od dawna przechowywanéj sztuce! Bo gdyby i teraz praca jego nie powiodła się, ofiarę mu odbiorą.
Widziano, że w oknach i w tłumie rozmaite kobiety nie mogące znieść widoku męki, których nerwy były za delikatne, podostawały kurczowego łkania.
— Co sobie myślicie? zawołały niektóre głosy: ten niewolnik przegryzł gardło swojemu panu i krwią jego się napawał! Jak można czuć litość dla takiéj bestyi?
Głowa Marcellina zbliżyła się do haku — Diaz pochwycił sznur, aby go do belki przykrępować — w tejże chwili, i nim czarny kat dostrzegł próbę siły swojéj ofiary, o któréj mniemał, że teraz niezawodnie umrze, Marcellino, któremu straszna ostatnia trwoga przed uduszeniem zahartowała muskuły i ścięgna nadzwyczaj silnie, rozerwał mocny sznur, którym mu posługacze ręce na grzbiecie związali.
Długo powstrzymywany okrzyk podziwu, wybiegł teraz ze wszystkich ust obecnych.
Diaz postrzegł, że czarny ze śmiertelną trwogą schwycił za sznur, na którym wisiał, aby się po nim podniósł w górę i tym sposobem rozsunął, pętlicę — szybko więc i zręcznie, skoczył na ramiona murzynowi, pragnąc mu przeszkodzić. w ostateczném usiłowania, które i bez tego mogło trwać tylko kilka sekund, bo sam przez się byłby utracił siły.
Ale Marcellino nie miał umrzeć od katowskiego stryczka! Pierwéj nim się na śmierć naraził, nienadaremnie jeszcze raz zaczerpnął świeżego powietrza.
Całe ciało jego wstrząsnęło się, gdy Diaz swoim ciężarem zwalił mu się na barki, a kto inny niż ten murzyn byłby może nie wytrzymał okropnego wyprężenia ścięgien i muskułów szyi. Ale Marcellino, pomimo, że mu kat stał na ramionach, rozpaczliwie naprężył się, i teraz wolnemi, kurczowo krzywiącemi się palcami pochwycił sznur z taką wściekłością i siłą, że razem z sobą, kata na czas niejaki podniósł w górę.
Grzmiąca wrzawa wynagrodziła ten niesłychany dowód siły Marcellina — pospólstwo zawsze chętnie bierze udział w stronnictwie występującém przeciwko, prawu, zawsze jest gotowe radować się z tak nadzwyczajnych zdarzeń, chociaż nawet zachodzą pod szubienicą.
Ale było to rzadkie, straszliwe, przejmujące widowisko.
Marcallino wisiał jak skurczony tygrys, rękami trzymając sznur jak żelaznemi klamrami, pod katem, którego zamierzał utrzymać w górze.
Diaz chciał usunąć ręce murzyna, ale groźny tysiączno-głośny okrzyk zabrzmiał i wyciągnęły się wściekle w powietrze niezliczone ramiona — powiedział on sobie, znając lud z Rio, że cisną na niego kamieniami, jeżeli tego czynić nie zaprzestanie widział, że groźnie wyprężone ramiona do niego się odnoszą!
Silne, nerwiste nogi wysoko podnosząc aż do czerwonéj fai ciało jego owijającéj i z ostatniem wysileniem wytężającém jego muskuły, cisnąc w ręku sznur, zdołał nakoniec skazany tak daleko podnieść się, że ręką ujął za hak. Ponieważ korpus Marcellina teraz nagle bujać się począł, Diaz musiał prędko wskoczyć na poprzeczną belkę, aby na dół nie spadł.
Ale ocalony murzyn kołysząc się, żelazną pięścią zawisł na haku.
— Bom Diaz nie ma już do niego prawa — zawołały tłumy — to po raz drugi!
— Na dół kat! Drabiny dla Marcellina! wołano zewsząd.
Rzeczywiście wyczerpały się teraz siły murzyna, widziano, że spadnie, jeżeli mu nie podadzą podpory.
Usłyszano rozkaz sędziego i ujrzano, że ręką wskazał na hrabinę — pomocnicy Diaza przynieśli ją i tak ustawili, że Marcellino łatwo mógł się na nią dostać.
Gdy tłumy radośnie wykrzykiwały i spierały się, wyprawiono posłańca do cesarskiego pałacu, prosząc o decyzyę don Pedra jak postąpić w takim razie. Wprawdzie lud był tego przekonania, że biedny grzesznik, który po dwakroć wyśliznął się z rąk kata, zasługuje na uwolnienie i przebaczenie, jednak jak ludzie zapamiętali nigdy się to nie zdarzyło.
O to się niezmiernie żarliwie spierały nieprzejrzane tłumy. Jedni głośno objawiali domysł, że Bom Diaz umyślnie dla swojego jednoplemiennika wypadek ten ułatwił, ale drudzy zakrzyczeli ich, utrzymując, iż dobrze widzieli, że i stryczek i sznur były doskonałe jak zawsze.
Nakoniec z ust do ust rozniosła się między tłumem wiadomość, że cesarz wyjechał do znanéj wszystkim posiadłości Monte Vero, lecz że minister sprawiedliwości nakazał powstrzymać egzekucyę.
Tłumy jednak nie prędzéj rozeszły się, aż się przekonały, że Marcellino wrócił do więzienia.


ROZDZIAŁ II.
Szynk pod St. Hieronimem.

Wieczorem tego samego dnia panował żywszy niż zwykle ruch w nizkich nadbrzeżnych domach, w których nadedrzwiami znajdował się szyld, na którym to w portugalskim, to w hiszpańskim, a także w angielskim i niemieckim języku wypisane było słowo: gospoda lub szynk. Po tak długiém i wzruszającém widowisku, można tam jeszcze było przy miarce wina lub rumu trochę pogawędzić.
W pobliżu domu rządowego i brzegu, leżał wielki szynk pod Śym Hieronimem, tak że z jego okien można było widzieć część zatoki z lasem masztów. Nadedrzwiami tego szynku wisiał stary, prawie wypłowiały obraz, przedstawiający coś nakształt mnicha—mówiono, że dawnemi czasy, gdy ten dosyć przyzwoity dom był jeszcze chatką, mnich Hieronim urządził był w niéj schronienie dla chorych marynarzy, lecz że przytém sprzedawał wino, i że ztąd po jego śmierci powstała na tém miejscu szynkownia, która przechodząc z rąk do rąk, stała się największą w nadbrzeżnym cyrkule i zatrzymała na zawsze obraz mnicha, jako swojego patrona opiekuńczego.
Teraźniejszy gospodarz był to Hiszpan potężnéj budowy ciała, który chociaż bardzo spokojnego usposobienia, łatwo godził nierzadkie po szynkowniach spory i kłótnie.
Przed domem, którego drzwi były otwarte, znajdowała się bujnie cigiem zarosła weranda, pełna ciężko wyrobionych stołów i krzeseł.
Przy wchodzie paliła się jasna lampa, a w środku domu inne mniejsze w izbach pełnych gości, zaledwie słabe światło dawały.
Około stołów pod werandą siedzieli majtkowie, murzyni, księża, robotnicy i pół-Indyanie, mając przed sobą wino lub wódkę, a także kawę albo kawałek melona, bo ten soczysty owoc w gorącej porze roku stanowi ulubioną potrawę Brazylijczyków.
U jednego stołu niedaleko wysoko zawieszonéj lampy siedzieli Niemcy, żeglarz i przewodnik mułów z Monte Vero, którego widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale na dziedzińcu rządowego domu, i mocno zajęci byli rozmową. Każdy miał przed sobą prawie pół butelki obejmujący biały blaszany dobrze wyczyszczony kufel, których po szynkowniach zamiast łatwo stłuc się mogących szklanek używają.
— To mi się podoba, powiedział Niemiec, młody silny człowiek, nie bardzo jeszcze biegły w portugalskiéj mowie: pod śtym Hieronimem można być przynajmniéj pewnym swojego życia i napić się czegoś porządnego!
— Za nie bardzo małe pieniądze — Hiszpan Pepi zna cruzadosy (dziesięć groszy), zna dobrze i najlepiéj na nie rachuje.
— Ja, moi ludzie, rzeczywiście nie mam za wiele, bo jestem chudy pachołek, który tu dopiero do czegoś przyjść pragnie, ale wolę tutaj wydać jakie cruzado, być dobrze przyjętym, aniżeli tam nad brzegiem w owej przeklętéj szynkowni jakiego Vintema, pół srebrnego grosza, i być uważanym za złoczyńcę albo złodzieja.
— Oho, mówicie o szynkowni Rapoza, zawołał nieco grubo śmiejąc się żeglarz: gdzie noże i widelce wiszą na cienkich łańcuszkach, a w stole zamiast talerzy wydrążone są wklęsłości. Tam w ogólności nie dzieje się nic dobrego, ale rzecz szczególna, że każdy cudzoziemiec wpada tam w zasadzkę.
— Vintem wypisany wielkiemi literami nadedrzwiami pociąga ludzi, twierdził przewodnik mułów, i wypróżnił swój kufel. Héj, Pepi, przynieś no nam jeszcze po kufelku tego samego!
— Ach, Carumba, przecież widzę was choć raz Antonio? odpowiedział pleczysty i wielki gospodarz z pod Hieronima, podając przewodnikowi mułów potężną, ogorzałą rękę, a żeglarz i Niemiec tymczasem również wypróżnili swoje kufelki — przyniosę wam zaraz tego samego! Cóż tam słychać w Monte Vero?
— Smutek, odpowiedział Antonio, przewodnik mułów, diabelny smutek od czasu jak do Monte Vero doszła wiadomość o śmierci naszego kochanego sennora Conde!
— Najświętsza Panno, co wy mówicie? zerwawszy się zawołał Niemiec.
— A zatém to prawda, że hrabia Eberhard nie powróci więcéj? powiedział Pepi seryo kiwając głową.
— Przed kilku tygodniami przyszła ta smutna wiadomość do Monte Vero. Co tam było płaczu, to nie uwierzycie! Zdawało się, że umarł każdemu opiekun, obrońca! Kobiety wrzeszczały i jęczały — mężczyźni pozwieszali głowy. A skoro ta wiadomość dostała się z okręgu do okręgu, skoro ze wszystkich stron żeglarze, murzyni i daleko mieszkający robotnicy przysłali delegowanych, dla wywiedzenia się w zamku, czy wiadomość jest prawdziwa, czy ten niesłychany wypadek rzeczywiście nastąpił, cały kraj pokrył się ciężką żałobą, która i dzisiaj jeszcze napełnia wszystkie serca.
— Ale to być nie może? co pan mówisz! zawołał z kolei Niemiec, który z coraz większém przerażeniem słuchał słów przewodnika mułów: hrabia de Monte Vero żył i był pięknym, silnym, pełnym życia panem, gdy z Niemiec wyjeżdżałem. Dał mi nawet list do swojego inspektora Schonfelda!
— Trudno wam będzie oddać ten list, bo pan Schonfeld wyjechał z Monte Vero tejże saméj godziny, w któréj przybyli dziedzice sennora Conde. Mówią, że popłynął do Europy, dla przekonania się o prawdzie — rzecz dziwna, że ten zaufany senhora Conde nie chce wierzyć w jego śmierć, chociaż są na to dowody.
— Hrabia, ten zacny, wspaniałomyślny obrońca wszystkich uczciwych ubogich, wszystkich pracowitych ludzi, ten dostojny królewski pan sam mi dał ten list!
— A jak to już dawno temu, boście zapewne żaglowym okrętem płynęli? spytał przewodnik mułów.
— No, — od trzech tygodni już jestem w Rio — przed siedmiu zatém albo ośmiu miesiącami opuściłem Londyn! odpowiedział Niemiec.
— A tak — wtenczas był on zdrów i wesół! Ale w miesiąc po waszym wyjeździć, śmierć położyła koniec jego czynnemu życiu!
— Mówią, że hrabia Eberhard odpłynął do Europy z powodu swego dziecka, które tam ma przebywać! twierdził ciekawy gospodarz, trzymając kufelek w ręku.
— Tak to miało być — tém dzieckiem jest młody hrabia Edward de Monte Vero, który już przybył do zamku dla uregulowania interesów swojego zmarłego ojca! odpowiedział przewodnik mułów.
— Ha, to Monte Vero wkrótce inaczéj wyglądać będzie! rzekł Pepi i poszedł napełnić kufle.
— Smutna to wiadomość dla mnie! Inspektor Schönfeld wyjechał — nowi panowie w majątku — ciężko wzdychając mówił Niemiec.
— Bądźcie spokojni, uszanują tam list zmarłego senhora Conde, nie turbujcie się tylko jedźcie zemną! Wprawdzie teraz wielkie zamieszanie w zamku, bo przybył tam cesarz, zaproszony przez młodego senhora Conde, i jednocześnie są tam sądownicy, którzy sprawdzają i przeglądają legitymacyjne papiery, które młody hrabia przywiózł dla objęcia spadku.
— Tam idzie na seryo! Wreszcie już pół roku jak zacny ojciec miał umrzeć, a w takich wypadkach żałoba ustępuje miejsca myśli o posiadaniu bogactw, tak to zwykle dzieje się na świecie!
— A młody hrabia obejmuje zapewne sam zarząd tego małego księztwa, jak niegdyś jego ojciec? zapytał Niemiec, gdy żeglarz wyjrzał na ulicę przez gałęzie werandy, bo go ta rozmowa mało obchodziła.
— Mówiąc między nami — to mi się nie zdaje! Wprawdzie nie mamy stosunków z zamkiem i inspektorami, bo Monte Vero ze swojemi koloniami i okręgami jest za wielkie, ale wiem tylko, że sekretarz mówił podinspektorowi, — że młody hrabia nie chce tu pozostać, chociaż przyjechał ze swoją narzeczoną i jéj ojcem.
— Oni z nim przyjechali, powtórzył Pepi, stawiając kufelki na stole — już wczoraj o tóm słyszałem, narzeczona ma być niezrównaną pięknością.
— Ojcem jéj jest adwokat Renard, który zarazem w miejscu młodego hrabiego załatwia tu wszelkie interesa — jego córka Kornelia von Renard będzie małżonką młodego senhora Conde. Wejdą w posiadanie, wszystko uporządkują, a potém obładowani skarbami, wrócą do Europy, i tam żyć będą według upodobania. Rządca i inspektorowie pozostaną na swoich miejscach i od czasu do czasu przesyłać będą hrabiemu ogromne wpływające — summy!
— Caramba, to mi dopiero szczęśliwy — a nim hrabia Eberhard odpłynął do Europy, miał ten jego rodzony syn z winy matki być bardzo ubogim i nieszczęśliwym! dodał gospodarz Pepi.
— Podobno i teraz jeszcze wygląda on blado i chorobliwie, ale wkrótce przyjdzie do siebie.
— A zatém mniemacie, że zarząd przez tę zmianę nie ulegnie także zmianie? zapytał zakłopotany Niemiec, ściskając w ręku list, ten swój najświętszy dokument, i kładąc go do kieszeni surduta.
— Nigdy, tam wszystko urządzone jak w zegarku, dzięki wybornym przepisom i mądrości zmarłego zacne — Senhora Conde — był to dzielny i mądry pan! Jemu zawdzięcza Monte éero to, że jest dzisiaj najpiękniejszą i najlepiój uprawną częścią kraju wzdłuż i wszerz. A i rządców umiał sobie wyszukać i w swoje myśli wtajemniczyć. Tam wszystko podaje sobie ręce! Otóż sami to zobaczycie i wytrzeszczycie oczy. Nie myślcie tylko, że przybędziecie do zwykłéj plantacyi, albo do hodowli bydła — wyobraźcie sobie sto takich miejsc i rozrzućcie je po kilkunasto-milowym obszarze; wyobraźcie sobie wielkie wsi z tysiącami robotników czarnych i białych; fabryki cukru, przemywalnie, plantacye i rzekę z setkami statków, należące do hrabiego Monte Vero: a będziecie mieli słabe pojęcie o miejscu, które ma być waszą siedzibą! Niejeden oszalałby, gdyby mu przyszło tém wszystkiém kierować i daléj prowadzić — pomyślcie zatém, jakiego musiał mieć ducha i jaką siłę człowiek, który pustynię pełną stepów i lasów do takiego stanu doprowadzić umiał!
— Antonio ma słuszność, jest to cudowne dzieło — o! widywałem ja tu często hrabiego Eberharda przejeżdżającego na swoim karoszu — to dobry pan! Tak bogaty, tak poważny, a jednak taki przyjacielski i miłosierny! Caramba, wielki to żal, że tacy ludzie umierać muszą! mówił Pepi i pośpieszył do innego stołu, przy którym siedziało kilku kapitanów, którzy swoją należytość zapłacić chcieli.
Już nastał późny wieczór — nad zatoką i brzegiem łagodny zmrok zapadł, zwykłe w owych krajach południa ochładzający dziennym żarem rozpaloną ziemię, i nastręczający kilka godzin odpoczynku, przed nadejściem głębokiéj nocy.
O téj dopiero porze ożywiają się ulice w Rio, znakomitsi opuszczają mieszkania przez cały dzień duszne, aby się napoić wieczorném powietrzem po za pełném wyziewów miastem albo też na wodzie. Przejeżdżają po ulicach kobiety i mężczyźni na niewielkich, lecz pięknych koniach — w ogrodach, w altanach po za miastem pełno życia, fontanny wytryskają, kupcy śpieszą do mieszkań — młode Brazylianki w pstrych, krótkich sukniach i boso, niosą na głowach wielkie, z trzciny wyplatane tace napełnione dojrzałemi owocami, i przechodniów do kupna namawiają, — dwukołowe wozy wołami zaprzężone powoli się poruszają, prowadzone ręką zaledwie z potrzeby odzianego parobka — niewolnicy śpieszą z posyłkami z jednego końca rozległego miasta na drugi, miasta, które tak długo spoczywało w głębokim śnie południowym — zaczyna się żwawy ruch, a życie pulsuje głośno i bujnie, odkąd nadszedł bezsłoneczny wieczór.
— Marcellina uwolniono! nagle i głośno wołają po nadbrzeżnym cyrkule, a nowo przybyli goście potwierdzają to w szynkowni pod Śtym Hieronimem.
— Caramba, takiego szelmę! mruknął gospodarz: Pepi.
— Cicho, nie rozgłaszajcie tego! Wiecie najlepiéj, że teraz wszyscy przechodzą na stronę tego szubienicznika? powiedział cicho przewodnik mułów.
— Opowiedzcież przecię, ludzie, jak się to stało! zawołał ciekawy gospodarz na majtków, którzy weszli do werandy i zażądali rumu.
— Co tu opowiadać, raczéj przynieś nam prędko araku! surowym głosem odpowiedział jeden majtek, gdy żeglarz siedzący przy stole przewodnika mułów, z boku spojrzał na niego.
— Z razu zamknęli oni znowu murzyna, aby się pierwéj rozszedł ciekawy lud! zawołał inny majtek.
— To są parobcy okrętowi z kutteru niewolników, który przypłynął wczoraj dla nabrania żywności, poszepnął żeglarz, trącając Niemca — to zły gatunek! Jutro znowu odpływają na morze, udając się najbliższą drogą do Afryki, dla nabrania na pokład nowego ładunku ludzi.
Pepi przyniósł majtkom araku, i zebrał pieniądze, które mu brzęcząc na stół rzucili.
— On miał prawo żądać wolności, mówił daléj jeden majtek; gdy więc nastał wieczór, a ludzie rozeszli się, otworzono dom rządowy i wypuszczono go! Zatrzymuje tylko przeklętą ozdobę na szyi, łańcuch, który nie każdy nosi!
— Zapewne mówicie, że na jego szyi pozostał ślad stryczka Bom Diaza? rzekł Pepi. Caramba, macie słuszność, nie każdy ma taką ozdobę!
— Nie o niéj ja myślę, bo to by nic nie znaczyło, i za trzy dni jużby po nici znaku nie pozostało. On musi przez całe życie nosić stryczek na szyi, a to coś znaczy. A jeżeli go kiedy zapomni albo odwiąże, to dostanie dwadzieścia bambusów, a jeżeli jeszcze raz zapomni, to podwójną racyę!
— A to smaczna rzecz, powiedział gadatliwy gospodarz — pewno już po raz trzeci nie zapomni!
— Marcellino? Za mało widzę poważacie tego czarnego, jeśli myślicie, że go licho weźmie po czterdziestu razach? Nie narażajcież się na wyśmianie; wprawdzie z postawy wyglądacie jak dziecko, ale w porównaniu z Marcellinem jesteście zerem.
— Być może! odpowiedział Pepi unikając sprzeczki.
— Może jeszcze wątpisz, ty wódczany smoku.
— Caramba, słuchajcież przecię co mówię!
— Więc, cóż mówisz? że Marcellino to olbrzym przeciwko wam! zawołał majtek zrywając się.
— Wierzę, wierzę temu chętnie, zaklinał się Pepi; co zresztą mnie to wszystko obchodzi?
— Ho; ho! otoż i on idzie — tutaj Marcellino, tu szubieniczny ptaku, ty królu katów! dziko zawołali majtkowie, i zerwawszy się wskazywali ulicę, na którą teraz padało jasne światło księżyca i gwiazd południowych.
Widok olbrzymiego murzyna zbliżającego się wśród tego bladego światła i mającego na swojém potężném, muskularném ciele tylko czerwoną faję, spadającą mu do kolan, tudzież coś nakształt wstęgi na szyi. Pochylił on nieco głowę pokrytą krótkim, wełnistym włosem — bo pomimo olbrzymiéj natury, może nie mógł przezwyciężyć następstw stryczka, który go po dwakroć prawie dusił.
Wielkiemi krokami zbliżył się do werandy, i wnet Niemiec, przewodnik mułów i żeglarz mogli mu się dobrze przypatrzyć, bo przeszedł obok nich.
— Tutaj, Marcellino, zawołali majtkowie z niewolniczego okrętu: jest tu arak dla ciebie!
Szeroka, wielka twarz murzyna słysząc te słowa grymaśnie uśmiechnęła się i pokazała białe zęby, mocno od czarnéj połyskliwéj cery odbijające; oczy jego błyszczały, a grube wywrócone usta poruszyły się, jakby coś mruczały.
Trzéj siedzący przy stole, obok którego przeszedł Marcellino, mimowolnie przypomnieć sobie musieli, że murzyn, który przegryzł gardło swojemu panu i jak dziki zwierz swoje okropne pragnienie zemsty gorącą jego krwią ugasił, że ten murzyn z niezmiernie długiemi rękami i czyhająco świecącemi oczami, których białka złowrogo zabłysły, w téj chwili zbliża się do witających go majtków, którzy mu swoje kufle podawali, także jak dziki zwierz, który uszedł śmierci. Mogli również widzieć wyraźnie, że ocalony od szubienicy rzeczywiście nosi na szyi koniec stryczka.
Zabrzękły kufle u stołu, przy którym stanął Marcellino — majtkowie wypili za jego zdrowie.
— Caramba, szepnął Pepi do przewodnika mułów: ten między swoimi braćmi wart tysiąc milreisów[3]!
— Jabym go nie chciał i darmo, dodał Antoni, zwracając się do sąsiada, doprawdy na przestrogę dla drugich, powinien nosić stryczek na szyi!
— Sam z nim nie chciałbym ani jedéj nocy przepędzić, choćbym tylko miał w kieszeni jeden winter więcéj jak on! powiedział żeglarz.
Majtkowie śmiało przepili do murzyna — widocznie podobał się im. Gospodarz jeszcze raz musiał ich kafelki napełnić czystym arakiem.
— Zkądże się tu wziąłeś tak wprost pod Śtym Hieronimem, chłopcze? spytał jeden majtek potężnie pociągnąwszy z kufla i podając resztę murzynowi.
— Mam tu schadzkę, szepnął Marcellino i powiódł w koło błyszczącym wzrokiem; mam schadzkę z cudzoziemcem, który mnie potrzebuje!
— To coś teraz brzmi inaczéj niż dawniéj! Teraz nie pytają już więcéj: co kosztuje Marcellino — teraz mówią: ile żądasz Marcellino? wtrącił inny majtek.
— Brzmi lepiéj, brzmi lepiéj! zaśmiał się czarny, którego ogromna postać w półcieniu napełniającym werandę, wydała się jeszcze większa i potężniejsza; o Marcellino kupi sobie odzież, Marcellino nie chce tak chodzić jak dzikie zwierzę w lesie!
Majtkowie niewolniczego okrętu hałaśliwie się roześmieli:
— Dobrze chłopcze, cienkie białe spodnie, pstre jedwabne poncho i słomiany kapelusz!
— I pistolet za fają, z naciskiem dodał murzyn — pistolet to piękna rzecz — za pistolet zrobię wszystko, on dla mnie bogiem!
— Dopóty nie możesz nosić pistoletu, dopóki się wszystko nie zmieni, dopóki nie będziesz usamowolniony — héj, niech żyje Marcellino! zawołali majtkowie, na których mocny napój, który pili jak wodę, zaczynał wpływ swój wywierać. Żółto-brudne kapelusze całkiem na tył pozasuwali, strzępiaste włosy spadały im na czoła i oczy. Héj, dawaj araku tutaj! wołali wszyscy razem.
— Tam coś niedobrze idzie! rzekł gospodarz z pod Śgo Hieronima, przystępując do stołu dla zebrania próżnych, po większéj części poprzewracanych kuflów.
Gdy Pepi przyniósł je znowu napełnione, nowy gość wszedł szybko pod werandę. Miał na sobie lekki, ciemny płaszcz i szerokoskrzydły słomiany kapelusz, o ile można najgłębiéj na twarz nasunięty. Trochę lękliwie obejrzał się po niepewnie oświetlonéj przestrzeni, — do z któréj światło księżyca bardzo oszczędnie wpadało przez rośliny gęsto z wierzchu i z boków osłaniające werandę, a lampa paląca się u wejścia coraz nędzniéj błyszczała.
Nieznajomy razem z troskliwie na swoje pieniądze oczekującym Pepim szybko zbliżył się do stołu, przy którym siedzieli majtkowie i stał Marcellino — i lekko a zręcznie dotknął ramienia tego ostatniego. Potem odszedł w stronę werandy, w któréj gdzie niegdzie tylko pojedynczo siedzieli goście.
Przewodnik mułów z Monte Vero, gdy nieznajomy przeszedł koło niego, spojrzał prędko i zdziwił się, jak każdy kto spostrzega niespodziewanie człowieka znajomego albo przynajmniéj który przypomina znajomego. Gdy więc ten nieznajomy usiadł przy opróżnionym stole tuż pod zieloną i przezroczystą ścianą werandy, a Marcellino poznawszy po przelotném dotknięciu jego ramienia, że to on właśnie tutaj go zawezwał, do niego przystąpił, — przywódca mułów Antonio odwrócił się w jego stronę, tak aby to nikogo nie uderzało.
— To niepodobna, pomruknął; ale gdybym niewiedział, że senhor von Renard jest w Monte Vero, powiedziałbym, że to on tam siedzi przy stole!
— Coby tu miał do czynienia w szynku tak znakomity pan i do tego z tym niegodziwym murzynem? cicho powiedział Niemiec. Mówiliście, że ów adwokat von Renard ma zaślubić swoją córkę młodemu hrabiemu?
— Prawda — ale to ta sama figura, te same niespokojne szybkie ruchy — i gość zupełnie tu niewłaściwy, a w którego twarzy maluje się coś szczególniejszego!
— Widziałem ja już dziwy podobieństwa, rzekł Niemiec; na okręcie, na który wsiadłem w Londynie, znajdował się stary człowiek, który wyglądał zupełnie jak mój ojciec!
Antonio wprawdzie kiwnął głową, lecz spojrzał z boku na cudzoziemca, który go bardzo zaniepokoił, i którego rysów dobrze rozpoznać nie mógł.
Marcellino usiadł przy nieznajomym — majtkowie pili, i wkrótce gdy im głowy zaciężyły, padli jeden na stół, drugi pod stół.
Gdy murzyn stanął obok nieznajomego, ten podniósł nieco kapelusz i teraz można było poznać w nim zdrożnego złoczyńcę, który wsparty przez Leonę podjął się wykonać cios stanowczy. Fursch nietylko przemienił nazwisko i grał rolę adwokata von Renard, ale zaprowadził także zmianę w powierzchowności. Wprawdzie na twarzy zawsze jeszcze wyglądał blado i chudo, ale broda bardziéj mu wyrosła i posiwiała. Pluszowy surducik, w którym go dawniéj widzieliśmy, ustąpił miejsca eleganckiemu, lekkiemu strojowi, ulubionemu w Rio, i mocno przyczynił się do odmiany powierzchowności. Na ręku nosił eleganckie rękawiczki, wielki i szeroki kapelusz jego był niezmiernie cienki, a z odzieży jego, z któréj teraz opadł nieco lekki, ciemny płaszcz, wychodził delikatny zapach, zwykły znakomitszym osobom w Rio. Zapach ten uderzał w szeroki i płaski nos Marcellina, dając mu znak, że nieznajomy, który go zamówił, jest bogatym znakomitym panem.
— Dzisiaj uniknąłeś szubienicy, zaczął Fursch bardzo cicho, nieco popularnym portugalskim językiem — to mnie skłoniło do pomówienia z tobą — przedewszystkiém, czy masz jeszcze pragnienie?
— Nie, massa, Marcellino nie chce téj ognistéj wody!
— Powiedz mi tedy, jakie są twoje życzenia?
— Ja — życzenia? spytał Marcellino. Ach! rozumiem, massa ma życzenie, a chce pierwéj poznać życzenia Marcellina, aby się potém niemi zamienić.
— Prawda, zamienić, widzę, że się porozumiemy. Czy mógłbyś mi zrobić dobrą a nietrudną przysługę?
— O tak, massa, lekkiéj przysługi Marcellino podejmie się, lekkiéj przysługi i wiele pieniędzy!
— Patrzcie, jak wy murzyni mądrzejecie!
— Ale lekka przysługa, to nie jest główne życzenie Marcellina.
— Nie — więc wyjaw mi to życzenie!
— Główne życzenie to pistolet, piękny ze srebrem, — o massa! za pistolet spełnię pański rozkaz!
— Jutro wieczorem dostaniesz srebrem wykładany pistolet a nadto bardzo piękny, ostry sztylet, jeżeli zechcesz spełnić moją wolę!
— O, Marcellino czeka na rozkaz!
— Wiesz, że obwarowana wyspa Lages leży przy wjeździe do zatoki, i że ztamtąd celni urzędnicy na łodziach kierowanych przez murzynów, wypływają dla rewizyi każdego okrętu.
— Marcellino wie o tém!
— Czy chcesz na kilka tygodni przyjąć służbę wioślarza na wyspie Lages? zapytał Fursch.
— O massa — biedni niewolnicy! ledwie cruzado na dzień tam zarabiają!
— Dołożę ci po dwa cruzada za każdy dzień, Marcellino: pieniądze z góry za cały miesiąc.
— I pistolet i sztylet?
— Niezawodnie, pistolet wykładany srebrem, sztylet i sześćdziesiąt cruzadów, wszystko jutro wieczorem tu na dole przy bulwarku. Słowem pierwéj nim wsiądziesz na łódkę, która cię zawiezie na wyspę Lages, gdzie za mojém poleceniem, które ci przyniosę, zaraz otrzymasz miejsce na celnym statku.
— O, massa, Marcellino przyjdzie!
— To będzie dla ciebie szczęście! Ale teraz główna rzecz: Czy umiesz milczeć?
— Jak grób, massa, za pistolet jak grób!
— Umiesz ty władać sztyletem, i czyś zręczny?
— Marcellino ma ścięgna tygrysie i zręczny jest jak dziki kot — tu naprężył długą rękę, aż na niéj żyły wystąpiły.
— Jeżeli ci się uda zrobić, czego od ciebie żądam, dostaniesz odemnie sto złotych ansów.
— O massa! mówcie — mówcie prędko — Marcellino ma przebić sztyletem — mówcie massa bez obawy!
— Więc tak, słuchaj i pamiętaj każde słowo! Jeżeli jako wioślarz celnéj łodzi, z którą będziesz odwiedzał każdy okręt, usłyszysz że przypływa parowiec zwany „Germania“ miéj ten parowiec na oku. Skoro znajdziesz się przy nim i dokładnie dowiesz, że to rzeczywiście „Germania“ wtedy zrób się chorym, gwałtownie chorym. Przeniosą cię na parowiec, aby cię lekarz okrętowy ratował. Na „Germanii“ spotkasz albo na pokładzie, albo w kajucie wysokiego, białego człowieka, pana parostatku — ten massa musi umrzeć — to jest mój nieprzyjaciel!
— O nieprzyjaciel — nieprzyjaciel musi umrzeć! powtórzył Marcellino, i przeraźliwie zaiskrzyły się jego oczy. Przyrzeczenie nieznajomego, o którym wiedział tylko że jest bogatym i znakomitym, tak zaślepiło i przekupiło czarnego Herkulesa, że gotów był zgodzić się ślepo na wszystko, czegoby ten od niego zażądał. Pistolet srebrem wykładany, sztylet, a po spełnieniu czynu sto ansów złota!
— Nie omylisz się, jeżeli dobrze zapamiętasz nazwisko parowca „Germania.“
— O, massa, Marcellino nie zapomni ani słowa!
— Pan „Germanii“ jest wysoki i silnie zbudowany, i abyś z nim nie potrzebował walczyć, przyczém on może prędzéjby jak ty strzelić potrafił, użyj lepiéj sztyletu w chwili gdy nikt na ciebie zważać nie będzie, a mianowicie podczas przejazdu z wyspy Lages do wyspy w głębi zatoki, w któréj leżą strażnicze okręty — jakże się ona nazywa?
— Wyspa Villegaignon, massa!
— Widzę, że wiesz o wszystkiém! Podczas tego przejazdu, trzeba zrobić martwym pana parostatku, bez hałasu, bez zbiegowiska! Wtedy zostawiam ci do woli postaranie się o ucieczkę i o zniknięcie we właściwym czasie.
— O, massa, Marcellino umie pływać jak ryba!
— Bądź ostrożny i trafiaj dobrze! Nie wiem, którego dnia parowiec przypłynie do wyspy Lages, ale to nastąpi w przeciągu następnych trzydziestu dni. Po upływie tego czasu, znajdować się będę wieczorem na tém samém miejscu na brzegu, gdzie jutro wsiądziesz w wynajętą przezemnie łódź. Skoro punktualnie wykonasz mój rozkaz, a ów pan parostatku umrze, wypłacę ci przytém złotem twoją nagrodę!
— Hm, massa!
— No, czegóż jeszcze chcesz?
— Marcellino myśli, połowę nagrody teraz, połowę; po śmierci na „Germanii” z żałobną flagą! czatując chciwie powiedział murzyn.
— Sądzę, że mogę ci zaufać i nie chcę być skąpym! A więc spełnię i to twoje życzenie; jutro wieczorem, jak przyjdziesz do łodzi, otrzymasz odemnie pięćdziesiąt ansów złotem zadatku. Ale trafiaj dobrze, Marcellino! Jeżeli „Germania” wywiesi czarną wielką flagę, to skoro się zobaczymy, wynagrodzę cię bardziej niż myślisz i niż przyrzekłem.
— O, massa nienawidzisz nieprzyjaciela równie srodze jak Marcellino swoich nieprzyjaciół! Ale ten stryczek tutaj...
— Znajdziesz sposobność zdjąć go jak cię na „Germanię” przeniosą, prócz tego pana parowca nie powstrzyma stryczek; on ciebie jako biednego murzyna do kajuty zanieść każę.
— Sprawa załatwiona, massa! poszepnął Marcellino, podając panu von Renard swoją czarną, wielką rękę. Znakomity pan nieco wstrętnie położył swoją na dłoni murzyna, znowu wysoko pociągnął płaszcz, i mocno nasunął na twarz kapelusz, zabierając się do wyjścia.
— Nietylko byłoby z twoją szkodą, ale i śmiercią, gdybyś gdziekolwiek choć słówko wspomniało tém czegoś się tu dowiedział — strzeż się ognistéj wody, abyś oszołomiony nie wygadał się! szepnął czarnemu z bardzo przyjaznym uśmiechem.
— O, Marcellino nie będzie nic pił, aż do żałobnéj flagi na „Germanii!” cicho odparł murzyn.
— Jutro wieczorem tu nad brzegiem! skończył Fursch szybko patrząc po werandzie. Postrzegł, że przewodnik mułów uważa go, ale go nie znał.
Gdy murzyn kłaniał się bardzo pokornie, Fursch wyszedł z pod werandy, i znikł w nocnéj ciemności.
— Caramba, powiedział gospodarz Św. Hieronima, gdy powoli rozchodzili się inni goście: ci dwaj jakiś plan ułożyli, przy którym krew popłynie!


ROZDZIAŁ III.
Don Pedro Segundo.

Nad rozległym ogromnym lasem i nad zamkiem Monte Vero zaległa jasna, księżycowa noc letnia — wierzchołkami palm i cedrów szeleścił wiejący od blizkiéj rzeki zefirek — klomby i terrasy wydawały łagodny zapach rozchodzący się w koło wysoko położonego zamku. Jednotonny śpiew świerszczów i krzyki wielkich wodnych ptaków przerywały wrzaskliwe wołania przebudzonych papug.
Zresztą wszędzie panowała cisza — zakłócał ją tylko cichy plusk wodotrysku, który naprzeciw wjazdu wody wyrzucał w powietrze z ogromnéj marmurowéj miednicy, tudzież brzęk liżących kwiaty owadów — ale to zakłócenie było tak jednokształtne i monotonne, że się na nic prawie nie zważało.
Zamek Monte Vero leżący romantycznie na wzgórku nad brzegiem lasu, tworzył wielki, podłużny czworobok. Na wzór niemieckich zamków miał wysokie arkadowe okna, a na czterech rogach wystające u góry zębate wieżyczki dla armat, co nadawało mu pozór warowni. Gładki, galeryą opatrzony dach jego, leżał niżéj od wysokości czterech uzbrojonych wieżyc.
Po jednéj stronie rozciągały się daleko stajnie, a za niemi mieścił się belweder, na którego szczycie powiewała czarna chorągiew. Ztamtąd przez lunetę można było widzieć kilkunastomilowe pola, jaśniejące wysoką kulturą po jednéj stronie, a las po drugiéj. Chorągiew tę wywieszano od czasu jak goście, czy też nowy właściciel Monte Vero przybył do zamku, podzielonego na cztery skrzydła, obejmujące mnóztwo pokojów, połączonych korytarzami. W środku zamku znajdowała się wysoka, obszerna kaplica, któréj złocona kopuła wznosiła się po nad dachem, jako znak bogobojności właściciela. Był to środkowy punkt arcy-okazale zbudowanego pałacu, którego schody były białe marmurowe, a ściany niezmiernie grube, z ciosanego kamienia. Prawe skrzydło przeznaczone było dla cesarza, a jego pokoje otwierano tylko wówczas, gdy don Pedro Segundo odwiedzał hrabiego de Monte Vero; za tém skrzydłem było drugie dla innych gości; z lewéj strony znajdowało się skrzydło zajmowane przez hrabiego, a za niém znowu skrzydło przeznaczone dla służby.
Pomiędzy oddzielonemi od siebie skrzydłami cesarza i hrabiego istniało połączenie czyli związek, stanowił je bujnemi zwrotnikowemi roślinami ozdobiony balkon, po nad portykiem i gankiem wzniesiony na marmurowych filarach i prowadzący po obu stronach do wysokich szklanych drzwi.
Po tym balkonie, osłonionym od słonecznego upału płóciennym dachem, często przechadzali się rozmawiając przyjemnie aż do póżnéj nocy, dwaj zacni, dostojni panowie, nietylko z powierzchowności, ale i ze sposobu myślenia wielce do siebie podobni. Na tym szerokim, pełnym zapachu balkonie, powstawały słowa i dojrzewały idee, napełniające szczęściem i błogosławieństwem nietylko rozległe posiadłości Monte Vero, ale i całe ogromne państwo.
Cesarz don Pedro i hrabia Eberhard, od lat wielu byli wiernymi, prawdziwymi przyjaciółmi; w ciężkich godzinach pomagali sobie radą i czynem, a cesarz ciągle dawał dowody wdzięczności, jaką człowiek okazuje zbawcy swojego życia.
Z tego balkonu był widok na wspaniałe, obszerne terrasy parku, który z tyłu dochodził aż do lasu. Przed nim wody fontanny wytryskiwały w powietrze, a w koło tego wodotrysku rozległym kręgiem przechodziła droga od wjazdu opatrzonego warownym murem aż do ganku zamkowego. Po obu stronach tego prawdziwie imponująco wielkiego ronda, rozciągały się bujnemi drzewami i krzakami ubrane terrasy, których pierwszy oddział stanowiły groty sztucznie przyozdobione muszlami i pnącemi się roślinami, drugi altany, a ostatni rozsiewające zapach klomby.
W tych przejściach i małych kamiennemi schodkami poprzerzynanych zakładach, szerokim półłukiem okrążających wspaniały zamek, można było prawie zabłądzić, ale niebezpieczniejsze jeszcze były one przez swoje prawdziwie ponętne własności. W grotach utworzonych z kamieni i mchu, opatrzonych w sofy i poduszki, powiewał tak przyjemny chłód, że kto tam raz wszedł, już ztamtąd wyjść nie chciał — wieczorem zielonym dachem przykryte i liściem zasłonione altany, do których przeciskały się promienie księżyca i w których ptaki śpiewały swoje wieczorne hymny, stanowiły tak przyjemne miejsce pobytu, że można tam było przemarzyć całą noc, siedząc w wygodnych ogrodowych krzesłach. Wówczas drzewa szeleściły tak tajemniczo, a korony palm tak cudownie i święcie ocieniały przejścia, że zdawało się, iż człowiek przeniesiony jest w owe wschodnie bajki, w owe południowe niwy, których słabo tylko i niedokładnie przedstawić nam może wyobraźnia. Motyle o różnobarwnych skrzydłach bujały z kwiatu na kwiat — chrząszczyki zasypiały w kielichach lub pączkach bujnych zwrotnikowych roślin — pyszno-barwne papugi i wielkie ananasy kołysały się na obciążonych owocami gałęziach — a daléj po tamtéj stronie muru, po bokach zamku toczyły się srebrzyste fale rzeki Rio Vero.
U dołu leżały kwiatami zasiane klomby, w pośrodku których znajdowały się bujne krzewy, sięgające do wysokości strzelnicami opatrzonego, mocnego muru.
Na zamku nad balkonem jaśniał tajemniczy i dla każdego przychodnia niezrozumiały symbol, złotem promieniejące słońce, czarny krzyż w pośród niego, a pod niém trupia głowa.
Ale nad całym parkiem i zamkiem zawisł od kilku miesięcy ów nimb i blask otaczający pałace królów i władców, tutaj bardziéj jeszcze podwyższony błogosławieństwami uszczęśliwionych, świętym spokojem i modlitwami poddanych.
Atoli teraz od czasu jak czarna chorągiew powiewała na belwederze, w koło rozłożyła się żałoba.
A również i dalekie, błogosławione pola, plantacye bawełny, kawowe góry i nieprzejrzane plantacye cukrowéj trzciny, zapadły w cichy smutek. Tam, gdzie niegdyś rozlegał się przy pracy wesoły śpiew robotników, gdzie niegdyś pracowano chętnie w tém radośném przekonaniu, iż pracowano dla szlachetnego i dobrego pana, teraz każdy chodził cichy i milczący — nawet murzyni w przemywalniach brylantów i na statkach, któremi spławiali płody dalekich osad po rzece Rio Vero do Janeiro i innych miejsc składowych, pozwieszali głowy i nie nócili jak dawniéj przy pracy swojéj krajowéj pieśni.
Młody Senhor Conde, który zaopatrzony w dokumenta, wystąpił jako syn hrabiego Eberharda de Monte Vero, a za pomocą awanturnicy i w charakterze jéj ojca z wielką pewnością i elegancyą występującego Furscha, do tego doprowadził, że cesarz, aby spokojnie dowiedzieć się o śmierci swojego przyjaciela i aby przebywać w zamku, w którym tak długie miewał z nim stosunki, przybył do Monte Vero. Młody hrabia, mówimy, po kilka razy z piękną swoją narzeczoną i mniemanym jéj ojcem, zwiedzał wszystkie części swoich posiadłości. Miał w tém cel podwójny, bo pokazywał się swoim podwładnym i przyzwyczajał ich do myśli uważania go za pana, a przytém unikając wszelkiego pośpiechu, coraz usilniejsze czynił kroki względem odebrania pieniędzy.
Dotąd wszakże cały zarząd pozostawał w ręku urzędników sądowych, a właściwe skarby i kosztowności, na które liczono, ciż urzędnicy opieczętowal do czasu, aż według prawa brazylijskiego wymagalna legitymacya młodego hrabiego, jako dziedzica, sprawdzona zostanie.
Zręczni i zdrożni zbrodniarze jeszcze dręczyli się niepewnością przebiegu ich olbrzymiéj operacyi, pomimo że takowa udać się mogła, przy pomocy takich sprzymierzeńców jak hrabina Leona Ponińska i Schlewe, i że z szaloném prawie zuchwalstwem i pewnością po niebezpiecznéj drodze dążyli. Byli tuż u celu — już uśmiechały się do nich pieniądze i przepych, już widzieli przed sobą wszystkie skarby, które pozyskać i zrabować mieli. Niech się im tylko uda niepodobieństwo, o którém sami zaledwie myśleć śmieli, oszukania cesarza Pedra, tego zawsze mądrego, ale rzeczy wiście niedowierzającego pana. Musieli odważyć się na nie, bo cesarz prędko odebrawszy wiadomość o śmierci Eberharda, dotknięty nią silniéj niż się oszuści spodziewali, zawezwał ich do siebie. Roztropnie przezorny Fursch, a teraz pan von Renard, w ciągu podróży gorliwie uczył się portugalskiego języka, co okazało się teraz bardzo korzystném i skuteczném, jak zwykle wszystko co Fursch tylko postanowił. Miał swoje maniery kiedy chciał, równie jak Rudy Dzik — który postępował jak pan nieulegający żadnej naganie.
Cesarz na posłuchaniu. podał młodemu hrabiemu Edwardowi de Monte Vero rękę, okazał mu swoje współczucie i zapewnił łaskę — a młody hrabia bardzo kawalersko upadł na kolana i przyłożył do ust rękę cesarza...
Na tém posłuchaniu znajdował się także pan von Renard ze swoją piękną czarnooką córką, którą Edward przedstawił cesarzowi jako swoją narzeczoną donnę Kornelię von Renard, a która ułudném spuszczeniem oczu i południowo bujną postacią wywarła na cesarza wpływ czarowny.
Następnie złożono sądowi potrzebne świadectwa i formalności — trzéj weseli sprzymierzeńcy z dalekiéj stolicy wybrali się w podróż do swojego zamku. Gdy sąd zamknął tylko nagromadzone bogactwa i skarby, rozgospodarowali się w pięknych pokojach i niepodobieństwo stało się prawdą.
Rzeczywiście, każdéj chwili mogła nadejść z Europy wiadomość, któréj tameczni ich sprzymierzeńcy zatrzymać nie zdołali; ale trzy osoby już się umówiły co uczynić mają w takim przypadku.
Gdy teraz cesarz przybył do Monte Vero i nic się nie domyślając, śmiałym zbrodniarzom, którzy w eleganckich sukniach i w najdelikatniejszych rękawiczkach wystąpili, wyświadczył przez to największą przysługę, ci zaprzestali obawiać się niepowodzenia, i niepokoiła ich tylko możliwość jednego zdarzenia, któremu cokolwiekbądź zapobiedz musieli: a mianowicie powrót Eberharda, spowodowany przez zniknięcie inspektora Schönfelda pierwéj, nim z łupem Rio de Janeiro opuścić zdołają.
Już upłynęły przeszło cztery tygodnie, od chwili ich przybycia do Monte Vero, a zawsze jeszcze kommissya sądowa stawiała trudności w oddaniu majątku. Schönfeld, który jak się Fursch dowiedział, odpłynął z Brazylii najszybszym parowcem, dawno już musiał przybyć do Hamburga, a Eberhard niezawodnie swoim drogocennym brygiem „Germania“ już płynie do Rio — jeżeli pierwéj przybędzie niż oni wejdą w posiadanie bogactw, wtedy będą zgubieni. A zatém cokolwiekbądź należało nietylko przyśpieszyć wyjazd, i to ź jak największą ostrożnością, aby się nie złapać, lecz także w każdym razie przeszkodzić przybyciu Eberharda, a na to był jedyny tylko pożądany środek, jedyna droga: zabicie go tutaj i uniemożnienie tym sposobem wszelkich ważniejszych prześladowań.
W tym celu Fursch, pozostawiwszy cesarza z Edwardem i piękną Esterą, dla zastąpienia miejsca pana von Renard, pod pozorem pilnego interesu, wyjechał do Rio, gdzie chociaż sam biegły zbrodniarz, i znakomicie nożem i strzelbą władać umiejący, w każdym jednak razie musiał być niezmiernie ostrożnym, bo go Eberhard znał i nawzajem on znał Eberharda, i dla tego, gdy przybył do Rio i usłyszał o Marcellinie, okiem znawcy dopatrzył W nim właściwego do swoich planów człowieka.
Słyszeliśmy jego rozmowę z murzynem. Fursch kontent był z tego czarnego czeladnika zbrodniarskiego, który już dał dowody swojéj krwiożerczości i siły, upoważniające do najpożądańszych nadziei.
Upłynęło kilka dni od wieczoru, w którym Fursch przy wsadzeniu na łódź Marcellina, wręczył mu wszystko co przyobiecać musiał.
Nocna spokojność zaległa nad zamkiem Monte Vero, jasny księżyc jak płynne srebro odbijał w oknach zamku i na falach rzeki, wodny pył wodotrysków przemieniał w płateczki, a kwiaty przez upał dzienny tu i owdzie wyczerpane i pochylone, podniósł znowu swojém łagodném światłem; zdawało się, że wielbiąc go, za to kwiaty ku niemu całym swoim zapachem wzdychały. Ale nietylko samo łagodne światło tak szybko orzeźwiło kwiaty i zwrotnikowe rośliny, bo pomiędzy zielenią krzewów przesuwała się rozlewająca wodę postać ludzka — tylko kto bliżéj przystąpił, widział jak przechodziła pomiędzy klombami i pod palmami, jak prawie niesłyszana ślizgała się po po nad gałęziami, niby piastunka kwiatów i roślin, i korzystając z nocnéj ciemności, rozdawała im żywność i błogosławieństwo. Tak kołysała się niepewném światłem i cieniem oblana postać.
— Czy to ty, Maranho? szepnął z nagła gruby głos? pomiędzy zarośli, oddzielających klomby od wysokiego i grubego muru w pobliżu szerokiego wjazdu.
Przechodząca postać stanęła przerażona — przez szerokie liście palm padł na nią promień słoneczny — była to jedna z jasnobarwnych mulatek, tyle sławnych pięknością rysów i ciała, że w całéj Brazylii płacono za nie niesłychane summy.
Ciemne oczy świeciły z jéj jasno brunatnego oblicza, o pełnym i pięknym kroju. Bujne, ciemne włosy powstrzymywała fantastycznie na głowie owiniętą pstrą chustką — szyję i łono miała prawie całkiem odkryte, bo ściskający je stanik był nizki i szeroki. Krótka, pstra sukienka spadała jéj od stanu prawie aż do kolan, a niższa część wykończenie pięknie ukształconych nóg i małe stopy téj mulackiéj zaledwie szesnastoletniéj dziewczyny, były nagie.
Hrabia Eberhard nabył Maranhę jako dziecię na targu niewolników w Rio, i wyrosła w Monte Vero na ogrodniczkę. Co zasiała i pielęgnowała, udawało się, a kiedy nocą bujała po zaroślach, piękna jéj, podsycająca kwiaty postać, cudownie pociągające wywierała wrażenie.
— Czy to ty Maranho? powtórzył głos z krzaków znajdujących się przy wjeździe.
— Oho — Antonio? biegłą portugalszczyzną zapytało dziewczę.
— Jak dobrze, znasz mój głos, piękna pardo[4], powiedział znajomy nam przewodnik mułów, i rozchyliwszy gałęzie krzaków przystąpił do Maranhi, a nie przelękłaś się mnie!
— Jednak Antonio nie chce mi się wierzyć, że to ty!
— Teraz prędko powróciłem, ale dla mnie z wielu powodów jeszcze nie dosyć prędko!
— Coś tajemniczy jesteś, cóż tam nowego?
— Czy pan Renard jest w zamku?
— Nie, ale téj nocy spodziewają się jego powrotu!
— A więc był w Rio?
— Tego nie wiem Antonio, ale dla czego pytasz tak prędko?
— Bo założę się o tysiąc przeciw jednemu, że to ten pan von Renard rozmawiał z murzynem Marcellinem — bo nie przewiduję nic dobrego! Ten ojciec narzeczonéj nie podoba mi się, i właściwie powinienbym przestrzedz Senhora Conde!
— Daj temu pokój Antonio, młody Senhor Conde...
— No — dla czegóż wahasz się?
— Bo zdawało mi się, iż słyszałam jakieś szeptanie i jakby szelest sukień tam w krzakach na górze, cicho odpowiedziała Maranha, tak cicho jak podmuch nocnego wiatru w gałęziach.
— Z góry nikt nas tu widzieć nie może! Co chciałaś powiedzieć o hrabi Edwardzie?
— On niepodobny wcale do naszego hrabiego, szepnęła mulatka; podług mnie jemu niedobrze patrzy z oczu, i...
Maranha zawsze bardzo zmyślna, znowu nagle przerwała i prędko pochwyciła rękę przewodnika mułów — oko jéj nakazało mu milczenie — ostrożnie wskazała ku grotom, z których chociaż niezupełnie można było widzieć zielenią zakryte wejścia i drogi do nich, bo na pochyłości terrasu znajdowały się to wysokie i gęste, to znowu niższe krzaki. Antoni spojrzał w kierunku jéj palca i teraz dostrzegł dwie postaci w górze przy grotach.
— Donna Kornelia i cesarz, pomruknął.
Mulatka położyła palec na ustach i skinęła na przewodnika mułów, aby poszedł za nią. Odgięła gałęzie znajdujących się na dole przy murze zarośli i weszła W panującą tam gęstą i mocną ciemność.
— Idź Antonio, poszepnęła, jutro wieczorem spotkamy się nad brzegiem! Tak lepiéj!
— Chętnie jeszcze pozostałbym przy tobie, Maranho, cicho odpowiedział przewodnik mułów, przyciągając ku sobie młoda i piękną mulatkę; mnie się zdaje, że cię chcą mi wydrzeć!
— Bądź spokojny! Maranha kocha Antonia, i nikogo innego!
— Chciałaś pierwéj coś powiedzieć o młodym Senhorze Conde....
— Jutro — śpiesz się!
— Nabawiasz mnie coraz większéj ciekawości, muszę pierwéj wiedzieć co się dzieje z młodym hrabią — może cię napastuje...
— Ostrzegłam go Antonio! Maranha powiedziała mu, aby nie śmiał jej dotykać. Maranha zabije go, jeżeli jeszcze raz ośmieli się dotknąć jéj sukni!
— Przez wszystkich świętych — Senhor Conde ostrzeżony!
— Idź, mój Antonio! Maranha przyciska cię do swojego serca — ona ciebie tylko kocha!
Młody, silny przewodnik mułów załamał ręce, gdy mu mulatka opowiadała o młodym hrabi — ale teraz zamknął piękną, pulchną dziewczynę gorąco i szczerze w swoich objęciach, potém przesunął się niepostrzeżony po pod murem przez otwarty wjazd na pole, a mulatka skrycie, pobiegła przez krzaki — spojrzała w górę ku terrasowi — cesarz i ponętna Kornelia znikli — lecz nie, jeszcze powiała część jéj białéj mantylli u wejścia do groty, do któréj skrycie i zapraszająco wpadało przez gałęzie mdłe światło księżyca.
Gdy zapadł, wieczór, piękna Kornelia i don Pedro, weszli na belweder, aby z jego wysokości przypatrzyć się zachodowi słońca i okolicznym polom. Adjutant cesarza nadaremnie szukał młodego hrabiego de Monte Vero, który im miał towarzyszyć, nie można go było nigdzie znaleźć, i dla tego cesarz pozostał sam z Kornelią.
Czarna Estera wiedziała, że Edwarda nie znajdą, tak umyślnie rzeczy ułożyła, bo miała swoje plany na dzisiejszy wieczór. Piękna żydówka, któréj południowo ciemny koloryt wybornie przystawał do tego kraju słońca, teraz jeszcze piękniejsza, odkąd przy panującym upale pełność kibici i lica jeszcze bujniéj wystąpiła, miała na sobie srebrzysto połyskującą jedwabną suknię, co do kroju równie zalotnie jak śmiało wyrachowanie obmyślaną. Gdy z tyłu téj sukni wlókł się długi, szeleszczący ogon, z przodu była ona tak krótka, że za każdym krokiem widać było nogi obute w delikatne trzewiki; pełne czarne włosy zręcznie splotła w warkocze, które jak sobie przed zwierciadłem powiedziała, z wetkanym w nie ciemnym ponsowym kwiatem, pysznie jéj twarz zdobiły — na pięknie ukształcone ramiona narzuciła lekką białą mantyllę — i tak weszła z cesarzem na belweder.
Don Pedro Segundo był to wysoki, dumnie wyrosły pan, który tu w Monte Vero lubiał unikać wszystkiego, co mu tron przypominało — przywykł do tego od czasu jak odwiedzał Eberharda. Miał na sobie lekki surducik i kapelusz, nie nosił żadnych ozdób prócz małego brylantowego orderu na piersiach, jaki już widzieliśmy u hrabiego de Monte Vero. Ciemno blond brodę miał tak pełną jak włos, twarz raczéj silną niż delikatną, oczy łagodne i zdradzające dobroć serca.
Cesarzowi niezmiernie podobała się piękna Kornelia. Czuł, że ona go szczególnie ku sobie pociąga, a chociaż często mówił sobie, że skłonność ta jest tylko chimerą, którą stłumić należy, lecz zajęcie to wzrastało za każdym razem, gdy widział narzeczoną młodego hrabiego, który nie umiał wzbudzić w nim podobnego zajęcia. I don Pedro nie zważał, że piękna Kornelia zręcznie i zalotnie używała całej swojéj potęgi, całego powabu, aby go uwięzić; nie domyślając się oszukaństwa, miał ją za zachwycającą, prostoduszną córkę nieco dziwacznego ojca, i nie przyznając się do tego, zazdrościł młodemu hrabiemu jego narzeczonéj, któréj ten, jak mu się zdawało, wcale nie był godzien. Nie znalazłszy, pomimo kilkakrotnych usiłowań w synu Eberharda żadnéj strony, któraby go uderzyła i przypomniała mu Eberharda, byłby niewątpliwie odjechał nazajutrz po przybyciu, z orszakiem złożonym z jednego tylko adjutanta i kilku kamerdynerów, gdyby Czarna Estera w roli pięknéj Kornelii von Renard, nie umiała go przynęcić do siebie tak zręcznie i potężnie — udawała ona wybornie czystą naturalność i tak dokładną zachowała granicę między swobodą a ostrożnością, iż cesarz chętnie się w nią wpatrywał, gdy sam z piękną dziewicą stanął na belwederze, i mniemając, że go nie widzi, raczéj w niéj wzrok zatapiał, niż w całéj panoramie, która ona z zapałem zdawała się podziwiać, i na któréj piękności z całą zachwycającą naiwnością zwracała uwagę cesarza.
Gdy się ściemniać zaczynało, opuścili belweder, a gdy wrócili w alee parku, ujrzeli, że ani adjutanta, ani hrabiego Eberharda nigdzie wyśledzić nie było można.
— Poszukajmy narzeczonego pani, donno Kornelio, radził cesarz; teraz dopiero tu w parku orzeźwić się można! Domyślam się, że hrabia jest na terrasach.
— Zdaje mi się, że raz wspomniał mój narzeczony, iż nie lubi grot ani altan, odpowiedziała Kornelia z wyraźném niezadowoleniem.
— O, niesłusznie czyni hrabia! Sądziłem, że kto jest narzeczonym i ma narzeczoną tak wielce piękną, musi koniecznie bardzo lubić marzyć na terrasach tutejszego zamku!
— Mówiłam zawsze — że on mnie nie kocha! z czarowną niewinnością głosu i ruchu użalała się zręczna komedyantka, zerwawszy przydrożny kwiatek i obskubując go bezmyślnie.
— To niepodobieństwo, donno Kornelio! Ktoby pani nie kochał! z cicha rzekł cesarz. Powierz mi pani swoją mantyllę, zapewne za ciężko pani iść w niéj.
— Nigdy, mój cesarski panie — ja to raczéj powinnam coś wziąć aby ulżyć waszéj cesarskiéj mości — patrz tylko jak wygodnie to lekkie okrycie z ramion moich spada, mówiła Czarna Estera z nieopisaną skromnością i niewinnością, i zdjęła z ramion białe okrycie, które teraz przy wyrachowanie śmiałym, francuzkim kroju jéj srebrzystéj sukni, odkryło nietylko piękną szyję, ale i kuliste formy jéj cudownego łona, przy którém tkwito kilka pączków kwiatów.
Don Pedro mimowolnie spojrzał na te kształty, odkrywające się przed nim, gdy Kornelia zdjęła mantyllę i czuł, jak go przejmował rozkoszny dreszcz, a teraz gdy po kilkakrotnych przechadzkach i rozmowach z czarownic powabną dziewicą, znalazł się z nią sam na sam téj nocy, nie widziany przez nikogo i bez przeszkody pod drzewami parku — nie mógł oderwać wzroku od wdzięków, które się przed nim tak naiwnie odsłoniły.
— W tém co mi cięży, ani możesz, ani chcesz ulżyć mi piękna, czarowna Kornelio, cicho poszepnął cesarz, i tak szczerze, że się Czarna Estera uradowała.
— Dla czego nie, najjaśniejszy panie, jeżeli to tylko jest w mojéj mocy? wyrzekła patrząc nań ciemnym pałającym wzrokiem, w którym obok cudnéj niewinności spoczywał zachęcający wyraz.
— Nie mów tak mile, Kornelio.
— Mój cesarski panie — czyliż nie pragniesz miłości, którą ci ofiarują twoi poddani? I ja przecięż wkrótce należeć będę do ich liczby, i ja także chętnie składam u nóg twoich moje wierne uczucia!
— Pani zostaniesz małżonką hrabiego Edwarda.
— Według woli mojego ojca — tak jest!
— I twojéj woli Kornelio?
— Oto nie pytano, mój cesarski panie! Córka powinna być posłuszna życzeniu i rozkazom ojca, bez zwłoki i kwestyi.
— Jesteś może za nadto posłuszném dzieckiem Kornelio, ale co mówi na to twoje serce?
— Moje serce — boleśnie odrzekła zręczna komedyantka — moje serce milczy. Czy uwierzyć raczysz, mój cesarski panie, że przed kilku miesiącami zaledwie wiedziałam, że posiadam ową tajemniczą i cudowną część ciała, którą sercem nazywają?
Cesarz uśmiechnął się — ale ten uśmiech świadczył, że czarowna Kornelia coraz bardziéj mu się podoba — ujął jéj rękę i szedł tuż przy niéj do mocno ocienionych grot, na które z góry jeszcze cedry i palmy cień rzucały. Mchem porosłe muszle, które tworzyły ściany tych grot, błyszczały jak perłowa koncha przy blasku księżyca — głęboka, nocna uroczysta cisza panowała w parku i na terrasach — wielkie świecące chrabąszcze przelatywały po nad ciemnemi krzakami, jak błędni żebracy, po nocy letniéj niosący latarnie — w dali szumiała i pluskała fontanna, a jeszcze daléj z lasu dochodził głuchy, długi odgłos szczekającego jaguara.
Kornelia, usłyszawszy te ponure głosy, które jéj przyszły jak na zawołanie, przytuliła się do swojego towarzysza.
— Nie lękaj się pani, szepnął cesarz, jaguar i tygrys unikają osad i uprawnych okolic, wolą swoją gęstwinę.
— O, odetchniéjmy tém cudowném powietrzem, tu w téj grocie tak pięknie!
— Wejdźmy do niéj na chwilę, donno Kornelio — spojrzyj tylko jak zapraszająco wpadają tu promienie księżyca, zdaje się, że chcą nam wskazać drogę!
— Ależ jesteśmy sami...
— Właśnie dla tego, że jesteśmy sami; jeszcze nieskończyliśmy naszéj rozmowy, piękna dziewico — a temat jéj był bardzo pociągający!
Cesarz odstąpił nieco na bok — Czarna Estera z powiewającą mantyllą schyliła się i wbiegła — przed nim w zapraszającą, czarowną jaskinię muszlową, w któréj znajdowały się ogrodowe krzesła i sofy. W głębi było bardzo ciemno, bo ukośnie padające promienie księżyca tylko do połowy przestrzeni dosięgać mogły.
Cesarz zbliżył się do jednéj sofy, z któréj można było przypatrywać się wonnéj letniéj nocy, i zaprosił piękną swą towarzyszkę, aby przy nim zajęła miejsce.
— Przebacz, mój cesarski panie, że wkrótce tę miłą grotę opuścić muszę! Ojciec mój lada chwila powrócić może.
— Nie odpowiedziałaś mi Kornelio, gdy cię poprzednio zapytałem, co mówi twoje serce na związek, który ojciec twój postanowił? Mamże mniemać, że nie kochasz hrabiego, który ma zamiar objąć dziedzictwo po swoim szlachetnym ojcu, że przeciwną jesteś temu małżeństwu?
— Niech mi wolno będzie zamilczeć, i zapomnieć w téj cichéj i pięknéj godzinie, o tém co mnie czeka!
— Jesteś nieszczęśliwą, Kornelio, słowa twoje mi to mówią — a przecięż zasługujesz na miłość gorącą! poszepnął don Pedro, ujmując rękę siedzącéj przy nim dziewicy.
— Najjaśniejszy panie, jesteś tak dobry, tak łaskaw dla biednéj Kornelii, że w tém uczuciu domyśla się rozkoszy, któréj wyrzec się powinna!
— Kocham cię — kocham niezmiernie! rzekł wzruszony cesarz, i objął ramieniem ubolewającą Kornelię, a jakby ją chciał pocieszyć, łagodnie ku sobie przyciągnął.
— I nie opuścisz mnie, najjaśniejszy panie, chociażby nawet odepchnął mnie mój surowy ojciec?
— Nie, piękna kobieto, poprzysięgam ci to!
Zręczna syrena dopięła celu. Nie broniła się obejmującéj ją ręce — patrzała w matami okrytą podłogę groty, zdawało się, że łza zabłysła w jéj ciemnych oczach:
— On mnie przymusi, wyszeptała, a im dłużéj potrwa nasz pobyt tutaj, tém więcéj będę musiała znieść przykrości!
— Młody hrabia i twój ojciec chcą więc wyjechać z Monte Vero, skoro obejmą w posiadanie dziedzictwo?
— Zamierzają powrócić do Europy, gdzie wkrótce hrabia ma mnie zaślubić!
— Najświętsza Panno, nie dopuszczaj tego!
— Więc racz przyśpieszyć odjazd, mój cesarski panie, i udziel mi rady!
— Nie mogę uprzedzić biegu prawa, Kornelio, załatwienie wydania majątku nie odemnie zależy. Lecz słuchaj! Jutro jak najraniéj odjeżdżam do stolicy, tam przygotuję wszystko do twojéj ucieczki. Boisz się? a czy chcesz życie swoje podzielać z człowiekiem, którego nie kochasz?
— Nie mogę uczynić tego!
— Dozwólże mi postarać się o wszystko, Kornelio, pociesz się i bądź spokojna, ja pokieruję twoim losem i będziesz zemnie zadowolona!
— O mój cesarski panie, jakże wysoko łaskę twoją cenię! poszepnęła syrena i pokonana pochyliła się ku jego piersiom — ale wnet krzyknęła — powstała prędko, bo w dali słychać było turkot powozu.
— Mój ojciec! zawołała przerażona i zakłopotana Kornelia — błagam cię mój królewski panie, racz mnie opuścić!
— Odtrącasz mnie w najpiękniejszéj chwili mojego życia? poszepnął don Pedro.
— Nie zginie ona dla nas obojga!
— Dziękuję ci za te słowa! Jutro śpieszę do stolicy i wkrótce — wkrótce usłyszysz o mnie, wkrótce wolna będziesz od wszelkich trosk twoich!
Cesarz szybko ucałował piękne purpurowe usta Kornelii i wyszedł z groty, wracając najkrótszą drogą do swojego skrzydła zamku i unikając wjazdu.
Wkrótce po nim i Czarna Estera, otuliwszy mocno szyję i ramiona mantyllą i obejrzawszy się ostrożnie, wyszła na terras. Uśmiechała się — nie pierwszy to był władca, którego tylko co zwyciężyła swoją sztuką uwodzenia, ale co do niego miała zupełnie inne interesujące zamiary.


ROZDZIAŁ IV.
Skarbiec w Monte Vero.

Adwokat Renard powrócił rzeczywiście téjże nocy, a młody hrabia wyszedł z zajmowanéj przez siebie sypialni na jego spotkanie.
Czarna Estera, dowiedziawszy się, że wydanie bogactw jeszcze się zwlecze, zaczynała teraz powątpiewać o udaniu się niebezpiecznego przedsięwzięcia, i dla tego otworzyła sobie świetne drzwi do odwrotu, gdy powóz zajeżdżał pod ganek, cicho i niepostrzeżenie, wsunęła się do swoich pokojów. Cesarz znikł bez śladu.
Edward, ubrany w eleganckim negliżu, pośpieszył naprzeciw powracającemu, uściskał go w portyku w obec szybko nadbiegłéj służby i poszedł z nim po marmurowych schodach na górę, do zajmowanego przezeń skrzydła.
Obaj panowie po przywitaniu rozmawiali bardzo przyjaźnie i swobodnie, idąc za lokajem, który ich prowadził, niosąc ciężki wieloramienny lichtarz. Wreszcie po przybyciu do pokoju Edwarda, w lewém skrzydle zamku, rozkazali lokajowi, aby zapalił ścienne lichtarze i odszedł.
Salon, do którego obaj weszli, świadczył o wygodzie i prawdziwym przepychu, jakim się Edward otaczać lubił.
Podłogę pokrywał miękki kobierzec cudownie bogatych barw, na ścianach wisiały kosztowne olejne obrazy, wygodne krzesła stały tu i owdzie obok mniejszych i większych stołów, a ciężkie portyery zasłaniały wysokie, pełnemi gustu rzeźbami pokryte drzwi.
Kandelabry rozsiewały przyjemne, łagodne światło, a przez otwarte okna, wychodzące na terrasy, wiał silny zapach.
Fursch zdjął długi, lekki płaszcz i szeroki kapelusz, a Edward kazał odchodzącemu lokajowi, aby przyniósł wina, którém po podróży miał się orzeźwiać pan von Renard. Ostrożnie wstrzymali się z rozmową, dopóki nie przyniesiono im wina na srebrnéj tacy i przez to nie usunięto wszelkich przeszkód.
Teraz Edward zbliżył się do bardzo poważnie wyglądającego Furscha, który nalał sobie szklankę prze wybornéj madery.
— Trzeba nam śpieszyć się, powiedział prędko widziano cię w Rio!
— Do djabła! kto ci to powiedział?
— Zaraz się dowiesz, opowiedz pierwéj co zrobiłeś. Układałeś się tam z jakimś murzynem.
— Niech mnie licho porwie! Zkąd wiesz o tém? Lecz cóż z tego, że mnie widziano? Zamówiłem murzyna dla Eberharda, jest to wioślarz na celnym statku, i ma tak pewną pięść, że z téj strony możemy być spokojni! Jakże daleko zaszli urzędnicy?
— Wszystko spisują. W téj chwili są na stacyi ładunkowéj przy Rio-Vero!
— A ten przeklęty, sapiący rządca Villeiro?
— On to przed godziną, potajemnie dowiedział się od przewodnika mułów, który cię widział w Rio, że miałeś schadzkę w szynku z osławionym murzynem. Wiesz, że przyległy tu pokój dotyka pokojów wieży, w któréj ten Villeiro pilnuje opieczętowanego skarbca, i dostarczonych ostatniemi czasy pieniędzy. Słyszałem, jak późno wchodził do tych pokojów jakiś człowiek, a że obaj sądzili, iż śpię w mojéj sypialni, więc wszystko słyszałem co mówili. Przewodnik mułów wyraźnie ostrzegał o twoich zamysłach, Villeiro pragnął objaśnień, jednak to pewna, że nie dowierza, témbardziéj, że od inspektora, który wyjechał do Europy, niema dotąd żadnych wiadomości.
— A urzędnicy jeszcze nie tak prędko skończą swoje zajęcie, aby z zamku wyjechać mogli?
— Mówią, że to wszystko jeszcze kilka tygodni potrwać może.
— A więc następnéj nocy musimy wykonać zamach stanowczy, co nam nie będzie trudno, bo wszędzie mamy przystęp; musimy zabrać skarb złożony w wieży i znajdujące się w niéj pieniądze, któremi zarządza Villeiro! mówił Fursch wychyliwszy drugą szklankę madery.
— Już mi ta myśl przychodziła, ale wykonanie jéj nie tak łatwe.
— Musimy zresztą wyrzec się wszystkiego, a poprzestać na tych summach!
— Są ogromne, przekonałem się o tém dzisiaj, przeglądając akta. W skarbcu oprócz przeszło miliona w złocie, znajdują się brylanty i inne drogie kamienie, oszacowane na trzy miliony milreisów, Villeiro ma prócz tego w swoim pokoju dochód z ostatnich tygodni, wynoszący około 200, 000 milreisów!
— Rzeczywiście byłby to majątek, jakiego tam u nas, nie posiada niejeden książę, powiedział Fursch po namyśle. A znasz położenie pokoju? czy obeznałeś się już z innemi okolicznościami?
— Ze wszystkiém — jest tylko jedna przeszkoda, mogąca zatamować naszą ucieczkę! mniemał Rudy Dzik.
— Mów — musimy postarać się o jéj usunięcie, bo chociaż Marcellino ułatwi się z owym hrabią Monte Vero, jednak dla tego mogą nas schwytać!
— Przeszkodą, któréj usunąć nie umiem, jest zabranie skarbu. Powinieneś pamiętać o tém, że złoto i drogie kamienie zapakowane są w niezliczonych workach, i że potrzebaby przynajmniej stu mułów, na przeniesienie połowy tego skarbu do Rio! cicho powiedział Rudy Dzik i rzucił się w krzesło.
Myśl o posiadaniu takiego majątku wzruszyła Furscha. Serce jego chciwością, przejęte dziko pukało, a liczby, które mu wspólnik wymienił, tak go nęciły, że dla nich należało koniecznie usunąć wszelkie przeszkody. Gdyby chociaż tylko dziesiątą część tego skarbu zrabował i z nią uciekł, mógł w każdym punkcie świata żyć świetnie i wesoło. — ktoby tam wiedział, zkąd przyszedł do takich bogactw? Wtedy nietylko uniknąłby wszelkich prześladowań i niebezpieczeństw, ale jako bogaty człowiek, mógłby być bardzo dumnym i wszyscyby mu się kłaniali. Iluż to było i jest bogatych ludzi, których przeszłość była niezmiernie ciemna, a obrąb działania, w którym się nagle zbogacili, bardzo rozległy — mają teraz pieniądze i władzę w ręku, a nikt nie pyta, zkąd to wszystko wzięli!
— Jakoś to pójdzie! nagle rzekł Fursch, przeszedłszy się kilka razy po pokoju. Wszystkiego wynieść wprawdzie niepodobna, ale przynajmniéj tyle, abyśmy obaj dosyć mieli.
— O to tylko idzie, Czarna Estera obaczy, jak z niéj zadrwimy; zdaje mi się, że się cesarzowi zobowiązała.
— To nas obchodzić nie powinno! Następującéj nocy musimy doprowadzić do skutku ucieczkę, już wielki czas. Wiesz, co tu w zamka jest do czynienia, a ja wszystko przygotuję, co potrzeba zabrać.
— Zgoda! powiedział Rudy Dzik, który znał zdolności swojego przyjaciela i umiał je oceniać. Przytém będziemy mieli wcale niełatwą pracę, klucze od skarbca ma Urzędnik sądowy, który sypia w czerwonym salonie.
— To mu je odbierzemy — dobrze wykonany cios pozbawi go przytomności.
— To olbrzym i ma czaszkę jak topór, myślę że lepiéj go spoić. Z czerwonéj sali musimy przejść przez jadalny pokój do mieszkania rządcy Villeiry, a tego na prawdę musimy zrobić miernym. Potém wyłamiemy i otworzymy izbę w wieży. Z niéj zakratowane okno wychodzi na boczny front zamku — przez nie powyrzucamy worki, na dole jest piasek.
— To zrobiwszy, przeciągniemy worki z parku aż na brzeg Rio Vero, a potém do gondoli, która jest wielka i dużo udźwignie. Pełny ładunek będzie dla nas bardzo wygodny, bo popłyniemy z wodą, łatwo nabyty skarb przeniesiemy do Rio. O żywność i przebranie ja się jutro postaram; w Rio najmiemy albo kupimy sobie parostatek, a za cztery dni będziemy na pełném morzu.
— Interes skończony! mniemał Rudy Dzik, wstając i podając przyjacielowi rękę; mamy cały dzień na przygotowania. Nie mów nic pod żadnym względem Esterze! Jéj zapomnienie i spokojność jutro będzie dla nas bardzo pożyteczna, a takie panny jak ona, zawsze same sobie dać radę umieją.
— Dobra noc! powiedział Fursch, bo go już wyborny plan zajmował — musimy się dobrze wyspać, abyśmy na następne noce mogli być rzeźcy i czynni!
— To przecięż dla nas nic nadzwyczajnego, zaśmiał się Rudy Dzik. Będzie to więc ostatnia noc przepęd, zona na tutejszych łóżkach. Mnie żal każdéj sztuki, którą tu zostawić i utracić musimy.
— No, przecięż zamku nie możesz zabrać na plecy, ty nienasycony! odpowiedział Fursch, biorąc płaszcz i kapelusz — zdaje mi się, że i tak będziemy mieli dosyć na całe życie.
— Dla tego piję z tobą, to myśl przyjemna! A spodziewam się, że jakiś czas dobrze sobie pożyjemy.
Fursch pozwolił Rudemu Dzikowi, aby jeszcze raz napełnił szklanki i potém cicho się z nim potrącił, — było już dawno po północy, gdy obaj udali się na spoczynek....
Na drugi dzień cesarz dosyć zimno pożegnał młodego hrabiego Edwarda i pana von Renard i wyjechał z zamku razem ze swoim orszakiem, wracając najkrótszą drogą do stolicy. Nim wsiadł na koń, znalazł sposobność powiedzenia kilku słów pięknéj Kornelii, na które ona odpowiedziała bardzo szczerze i czarownic, poczém popędził około wodotrysku i przez wjazd, przejęty zabraną, z Monte Vero myślą: że wkrótce obaczy się znowu i, Kornelią.
Jakże różniła się ta myśl od nabytków i wielkich idei, które don Pedro wywoził ztamtąd wówczas, gdy jeszcze Eberhard przebywał w zamku!
W ciągu dnia Fursch obejrzał gondolę, umieszczoną w pobliżu wysokiego, grubego muru, nad brzegiem Rio Vero, potajemnie naznosił do kajuty wina i żywności, i przekonał się, że gondola zupełnie odpowiada jego zamiarom. Niewiele okrętów przepływało rzekę, a na przypadek spotkania, któregokolwiek z Monte Vero, Fursch przygotował się, zabierając dla Edwarda i siebie dwa ubrania majtków.
Rządca Villeiro, stary już człowiek, doświadczonéj wierności i przywiązania do Eberharda, który go zaszczycał całém swojém zaufaniem, razem z pozostałym w zamku urzędnikiem sprawiedliwości, gdy inni sądownicy zajmowali osady Monte Vero, aż do wieczoru zajęty był sprawdzaniem akt i ksiąg. Młody Senhor Conde oświadczył im swoją wdzięczność za gorliwość i pracę i zaprosił na kieliszek wina, które miano pić pod otwartém powietrzem na balkonie.
Chorobliwy Villeiro wymówił się od tego zaproszenia lekką słabością, a tęgi i bardzo wino lubiący urzędnik przyjął je z wielką gotowością.
Gdy się zaczynało ściemniać, Edward rozkazał służbie przyrządzić na balkonie stół, a gdy postawiono na nim kilka odkorkowanych butelek, Fursch w stosownéj chwili, gdy pozostał sam z Edwardem, wsypał w jedną z nich, którą dobrze zauważył, nieco sproszkowanego korzenia selnity, znanego krajowcom z silnie odurzającego działania.
Wkrótce po tych przygotowaniach zjawił się na balkonie niezwykle wysoki i silny urzędnik sprawiedliwości, cały w ukłonach, i zasiadł obok oczekujących na niego panów.
Fursch nie taił przed sobą, że Edward miał słuszność, gdy wołał tego człowieka odurzyć winem, nie uderzeniem, bo jego czoło i grubemi sterczącemi włosami porosła głowa wymagałyby silnie wymierzonego ciosu, któregoby z powodu pościeli nie można było dobrze wyrachować, a jeżeliby to uderzenie nie ogłuszyło urzędnika, to istniałoby jeszcze największe niebezpieczeństwo, bo dobrze wiedzieli, że przy jego łóżku znajdowała się taśma od dzwonka, która za najmniejszém poruszeniem wszystką służbę przywołać może. Edward wezwał Furscha do napełnienia kieliszków, udając sam nieuważnego. — Nie zważaj pan na mnie, panie Santos, rzekł do urzędnika sądowego; wprawdzie bardzo lubię wypić kieliszek wina, ale niestety! dostaję zaraz tak mocnego uderzenia krwi, że muszę być bardzo ostrożnym. — Na to ja się nie skarżę, oświadczył pan Santos, uśmiechając się zadowolony z siebie, i popuszczając cokolwiek jasny halsztacka, chciałbym tylko nie zakłócić moich myśli działaniem wina, abym jutro z panem Villeirą mógł skończyć rachunki. — Inni panowie zapewne mają jeszcze wiele do czynienia? — Źle licząc potrwa to jeszcze kilka tygodni, panie hrabio, kilka tygodni! Posiadłości, które mają zaszczyt witać pana jako swojego właściciela, są tak rozległe, tak nadzwyczaj bogate, że wiele czasu wymagają.... — A pan będziesz już spokojny, jeżeli jutro skończysz rachunki? zapytał Fursch nalewając panu Santosowi, Edwardowi i sobie z niefałszowanéj butelki. — Tak jest, panie von Renard, jeżeli tak mówić Wolno. Potém mam obowiązek czuwać z panem Villeirą nad całością skarbu i dochodów. — Winienem panu za to całą moją wdzięczność, zacny panie Santos! rzekł Edward, i nie zapomnę dać tego dowód przed pańskim wyjazdem. — O, pan hrabia jesteś zbyt łaskaw! uprzejmie odpowiedział urzędnik, zbyt łaskaw! Wszak ja tylko pełnię mój obowiązek.
— Mocno żałować będę, kochany panie Santos, wyjazdu pańskiego z zamku, bo sądzę, że pan jesteś znakomitym Cerberem.
— Ucieszony tém pochlebstwem urzędnik śmiał się serdecznie i wychylił kieliszek ulegając zaproszeniu pana von Renard. Fursch chciał spragnionego wina i wiele znieść mogącego urzędnika gruntownie i bezpiecznie ogłuszyć, dla tego i teraz jeszcze potraktował go czystém winem, aby mu dopiero na zakończenie nalać usypiającego trunku.
— Nie jest to wcale czcza gadanina, kochany panie Santos; szczerze powiadam, że chciałbym się wiele nauczyć, z wielką uprzejmością powiedział Edward. Wiesz pan, że przybywam tu z daleka jako cudzoziemiec, że nie mam przy sobie żadnego człowieka, któremu mógłbym zaufać, i ze dla tego, po wyjeździe pańskim, sam będę musiał pilnować, a to nieprzyjemne zatrudnienie!
— Dla mnie nie byłoby to tak przykrém, powiedział prawdomówny urzędnik; poddałbym się chętnie temu obowiązkowi, gdybym miał szczęście być posiadaczem takich skarbów!
— Czy nie znasz pan starego przysłowia: że bogaty ma najwięcéj kłopotów, mój szanowny panie Santos? Tak jest, gdybym pana tu na zawsze mógł zatrzymać!
— W zasadzie jest to rzecz bardzo prosta, panie hrabio, którą będąc na pańskiém miejscu sam późniéj — bym odrobił! Teraz drzwi od izby na wieży są zamknięte i zapieczętowane — zostawmy je tak jak są! I cała tajemnica czuwania zależy na bezpieczném przechowaniu kluczów, bo grube i pewne żelazne drzwi skarbca oprą się wszelkiemu włamaniu.
— Bardzo to dla mnie pożądana wiadomość — a więc tajemnicą czuwania jest przechowanie kluczów?
— Nie należy, aby ktoś widział, Senhor Conde, aby ktoś domyślał się, gdzie one są ukryte — w nocy najpewniejsze dla nich miejsce pod poduszką. Leży się na kluczach tą częścią ciała, w któréj łączą się wszystkie zmysły, a na prawdę wiele potrzeba, aby w nocy niezmiarkować, że się ktoś koło naszego łóżka kręci i pod poduszkę sięga.
— Wybornie kochany panie Santos! zawołał Edward i podniósł kieliszek: jak najwyborniéj! Dziękuję za radę i za to wypijmy, że nigdy nie uda się człowiekowi dostać tak ostrożnie przechowanych kluczy.
— To nigdy nastąpić nie może, Senhor Conde, jest to jedynie pewne i bardzo naturalne miejsce! odpowiedział urzędnik ciesząc się, że młodemu hrabiemu wyświadczył przysługę, któréj ten, jak z pewnością przypuszczał, nie pozostawi bez nagrody, zwłaszcza że pierwéj już coś o nagrodzie wspomniał. W następstwie tego Santos był niezmiernie uważny i uprzejmy, i gdy Senhor Conde wymawiając się strudzeniem wkrótce powstał, również odszedł od stołu. Ale gościnny hrabia prosił pana Santosa tak usilnie, aby sobie nie przerywał, a Fursch dołączył i swoje serdeczne prośby, biorąc butelkę z proszkiem solindy i napełniając nim kieliszek urzędnika, że ten nareszcie dosyć chętnie uległ prośbie, bo mu wino wybornie smakowało.
Edward i Fursch, dla uspokojenia Santosa, życzyli sobie dobréj nocy, poczém dwaj panowie pozostali jeszcze na balkonie, dopóki księżyc nie odbył na nocném niebie dosyć już znacznéj drogi, a przeznaczona dla Santosa butelka nie została wypróżniona.
— Przebacz panie von Renard, jeżeli cię już pożegnam, nagle rzeki urzędnik, walcząc ze snem i odurzeniem; nie wiem zkąd uczuwam niezwykłe znużenie.
— Pan za nadto pracujesz, za wiele rachujesz, to utrudza głowę.
— A do tego ciągle siedzące życie, człowiek coraz słabszy! Śpij pan dobrze, panie von Renard!
— I pan także, szanowny panie Santos! skończył Fursch, ściskając rękę nieco oszołomionego urzędnika, a potém przeprowadził go przez salon Edwarda, przedpokoje i korytarz do czerwonéj sali, w ktôréj mieszkał.
— Bogu dzięki, poszepnął oszołomiony wróciwszy do siebie, i mimo senności, klucze jak co wieczór wetknął głęboko pod poduszki. Proszek zaczął działać — potém niezdolny nawet rozebrać się, padł na łoże.
Fursch nakrył go kołdrą, — jedną przeszkodę usunięto.
Odurzony Santos zapomniał pomimo zwyczaju zamknąć za Furschem drzwi od salonu, bo nie był już w stanie uczynić tego. To o wiele ułatwiło całą sprawę obu rabusiom.
Gdy Fursch ze zdradzieckim uśmiechem przekonał się, że urzędnik już ruszyć się nie może, powstała w tym łotrze myśl, zupełnie jego godna, aby samemu wykonać cały interes i rabunkiem nie dzielić się z Rudym Dzikiem, ale najprzód zabić jego, a potém rządcę.
W chwili gdy Fursch z błyszczącém okiem przemyśliwał o tym wybornym planie, powoli otworzyły się drzwi czerwonéj sali i ukazał się w nich Senhor Conde, — może niedowierzał, może też przywiodła go niecierpliwość.
— Przekleństwo! mruknął Fursch przez zęby: co się dzisiaj stać nie może, wygodniéj i lepiéj może się wykona w drodze — nie obciąłbym się dzielić!
Może też i Rudy Dzik powziął w téj chwili podobną albo nawet tę samą myśl — bo ludzie jak ci dwaj dzielić się nie lubią, jeżeli ucieczka lub konieczność nie zmusza ich do tego.
— Cóż tam? z cicha zapytał Rudy Dzik.
— Nic nam już nie przeszkadza, chodź! Idź przez pokój jadalny do sypialni Villeiry! mówił Fursch, nie ma tu blizko nikogo, możesz go ostudzić bez kłopotu.
— Zostaw mi dostanie kluczów a sam idź do Villeiry!
— Cóż to! tchórzysz, kiedy jest co do roboty, łajdaku? zgrzytnął Fursch; to nie pierwszy, na którym szukasz zbawienia.
— Może masz słuszność — ale ten Villeiro to słabizna, a dla mnie to rzecz nieprzyjemna.
— Na kimże chcesz wprawiać się ty chuderlawy, zwiędły zbóju? szepnął Fursch, który nareszcie wybuchnął gniewem, bo tymczasowo musiał dzielić się.
— Fursch! grożąc mruknął Rudy Dzik — gdybym nie pamiętane jesteś kierownikiem tego przedsięwzięcia, to....
— Co? spokojnie i prawie pogardliwie spytał Fursch; strzegłbyś się występować przeciwko mnie, wszak znasz mnie!
— To chodźmy razem do pokoju Villeiry, tak w każdym razie lepiéj.
Gdy Fursch włożył rękę pod poduszki mocno śpiącego i chrapiącego urzędnika i nakoniec pochwycił klucze, Budy Dzik zbliżył się do drzwi jadalnego salonu, który przejść musieli, dla dostania się do pokoju rządcy, leżącego przy wieżowéj izbie.
Na zamkowym zegarze głośno wybiła północ.
W chwili gdy Fursch trzymał klucze w ręku, a jego pomocnik otwierał drzwi, ten tak gwałtownie odskoczył, że Fursch wyszeptał jakieś przekleństwo, bo Rudy Dzik potrącił go i nadeptał.
W jadalnym salonie tuż przy otwartych drzwiach stała chuda postać Villeiry, który tam przyszedł przebudzony szmerem i cicho prowadzoną rozmową.
Słabowity, stary człowiek ujrzał więc nagle przed sobą owych gości zamkowych, którzy od pierwszego dnia złowrogie i złe wywarli na nim wrażenie, chociaż wtedy mieli bardzo uczciwe miny i na ustach bardzo dobre słowa — Villeiro i niemiecki inspektor Schönfeld, mimo legalizowanych papierów i dokumentów, powzięli niepokonaną wątpliwość — a teraz gdy obaj przybysze stanęli przed nim z groźnemi, czyhającemi i zupełnie innemi minami, natychmiast przekonał się, że się nie omylił.
Ale Villeiro słabowity tak się mocno przestraszył, że nie był w stanie pośpieszyć do okna i zawołać o pomoc, albo stanowczo przeciwko nim wystąpić.
— O cóż to idzie? rzekł wybladły.
Rozpoczęła się okropna scena.
Gdy Rudy Dzik zamykał drzwi prowadzące do ogłuszonego Santosa, Fursch rzucił się na słabowitego Villeirę, który mu w siłach nie wyrównywał i nie spodziewał się napaści mogącéj pozbawić go życia. Nieszczęśliwy uciekał, drżącym głosem wołając o pomoc, do swojéj sypialni, lecz nikt głosu tego nie słyszał. Fursch pobiegł za nim — oczy jego przeraźliwie błyszczały — dzikim ruchem wyciągnął rękę po swoją ofiarę, która teraz już mu się wymknąć nie mogła.
Rozpoczęła się straszliwa gonitwa — rządca zastawiał się stołami i krzesłami, pragnąc tym sposobem ujść strasznemu prześladowcy, ale nadaremnie. Fursch powodowany szatańską chciwością, żwawszy był i zręczniejszy niż Villeiro.
Już nieszczęśliwy czuł rękę mordercy na swoich sukniach — już czuł się schwytanym. Fursch rzucił klucze i obu rękami pochwycił rządcę za szyję — obalił go na ziemię. Villeiro bronił się — całą siłą, jakiéj dodaje obawa śmierci, usiłował oderwać ręce nieprzyjaciela od szyi swojéj, ale te ściskały ją jak żelazne klamry, mógł więc tylko w okropnych mękach duszenia pokaleczyć je paznogciami... Oczy mu wystąpiły z dołów — okropne chrapanie wydobyło się z ust pianą okrytych — twarz nieszczęśliwego zsiniała, a drgające, kurczące się członki, czyniły już ostatnie rozpaczliwe wysilenia.
Ale morderca wszelkiemi siłami dusząc swoją ofiarę, stał nad nią — rozżarty zacisnął zęby, zdawało się, że mu iskry z oczu tryskają, i nie zważał na to, że krople krwi z jego ran na rękach walają umierającego Villeirę i deski podłogi.
Rudy Dzik, aby nie stracić ani chwili drogiego czasu podniósł klucze i przystąpił do głęboko w murze osadzonych, grubych drzwi żelaznych, prowadzących do skarbca, znajdującego się w wieży.
Drzwi te miały dwa zamki a prócz tego trzy pieczęcie.
Gdy Rudy Dzik prędko przystąpił do małego stołu przy łożu zamordowanego, aby zapalić świecę, Fursch puścił uduszoną ofiarę — nie mógł tego znieść, aby jego towarzysz sam dostał się do upragnionego skarbca, chciał jednocześnie z nim rozpocząć rabunek.
Villeiro już się nie ruszał, tylko jeszcze niby przewracał oczami, a krew sączyła się z ust jego.
Czerwony Dzik zapalił dwie świece, każdy z morderców wziął jedną, i gdy Fursch jeszcze raz spojrzał na swoją ofiarę, obaj zbliżyli się do żelaznych drzwi.
Klucze skrzypiąc obróciły się w zamkach, pieczęcie pod naciskiem odpadły, a mocne pewne drzwi ustąpiły parciu obu rabusiów.
Owiało ich chłodne, wilgotne powietrze — weszli do wysokiéj, ciemnéj, niezwykle grubemi murami objętéj przestrzeni. Miała tylko jedno wązkie wieżowe okno, wewnątrz żelaznemi kratami, zaopatrzone. Na środku stał wysoki okrągły stół, na którego marmurowym białym blacie zapewne liczono i ważono złoto.
Fursch, trzymający świecę do góry, przy niepewnym jéj blasku postrzegł niezliczoną ilość worków z cienkiego, mocnego łyka. Na każdym wypisana była zawarta w nim summa, chciwe oko Furscha poznało, że są w nich złote pieniądze, bo rozwiązał jeden worek — grzebał w czerwoném złocie — przeraźliwy uśmiech wykrzywił mu twarz, na któréj wypisane były wszelkie zbrodnie.
Jego towarzysz zbliżył się do ścian, przy których stały otwarte szafy. Tu w pięknych pudełkach przechowywano błyszczące drogie kamienie, dostarczone z przemywalni w Monte Vero i przez handel zamienny z Indyanami; dyamenty, te przedmioty najbardziéj nęciły Rudego Dzika, a znalazł ich w jednéj szafie pełno, pudełko na pudełku.
A tak nakoniec skarbiec w Monte Vero stał otworem przed zbrodniarzami, i bez przeszkody mogli przystąpić do dzieła i zrabować go według chęci serc swoich.
Ale nie wiedzieli od czego zacząć — oczarował ich przedstawiający się im widok złota i srebra nagromadzonego w workach, tudzież kosztownych kamieni napełniających szafy.
Hrabia de Monte Vero, był to rzeczywiście Krezus niezrównany. Ten szlachetny, obok niezmiernych bogactw bez pretensyi człowiek, usiłujący jedynie za ich pomocą stać się światu użytecznym, powierzchownością swoją nie zdradzał wcale tak ogromnego majątku, którym zaćmiewał królów i książąt, a sam go nabył. To co leżało tu w wieżowéj izbie w Monte Vero, stanowiło tylko małą część jego mienia, które się prawie corocznie podwajało, większa część pracowała w Brazylii i w dalekiéj Europie, łożona na przedsiębiorstwa, które stwarzał niezmordowanie czynny umysł tego człowieka.
Co dwaj zbrodniarze dla swoich nędznych planów zrabować pragnęli, to wydzierali ludzkości, dalekim i blizkim biednym, bo całém dążeniem, całym celem Eberharda było dopomagać innym swojemi skarbami, nie przez ślepe rozrzucanie i rozdział summ, i tym sposobem wzmacnianie chęci nabycia pieniędzy bez pracy, lecz przez stwarzanie pracy i bogate wynagradzanie pilnych, co już w Monte Vero od dawna się działo.
Fursch drżącą ręką zabrał się do dzieła. Otworzył wązkie okno i przekonał się, że worki dadzą się przesunąć pomiędzy żelaznemi sztabami — na dole był piasek więc spadanie worków z téj nieznacznéj wysokości nie mogło sprawiać żadnego hałasu.
Zaczęła się zatém robota. Gdy Rudy Dzik zsypywał brylanty w próżne worki a potém je wiązał, tymczasem Fursch tak te jak inne ze złotem, wyrzucał za okno — srebrem pogardzili dwaj zbrodniarze.
Tę drogę przebył jeden po drugim worek i wkrótce można było po kilkogodzinnéj pracy poznać jéj skutki — ale czas naglił i zaczynała się dopiero główna sprawa: przeniesienia rabunku przez park do gondoli, dosyć szerokiéj i mocnéj, dla odbycia długiéj podróży do Rio.
Rudy Dzik nie mógł się powstrzymać, gdy Fursch wezwał go do zejścia na dół i jedną, ręką ukrył w kieszeni garść szmaragdów — ale Fursch dostrzegł to i uczynił tak samo.
Pośpieszyli przez pokój w którym Villeiro leżał zamordowany — w pośpiechu zostawili palące się świece. Potém przesunęli się przez jadalny salon i Czerwoną salę, w któréj sądownik ciągle jeszcze ogłuszony spoczywał na łożu, i dostali się na korytarz.
W rozległych przestrzeniach zamku panowała cichość — Czarna Estera nie domyślała się tego co zaszło w nocy. Służba spała mocno.
I w parku także panował głęboki nocny spokój i ciemność; nadeszły godziny, w których ludzie i zwierzęta najmocniéj zasypiają, godziny między nocą a dniem.
Fursch i Rudy Dzik bez przeszkody wyszli z zamku — szybko udali się ku miejscu przy wieży, gdzie znaleźli jeden na drugim leżące worki.
Niezwłocznie zaczęli przenosić je z parku na brzeg Rio Vero. Ciężka to była i utrudzająca praca, bo każdy zawsze tylko jeden worek mógł unieść na plecach. Złoto jest ciężkie.
Dniało już, gdy zlani potém łup swój mieli na gondoli i teraz na niéj podzielili się ciężarem. W pośpiechu, bo czas naglił, nagromadzili skarby — gondola coraz głębiéj zatapiała się w kłębiących się w koło niéj falach. Wtedy dwaj rabusie poznali, że jeżeli nie chcą zatonąć, muszą pozostawić ostatnie dziesięć worków — aby więc ukryć wszelki ślad, wrzucili w rzekę, która je pochłonęła. Potém ciężko obładowaną gondolę odepchnęli od brzegu, Fursch rozpuścił żagiel, a statek szybko ruszył z łupem po zaczerwienionych pierwszemi promieniami wschodzącego słońca falach, i wkrótce popłynęli pomiędzy winhejrami i cedrami, tudzież między chylącemi się ku wodzie kolczystemi palmami do dalekiego Rio Janeiro.


ROZDZIAŁ V.
Szatan w ludzkiéj postaci.

Nim wracając do Europy obaczymy, czy udało się nieszczęśliwéj Małgorzacie odebrać dziecko uciekającéj przed nią hrabinie żebraczce, zwróćmy uwagę na dobrze znany nam bryg parowy „Germania,“ który téj saméj nocy gdy Fursch i Rudy Dzik zrabowali skarbiec w Monte Vero, całą siłą pary i z rozwiniętemi żaglami gnał po cichych falach morskich, pragnąc zbliżyć się nad ranem do skalistéj bramy, po za którą leży zatoka Rio Janeiro.
Działo się to podczas przecudnéj, spokojnéj nocy, zawisłéj nad nieprzejrzanemi wodami. Niebo z jasno połyskującemi gwiazdami na mocno błękitném tle, majestatycznie sklepiło się nad pluskającemi falami, z pośrodka których kiedy niekiedy wysoko przerzucały się latające ryby. Księżyc niby ognisty wodotrysk, przeglądał się w morzu, które fałdował wiatr łagodny.
Odbywający służbę majtkowie „Germanii“ półgłosem nócili pieśń żeglarską, à nieruchoma postać sternika Marcina stała u steru jak kamienny posąg. U mniejszego masztu na przodzie wybornego parowca — który właśnie miał wykonać jedno ze swoich arcydzieł, bo tylko w przeciągu dziesięciu dni odbył podróż z ostatniéj stacyi na angielskiém wybrzeżu do Caho Frio, które jak mglisty pas późnym już wieczorem ukazało się jednemu z majtków będących w masztowym koszu, tak, iż uradowany zawołał: „Ziemia!” — stał z żałożonemi na piersiach rękami, wysoki, wspaniały hrabia de Monte Vero, na wezwanie swojego inspektora Schönfelda osobiście śpieszący do Rio, dla przekonania się, czy prawdą jest rzecz niepodobna do wiary, i aby nagłém pojawieniem się zgnębić nikczemnych oszustów, którzy dla zrabowania go głosili, że umarł.
Eberhard czuł dobrze, że w téj haniebnéj gmatwaninie prócz Furscha i jego wspólników, tkwią jeszcze inne osoby, a oparty o maszt, podobnie jak wówczas gdy pośród gwałtownéj burzy zbliżał się do brzegów Anglii, przemyśliwał o możności tego, że Leona wspomaga owego straszliwego zbrodniarza, który jeżeli mu teraz wpadnie w ręce, nie ujdzie zasłużonéj kary.
Czoło miał zmarszczone, oczami pełnemi poważnych marzeń spoglądał w dal leżącą w matowo srebrzystym pomroku księżycowego blasku. Lekki wiatr bujał po pełnych włosach Eberharda i końcach jego halsztucha. Przyjemność mu sprawiało to orzeźwiające chłodne powietrze, nocą pierś jego owiewające, pierś, w któréj zaspakajające myśli o dopełnionych obowiązkach i czynach dla ludzkości, nie mogły stłumić myśli bolesnych własnéj jego osoby dotyczących.
Hrabia Eberhard de Monte Vero, pomimo że tysiące serc biło dla niego wdzięcznością i miłością i za niego się modliło, czuł się jednak osamotnionym, bo nie znalazł jeszcze klejnotu życia swojego, utraconego szczęścia. O gdyby go teraz ujrzał, gdyby teraz odszukał!
Byłże to domysł nieszczęścia które się temu klejnotowi przytrafia? Czy też ukazał mu się obraz ciężko doświadczonéj grzesznicy?
Nieopodal od niego siedział skurczony murzyn Sandok, pochylony na poręcz okrętową, i patrzał w stronę swojéj dalekiéj, dalekiéj i na zawsze utraconéj ojczyzny. Spoglądał to na połyskujące fale, to na horyzont. Ale nie mógł dojrzeć dalekiego brzegu, z którego porwano go, gdy był jeszcze chłopięciem. A gdyby teraz rzeczywiście mógł tam powrócić, gdyby mu teraz zostawiono do wyboru podróż do ojczyzny i swojego pana, który stał z boku przy maszcie, Sandok bez namysłu byłby upadł przed Eberhardem wołając:
— O, massa — massa — Sandok nie chce iść precz — Sandok nie może iść precz!
Murzyn kochał hrabiego de Monte Vero bardziéj niż ojczyznę, którą zaledwie byłby teraz poznał; ale któż mu mógł mieć za złe, że w spokojnéj nocnéj chwili wodził wzrokiem po szerokiém morzu, które wiecznie toczącemi się wałami bardzo łatwo w każdém sercu budzi uczucie tęsknoty?
Północ dawno już przeminęła. Nastąpiła zmiana warty — okrętowi śpiewacy, którzy półgłosem na „Germanii“ nócili, odeszli do swoich kajut, i cichość głęboka zapanowała teraz na niepowstrzymanie po falach pędzącym parowcu. Na horyzoncie, a szczególniéj na wschodzie, ku któremu spoglądał Sandok, występowały lekkie mgły, księżyc pokrywały mniéj więcéj przezroczyste zasłony.
Wtém murzyn nagle odskoczył od czarnych poręczy okrętu — oczy jego słupem stanęły — usta poruszały się, jak gdyby chciał krzyknąć, a strach mu nie dozwalał — podniósł ręce i wskazał w stronę, w któréj mgły się podniosły — kolana pod nim się uginały.
Czyliż nikt inny z osady nie widział okropności, w którą osłupiałe wpatrywał się zaniemiały Sandok? Czy strażnik w masztowym koszu zasnął, a Eberhard jako kapitan swojego okrętu, czy tak zapadł w myśli, że nic nie widział?
Nakoniec Sandok cofnąwszy się o krok i zbliżywszy do pana, odzyskał przytomność i potrafił wymówić:
— Massa — massa! grobowym rzekł głosem, tak, iż się majtkowie rozśmieli: Okręt zmarłych — massa, tam płynie!
Słowa murzyna brzmiały przerażająco. Wzruszają one każdego żeglarza, bo od dawna trwa u nich przesąd, że gdy okręt zmarłych mgłą nieco przykryty po falach płynie, to zdarzy się jakieś nieszczęście, burza albo zatonięcie, śmierć czyjaś lub zatrzymanie się na mieliźnie.
— Boże broń nas, okręt zmarłych! zawołali w téj chwili razem wszyscy majtkowie. Jedni modląc się poklękali, inni wybladli żegnali się.
I Eberhard także postrzegł ten przerażający obraz powietrzny.
Pędził on w dali wystając z pośrodka mgły — tułów miał czarny i długi — na wzór fregaty miał trzy ogromne maszty, których górne części kryły się we mgle — na jego pokładzie nie widać było żadnego majtka, żadnego kierownika, tylko na przodzie bujał okropny szkielet z uśmiechającą się głową — śmierć!
Posuwał się cicho jak duch.
Osada „Germanii“ pozakrywała twarze, chowając się przed tym strasznym widokiem — ale Eberhard nieznający bojaźni śmierci, w którego symbolu znajdowała się także trupia głowa, spokojnie patrzał na ten zamglony obraz.
— Marcinie, wypal z działa w tylnym pokładzie do okrętu zmarłych, obaczymy czy jego blanki wytrzymają kulę! zawołał przez tubę.
Starowierca sternik, ten prawdziwy z ciała i kości szczur morski, pełen wszelkich cnot i wad dzielnych marynarzy, przeraził się tym rozkazem, bo i sam właśnie odmawiał Ojcze Nasz. Chociaż zawsze bez wahania się spełniał rozkazy swojego pana, obecny jednak tak mu się wydał wyzywającym los, że mimowolnie błagająco poruszył rękami.
Hrabia de Monte Vero zapewne ten znak postrzegł. Pewnym krokiem przeszedł obok klęczących i modlących się majtków, i sam wszedł do przestrzeni okrętu zawierającéj armaty w tylnym pokładzie.
Marcin prędko udał się za nim.
— Panie Eberhardzie, zawołał błagalnym głosem, gdy się znalazł sam na sam z hrabią: zlituj się, nie kuś losu — to niedobrze!
— Głupiec jesteś Marcinie! Jeżeli mnie albo tobie grozi na prawdę niebezpieczeństwo, zapewne gotów zawsze jesteś odważnie narazić życie twoje, a teraz boisz się mglistego obrazu, zjawiska, które wydają wyziewy, i które zniknie, skoro powietrze zadrży od wystrzału?
— Okręt zmarłych ukazuje się tylko wtedy, kiedy ma nastąpić niebezpieczeństwo śmierci, panie Eberhardzie; wierz pan w dawne doświadczenie żeglarzy!
— Na twoje stanowisko, sterniku Marcinie! rozkazał pan „Germanii,“ i własną ręką zapalił lont.
Marcin nie śmiał już więcéj odzywać się. Wszedł na wyższy pokład — w oddaleniu zawsze jeszcze unosił się duchowy okręt...
I po nocą pokrytém morzu rozległ się z gwałtownym hukiem strzał — kula gwiżdżąc poskoczyła po falach właśnie w kierunku mglistego obrazu — grzmot huczał straszliwie — a okręt umarłych rozpłynął się.
Eberhard wyszedł z armatniéj przestrzeni znowu na górę. Majtkowie powstali i udali się na swoje miejsca, ale całą osadę gniotła jakaś duszność.
Gdy świtać zaczęło, już można było dokładnie rozpoznać wskazówki Rio Janeiro, ową skałę przy wejściu do portu, zwaną Cukrowym kapeluszem, a tuż na lewo, kolosalną głowę Śpiącego olbrzyma[5], skalisty symbol Brazylii.
Ponieważ ranek był bardzo jasny, więc w kilka godzin późniéj można było rozpoznać palmy na górach i teraz rozjaśniło się oblicze Sandoka, stojącego za Eberhardem.
Biało połyskująca warownia Santa Cruz jaśniała od słońca, spuszczono żagle, a „Germania“ pędzona siłą kół leciała jak strzała ku obwarowanéj wyspie Lages, przed którą musiał stawać każdy do zatoki Rio Janeiro płynący okręt, aby podług przepisu celni urzędnicy zrewidować go mogli.
Na wyspie od dawna widziano bryg „Germania“ i w godzinę po zawołaniu „Stoop!“ okręt już się prawie nie ruszał — a kierowana przez czterech wioślarzy murzynów łódź z oficerem i dwoma celnikami, przybywająca z wyspy, zbliżyła się do „Germanii.“
Hrabia de Monte Vero spojrzał ku zatoce, leżącéj w rozległéj panoramie po za wyskokami skał i ku wyspie Lages i przypatrywał się jak fale te podnosiły do zanurzenia łódź celniczą. Ale czteréj murzyni muskularnemi rękami tak pewno i silnie robili wiosłami, tak taktownie i spokojnie, że łódź szybko przerzynała fale. Jeden szczególniéj murzyn wpadł mu w oko, bo wyglądał wyższy i silniej zbudowany niż jego towarzysze.
— O massa, zawołał ucieszony Sandok, nie mogąc ukryć radości z powrotu do Brazylii i Monte Vero: tu piękniéj niż tam w zimnym kraju! Tam na brzegu w łodziach i między palmami...
— Myślę, żebyś tu chętniéj pozostał?
— Prawda, ale z massą!
— Nie ciesz się tém Sandoku, za kilka dni znowu z powrotem popłyniemy do Europy.
— Z powrotem do zimnego kraju? O biada!
Murzyn bardzo poważnie w liberyi wyglądający, zrobił smutną minę i znowu przystąpił do poręczy, pragnąc Widzieć, jak czteréj murzyni łódź celniczą z nadzwyczajną szybkością po drobnych falach morza do „Germanii“ zbliżali.
Eberhard mimowolnie uśmiechnąć się musiał, widząc, że oficer pilnie coś z urzędnikami rozmawiał i że ta rozmowa niewąpliwie jego osoby dotykała. Stał zaś tak, że ci panowie wybornie poznać go mogli, a tyle znano go w całém Rio, iż urzędnicy ani na chwilę powątpiewać nie mogli, że mniemany umarły, to rzeczywiście on, który swój czarny parowiec przed wyspą Lages zatrzymał.
Jeden z czterech czarnych majtków łodzi z czyhającą uwagą spojrzał na parowiec — był to ów uderzająco silnie zbudowany. I on także zauważył hrabiego de Monte Vero i widocznie ze swoim kolegą kilka słów przemówił, odnoszących się do stojącego przed nimi okrętu.
Wreszcie łódź podpłynęła do „Germanii“ prawie spokojnie stojącéj, bo małe fale poruszyć jéj nie mogły. Majtkowie zarzucili drabinę, a oficęr i dwaj urzędnicy celni weszli na parowiec.
— Bogu dzięki panowie! zawołał hrabia de Monte Vero. Robicie wielkie oczy — a znajdujecie się na okręcie, który nie jest zadném mamidłem, ten zaś, który z wami mówi, jest człowiekiem z ciała i krwi.
— Rzeczywiście dziwna to historya — witamy panie hrabio! Pojawienie się pańskie mocno nas cieszy; a co powie najjaśniejszy pan? rzekł oficer uprzejmie kłaniając się.
— Najjaśniejszy pan powie: Monte Vero zmartwychwstał, bo też tak jest rzeczywiście! Ale moi panowie, dodał witając celnych urzędników, mocno pragnąłbym puścić się daléj. Na pokładzie znajduje się tylko osada i ja — ballast „Germanii“ stanowią działa i ammunicya:
— Istnieje więc trudne do wiary oszustwo? ciekawie wtrącił jeden urzędnik.
— Żart, który się wyjaśni; dla tego osobiście pośpieszyłem tu z Europy — lecz co to jest? patrzcie-no panowie! Jeden z waszych wioślarzy upadł i wije się jakby miał dostać żółtéj febry! nagle zawołał Eberhard, wskazując na łódź, w któréj jeden czarny, to wijąc się, to bijąc rękami leżał pod ławą; trzéj zaś inni czarni z objawami bojaźni na bok się usunęli.
— Zdaje się, że chory, powiedział oficer — to nowy wioślarz nieprzywykły do swojego zatrudnienia, który przeszłéj nocy musiał z nami czterykroć wypływać na morze, może się przeziębił i zachorował.
— Przecięż nie są znowu tak bardzo wrażliwi? przerwał jeden z celników, rzucając niedowierzające spojrzenie na kurczącego się murzyna.
— On na prawdę chory, patrzcie panowie jak mu się twarz zmieniła, jak przewraca oczami i zaciska białe zęby. Te nieszczęśliwe stworzenia nie są zabezpieczone od zmiany powietrza, a on nagi aż do czerwonéj fai, pokrywającéj jego niższe części! z wyrazem politowania powiedział Eberhard.
— Bardzo często tylko skutki lenistwa skłaniają tych czarnych łotrów do takich manewrów, utrzymywał celnik, który od lat wielu zwiedzał na łodzi przybywające okręty i przytém nabył rozmaitego doświadczenia. Prawie niepodobna uwierzyć czego się dopuszczają murzyni dla wzbudzenia litości, albo dla przeprowadzenia niekiedy swoich zamiarów.
— I ja także rozmaitych już doświadczeń pod względem czarnych nabyłem.
— To się rozumie panie hrabio; kto ma tak wielu czarnych i białych poddanych, ten nabył rozległych doświadczeń! odpowiedział celnik, a tymczasem oficer i drugi urzędnik zajęci byli mocno rozmową z Marcinem, pragnąc dowiedzieć się bliżéj o oszustwie, bo jego powodu i wykonania wcale pojąć nie mogli.
— Ale nie mogę uwierzyć, aby muskularny murzyn miał udawać, abyśmy mieli do czynienia z jedną z tych leniwych i zgubionych istot, lubiących tylko wódkę i próżniactwo, dodał Eberhard; niewolnik który...
— Ten murzyn nie jest już niewolnikiem, chociaż chodzi boso podobnie jak jego towarzysze, on jest wolny, a przeszłość jego nieosobliwa...
— Nie chcę ani białego ani czarnego człowieka za jakiś błąd przeszłości potępiać i zawsze mu niedowierzać!
— Panie hrabio, twoja dobroć i miłość ludzkości znane są światu!
— Nie, mój drogi; co uczyniłem i czynię, jest tylko obowiązkiem, który każdy spełniać powinien!
Murzyn, w którym zapewne czytelnicy już poznali straszliwego szatana, w którym nie wiedziano co bardziéj podziwiać, czy olbrzymią siłę, któréj dowiódł pod szubienicą, czy też żądzę krwi, która go skłaniała do przegryzienia gardła swojemu panu, Marcellino leżał na dnie łodzi i wił się jak wąż raniony. Raz skręcał się w kłębek, drugi raz kurczowo i sztywnie wyciągał swoje czarne, muskularne członki — jego niebieskawe, zaczerwienione usta nie wydawały przytém żadnego głosu, boje przejmował ból straszliwy, a białe, wielkie zęby tak mocno zacisnął, że prawie jedną kość stanowiły. Białka oczu tak okropnie świeciły z czarnéj jak heban twarzy, a niby w śmiertelnéj trwodze pięściami przyciskał piersi i ciało.
Trzéj inni murzyni przerażonym wzrokiem śledzili ruchy Marcellina — widocznie nie chcieli się do niego zbliżyć, ani go nawet dotknąć!
— A jakże tam z tym czarnym? zawołał do nich celny urzędnik.
— O, massa — czarne wymioty! odpowiedzieli.
Tak w Brazylii nazywają żółtą febrę, najbrzydszą chorobę, która rzeczywiście objawia się podobnemi symptomami, jakie można było postrzegać na Marcellinie.
— Przenieście chorego tu na parowiec! rozkazał Eberhard.
— Co? pan hrabia chciałbyś...
— Ratować biedaka, nim będzie za późno; pozostawcie mi panowie tego murzyna, postaram się udzielić mu lekarskiéj pomocy i zawiozę go do wyspy Villegaignon, gdzie „Germania“ stać będzie do jutra rana, a jak wyzdrowieje, będzie mógł ztamtąd łatwo powrócić na wyspę Lages, na swoje stanowisko wioślarza.
Nadszedł oficer, który chcąc się okazać usłużnym pełnemu wpływu hrabiemu, na którym niemiłe wrażenie wywierał chory i rzeczywiście szkaradnie wyglądający murzyn, zezwolił na przeniesienie go, a nakoniec i trzéj pozostali murzyni zdecydowali się przeprowadzić go po okrętowych schodkach.
Była to niezupełnie lekka praca, bo chory murzyn był ciężki i cały od potu ślizki. Nakoniec dostali się z nim na pokład „Germanii.“
— Zanieście chorego do małéj kajuty, która przytyka do mojéj! zawołał Eberhard, i z wielką litością zbliżył się do czarnego. Sandok, poproś tu okrętowego lekarza!
Gdy majtkowie przy pomocy murzynów z celniczéj łodzi przenosili Marcellina na dół do kajuty, Eberhard pożegnał urzędników, którzy oddalili się z najuniżeńszemi zapewnieniami radości, jaką im sprawił widok hrabiego.
Wkrótce wrócili także na łódź trzej murzyni, ujęli wiosła i posuwali ją po falach.
Po téj przerwie poruszyła się także i „Germania“ i obok wyspy Lages zbliżała się do wjazdu do zatoki otoczonéj zielonemi, pagórkowatemi brzegami.
Wewnątrz zatoki każdy okręt dla wyładowania i innych formalności, musiał przepływać obok wyspy Villegaignon, ktôréj warownie broniły całego wjazdu i przylądka.
Późno po południu podpłynęła tam „Germania“ i teraz Eberhard rzuciwszy okiem na rozwijające się przed nim wspaniałe pola, a potém posiliwszy się, wszedł do dolnéj przestrzeni, obaczyć chorego murzyna, i w godzinach potrzebnych na opłynięcie wyspy, przy ktôréj „Germania“ nocować musiała, napisać kilka listów, tudzież nieco w swojéj kajucie wypocząć.
Lekarz okrętowy, człowiek jeszcze młody, zupełnie uspokoił hrabiego co do stanu zdrowia Marcellina.
— Zadałem mu lekarstwo i kazałem okryć go kocami, powiedział; nie ma on wcale żółtéj febry, czy się nie objawi jaka inna choroba, o tém z pewnością, jeszcze sądzić nie można, lecz zdaje mi się, że ten rzeczywiście olbrzymiéj natury murzyn jutro zupełnie zdrów będzie. Racz pan hrabia sam się o tém przekonać!
— Lekarz zbliżył się do drzwi, prowadzących do małéj kajuty, leżącéj obok kajuty Eberharda, i otworzył je.
Był to wprawdzie nizki, ale bardzo wygodny pokoik okrętowy. Okno z grubego, matowego szkła przepuszczało doń łagodne światło. Pod niém stało łóżko, jak zawsze na wielkich okrętach, zrobione z dosyć długiéj skrzyni drewnianéj, przymocowanéj do ściany. Resztę urządzenia stanowiło kilka krzeseł i stolik.
Marcellino leżał na poduszkach starannie okryty kocami. Ten niegodziwiec, z duszą czarniejszą niż jego skóra, myślał o morderstwie i udawał śpiącego.
Eberhard zbliżył się, aby mu w twarz zajrzeć — chciał przekonać się, czy jéj muskuły są zupełnie spokojne.
Wtém Marcellino otworzył oczy. Przez chwilę patrzał na szlachetną, troskliwą twarz hrabiego de Monte Vero, który go wziął do siebie, gościnnie otworzył mu drzwi swoje, który temu murzynowi przez wszystkich odrzuconemu, wszelkiéj pomocy udzielił.
— O, massa! grubym głosem powiedział Marcellino, a oczy mu zabłysły, wielki massa — Marcellino chciałby wiedzieć nazwisko szlachetnego massa!
— Wyglądasz już teraz lepiéj! rzekł Eberhard zadowolony utrzymaniem murzyna przy życiu, masz silną postać — czy chcesz pozostać wioślarzem na celniczym statku?
— O, massa — ciężka służba! Marcellino chciałby pracować na inném miejscu, w plantacyi cukru.
— Jeżeli będziesz pilny i dobry, to spełni się twoje życzenie!
— Biedny murzyn myśli, że nikt inny tak mówić nie może, tylko szlachetny massa z Monte Vero! mówił Marcellino patrząc czatująco.
Eberhard nie przeczuwając tego co było w sercu czarnego, uśmiechnął się, skłonny do łatwo objaśnić się dającego zaufania.
— Zgadłeś Marcellino, jestem Eberhard de Monte Vero, i możesz udać się zemną!
— Eberhard de Monte Vero! powtórzył czarny nieco głos zmieniając — dziękuję, massa, biedny murzyn pójdzie z massą do lasów — o, już teraz Marcellino jest zdrów zupełnie!
Ten przez Fursoha nastawiony morderca, który zrobił minę najwdzięczniejszego na świecie murzyna, jednak wpatrując się w Eberharda, pod kocem morderczą broń bezpiecznie w swojéj fai ukrywał, powstał aby ucałować lekką szatę człowieka, dla którego przygotowywał sztylet — ten szatan w ludzkiéj postaci, jeszcze pożądliwszy krwi niż ów złoczyńca, którego w téj chwili był kreaturą, przycisnął usta do odzieży najszlachetniejszego z ludzi.
— Nie tak Marcellino, ty wcale nie będziesz niewolnikiem, — który się poniża, ale człowiekiem wolnym, który się uczciwie żywi, pracą rąk swoich — możesz także i ożenić się, abyś w moich osadach razem z braćmi wesoło mógł pracować, a wdzięczności twojéj dowiedziesz mi, gdy będziesz pilny i wierny!
— Marcellino uczyni wszystko co massa mówisz! powiedział murzyn i odrzucił z siebie nakrycie.
— Poleź do jutra, poczém będziesz mógł wstąpić ze mną do Rio, trzymaj się Sandoka, który cię o wszystkiém objaśni. Do urzędników celnych na wyspie Lages napiszę list, donosząc co się z tobą stało.
Marcellino podziękował kilku słowami, gdy Eberhard z lekarzem wychodzili z kajuty i pożegnawszy go, podnieśli portyerę udając się do pracowni, leżącéj przy owym cudownym salonie, w którym hrabia de Monte Vero niegdyś ugaszczał Anglików.
Pracownia Eberharda była niewielka, ale z należytym komfortem urządzona.
Pod ścianami rozciągały się sofy, których miękkie wysłanie zapraszało do wygodnego wypoczynku. Jedne drzwi wiodły do salonu, do którego przytykała sypialna kajuta hrabiego. Lampa dawała jasne światło, rzucając szczególniéj blask na biurko przymocowane przy ścianie i jak prawdziwe arcydzieło z ciemnego drzewa pysznie wyrzeźbione. Po obu jego stronach znajdowały się pyszne kryształowe lustra, w ściany wprawione. Podłogę okrywał miękki, kosztowny kobierzec, a kilka u spodu przymocowanych stołów stało przy sofach.
Eberhard usiadł przy biurku, kiedy już na dworze ściemniać się zaczynało, a wyspa Villegaignon coraz wyraźniéj występowała ze swojemi fortami, oświetlonemi strażniczemi okrętami i masztami innych na kotwicy stojących statków.
Sandok, wiedząc dobrze, iż pan jego nie lubi, aby mu w tych godzinach przeszkadzano, usiadł niedaleko steru i rozmawiał ze sternikiem Marcinem, który na wszystko dawał baczenie i jak zawsze do rozmowy mieszał swoje stare: „Niech pioruny zatrzasną — Boże przebacz mnie grzesznemu.“
Zaległa głęboka ciemność — z wyspy dano sygnał działowy, oznajmujący, że port już zamknięto. W masztowym koszu strażniczego okrętu zaświeciła czerwona latarnia, na znak dla biegu „Germanii?“
Eberhard napisał kilka listów, uporządkował papiery na biurku leżące, zapalił cygaro i położył się na sofce wgłębi swojego pokoju, puszczając wygodnie w powietrze niebieskawy dymek — tak na wpół leżąc, na wpół siedząc, zwrócił głowę ku drzwiom, które tylko stanowiła portyera.
Zaledwie kilka minut upłynęło na rozmyślaniu i odpoczynku, przez portyerę ukazała się ostrożnie i cicho głowa Marcellina, którego oczy okropnie i złowrogo poruszając się szybko pokój przeglądały — kręcony jego włos był równie czarny jak twarz — tylko czerwone usta i białka oczu odbijały się od téj barwy.
Marcellino ujrzał spoczywającego hrabię de Monte Vero, który go także mógł widzieć, bo miał głowę zwróconą w tę stronę pokoju. Oczy murzyna świeciły okropnie jak oczy tygrysa, postrzegającego swoją ofiarę i gotującego się do śmiertelnego skoku.
Nadeszła stanowcza chwila — na dworze zaległa noc, przyjazna ucieczce — ten czarny szatan pływał tak dobrze, iż w razie potrzeby niezwłocznie mógł się rzucić w nurty. Nagrodę miał zapewnioną. Fursch następnego wieczoru miał go oczekiwać na brzegu.
Olbrzymi murzyn nachylił się — jego chciwa krwi ręka drżąc dziko i niecierpliwie sięgła do czerwonéj fai opasującej jego lędźwie i pochwyciła sztylet, który tak mądrze umiał w nim ukryć, iż niktby nie był trafił na ślad jego.
Cicho wydobył ostrą, błyszczącą broń, głowa zaś pozostała nieruchoma między obu częściami portyery, niespuszczając z oka spoczywającego Eberharda.
Potém, czarna bestya, skulona, ostrożnie stanęła jedną nogą w pokoju — kobierzec nie dopuścił żadnego szelestu — stanęła więc i druga noga — cicho i powoli wcisnęła się i cała postać przez portyerę. W prawéj ręce błyszczał długi, trójkańczasty sztylet.
Marcellino szybkiém spojrzeniem na lampę, przekonał się, że cień jego wtenczas gdy przechodzić będzie do miejsca, wktórém leżał Eberhard, nie może go zdradzić, bo pozostawał za nim — stał więc przez chwilę w głębi, czekając, czy spoczywający nie powstanie i mimo całéj ostrożności nie postrzeże go.
Eberhard nie ruszał się — czy spał? Nie, to być nie mogło, bo wypuszczał dymek z cygara — mocno był w myślach pogrążony.
Czarny po cichu, podsuwając się jak kot, stawiał jedną nogę za drugą.
Była to chwila okropna, duszna chwila.
Byłoż rzeczywiście przeznaczeniem hrabiego de Monte Vero, tego Samarytanina ludzkości, tego wzniosłego w swoim czasie człowieka, umrzeć w téj godzinie z ręki szatańskiego wspólnika?
Tak się morderca spodziewał — i wszystko zdawało mu się sprzyjać. O! gdybyśmy byli mogli zawołać na nieruchomie marzącego, gdybyśmy mogli ustrzedz od wymierzonéj już broni murzyna, któréj miał paść ofiarą!
Nadaremny trud. Marcellino zbliżył się do niego niesłyszany, z głową naprzód pochyloną, z szeroko rozwartém okiem, patrząc chciwie na spokojnie leżącego na sofie i trzymając w pięści sztylet.
Jeszcze krok i stałaby się okropność. Już noga murzyna stanęła tuż przy sofie — już w tył pochylił górną część ciała, a długie uzbrojone ramię wzniósł po nad głowę dla zadania gwałtownego ciosu — już druga ręka zbliżyła się do głowy nieruchomie leżącego, aby mu w chwili gdy uderzy prawa, przeszkodzić wołać i zerwać się — bo czarny djabeł z góry wszystko obliczył, a był do tyla wprawnym mordercą, iż nie mógł nie wiedzieć, co czyni tak z nienacka napadnięty. Prócz tego nie przeceniał siły Eberharda, która wyrównywała jego sile, ale powiedział sobie także, że pchnięcie zdradzieckie pozbawia wszelkiéj siły i odwagi.
Już ostra trójkańczasta stal, pewnie prowadzona ręką Marcellina, zabłysła w powietrzu — już potwór chwytał za twarz spoczywającego — gdy wtém Eberhard, który dokładnie widział w lustrze wszelkie poruszenia czarnego djabła, w chwili największego niebezpieczeństwa całą siłą pochwycił prawicą rękę Marcellina, który mimo całéj przebiegłości, zaślepiony chęcią mordu, nie pomyślał o lustrze — jak w żelaznych kleszczach trzymał ramię tego szelmy, a drugą wyrwał mu sztylet i skoczył z sofy.
— Niewdzięczniku! dla czego całowałeś kraj mojéj sukni? dla czego prosiłeś, abym cię zabrał do osad? w sprawiedliwym gniewie zawołał Eberhard, jak wielki sędzia do stojącego przed nim przez chwilę niewiedzącego co począć murzyna.
Ale ten już obrachował sobie wszelkie korzyści, jakie mu jeszcze pozostały, zastanowił się szybko, czy odważy się rzucić na hrabiego, z którym był sam w kajucie i zamordować go — lecz Eberhard zdawał się być i do tego przygotowanym, bo miał sztylet w ręku.
— Chceszże niegodziwcze, twoich czarnych braci zrobić zupełnie strasznemi i znienawidzonemi istotami? zawołał hrabia groźnym przejmując go wzrokiem.
Marcellino postrzegł, że jest wzięty w niewolę — ale za żadną cenę nie chciał pozostać w mocy człowieka, przy którym po raz pierwszy chybił celu, jaki go nęcił, bo szybko powiedział sobie łotr, że hrabia przez zemstę odbierze mu teraz życie — i spojrzał z boku na wyprostowanego przeciwnika, który go ani na chwilę nie spuszczał z oka.
— Jeżeli mi się opierać będziesz, albo rzucisz się na mnie, polegniesz ugodzony własną twoją bronią! rzekł Eberhard z cudowną spokojnością i stałością, która tego wielkiéj duszy człowieka, jak to nieraz widzieliśmy, nawet w tak wzburzających, okropnych położeniach nigdy nie opuszczała i bardziéj niż wszystko inne świadczyła o wielkości jego duszy.
Marcellino namyślał się, czy ma się rzucić hrabiemu do nóg i udać żal, czy też korzystając z nocnéj pory, odważyć się na walkę — aż nadto ufał swoim siłom, ale sztylet tak ostrzegająco błyszczał w ręku hrabiego, a jego spokojnie stanowcze oblicze tak było przygotowane do czynu i odważne, iż Marcellino postanowił uciekać.
Nagłém, gwałtowném poruszeniem wyrwał ramię swój ręki z uścisków hrabiego i jak cień wyskoczył z kajuty.
Eberhard, jakkolwiek nie miał zamiaru ścigać murzyna, którego morderczy zamiar zniweczył, podniósł jednak portyerę i wszedł na schodki, wiodące na górny pokład. Dosyćby mu było zawołać, aby zatrzymano uciekającego, który jak kot szybko i zręcznie przesunął się po schodach, a majtkowie pochwyciliby go i na ziemię obalili — ale milczał, bo sądził, że ten murzyn pozostając na pokładzie „Germanii“ nie ujdzie mu, a jeżeli umknie, to użyje kąpieli, która za karę narazi życie jego na niebezpieczeństwo, gdyż w koło wyspy, do któréj zbliżył się jego parowiec, leżało tyle okrętów, iż zanurzającemu się przez skoki bardzo trudno i prawie niepodobna będzie, wydobyć się z pomiędzy nich na czystą powierzchnię wody.
Marcellino tymczasem dostał się na pokład, spojrzał prędko na majtków, i upatrzywszy szybko wolne miejsce, rzucił się śmiało przez poręcze na wodę.
Przerażeni majtkowie poskoczyli — lecz w pośród ciemności panującéj w koło nie można było rozpoznać czarnego djabła.
Nazajutrz rano „Germania“ przybiła do bulWarku w Rio Janeiro.


ROZDZIAŁ VI.
Porwanie dziecka.

W życiu naszém nierzadko napotykamy ludzi, których nieustannie: zły los prześladuje, którzy jakby przekleństwem obciążeni, niewinnie wpadają z jednego nieszczęścia w drugie, których zawodzi wszystko, co ciągłą nadzieją ożywiani przedsiębiorą, i którzy nakoniec wpadają w rozpacz, nędzę lub dopuszczają się samobójstwa.
Do takich wielce zgnębionych należała owa dziewica, którą widzieliśmy bez tchu i z rozwianym włosem ścigającą żebraczkę, która jéj porwała najświętszy ostatni klejnot życia. Małgorzata rzeczywiście zawiniła, zgrzeszyła, bo uległa pokusom księcia i w szalonéj rozpaczy owoce grzesznéj miłości na drodze porzuciła. Była to grzesznica, sama siebie tak mocno karząca, iż pragniemy wierzyć i spodziewać się, że wina jéj zyska przebaczenie, — czujemy głęboką litość dla biednéj Małgorzaty, bo początkiem jéj winy była piękność, jaką ją Bóg obdarzył — przez nią i przez tęsknotę do ukochanéj istoty upadła — przez nią została grzesznicą, bo uległa słodkim i pieszczotliwym podszeptom ulubionego. Ztąd powstał każdy dalszy jéj krok jeden za drugim — a teraz stanęła nad brzegiem przepaści, opuszczona i zgubiona, ścigana furyami dręczących wyrzutów, bez ratunku uległa nigdy nie milczącemu sumieniu, i nadto męczona myślami, że oprócz wewnętrznego sędziego, który ciągle wołał na nią: gdzie jest twoje drugie dziecię, morderczyni, gdzie druga istota, którą ci Bóg powierzył?! — także i światowi sędziowie wyszlą swoich siepaczy, aby ją ścigali, schwytali — nie znalazła téj istoty, zamordowała ją — inni, obcy ludzie może ją zamarłą na drodze znaleźli?
Ale czyliż na Małgorzacie tylko ciężyła cała wina tych okropności?
I czyliż to samo co jéj, nie przytrafiło się innym, co wzrosły bez ojca i matki, bez miłościwie kierującéj ręki? I czyliż one nie uległyby przysięgom i pochlebstwom młodego pięknego człowieka, a do tego jeszcze księcia? Czyliż winy losu pięknéj Małgorzaty nie należało przypisać przeszłości? Powinna była być silną, nie należało z zimną obojętnością czynić pierwszego kroku, — a gdyby nie była tak piękną, byłby gruchający głos znakomitego człowieka wcale jéj nie szukał i nie znalazł.
Ale nieszczęśliwa nie mogła już cofnąć się, to co się stało nie było ciężkim snem, z którego nakoniec przebudzona i potém trwogi zlana, przychodząc do rzeczywistości mogłaby zawołać: Chwała Bogu — to tylko sen! — To co się stało boleśnie przeżyła — i nie można już było wrócić ani powstrzymać tego co zaszło!
O czytelniczko! któraś przypatrywała się życiu Małgorzaty, nie potępiaj jéj! Ulituj się nad nią — módl się za nią — bo wiedz: że ona żyje! ona żyła! a wszystko co tu napisano, rzeczywiście było prawdą! Więcéj jeszcze powiem. W stolicy tutaj opisanéj, nietylko nieszczęśliwą Małgorzatę spotkał ten los, — chociaż nie zupełnie podobnie spotkał on i inne i szuka tam do dziś dnia nowych dla siebie ofiar! Piękność i miłość, chybiona, grzeszna miłość, w którą my ludzie bardzo łatwo popadamy, codziennych wymaga ofiar!
Lecz wróćmy do owéj wiosennéj nocy, w któréj zaszła rozdzierająca serce gonitwa w pośród puszczających pączki zarośli. Małgorzata gnana śmiertelną trwogą, ścigała starą żebraczkę hrabinę, która porwała jéj dziecię, z jakiego powodu, nie wiedziała, bo nie mogła pomyśleć o tém, gdy przebudzona po ciężkim śnie, postrzegła, że wydarto jéj klejnot — nie miała nawet przekonywającéj pewności, jak to sobie po woli przyznawała, czy to rzeczywiście uczyniła stara żebraczka — widziała tylko postać wybiegającą z chatki, która przed nią schroniła się w gęstwinie parku.
Okropne męki! Niewypowiedzianemi cierpieniami osłabiona młoda matka, była słabsza i bardziéj znużona niż stara żebrząca hrabina, niegdyś cesarska kochanka. Z przerażeniem widziała, że porywająca dziecię z każdą minutą coraz bardziéj się od niéj oddala, że sama wyczerpana o mało nie upadnie i że ostatni swój klejnot straciła.
Wtedy miłość macierzyńska i rozpacz jeszcze raz skrzydeł jéj dodała — zebrała wszystkie swoje siły; zdawało się jéj, że słyszy jeszcze szelest uciekających kroków, że w dali widzi jeszcze pomiędzy drzewami postać szkaradnéj żebraczki, która w swojéj przewrotnéj i wyrodnéj duszy sądziła, że obca, biedna dziewczyna nie pobiegnie za dzieckiem, a raczéj kontenta będzie, że się pozbyła ciężaru. Ta hrabina żebraczka, posiwiała w występkach, które stłumiły w niéj wszelkie ludzkie uczucia, nie lękała się zbrodni, jeżeli za jéj pomocą mogła nasycić swoją szkaradną chuć, ową plagę ludzkości, odurzyć zmysły, a także wszelkie czucie i wkrótce zabić w sobie to wszystko — słowem jeżeli mogła upić się!
A ta chęć, ta nadzieja podżegały zgarbioną, starą żebraczkę, skoro poznała, że ją Małgorzata ściga, równie jak tamtą podżegała miłość macierzyńska i rozpacz.
Serce nieszczęśliwéj latało — pulsa jéj biły — piękne blond włosy groźnie za nią się rozwiały — oczy, owe piękne, błękitne oczy, mocno się rozszerzyły — z czoła jéj płynęły krople potu, dech zaczął chrypieć.
Już poranek świtał pomiędzy gałęziami drzew, padała wilgotna mgła, zakrywająca widok, zdawało się że niebo spuściło na ziemię białe płótno, aby zakryć nieszczęśliwą, która po grzechach dążyła do pokuty! krople deszczu spadały jéj jak łzy — łzami też płakała piękna Małgorzata. Porywająca jéj dziecię znikła z jéj oczu, znikł wszelki ślad, wszelki szelest ustał i biedna wydawszy rozpaczliwy krzyk stanęła nakoniec pomiędzy drzewami, zakrywszy twarz drobnemi od cierniów pokrwawionemi rękami, bez pomocy, zgubiona. Kolana jéj gwałtownie zadrżały, usta trzęsły się — z piersi wydobyło się westchnienie wydające całą mękę jéj serca, ucichł krzyk z daleko rozlegającém się swojém echem, a potok łez, które rozpacz wylała, ulżył bólu duszy, który jéj piersi ściskał!
Jestże co okropniejszego nad ten przez Boga potępiony czyn? Jestże boleść, straszliwsza, nad żal matki po dziecku? Żona żebraka, która przez niego opuszczona błąka się po ulicach, okrywa dziecię swoje w nędzną chustkę i tuli je do wyschłego z nędzy łona — pragnienie, głód ją dręczy i trawi, nie ma, miejsca na którémby głowę złożyła, chociażby nawet nad drogą między drzewami — ale przystąp do niéj i podaj jadło i napój, ofiaruj jéj pieniądze i schronienie, a żądaj za to od niéj dziecka, to ci odpowie: „Precz odemnie! wolę być głodną i błąkać się!“ — a może nawet z ust jéj wyjdzie głuche przekleństwo. Oto miłość macierzyńska, oto najświętsze uczucie, jakiego doznaje człowiek, najwierniejsza miłość ziemska! Ona jedna nie jest ani ambitna, ani samolubna, ona tylko poświęca wszystko, nie pytając, nie żądając nagrody — szafuje krwią własnego serca i całuje, jako jedyną rękojmię, uśmiechające się delikatne lica ukochanéj istoty, jéj filuterne oczy i drobne rączki, rzucając badawcze spojrzenia na siły biedactwa! O, miłość macierzyńska wszystko okiem mierzy tak dokładnie, jak tego żaden majster swoim łokciem uczynić nie zdoła; ona po włosach poznaje o ile jéj kochanie urosło i nabrało ciała, ona za jednym rzutem oka wie, czego mu brakuje i czego pragnie, i z rozkoszą przyciska je do piersi, z których ono pije życie i kwitnienie.
Świętą jest każda matka — oko Boga patrzy na nią z rozkosznym uśmiechem, a jeżeli nieubłagana choroba zabierze jéj najdroższy w życiu skarb, to aniołowie zanoszą go rozjaśniony i czysty do zasianego gwiazdami nieba, a matka tu na ziemi, patrząc za niém, modląc się załamuje ręce i pada na kolana!
Tak i Małgorzata modląc się spojrzała w niebo, zabarwione pierwszą poranną zorzą — dla niéj nie promieniał ten świecący znak nastania nowego dnia, dla niéj była noc w górze — noc w około!
Żebraczka, która jéj najukochańsze dziecię porwała, znikła bez śladu! Dziecię, milutka dziewczynka, ukochana istotka, umarła już dla niéj, gorzéj niż umarła, bo pozbawiona rodzicielskiéj opieki, dostała się obcym, chciwym ludziom! Czego oni chcieli od jéj dziecka? Jakie cele mieli względem téj delikatnéj dziewczynki?
To pytania zadawało sobie macierzyńskie serce; doprowadzały one nieszczęśliwą Małgorzatę do rozpaczy. Długo tak stała nie umiejąc sobie zaradzić; — nie śmiała wzywać pomocy urzędników, bo ci wtrąciwszy ją do więzienia, mogli jéj odpowiedzieć:
— Pytasz o twoje dziecię, a jednak sama zamordowałaś drugą małą istotkę, którą pod sercem nosiłaś?
Rozmyślała jak się wywikłać z tego labiryntu cierpień, w którym błądziła jéj dusza — nastał dzień, jasny słoneczny dzień wiosenny — promienie padające na pączki drzew i krzewów, rozproszyły mgłę i deszcz — ptastwo weseląc się powitało nowe przebudzenie się dnia, a drobne listki coraz wiçcéj wysuwały się z ciemnych okryć, które je tak długo chroniły.
Ale do wieczora miało jeszcze przeminąć wiele długich, przykrych godzin! Małgorzata była strudzona i wyczerpana, a natura gwałtownie upominała się o swoje prawa; kupiła sobie jakąś przekąskę i szukała głęboko w gęstwinie ukrytéj ławki, aby wypocząć. Jéj wzruszona, zatrwożona dusza, stanowiła krzyczące przeciwieństwo z wiosenną wesołością otaczającéj ją przyrody! Promieniem słońca wywołane nowe życie płynęło z ziemi. Pszczoły i chrząszcze brzęczały, a niebo jaśniało tak bezchmurnie i błękitnie przez gałęzie drzew, że Małgorzata spojrzawszy w górę nie mogła zamknąć się przed spokojem bożym w koło panującym, który przemagał nawet jéj zbolałą duszę, i dopóty owiewał ją cichém, słonecznie rozjaśnioném powietrzem wiosenném, aż zasnęła. Główka jéj opadła na ramiona — ręce trzymała na piersiach złożone — strudzone, od płaczu ociężałe powieki zapadły na łagodne, błękitne gwiazdy, będące zwierciadłem jéj duszy — małe nóżki, na które spadała cienka czarna sukienka, kryjąca jéj członki, dotykały ziemi — jak anioł w ubogiéj szacie, tak spoczywała piękna Małgorzata na ławce otoczonéj krzakami, w cichéj, niezakłóconéj samotności. Nikt jéj nie widział, żaden niepoświęcony wzrok nie padł na czarną postać młodéj matki, która we śnie zatopiona, sama wyglądała jak miła dziecięca postać! Błogi uśmiech drgał na jéj delikatnéj drobnéj twarzy; może marzyła, że znalazła dziecię, może niebo na krótkie godziny snu udzieliło jéj uczucia szczęścia, niknącego po przebudzeniu się! Wypełzła chustka okrywająca jéj ramiona, osunęła się z nich dając poznać, że miła piękność jéj postaci nie postradała nic z powodu nędzy i nieszczęścia. Wązki stanik staréj, cienkiéj sukienki, zaledwie już zdołał objąć pełność jéj kształtów, które we śnie to podnosiły się, to opadały regularnie, a gdy teraz różowe tchnienie jéj przedtém zbladłe policzki rozjaśniło, i złoto-blond włosy, otoczone promieniem słońca, jak złote nici zabłysły, otaczając delikatnie wykrojoną twarz, piękna Małgorzata wyglądała znowu tak czarownie, jak zaklęta księżniczka, która zrzuciła aksamit i jedwab, złoto i ozdoby, aby jakiś czas przeżyć między ubogimi, wytrzymując wszelkie niebezpieczeństwa i cierpienia, jakie ich napotykają, jakie są ich udziałem, a po terminie tego oczyszczającego doświadczenia, powrócić do wielkości i światłości.
Spała owiana wiosenném powietrzem długo i spokojnie, aż wieczór nachylił się nad parkiem, a na mocno błękitném niebie gwiazda za gwiazdą zabłysła.
Wtedy obudziła się Małgorzata — powstała i przetarła oczy — spojrzała w koło i przypomniała sobie wszystko co zaszło.
Ciemność prędko zapadała, w koło między drzewami panowała głęboka spokojność.
Małgorzata poznała teraz okolicę, w któréj się znajdowała, i drogę, którą się udać miała, aby przybyć do strażniczéj chatki, w któréj miała nadzieję znaleźć hrabinę żebraczkę. Szybko pośpieszyła po wązkiéj ścieżce prowadzącéj przez ciemny las, w który zaledwie światełko gwiazdy wcisnąć się mogło. Uważnie i ostrożnie patrzała, bo ciągle przypuszczała, że ujrzy żebraczkę, która jéj dziecię porwała.
Nakoniec ujrzała przed sobą ciemne zarysy chatki, w któréj tak długo miała schronienie — stanęła i słuchała. — Stara powiedziała jéj, że w tych dniach zajmie chatkę leśnik lub ogrodnik — czyż to już nastąpiło?
Nie było słychać żadnego głosu — nic nie zdradzało obecności człowieka, a jednak postrzegła, że obok chatki coś się świeciło, że się w niéj paliło światło.
Małgorzata cicho przeszła po liściach pokrywających jeszcze ziemię, ku stronie, z ktôréj pochodziło światło, ale okno było za wysoko, iżby mogła zajrzeć wewnątrz chatki. Znikła nadzieja znalezienia w niéj żebraczki; bo powiedziała sobie, że leśnik zapewne już ma tutaj schronienie.
Jeszcze stała zamyślona i nieradna, oświetlona blaskiem z okna pochodzącym, gdy nagle otworzyły się drzwi chatki — Małgorzata chciała uciec, — lecz wyszedł młody, silny mężczyzna i natychmiast postrzegł postać dziewiczą, chcącą przesunąć się jak cień.
— Stój! kto tam? zawołał głos, który dla przerażonéj tak znajomo i gościnnie zabrzmiał, że się prędko obróciła.
— Walter! poszepnęła Małgorzata mimowolnie i tak głośno, że blizko stojący posłyszał ją.
— Najświętsza Panno! — czy to ty Małgorzato? zawołał Walter odskakując, bo z nagła w ciemności poznał postać i głos dziewczyny.
— Nie lękaj się — to w istocie ja Małgorzata, włóczęga, która tak długo w téj chatce leśniczéj miałam schronienie!
— Więc ci się źle powodzi i biednaś? wahająco się zapytał Walter.
— Nie, nie — nie powodzi mi się tak źle! — prędko odpowiedziała Małgorzata, nie chcąc towarzyszowi młodości, dobremu, wiernemu Walterowi wyznać całéj niedoli swojego losu.
— Nie ukrywaj nic przedemną; wiesz, że masz we mnie przyjaciela, którego wierną rękę odrzuciłaś, aby ją podać niewdzięcznym, niegodziwym.
— Nie mów tego Walterze, to mnie boli!
— A więc kochasz jeszcze nędzników, którzy cię do siebie przywabili, a potém odtrącili? — Małgorzato — tu pod lichą suknią robotnika bije dla ciebie wierniejsze serce — tu i dzisiaj bije ono jeszcze dla ciebie! Patrz, jeszcze dzisiaj podaję ci rękę, aby cię wyrwać z nędzy, w którą wpadłaś — wstąp tu, przyjmiéj chatkę — jesteś dziewczyną i potrzebujesz bezpiecznego schronienia; ja będę siedział tu na dworze blizko ciebie, będę czuwał nad tobą.
— Mówisz tak szczerze, Walterze, tak czule, że mało mi serce nie pęknie — chcesz jeszcze dzisiaj ustąpić mi twojego miejsca — ale nie wiesz co się stało.
— Wiem wszystko, Małgorzato! — gdzie dziecię twoje? zapytał wahając się i pół głosem; jakby mu trudno było wymówić te słowa, jakby musiał czynić to pytanie głęboko dotkniętéj, na ktôréj ręce patrzał nadaremnie.
— Wiesz wszystko? wyjąkała dziewica, a gwałtowne łkanie głos jéj zatamowało.
— Więc potępiasz mnie?
— Nie mogę nic więcéj uczynić, jak podać ci rękę, wskazać chatkę i powiedzieć: Weź to wszystko, co mam Małgorzato! Jest to bardzo mało, nie wiele więcéj jak masz sama — ale zawsze to przytułek ofiarowany uczciwie i szczerze!
— Ja na to nie zasługuję, Walterze — odtrąć mnie od siebie — słowa twoje bolą mnie, o! tak bolą!
— Nie płacz Małgorzato, i nie dręcz także mojego serca. Raz się stało — i już się nie odmieni! Oto gdybyś dawniéj słuchała była głosu mojego, wszystko byłoby inaczéj. Teraz spadły na nas wielkie nieszczęścia, wielkie zgryzoty i klęski! Ale muszę ci jednak powiedzieć, że miłość moja dla ciebie jest wieczna, nieskończona! A jeżeli mnie i teraz jeszcze odrzucasz, jeżeli nie masz dla mnie iskierki miłości i uczucia — jeżeli jeszcze.... Walter zawahał się na chwilę — jeżeli jeszcze kochasz innego, ja także nie opuszczę cię, nie odtrącę — ja cię nigdy nie zapomnę, bo nie mogę!
Małgorzacie słów zabrakło — czuła tylko jedno: że ten towarzysz jéj młodości, to serce pod bluzą było tak piękne i szlachetne, iż na wszelkie ziemskie szczęście zasługiwało!
A przez nią Walter mógł doznawać samych tylko boleści, bo jakiś głos mówił jéj, że wszystko co się z nią wiąże, co jéj rękę podaje, razem z nią jest zgubione.
— Gdzież jest dziecię? wahając się i z cicha nakoniec jeszcze raz zapytał.
— O! ty mi pomożesz, ty postarasz się, abym je znowu odzyskała! zawołała Małgorzata z rozjaśnionym wzrokiem — zapomniała i przemogła wszystko w nadziei odzyskania swojego klejnotu za pomocą Waltera — krótkiemi słowy opowiedziała mu wszystko i tak zakończyła:
— Mniemałam, że znajdę tu żebraczkę, dla tego tutaj się przywlokłam — dopomóż mi, ratuj dziecię, zaklinam cię na wszystkie świętości! Przyczyń się do odzyskania mojego dziecka, a na klęczkach ci podziękuję, i modląc się za ciebie, w świat pójdę!
W ciągu tego opowiadania Walter z bolesnym wyrazem wpatrywał się w Małgorzatę — obawiał się o nią — musiał się jéj długo przyglądać, aby się przeświadczyć, że to ta sama dziewczyna, która na kamieniach w krzakach niegdyś tak boleśnie śpiewała.
— Ona ci dziecię porwała, wyrodna? mruknął, i już teraz nic nie masz!
— Dopomóż mi — wspieraj mnie — wiem, że nie odrzucisz téj ostatniéj prośby!
— Niech i tak będzie! powiedział Walter, po długim, długim czasie znowu razem pójdziemy — przyrzekam ci, że nie prędzéj spocznę, aż dziecię twoje znajdę!
— O mój kochany Walterze, wdzięczną ci będę na wieki! zawołała Małgorzata, promieniejąca nadzieją odzyskania dziecka. Robotnik boleśnie spojrzał na nią; czuł i pojmował, że go tylko z powodu dziecka nazwała swoim kochanym Walterem, bo ubóztwiała zakład miłości, która jéj wydarła szczęście.
— Chodźmy, Małgorzato, noc zapadła, spodziewam się, że znajdę żebraczkę ukrytą tu w pewném miejscu, w którém ją często widywałem.
— Ona się będzie zapierała, a może wcale nic nie powie! rzekła pełna trwogi Małgorzata.
— Każdemu innemu może, ale ja potrafię wydrzeć jéj tajemnicę! Nie przestrasz się, jeżeli ją znajdziesz bełkocącą i chwiejącą się w towarzystwie wyrzutków społeczeństwa, którzy się wstydzą wszelkiéj pracy i tu w krzakach mają swój obóz.
— Prowadź mnie, gdzie ci się podoba, Walterze, tylko dopomóż szukać dziecka!
— Więc chodź Małgorzato!
I oboje oddalili się od chatki; szli obok siebie po wązkiéj ścieżce, prowadzącéj w głąb gęstwiny, nic nie mówili. Każde szło zajęte własnemi myślami, nie podali sobie rąk, a jednak Walter widział w swojéj towarzyszce gorąco pożądaną rozkosz swojego życia — byłby z nią szedł wiecznie, aż do upadku; byłby dla niéj umarł, byle w ostatniéj chwili mógł zawołać:
— Patrz, Małgorzato, oto tak cię kochałem! Odtrącałaś mnie od siebie, a ja cię błogosławiłem — unikałaś mnie, a ja żyłem tylko dla ciebie — kochałaś innego, a ja umieram dla ciebie!
Wkrótce ciemna noc pokryła oboje samotników, przeciskających się przez krzaki. Walter nadsłuchywał, czy na boku w wąwozie towarzystwo włóczęgów na tę noc założyło swoją główną kwaterę, i prędko zbliżył się do znanego mu miejsca.
Nadaremnie — w wąwozie było cicho!
Poszli daléj. Było jeszcze inne miejsce, z boku drogi, które tym przyjaciołom przyrody mimowolnie za nocne legowisko służyło. Małgorzata ożywiona nadzieją, szła zawsze o krok naprzód, — a Walter, który wkrótce usłyszał szepcące głosy, mniemał rzeczywiście, że ich wycieczka nie pozostanie bez skutku.
Nakoniec u miejsca głęboko w krzakach i drzewach ukrytego, Walter poprosił towarzyszki, aby mu pozwoliła samemu iść naprzód. Małgorzata, dręczona srogą niecierpliwością niechętnie zezwoliła — ale Walter znalazł tam tylko gałganami okrytych po większéj części opiłych ludzi, którzy go groźną i złowrogą miną powitali — pytał o hrabinę żebraczkę, a na to odpowiedziano mu szyderstwem i żartami.
Wrócił więc do oczekującéj go Małgorzaty, wziął ją za rękę i uprowadził z sobą.
— Jéj nie ma w parku! rzekł; zapewne domyśla się, że jéj szukasz.
— Więc omyliła mnie i ta ostatnia nadzieja, że mi dopomożesz! odpowiedziała Małgorzata zgnębiona i zwątpiała.
— Jeszcze nie — myślę, że ona jest u Albinosa!
— U Albinosa? powtórzyła szybko Małgorzata i znowu nabrała nadziei — a co to za jeden?
— Pozwól mi pośpieszyć, czekaj na mnie tu przy parku!
— Nie, nie! Weź mnie z sobą!
— Chciałażbyś wejść w tak osławione miejsce?
— Z tobą, Walterze! Któż mi może jaką krzywdę wyrządzić?
Małgorzata wymówiła te słowa tak czule, tak stanowczo, że Walter nie znalazł na nie odpowiedzi.
I z ciemności parku szybko pośpieszyli w głośną uliczną wrzawę.


ROZDZIAŁ VII.
W piwnicy złoczyńców.

Mgliste wyziewy wiosennéj nocy grubo i smutno zaległy na ulicach i placach rozległéj, ogromnéj stolicy latarnie rzucały światło na mały tylko czerwonawy okrąg, bruk był wilgotny i brudny.
Po ulicach pędziły liczne powozy z teatrów, w których dopiero co skończyły się widowiska, wioząc swoich właścicieli do sklepów z łakociami i do winiarń. W ożywionych częściach stolicy wielu przechodniów pośpieszało jeden za drugim.
Na długiéj, prawie całe miasto przerzynającéj ulicy Fryderyka, otwarte były jeszcze okazałe sklepy, ofiarujące przechodniom w pośród oślepiającego światła do kupna wszystko co tylko wymyślić można, a młodzi i starzy, ubodzy i przyzwoicie odziani, w różnorodnym natłoku zaludniali obie strony ulicy. Tu chychocząc się i strzelając oczami przeszły dwie bardzo zalotnie ubrane i wysznurowane dameczki obok jakiegoś pana — tam daléj jakaś pięknego wzrostu, mocno zawelonowana kobieta rozmawiała z oficerem, pytając go o położenie ulic, czy też o najbliższy plac doróżkarski — indziéj znowu stary, zgarbiony jegomość, którego głowa już się prawie chwiała ze słabości czy też pod ciężarem lat, dosyć jeszcze gorliwie pośpieszał za małą, zgrabną dziewczynką, — tam jeszcze matka pyszniła się ładnym, ufryzowanym synkiem, który miał tak długie i obfite blond loki, że można go było wziąć za dziewczynkę, i gdybyśmy mieli czas iść za tą szczególną parą, ujrzelibyśmy, że wkrótce przystąpił do matki jakiś pan w paltocie, rozmawiał z nią po cichu, a potém pogłaskał po twarzy ładnego bladego chłopczyka — i pieścił dziecko, które po raz pierwszy widział.
Ale bieg opowiadania zwraca uwagę naszą na inną parę, śpieszącą przez ulicę Fryderyka.
Małgorzata i Walter, przecisnąwszy się przez ten tłum ludzi, skręcili w jedną z licznych ulic poprzecznych.
— Teraz jesteśmy u celu, poszepnął Walter, wskazując na dosyć umiarkowanie oświetlone okna piwnicy narożnego domu, które jedne wychodziły na ożywioną ulicę Fryderyka, a drugie podobnie jak wejście umieszczone były od strony poprzecznéj ulicy.
— I hrabina żebraczka ma tu przebywać? spytała zdziwiona Małgorzata, gdy tę część miasta, w pobliżu krôlewskiéj bramy położoną, zamieszkiwali tylko bogacze i zamożni.
I na prawdę słusznie się dziwiła. Złoczyńcy i włóczęgi, i lękający się światła, zwykle na swoje orgie i schadzki wybierają odleglejsze i bardziéj skryte strony miasta, a gospodarze, których gośćmi są te złe żywioły, wolą zwykle zakładać swoje kryjówki, w których noc w dzień się przemienia, na ulicach mniéj ożywionych. Ale Albinos Vollrab, człowiek o białych włosach, czerwonych oczach i kobiecych rysach, który się przez długi czas za pieniądze pokazywał, lecz niewiele na tém zarabiał, znał świat tak dobrze, i tak dobrze był kuty, że zapragnął inaczéj pokierować interesa, bo na przedmieściu nieustannie czuwało nad nim oko policyi. Więc w pośród wielkiego świata, w pośród bardzo ożywionéj części stolicy, gdzie nie miano w podejrzeniu żadnego pierwszego lokalu, a chociażby i piwnicy, wynajął sutereny, i urządził w nich tak w języku łotrowskim zwaną Kawiarnianą Klapkę, gdzie wkrótce zaczęło bywać tylu znajomych i tak wielkie panowało życie, że drogie komorne obficie mu się wynagradzało. Wyraz kawiarniana klapka najlepiéj się tłumaczy wyrazem: piwnica złoczyńców, a nazywano ją także sztubą, bo ta nazwa mniéj była uderzająca, gdyż w stolicy, w któréj się dzieje powieść nasza, większa część szynków dla rzemieślników, stangretów i wszelkiego rodzaju robotników, mieściła się w piwnicach.
Grube, białe rolety zasłaniały okna przed spojrzeniami ciekawych, którzy w innych oknach i na ludnéj ulicy mieli tak dużo do widzenia, że nawet nie zważali na nizkie, zaledwie stopę nad ziemię wystające okna piwniczne.
A jednak przesiadywali u Albinosa ludzie, na których policya zważała albo poszukiwała, jako po części najniebezpieczniejszych wrogów społeczeństwa. Nikt jednak nie domyślał się, ani sami nawet urzędnicy nie wiedzieli, że poszukiwanych mają bliżéj niż myślą.
Walter zatrzymał się na chwilę, gdy przybył z Małgorzatą przed jasno oświetlone drzwi, których schody obmalowane były po obu stronach ścian niewinnemi szyldami szklanek i butelek.
— Wołałbym, abyś pozostała tu na zewnątrz! rzekł cicho, jakby się obawiał wprowadzić z sobą dziewczynę do dusznéj izby, gdzie się rozgościły dzikość i grubiaństwo.
— Pozwól mi iść z tobą, Walterze, o mnie nie masz się czego obawiać! odpowiedziała Małgorzata.
Ciężko było na sercu uczciwemu robotnikowi, gdy wszedł tam z Małgorzatą — otworzył drzwi, które trąciły o dzwonek, i znaleźli się w przodowéj izbie, w któréj na stole, albo dla lepszych na chwilę tylko wchodzących gości ustawione były filiżanki i szklanki, buttersznity i krzesła. Za tym stołem umieszczona była w pierwszym rzędzie otwarta szafa, a w niéj butelki i kufle. Lampa dawała jasne światło.
Na lewo były na pół uchylone drzwi, z których wychodził odstręczający wyziew tytuniu i wódki, tudzież rozmaite głosy! Albinos Vollrab, który dawniéj, gdy się jeszcze wspólnie z jakimś Herkulesem, wężem grzechotnikiem i Kafrem w prowincyonalnych miastach pokazywał, miał inne dziwnie brzmiące nazwisko, od godziny już siedział sam z jednym gościem w zadymionéj izbie.
Gościem tym był barczysty, brodaty, znany nam Dolmann.
— Zdaje się wam, Albinosie, że to rzecz nie do uwierzenia, a jednak mówię prawdę. Oho, trzeba wam znać Furscha, mówił Dolmann, gestykulując jedną ręką, a drugą oparł się wygodnie na stole ceratą obciągniętym, stającym przed ławą, na któréj siedział. Fursch jest to mistrz w swoim rodzaju, a Czarna Estera w swoim.
— O téj to już raz słyszałem, powiedział Albinos, stojący na środku izby pod lampą u sufitu zawieszoną. Chociaż nie liczył wiele więcéj nad lat trzydzieści, jednak miał włosy zupełnie białe, a oczy czerwone jak u królika. Cała jego niezarosła twarz — bo kilku białych włosków nad ustami i na brodzie bez kłamstwa nie można było zaszczycić nazwą brody — sprawiała odstręczające wrażenie, a jednak miała rysy albo minę naprowadzającą na myśl, że ten Albinos musiał być człowiekiem pożądliwym, — policzki miał blade i zapadłe, czerwone oczy głęboko wklęsłe, usta także blade i wywrócone. Wygląda ona, dodał, na przystojną i lubieżną kobietę.
— Nie tak jak myślicie — z waszemi dochodami nic u niéj nie wskóralibyście, wy zakochany biały łbie!
— Ona jest obrazem kobiety, Dolmannie — a wskórać można u nich wszystkich!
— No, jeżeliście tacy szczęśliwi, to lepiéj poszukajcie sobie innéj!
— Hm, rzecz się ma inaczéj — tylko trzeba ją zrozumieć, tu nie chodzi o twarz!
— I ja tak myślę, bo one zapewne lubią w was coś innego niż waszą figurę — dajcie-no mi nową szklankę!
W téj chwili dała się słyszeć w szynkownéj izbie dzika wrzawa pochodząca z izby przylegléj téj, w ktôréj siedział Dolmann; za tém i drzwiami, przymkniętemi jakby tam było mieszkanie gospodarza, za tą gościnną izbą, byli inni goście, — czy ta nagła wrzawa, była wybuchem radości czy wściekłości? Niektórzy ludzie w pierwszéj chwili nie dają tego poznać.
Otworzyły się dotąd zamknięte drzwi i ukazał się w nich młody, opięty, prawie elegancko ubrany człowiek z gładko nastrzępionym, wysmarowanym wąsem, z pieczątkowym pierścieniem na palcu i grubym łańcuszkiem od zegarka, który błyszczał jakby złoty; zawołał on na Albinosa: Dawaj tu piwa! i poznano teraz po głosach, że te okrzyki zadowolenia wyszły z tylnéj izby mającéj osobne wyjście na podwórze, a z tego znowu do wyboru dwa inne wyjścia na ulicę. To stanowiło wielce uwzględnioną przez Albinosa korzyść narożnego domu.
W téj izbie siedziało przy stole czterech mniéj więcéj elegancko ubranych panów i młody człowiek w okularach, który z gorączkową uwagą patrzał w trzy karty, które jeden z panów jak wirtuoz zakryte rzucał na stół, pokazawszy je pierwéj blademu młodzieńcowi. Jeżeli ten zgadł, który z trzech kart na stół rzuconych był As Pik, to wygrywał frydrysdora, którego stawiał za każdym razem, jeżeli zaś nie zgadł, to przegrywał go — i właśnie pan robiący karty, teraz wygrał tak pomimo, że blady młodzieniec w okularach, który tu przysłane mu przez ojca na szkolną opłatę pieniądze po raz trzeci w karty przegrał, utrzymywał z największą pewnością że wiedział gdzie leży As Pik!
Zgrany student z wymuszonym, rozpaczliwym śmiechem zawołał: To czarnoksięztwo — to nieczysta sprawa! Odpowiedziano mu rżącym śmiechem i wrzawą.
Młody, blady człowiek pozbył się ostatniego frydrychsdora z przysłanych mu przez ojca z groźnemi upomnieniami — i czekało go w następstwie albo wyparcie się ze strony ojca, albo samobójstwo.
Wtém Albinos przyniósł zamówione piwo i odebrał od panów pieniądze. Oszuści przepili do studenta, a widząc głęboko sięgającym wzrokiem jego rozpacz, że przy swojém ukształceniu i dobrze brzmiącém nazwisku, może się im przydać, zaprojektowali mu, aby się do nich przyłączył.
Powiedzmy zaraz, że ten młody student, z uczciwéj, dobréj rodziny pochodzący, w kilka miesięcy późnióéj należał do graczów z professyi i oszustów, którzy przez oszukaństwo w kartach pozbawiali biedne ofiary wszelkiego mienia — był on wabikiem, to jest członkiem bandy, który niedomyślne ofiary, z większemi lub mniejszemi summami przybywające do stolicy, do siebie przywabiał i do fałszywych graczów doprowadzał.
Gdy się to działo w tylnéj izbie, dzwonek zabrzmiał u drzwi wchodowych — oszuści znowu zamknęli drzwi, gdy Albinos przyniósł im piwa, a przed Dolmannem postawił wódkę.
Do izby szynkownéj weszli dwaj nowi goście, widocznie aby coś zjeść lub wypić, a może z powodu człowieka, który zawsze miał pragnienie, gdy mała, skurczona kobieta, w staréj chustce w kraty, w słomianym kapeluszu z dwoma ogromnemi skrzydłami, z wielkim czerwonym parasolem w ręku, z towarzyszem swoim wstąpiła tam jedynie dla tego, aby mu przypodobać się.
Tę parę stanowili Pająk i Kasztelan.
Dolmann zezem na nich spojrzał, i nie mógł powstrzymać się od cichego uśmiechu.
— Przynieś kimlu i kiełbasy! zawołał na Albinosa Kasztelan, widocznie jak dobry znajomy, a dla pani Robert filiżankę herbaty!
— Nie, nie, mój kochany, trwożliwie zawołał Pająk: ja nic nie piję, co najwięcéj zjem kawałek twojéj kiełbasy!
— Ona chce oszczędzać i głodzić się, poczciwa kobieta, rzekł Dolmann kiwając głową Kasztelanowi, ale wszystko zachowuje dla nowego małżonka! — Kiedyż było wesele, nic o niém wcale nie wiedzieliśmy?
— Pilnuj waspan swoich interesów, swoim chrypliwym głosem zawołał Pająk, i położył parasol i pompadour na stole, przy którym usiedli: myślałam, że miałeś dosyć do czynienia! Jakże tam z twoją należytością pod Białym Niedźwiedziem, hę? I gdzie się został doktor, hę? Ciekawam!
Chuda, złowroga twarz Pająka przy tych złośliwych słowach uśmiechnęła się, otworzyła zapadłe usta, a nos prawie dotknął brody.
— Nie próbuj abym ci dał odpowiedź na twoim garbatym grzbiecie, ty stara, przeklęta czarownico! groźnie zawołał Dolmann.
— Cicho! cicho, dzieci! rzekł Kasztelan, grubą, niekształtną ręką wywinąwszy w powietrzu: oboje nie macie sobie nic do zarzucenia!
Kasztelan miał na sobie bardzo przyzwoity surdut i kapelusz — zapewne to wszystko pochodziło z zastawnego zakładu pani Robertowéj, która dziwnie upodobała sobie Kasztelana. Otworzyła mu swoje drzwi i żywiła go, za co dopomagał jéj we wszystkiém, załatwiał rozmaite interesa, słowem sprawował wcale nie do pogardzenia obowiązki małżonka, chociaż ksiądz ich nie błogosławił... Pająkowi żal było na to pieniędzy.
Albinos przyniósł kiełbaski i wódkę, i znowu z zadowoleniem usłyszał odgłos dzwonka przy drzwiach.
Gdy pani Robertowa w kapeluszu i chustce zasiadła obok Kasztalana, który popisywał się z niepospolitym apetytem, weszli dwaj mężczyźni, z których jednemu z oczu można było wyczytać, że jest złoczyńcą, drugi zaś niewątpliwie był podupadłym artystą teatralnym. Takich ludzi łatwo poznać pomiędzy setkami, a szczególniéj byłych figurantów lub chórzystów. Przybyły do piwnicy złoczyńców ze złowrogim swoim towarzyszem, miał właśnie na sobie wszelkie cechy dające go poznać. Nie był wysoki, ale osiadły, pełnéj, okrągłéj, gładko wygolonéj twarzy, która w swoich niższych częściach niebieskawo świeciła. Oczy miał ciemne, ruchliwe, gębę nieco śpiczastą, włosy długie i z tyłu nieco na kark spadające. Chociaż surdut jego, który przezornie zapiął, już mianowicie na łokciach bieleje, a niegdyś jasno brunatny kalabryjski kapelusz przybrał nieoznaczoną mocno ciemną barwę i na brzegach miał czarne plamy, jednak ten chórzysta bez służby, który zupełnie głos utracił, porusza się dosyć zgrabnie i elastycznie, a natomiast jego towarzysz, który widocznie chórzystę dla swoich celów pozyskać pragnie, wchodzi bezwstydnie, rzuca czapkę na stół, a z pod gęstych powiek spojrzeniem ponuro ogląda innych gości. Ma ręce nieco poczernione, zkąd Dolmann domyśla się w nim bronzownika albo grawera, bo jeszcze go nie zna.
Nowy gość krótko półgłosem żąda dwóch szklanek ponczu i płaci za nie talarem, który przezorny Albinos starannie ogląda, nim zda resztę.
— Co się tak przypatrujecie? czy nie znacie takich pieniędzy? groźnie pyta nieznajomy, mierząc niemile z pod krzaczastych brwi błyszczącemi oczami Albinosa, który uderza talarem o stół, próbując jego dźwięku: tylko bez tego wszystkiego, inaczéj sami sobie swój poncz wypijecie!
— Jesteście widzę grubianin, ale mniejsza o to! W ostatnich tygodniach dostał mi się dwa razy fałszywy talar, którego nikt odemnie nie przyjmie!
— Fałszywy — fałszywy? wołał podejrzany bursz, wstając i chwytając za talar, który Albinos jeszcze w ręce trzymał: to mi go oddajcie — tu macie inne pieniądze! ale za to jestem dzisiaj ostatni raz w waszej przeklętéj sztubie!
— To komiczne, wtrącił były aktor nieco wzgardliwie poruszając głową, gdy jego kolega usiadł znowu; trzeba widzę strzedz się wydawać talary! Przytém łyknął chciwie ciemnego, musującego waru.
— Robić talary to najlepsze zatrudnienie! śmiał się Kasztelan, a Pająk także gwiżdżącym śmiechem kiwnął głową i zapiał:
— I ja byłabym za tém!
— Wierzę — ale widzicie, że tacy ludzie, co na wszytkiém zarabiają, nawet prawdziwego talara brać nie chcą! Co to jest fałszywy? mówił bursz siedzący obok aktora ze srogim wyrazem i gestem: czy to gra jaką rolę, że parę tysięcy obiega takich, które nie są w mennicy robione!
— To nie gra żadnéj roli! powtórzył aktor potwierdzająco i nie puścił więcéj szklanki z ręki.
— Jeżeli je tylko każdy bierze — to czy lepsze czy gorsze srebro, na jedno wychodzi!
— Na jedno, rozumie się samo z siebie! skończył aktor, i wygodnie cmoknął językiem, jakby coś znakomitego chciał powiedzieć. Weźmy-no tylko papierowe pieniądze — cóż za rzeczywistą wartość ma w ręce ten, który przyjmuje malowaną kartkę? Imaginacya — wszystko imaginacya — chciał pokazać obecnym, że posiadał szczególniéj odznaczające się ukształcenie.
Pająk kiwnął na to głową, nadaremnie szukając na talerzu Kasztelana swojego lwiego udziału w kiełbasie — dzielny kochanek czy niegrzeczny małżonek staréj siedmdziesięcioletniéj łotrzycy, nic nie zostawił.
— Miałażbyś rzeczywiście apetyt, kochana Robertowa? spytał Kasztelan, zauważywszy to spojrzenie. Albinosie, przynieś-no nam tu jeszcze...
— Nie, z obawą przerwał Pająk, ja bynajmniéj nie jestem głodna!
— Znowu tak kaszlałaś, pamiętaj o twojéj astmie, kochana Robertowa — nie żałuj sobie! rzekł kasztelan z troskliwością, która rozśmieszyła brodatą twarz Dolmanna.
— Szelma! pomyślał sobie; ten obciąga babę należycie, a któregokolwiek dnia pokłóci się z nią i zadławi ją. Jemu się jeszcze chce drugiéj porcyi!
Pająk, który zauważył, że Dolmann śmiał się z niego i z Kasztelana, tak nienawistnie spojrzał swojemi małemi, przeszywającemi, siwemi oczami, że dał poznać całe swoje oburzenie.
I na wpół zwrócony to do Dolmanna to do Albinosa, rzekł piejącym głosem:
— Istotnie, gdybym miała chęć po temu, mogłabym zapłacić dziesięć par kiełbasek. Ale inni muszą obchodzić się bez takiego apetytu, bo nie mają nawet tyle, aby zapłacić mogli za nocleg i wódkę!
— Tu, Albinos, masz swoją należność, zawołał Dolmann w odpowiedzi na to; nie jestem taki człowiek, abym komu pozostał winien!
Teraz Pająk roześmiał się tak wymuszenie i głośno, że aktor, który rozmawiał bardzo cicho z podejrzanym burszem, obejrzał się przerażony.
— Prócz Doktora! szepnęła nie mogąc się powstrzymać.
Dolmann skoczył tak gwałtownie, że aż z wielkim hałasem odsunął stół i szklanka spadła.
— Strzeż się, żebym ci kości nie połamał, przeklęty Pająku! wrzasnął machając zaciśniętą pięścią i okazując całą długość i szerokość ciała. Przemów jeszcze raz o Doktorze, to cię djabli porwą, chociaż opatrzyłaś się w Kasztelana! On wie, że ja nie żartuję!
— Cóż tobie znowu? czy cię to obraża,, kiedy kto wymówi słowo Doktor? zapytał napuchły towarzysz Pająka, a tymczasem stara zaufana w nim śmiała się i kaszlała.
Dolmann chciał przez stoły i ławy dostać się do nich, ale Albinos wdał się i odparł go w tył.
— Czy nie słyszycie, że dzwonią? Nie róbcie hałasu!
Rzeczywiście ktoś nadchodził.
Dolmann siadając, spojrzał ku drzwiom — ukazała się w nich żebraczka hrabina. Chociaż właściwie miała na sobie tylko łachmany, któremi prawie fantastycznie owinęła swoje przewiędłe kształty, jednak policyanci jéj nie tykali. Z początku, gdy ta włóczęga wpadła im w ręce podczas jednéj razzii, zaprowadzili ją do aresztu policyjnego, gdzie stawiona była przed sędziego dla usprawiedliwienia się.
Tam też bez namysłu zeznała, że jest hrabiną Ponińską, i wyjaśniło się, że rzeczywiście należała do téj zubożałéj rodziny; więc jako dotąd zatrzymaną tylko za włóczęgowstwo, nie zaś za przestępstwo, bezkarnie wypuszczono ją na wolność, bo nie wiedziano co z nią zrobić. Powoli poznali ją wszyscy policyanci, lecz dali jéj pokój, bo wszelkie uwięzienie nie miało żadnego celu.
Gdy weszła do szynkowni Albinosa, miała starą, brudną czapkę na głowie, z pod któréj wyglądały siwe włosy, bardzo poszarpaną i krótką suknię i na nią teatralnie narzuconą nędzną chustkę, okrywającą nagość wyższych części jéj ciała.
Ukłoniła się gościom i śmiało siadła w głębi za stołem — potém poufnie skinęła na Albinosa.
— Przynieś-no szklankę, ale wielką, rzekła grubym głosem, a brudną i od powietrza ogorzałą twarz jéj, napiętnowaną pospolitością, wyjaśnił uśmiech zadowolenia.
— Chętnie pani hrabino! odpowiedział Albinos, ale pierwéj.. i nadstawił rękę.
— Cóż ty sobie myślisz, mój synu? rzekła stara, chętnie wszystkich tykająca: jest, posłuchaj jak brzęczy! i uderzyła po kieszeni swojéj sukni.
— A zatém wielką...
— Jeżeli chcesz oszczędzić sobie trudu, mój synu, to przynieś od razu dwie duże, bo mam pragnienie! O, jakże dawno nie przeciekła przez moje usta ani jedna kropla nektaru, który nam obecność łatwiéj znosić pomaga! ciężko wzdychając powiedziała stara.
— Cożeście to robili dzisiaj przededniem, tam u konnego sztukmistrza Lopins, z tym pakietem? zapytał Albinos, napełniwszy wódką szklanki:
Stara przez chwilę była w kłopocie — nie spodziewała się, aby ją ktokolwiek widział.
— Ja — przededniem? Musiałeś być zaspany, mój synu!
— Właśnie gdy wyprawiłem moich ostatnich gości, zamykałem na kilka godzin piwnicę, gdy postrzegłem was tam przechodzących ulicą Fryderyka.
— Marzyłeś, byłam w parku, mój synu, a tak rano nie zwykłam wstawać, to mi z dawnych czasów pozostało.
— Prawda, prawda, znakomici ludzie sypiają długo.
Hrabina żebraczka zaśmiała się grubym głosem jak mężczyzna, i gdy Albinos podał jéj dwie wielkie szklanki, do których się bez zwłoki zabrała, wyciągnęła z kieszeni kilka większych i mniejszych pieniędzy i zapłaciła niemi za ulubiony trunek.
Przybycie dawniejszéj kochanki cesarza, która teraz siedziała w stołecznéj piwnicy złoczyńców przed porcya wódki, zdolną upoić silnego mężczyznę, przerwało gwałtowną rozmowę Dolmanna z Pająkiem i Kasztelanem; Dolmann jednak wyglądał tak rozgniewany, że nie mógł poskromić usposobienia, podczas którego nie można było z nim żartować. Powstał i przystąpił do stołu, przy którym siedziała szczególna para.
— Abyście wiedzieli co się stało z Doktorem, rzekł, i abyście strzegli się zemną zaczynać, zaraz wam opowiem, co go spotkało.
— Ktoś mu tam w topolowéj alei nakręcił karku, wiemy o tém bez ciebie! powiedział Kasztelan.
— Milcz i czekaj, aż powiem! Spił się pod Białym Niedźwiedziem na zabój i nie miał czém za to zapłacić. Miałem kilka groszy w kieszeni, a on to widział, i szedłem z nim wśród ciemnéj nocy, aż do téj części drogi, gdzie na lewo leży rozległe pole w końcu pochyłe. Na raz chwyta mnie ten zbój, chcąc zmierzyć się zemną na siły i obedrzeć mnie. Przytém nadwerężył sobie karku, oto cała sprawa, i biada temu, który sobie pozwoli mówić co innego!
— Już późno, chodźmy! rzekł Pająk do Kasztelana, jakby nie słyszał i nie zważał na Dolmanna.
— Jeżeli tak być musi kochana Robertowa. Wiesz, że lubię wygodę i słaby jestem w nogach!
— Mnie się tutaj nie podoba, jadłeś i piłeś, a więc masz dosyć. Panie Vollrab, weź moje pieniądze, są dobre i prawdziwe!
Pająk wstał, otworzył swój pompadour, i po długiém szukaniu wyjął z niego nieco monety, którą wyliczył z wielką powagą Albinosowi na stole i dobrze pomacał i obliczył, tak mu trudno było rozstawać się z pieniędzmi. Palce jego teraz jeszcze bardziéj wychudły i wyschły, ręce jeszcze bardziéj z ciała opadły.
W chwili gdy także i Kasztelan podnosił się, a Pająk zbrojny w swą sakwę i parasol zbliżał się do na pół otwartych drzwi, znowu brzęknął dzwonek, i tym razem weszli do piwnicy Małgorzata i Walter, szukający téj co porwała dziecko.
Szczególniejsze to było spotkanie, nastąpiła dziwna scena.
U drzwi spotkała Małgorzata Pająka, tak blizko, że obie nieruchome spojrzały sobie twarz w twarz, z okrzykiem największego zdziwienia.
Strwożona Małgorzata byłaby wyszła z piwnicy, gdyby nie chodziło o jéj dziecię — zbladła, ale jednak została.
— Co to? spytał Kasztelan, dziwiąc się temu niememu spotkaniu i kiedy już raz był na nogach chcąc wyjść czémprędzéj z piwnicy.
— Ej, ej, rzekł Pająk odzyskując mowę — ej, patrz — no, Małgorzata, musimy się jeszcze raz wrócić! Kochane, śliczne serduszko! I znowu z nowym kochankiem, moje dziecko, to nie uchodzi! od księcia do robotnika...
Małgorzata chciała z niemą pogardą przejść obok staréj kuplerki, bo Walter szepnął jéj, że żebraczka siedzi w gościnnéj izbie — ale Pająk znając wartość dziewczyny i myśląc już o wynagrodzeniu za jéj znalezienie, nie chciał puścić Małgorzaty i trąciwszy Kasztelana, jeszcze raz wrócił, gdy zdziwiony Dolmann przypatrywał się scenie, a Albinos zachwycającéj dziewczynie, która weszła do jego sztuby.
Hrabina żebraczka ze swojéj strony tak usilnie rozmawiała ze stojącym przed nią nektarem, że o bożym świecie zapomniała i mało ją obchodzili przybywający — spuściwszy oczy marzyła o przeszłości, w któréj była znakomitą, bogatą hrabiną.
— Pójdź, dziecię! mówił Pająk chcąc ująć rękę Małgorzaty, siadaj przy mnie, ja pragnę twojego dobra!
— Proszę mnie puścić, pani Robert! mówiła przelękła, a Walter ciągnął ją ku sobie.
— Ależ dziecię, to ci nie zaszkodzi, że pójdziesz zemną! szepnął Pająk, którego siwe włosy błyszczały, a kościste ręce coraz mocniéj dziewczynę trzymały.
— Słuchaj-no pani i puszczaj Małgorzatę! zawołał Walter stając pomiędzy nią a Pająkiem, albo...
— Oho, tylko ręce przy sobie! odezwał się Kasztelan chcąc odtrącić Waltera.
— Kto wasan jesteś? czego się wtrącasz w nieswoje rzeczy?
— To wasana nie obchodzi, chciałem mu właśnie zadać to samo pytanie, przerwał Walterowi obrońca Pająka, gdy tenże Małgorzatę mocno trzymał za rękę i ciągnął do stołu, przy którym dawniéj siedział.
— Ja tu nie jestem mądry! Małgorzato, czy znasz ty panią Robertową i jéj obrońcę?
— O, kochany Walterze, pomóż mi tylko!
— Nie żartuj dziecię, lecz powiedz mi lepiéj, zkąd się tu wzięłaś? Wezmę cię z sobą, bo bardzo, bardzo bogaty pan... poszepnął Pająk.
— Najświętsza Panno, zlituj się nademną! jękła dziewczyna.
— Ustąp mi z drogi człowiecze! zawołał gwałtownie Walter, odpychając Kasztelana, który ze strasznym hałasem padł między stoły i krzesła.
— Wyjdźcie z mojego lokalu, jeżeli się tu kłócić macie! wrzasnął Albinos, przeciskając się do Waltera, a Kasztelan również zerwał się i z podniesioną pięścią zbliżył do obrońcy Małgorzaty, którą Pająk coraz mocniéj ściskał.
— Z daleka odemnie, albo źle będzie! zawołał Walter, usiłując oprzeć się tyłem o ścianę.
— Dziewczyna może tu pozostać, ale ten łajdak krzykacz niech wyjdzie precz z mojego lokalu! krzyczał Albinos.
Napuchły Kasztelan uzbroiwszy się wielkim kluczem, wpadł na Waltera, który się bronił przeciw Albinosowi.
Dolmann widział, że obrońca dziewczyny, która w największéj trwodze płakała i usiłowała uwolnić się z rąk Pająka, uledz musi potężnym natarciom obu tych ludzi; postanowił nie dopuścić tego.
— Precz, Albinosie! zawołał głośno, rozbiję ci czaszkę Kasztelanie! Wy podłe szelmy, dwaj na jednego napadacie. Precz, mówię!
— Dajcie pokój, ja się z nim sprawię! powiedział Walter, który w walce rozwinął wcale niepospolitą siłę i zatrzymał rękę Kasztelana, którą ten chciał go zranić.
— Ja tu nie chcę żadnego skandalu! zawołał Albinos, zwracając się od Waltera do Dolmanna, który go w tył odciągnął: mamże na siebie i na was naprowadzić policyę?
— Więc wyrzućcie za drzwi to stare zwierzę Pająka, patrzcie-no tylko, jak ona trzyma tę biedną dziewczynę!
— Tak, tak, masz słuszność, dziewczyna ładna, nie powinniśmy jéj opuszczać! powiedział Albinosi przystąpił do stołu, przy którym Pająk tuż obok Małgorzaty siedział.
— Nie bądźże głupia moje dziecko, moje serce! szepnęła pani Robertowa, widząca już przed sobą ogromne summy, które jéj hrabia Eberhard zapłaci powróciwszy z podróży za znalezione dziecko.
— Puśćcie-no tę dziewczynę, pani Robert! rzekł Albinos, stając tuż obok Małgorzaty i niby broniąc jéj, zuchwale i bezwstydnie objął ją ramieniem, jakby chciał do siebie przyciągnąć.
Z chwili, w któréj Walter Kasztelana jak dzieciaka wyrzucił za drzwi, skorzystała Małgorzata i odskoczyła — jéj oczy zaświeciły wysoką i piękną odwagą, blade oblicze gwałtownie się zarumieniło oburzone niegodziwością dwóch trzymających ją i dotykających osób — jéj drobna ręka przebiegła po powietrzu — i z głośnym łoskotem padła na twarz Albinosa.
— Oho! zawołał zakrywając ręką uderzone i zaczerwienione miejsce twarzy: mały wąż kąsa!
— Rzeczywiście, jak robak, którego nadeptać chcieliście! rzekła Małgorzata prostując się.
— To było w porządku! zaśmiał się Dolmann, tym sposobem pochwalając czyn młodéj dziewczyny: należałoby się także coś i Pająkowi!
Walter tak dzielnie wyrzucił Kasztelana, który w swojéj obrzmiałości i krępém ciele nie miał żadnéj siły, i tak nim mocno uderzył o schody, że ten na chwilę stracił przytomność i ciężko stękał.
— Zbójca — morderca! krzyczał Pająk, i okazując Małgorzacie prawie gwiżdżącą wściekłość, baba przeszła koło niéj i Albinosa, z szybkością na jaką zezwoliły jéj wyschłe nogi — podniosła swój czerwony parasol, aby Kasztelan mógł się nim podpierać.
— Śpieszcie się i prędko wynoście z piwnicy! zawołał Walter rozgniewany do leżącego i do nacierającéj na niego, bo inaczéj poznacie się z mojemi pięściami, wy łajdaki!
— Pójdź, biedny, kochany Kasztelanie, dzisiaj skończmy na tém, ale ja znam to zwierzę, ono nam nie ujdzie, ty wiesz, że ja dokażę czego zechcę!
— Przeklęty łotr! stęknął napuchły z trudnością siadając na schodach: wszystkie mi żebra połamał.
— Chodźmy!
— I to prędko, bo was sam na dwór powynoszę! groźnie zawołał Walter, wracając do gościnnéj izby, w któréj tymczasem Albinos jeszcze raz próbował zaatakować Małgorzatę, ale mu w tém przeszkodziło wdanie się Dolmanna.
— Dajże pokój dziewczynie, Albinosie! zawołał czarno-brody, barczysty mężczyzna, biorąc białowłosego za gardło i odsuwając go: twoje stare palce drgają! Czyż nie możesz patrzeć na żadną dziewczynę, tylko ci zaraz przychodzą twoje przeklęte myśli do głowy!
W téj chwili hałas i rozmaite sceny odbytéj walki przebudziły z ogłuszenia hrabinę żebraczkę, pomimo silnego działania dwóch wielkich szklanek, które wypróżniła aż do ostatniéj kropli. Głowa jéj ociężała i opadła na piersi, szeroka, wielka gęba otworzyła się i odetchnęła tak mocno, że aż wydała jakiś chrypliwy głos.
Aktor zwrócił uwagę swojego towarzysza na obraz staréj żebraczki, który rzeczywiście był niezrównany. Jéj ciężka głowa przy każdém głośniejszém słowie spierających się stron podnosiła się nieco w górę i znowu to na prawe to na lewe ramię opadała, aż nakoniec wzrastająca wrzawa i czyny zupełnie ją przebudziły. Osłupiałym wzrokiem powiodła po izbie i w jaéniejszéj chwili poznała Małgorzatę.
Jéj zaczerwieniona twarz o grubych, brzydkich rysach, po użyciu wódki jeszcze ordynarniéj wyglądała, a teraz nagle przybrała wyraz przestrachu i trwogi — podniosła się po cichu i korzystając z zamieszania, chciała się wynieść.
Obok Dolmanna i Małgorzaty przeszła szczęśliwie — ale gdy się do drzwi dostała, stanęła przed Walterem, który ją bez ceremonii zatrzymał i do gościnnéj izby zaprowadził.
— Gdzieżeście podzieli dziecko, które téj nocy ukradliście? zapytał gwałtownie: przyznajcie się krótko, gdzie je ukryliście?
Teraz Dolmann i Albinos spojrzeli na hrabinę żebraczkę, która stała mocno zmieszana i przelękniona.
— To ona! — Gdzie moje dziecko? w największéj rozpaczy zawołała Małgorzata, podchodząc do żebraczki. Zlitujcie się — mówcie — gdzie moje dziecko?
Albinos zrobił minę jakby się czegoś domyślał.
— Puśćcie mnie! rzekła do groźnie przed nią stojącego Waltera hrabina żebraczka grubym głosem. Dziecko u sztucznego jeźdźca Lopina. Sądziłam, że mi za to podziękujesz, żem je w tak dobre ręce oddała! U Lopina dziecko się wychowa i wykształci na artystkę — u ciebie byłoby żebraczką albo i czémś gorszém jeszcze!
Małgorzata nie słuchała nic więcéj — pozostawiła Albinosa, hrabinę i Dolmanna na miejscu jak stali, a sama wybiegła — musiała dziecko swoje odebrać, swój klejnot, który złodziejka sztucznym jeźdźcom sprzedała.
Wypadła na ulicę, którą pokrywała noc głęboka. Walter pośpieszył za nią.


ROZDZIAŁ VIII.
Gonitwa na morzu.

Na dworze w Rio Janeiro panowało wielkie oburzenie. Eberhard, mniemany umarły, nagle się znowu ukazał, a dwaj oszuści umknęli po zamordowaniu nieszczęśliwego Villeiry i zrabowaniu skarbca w Monte Vero.
Cesarz nazajutrz po przybyciu Eberharda, uściskał go w obec zgromadzonego dworu, i rozkazał swojemu orszakowi ścigać i schwytać przestępców przy użyciu wszelkich środków, gdyż tak zuchwały i na wielką skalę wykonany rabunek morderczy, nigdy tam dotąd się nie zdarzył.
— Racz mój cesarski panie, rzekł Eberhard oddając ukłon, pozwolić mi na jedną prośbę?
— Jesteśmy szczęśliwi, gdy dla was coś uczynić możemy, drogi hrabio de Monte Vero! zawołał don Pedro Segundo, niezmiernie wzruszony. Ukazaniem się twojém przemieniłeś głęboką naszą żałobę w najwyższą radość, bo kochamy cię jak brata — mów.
— Tak wielka dobroć waszéj cesarskiéj mości zawstydza mnie! Hrabia de Monte Vero prosi o pozwolenie, aby sam mógł ścigać i ukarać zbrodniarzy! poważnie i spokojnie powiedział Eberhard.
— Wiemy, że gdy nam ten obowiązek odejmujecie, stanie się zadosyć sprawiedliwości; dla tego składamy całą naszą władzę w wasze przyjacielskie ręce. Czyńcie wszystko, cokolwiek za potrzebne uznacie, ale nie pozbawiajcie nas przytém za prędko waszéj tyle nam pożądanéj obecności. Kiedyż ujrzymy was znowu stale przebywającymi w naszych krajach?
— Obowiązek powołuje mnie napowrót do Niemiec, gdy wymierzę sprawiedliwość, mój cesarski panie; pozostawiłem tam wiele rzeczy jeszcze niepokończonych!
— Wiadomości o waszém tam działaniu, przebyły drogę przez morze i doszły aż do nas, panie hrabio; i tam nabyliście zasługi dopomagania ludzkości, co nam sprawia przyjemność i dobrodziejstwo śmiałego nazwania was naszym przyjacielem! Obcięlibyśmy głośno objawić nasze radosne uczucia, z powodu waszych odwiedzin, pragnęlibyśmy nabyć przekonania, żeśmy was obdarzyli wszelkiemi zaszczytami i godnościami, jakich panujący w dowód swojéj miłości i czci udzielać może tym, co tak obficie na to zasługują jak wy, hrabio Eberhardzie de Monte Vero! Wyście sami zrodzeni dla tronu i posiadacie go w sposób uszczęśliwiający, bo nietylko w wielkich waszych posiadłościach, ale wszędzie, gdzie się ukażecie, rozsiewacie błogosławieństwo! Mianujemy was przeto w obec naszego zgromadzonego dworu księciem de Monte Vero z tytułem jego wysokości! Wasze hrabstwo od dnia dzisiejszego przemienia się w dziedziczne księztwo — kanclerz państwa dopełni niezwłocznie potrzebnych formalności — ale my pragniemy pierwsi winszując podać wam naszą prawicę, mości książę de Monte Vero!
Eberhard słuchał słów cesarza ze wzrastającém wzruszeniem — nakoniec ukląkł i rękę cesarza w swoich uściskał.
— Co czynisz najjaśniejszy panie, jest dobrze uczynione, rzekł Eberhard pełnym, pięknym głosem, gdy go don Pedro podnosił; ale dla mnie wyświadczasz za wielką łaskę! Serce moje, znające twoją dobroć, dziękuję ci goręcéj, niż zdołają słowa! ale w życiu mojém, najjaśniejszy panie, wiele rzeczy ciężką mi czynią książęcą koronę.
— Powodów, których nie możemy uznać za ważne, nie szukaj książę Eberhardzie w swojéj dumnéj skromności, która zawsze woli działać w ukryciu — cieszyliśmy się tak dalece twojém zaufaniem, że wiemy wszystko, co cię dolega, i dla tego nie możemy uwzględnić twojego przemówienia. Nie odbierajże nam pięknego przekonania, żeśmy ci nakoniec dowiedli całéj naszéj miłości i czci!
— Na taką dobroć milkną moje usta, mój cesarski panie, i mogę tylko podwyższyć w sobie obowiązek nieustannego dążenia do okazania się godnym takiéj łaski!
— W duszy waszéj byliście już dawno tém, czém teraz jesteście rzeczywiście: księciem, i nie możemy tego inaczéj pojmować! Niech wam Bóg użycza zdrowia i wracajcie rychło do naszego państwa, którego jesteście dumą i które niechętnie się bez was obchodzi!
Cesarz pożegnał Eberharda i odszedł do swojego mieszkania. Wypadki ostatnich tygodni dotknęły go mocniéj niż Eberhard przypuszczał, wypłacił zatém podwójny dług, gdy mu nadał jedyną w kraju godność i znaczenie.
Najbardziéj dręczyła don Pedra myśl, że dama znana mu jako donna Kornelia von Renard, licząca się teraz do najnikczemniejszych istot, które dopuściły się oszustwa w Monte Vero, którą bez wątpienia udarował całą swoją łaską, z polecenia owych zbrodniarzy odegrała przy nim rolę, która jéj się tak wybornie udała.
Gdy don Pedro wszedł do swoich pokojów w zamku, objawił życzenie, że pragnie, aby mu nie przeszkadzano — miał do przetrwania przykre i dręczące myśli.
Przyjemny chłód panował w salonie, którego okna ostrożnie ochronione były od słonecznego światła. Liczne krzesła stały przy ścianach, a na kosztownie rzeźbionych stołach leżały książki, mappy i akta.
Cesarz usiadł na fotelu i ręką podparł głowę — słuszny i piękny ten człowiek, całą wspaniałością postawy w téj chwili przypominający Eberharda, zapadł w głęboką zadumę — nic mu nie przeszkadzało, tylko cichy chód zegaru ściennego regularnie przerywał panujące milczenie.
Wtém nagle poruszyła się gwałtownie portyera zasłaniająca drzwi — do salonu weszła żywo Czarna Estera, widocznie mocno wzruszona, ciemna zasłona okrywała jéj kibić, oczy błyszczały złowrogo, twarz miała bladą, włosy rozpuszczone — wyciągnęła jedną rękę, jakby z daleka prosiła o łaskę wysłuchania, albo jakby tym ruchem chciała wyrazić całą swoją wewnętrzną trwogę i wzruszenie.
Don Pedro spojrzał zdziwiony — poznał Kornelię von Renard.
Wysłuchaj najjaśniejszy panie! wyzionęła chytra obłudnica: zbliża się straszliwie doświadczona, aby przynajmniéj tę miała pociechę, że ów, który ją swoją łaską udarował, nie uważa jéj za współwinną — racz na nią spojrzeć najjaśniejszy panie, zlituj się — miéj miłosierdzie nad najnieszczęśliwszą istotą na ziemi!
Czarna Estera upadła przed cesarzem i wzniosła ku niemu załamane ręce — on powstał i spojrzał na nią, niezdolny przemówić.
— Litości, najjaśniejszy panie — we wszystkiém jestem niewinna — ale ojca mojego oszukano!
— A jednak umknął razem z owym fałszywym hrabią, jak przed kilku godzinami donieśli mi pozbawieni tchu posłańcy! Jednak miał udział w morderstwie i rabunku!
— To być nie może! łkała Czarna Estera, zasłaniając twarz gładkiemi rękami.
— Nie wątp dłużej, donno Kornelio. Ojciec twój jest jednym z winowajców!
— Okropność! — raczéj śmierć niż taka zgroza!
— Ojciec twój musiał wiedzieć o oszustwie, on zapewne nie zrobi z tego tajemnicy!
— I jego także zapewne oszukał ów obcy, który w domu mojego ojca przedstawił się jako hrabia de Monte Vero! mówiła Czarna Estera, jego zaślepiono... i nakoniec — głos odmawia mi posługi — nakoniec w zwątpieniu dał się namówić do wspólnictwa czynu — którego spełnić nie mógł! Serce dziecka sprzeciwia się temu, nie przypuszcza możności tego! Wierzaj mi, najjaśniejszy panie, on nie winien, jego oszukano, zwiedziono!
— Żałuję cię serdecznie, Kornelio, bo sama tylko cierpisz niewinnie!
— O mato nie oszaleję najjaśniejszy panie!
— Uspokój się! Brat nie odpowiada za grzechy brata, córka za zbrodnie ojca.
— Przyszłam tu pożegnać cię, najjaśniejszy panie, podziękować za wszelką, dobroć, jaką mi okazać raczyłeś — nieszczęśliwa Kornelia, nad którą łzę uronić raczysz, wróci do Europy, gdzie ma jeszcze dalekich krewnych, i pośpieszy prosić ich o schronienie! Nieszczęśliwa Kornelia ma gorące życzenie, ostatnią prośbę — nie odmawiaj zrozpaczonéj, najjaśniejszy panie — musiałaby szukać śmierci, aby uniknąć wstydu.
— Mów, donno Kornelio!
— Rozkaz najjaśniejszy panie, aby nie ścigano mojego ojca, już i tak własném sumieniem ciężko ukaranego, oszczędź mi okropności widzenia go cierpiącym! wyjękała Czarna Estera z tak naturalną śmiertelną trwogą, że mocno don Pedra wzruszyła.
— Nie jestem już w stanie uczynić zadosyć twojéj prośbie, biedna piękna dziewico — książę de Monte Vero ma prawo kazać ścigać i ukarać fałszywego hrabiego i twojego ojca!
— Więc są zgubieni — i ja z nimi... Już mnie nie ujrzysz więcéj najjaśniejszy panie. Nikt i nigdy nie powinien wiedzieć, co się stało z córką nieszczęśliwego. Nikt i nigdy nie powinien jéj widzieć! zawołała Czarna Estera, powstając i w największéj rozpaczy przesuwając się przez salon.
— Niech cię Najświętsza Panna pocieszy i prowadzi, biedna, piękna istoto, poszepnął don Pedro, i głębokiém współczuciem przejęty, spojrzał za nią — bolesno mu było widzieć ją odchodzącą, ale też niepodobna było pozostawić ją dłużéj w Rio.
— Donno Kornelio! zawołał cesarz, a zbliżająca się do portyery obróciła się raz jeszcze — wracaj prędko do Europy do twoich krewnych — chciałbym być spokojnym z téj strony, że cię tu nic złego nie spotkało. Nie masz w Rio nikogo, ktoby się tobą opiekował, przebacz więc mojemu zapytaniu, czy jesteś zaopatrzona w pieniądze?
— Wahasz się — zakrywasz piękną twarz — poczekaj chwilę.
I don Pedro podszedł do jednego stołu, wziął pióro i na arkuszu papieru napisał znaczną summę.
— Podnieś te pieniądze z urzędu skarbowego — a teraz, bywaj zdrowa!
— Mój cesarski panie! rzekła zagasłym głosem Czarna Estera, wiernie naśladując rozrzewnienie — pamięć łaski twojéj zachowam wiecznie, wiecznie ona towarzyszyć mi będzie i udzielać siły!
Przyjęła assygnacyę do skarbu i wyszła.
Don Pedro spojrzał za nią, jak za istotą, z którą się z ciężkiém sercem rozstajemy — tak to zręcznie oszukać umiała i tego władcę córka Schallesa Hirscha!
Zakryła się swoją czarną narzutką i pośpieszyła z zamku do urzędu skarbowego. Czarna Estera powiedziała sobie, że powinna wyjechać śpiesznie, bo czekać na Furscha i Rudego Dzika, byłoby to nierozsądnie wyzywać los! Cesarz oświadczył jéj, że Eberhard de Monte Vero ściga tych przestępców, którzy tylko za pomocą morderstwa w ostatniéj chwili celu dopiąć zdołali, że jemu są wydani, a tyle słyszała o sile działalności i potęgi tego człowieka, że przez chwilę tylko zwątpiła o pojmaniu obu swoich współwinnych. Chciała poprzestać na pieniądzach, które jéj don Pedro darował, a które wynosiły zawsze znakomitą summę około pięciu tysięcy talarów, i wieczorem tego samego dnia zakupić miejsce na najpierwéj odpływającym okręcie.
Wróćmy teraz do Eberharda, który opuściwszy cesarski zamek, pośpieszył do swojego pałacu, leżącego przy bramie Franciszka. Była to najpiękniejsza w Rio willa. Lekko i skromnie zbudowana, przypominała najwykwintniejsze szwajcarskie domy, a leżała w pośród okazałego parku, którego cieniste palmy i zinhejrosy otaczały ją. Ozdobne minarety i altany wyglądały z pomiędzy zieleni, różnokolorowe ptastwo igrało w pośród gałęzi, a komiczne małpy wyprawiały swoje ruchliwe figle w drócianym domku.
Eberharda przyjęli z wielką uniżonością jego lokaj Niemiec i Sandok. Wiadomość o udzieleniu mu książęcéj korony doszła bardzo prędko do jego pałacu, a on, który najmniéj dbał o wszelkie powierzchowne okazywanie mu honorów, teraz musiał przyjmować przybywających doń zewsząd z powinszowaniami.
Natychmiast polecił inspektorowi Schönfeldowi, który mu na „Germanii“ towarzyszył, zająć się ściganiem złoczyńców, i nazajutrz chciał z nim jechać do Monte Vero, aby przed powrotem swoim do Niemiec, uspokoić tam umysły przez swoje pojawienie się, i chociaż urzędnicy sprawiedliwości już rozporządzili się co do oznaczenia wysokości rabunku i zamknięcia skarbca, poczynić inne jeszcze rozporządzenia.
Po przyjęciu nakoniec odwiedzin wielu do willi przybyłych grandów i magnatów krajowych, gdy nadszedł wieczór, zbliżył się sternik Martinez do jego pokoju i powiedział murzynowi Sandokowi, aby go zameldował. Ale Eberhard sam wyszedł naprzeciw wiernemu marynarzowi i podał mu rękę.
— Wejdź Marcinie, cóż mi przynosisz? Wyglądasz, jakbyś mi chciał powiedzieć bardzo ważną wiadomość!
— Rzeczywiście, bardzo ważną, wasza wysokości! odpowiedział sternik, zamykając za sobą pysznie złotem wykładane podwoje.
— Słyszysz, nazywaj mnie jak zawsze, panem Eberhardem? Nadawanie tytułów to nie moja rzecz!
— Ależ pan Eberhard nie jesteś już hrabią, lecz księciém de Monte Vero? powiedział Marcin z dumą i radośnie rozjaśnioną twarzą.
— Dla ciebie jestem i pozostaję zawsze panem Eberhardem! chyba że mnie chcesz rozgniewać!?
— Właśnie że nie! mniemał Marcin nieco zakłopotany, przeciwnie.
Eberhard zaśmiał się serdecznie, i swojemu wiernemu, uczciwemu sternikowi przysunął krzesło.
— Pozwól, abyśmy przedewszystkiém usiedli, te wszystkie wizyty zupełnie mnie utrudziły A teraz mów, a Sandok zapali tymczasem światło, bo już ściemniało.
— Skoro tak być musi panie Eberhardzie — ja przywykłem do posłuszeństwa! mówił Marcin, z niejaką, obawą. siadając na uginającém się wysłaniu — to rzeczywiście Fursch z drugim jeszcze wspólnikiem!
— A czy nie domyślałem się! Podług opisu Schönfelda nie mogłem nic innego przypuszczać. Zkąd wiesz o tém?
— Tylko co widziałem go w nadbrzeżnym cyrkule — on nie poznał mnie, ale ja go poznałem.
— A więc on jest w Rio?
— Tylko co przybył, panie Eberhardzie, mówił z jakimś murzynem, którym niezawodnie był ten łotr, co to...
— Marcellino — więc ten murzyn należy z nim do zmowy! Ale dla czego nie pochwyciłeś tych łajdaków?
— Bo wtedybyś panie Eberhardzie ani Furscha, ani mnie już nigdy więcéj nie widział!
— Mów, cóż daléj?
— Przed półgodziną zeszedłem z „Germanii,“ na ktôréj powiewa przeszło trzydzieści flag na cześć dnia, w którym tu szczęśliwie przybyliśmy. Zbliżyłem się do ulicy Hieronima i widziałem, że trzéj ludzie wchodzą do szynku niedaleko od brzegu. Murzyn i dwie białe twarze wpadli mi w oko, ostrożnie więc i nie dając się poznać szedłem za nimi. W werandzie szynkowni było już na wpół ciemno, dla tego mogłem z kuflem zasiąść przy stole stojącym blizko téj trójki. Niech pioruny trzasną, ręka mi zadrgała — ten wspólnik, który się podawał za syna pana Eberharda, był to jeden z łotrów. których kiedyś widzieliśmy pod Białym Niedźwiedziem; byłem więc pewien swojego, byłbym tych wyrzutków nie puścił ani im dał ujść, gdybym miał w szynku jakąś pomoc! Do trzech łotrów chętnie byłbym się zabrał, bo i cóż stać mi się mogło, gdybym ich zbił w kupę! Lecz wtem przybył do nich dwaj inni łajdacy, jak się późniéj przekonałem, kapitan szoneru niewolniczego i jakiś co się nazywał sternikiem. Z tymi dwoma układał się Fursch, domyśliłem się więc, że idzie o ucieczkę.
— Jak dawno wyszedłeś z szynku? niecierpliwie spytał Eberhard.
— Jeszcze godzina nie upłynęła, panie Eberhardzie! łotry tak cicho rozmawiali, że tylko czasem jakieś słowo usłyszałem. Fursch mówił popsutą portugalszczyzną. Nakoniec zdawało się, że zgodzili się, wstali i rzuciwszy gospodarzowi pieniądze za wódkę i wino, wyszli z werandy.
— I nie poszedłeś za nimi?
— Ej, panie Eberhardzie! mówił daléj sternik Marcin, którego to pytanie ubodło, — owszem! Jakże miałem nie pilnować tych przeklętych łotrów? Wyszedłem za nimi z szynku, ale zawsze ostrożnie — zawsze o dwadzieścia, o trzydzieści kroków w tyle. Udali się ku brzegowi, a gdy ich tam w ciemności znowu znalazłem, jakaś kobieta powiększyła ich towarzystwo.
— To musiała być narzeczona fałszywego hrabiego, o ktéréj Schönfeld opowiadał?
— Nie mogłem jéj poznać, panie Eberhardzie, bo była w ciemném okryciu, — ale należała do tych rabusiów, którzy teraz stanowili całe towarzystwo! Wtenczas poznałem prędko plan tych szelmów. Niedaleko od brzegu stał czarny, złowrogi okręt niewolniczy, wysmukły i doskonale zbudowany szoner, jakich zwykle używają handlarze, pragnący uniknąć wszelkiego ścigania. Tak lekki, wązki szoner, przy dobrym wietrze, płynie lepiéj niż parowiec. Fursch na pewno go wynajął, i zdaje mi się, że słyszałem wyraz New-York.
— Więc już uciekają?
— Wtedy nadjechało około sześciu dobrze zamkniętych kar[6], kapitan głośno gwizdnął i szoner przybliżył się do bulwarku.
— Ale jakże te szelmy chciały wypłynąć z portu, kiedy w fortach meldować się muszą?
— Szyję moją daję, jeżeli te wyrzutki jeszcze téj nocy nie będą na pelném morzu.
— Ależ, Marcinie, to niepodobieństwo! Kutter z niewolnikami nie zna niepodobieństwa, panie Eberhardzie, on ma tyle kryjówek i kątów na pokładzie, że urzędnicy wcale tam nie mogą dostrzedz ani przestępców, ani ich pakunków, a na okręcie niewolników, który odchodzi, nawet najdelikatniejszy nos celniczy nie domyśla się passażerów.
Eberhard wstał.
— Sprawa źle stoi, powiedział nakoniec, ale ujść łotry w żaden sposób nie mogą! Czy dobrze przypatrzyłeś się niewolniczemu okrętowi?
— Jest jak wszystkie inne, cały czarno malowany, a także oba maszty, spód i żagle.
— Nie wiesz więcéj żadnego znaku?
— Nie, panie Eberhardzie — ale kurs do Nowego Yorku trwa prawie cztery dni, tak jak i u nas!
— Okręt niewolniczy trzymać się będzie wybrzeży! utrzymywał Eberhard, niespokojnie chodząc po pokoju.
— „Germania“ także niewiele się zagłębia, panie Eberhardzie, tak, że bez niebezpieczeństwa możemy ścigać kutter.
— Czy tylko na pewno, Marcinie?
— Klnę się na wszystkich świętych! — Ten, Fursch, którego już miałem raz w ręku i puściłem z przestrogą, nie powinien i nie może mi ujść, trzeba go uczynić nieszkodliwym — wtenczas poprzysiągłem mu, że jeżeli jeszcze raz wejdzie mi w drogę, zginie, a chcę zabezpieczyć od niego świat, nie dla mojéj małéj straty, jaką teraz z jego winy ponoszę, lecz że to jest rozbójnik i niepoprawiony szelma — musimy więc bądź co bądź dopędzić okręt niewolniczy! Każ ogrzewać machinę Marcinie, za kilka godzin będę na „Germanii,“ a jeszcze dzisiejszej nocy rozpoczniemy ściganie, które nie będzie dla nas za trudne, bo przedział od niewolniczego okrętu za kilka godzin będzie bardzo mały.
— Do pioruna! zaklął Marcin, nie możemy wypłynąć przed porankiem, bo w téj chwili port już zamykają.
Rzeczywiście głucho huknął w dali strzał sygnałowy wpośród ciemności.
— A szoner wypłynął ztamtąd jeszcze przed strzałem! dodał Marcin klnąc po cichu.
— Mimo to musimy jak najraniéj wypłynąć, a ten sam wiatr, który sprzyja niewolniczemu okrętowi, wzdymać będzie także i żagle „Germanii“! Gdy będziesz czynił wszelkie przygotowania, ja wyprawię posłańca do Schönfelda i poszlę mu moje rozporządzenia, bo w tym razie nie mogę udać się sam do Monte Vero. Spiesz, Marcinie, za kilka godzin ujrzysz mnie na parowcu!
Starego szczura morskiego bard ze zadowoliło tak szybkie postanowienie podróży, bo żywioł, na którym mu było najwygodniéj, stanowiła woda, prócz tego gonitwa w tym razie tak go zachwycała, że się całą szeroką twarzą uśmiechał i gniótł w palcach marynarski kapelusz, co zawsze u niego było dobrym znakiem.
— Według rozkazu, panie Eberhardzie! rzekł usuwając się do drzwi, ale nie odwracając się tyłem, bo to uważał za nieprzyzwoitość w obec księcia, — ze świtem „Germania“ pewno będzie gotowa do wypłynięcia, a wtedy musi znowu popisać się nową sztuką!
— Widzę, że jesteś pełen zaufania, i mogę ci wyznać, że i ja także podzielam tę ufność. Musimy schwytać tych niebezpiecznych złoczyńców i będziemy ich sądzili Marcinie!
— Według rozkazu, panie Eberhardzie! powiedział sternik i bardzo prędko wyszedł z pokojów i z willi, śpiesząc najkrótszą drogą do nadbrzeżnego cyrkułu, dla zaalarmowania „Germanii“
Ale książę de Monte Vero, chodził po swoim pokoju pogrążony w myślach — ułożył kilka rozkazów dla swojego rządcy i nakoniec postanowił o losie obu zbrodniarzy, którzy mu nieszczęśliwego, wiernego Villeirę zabili.
Los ten musiał być bardzo straszliwy, bo zawsze tyle łaskawa, łagodna, pełna ludzkości twarz Eberharda teraz zachmurzyła się — ten zbawca nieszczęśliwych, ten opiekun ubogich, umiał być dla tyle winnych surowym, nieugiętym jak żelazo sędzią!
Gdy nie pozwoliwszy sobie spocząć ani na chwilę, pokończył listy do rządcy, dawno już północ przeminęła.
Posłańca, który miał zawieźć depesze do Monte Vero, objaśnił dobrze o swojéj woli, sowicie go udarowa!, aby się śpieszył, i narzucił na siebie płaszcz, opuszczając willę w towarzystwie Sandoka.
Gdy Eberhard, po którym żadna ozdoba, żadna zmiana nie wskazywała księcia, zbliżył się do bulwarku portowego, na którym w koło leżały wyładowane ciemne stosy towarów przywiezionych przez okręty różnych krajów, szum pary i czerwonawy blask wskazał mu miejsce, w którém spoczywała „Germania.“
Na niéj wszystko było gotowe do odpłynięcia, kocieł rozgrzany, żagle i reje tylko kilku węzłami wstrzymane, które majtkowie w jednéj chwili rozpuścić mogli, każdy był na swojém stanowisku — Marcin jak olbrzymi cień u steru.
Cała osada, składająca się z dwudziestu kilku majtków. lekarza okrętowego i Marcina, czekała na pokładzie, bo noc tę za dzień liczono.
Znikły ozdoby flag, które w dzień powiewały na masztach i innych częściach okrętu, bo dla podróży, która czekała „Germanię“, te przydatki dni spokojnych nie były stosowne.
Gdy Eberhard wszedł na swój nieozdobny, pyszny okręt, na którym części mosiężne i galerye błyszczały jak złoto na czarném tle, osada stała w surowéj, wojennéj postawie. Robiło to takie wrażenie, jakby wódz wszedł pomiędzy żołnierzy swoich, a chociaż majtkowie byli zabobonni i lękali się nad przyrodzonych zjawisk, byli to jednak ludzie zdolni z całém poświęceniem uderzyć na nieprzyjaciół swojego pana silnie i odważnie. Były to wszystko młode, muskularne postaci, z szerokiemi, mocno otwartemi niebieskiemi kołnierzami od koszul, tak, że wiatr powiewał im na piersi, mieli ciemno-błękitne kurtki i spodnie, a czarne kapelusze, które teraz pozdejmowali. Na wstążkach kapeluszy wypisana była nazwa parowca i przy niéj Monte Vero, złotemi literami.
Eberhard skinął im ręką na przywitanie gdy wszedł, ściągnięto żelazny mostek, ale maszynistom jeszcze nie dano rozkazu puszczenia pary.
— Słuchajcie! zawołał Eberhard do swoich ludzi, przywiązanych do niego największą miłością: chodzi tu o polowanie, w którém muszę być zwycięzcą, jeżeli na każdym z was, tak jak na sobie polegać mogę! Musimy dopędzić okręt niewolniczy, który popłynął do Nowego Yorku i który ma dwanaście godzin pierwszeństwa. Pierwszy, który nam zapowie z koszyka na maszcie, że widzi niewolniczy szoner, otrzyma sto milrejsów, a jeżeli dopędzimy okręt i dobrocią lub przemocą dostaniemy zbrodniarzy w nasze ręce, cała osada otrzyma po sto uncyj złota — a teraz, naprzód bracia!
Głośny okrzyk radości odpowiedział na te wyzywające słowa Eberharda. A gdyby nawet nie przyrzekł tak bogatego wynagrodzenia, jego podwładni niemniéj byliby gorliwi, bo dumni byli, że księcia de Monte Vero widzą pomiędzy sobą.
Słowo „naprzód“ doszło do maszynistów, potężne koła „Germanii“ poruszać się zaczęły — woda zaszumiała i zakipiała, a bryg parowy odpłynął od bulwarku.
Przed rankiem jeszcze przybył do wyspy Villegaignon, gdzie w kilka godzin późniéj strzał działowy ze strażniczego okrętu, zapowiedział otwarcie portu. A „Germania“ przepłynęła przez zatokę, a potem obok wyspy Lages. Gdy słońce weszło, już była na otwartém morzu, świeży wiatr popędził nią silniéj, rozpięto żagle, a wspaniały okręt porwany podwójną siłą pary i wiatru, leciał jak ptak po czerwonawo błyszczących falach. Wkrótce znikły za nim ostatnie szczyty skał, a przed Eberhardem leżało znowu rozległe, nieprzejrzane morze i błękitne, bezchmurne niebo.
Marciu ustanowił bieg, Sandok zręcznie jak kot dostał się do jednego z masztowych koszów, dla patrzania, a wszyscy radośnie pełnili służbę, jakby chodziło o prostą spacerową przejażdżkę.
Przeminął dzień, a nie widać było ani śladu niewolniczego okrętu, i już Eberhard zaczynał przypuszczać, że może ten okręt popłynął inną drogą. Ale Marcin był bardzo pewien swojego i twierdził, iż dotąd nie można było wcale postrzedz szoneru, dla tego że ich znacznie wyprzedził.
Nad wieczorem niebo zachmurzyło się, a chociaż nie należało obawiać się burzy, bo takowa, jak to marynarzom wiadomo, rodzi się po największej części z małéj chmurki, zaledwie z początku widzialnéj, jednak mocno horyzont zaciemniały. Cała osada była na pokładzie, książę rozkazał nabić sześć armat „Germanii“ i w kaźdéj chwili mieć lonty gotowe, bo wiedząc, że niewolnicze kuttery, za najmniejszém podejrzeniem strzelają do zbliżającego się ku nim okrętu, chciał być na taki przypadek należycie przygotowany.
W każdym z masztowych koszów wisiał wylegując majtek, a w najwyższym Sandok, który wyprosił sobie tę łaskę u Eberharda — ale noc przeszła, a nie dostrzeżono ani śladu ściganego statku, który, jak mówił Marcin, bardzo wysmukło i śpiczasto zbudowany, bardzo prędko żeglował. Lecz nad rankiem, gdy „Germania“ w niewielkiéj odległości ujrzała przepływający okręt z wychodźcami, wiatr obrócił się w stronę północno-zachodnią, a teraz „Germania“ miała tę wielką, korzyść, że według wszelkiéj możliwości okręt niewolniczy stał cicho przed wiatrem.
Około południa bystre oczy Sandoka daleko, bardzo daleko postrzegły czarny punkcik, który zdawał się stać spokojnie i z głośną radością krzyknął:
— Szoner na widoku!
Rozpoczął się niezmierny ruch.
Eberhard skierował swój dalekowidz w stronę horyzontu, którą wskazywało wyciągnięte ramię murzyna, i w istocie postrzegł wyraźnie brunatno świecący okręt, na którym również zajmowano się rozpinaniem żagli.
Był to niewątpliwie niewolniczy kutter, który Fursch wynajął.
Sandok wygrał premium, a majtkowie żartując, posłali mu z masztowych koszów kilka słów groźby. Ale to mu nic nie przeszkadzało patrzeć sokolim wzrokiem na okręt, ku któremu zbliżała się „Germania.“
Kucharz bez naruszenia porządku rzeczy rozdał południowe racye, a Eberhard jadł także jak najspokojniéj.
Wtém Sandok oznajmił, że na kutterze musiano także postrzedz „Germanię,“ bo panuje na niéj wielki ruch, wiatr zwrócił się zupełnie ku zachodowi, i Eberhard postrzegł, że majtkowie niewolniczego okrętu, już rozpięli część żagli, któremi przy pół-wietrze doskonale, posługiwać się umieli — prócz tego Marcin spojrzawszy na swój okrętowy kompas, oświadczył, że kutter zaniechał kierunku ku Nowemu Yorkowi, a raczéj trzymał się północwschodu.
— Zdaję się że wszelkiemi siłami chcą nam uciec! mówił Eberhard, patrząc przez dalekowidz na zajęcie majtków niewolniczego okrętu.
— Niech pioruny trzasną, nie dokażą tego łotry chociażbym w pław miał ich złapać!
— Trudnoby ci to przyszło Marcinie; myślę, że „Germania“ płynie prędzéj niż ty, a jeżeli jéj się nie uda złapać szoneru, to...
— Byłby to wstyd, któregobyśmy na sobie przenieść nie mogli — przerwał sternik swojemu panu. To byłby wstyd jakiego jeszcze nigdy nie dożyłem! Tak to dobrze, machina tylko tak stęka, a „Germania“ pędzi tak, że woda po obu stronach w górę pryska — a jeszcze do tego żagle — więc zaraz.
Marcin zaklął i mocno pochwycił za szprychy koła sterowego, idąc za biegiem niewolniczego okrętu.
Ku wieczorowi można już było widzieć gołém okiem, że „Germania“ powoli zbliżyła się ku niemu, i teraz zapanowała radość na parowcu. Eberhard kazał rozdać podwójną racyę wina i z przyjemnością dostrzegł, że księżyc przebił chmury, zasłaniające niebo jak cieniste postaci. Przy jego połysku kiedy niekiedy padającym na morze, mógł dokładnie rozpoznać, że za pomocą tuby wkrótce będzie się mógł rozmówić z kutterem, który ze swojemi brunatno pomalowanemi żaglami przedstawiał niemiły widok — leżał zaś na jednym boku, tak go mocno popychał wiatr unoszący po lekkich falach.
— Panie Eberhardzie, mówił Marcin gdy nadeszła noc, za godzinę zatopimy tę orzechową łupinę!
— Zwróć-no „Germanię“ trochę na prawo! rozkazał książę de Monte Vero, i polecił, aby tubę przymocowano do poręczy okrętowych.
— Kapitanie, zawołał potém do szoneru, czy macie dwóch Niemców na pokładzie?
— Nie — kutter niewolniczy nie ma żadnych passażerów; płynę tam do brzegów, dla nabrania świeżego ładunku na targ do Rio Janeiro! odpowiedziano dosyć hardo.
— Dla czego zmieniliście kierunek?
— Czy wam winienem zdawać z tego sprawę? I w ogóle co znaczy to ściganie? Wyście także wykręcili!
— Bo chcę was zatrzymać! zawołał Eberhard, a jeżeli się na to dobrowolnie nie zgodzicie, inaczéj się z wami rozmówię!
— Grozicie swojemi armatami? ależ istnieją przecięż morskie prawa! Biada wam, jeżeli choć drzazgę z mojego okrętu odedrzecie! Kto jesteście?
— Jestem książę de Monte Vero i ścigam dwóch zbrodniarzy. Wzywam was po raz drugi, abyście mi ich wydali — jeżeli nie usłuchacie trzeciego wezwania, które nastąpi za kilka minut, to strzelać będę do waszego szoneru!
Można było wyraźnie słyszeć szyderstwa i wściekłe wycia na niewolniczym okręcie, który pędził z wiatrem, ścigany przez szybszą „Germanię.“
Niech pioruny trzasną, szelmy wrzeszczą jak dzicy, a o ile mogę dojrzeć przy świetle księżyca, w tyle okrętu przygotowują się do strzelania, zapewne mają na pokładzie jaki stary moździerz lub haubicę! mniemał Marcin.
— Wzywam was po raz trzeci o wydanie mi zbiegłych zbrodniarzy! zawołał Eberhard, rozkazawszy ludziom przystąpić do dział.
— Zaczekajcie trochę, zaraz nastąpi odpowiedź, odrzeczono.
Marcin miał słuszność — błysnął na szonerze lont, przy którego blasku wyraźnie można było dostrzedz kilka postaci około starego moździerza, który zapowiadał strzał.
Teraz ozwała się na „Germanii“ grzmiąca wrzawa wzgardy...
Gdy nakoniec stare działo niewolniczego kutteru lepiéj się namyśliło — wypadł gwałtowny strzał, a musiała być także w moździerzu i kula, bo coś gwizdnęło z boku „Germanii“ jakby uderzając w wodę.
— Ognia! zakomenderował Eberhard z całą spokojnością duszy, strzelajcie w maszty!
Zaledwie to wyrzekł, gdy trzy działa z jednéj strony wysłały już swoje kule. „Germania“ wstrząsła się, i cała jéj przestrzeń działowa na chwilę pokryła się ogniem, który okręt niewolniczy mógł widzieć.
Głośny trzask świadczył, że kule trafiły.
— Oho, massa, już po maszcie! zawołał uradowany Sandok.
Przy niepewném świetle, jakie na niewolniczym okręcie rozsiewała pochodnia za lont służąca, można było dokładnie widzieć powstałe tam nagle zamieszanie, a Eberhard przekonał się za pomocą dalekowidza, że maszt został strzaskany i że majtkowie szoneru usiłowali przerąbać go siekierami, bo zawisł tak wielkim ciężarem na jednym boku okrętu, iż moździerz usunięto, a zajęci przy nim ludzie zaledwie się utrzymać mogli. Eberhard bardzo dokładnie poznał pomiędzy nimi dwóch nie po marynarsku ubranych ludzi i blizko nich murzyna, tudzież jak się zdawało załamującą ręce postać kobiecą, tak, iż nie wątpił więcéj, że widzi w nich Marcellina, dwóch złoczyńców i przybyłą z nimi żydówkę.
Wprzód nim książę rozkazał odwrócić okręt drugą stroną i znowu wymierzyć do niewolniczego statku, chciał spróbować jeszcze raz, czy nie uda się mu bez dalszéj walki schwytać łotrów — jeszcze więc raz spytał kapitana, czy skłonniejszy jest do wydania mu takowych?
Ale łotry zapewne musiały mu ofiarować nową summę, bo po wrzuceniu skruszonego masztu w morze, moździerz jeszcze raz huknął i kula jego drasnęła blanki „Germanii,“ która właśnie obracała się.
— Nie chcą inaczéj, więc dobrze. Ognia! zawołał Eberhard.
Trzy działa wystrzeliły gęsta chmura dymu zakryła parowiec, i przez chwilę nie dozwoliła widzieć szoneru. Przytém chmury zasłoniły zupełnie księżyc, tak, iż nie było żadnego światła prócz wspomnianéj pochodni, a i ta zagasła, jak to po opadnięciu prochowego. dymu osada „Germanii“ dostrzegła.
— Niech pioruny trzasną — kule musiały trafić, bo zdaje mi się, że słyszałem tam trzask i krzyk! powiedział sternik Marcin — ale najlepiéj panie Eberhardzie, jeżeli zeżniemy co jeszcze jest do zżęcia!
Wśród panującéj ciemności nie można było teraz wcale widzieć niewolniczego okrętu i nawet Sandok zawołał z góry, że statek ten znikł mu z oczu.
Istniała możność szybkiego zatonięcia szoneru, jeżeli go trzy kule należycie trafiły i przedziurawiły — jednak Eberhard wątpił o tém, mówiąc, że łotry pomiarkowawszy, iż przez walkę nic nie wskórają, zgasili pochodnię, i pragną ujść pod zasłoną nocy.
Natychmiast więc kazał przybić do miejsca, w którém znajdował się niewolniczy okręt i majtkom zalecił stanąć pod bronią. Broń ta składała się z mocno wyostrzonych nożów marynarskich i z wybornych strzelb, które prędko ponabijali. Eberhard zaś i Marcin uzbroili się tylko w pistolety, a Sandok zszedł z masztu i przy — pasał sobie sztylet.
Tak było ciemno, iż zaledwie można było o dziesięć kroków dojrzeć, „Germania“ więc musiała na przednim maszcie wywiesić czerwoną latarnię, jak to przepisują prawa marynarskie. Ale kutter miał tę korzyść, jaką ma każdy złoczyńca przed uczciwym człowiekiem, że nie stosował się do praw, lecz raczéj spuścił się na szczęśliwy los, który jak wiadomo, sprzyja wszystkim niegodziwcom.
Prócz tego Eberhard musiał ostrożnie nacierać „Germanią,“ bo mogło było łatwo nastąpić uderzenie o szkielet kutteru, chociaż koniecznie mu się zdawało, iż ten ratował się ucieczką.
Wtém nagle jeden majtek zameldował, że szoner leży na boku i w téj chwili, wśród uderzającego plusku dało się słyszeć wołanie:
— Oj, oj — to przeklęty parowiec! Niech was djabli porwą! Do sądu morskiego z wami, na nic postrzelaliście mi okręt, wy szelmy, drogo to was kosztować będzie! Wy rozbójnicy, korsarze!
— Stać, abyśmy mogli zarzucić haki na pomost! zawołał Eberhard nie zważając wcale na wściekłe krzyki kapitana.
— Chcecie zarzucić haki? spróbujcie-no tylko! Pierwszy kto mi w drogę wejdzie, trupem padnie. Do pistoletów chłopcy! zawołał na trzech czy czterech swoich majtków, którzy przy galeryjce okrętowej zajmowali się albo spuszczaniem czego na dół, albo zatykaniem dziur pakułami, albo zmniejszaniem balastu, przez częściowe wrzucanie go w morze.
— Złóżcie wszyscy broń, radzę wam krótko rzecz załatwić! zawołał Eberhard. Nie mamy z wami nic więcéj do czynienia, tylko was siłą zmusić do wydania nam uciekających zbrodniarzy, których chcę mieć w swoich ręku. To są rabusie i mordercy, a wy uchodzić będziecie za ich ukrywaczy, jeżeli dłużéj wzdragać się macie co do ich wydania!
— Albo jesteście na fałszywéj drodze, albo może pan jesteś morskim rozbójnikiem, który rzecz swoją rozumiesz! zawołał kapitan niewolniczego okrętu.
— Niech pioruny zatrzasną, Panie przebacz grzechy, ja temu przeklętemu pyskowi łeb rozwalę! zaklął Marcin, nie mogąc się powstrzymać dłużéj.
— Nie mam na pokładzie żadnych uciekających zbrodniarzy — chodź pan tu i obacz! ale jeżeli nie znajdziesz żadnego, to mi wynagrodzisz wszelkie straty, na to jest sąd w Rio!
— Widziałem obu Niemców przy moździerzu, któryście przeciw nam wystawili, nie starajcie się oszukać mnie, nie ukrywajcie zbrodniarzy, bo źle na tém wyjdziecie!
— Pan Eberhard za nadto łaskaw i oględny, szepnął Marcin ze wściekłości załamując wielkie, twarde ręce: ten szelma ukrywa się ze zbrodniarzami pod pokładem! Pozwól nam pan go tylko, a po dwudziestu długo-ogoniastych kotach, inaczéj śpiewać będzie!
— Cicho, sterniku Marcinie! krótko rozkazał Eberhard, we wszystkiém należy być sprawiedliwym! Nie chcę wymuszonych tajemnic, ale przekonać się naocznie, pomost już zarzucony — dobrze — dziesięciu ludzi naprzód — oni mi towarzyszyć będą!
— A Sandok? z cicha spytał murzyn.
— Sandok idzie zemną, ma dobre oczy i dobry nos!
Pan „Germanii“ po głośném i energiczném wydaniu rozkazów, zbliżył się dobocznéj części okrętu, za pomocą hakowego mostu, który utkwił w galeryi kutteru, z nim złączonego. Dziesięciu majtków stanęło po pięciu po obu bokach swojego pana, a Sandok dumny szedł za nim.
Marcin, który musiał pozostać przy sterze, towarzyszył księciu wzrokiem, w którym malowała się obawa o jego życie — ale późniéj wzrok ten zajaśniał podziwem, bo Eberhard szedł krokiem pewnym i śmiałym, a na obliczu jego nie można było dostrzedz żadnéj obawy. Rozkazał nieść przed sobą dwie pochodnie i w kilka sekund rozkaz jego spełniono.
Kapitan okrętu niewolniczego, barczysty, muskularny człowiek, w wielkim słomianym kapeluszu na kark opadłym, tak, że mu nadętą, brodatą twarz zupełnie było widać, nie bardzo zapraszająco patrzał na przewagę i przemoc zbliżającą się na jego pomost; kilku majtków których miał na szonerze, klęcząc w głębi, jeszcze było zatrudnionych, lecz nie można było poznać co robią. W ogóle okręt ten ze swoją brudną barwą herbacianą, sprawiał nieprzyjemne wrażenie, wszędzie przeciwnie aniżeli na „Germanii,“ panował nieład i nieczystość. Przytém strzaskany maszt uszkodził jeszcze inne części, a jak się zdawało, wielka łódź, któréj brakowało, razem z nim w falach zatonąć musiała. Pień masztu i końce lin robiły z szoneru prawie szkielet, bo nie miano już czasu na urządzenie nowego masztu.
— Musicie mi się wylegitymować, senhor! zawołał kapitan do księcia śmiało ze swoim orszakiem na pokład wchodzącego, albo przez wszystkich świętych, mimo waszej przewagi popamiętacie mnie!
— Dajmy pokój próżnym słowom — nie mamy więcéj o czém mówić. Uczyniłem więcéj nad mój obowiązek, bo po trzykroć wzywałem pana, abyś mi odpowiedział i wydał zbiegów!
— Nie mam żadnych passażerów na pokładzie, senhor; z czterema majtkami żegluję tam do wybrzeża, dla nabrania ładunku. Teraz postrzelany muszę wracać do Rio, a pan wynagrodzisz mi szkodę!
Książę rozkazał stojącemu za nim Sandokowi, aby przywołał sternika Marcina.
Cała scena wyglądała po wojennemu, po wojskowemu. Na morzu zaległa ciemna noc, a razem spojone dwa okręty bujały po równomiernie poruszających się bałwanach. Prócz różowego światła, jakie dawała latarnia „Germanii,“ dwie pochodnie, trzymane przez dwóch majtków, rzucały tylko ponury blask na spotykających się z sobą Eberharda i kapitana niewolniczego okrętu, którego majtkowie półgłosem rozmawiając teraz zbliżyli się.
Dwaj ci ludzie stali groźnie naprzeciw siebie — i przedstawiali jeden brutalne zuchwalstwo, drugi rycerską szlachetność. A ludzie „Germanii“ stanowili straż, która swoją postawą i powagą wybornie do Eberharda pasowała.
Murzyn przywołał sternika, który przeszedł przez zarzucony mostek z miną, na któréj można było wyczytać słowa: „Przecię, teraz mnie pan potrzebujesz — bo też przeklęcie byłoby mi przykro, gdybym musiał był pozostać, bo się nigdy tak spokojnie rzeczy nie załatwia!“
— Marcinie! powiedział pan „Germanii,“ przez pół do kapitana, przez pół do swojego sternika zwrócony: czy mógłbyś poznać owego przewodnika niewolniczego okrętu?
— Na Najświętszą Pannę, ja wierzę oczom moim — wszakże to wy, chyba że chcecie się zapierać, przedwczoraj wieczorem w cyrkule nadbrzeżnym przy bulwarku spotkaliście się z dwoma Niemcami i wzięliście od nich pieniądze za przewóz? Jakże nazywa się szynk? Stary jakiś obraz mnicha wisi nad jego drzwiami!
— Nie znam żadnego szynku z obrazem mnicha! A jeżeli myślicie o szynku pod Świętym Hieronimem, to drugi raz lepiéj się ludziom przypatrujcie, bo ja nie bywam nigdzie więcéj jak w szynku Vintem! odwracając się powiedział kapitan okrętu. Jeżeli czego chcecie, to powróćcie pierwéj zemną do Rio, tam się wszystko znajdzie!
— Niech pioruny trzasną, tylko bez żadnych wykrętów zemną! zawołał Marcin oburzony zuchwalstwem kapitana; widzieliśmy z „Germanii“ przy blasku waszego lontu dwóch szelmów, oraz czarnego urwisa i kobietę!
— To sobie ich szukajcie! Na moim okręcie ich nie ma! Zapominacie pewno, że niewolnicze kuttery po większéj części są do siebie podobne! Ani umawiałem się z dwoma Niemcami, ani mam na pokładzie!
— A więc otwórzcie nam pokład środkowy i spodni, powiedział Eberhard.
— Wcale niezamknięte! Szoner tak pusty jak kościół kiedy się w nim nabożeństwo nie odprawia. Pokład środkowy i dolny stoją otworem. Wejdźcie i przeszukajcie wszystko. Ale jeszcze jedno: zanim zrewidujecie mój okręt jak jaskinię morderców, jeżeli nie znajdziecie, to mi wynagrodzicie zrządzoną szkodę?
— Podwójnie i potrójnie! Ale czy zechcecie rościć także pretensyę, jeżeli znajdziemy szukanych? spytał Eberhard.
— Nie pójdę z wami, abyście nie myśleli, że pragnę co bądź zataić lub ukryć — przeszukajcie wszystko, od pokładu aż do łóżek w kajutach, a będę zaspokojony!
Pewność i spokojność tego zuchwalca na chwilę zachwiały Marcinem, tak iż mimowolnie mu się jeszcze raz przyjrzał. Rzeczywiście nietylko był to fakt znany, że niewolnicze okręty budowano wszystkie według jednego kształtu, ale nadto wiadomo także było, że ich kapitanowie byli najgorsi w świecie i najnieokrzesańsi ludzie, co przywiązane było do ich interesu i handlu przez długie lata z wielkim pieniężnym zyskiem prowadzonego. Otrzymywali od kupców mieszkających na wybrzeżach pewną liczbę czarnych, płacili za nich tanio, pakowali na swoje statki, jak mienie jakie lub paki, obchodzili się z nimi jak z dzikiemi zwierzętami, bo zaledwie im wrzucali potrzebną ilość żywności, i wlekli przemocą na targi, gdzie brali za nich podług siły i piękności ich ciała mniejsze. lub większe summy. Człowiek był towarem, którym szachrowano, a nie potrzebujemy mówić, że przytém wszystkiém bat grał okrutną rolę. Ci handlarze niewolnikami, są to najstraszliwsi ludzie, jakich święta ziemia nosi, i Marcin dla tego powiedział sobie, gdy się nowém spojrzeniem zapewnił, że nie jest w błędzie, że ten zuchwały nikczemnik doprowadzi rzeczy do ostateczności, a nawet że ma jakiś tajemny plan, i myśl ta skłoniła jego wierną duszę do pozostania na pokładzie kutteru z jednym z niosących pochodnię i częścią majtków, gdy inni, tudzież Sandok znający dokładnie urządzenie niewolniczego okrętu, poszli za Eberhardem, zbliżającym się ku wchodowi do dalszych przestrzeni.
— Strzeżcie się wydawać jakikolwiek rozkaz w czasie gdy pan „Germanii“ pozostawać będzie na dole. Strzeżcie się także, aby przypadkiem nie zapadła tam klapa prowadząca na dno, bo to będzie hasłem waszéj śmierci! mówił Marcin do kapitana okrętu, który go wzgardliwie od stop do głowy zmierzył.
— Jakże jesteś troskliwy, przyjacielu sterniku — mam wielką ochotę policzyć ci żebra!
— Bardzo wierzę, bardzo wam wierzę! Ale co to tam pluska w ciemności tak długo? spytał Marcin.
— Czy wam już i ryby przeszkadzają i gniewają was? No, nie można się dziwić, że dla czyjéjś chimery strzelacie bezwstydnie do okrętu przy waszych nogach będącego!
— Chciałbym widzieć te ryby — nigdy nie można się za wiele nauczyć! powiedział Marcin spokojnie, i skinął na majtka z pochodnią, aby poszedł za nim! Nudzi mi się i bez tego próżne czekanie, póki pan Eberhard nie wróci.
— Przeklęty nos! mruknął kapitan niewolniczego okrętu zgrzytając zębami.
— Czy co mówicie? Zawsze dajcie pokój! W końcu pokaże się, że macie kilku passażerów ukrytych w jakimś kącie waszego kutteru?
— Ja nie to mówiłem, było to tylko pobożne życzenie dla waszéj osoby!
— Oho, to trzeba wam dobrze podziękować? śmiejąc się rzekł Marcin, i obok kapitana i majtków z trwogą i oczekiwaniem na niego patrzących, przeszedł na drugi bok do galeryi kutteru, za którą panowała czarna noc.
Tymczasem Eberhard z orszakiem swoim wszedł przez otwór w pokładzie w głębią, jakby w grobową otchłań. Jeden z niosących pochodnię szedł za nim, Sandok zaś poprzedzał go. Czerwony blask rozwidnił ponurą przestrzeń, nizką i duszną.
Gdy Eberahrd dostał się na jéj deski, ujrzał po dwóch stronach na ścianach przegrody, które częścią służyły za kajuty, a częścią na skład zapasów. Zbliżał się z niosącym pochodnię do każdych, otwierał je i zaglądał do nieczystych zabrudzonych izb. Naostatek w końcu przejścia znalazł kilka ciasnych i nizkich z żerdzi urządzonych izdebek, które mocno były zamknięte, a do których wtrącano najuporczywszych murzynów, po obiciu ich przez majtków batem aż do krwi.
Lecz nigdzie nie było śladu passażera, nic nie znaleziono, coby kazało wnosić obecności ściganych.
Sandok nakoniec dotknął ramienia swojego pana i wskazał klapę, która wiodła do jeszcze niższej części okrętu.
— Przestrzeń dla biednych murzynów, rzekł przytém: leżą spakowani jak wanilia w workach!
Eberhard musiał śmiać się ze swojego murzyna i poszedł za nim otworzywszy klapę do téj głębszéj przestrzeni gdzie uderzyła go woń bezecna. Rozwidniła ją pochodnia, i można było poznać całą okropność położenia tych, co tam przez długie tygodnie setkami przemieszkiwać musieli.
Przegniłe sitowie pokrywało podłogę, po większéj części ukośnie ułożoną. Nigdzie nie było żadnego okna — w górze bałwany uderzały o blanki okrętu, nigdzie żadnego siedzenia, i nic coby przypominało pobyt człowieka.
Eberhard właśnie dał znak wyjścia z téj przestrzeni po drabinie, prowadzącéj w górę do otworu, gdy Sandok nagle w głąb pośpieszył — postrzegł tam nizkie drzwi, które uszły oka wszystkich — za silném przyciśnięciem otworzył je i pokazała się mała komórka, w takiéj ciemności ukryta, że w niéj nic rozpoznać nie można było.
— O, massa — pochodni! szybko zawołał Sandok.
Eberhard nie chcąc odmówić swojemu gorliwemu murzynowi, zbliżył się ku niemu ze światłem. Sandok nagle nachylił się i z krzykiem właściwym każdemu murzynowi, gdy znajdzie coś niezwykłego, wydobył z ciemności ciężki worek.
— Złoto, massa! rzekł tryumfująco.
Był to jeden worek ze skarbca w Monte-Vero. Sandok wyniósł jeszcze dwa inne — zresztą nie było nic w kryjówce.
— Teraz ustaje wszelka wątpliwość, zawołał Eberhard: zbrodniarze są na pokładzie! Ukryli się tak wybornie, że ich nie znaleźliśmy — ale spróbujemy jeszcze raz...
W téj chwili z górnego pokładu doszedł tak okropny wrzask i zgiełk, że Eberhard słuchając potknął się, a towarzyszący mu majtkowie pośpieszyli do luki, aby każdemu kto się zbliży usunąć drabinę, albo go zastrzelić.
— Tutaj są te szelmy — niech pioruny trzasną! głucho zabrzmiał głos Marcina.
Biegano na górze tu i tam, powstała piekielna wrzawa, i zdawało się, że z wody pochodzą głosy.
Eberhard w towarzystwie swoich ludzi pośpieszył na górę, w kilka minut już był na pokładzie, gdzie rzutem oka poznał co zaszło.
Marcin ze swoimi majtkami stał u brzegu kutteru i patrzał na wodę, oświetloną niepewnym blaskiem pochodni. O pięćdziesiąt kroków oddalona od niewolniczego okrętu bujała po bałwanach wielka łódź, o któréj Eberhard myślał pierwéj, że ją wielki maszt uniósł z sobą. W łodzi stali: Fursch, Rudy Dzik i córka Schallesa Hirscha, widocznie mocno lękająca się o niepewne swoje położenie i niebezpieczeństwo życia, — w głębi zaś siedział, uśmiechając się i długiemi ramionami robiąc wiosłem, murzyn Marcellino, ten szatan w ludzkiéj postaci.
Marcin właśnie przygotowywał się do spuszczenia innéj łodzi dla schwytania zbrodniarzy, którzy się powierzyli orzechowej łupinie dla uratowania życia i skarbu.
— Jadą na śmierć, Marcinie, zostaw ich ręce Boga! rzekł Eberhard patrząc na łódź to zanurzającą się, to wypływającą z fal oceanu płynęła.
— Jeżeli odpłyniemy panie Eberhardzie, wrócą na kutter i bez przeszkody popłyną daléj z rabunkiem. Przynajmniéj temu przeklętemu djabłu poszlę kulkę aby więcéj złego nie robił!
I sternik Marcin kazał majtkowi, aby mu podał strzelbę. Wprzód nim pan „Germanii“ zdołał mu w tém przeszkodzić, złożył się, i chociaż na chwiejącéj się łodzi trudno mu było dobrze wycelować, prędko strzelił. Strzał padł — dały się prawie w téj chwili słyszeć dzikie krzyki — wołania o pomoc i okropne przekleństwa — łódź zawahała się tak gwałtownie, że byłaby się przewróciła, gdyby zbrodniarze nie byli jéj spodu obciążyli worami złota.
Marcellino znikł — wił się jak szalony ze straszliwego bólu, który mu wprost w piersi puszczona kula zadała, i wypadł z łodzi — chrapliwy głos wydobywający się z pośród bałwanów świadczył, że czarny niegodziwiec w wodzie, wśród ciemnéj nocy walczył ze śmiercią.
Sandok wskazał miejsce, w którem tylko co ręka ukazała się nad falami — i wtedy świat uwolniony został od jednego szatana.
Gdy Marcin z zadowoloną miną oddawał majtkowi strzelbę, a kapitan niewolniczego okrętu udawał, że nie bierze udziału w całém zajściu, Fursch i jego wspólnik pochwycili za wiosła, i gnani obawą śmierci, jak można najśpieszniéj umykali z obrębu „Germanii.“ Ale ich łódź stała się igraszką bałwanów oceanu, a chociaż połączone siły dwóch zbrodniarzy, podniecanych przez Czarną Esterę, zdołały chwilowo oddalić ją od połączonych hakowym mostem dwóch okrętów, lecz zawsze był to czyn szalonéj rozpaczy powierzać się straszliwemu żywiołowi w takiéj łupinie orzechowéj.
Książę de Monte-Vero przeto spojrzał na nich jak na zgubionych bez ratunku z myślą o przebaczeniu, albo ulegając przekonaniu, że idą na karę z ręki Boga.
Gdy łódź znikła mu z oczu, wrócił z osadą swoją na „Germanię,“ a kapitanowi niewolniczego okrętu, który zgrzytając zębami nie mówił już nic o wynagrodzeniu strat, kazał płynąć daléj do brzegów Afryki. Czekał do rana dla przekonania się o niemożliwości połączenia się kutteru z łodzią, i dopiero wtedy rozkazał swojemu sternikowi, by płynął daléj drogą do Europy.
W niemieckiéj ojczyźnie swojéj Eberhard miał jeszcze wiele do pokończenia; mimo wszelkich trudów i ofiar nie dopiął jeszcze najwyższego w swojém ruchliwém życiu zadania.
Książę de Monte-Vero myślał o swojém biedném, zgubioném dziecięciu — i tajemnie wypłynęła gorąca łza z jego oka, przez morze na cel swój poglądająca. Byłby dał miliony — cały jego bogaty majątek — Monte-Vero, ta perła Brazylii, nagroda jego dążeń, straciły u niego wartość — z radością wielkość swoją byłby zamienił na ubóztwo, gdyby tém mógł okupić upragnioną i u Boga błaganą rozkosz odzyskania dziecka swojego... dziecka, które było grzesznicą — dziecka, które nadaremnie ku niemu tęskniło.
Książę de Monte-Vero domyślał się okropności nędzy i następstw ubóztwa bez pomocy pozostawionego — ale to wszystko co Małgorzata cierpiała i uczyniła, leżało po za horyzontem jego myśli. Jakaż nieograniczona boleść czekała go, jeżeli nakoniec spełni się najgorętsze życzenie jego życia, jeżeli dziecię swoje ujrzy?


ROZDZIAŁ IX.
Konne sztukmistrzynie cyrku.

Było to tego samego wieczoru, w którym Małgorzata i Walter byli w piwnicy złoczyńców.
Albinos opowiadał, że widział nad ranem żebraczkę hrabinę, jak z ukrytym przedmiotem śpieszyła pod cieniem domów — skradzione dziecię sprzedała sztucznemu jeźdźcowi Lopinowi, który go potrzebował do swoich przedstawień. Lopin chciał to dziecię adoptować, więc tanio i łatwo nabył. Mała istotka, uchodząca u publiczności za jego własne dziecię, tymczasowo, gdy jeszcze sama się poruszać nie mogła, miała jego przedstawieniom w klatce lwów nadawać większy powab, i obaczymy w następnym rozdziale, jak okropnie umiał podniecać zmysły widzów.
Cyrk leżał na bocznéj ulicy od ulicy Fryderyka, przy któréj niezbyt odległym rogu znajdowała się piwnica złoczyńców. Już w nim byliśmy wówczas, gdy Eberhard odwiedził Leonę.
W przestrzeniach od areny drzwiami oddzielonych, któremi wchodzą mający ukazać się publiczności, panował po ukończeniu przedstawienia rozmaity ruch. Pokoje sztucznych artystek przedzielał od pokojów męzkich szeroki korytarz, do którego wchodziło się wstąpiwszy na schody pomiędzy zewnętrznemi filarami.
W garderobie kobiet bardzo żywo rozmawiano. Trzy primadonny cyrku Lopina spierały si ęo pierwszeństwo, nie prostemi słowy i bezpośredniemi zdaniami, lecz przechwalając się swojemi stosunkami.
Zalotna Liddy, Niemką, o czarujących rysach, oczach jak niezapominajki i z wiecznym prawdziwie powabnym uśmiechem, w delikatnym trykocie, okrytym tylko na dłoń szeroką przezroczystą sukienką, i ze skrzydłami anioła czy też motyla, które na jéj barkach powiewały, wyglądała tak promieniejąco, jak jéj nazwa w sztucznym świecie: La fille du soleil. Przeciwnie czarnooka Francuzka Bella, z cyrku Napoleona w Paryżu, stojąca obok niéj w powłoczystéj sukni, i bardzo żywo swoją ładną spicrutą gestykulująca, miała coś południowo-dzikiego w ostro wyrazistéj twarzy, któréj czarne gładko uczesane ale obfite włosy szczególniejszy powab nadawały. Trzecią była artystka par force, miss Jane, Angielka, blondynka, która tylko co odrzuciła od siebie pachnący koszyczek do kwiatów, któręmi z konia osypywała oficerów, jakby to był jakiś ciężki śmieszny przydatek, i małą nóżką, ładnie w biały atłasowy trzewiczek ubraną, któréj by u niéj nikt nie domyślał się, wściekle go deptała.
— Ten Felton! gwałtownie przytém zawołała: ten niegodziwiec! Ja tego nie zniosę!
— Co to się stało? mów Jane, łamaną niemczyzną i z lekkiém szyderstwem spytała Francuzka, bo wiedziała już ód rana, że stary lord Felton przybył z Londynu, aby bardzo szumnego kanclerza angielskiego poselstwa ukarać nieco za jego lekkomyślne związki, i długi swojego pana syna w oryginalnie angielski sposób uporządkować — cóż to cię tak gniewa, miss Jane?
O condemned! zawołała artystka, wewnętrznie rozdrażniona prawie rozdarła drobną ręką swoją kwiatami przetykaną krótką sukienkę: ten Felton to niegodziwiec!
— To stara historya, kochana Joanno! niedbale powiedziała Liddy, przypatrując się w lustrze swoim brylantowym kolczykom, które rzeczywiście błyszczały niepospolitym ogniem: w ogólności z sekretarzami niema co się wdawać!
— O, ja wiem, żeś zaarendowała sobie lorda Wooda!
— Zaarendowała, kochana Joanno, dwóch zaarendowała, chciałaś powiedzieć! z przewagą uśmiechając się odparła Liddy, czém jeszcze bardziéj rozdrażniła Angielkę: — na ostatniéj wieczerzy u starego zakochanego skąpca, książę Waldemar leżał u nóg moich!
— O, kłamstwo, kłamstwo! zawołała miss Joanna, przystępując do Liddy i gwałtownie niby broniąc się rękami: wierutne kłamstwo! Książę Waldemar nie leży ani u moich nóg, ani u twoich, ani u Francuzki; lecz u nóg Leony, téj przekwitłéj Brandon!
— No, to może był książę August; widać, że wzięłam jednego za drugiego! zawołała Liddy, a tymczasem Bella, nie zważając na nie wrzeszczała:
— Książę Waldemar wcale się nie kocha, bo Leona już przebrzmiała, a książę robi się nabożnym, cha, cha, cha!
— Więc kocha się we wszystkich! zaśmiała, się Liddy — tak, to był książę August. Ja o nic nie pytam i często tych panów biorę jednego za drugiego, bo to nic nie szkodzi. Nigdy nie mylę się co do tego, który mi jaką ozdobę daruje, jak i co do tego, który mnie bukietem obdarzy.
— A ja wolę raczéj starego, pobożnego szambelana księcia, niż jego samego, albo niż bogatego lorda, którego ojciec przyjeżdża, żeby ukarać syna! powiedziała Bella.
O condemned! nie mówcie o lordzie Feltonie! gwałtownie pogroziła Angielka, wyjmując kwiaty z jasnych włosów.
— Szczerą prawdę mówimy, moja kochana, odpowiedziała Bella, bawiąc się szpicrutą, co w téj chwili nadawało szczególny nacisk jéj słowom — już raz zdarzyła się rzecz niesłychana, że ta biało-krwista artystka par force, nielitościwie skaleczyła twarz swojéj rywalki, jakby boki swojego konia: — tylko prawdę — wszakże sama nazwałaś młodego szlachetnego lorda niegodziwym!
— O, to mnie wolno, ale nikomu innemu!
— No, to i ja sobie pozwalam powiedzieć coś podobnego, chociażbym cię nawet rozgniewać miała! Nie biorę ci nawet za złe twojego gniewu, bo posiadać szmaragdowe ozdoby wartujące przeszło 50,000 franków, przez kilka dni posiadać, a potém na wezwanie szlachetnego lorda ojca być zmuszoną je oddać, to zawsze przykre upokorzenie i dosyć znaczna strata!
— O ty złośliwe stworzenie! zawołała miss Joanna i znowu nogami tupała, ty wężu! Kto tu wspomina o szmaragdowéj ozdobie?
— Miałaś ją trzy razy — a teraz znikła bez śladu!
— Bom sprzedała — a pieniędzy użyłam na potrzeby mojego biednego, kochanego Wity!
— Jak to miło i dobroczynnie — 50,000 franków dla Wity, przeżyłego, starego kassyera pana Lopina! Ale pomyśl-no miss Joanno, co ten niegodziwy jubiler dworu Rosenthal, przez zemstę zrobił staremu lordowi Feltonowi za to, że ozdobę znowu odebrać musiał...
— Opowiedz Bello, opowiedz, zawołała Liddy, a Angielka mimo różu zbladła i słuchała: takie historye są bardzo zajmujące!
— Wyobraź sobie, że ten strój szmaragdowy, który tak powszechne wzbudzał podziwienie i zwrócił na siebie tyle uwagi, który po trzykroć miałaś na sobie, wystąpił w swojém oknie z takiém wyrachowaniem, że od wczoraj wszyscy przechodzący patrzą i robią uszczypliwą uwagę: to strój à la Joanna-Felton!
— O, ja się w to wdam i szpicrutą ukarzę każdego, kto się ośmieli wymienić szlachetnego lorda i mnie!
— Czyliżeś niegodna wzmianki? moja kochana?! To podług mnie przesadzona skromność nie zawsze tobie właściwa — zresztą gazety już wiedzą o tém śmieszném zajściu, przeczytasz to dzisiaj przy wieczerzy, powiadam ci prześlicznie opisane!
— Muszę i ja to przeczytać, zawołała Liddy, poleciwszy nadeszłéj garderobianie powiesić zdjętą małą sukienkę, i wystąpiła teraz, jako niezbyt pulchna, ale zawsze miła Wenus, w swoim różowym trykocie: ja chętnie czytuję takie historye!
— Lord Felton strzelać się będzie z autorem — a Joanna zemści się! O, lord Felton będzie jutro bogatszy i znakomitszy niż był wczoraj. Lord Felton założy wspólnie z kilku przyjaciółmi towarzystwo akcyjne i wtedy będzie miał tyle pieniędzy — tyle, że nawet powiedzieć nie umiem!
— Cha, cha, cha, towarzystwo akcyjne? szyderczo zaśmiała się Bella, na bankach ostrygowych, albo fabrykach szampana? Panowie ojcowie zakupują akcye, dadzą pieniędzy, i nie biorąc procentów, będą musieli wkładać coraz to nowy kapitał! Towarzystwo będzie trwało ciągle — jednak, moja kochana, czy wiesz co może nastąpić, jeżeli któremukolwiek z ojców ten żart wyda się za drogim?
— Widzę! powiedziała Liddy, zaczynając rozpinać trykoty i odchodząc do swojego gabinetu, że Paryżanki znają się na wszelkiéj perspektywie!
— Że niektórzy panowie bywają osadzeni w areszcie, bo mówiąc między nami, ludzie jak lord Felton, nietylko niezręcznie wydają pieniądze, ale nie umieją tak ich brać, aby ich nikt sądownie prześladować nie mógł, na to potrzeba więcéj talentu jak myślimy!
— Tylko zatrważasz i kłopoczesz drugich, panno Bello, trzeba tylko przyjmować wizyty książąt, mniemała Liddy, przynajmniéj można być na pewno wolną od kłopotu. Dla tego będę teraz łagodniejszą dla księcia Augusta, a ten brylantowy strój nie powędruj# na pewno z powrotem do jubilera.
Vraiment! Starzy panowie są najlepsi, zaśmiała się Bella, a szambelana księcia przyjmę chętniéj jako galanta, niźli księcia samego!
— Rozmaite są gusta — niewątpliwie stara to historya, że książę coś więcéj znaczy jak jego służący!
— Jak czasem, zalotnie ułożywszy usta powiedziała Francuzka, chodząc po pokoju: książę często bywa o tyle zależniejszy od swojego szambelana, o ile ten ostatni miewa więcéj wpływu.
— Zatrzymaj sobie panna swojego starego lorda Wooda, albo niewiele młodszego księcia Augusta, a ja barona von Schlewe, który całym dworem trzęsie!
— Panna lubisz żartować albo chwalić się, wtrąciła miss Joanna, ale abyś się ani o mnie ani o strój szmaragdowy nie turbowała, moja panno Bello, przyrzekam ci, że jutro wieczorem na sobie go mieć będę!
— Załóżmy się! Jutro wieczorem jest galowe przedstawienie, a pan Lopin potajemnie przygotowuje coś nadzwyczajnego, więc i my także chcemy mieć coś nadzwyczajnego — a zatém miss Joanna, jutro wieczorem gdy oficerów kwiatami osypywać będzie, ubierze się w strój Joanny-Felton!
— To interesujące — czy zakładacie się? wesoło zawołała czarowna Liddy, doskonale wyglądająca w fałdzistém okryciu, którém teraz postać swą osłoniła — daléj, o co?
— O kolacyę u Warchardta, bo tam najlepiéj, radziła Francuzka, podając z uśmiechem rywalce drobną rękę w bardzo ciasnéj białéj rękawiczce.
Accepted! zawołała miss Joanna dotykając ręki Belli.
W téj chwili do garderoby dam zbliżyły się głosy, mówiono półgłosem, ale mimo to artystki słuchały, aby się dowiedzieć kto nadchodzi. Nie byli to mężczyźni cyrkowi, bo ci już wyszli ze swoich pokojów. Lopin mieszkał naprzeciw cyrku i zwykle po przedstawieniu, gdy dał żywność swoim lwom, co zawsze sam dopełniał, nie zwiedzał już areny i przyległych pokojów.
Liddy przytrzymując okrycie pod szyję, podsunęła się ku drzwiom wiodącym na korytarz, a garderobiana dla śpieszniejszego ukończenia służby, poszła zapalić świeczniki najprzód w gabinecie Belli, a potém u Liddy. O miss Joannie już pierwéj pamiętała.
— Cicho, szepnęła, kiwając ręką, podsłuchująca Liddy — można pęknąć od śmiechu! Dwóch się spotkało na korytarzu, którzy woleliby się byli wcale nie widzieć, a teraz szukają najdziwaczniejszych usprawiedliwień i powodów.
Qui donc? zbliżając się po. cichu, spytała Francuzka.
— Baron von Schlewe...
— Pobożny pan? chychotała Bella.
— I lord Wood, poszepnęła Liddy, zaledwie mogąca powstrzymać się od śmiechu — baron z razu niby szukał księcia, ale gdy mu się wykręty nie udawały, poprawił się i utrzymywał, że chce mówić z Lopinem — a stary lord w taki wpadł kłopot, że przeplatał rozmowę wyrazami różnych języków.
— O, ja muszę prosić, aby tu żadnych panów nie wpuszczano! rzekła bardzo moralnie usposobiona miss Joanna: to sprzeciwia się garderobianym przepisom!
— Zapewne, dla tego, że to nie lord Felton? z, gwałtowną miną zawołała Francuzka.
— Widzisz panna, że rozpuściłam włosy!
— To idź panna do gabinetu, gdzie się możesz; zamknąć, miss Joanno, nie przeszkadzaj naszym zabawom!
— Tego za nadto — o tém musi, pan Lopin wiedzieć! zawołała Angielka, chwytając wyplecione kwiaty i pukle i wściekle wpadając do gabinetu, bo przybliżały się głosy dwóch panów.
— Bądźmy szczerzy baronie i nie przeszkadzajmy sobie w naszych żarcikach, śmiejąc się mówił lord Wood, przyjacielsko podając rękę wziętemu szambelanowi: ludzie tak poważni jak my, nie zdradzają się nigdy!
Von Schlewe, którego żółtawo blada, pomarszczona twarz przybrała wyraz wielkiéj pokory, a postawa ciągle była nieco przygarbiona, spuścił siwe oczy, bo mu to spotkanie bardzo przykrém było — a cofnąć się już nie mógł. Pobożnymi wielce modlący się pan, teraz nagle podniósł swój czyhający wzrok na uśmiechającą się twarz starego i dosyć dobrodusznego Anglika.
— Przynajmniéj nie mamy sobie nic do wyrzucenia, poszepnął — ale, otwarcie mówiąc: mój kochany lordzie, wysokie towarzystwo nie nastręcza mi szczęśliwéj sposobności podnoszenia i ratowania serc — a tutaj przedstawia się obszerne pod tym względem pole! Niemoralność wielce się rozkrzewiła, spodziewam się przynajmniéj, że uratuję jedną z tych nieszczęśliwych, co uległy pokusom szatana pychy i chęci użycia!
— O, stary grzesznik! śmiejąc się szepnęła Liddy: spodziewa się ją zgubioną naprowadzić na lepszą drogę i od djabła ocalić.
— Murzyn, który pragnie przemienić się w białego, zawsze pozostaje murzynem — daruj mu to złe usprawiedliwienie! cicho odpowiedziała Bella.
— A zatém wszędzie piękny i dobroczynny cel — powiedział lord Wood — mogłem się był tego domyślać, i szczerze mówiąc, ja także do niego dążę, bo strzegę małéj Liddy od napastować młodych ludzi i wspieram ją. Czyliż te dziewczęta mogą wyżyć ze swojéj płacy dzisiaj, zaspokoić wszelkie potrzeby? Spojrzyj tylko w koło siebie, mój drogi baronie: te młode dziewczęta bez dochodzików ubocznych istnieć nie mogą!
— Tak to jest niestety — to smutna rzecz dla ludzkości, pokornie pochylając głowę odpowiedział baron von Schlewe; więc żeńskie istoty duszą i ciałem oddają się w ręce spekulujących przedsiębiorców, którzy z niemi objeżdżają świat, a ich członkami i sztukami szachrują! Jest tu także w tém towarzystwie pewna młoda Francuzka.
— Zapewne panna Bella?
— Tak jest, tak się nazywa biedaczka! Takie dziewczęta, nie mając ani krewnych, ani żadnego człowieka w świecie, zostają zwykle ofiarami grzechu! Co mają począć w obcych krajach, po których oprowadza je chciwy przedsiębiorca? Zgubione to istoty, mój drogi lordzie — zgubione na duszy i ciele, w przeciągu kilku lat upadają, a na starość czeka je kij żebraczy i dręczące wyrzuty występnie przepędzonego życia, jeżeli nie znajdą jakiegoś punktu oparcia, jeżeli niebo nie zeszłe im człowieka, któryby je powoli i z miłością na prawą drogę naprowadził!
— Powoli i z miłością...
— Rzeczywiście bardzo powoli i z wielką miłością, inaczéj wszelkie trudy nadaremne. Gwałtem, surowemi upomnieniami nic się nie osiągnie u tych istot, które raz trucizny zakosztowały; tylko łagodna, miękka ręka może tego dopełnić i uratować je. O, ja doznałem w tym względzie obfitego doświadczenia, gorzkiéj niewdzięczności!
— A przecięż jesteś pan zawsze takim przyjacielem ludzkości, zawsze tak troskliwym! Ale otoż nadchodzi garderobiana, przytrzymajmy ją. Hej, moja szanowna! przytłumionym głosem zawołał stary lord — może nas pani objaśnisz — oto za fatygę — czy panna Liddy jeszcze jest w garderobie?
— Na usługi ekscellencyo, powiedziała stara, dygając bardzo uniżenie i zręcznie zaciskając rękę, w którą, jéj znany już ze szczodroty lord wsunął sztukę złota — artystka jest tu w pokojach.
— A panna Bella? szybko zapytał von Schlewe, tym sposobem oszczędzając wydatku.
— Tego nie umiem powiedzieć! odrzekła garderobiana obojętnie wzruszają ramionami, i jednym tchem przyjaźnie zapytała lorda, który ją złotem wynagrodził:
— Czy mam zameldować ekscellencyę? Panna Liddy zwykle długo w swoim gabinecie pozostaje, i ekscellencyi może się tu przykrzyć, przytém te cugi...
— Jakże jesteś troskliwa — więc dobrze, moja kochana, zamelduj mnie młodéj artystce!
Stara oczekująca datku od Schlewego, i za pośrednictwo pragnąc podwójnego wynagrodzenia, udała, że chce wejść do wspólnego pokoju garderoby, od którego drzwi odskoczyły dwie artystki i każda wpadła do małego wygodnego gabineciku, w których już były zapalone świeczniki, dające jasne światło.
— Poczekajcie-no! poszepnął von Schlewe i z kamizelki pod płaszczem wyjął pieniądz — może przy téj sposobności obaczysz, czy panna Bella jest jeszcze w swoim pokoju?
— Bardzo chętnie, ekscellencyo, odpowiedziała stara, usiłując poznać rysy barona, zaraz pana zamelduję — ale — ze wstydem wyznać muszę, że zapomniałam nazwiska waszéj ekscellencyi.
— To nic nie szkodzi, dobra kobieto, rzekł z widocznym namysłem, jak to zwykle czynią podobni świętoszkowie: zamelduj mnie tylko jako starego pana.
To brzmiało bardzo godnie, bardzo po ojcowsku — ale stara garderobiana artystek znała się na takich sztukach. Zrobiła bardzo uczciwą minę, ale uśmiechem zdradzała swoje stare doświadczone myśli. Poczém zręcznie i prędko weszła do wspólnéj garderoby, drzwi za sobą zamykając.
Jakże często odgrywała już rolę pośredniczki w tak delikatnych sprawach i zręcznie się przytém wywiązywała! Umiała jak najdelikatniéj rozróżniać wyrazy, wasza wysokości, jaśnie oświecony panie, ekscellencyo, i jakby sama kiedyś przyjmowała podobne meldowania, tak wybornie umiała ich przed artystkami używać.
Stara Adam była factotum wszystkich — stara Adam znała wszelkie tajemnice i dzielnie z nich korzystała.
W czarnéj chusteczce na głowie, w nieco wypłowiałéj lila sukience, którą nosiła już od pół wieku, w cicho stąpających pantoflach i z garbatym nosem, który zawsze pierwéj niż ona sama ukazywał się z po za drzwi, przedstawiała oryginalny typ naczelnéj garderobianéj cyrku.
Niesłyszana przeszła przez pokój, a potém naturalnie naj pierwéj przysunęła się do drzwi pięknéj Liddy — po cichu zapukała i prawie w téj saméj chwili nos jéj ukazał się w otworze.
— Kto tam? porywczo zawołała artystka.
— Cyt — panno Liddy — cicho, zawsze cicho! szepnęła stara, z poważną miną podchodząc bliżéj.
— Ach — to wy? mówiła Liddy, sięgając ręką po stojący na stoliku dzwonek, aby przywołać garderobianę, mającą jéj pomagać. Cóż tam takiego? Znowu macie jakąś tajemnicę?
— Tak być powinno, panno Liddy; ekscellencya czeka na korytarzu i prosi!
— Wiesz kochana, że od pewnego czasu nie mam nic do mówienia z lordem!
— Wiem — tylko z księciem Augustem! Ale nie wypuszczaj pani tak łatwo z rąk ekscellencyi, bo jeżeli mi radzić wolno — to niedobrze! Nie potrzebuję tego mówić pani! dodała całkiem zbliżywszy się do artystki. Jeden o drugim nie potrzebuje wiedzieć! Zawsze przyjmować, panno Liddy; policzone są dni, w których ekscellencye przede drzwiami naszemi stoją — och!
— Wiecie o tém z doświadczenia?
— Tak, niestety — już nieraz pytałam pani, czy nie słyszałaś o pannie Barbarze — u niéj także stały ekscellencye za drzwiami: i myślała, że to zawsze tak będzie, zawsze bawiła się z jednym a nie zważała na drugiego — a teraz żaden z nich nie zna panny Barbary, tylko stara Adam, która z potrzeby służy w cyrku — a obie są przecięż jedną i tą samą osobą! Powiem ekscellencyi, że panna z przyjemnością go przyjmiesz i że może wejść!
— Ależ kochana Adam, ja jeszcze jestem w trykotach?
— Nic nie szkodzi panno Liddy, ekscellencya przecież tak długo na korytarzu stać nie może! Ekscellencya może się zaziębić i przy swoim wieku umrzeć z tego. A przytém trykoty wszak to także ubranie — a panna masz jeszcze na wierzchu okrycie!
Stara znikła niesłyszana, a potém podeszła pod drzwi Belli, w swoim gabinecie zajętéj wkładaniem bardzo zalotnego kapelusika, nie odjęła swojéj długiéj czarnéj amazonki, lecz ją nieco mocniéj zasznurowała i ciemnemi oczami przyglądała się swojemu bardzo eleganckiemu obuwiu. Nóżkę miała rzeczywiście ślicznie ukształconą, a na niéj małe buciki z bronzowéj skóry ze złotemi kutasikami i niezmiernie delikatne.
Spojrzała, chociaż wiedziała, kto ma przyjść, mocno zdziwiona ukazaniem się garderobiany.
— Panno Bello! poszepnęła stara Adam, stojąc przy drzwiach, stary pan pyta o panią!
— Stary pan? któż to taki?
— Nie chciał wymienić swojego nazwiska — nie zdaje się to być nic wielkiego!
— O, miałżeby to być pan szambelan? to dostateczna dla mnie wielkość — wpuść tu na chwilę tego starego pana, kochana Adam!
Stara w ten sposób ułatwiwszy interes znowu pośpieszyła na korytarz. Z uniżoném poruszeniem ręki otworzyła drzwi, i skinęła poufnie, na znak jak najcichszego przejścia przez przedpokój, prosiła dwóch panów, aby się za nią udali.
Stary lord znał bardzo dobrze pożądane dla siebie drzwi i z młodzieńczą elastycznością wskoczył do gabinetu pięknéj Liddy, która zrobiła minkę na wpół zagniewaną, na wpół uśmiechającą się.
— Otóż i ma petite fille du soleil, my little dauphter of the sun! poszepnął zachwycony stary, zakochany lord, przemawiając do Liddy wszelkiemi językami, w których był biegły, patrząc jasno błyszczącemi oczami na piękne kształty dziewczęce, których okrycie z jednéj strony nie zasłaniało.
— Ależ to nie uchodzi, lordzie Wood, pan mi największą nieprzyjemność wyrządzasz. W gabinetach damom nie wolno pod żadnym pozorem przyjmować wizyt. Ja się teraz rozbieram!
— Jeszcze w trykotach? najpiękniejsza ze wszystkich artystek, rzekł poseł całując drobną rączkę Liddy, która wspaniałomyślnie i uradowana zezwoliła na to, a jednak miarkowała i wiedziała bardzo dobrze, że zakochanemu panu nie tyle chodzi o pocałowanie ręki, ile raczéj aby przez ujęcie jéj miłéj rączki mógł więcéj otworzyć okrycie, i tym sposobem mieć widok, który w nim wzbudzał ogień, jakiegoby się w nim nikt nie spodziewał.
— Lord wprawdzie jesteś bardzo uprzejmy, prosiłabym jednak, abyś na chwilę raczył usiąść na tém krześle, a ja tymczasem za firanką uporządkuję swoją toaletę!
— A czy mogę być pani przy tém cokolwiek pomocnym? szepnął stary dyplomata.
— Pan raczysz bardzo krótko poczekać i cicho posiedzieć! z powabnym uśmiechem odpowiedziała czarowna Liddy, i bez ceremonii zmusiła lorda, aby usiadł na krześle stojącém obok stołu pod świecznikiem.
— Nielitościwa jesteś Liddy — chciałem prosić cię na małą wieczerzę sam na sam!
— Sam na sam? Ażebyśmy się nie nudzili, cha, cha, cha!
Piękna artystka śmiała się tak czarownic, że lord nie mógł jéj wziąć za złe tego grubego żartu, lecz również uśmiechnął się.
— Jesteś prawdziwe pieścidełko, dręczycielka, zagadka — ale któż się może na ciebie gniewać? Trzeba nawet wszystko z dobrą miną przyjmować!
A propos! zawołała Liddy i tańcząc poskoczyła jeszcze raz ku krzesłu, na którém siedział lord Wood — dzisiaj zrobiłyśmy tu zakład. Joanna i Bella pospierały się i nakoniec przyrzekła Angielka, pan wiesz, ta faworytka lorda Feltona, jutro wieczorem wystąpić w szmaragdowym stroju, który ojciec Feltona oddał dworskiemu jubilerowi. Nieocenioną sprawiłoby mi to przyjemność lordzie Wood, mój kochany lordzie Wood, gdybym zamiast Joanny, jutro mogła wystąpić w szmaragdowym stroju.
— Tak — a więc nieocenioną! Strój ten, moje dziecko, nie wart swojéj ceny, kamienie po większéj części są małe!
— Pięćdziesiąt tysięcy franków, drobnostka! Czym tego nie warta?
— Tysiąc razy więcéj, moja najukochańsza Liddy, powiedział lord, którego policzki zalotnica z badawczém spojrzeniem pogładziła. No, no, obaczymy!
— O, pan jesteś mój najlepszy, mój najukochańszy! radowała się piękna Liddy, pewna zwycięztwa.
Gdy w tym gabinecie za chwilę podrażnienia zmysłów tysiącami rozrzutnie płacono — zewnątrz na okrytych pomroką ulicach, błądziły łachmanami odziane kobiety i dzieci, szukając odpadków przy domach bogaczy — mężczyźni o zaklęsłych, wynędzniałych z choroby policzkach hakami przewracali w rynsztokach, aby za znalezione gałgany i papiery zarobić kilka groszy dla pragnącéj rodziny.
Szambelan von Schlewe zaś znalazł czarnooką Bellę już w salopie i kapeluszu i był przez nią bardzo uprzejmie przyjęty — czekało go jednak małe kazanie za to, co przedtém powiedział.
Gdy ta szczególna para zamierzała wyjść z garderoby na korytarz, von Schlewe podniósł wysoko kołnierz od płaszcza — i chciał jak najprędzój dostać się do powozu czekającego z boku na ulicy, wtém nagle ozwały się rozpaczliwe krzyki:
— Muszę mieć moje dziecię! Moje dziecię przyniesiono tu do cyrku — żebraczka hrabina sprzedała je sztucznym jeźdźcom!
— Ależ dajcie sobie powiedzieć, że tu nikt dziecka nie przyniósł, i nie ma go tu ukrytego — co sobie myślicie? nieprzyjaźnie odpowiedziała garderobiana.
— Kłamstwo — chcę odebrać moje dziecko! jeszcze raz z największą rozpaczą zabrzmiał głos Małgorzaty.
Von Schlewe stanął na chwilę — zdało mu się, że zna ten głos.
— Chodź, chodź baronie! rzekła Bella, prędko śpiesząc ku wyjściu.
— Już muszę zamykać. Dajcież się uspokoić — tutaj nie ma żadnego dziecka!
— To ona! szepnął von Schlewe poznając Małgorzatę, i przez chwilę wahając się co ma czynić.
Nieszczęśliwa matka nie zważała na niego, ale pełna rozpaczy i trwogi wyciągając ręce zwróciła się do Belli.
— Pomóż mi pani — zlituj się! wołała Małgorzata klękając przed artystką.
Walter przystąpił chcąc ją podnieść — nie podobało mu się, że biedna tak żebrała o to, o co się dopominać mogła — chciał wezwać dla niéj pomocy sądowéj, nie wiedząc, że Małgorzacie należało obawiać się urzędników.
— Czego szuka ta nieszczęśliwa? spytała Bella.
Garderobiana skinęła, aby odeszła razem z baronem, chcąc niby powiedzieć: ja już tu sama ten interes załatwię, albo — to szalona.
— Macie przy sobie opiekuna! powiedziała artystka do Małgorzaty, wskazując Waltera — chodź, baronie!
— O, mój Boże! krzyczała zrozpaczona, kryjąc twarz W obu dłoniach: czyliż nie ma nikogo ktoby mi dopomógł? nikogo ktoby się zlitował nad matką szukającą dziecięcia?
— Ona zapewne waryatka? poszepnęła stara do Waltera, wskazując z boku Małgorzatę.
Von Schlewe, pomimo że go Bella z sobą uprowadziła, jeszcze raz spojrzał na córkę Eberharda, którą nad wszystko pragnął mieć w swojéj mocy — ale nie była to sprzyjająca chwila, bo robotnik stał przy Małgorzacie, spodziewał się zatém szambelan mieć jéj ślad, mówiąc sobie, że ona jeszcze nieraz cyrk odwiedzi.
Walter ostro spojrzał na starą Adam, a następnie zwrócił się do Małgorzaty.
— Ty się tu nic nie dowiesz, albo żebraczka hrabina skłamała, albo dziecko tutaj ukryto — w obu razach policya i sąd dadzą nam najlepszą pomoc!
— Dla Boga! jękła z cicha Małgorzata, gwałtownie ściskając rękę Waltera, jakby przez to chciała mu powiedzieć: Milcz!
— Wracaj spokojnie do domu moje dziecko, twoje trudy nadaremne! Czekaj do jutra, a potém uczyń potrzebne kroki! powiedziała teraz garderobiana, przypomniawszy sobie, że w gazetach wieczornych czytała wzmiankę, może odnoszącą się do poszukiwanego dziecka. Uspokój się, wszystko się wyjaśni; a jeżeli jesteś w swojém prawie, to dziecko odzyskasz!
— Moje dziecko! łkała Małgorzata, jestem zgubiona, opuszczona od Bogu i ludzi. Dla mnie nie ma już ratunku!
Zachwiała się — taką boleścią była przejęta, że się jéj w głowie kręciło, a w oczach czarno się wszystko przedstawiało.
— Boleję nad nią! powiedziała stara Adam, rzeczywiście bardzo boleję! A jeszcze taka młoda, zaledwie może ma lat ośmnaście. A przytém taka piękna! Mogłaby jeszcze być szczęśliwa — dziewczęta pod tym względem mają pewne korzyści, dziewczynie zawsze lepiéj niż chłopcu.
Walter usiłował pocieszyć Małgorzatę, albo przynajmniéj na chwilę dodać jéj odwagi, otarł łzy płynące z nawpół przymkniętych oczu po jéj bladém licu, okrył mocniéj starą chustką jéj szyję, aby jéj wiatr nie zawiał.
— Bądź silna i spokojna Małgorzato! prosił cicho, nie trać odwagi! Jestem przy tobie i nie opuszczę cię! Dojdziemy do celu. Zawsze byłaś tak silna, a we mnie masz wierne serce — a kiedy mówisz, że cię wszyscy opuścili, to zadajesz mi boleść i jesteś niesprawiedliwa!
— Mój dobry Walterze, prostując się i ocierając oczy, szepnęła Małgorzata, dziękuję za twoją pomoc — ale pozwól mi płakać, to przynosi ulgę mojemu przepełnionemu sercu — pomyśl tylko jak jestem nieszczęśliwa!
Walter zamilkł — zdawało mu się, że z góry jakiś głos niewidzialny woła na Małgorzatę: Zgrzeszyłaś — teraz pokutuj!
Wziął ją za rękę, i łagodnie, troskliwie wyprowadził z korytarza cyrku na ulicę.


ROZDZIAŁ X.
Lew wyrywa się z klatki.

Nazajutrz na ulicach ogromnego miasta panował niezwykły ruch. Wielki był ścisk przy dużych afiszach poprzylepianych na wszystkich rogach, na których olbrzymiemi literami, które już z daleka każdego w oczy uderzały, zapowiadano galowe przedstawienie w cyrku, podczas którego pan Lopin ukaże się pomiędzy swojemi lwami w sposób dotąd niewidziany. Śmiały pogromca przyrzekał publiczności wejść do klatki z dzieckiem swojém, aby stwierdzić stare mniemanie, że lwica niedołężnemu i opuszczonemu dziecku nie wyrządza nic złego, ale raczéj broni go.
— Ten Lopin jeszcze sto razy śmielszy, niż dawniejsza miss Brandon! utrzymywał mężczyzna w tłumie stojącym przy afiszu.
— Aż pewnego dnia nie wyjdzie więcéj z, klatki, rzekł drugi, machając ręką. O! miss Brandon także raptem jakoś ucichła — założyłbym się że ją lwy zjadły!
— Toby było głośne; poszła sobie na spokojny chleb bo zebrała niezły dochodzik — mówią, że i teraz już wszystkie bilety rozprzedane.
— Jabym darmo na to patrzeć nie chciała, odwracając się zawołała cierpko jakaś wyrobnica; na tak przeklęte pomysły policya nie powinnaby wcale pozwalać! Ten Francuz chce z sobą wziąć dziecię do klatki — co za zgroza! Chciałabym tam być i powiedzieć temu potworowi prawdę. Bóg nie powinien takich ludzi dziećmi obdarzać!
— Macie słuszność! odpowiedział mężczyzna, odchodząc daléj z kobietą. Ile też dzieci macie?
— 10-cioro żyjących, ale ani jednego nie oddałabym nikomu. Widzicie, jestem uboga, a niech mi kto sto talarów na stół położy, sto białych błyszczących talarów — żeby za to któreś z moich dziesięciorga dzieci choć raz mógł z sobą zabrać do klatki, to go razem z pieniędzmi ze schodów zrzucę! — a sto talarów była to jednak dla wyrobnicy znakomita summa, bo ich razem tyle nigdy nie widziała.
Niektórzy stojący przy afiszu z uśmiechem przypatrywali się rozgniewanéj kobiecie, inni podzielali jéj zdanie — ale większa część pragnęła znajdować się na zapowiedzianém widowisku.
— Tam są tylko dwa lwy, objaśniał ktoś, co przed kilku dniami był w cyrku; trzeci zdechł przed kilku dniami.
— Pewno nie z niestrawności, zawołał człowiek w rogu stojący, bo ci biedni królowie pustyni musza bardziéj głód cierpieć niż my! Byłem tam niedawno, ależ to nędza — żebra wyglądają zwierzętom z pod futra, jak obręcze na beczce. Lwica ujdzie, ale król zaledwie łazi, taki głodny. Z tym i ja się nareszcie pokazywać odważę, jeżeli mi za to zapłacą!
Głośnym śmiechem wynagrodzono stojącego przy rogu, który należał do owych figur stolicy, jakich nigdzie nie brakuje i jakie nietylko popisują się swojemi płaskiemi konceptami, ale wszystko poniżyć usiłują, chociaż nigdy tego nie widzieli i nie pojmują.
— No, ja ci tam tego nie zazdroszczę, rzekł jakiś Wyrobnik spoglądając pogardliwie: trzeba żebyś kiedy zaprojektował Lopinowi, zdaje mi się, że ci nie odmówi!
— Nie byłaby to wielka sztuka, już miałem do czynienia z niejedną bestyą! odparł stojący przy rogu.
— Opowiedz-no!
— Najprzód służyłem u majora von Lammermann, miał on dwóch buldogów, ot takiéj wysokości... i źle mierząc wskazał wysokość cielęcia.
— A przytém jeszcze morską świnkę? z głośnym śmiechem szyderczo dodał wyrobnik.
— Kiedy mi robisz przycinki, to i ja odegram rolę dzikiego zwierzęcia — rozumiesz? Pozwólże mi mówić!
A zatém dwa buldogi największe w całém mieście. Pewnego dnia dzika bestya wściekła się, pokąsała drugą, a także mnie i majora. Musiałem sprowadzić oprawcę, Dolmanna, a to był djabelnie silny chłop. Ale jak zobaczył psów, nie chciał nic innego zrobić, tylko podrzucił im truciznę, ktôréj one nie zżarły. Major chciał je pozastrzelać, ale nie udało się, bo bestye biegały tu i tam. Więc wziąłem siekierę i pozabijałem je — to była drobnostka. Kiedy major kupił sobie znowu dwa podobne psy, odprawiłem się i zostałem stangretem, i wtedy przez dwa lata cierpiałem jakieś uderzenia do głowy i codzień musiałem pisać testament. Teraz stoję na rogu i lepiéj mi z tém!
Większa część obecnych rozeszła się w ciągu tego opowiadania, przy uliczniku z zaczerwienionym nosem, drżącym nieco od wiatru i chłodu, pozostał tylko śmiejący się wyrobnik.
— Więc stchórzyłeś — ale wiem, że już blizko dziesięciu lat trudnisz się nowém rzemiosłem!
— Na pozór — tak niby wygląda — no, ale wstąpmy na chwilę tam pod Złotą Kulę!
— Zgoda! powiedział wyrobnik i obaj weszli do domu, nad którym zapraszająco błyszczała złota kula i w którego oknach stały wiele obiecujące flaszki z wódką.
Za nadejściem wieczoru, wędrówka ludu na ulicy Fryderyka przekonała, że tłumy nie podzielały zdania ani wyrobnicy, ani ulicznika, lecz cokolwiekbądź pragnęły widzieć dziecię w klatce lwów. Przeciwnie, policya odwiedziła pana Lopina, aby się dowiedzieć, czy rzecz nie jest za nadto nieludzka, a zatém niepozwolona. Ale spekulant Francuz mnóztwem pochlebnych słów objaśnił, że cała rzecz ma tylko pozór największego niebezpieczeństwa i że on dziecię swoje, równie tak dobrze jak siebie, pomiędzy lwy wprowadzić może.
Miejsca w cyrku zapełniały się coraz bardziéj z każdą chwilą, tak, że wkrótce w całym czerwono obitym, rozległym okręgu widziałeś głowę przy głowie. Na dole na aksamitnych wysłanych siedzeniach widziano licznych oficerów i bogatych hulaków, w loży dyplomatycznéj z nauniżeńszemi ukłonami młody lord Felton, którego ojciec już wyjechał, robił miejsce staremu lordowi Woodowi przy poręczy, chociaż mu w duszy złorzeczył, bo przed godziną dowiedział się od nadwornego jubilera Rosenthala, że go lord Wood uprzedził. Za część pieniędzy pozostawionych mu przez ojca z pewnemi zastrzeżeniami, potrafił jednak nabyć prędko inny strój prawie téj saméj wartości, a Rosenthal z powodu zakładu dwóch artystek, zrobił świetny interes — ale w każdym razie czarująca Joanna przegrała zakład, co ją niezmiernie gniewało.
I książę Etienne ukazał się także razem z innymi dyplomatami — ale loża królewska jak zawsze tak i dzisiaj pozostała pusta.
Im wyżéj w górę spoglądało oko, tém więcéj ścieśnieni siedzieli na amfiteatrze ciekawi widzowie, mężczyźni, kobiety i dzieci. Rozmawiano, na dole pożywano konfitury, wyżéj ku górze cukierki i ciasta, a na saméj górze łącząc przyjemne z pożyteczném, bułeczkę albo praktycznie złożony chleb z masłem, wyprosiwszy sobie u sąsiada afisz, aby tymczasem mieć korzyść z odczytania porządku nastąpić mającego widowiska, i lejąc krople potu w pośród wzrastającego gorąca i ścisku.
W jednéj loży znajdowali się także: młody malarz Wildenbruch i Justus Armand, którzy pana Ol... już od niejakiego czasu nie widzieli, bo poseł na kilka tygodni wyjechał, a on mu towarzyszyć musiał.
Nakoniec dzwonek zapowiedział rozpoczęcie widowiska, a huczne tony muzyki rozległy się po cyrku.
Gdy męzki personel wykonywał bardzo zręczne skoki na siodle, a downy wyprawiały rozmaite figle, Justus i Wildebruch z cicha rozmawiali.
— Spojrzyj-no tam w górę na tę dziewczynę na ostatniéj ławce! szepnął malarz.
— Mówisz zapewne o bladéj blondynie stojącéj przy wyrobniku? — Uderzająco piękna twarz! odpowiedział Justus Armand.
— Nie wiem dla czego ciągle na nią spoglądać muszę; w jéj postawie i twarzy widzę jakieś zakłopotanie.
— Masz słuszność, teraz i mnie to uderza — wyrobnik pociąga ją nieco w tył.
— To także oznaka czasu, mniemał Wildenbruch, że tak młode kobiety z taką niecierpliwością cisną się na widowisko, od którego i my może nawet truchlejemy.
— Szczególna rzecz, że ona raz blada jak śmierć — raz czerwona!
— A jak biednie ubrana — ale do cyrku przyjść musiała.
— Pomyśl tylko, że tysiące odejść musiały i że za siedzące miejsce po kilka talarów płacono! odpowiedział pan Armand.
— Ach — otoż i znakomita konna artystka Bella — siedzi na koniu jakby z nim zrosła — jaki wdzięk!
— Jeździ według wysokiéj szkoły, tak wykończenie, jak jeszcze nie widziałem nigdy!
Bella uśmiechnęła się — wygrała zakład i przytém tak była pewna na swoim koniu, posłusznym na każde jéj skinienie, jak Lopin, kiedy wprowadzał swojego najulubienszego uczonego konia Emira.
Po niéj ukazała się piękna Liddy — wyciągnięto cienką, przezroczystą siatkę i la fille du soleil, błyszcząca złotemi blaszkami, bujała pod nią, trzymając się linki od jednéj strony cyrku do drugiéj. Jéj promieniejąca, krótka sukienka, jéj złotem wyszywany stanik, jéj kształtne członki, objęte w trykoty doskonale naśladujące barwę ludzkiego ciała, powiewające włosy, wszystko było dziwnie piękne i wspaniałe. Stary lord Wood z upodobaniem przypatrywał się każdemu jéj poruszeniu w powietrzu, a tłumy hucznemi oklaskami nagrodziły śmiałą Liddy. Kosztowny strój szmaragdowy dostał się jéj, więc też wystąpiła w nim publicznie, a miss Joanna, która po niéj wpadła na arenę jako zachwycający pocztylion pędzący sześć pysznych siwoszów, musiała poprzestać na nie tyle kosztownym, który jéj przed godziną lord Felton przysłał. Stojąc to na jednym to na drugim koniu, pukając z bicza i zręcznie władając lejcami, szalenie pędziła i wreszcie wykonała ulubioną sztukę, przebierając się w ciągu szalonego biegu, to za ogrodniczka, to za Hiszpana, to za starą babę, a nakoniec za tancerkę.
Lord Felton nie posiadał się z rozkoszy — miss Joanna wynagrodziła go spojrzeniem a widzowie także jéj przyklasnęli.
Dziewczyna na górze na ostatniém miejscu, w któréj nasi czytelniczy zapewne poznali już Małgorzatę, dotychczas bez zajęcia przypatrywała się widowisku — czekała na numer programu, teraz następujący, na okazanie się Lopina i jego lwów. Dusza jéj drżała, duch ulatywał na myśl, że dziecko, które okrutnik z sobą chciał wziąć do klatki, mimo wszelkich zapierań się i nakoniec groźnie grubych słów, było przecięż jéj dzieckiem. Mimo wszelkich próśb i starań nie mogła go odebrać, nie wskórała nic u Lopina — wyśmiał ją i oświadczył, że każdemu wolno do niego przychodzić i Bóg wie czego żądać; jeżeli więc ma do niego jaką pretensyę albo czuje się pokrzywdzoną, to może go pozwać do sądu; jakby ten potwór wiedział, że aby się sama nie dostała do więzienia i aby się zachowała dla dziecka, które odzyskać pragnęła, nie pójdzie taką drogą!
Ze zgrozą wyczytała ogłoszenie, od którego włosy na głowie powstawały, że Lopin wejdzie do klatki z dzieckiem swojém, a głos wewnętrzny wołał na nią, aby nié wątpiła, że to jéj dziecię ten pogromca lwów poświęca swojéj chciwości — bo widowisko takie bardzo nęciło.
Jakże niewypowiedzianych męczarni doznawało serce młodéj matki na tę myśl nieludzką, któréj możliwość, lodowém drżeniem przejmowała jéj członki! Chciała krzyczyć — prosić zwołać ludzi — dostać się do króla do głowy cisnęły się jéj niezliczone zamiary i rozpaczliwe plany — biegała, nie wiedząc dokąd — z ust jéj wyrywały się bezładne słowa, doznawała niesłychanego bólu, którego słaba dusza ludzka znieść, któremu oprzeć się nie może, była nim zgnębiona.

Ńakoniec ujrzała się w parku — pośpieszyła do Waltera, który pełnił służbę i dla tego na kilka godzin opuścić ją musiał, chciała u niego zasięgnąć rady i pomocy. Walter starał się przekonać ją o możliwéj bezzasadności jéj obawy; utrzymywał, że żebraczka może wcale nie zaniosła dziecka do Lopina i ten rzeczywiście naraża swoje Własne na niebezpieczeństwo rozszarpania? — ale Małgorzata powtarzała ciągle to samo, patrząc osłupiałe przed siebie:
— To moje dziecię — ratuj moje dziecię!
Walterowi włosy na głowie powstawały na widok tak srogiego udręczenia, i musiał przyznać w duchu, chociaż usiłował wmówić w Małgorzatę inne przekonanie, że ta okropność niewątpliwie stać się może, że pogromca lwów dziecięcia nieszczęśliwéj użyje do swojego nieludzkiego przedstawienia — a myśl ta przejmowała go również taką zgrozą, że przez chwilę nie wiedział co począć.
— Podpalić — ogień podłożyć, mruczała Małgorzata, ale oderwane wyrazy przekonywały jak okrutne myśli snuły się w jéj udręczonym umyśle? Ogień — to nie będzie mógł wystąpić. Musisz mi pomagać, skoro wieczór nastąpi!
Walter struchlał — miłość macierzyńska i rozpacz mogły ją do zbrodni doprowadzić! Jeżeli ta okropność jéj się uda — to ona stanie się morderczynią tysiąca ludzi!
— Małgorzato, rzekł seryo: musisz mi święcie poprzysiądz, że nic bezemnie nie poczniesz!
— Musisz mi pomagać — wszak powiedziałeś, że mnie nie opuścisz. Musisz mi pomagać!
— Tak, prawda, ale posłuchaj mnie! Przedewszystkiém musisz się uspokoić!
— Jestem spokojna — zupełnie spokojna — ale mów, co naprzód uczynimy?
— Najpierwiéj pozostaniesz tu kilka godzin w chatce.
— Nie mogę — dręczysz mnie okropnie...
— Ha, to ani cię wspierać, ani pomagać nie mogę.
— I ty także — i ty! Wszyscy opuszczają mnie — a dziecię moje będzie rozszarpane! Walter czuł, że potrzebuje całéj siły i stałości.
— Pozostań tu w chatce aż do wieczoru, Małgorzato; potém oboje pójdziemy do cyrku; jeszcze raz zapytam i wszystkiemu przeszkodzimy.
— Przeszkodzić — tak, to główna rzecz, byle dzisiaj przeszkodzić — potém ukradnę mu dziecko, tak jak mnie ukradła je żebraczka! poszepnęła Małgorzata.
— Uspokój się, potém razem zemną zrobisz to co będzie najlepsze!
— Tak, tak, wiem o tém. Ty mi pomożesz!
— Biedne, udręczone serce, okropność, co ty cierpieć musisz! cicho powiedział Walter, gdy zgnębiona weszła do chatki, całkiem posłuszna jego woli i ufająca.
Nad wieczorem poszli oboje do cyrku — im bliźéj była tego straszliwego domu, do którego inni śpięszyli z upragnieniem zabawy, tém bardziéj wzrastało jéj gorączkowe rozdrażnienie i trwoga — drżała — Walter ciągle ją uspakajał.
Poszedł do mieszkania Lopina i wypytywał się o dziecko.
Odpowiedziano mu, że pogromca wystąpi z jedném ze swoich dzieci.
— Nie mogę tego myśleć, że żebrząca hrabina była u Lopina. On sam ma dzieci, dla czegoby miał brać obce?
— Ja nie odejdę z cyrku — muszę widzieć co się stanie! poszepnęła młoda matka, patrząc niespokojnym, rozognionym wzrokiem.
— To kupię miejsca dla nas obojga, abyś się przekonała; czuję, że inaczéj nie uspokoisz się. Jeżeli przekonamy się, że to nie twoje dziecko, to po przedstawieniu jeszcze raz poszukamy żebraczki hrabiny, i biada jéj, jeżeli nam wtedy nie powie prawdy!
— Tak, Walterze, tak to dobrze! wyjąkała Małgorzata.
Ze szczupłéj płacy, którą pobierał strażnik parku, ofiarował on większą część na otrzymanie z trudem i kłopotem dwóch miejsc na wysokości amfiteatru, gdzie teraz strapiona z gorączkową niecierpliwością oczekiwała na wystąpienie Lopina. Traciła dech, ręce od dręczącego wzruszenia miała wilgotne i zimne, serce biło jéj gwałtownie. Otaczający ją i przed nią siedzący postrzegli, nie umiejąc sobie tego wyjaśnić, co się działo z tą dziewczyną, patrząc na nią ciekawie z boku; — chociaż Walter ją tajemnie uspakajał i łagodnie dotykał, jeżeli głęboko wzdychała lub wyszeptała jakieś słowo, jednak po każdém poruszeniu można było poznać jéj gorączkowe wzburzenie.
— Czyście chorzy, czy może wam od gorąca niedobrze? obróciwszy się spytał przed nią siedzący mężczyzna. Lepiéj się pomieniajmy, zajmiéjcie moje miejsce tu na ławce, a ja będę stał!
Małgorzata zgodziła się — zaledwie wiedziała co się z nią dzieje, i poszepnęła kilka słów, które ten człowiek wziął za podziękowanie.
— Już dobrze, odpowiedział, stając obok Waltera, który wprawdzie był nieco od niéj oddalony, lecz zadowolił się tém, że siedzieć mogła.
Ławki gdzie niegdzie poprzerywane dla wejścia, szerokim kręgiem obiegały cały cyrk; pojedyncze przejścia nie były przedzielone poręczami, bo te byłyby tylko zasłaniały widok wyżéj siedzącym. Na dole koła były węższe i wygodniejsze, a tuż przy arenie mieściły się same krzesła.
Muzyka ucichła. Wszyscy w oczekiwaniu zwrócili oczy na drzwi, prowadzące do maneżu.
Drzwi otworzyły się — dwaj elegancko ubrani słudzy wsunęli złoconą, na kółkach ustawioną klatkę — dwa lwy przechadzały się w niéj niespokojnie, i z groźnym, przytłumionym rykiem spoglądały w górę na rozległe tłumy ludzi. Zdawało się, że chcą wybuchnąć gniewem, a jednak myślą o karzącéj ręce swojego pogromcy — mruczały tylko, ale i te ich głosy dosyć były groźne i świadczyły o wrzącéj dzikości bestyj.
Mianowicie lew stanął przy saméj złoconéj kracie i spoglądał bacznie na ludzi ścieśnionych i obok siebie siedzących, i jakby ziewając z rykiem otworzył ogromną paszczę. Lwica położyła się — ale czerwonemi, wielkiemi, zaiskrzonemi ślepiami wodziła po ludziach.
Nagle w rozległym cyrku tak się zrobiło cicho, iż można było słyszeć skrzyp piasku pod nogami lwów — publiczność prawie nie oddychająca, spokojnie oczekiwała mającego nastąpić strasznego widowiska.
W tém ukazał się Lopin we drzwiach szybko się za nim zamykających — nie miał żadnego dziecka na ręku, trzymał tylko szpicrutę, lecz na wzór gimnastyków ubrany w srebrne łuskowe trykoty, nie ukrywając żadnéj broni, wszedł do areny i ukłonił się zgromadzonym.
— Ale dziecię — dziecię! — dały się słyszeć niecierpliwie wołania. Lopin ukłonił się z uprzejmym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć:
— To nastąpi, szanowna publiczności! Między obecnymi rzeczywiście było tak wielu pragnących nienaturalnego uroku, że z największém upodobaniem byliby widzieli pogromcę z jego dzieckiem pomiędzy drapieżnemi zwierzętami. Ale w każdym czasie istniały tak wyrodne natury, których w starożytności najulubieńszém widowiskiem były walki bezbronnych niewolników ze lwami i tygrysami, którzy często ginęli pod łapami dzikich zwierząt.
Ta chwila męki prawie dusiła Małgorzatę — dręczyła ją jeszcze dłużéj sroga niepewność i nadzieja, którą powzięła przy ukazaniu się Lopina, że nie weźmie dziecka, a którą jednak pytające wołania tłumów zniweczyły.
Lopin odwrócił się do lwów, z uśmiechem jakby do najlepszych przyjaciół. Uderzył szpicrutą po kracie, co pobudziło lwicę do powstania także — wyglądała jakby nie bardzo skłonna do ukazania się, bo ruchy jéj były leniwe i powolne — może pogromca dał jéj dzisiaj podwójną racyę, aby ją nasycić i przez to złagodzić jéj chęć krwi.
— Allons! zawołał Lopin, uderzywszy pierwéj drócianą szpicrutą po kracie, tak, że gwizdnęła w powietrzu i zdawało się, że zwierzęta pustyni nie znosiły tego tonu, bo straszliwie ryknęły — daléj! żwawo i wesoło!
Okropna to była ironia — igrzysko, tak zwodnicze i wyrachowane, że tłumy jeszcze w większém milczeniu przypatrywały się. Bestye miały być wesołe, a Lopin także się uśmiechał, jakby żartował ze swoim ulubionym pieskiem.
Nie był on słuszny, ale na wzór podobnych kuglarskich sztukmistrzów ściągnisty i silnie zbudowany. Ręce miał pełne i silne, pierś wypukłą, włosy spadały mu na silny grzbiet, a świetnie je wyszwarcował, twarz ogolił gładko i nieco naróżował, aby tym sposobem podnieść blask trykotu i jaśniejące zdrowie. Gdy prawą ręką wywijał szpicrutą, lewą wsunął w klatkę.
Lew nieco skurczony spojrzał zezem i nagle poskoczył w miejsce, w którém się znajdowała ręka — Lopin cofnął się, a król pustyni porwał za złocone sztaby i wściekle niemi wstrząsał.
Pogromca śmiał się i przytém zrobił ruch ku publiczności, jakby chciał powiedzieć: On jest trochę za porywczy, ale ja z nim zaraz zagram.
Bijąc więc silnie po kracie szpicrutą, chodził teraz w koło klatki i tak długo i strasznie drażnił zwierzęta, że z okropnym rykiem rzucały się na kraty, zęby wyszczerzały i tak groźnie skakały, iż wszystkie damy truchlały ze strachu.
Wtém nagle otworzył drzwi wchodowe, prowadzące do pokojów sztukmistrzów i artystek — jeden służący stał w nich, trzymając na ręku małe, milutkie dziecię.
Lopin wziął od niego to dziecię, pocałował i znowu się ukłoniwszy wszedł w arenę.
Rozległy się głośne oklaski — ale zagłuszył je silny głos, głos trwogi tak donośny i rozdzierający serce, że oczy wszystkich od pogromcy zwróciły się w owo miejsce, z którego wybiegł tak przerażający krzyk.
Co to znaczyło? czy jaka kobieta nagle zachorowała? Czy między publicznością było serce kobiece, które omdlało na widok milutkiéj, niewinnój ofiary?
— W takim razie nie powinna tu przychodzić! ozwali się niektórzy. Mężczyźni złorzeczyli przerwie.
Lopin kilka razy spojrzał ku miejscu i osobie, co spowodowało krótką przerwę. Trzymał dziecię na ręku i zbliżył się z niém do klatki, ukrywszy szpicrutę, tak, że teraz lwy spokojniéj i nie troszcząc się o swojego pogromcę, przechadzały się tam i na powrót.
— Moje dziecię — to jest moje dziecię! — brzmiał czyjś głos z góry, z razu słabo, a potém coraz silniéj. On je kupił u żebraczki hrabiny, aby je dać lwom rozedrzeć — zlitujcie się — to moje dziecię!
Po cyrku przebiegł szmer zdziwienia. Nikt nie mógł pojąć co się stało.
— To waryatka — zawołało kilka głosów.
— Najświętsza Panno — spojrzyjcież na tę dziewczynę! — wołały inne głosy.
Była to okropna chwila, straszliwy widok, patrzeć na Małgorzatę, która pełna przerażenia, gorączkowo drżąca wszystkiemi członkami, torowała sobie drogę z ławki do ławki pomiędzy usuwającą się publicznością.
— Puszczajcie mnie — puszczajcie mnie na doł! — wołała, a słowa jéj przeraźliwie brzmiały — on ma moje dziecko na ręku. — Ratunku — ratunku!
— Precz z nią — wyprowadzić dziewczynę! zawołali niektórzy mężczyźni — ona obłąkana!
Ale nikt nie śmiał zbliżyć się albo dotknąć z podziwienia godną zręcznością, z ławki na ławkę aż do areny przesuwającej się dziewczyny. Zdawało się, że cała jéj postać goreje czémś odstraszającém, nadludzkiém. Każdy usuwał się ustępując miejsca jéj drobnym rękom i nogom, a jednak nikt nie mógł inaczéj myśleć, tylko, że dziewczyna na widok tak wzruszającej sceny nagle zwaryowała.
Lecz Lopin, mający za sobą część publiczności, nie chcący, aby jéj przerywano drogo opłaconą zabawę, nie zważał na tę przerwę, lecz zostawając jéj usunięcie ciekawym tłumom, powiedział sobie, że tym sposobem najlepiéj postępuje. Dał znak muzyce, aby grzmiącemi rogami zagłuszyła wołania o pomoc schodzącéj na dół i zbliżył się do wejścia do klatki. Dzisiaj kilkakrotnie robił próbę ze zwierzętami, brał z sobą dziecię do klatki i trzymając je na ręku, bawił się ze lwami, potém je kładł, a zwierzęta tylko na niego zważały, a dziecię zostawiły nietknięte. Owszem lwica nawet obwąchała je, ale na jego skinienie i spojrzenie nie dotknęła nawet swoją już podniesioną łapą.
Był więc pewny, że krew wcale nie popłynie, a obcowanie z bestyami tak go już uspokoiło i ośmieliło, że bez myśli o bojaźni, i niezwłocznie odsunął jeden rygiel zapierający klatkę.
W chwili gdy ręką miał ująć drugi rygiel, wzburzenie publiczności przemieniło się w gwałtowną wrzawę — rozmaite głosy wołały — powyskakiwano z siedzeń, — muzyka ucichła — Małgorzata dostała się do baryery oddzielającéj ją jedynie od maneżu — z właściwą sobie zręcznością, jaką nadaje rozpacz, wpośród poklasków i groźnych wołań, wrzasku o pomoc, przeszła przez baryerę, przez piasek toru z rozpuszczonym włosem, wyciągniętemi ramionami i śmiertelną trwogą błyszczącemi oczami, aż do klatki.
Wtedy lew postrzegł obcą mu postać, która z groźnemi, rozpaczliwemi gestami wpadała na Lopina — wydał groźny, krótki ryk — po cyrku przebiegł przerażający okrzyk, bp Walter dążąc za Małgorzatą, nadaremnie chciał sobie utorować drogę, wprzód prośbą, a potém groźbą — lew rzucił się całą silą na drzwi — te zadrżały i ugięły się — jeszcze raz rzuciło się wściekłe zwierzę — rygiel puścił — drzwi wyleciały i lew za jednym poskokiem wpadł w arenę, w któréj Małgorzata właśnie wydarła dziecko zbladłemu Lopinowi, aby z niém uciec.
Okropne zamieszanie, śmiertelne przerażenie powstało między publicznością, która widziała lwa wypadłego z klatki — z pełną okropności wrzawą kobiety i dzieci rzuciły się do wązkich wyjść, a mężczyźni pochwycili za broń i strzelby — loże szybko się wypróżniły, także i oficerowie, którzy siedzieli najbliżéj nizko otoczonego maneżu, szybko i potraciwszy głowy poopuszczali swoje krzesła, bo wściekły lew był to przeciwnik, przeciw któremu służbowa szpada nic nie znaczącą obronę stanowiła.
Zapyta kto, dla czego z korytarza sztucznych jeźdźców nie prędko pośpieszono z palną bronią? ale pomyśleć należy, że to co w kilku słowach tu opisać musieliśmy, potrzebowało zaledwie chwili, aby się stało i że w takich razach nikt nie może tak prędko znaleźć tego, co mu najlepszą pomoc i ratunek przynosi.
Lew, który wysadził drzwi i nagle ujrzał się wyswobodzonym z po za nienawistnéj kraty, spojrzał w koło Z głuchym, tryumfującym rykiem, stojąc na piasku areny — lwica już zamierzała ruszyć za nim, bo drogę miała otwartą, a wtedy część uciekających tłumów, wołających o pomoc i duszących się, byłaby padła pewnie ofiarą krwi chciwéj pary.
Lecz Lopin szpicrutą odpędził lwicę na powrót, jak mógł przytwierdził drzwi, potém odrzucił szpicrutę i z części trykotu okrywającéj jego piersi wydobył szeroki, błyszczący sztylet.
Tłumy ze śmiertelną trwogą patrzące w arenę, cisnąc się wszelkiemi siłami do wyjść, ujrzały nagle, że nieszczęśliwa nieznajoma odebrała dziecko pogromcy i ukryła na łonie, ale może paść ofiarą lwa, a popęd własnego ocalenia tak był wielki, że wszyscy ocenili cudowny traf jéj pojawienia się, bo ona poświęcając się, ocalała uciekających. Lew miałby do czynienia z łupem swoim, a Lopin tymczasem zabezpieczałby lwicę. Drżał on z gniewu i wzruszenia, bo nietylko wiedział, że do szaleństwa śmiałą dziewczyna padnie ofiarą krwi chciwego zwierza, w którym nagle ożyła cała dzikość, lecz i on sam mu ulegnie, jeżeli nie zdoła zabić bestyi sztyletem. W takim razie ocali może swoje życie, ale poniesie wielką stratę przez śmierć obłaskawionego lwa.
W téj straszliwéj chwili zabrzmiał silny głos z pomiędzy ławek:
— Idę — odwagi — prędko — idę!
Był to Walter, który znalazłszy na galeryi grubą sztabę żelazną, używaną przez lampiarzy, bez tchu przez ławki przeskakiwał. Z rozpaczliwą siłą zgiął tę sztabę jak trzcinę, i zrobił z niéj dzielniejszą broń, ale przebył dopiero połowę niebezpiecznéj drogi, gdy lew, bijąc ogonem po piasku toru, skurczył się i strasznym rzutem poskoczył za uciekającą matką, która trzymając w ręku ubrane dziecię, w téj chwili zamierzała przestąpić przez poręcz.
Po cyrku rozległ się krzyk, aż do szpiku przejmujący.
Lew szponami pochwycił suknię uciekającéj, która silnie tuląc do siebie dziecię, wpadła na powrót do maneżu — jeszcze jedna sekunda, a córka Eberharda byłaby się przemieniła w massę nierozpoznanego ciała — jeszcze jedna sekunda, a lew zaspokoiłby swoje pragnienie krwi na młodéj matce, dla dziecka swojego śmierć ponoszącéj.
Lopin odskoczył w tył — nadbiegli artyści i masztalerze stali także wybladli i bezradni, bo każdy wiedział, że ratunek jest niepodobny, jeżeli lew ujrzy krew. Chciano strzelić, ale nie można było wycelować: z powodu skoku bestyi i upadku Małgorzaty piasek i kurz wirem się zakręcił — widziano tylko, że lew rzucił się na nią, widziano białe ramię w powietrzu krwią zbroczone, słyszano zamierające wołanie o pomoc matki i płaczliwy jęk leżącego pod nią dziecka....
Wtém Walter dostał się do baryery — oczy jego błyszczały, odzież śpiesznie zbiegając porozdzierał, włosy spadały mu z głowy potargane, a młodzieńcza jeszcze twarz z małą jasną brodą miała dziko rozpaczliwy wyraz.
— Precz! zawołali Lopin i jeźdźcy.
Walter ich nie słuchał.
— Precz — ona zgubiona, nie zbliżaj się, bo inaczéj zwierzę rzuci się i na ciebie!
Widział krew — widział grzywą otoczony, straszliwie chciwy łeb bestyi, zamierzającéj rozedrzeć nieszczęśliwą matkę! Prędko jak myśl podniósł we dwoje zgiętą sztabę, z całą siłą, i całą mocą spuścił ją na głowę krwi chciwego zwierza.
Nastąpiła chwila nieopisanego oczekiwania.
Cios skutkował, lew chciał odstąpić od swojéj ofiary i wpaść na nieprzyjaciela, który z nim o to samo rozpoczął walkę. Nikt nie śmiał pośpieszyć wyrobnikowi na pomoc, sam nawet Lopin stał jeszcze niezdecydowany.
Ale już Walter podniósł znowu swoją tępą, a jednak ciężką broń, i jeszcze raz ze straszliwą siłą spuścił ją na grzywiastą głowę groźnie podnoszącego się lwa.
Zwierzę wydało krótki i chrapliwie bezsilny ryk.
Sacré dieu! wrzasnął zrozpaczony Lopin — on zdycha!
Lew przykląkł — może go silny cios zagłuszył.
Małgorzata jękła; dziecię, które od bestyi własném życiem obroniła i własném ciałem zakryła, płakało rozdzierającym głosem.
Walter zręcznie wskoczył w arenę, i z pełnym obawy wzrokiem, z okropną niepewnością zbliżył się szybko do omdlałéj z bólu, wzruszenia i utraty krwi, a może i do umarłéj Małgorzaty, Lopin zaś pośpieszył do lwa, aby się przekonać czy jeszcze żyje. Spodziewał się tego i kazał przysunąć klatkę tuż do ciężko oddychającego zwierzęcia, aby wsparty przez swoich pomocników, mógł go tam przenieść, co nietylko było trudne, ale i niebezpieczne, bo lew niespodzianie mógł się bronić łapami.
Walter ze wzruszającą troskliwością podniósł na ręku Małgorzatę i jéj dziecię — z niewypowiedzianą boleścią ujrzał teraz, że szpony zwierzęcia nietylko szyję, ale i ramię bez tchu leżącéj dziewczyny krwawo rozdarły — ale dziecię pozostało nietknięte.
— Lekarza — lekarza! wołał na korytarzu, i gdy w garderobie artystek, które przestraszone pouciekały do swoich gabinetów, złożył Małgorzatę z ostrożną starannością, już tam natychmiast znalazł się i lekarz cyrku.
Stara Adam musiała usunąć podarte, krwią zlane suknie Małgorzaty, a Liddy przez inną garderobianę przysłała natychmiast dla biednéj inną ciemną suknię i ciepły chustkę — była dobroczynna, jak zwykle prawie łatwo żyjący ludzie.
Gdy lekarz owiązał rady, a potém przystąpił do Waltera, powiedział mu, że rany te nie są niebezpieczne, że jakby cudem szpony nie dotknęły szlachetniejszych części, ale potrzeba długiéj spokojności i troskliwości.
Walter przyrzekł postarać się o to oboje i podziękował lekarzowi za pomoc, bo zasoby jego nie pozwalały mu zapłacić za nią.
— Ani feniga nie żądam, mój kochany, rzekł doktor, biorąc rękę wyrobnika i ściskając ją. Czeka cię jeszcze wiele innych wydatków!
I opowiedział mu dokładnie co ma robić, jak rany ochładzać i prędzéj uleczyć, jak złagodzić gorączkę, która niewątpliwie nastąpi, i jak zapobiedz chorobie nerwów, któréj obawiać się należało z powodu nadludzkiego wzruszenia.
Małgorzata odzyskała przytomność i najpierwéj zapytała o dziecko, przypomniawszy sobie ze drżeniem wszystko co zaszło.
Podano jéj dziecię — ze wzruszającą miłością przytuliła je do siebie, potém pełnym wdzięczności wzrokiem spojrzała na Waltera, który przystąpił do niéj uszczęśliwiony. Ujęła jego rękę — nie mogła mówić — ale on i beż słów czuł jéj gorące podziękowanie, — najpiękniejszą dla niego nagrodą było, że ocalił Małgorzatę i że swój klejnot odzyskała.
Ale w tłumie trwożliwie zewnątrz oczekującym wiadomość o pełnym poświęcenia czynie śmiałego wyrobnika, wywołała głośne pochwały, a gdy się dowiedziano nadto, że lwa znowu wpakowano do klatki, spokojny lud rozszedł się zapalczywie rozmawiając.
Wtedy dopiero Walter z największą troskliwością odprowadził młodą matkę i dziecię do swojéj chatki, prawie ciągle oboje niosąc na ręku. Swoje ubogie łoże urządził tak dobrze i miękko, jak tylko mógł, i okrył Małgorzatę i jéj dziecię starannie i z trwożliwą ostrożnością, aby potém czuwać przy ich łożu.
Patrzał na niespokojnie zasypiającą, którą tak gorąco i wiernie kochał i która teraz w jego chatce wraz z nim zamieszkiwać miała — ale inaczéj jak się tego kiedyś spodziewał, jak o tém marzył.


ROZDZIAŁ XI.
Długi mnich i piękna mniszka.

Od wypadków powyżéj opowiedzianych upłynęło kilka miesięcy. Na dworze stolicy objawiała się coraz bardziéj uderzająca zmiana. Wprawdzie dotąd wiedzieli o niéj jedynie szczegôlniéj dobrze wtajemniczeni, lecz ślady jéj i następstwa znać było we wszystkich warstwach aż do prostego ludu. Kiedy dotychczas kościół i rząd równemi kroki obok siebie postępowały, teraz objawił się szczególny kierunek, jak się zdawało w najwyższych sferach źródło swoje mający.
Powstały klasztory, a jeżeli duch kościelny i prawdziwa pobożność, nietylko dla społeczeństwa, lecz dla każdego pojedynczo są skarbem i świętém dobrem, to musi także — bo taka jest wola Boga — każdy to dobro w sobie samym tak uprawiać, aby za nie przed własném sercem, przed własném sumieniem mógł odpowiadać! Lecz jeżeli pobożność, święta, wierna, prawdziwa pobożność, podnosząca każdego człowieka, zmienia się w bigoteryę, a uczciwa, miła Bogu wiara w obłudę, wtedy obawiać się należy niebezpieczeństwa, którego następstwa są nieobliczone!
Król, jak nam wiadomo, był to do swobody dążący, bogato udarowany monarcha, który lubił pokój, bo pragnął, aby kraj kwitnął w błogosławieństwie; a te jego filantropijne usposobienia wzrastały jeszcze bardziéj za wpływem Eberharda. Królowa przeciwnie, z dwóch tajemnych powodów skłaniała się do głębokiéj tęsknoty, grożącéj wyrodzeniem się w melancholię. Serce téj dostojnéj pani, chociaż jéj usta nigdy się z tém przed najzaufańszemi nawet osobami nie zdradziły, głęboko było dotknięte tém, że Niebo odmówiło jéj potomstwa, a okoliczność ta stanowiła potężną dźwignię dla duchowieństwa dążącego do świeckiéj władzy i wysokości, skoro z niéj zręcznie skorzystać zdoła.
Atoli we wszystkich czasach zręczność w takich rzeczach i dobre wyrachowanie tego rodzaju stosunków, stanowiły główny przymiot księżéj kasty, która od niepamiętnych lat taką posiadając w ręku władzę, używała jéj na wywieranie wpływu, nadającego jéj największą potęgę. To samo działo się u wszystkich ludów, chociaż zapierali się tego niecierpliwi ich następcy; u wszystkich ludów na ziemi, jakąbądź religię wyznających, były czasy, w który ta kasta wszelkiego rodzaju środkami, częstokroć najprzewrotniejszemi, usiłowała osiągnąć świecką władzę — historya pod tym względem jest równie sprawiedliwym jak surowym sędzią!
Któż zaprzeczy, że księża kasta również we wszystkich czasach nie wydawała ludzi wielkich, znakomitych, wzniosłych, wybornych? Ale któż także zbijać się ośmieli, to że obok nich, jak w każdym innym stanie, byli także ludzie bezczelni, pełni niegodziwych namiętności, ludzie tém godniejsi potępienia, tém bardziéj uderzający, że pod maską pobożności i przez nią tém łatwiéj do grzesznych swoich celów dochodzili? Słusznie należy ich surowiéj potępiać niż każdego innego grzesznika, podobnie jak się karze i ciężkim przestępcą nazywa tego, który zaufania nadużywa dla popełnienia kradzieży lub innych złych czynów!
Spowiedź dostarczała księżom najwygodniejszéj i najwyborniejszéj sposobności do zbadania serc ludzkich i do poznania tajemnic, które rzeczywiście, jeżeli tylko czegoś były warte i pożytek przynosiły, rzadko spoczywały w sercu spowiednika jak w grobie!
Dalecy jesteśmy — a czytelnicy nasi zapewne poznali już ten nasz sposób zapatrywania się — od wydawania zaprędko potępiającego wyroku, a jeszcze dalsi od odmawiania gotowości do wszystkiego, jak to mają zwyczaj inni, których wymieniać nie chcemy, a którzy właściwie najpobłażliwsi być powinni! Trzymamy się tylko prawdy, faktów, a następnie ci nasi łaskawi czytelnicy, którzy cokolwiek o niektórych wypadkach słyszeli, poznają, że prawie wszystko, co opowiadamy, kiedyś zaszło.
Zatém spowiednik królowéj, znał tajemnicę udręczającą jéj serce: bezdzietność — ale znał nadto i drugą, jeszcze ważniejszą okoliczność, która przybrała w żałobę serce królowéj, a pobieżnie tylko wspomnimy, miała związek z owym obrazem pięknéj, przebrzmiałéj księżniczki Krystyny.
Spowiednik ten był wiernym zwolennikiem szambelana Schlewego, a może nawet czémś więcéj — był jego sprzymierzeńcem i jego wielkiemu wpływowi zawdzięczała hrabina Leona Ponińska godność przełożonéj klasztoru Heiligstein.
Te więc trzy osoby w ostatnich miesiącach posiadały ogromny wpływ, tém większe mający znaczenie, że pod maską pobożnéj pokory, niezmiernie skrycie zapuszczał swoje lichwiarskie korzenie. Znamy czarne zamiary i plany Leony i barona, mieliśmy nawet mały dowód ich potęgi, kiedy widzieliśmy, że ta okrutnica zdołała opatrzyć obu zbrodniarzy pasportami i dokumentami, co jednak nie było zbyt łatwém do wykonania. Miała nadzieję zniszczenia hrabiego de Monte Vero za jedném uderzeniem, aby nakoniec tego znienawidzonego usunąć i ujrzeć się w posiadaniu jego niezmiernych bogactw — ale chciała także na wszelki przypadek w połączeniu 2 baronem wykopać hrabiemu grób i u dworu.
Przełożona klasztoru Heiligstein była wyborną pośredniczką i potrafiła tak omamić i ująć królową, że piękna mniszka raczéj w stolicy, niż w swoim oddalonym klasztorze przebywała.
Wiedziała tedy równie dobrze o wyjeździe Eberharda, jak i o tém, że go wezwał jeden z jego rządców — na ten wypadek poczynione były wszelkie przygotowania, pożądała tego, bo doradziła adwokatowi von Renard użyć w takim razie sztyletu.
Przez czas niepewności, w przerwie między odjazdem Eberharda a wiadomością o jego śmierci, piękna Leona, któréj postać, gdy zdjęła ciemną szatę mniszki, można było nazwać przecudną, zajmowała się wyszukaniem dziecka, które chętnie posiadać chciała, a które, jak słyszała, wyrosło na piękną dziewicę! dziecka własnego, dla którego w szatanskiéj swojéj duszy nie miała najmniejszéj iskierki miłości! Chciała je posiadać, nietylko aby miała w ręku broń i środek przymusowy przeciw Eberhardowi, lecz dla zapobieżenia możliwości, aby po śmierci Eberharda nie wylegitymowała się jakim przypadkiem jako jego córka, albo aby testamentem nie przyznano córce pierwszeństwa przed nią! Wiemy, że Schlewe dopomagał jéj w tym celu, zawiadomił też zaraz mniszkę, że widział poszukiwaną w cyrku.
Od tego czasu oboje niezmordowanie poszukiwali śladu Małgorzaty, a po upływie kilku miesięcy, kiedy Leona niecierpliwie oczekiwała wiadomości z Monte Vero, dopomogła im do tego wielce sprzyjająca okoliczność.
Przełożona klasztoru Heiligstein od kilku tygodni prawie ciągle bawiła w zamku i zostawała w ścisłych stosunkach ze Schlewem. Królowa niezmiernie polubiła tę pobożną i znakomitą kobietę, któréj wpływ oddziaływał nietylko na króla, ale nawet na władze i instytucye.
Wtém jednego dnia, gdy piękna mniszka znajdowała się na pokojach królowéj, zameldował szambelan, że jakiś zagraniczny mnich, pobożny ojciec Erazm, w pilnym interesie pragnie się widzieć z przełożoną klasztoru Heiligstein.
Leona, nieznająca wprawdzie mnicha Erazma, domyśliła się zaraz, że pod tém nazwiskiem ukrywa się ktoś oczekiwany, poprosiła krôlowéj o łaskawe przebaczenie i pośpieszyła do przedpokoju.
Szambélan oczekujący na jéj pojawienie się, wyszedł z pokoju, skoro się tylko ukazała.
Piękna mniszka, zdjąwszy kaptur, ujrzała przed sobą uderzająco wysokiego, chudego, prawie strasznie długiego mnicha, mocno zakonnym habitem otulonego. Był on przepasany sznurkiem, podtrzymującym mu habit, miał na nogach rzemieniami przytwierdzone sandały, a bardzo obcisły kaptur zasłaniał jego głowę i chudą, bladą, brodatą twarz. Ręce złożył na piersiach i ukłonił się mniszce, patrząc z podziwem i upodobaniem w jéj piękne, pełne i znakomite lica.
— Niech Matka Bożka będzie z tobą, dostojna, pobożna pani, teraz i na zawsze! — grubym głosem poszepnął mnich.
Leona nadaremnie przypatrywała się rysom przybyłego — nie znała go.
— A ciebie niech błogosławi, pobożny bracie, z wolna odpowiedziała piękna mniszka: cóż cię tu do mnie sprowadza? Powiedziano mi, że odbyłeś daleką drogę?
— Jestem brat Erazm z klasztoru Notre-Dame w Paryżu, szepnął długi mnich przystępując bliżéj do Leony, którą mimo jéj majestatycznéj i pięknéj postaci o całą głowę przewyższał, i mam do ciebie tajemne zlecenie. Szukałem cię już w klasztorze Heiligstein, którego jak mi powiedziano jesteś przełożoną, aż nakoniec udało mi się znaleźć cię tutaj na tak wysokiém stanowisku, dzięki za to wszystkim świętym!
— Jakież to zlecenie masz do mnie, pobożny bracie?
Długi mnich, wielkiemi, ciemnemi oczami szybko przebiegł po całéj izbie?
— Powiedziano, mi że jest tak tajemne i ważne, że mogę ci go udzielić tylko w miejscu, w którém nikt go nie będzie mógł słyszeć. Tutaj, zdaje mi się, ściany mają uszy!
Leona zaczynała niedowierzać mu.
— Dla tego prosiłbym cię, pobożna i czcigodna siostro, mówił daléj mnich Erazm, abyś mi wymieniła miejsce, w którém mógłbym się z tobą, widzieć dzisiaj wieczorem.
— To niepodobna — lecz wskaż mi jakiś punkt oparcia! wymień mi jakie nazwisko, abym wiedziała, z jakim interesem do mnie przybywasz.
— Biada mi, czcigodna! Masz mnie za oszukańca — ale żądanie twoje jest równie mądre jak sprawiedliwe! Brat Erazm jest dla ciebie obcą osobą! Dobrze więc — jedno nazwisko zdoła przekonać cię i skłonić do uczynienia zadosyć mojéj prośbie.
— Ciekawa go jestem!
Długi mnich schylił-głowę do pięknéj mniszki, korzystając z nastręczającéj się mu sposobności zapuszczenia swojego wzroku w piękną, pulchną szyję przełożonéj o ile można najgłębiéj i przypatrzenia się wspaniałéj pełni jéj kształtów, tudzież podziwiania w myśli obrazu tego co było ukryte.
— Adwokat von Renard! szepnął powoli, bardzo cicho i bardzo znacząco.
Oczy Leony zabłysły — przejęła ją śmiała nadzieja — szatańskie jéj serce biło radośnie.
— Od niego — wyrzekła — dobrze, mój pobożny bracie, wybornie! Miałeś słuszność — tu nie miejsce do tak tajemnych zwierzeń. I namyślała się przez chwilę. Spotkamy się dzisiaj wieczorem za nadejściem nocy, — między godziną dziesiątą a jedenastą, w zwierzyńcu — przy Lwim moście!
— Nie powątpiewam o twoim wyborze, dostojna siostro — ale czy to bezpieczne miejsce?
— O takiéj porze nie ma nikogo w tamtéj okolicy — chatka strażnicza dosyć ztamtąd daleka, jesteśmy więc zabezpieczeni od niepotrzebnych ciekawców.
— A więc, przy Lwim moście w zwierzyńcu — stawię się punktualnie, piękna, pobożna siostro!
Leona pożegnała mnicha, potém znowu spiesznie udała się na pokoje królowéj, a brat Erazm opuścił zamek.
Dzień był gorący — gdy nakoniec słońce zaszło, ulice stolicy zaległa siwa mgła, która dopiero w nocy rozproszyła się, a chłodniejsze powietrze powiało po zapełnionych mieszkaniami i bardzo zaludnionych częściach stolicy i orzeźwiło tych, którzy z roku na rok pyłem i wyziewami oddychać muszą. W tak rozległych miejscach zebrań ludzkich, świeży przewiew powietrza w pośród letniego upału prawdziwie orzeźwia, a każde zielone drzewo szczególnie bywa opatrywane i pielęgnowane. Zwierzyniec zatém leżący tuż przy królewskiéj bramie był miejscem pokrzepienia, do którego w letnich wieczorach tłumami chroniono się, pragnąc orzeźwić się w cienistych aleach. Ale tyle poszukiwane świeże powietrze i tutaj nie było doskonałe, bo kurz żwirówki przerzynającéj park i miejskie wyziewy tutaj także szkodziły i osłabiały posiwiałe od nich liście.
Po godzinie dziesiątéj wieczorem odleglejsze ulice parku zwykle pokrywał coraz większy nocny spokój, a ci, którzy nie chcieli jeszcze wracać do swoich stęchłych mieszkań, przebywali w aleach bliższych królewskiéj bramy. Liczne ławki w téj części parku zaludniały się wtedy miłosnemi parami, poetyzującemi gimnazistami, próżniakami, zakochanymi starcami, witającymi blask księżyca, lub marzącymi o przyszłéj sławie, układającymi plany lub bystrém okiem śledzącymi opóźniające się dziewczęta.
W stolicy rozmaicie się żyje, rozmaicie czas przepędza!
Kościelne wieże głuchemi tony zapowiedziały godzinę dziesiątą w wieczór. Ostatnie powozy z hałasem zbliżyły się do królewskiéj bramy, któréj wysokie i szerokie łuki z kolosalnemi posągami, blado księżycem oświetlonemi, szczególnie wspaniałe wrażenie wywierały. Jeszcze wracający do domów cisnęli się przez części téj bramy dla pieszych przeznaczone — a strażnicze posterunki taktowym krokiem przechadzały się przed bramą.
Z parku obszernym cieniem rozlegającego się, nie dochodził już żaden odgłos — ptastwo zasypiało na gałęziach, a ludzie opuścili nocą okryte alee, w które już tylko gdzie niegdzie wpadał promień księżyca. Białe posągi świeciły z zieleni, jako wieczni mieszkańcy tych trawników zacienionych.
Wtém jakaś postać przebiegła przez szeroki portyk Środkowéj bramy, która chociaż przygarbiła się, jednak wydawała się uderzająco wielką. Był to mnich Erazm. Wybrał on tę część bramy służącą jedynie dla dworskich powozów dla tego, aby się nie zetknąć z pchającym się tłumem, który dla pobożnych braci od pewnego czasu nie zbyt wielką przychylność okazywał.
Erazm widocznie dobrze się wywiedział o parku i o położeniu Lwiego mostu, bo po przejściu bramy, zaraz zmierzył ku téj stronie lesistego, kilkomilowego zakładu, w któréj leżało miejsce schadzki. Wkrótce dostał się pod cień drzew i teraz był w swoim żywiole. Tacy ludzie lubią ciemność, bo sama ich suknia już do niéj przystaje.
Kto w téj nocnéj godzinie, jak ogromny cień po pod ciemnemi pniami drzew widział pośpieszającego wielkiemi kroki i naprzód pochylonego, a unikającego każdego promienia księżyca, po tym mimowolnie przebiegał jakiś złowrogi dreszcz, jakby na widok jakiegoś nocnego widma.
Gdy przybył na jedną z krzyżowych dróg, nagle zatrzymał się na chwilę — zdało mu się, że w pobliżu słyszy jakieś głosy, z których jeden był mu znany — szczególniejszy traf! Mnich z klasztoru Notre-Dame w Paryżu, rzeczywiście doskonale mówiący po niemiecku i Niemiec rodem, słyszał w téj nocnéj godzinie i zupełnie obcéj stolicy znane mu głosy — albo może myliło go podobieństwo?
Długi mnich podsłuchując stanął pod zasłoną starego, szerokiego buku — chciał, się przekonać...
— Co za radość — co za radość! zawołał gruby, chrypliwy głos: to ty moje śliczne dziecię? Słyszałam już, że młoda hrabina Ponińska żyje tu w stolicy w bogactwie i zbytku! O starą hrabinę żebraczkę, która przecięż jest jéj ukochaną matką, wprawdzie nawet nie wypytywała się — ale ja ci tego nie pamiętam, moje dziecko! Czy nie masz talara przy sobie?
— Okropność! mruknął drugi głos, i teraz zdało się mnichowi, że w wyższéj postaci będącéj daléj w alei rzeczywiście poznaje piękną mniszkę, która się trwożliwie obejrzała, uważając czy kto nie nadchodzi; czego chcecie odemnie? ja was nie znam!
— Nie żartuj dziecko, kiedy jesteśmy sam na sam! Pomimo twojego ciemnego okrycia wyglądasz tak, jak przed sześciu albo siedmiu laty, kiedy cię ostatni raz widziałam. Daj twojéj staréj matce talarka, bo jéj nieszczególnie się powodzi, niech sobie kupi coś ciepłego. Bieda to z tymi ubogimi ludźmi, powiadam ci! Ubogich trzebaby wszystkich pozabijać! Często wieczorami pijam wodę, aby głód i pragnienie zaspokoić!
Ponieważ promień księżyca padł na tę dziwną parę, więc mnich Erazm poznał ksienię, a przed nią jakąś zgarbioną starą żebraczkę.
— Mylisz się co do mojéj osoby, biedna kobieto! Jestem mniszka, moi rodzice mieszkają w małéj miejscowości w Westfalii. Oto macie tu pieniądze. Jesteście widzę bardzo ubodzy!
— Hrabina żebraczka, moje kochane dziecię, hrabina żebraczka — dziękuję! Chcesz zapierać się? To nic nie szkodzi — dziękuję! Gdzie ów piękny oficer, syn starego Jana, który się przecięż z tobą ożenił? Ani słychać o nim? Tak to, tak mężczyźni — to całe nieszczęście! A i z kobietami nie wiele więcéj poradzisz! Nie bardzo ja chętnie myślę o przeszłości, bo nie wiele dobrego powiedzieć o niéj możemy!
— Puśćcie moją rękę — mnie się śpieszy! trwożliwie i ze wstrętem poszepnęła Leona.
— Gdybym wówczas, kiedy jeszcze żył twój dostojny dziadek, nie była słuchała przeklętych podszeptów cesarza, który mi miłość poprzysiągł nie byłabyś istniała na świecie, a nie zostałabym hrabiną żebraczką — a wy wierzycie jeszcze w Opatrzność i Niebo? I ty chcesz być pobożną? Dajcież sobie pokój wszyscy! To nic — ale jedno, moje dziecko, gdzie mieszkasz? Wy kobiety macie najczęściej do zbytku. Przyjdę czasem do ciebie żądać pomocy, gdy będę za bardzo głodna.
Leona uwolniła się od pieszczot swojéj zbrodniczéj matki, bo nie taiła, że upadnie na zawsze, jeżeli ten związek, o którym tylko Eberhard wiedział, na jaw wyjdzie. Zostawiła staréj swoją sakiewkę, która ją natychmiast mocno w rękę pochwyciła i szybko w krzaki poskoczyła.
Żebraczka hrabina śmiała się zadowolona — miała znowu na jakiś czas pieniądze, na zapłacenie za użycie i zapomnienie, aby się zagłuszyć i nałogowi pijaństwa, W który wpadła, z całą duszą usłużyć — śmiała się dziko i zwierzęco... a ta sama istota, ta sama kobieta, co teraz po parku w łachmanach błądziła, śmiała się niegdyś tak pięknie i ułudnie, gdy prowadzona przez cesarza obok szemrzących kaskad i czerwono kwitnących kwiatów przechodziła — gdy ją Napoleon wprowadził do przewiewnéj altany, gdzie wybiła godzina jéj wiecznego grzechu.
Oto jest los człowieka, los tak okrutny i awanturniczy, że go za niepodobny do wiary wymysł uważać pragniemy — a jednak nie jest to jedyny przykład takiego losu w pośród niezmiernego ruchu stolicy... Nasza hrabina nie jest utworem fantazyjnym, żyje jeszcze gdy to piszemy, jako bezwstydna staruszka, djabłu i trunkowi oddana.
Długi mnich niepostrzeżenie dalekim zakrętem śpię; szył uprzedzić piękną mniszkę, i pierwéj niż ona dostać się do Lwiego mostu, aby przez to nie domyśliła się, że był świadkiem tajemniczéj rozmowy między nią a żebraczką.
Była blizko jedenasta, gdy przybył na wskazane miejsce — lwy znajdujące się po obu stronach wejścia na most, nie dozwalały mu wątpić, że to było miejsce właściwe. Prawie nie pamiętał o sobie, a rozgrzany szybkim chodem, nieco rozpuścił kaptur, a wtém ciemna postać mniszki ukazała się także między drzewami. Żywo postąpiła krok naprzód, przebiegłszy prędko wzrokiem nieco widniejszą leżącą przed nią przestrzeń, wyglądała jak zniecierpliwiona.
Mnich Erazm wystąpił naprzeciw niéj.
— Ach — jesteś, pobożny bracie! rzekła bardzo miękkim głosem — czy dawno tu już czekasz?
— Kawałek czasu, dostojna siostro; ale niech cię to nie niepokoi, nie mam nic więcéj do stracenia, nic do czynienia, jak tylko moje zlecenie do ciebie!
— I dla tego odbyłeś podróż z Paryża tutaj? Z tego właśnie wnoszę o ważności zlecenia i niecierpliwie oczekuję na nie — mów!
Mnich przystąpił bardzo blizko do mniszki, i z wielkiém upodobaniem spojrzał na jéj odsłonione, marmurowe piękne rysy.
— Adwokat von Renard i pan Edward są w Paryżu, po uniknieniu okrutnéj śmierci i zguby. O moja pobożna siostro! w nich to rzeczywiście uwidoczniła się łaska Nieba i pomoc świętych — modlą się też bardzo w kościele naszego klasztoru.
— No — a Monte-Vero?
— Wyprawa nie powiodła się. Adwokat von Renard polecił mi słownie oświadczyć wam, że znany wam zapewne Eberhard zwyciężył, i tak skutecznie poparł swoje pretensye, iż zaledwie życie, ocalić zdołali!
— A więc żyje — ten znienawidzony? mimowolnie bledniejąc mruknęła mniszka.
— Ów Eberhard? tak jest! Ścigał tych dwóch panów po morzu, strzelał do ich okrętu, i nakoniec na nędznéj łodzi puścił na ofiarę bałwanów — pomyśl, moja pobożna siostro, w nędznéj łodzi na oceanie!
— Daléj! Dla czegóż nie strzelano nawzajem do okrętu owego Eberharda?
— Bo miał przewagę! Na téj łodzi dwaj rozbitki przez cztery dni i cztery noce byli na morzu, razem z córką pana von Renard — to nieludzko! Wreszcie spotkali portugalski okręt, który ich zabrał do Lizbony. Ztamtąd walcząc ze wszelkiego rodzaju niedostatkiem, przybyli do Paryża, najwięcéj korzystając z pomocy klasztorów. Dla tego też mieli list rekomendacyjny do naszego klasztoru w Paryżu, i znaleźli w nim na kilka dni schronienie.
— Przez wszystkich świętych, to zła wiadomość! odpowiedziała mniszka, a oczy jéj nienawiścią zabłysły. A tenże Eberhard czy pozostał w Monte-Vero?
— Nie, pobożna siostro, on płynie do Niemiec.
— A więc wszystko się nie wiedzie... z ukrytym gniewem wyzionęła Leona — wszystko nadaremnie?
— Nie gniewaj się na posłańca, który spełnia swój obowiązek, powiedział długi mnich — wołałbym ci przynieść pomyślniejszą wiadomość! Ale i nieprzyjemną otrzymać jest korzystnie, jeżeli się ją otrzymuje we właściwym czasie, i kiedy podług niéj można wiedzieć jak daléj postępować.
— Masz słuszność, mój pobożny bracie, rzekła Leona; zawsze ze skrytém szyderstwem to serdeczne określenie w duszy przyjmowała, bo najwłaściwszą jéj cechą była niezmierna pycha i nienasycona chęć władania — już ja poczynię dalsze kroki!
— Jakąż mam zanieść odpowiedź adwokatowi von Renard?
— Tę, że wkrótce o mnie usłyszy! Czy masz o czém wrócić do klasztoru?
— Pobożny brat nie wiele potrzebuje, dostojna siostro!
— Ażeby ci nie zabrakło... mówił Leona, kładąc pieniądze w ręce długiego mnicha.
— Niech Najświętsza Panna błogosławi pobożną ksienię klasztoru Heiligstein — piękną mniszkę, ktôréj szata okrywa najcudniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek, wyrzekając się świata, wykonała ślub czystości! Dusza biednego Erazma długo jeszcze przy tobie będzie przebywała! zajmowała się twoim pięknym obrazem; nie miéj tego za złe jego światowym myślom, lecz pomyśl, że człowiek ma krew i ciało, że piękność twoja w snach objawiać się mu będzie!
Chociaż te żarliwie wymówione słowa mnicha przekonały Leonę, że postać jéj nie straciła jeszcze swojego uroku i potęgi, przyjęła je jednak z zimnym, szyderczym uśmiechem.
— Jak długo służysz zakonowi bracie Erazmie? z mocnym naciskiem spytała.
— Lat dwanaście, dostojna siostro — jednak w obec takiéj piękności trudno pokonać niezamierające nigdy skłonności naszych uczuć. Przez długie lat dwanaście ani razu nie działo się to zemną co dzisiaj — szaleję...
— Ty drżysz, pobożny bracie. Oczy twoje rozszerzają się i palą — co się z tobą dzieje?
— Pozwól mi odejść... bo nigdy mnie nie wysłuchasz! bez głosu prawie odpowiedział rozdrażniony mnich, i miękką, delikatną rękę pięknéj mniszki do białych ust przycisnął przyklęknąwszy.
— Kto wie, czy mnie jeszcze kiedy nie zobaczysz! powiedziała mniszka tonem, który jeszcze bardziéj podniecił zmysły mnicha — przytém, coby to było za widowisko, gdyby kiedy ujrzała samych tylko pobożnych braci tarzających się u jéj nóg w grzeszném odurzeniu.
— W Paryżu — myśl ta zajmować mnie będzie dostojna siostro — czarująca to nadzieja! Ciebie widzieć bez tego ciasnego okrycia, ciebie módz podziwiać, a po — tém umrzeć...
— Po mnie potop, dopełniła Leona z szatańsko-lodowym uśmiechem na dumnych, cudnych rysach — ale teraz odejdź! Erazm ciągle jeszcze trzymał miękką, drobną rękę pięknéj mniszki — była ona od łokcia okrytego szeroką mniszą szatą aż do pulchnie ukształconego ramienia powoli i nieznacznie odsłoniona — teraz z trudnością pokonawszy się powstał, bo Leona odejść chciała.
Szedł obok niéj pod głębokim cieniem drzew.
— Niech cię wszyscy święci prowadzą! zakończyła mniszka, gdy przybyli do miejsca, w którém się drogi rozdzielały. Pójdziesz tą drogą i dostaniesz się do królewskiéj bramy — ja wybieram tę drugą.
— Rozkazujesz, jestem posłuszny, dostojna siostro!
Odszedł — o kilka kroków daléj znowu stanął — wrząca, wzburzona krew mówiła mu, że jest sam z nią w pośród ciemnego lasu — ale wnet poszedł daléj, rozpiąwszy habit, aby chłodne powietrze doszło do jego pałającéj piersi.
Leona słyszała, że stanął, ale śpiesznie szła wązką ścieżką; myśli jéj zajęte były czém inném niż słowami zmysłowego mnicha.
— Wszyscyście wy poddani, nędzni niewolnicy owych namiętności — ktoby na was zważał? U nóg moich leżeć winniście, a ja karki wasze deptać będę. Tylko on — on inny niż wy — on, którego nienawidzę całym zapałem mojéj duszy niemogącéj kochać — on, który i teraz tak szczęśliwie zaczęte plany moje zniweczył! Ale mimo tego — dusza moja nie spoczywa. Ty powinieneś uczuć moją nienawiść, ona cię bez przerwy prześladować będzie, aż jéj ulegniesz! Lecz co to jest — chatka? poszepnęła Leona, nagle przystając, bo w niewielkiéj od siebie odległości ujrzała nizki domek w krzakach, którego drzwi były otwarte — jest to chatka strażnika, stoi on tam daléj i układa w szychty drzewo, które porąbał — a tam znowu stoi jakaś dziewczyna w izbie, która coś okrywa ubogą, pościelą.
I nagle jakby za poszeptem szatana twarz Leony przybrała wyraz niezwykłego zdziwienia — po cichu zbliżyła się ku wejściu, aby się przekonać czém się tak gorliwie zajmuje dziewczę, któréj przy migotliwém światełku lampy stojącéj na drewnianym stole, jeszcze rozpoznać nie mogła. Walter, plecami do niéj obrócony, nie widział jéj, a dziewczyna schyliła się by złożyć pocałunek na ukochanéj twarzyczce dziecięcia, które tak starannie owijała.
Cicho i nieposłyszana Leona przystąpiła bliżéj — śmiało spojrzała na młodą matkę, a potém powiedziała sobie, że to jest zapewne żona strażnika, mieszkająca z nim w téj nędznéj chatce.
Lecz było coś, co mimo to przywiązywało ją do tego i tak tajemniczo do miejsca przykuwało, że ciągle niewidziana na tę młodą, miłą istotę patrzeć musiała. Czy też hrabina Ponińska, która własne dziecię bez bólu od siebie oddaliła, któréj prawdziwa miłość nigdy nie rozjaśniła, na ten widok uczuła w sobie wzruszającą miłość macierzyńską?
Nie — osłupiałe, zimne spojrzenie i czatujący rys jéj twarzy zimnéj jak marmur, świadczyły o niepodobieństwie tego.
Wtém Małgorzata podniosła się, blada jeszcze i osłabiona po zaledwie przebytéj długiéj chorobie — nieopisanie błogi rys rozjaśnił jéj miłe oblicze, uśmiech szczęścia na widok usypiającego klejnotu zabłysł na nim jak krótki promień słoneczny — skromna postać w małéj, ubogiéj chatce, w każdym wywołałaby te litościwe słowa: Dla téj przyjemnéj istoty niewłaściwe tu miejsce.
Leona, która już zamierzała odejść równie niesłyszana jak przyszła, postrzegła delikatne, piękne rysy dziewczęcia, i nagle błysnęła w niéj pewna myśl. Według opisu Schlewego, postanowiła spróbować i przekonać się.
Mniszka skryła się za drzwiami, tak, że stojącéj w chatce Leony nie można było widzieć, ona zaś dobrze Małgorzatę uważać mogła — i teraz przytłumionym głosem zawołała ją po imieniu:
— Małgorzato! rozległo się po chatce.
Dziewczyna szybko się odwróciła.
Na twarzy Leony odmalowała się tryumfująca radość.
— Czy wołasz mnie, kochany Walterze? spytała Małgorzata patrząc ku drzwiom półgłosem, aby nie obudzić śpiącego dziecka.
W téj chwili mniszka wyszła z cienia na światło bijące z chatki.
Małgorzata krzyknęła — nagle ujrzała przed sobą obcą, wysoką kobietę w ciemnej klasztornéj szacie — różowawe, niepewne światło, walczące z głęboką nocną ciemnością, uczyniło to pojawienie się jeszcze bardziéj przerażającém.
Walter usłyszał ten krzyk i przybiegł — on także zastanowił się na chwilę, ujrzawszy stojącą przy chatce mniszkę, któréj przyjścia nie słyszał.
— Czegóż się boisz dziewczyno? poważnym, ale życzliwym głosem spytała Leona — czy nie znasz pobożnéj szaty, którą noszę, i czy ona tak straszna, że drżysz?
— Mniszka — wyjąkała Małgorzata.
— Czyście zabłądzili? to was chętnie przeprowadzę na dobrą drogę! rzekł Walter zbliżając się.
— Nie, nie dla tego tu stoję milcząc, odpowiedziała Leona; postrzegłam ciebie, dziewczynę, w chacie strażnika — więc przejęła mnie wielka trwoga o zbawienie twojéj duszy. Żyjecie tu wspólnie w chatce — a tam widzę dziecko. Twoje dziecko, wiem o tém, bo widziałam jakeś je całowała i okrywała!
Małgorzacie słów zabrakło — czuła tylko, że ciężki zarzut pobożnéj obcéj kobiety, gorącą krwią oblał jéj blade oblicze.
Ale Walter musiał dać odpowiedź mniszce, aby Małgorzatę i siebie oczyścić od zarzutu, który ze^ strony pobożnéj kobiety uważał za bardzo naturalny.
— Gdybyście byli przyszli w pół godziny późniéj, to widzielibyście, że tu na dworze sypiam pod zasłoną, drzew, a Małgorzata sama z dzieckiem łoże to zajmuje!
— O, on jest tak dobry, pobożna pani, on czuwa nademną, broni i pielęgnuje mnie! Bardzo ciężko chorowałam, a wtedy Walter dzień i noc czuwał przy mojém łożu! ze wzruszającą wdzięcznością i szczerością mówiła Małgorzata.
— Jeszcze wyglądasz bardzo chora i osłabiona, biedna dziewczyno, a w téj wilgotnéj chatce bez podłogi, nie możesz wyzdrowieć. Pragnę cię zabrać z sobą, jestem pobożną siostrą i otworzę ci moją celę, rzekła Leona przekupująco łagodnym i miłym głosem, podając rękę Małgorzacie.
Walter ze wzrastającym niepokojem słuchał tych słów, a mimo przyjacielskości mniszki, Małgorzata doznała jakiegoś szczególnego, niepojętego uczucia, przemieniającego się w bojaźń, gdy pobożna pani ujęła ją za rękę.
— Zostawcie ją tylko tutaj, już ona ma się lepiéj! powiedział Walter.
— Ach tak, zostawcie mnie tutaj; czuję się znowu zupełnie zdrową; piękne powietrze leśne to najlepsze lekarstwo!
— Nie powinnam cię tu zostawiać w chatce leśnika, dziewczyno! Bo jakkolwiek on dobry i pielęgnował ciebie, jednak zbawienie twojéj duszy narażone jest mimo twojéj wiedzy! Grzech czołga się na palcach — wierz mi, słuchaj słów moich!
— Małgorzata pozostanie tu! stanowczo rzekł Walter jak zupełnie wróci do zdrowia i zechce obrać sobie potém inne miejsce pobytu, bo nikt jéj w tém nie przeszkodzi — zapytajcie jéj saméj, pobożna kobieto, i niech Małgorzata rozstrzygnie!
— Już słyszeliście moją odpowiedź, nie gniewajcie się na mnie — dziękuję wam za wasze współczucie, za waszą ofiarę, ale inaczéj nie mogę!
— A więc narażasz się na zgubę, nierozsądna! zawołała mniszka, a słowa jéj zawierały straszliwą groźbę i złe zamiary, które wybuchły niepowstrzymanie i tak przerażająco, iż Małgorzata strwożona łagodnie i spokojnie zwróciła się do śpiącego dziecka. Ty jesteś ta opuszczona dziewczyna, któraś się wychowywała u rodziny Furschów...
— Wiecie o tém — któż wy jesteście? drżąc zawołała Małgorzata, bo twarz Leony przybrała wyraz straszliwy.
— Mówcie sobie i wiedzcie, co się wam podoba, zawołał Walter, chcąc ochronić zaledwie wyzdrowiałą od zbytecznego wzruszenia: Małgorzata pozostanie tutaj! Jeżeli jako kobieta pobożna, pragniecie tylko przerazić, rozsiewać postrach i złe, to lepiéj idźcie sobie i nie wracajcie więcej! Bardzo to brzydko z waszéj strony, żeście zaledwie wracającą do zdrowia dziewczynę nabawili drżączki, ktokolwiekbądź jesteście!
To mówiąc Walter zamknął drzwi chatki, w któréj strwożona Małgorzata uklękła przy dziecku, objąwszy je ramionami.
On zaś sam w nocnéj ciemności pozostał z mniszką, która nie spodziewała się w nim takiéj stałości.
Leona zrozumiała, że w téj chwili gwałtem nic nie dokaże, ale wiedziała teraz dosyć, aby prędzéj, niż się tego domyślali dwoje pozostający, użyć całej swojéj potęgi dla objęcia w posiadanie znalezionéj, której nie lubiła, lecz obawiała się i do swoich zamiarów użyć chciała...
Serce hrabiny Poninskiéj, był to nocą napełniony labirynt — znała tylko jeden cel: panowanie nad światem za pomocą niezmiernych bogactw Eberharda i potęgi grzechów!
Rzuciła pognębiające spojrzenie na Waltera, który odpowiedział spokojnym wyrazem i bez zmiany na twarzy; potém znikła wśród ciemnego lasu, owa mniszka z szatańskiém sercem, ta co się nazywała oblubienicy niebios, a rzeczywiście była oblubienicą piekła!


ROZDZIAŁ XII.
Przed domem podrzutków.

W kilka dni późniéj książę de Monte-Vero przybył do stolicy z Marcinem i murzynem, w krótkim czasie nieobecności swojéj przebywszy podróż, wówczas jeszcze uchodzącą za coś nadzwyczajnego. Dzisiaj przeciwnie często widzimy, że osadnicy daleki zachód lub południe Europy odwiedzają, albo że Niemcy przedsiębiorą podróż do Ameryki, aby ją własnemi oczami poznali. Przecięż prawie wszyscy nasi znakomici artyści dramatyczni zwiedzili świat nowy i wrócili ztamtąd obładowani złotem i wawrzynami!
Oszustwo na wielką skalę dokonane przez Furscha i Czarną Esterę, wspólnie z Rudym Dzikiem, którego śladu dochodzić zaniechano, bo Eberhard zawiadomił, że zapewne na morzu śmierć ponieśli, stanowiło przedmiot codziennéj rozmowy, nietylko w sferach dworskich, ale i w innych kółkach; przedsięwzięto zatém najrozleglejsze śledztwo co do tego, jakim sposobem udało się złoczyńcom uzyskać urzędowo poświadczone papiery. Lecz nic nie wyśledzono, bo było za wielu urzędników, niepodobna więc było dojść kto pofałszował podpisy i poprzykładał urzędowe pieczęci.
Jedyną osobą, o ktôréj niewątpliwie wiedziano, że dopomagała oszustwu, był ów urzędnik pocztowy, przez którego ręce przechodziły zamorskie listy — ale ten zaraz po przyjeździe Eberharda znikł bez śladu — zapewne umknął do Anglii.
Książę de Monte-Vero, o którego wyniesieniu kawaler Villafranca doniósł dworowi, a które król potwierdził, znalazł na zamku powietrze, które mu ciążyło i cale go nie budowało. Wprawdzie już przed wyjazdem uderzała go wzrastająca tam zmiana, a mianowicie co do królowéj, która widocznie unikała widywania go i przyjmowania. Ten uderzający objaw przyjął wtedy z sercem zawsze skłonném widzieć wszystko w najlepszém świetle, jako rzecz przypadkową, ale teraz czuł, że przygotowuje się coś szczególniejszego. A jakkolwiek i teraz jeszcze wzdragał się uwierzyć w coś złego, jedna okoliczność, mocną go nabawiła troską i zadumą — mianowicie niezmiernie rozdrażnione usposobienie ludu przy pierwszém zetknięciu się z nim przez swoje stosunki.
Liczne w stolicy towarzystwo zuchwałéj szlachty, która na wzór barona Schlewego i jego sprzymierzeńców, bez przeszkody i bezkarnie zaspakajać mogła wszystkie swoje zachcenia, wszelkiego rodzaju napastowaniami i wystąpieniami oburzyła na siebie lud. Przyłożyły się jeszcze do tego pierwsze zwiastuny socyalnéj biedy, w następstwach swoich jeszcze nieobliczone, a gdy coraz bardziéj czuć się dawał nacisk bigoteryjny, gdy ciągle siłą rozpraszano zebrania ludowe i przez to bardzo bodząco go dotykano, coraz też wyraźniéj objawiało się złe usposobienie podrażnionych. Niezadowoleni istnieli we wszystkich czasach, jak również demagogowie i głodni literaci, ci na swoją korzyść obracali takie usposobienie; ale wrzenie wzrastało podniecane przez pojedynczych tak zwanych przywódców ludu, co wysoko zacną duszę Eberharda niezmiernie zasmuciło i wszystkiego’ obawiać się kazało.
Istnieli mianowicie pojedynczy mówcy ludowi, zręcznie wysuwający się na przedni plan, nazywający się przyjaciółmi ludu i powoli zyskujący wielką popularność. Głównie jeden z tych fałszywych proroków, obrzmiały człowiek, z blond włosami i brodą, którego nieczysta odzież o upadku, a szklane oczy o skłonności do zbytecznego używania piwa przekonywały, niezmiernie ciskał się naprzód, zwoływał tajemne zgromadzenia ludu, i miewał mowy, o których ktoś spokojnie myślący twierdził, że za nie płaciła mu pewna strona, chcąca wywołać rewolucyę, aby potém armatami na nią odpowiedzieć mogła.
Eberhard poznał i przejrzał wszystkie intrygi, i niezmiernie się zmartwił. Udało mu się wprawdzie przez rzeczywiście udzielaną pomoc i wpływ powstrzymać i uspokoić burzę, lecz pozostały szkodliwe żywioły, które nie znały żadnego innego środka i drogi, nad podżeganie i miotanie pięknych frazesów, a ci fałszywi prorocy byli tak czynni, iż kopali miny na minach. Ów blondyn, mówca ludu, literat Feld, i kilku jego wspólników, którzy przez własną ruinę i niesforne życie tak dalece upadli, że często nawet mieszkania nie mieli, a wzywali pomocy i odzierali zaślepionych w nich robotników, korzystając z ich gościnności i sakiewek, byli to wyrodki czasowego złego, które z korzeniem wyrwać należało.
Książę de Monte-Vero dopatrzył prócz tego właściwych korzeni w najwyższych sferach, i czuł z prawdziwym przerażeniem, że te korzenie bardziéj się zagłębiły 1 prędzéj rozrosły, aniżeli przypuszczał. Powietrze, dworu przygniatało go — nawet posłuchanie u króla utwierdziło go w przekonaniu, że na zamku zagnieździli się nieprzyjaciele, usiłujący dążyć naprzeciw niemu, którzy go zgnębić i w podejrzenie podać pragnęli. Atoli dusza jego była tak czysta, tak cała zajęta znaczeniem symbolu świecącego w jego pokoju, iż spokojnie oczekiwał rozwiązania téj nieprzyjaźni. Kto, jak Eberhard, posiada duszę służącą tylko temu co szlachetne i wzniosłe, ten z dumną pogardą patrzy na krzyżowników, którzy we Wszystkich czasach zdolni byli prześladować Messyasza ludzkości i zabić go — miał on to piękne przeświadczenie, nie będąc zdolnym do żadnego wynoszenia się, owszem bez myśli nawet, że czyni więcéj nad obowiązek — co służy dobru i do niego dąży, a to daje czyste sumienie i jeszcze wiçcéj.
Ten najszlachetniejszy człowiek swojego czasu, ten ideał męża sprawiedliwego, łagodnego, wolnego od namiętności, a jednak pełnego miłości, wzniosłego w swoich zamiarach i uczuciach, czystego w każdém słowie i czynie, pięknego i wspaniałego postacią — postanowił czekać czasu, w którym jego przeciwnicy sami się przed nim zdradzą, sami sobie wykopią dół, aby potém mógł wystąpić z pomyślniejszym skutkiem. Widział i czuł zmianę w królu, chłód jaki go owiał, i wrócił do swojego pałacu na Stajennéj ulicy, aby tam w ciszy, wspierrany przez Ulrycha, Wildenbrucha, Justusa, tudzież doktora Wilhelmiego, daléj bez odpoczynku i nie błędnie mógł pracować nad podniesieniem i uszczęśliwieniem ludu, nad rozkrzewieniem wykształcenia i prawdziwéj pomocy. Siadywał często do późnéj nocy w swojéj pracowni i rozdawał miliony na nowe przedsięwzięcia, w których tysiące ludzi znajdowały pracę i zasługę. On i jego przyjaciele wyszukiwali ognisk ubóztwa, wchodzili do podziemnych jam konających i na słomie leżących chorych, rozdając wsparcie i pojawiając się jak zbawcy — przytém Eberhard nieustannie szukał śladu zaginionego dziecka, a kiedy los dozwolił mu ocalać innych i ich uszczęśliwiać, nie zdołał jednak uczynić zadosyć najświętszemu życzeniu swojego ojcowskiego serca.
Pomimo więc obfitych i zawsze chętnie udzielanych wsparć, nie mógł wyrwać coraz daléj zapuszczających się korzeni socyalnéj niedoli, bo powodem ich był po części sam lud i duch czasu. Każdy pragnął wydawać więcéj niż posiadał, więcéj używać aniżeli jego dochody na to pozwalały. Każdy chciał być czémś więcéj niż był w istocie, a przy małej pracy żyć wystawnie. Kobiety nie uważały już płócienka i nankinu za rzecz przyzwoitą — stały zarobek ustąpił miejsca upędzaniu się za szczęściem, gdy ryzykowne wzięły górę. Gdy dawniéj za życia rodziców i dziadów, wędrowni kramarze trudnili się roznoszeniem loteryjnych losów, dzisiaj ubiegano się za powierzeniem na kilka miesięcy ciężko zapracowanego grosza zwodniczéj nadziei i napełnieniem worka lichwiarskim zbiorem, który wcale nie istniał — to jest loteryą na wielką skalę — to też przepełniły się pożyczkowe urzędy i dom podrzutków.
Raporta policyjne codziennie donosiły o mordowaniu dzieci, a wysysacze krwi na fanty wyrastali jak grzyby z ziemi. Tak jest, oszustwa, nadużycia publicznego grosza, rabunki pomnażały się w sposób zastraszający, a obok nich powstawały piwiarnie, ozdobne sale koncertowe i domy balowe, w których grzech w jedwab ustrojony, odurzającym przepychem otoczony, pysznił się swojemi powabami.
Widzieliśmy, że w cyrku każde miejsce było zajęte, że niejeden ostatni grosz albo talar poświęcił, aby być świadkiem widowiska, które się tak okropnie skończyło.
Małgorzatę utrzymano przy życiu. Rozrzewniające usiłowania i pełna poświęcenia troskliwość Waltera zdołały wydrzeć śmierci ukochaną dziewicę, śmierci, z którą walczyła, po upływie kilku miesięcy, gdy mniszka ukazała się w chatce leśnika, dopiero do zdrowia przychodzić zaczynała.
Rany zadane szponami lwa, rzeczywiście nie były ciężkie, jak to z góry oświadczył lekarz, i po kilku już tygodniach zaczynały się goić, bo Walter czuwający nieustannie przy łożu Małgorzaty, niezmordowanie robił chłodzące okłady, ale nastąpiła gwałtowna gorączka, która stan choréj bardzo pogorszyła. Wierny opiekun poświęcił ostatnie swoje pieniądze, resztę swojego szczupłego wynagrodzenia, na kupno potrzebnych lekarstw, a zamknąwszy chatkę, opuścił rozgorączkowaną i jéj dziecię, zmuszony zostawić je same w ciągłéj śmiertelnéj trwodze. Szybkim biegiem przebył daleką drogę z parku do najbliższéj apteki w mieście, aby jak najprędzéj powrócić do choréj, a nie czując utrudzenia i dozwalając sobie zaledwie parę godzin snu, ciągle podawał jéj lekarstwo.
Rany zagajały się, ale gorączka pogorszała się codziennie.
Walter z załamanemi rękami, nie wiedząc co począć, stał obok biednéj, która w największéj malignie przewracała się po łóżku. Pieniędzy zabrakło — ostatnie potrzebne przedmioty sprzedano — żadnéj już nie było pomocy, żadnego wyjścia.
Biedny robotnik gotów poświęcić życic dla téj, którą widział cierpiącą, przebył dni pełne męczarni i jeszcze straszliwsze noce — widział jak ona waha się między życiem a śmiercią, widział jak walczy i passuje się ze śmiercią, która już przybyła do chatki, żądając swojéj ofiary — ustami wyszeptał gorącą modlitwę — nie mógł nic więcéj uczynić, tylko zimną wodą chłodził czoło dziewczyny i jéj suchy pragnący język... nakoniec ustała maligna. Małgorzata ucichła i już spojrzał Walter z razu osłupiałym, potém łzami zalanym wzrokiem na ukochaną, piękną dziewicę, do któréj od młodości należała i cała jego dusza.
Ona ciągle była przy nim, ona jego myśli zapełniała, gdy zbierał lub zasiewał kwiaty — rozmowa z nią, kiedy wracała z miasta, stanowiła jedyną jego przyjemność. Potem późno już w nocy słuchał jéj bolejącéj pieśni, i wreszcie sam ją późniéj śpiewał, ową pieśń ludową, która malowała całe duchowe życie Małgorzaty aż do dnia dzisiejszego.

„Matki rodzonej nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany, jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!“

Wszystkie te wspomnienia silnie go wzruszyły, gdy upadł przy łożu prawie już martwy i oblicze swoje do nóg jéj przez nakrycie przycisnął.
— Nigdy nie kochałaś mnie! — łkał. — Nigdy nie czułaś dla mnie tego, co ja czułem. Nie mogłaś, a ja raz tylko gniewałem się za to na ciebie — raz tylko w życiu, boś za blizko serca mojego dotknęła! Przebacz mi, Małgorzato — przebacz, bo cię gorąco, serdecznie kochałem! Teraz cieszyłem się tém, że ci pomoc moją nieść, że ci moją biedną, twardą rękę podać mogę — człowiek zaspakaja się byle czém, jeżeli mu na wszystkiém zbywa! Patrz, jam już doznawał rozkoszy, gdym ciebie ujrzał przy sobie, chociaż cię moją nazwać nie śmiałem, a musi to być zapewne prawdziwa miłość, która Wtedy nawet niezamiera i nie ulata, kiedy ani połysku wzajemności nie widzi! Owszem, co większa, Małgorzato, kochałem cię i przebaczyłem wtedy nawet... gdyś z dzieckiem przedemną stanęła... Ciężkie to było Małgorzato, wtedy musiałem błagać bozkiéj pomocy, abym nie poddał się rozpaczy i coś złego nie popełnił! Ale kiedy ujrzałem cię tak nieszczęśliwą i opuszczoną, kiedy twój miły, miękki głos usłyszałem, znikł gniew, zwątpienie i wszelkie złe usposobienie, a pozostała sama miłość, która bez mojéj wiedzy i chęci, podała ci rękę do zgody — a teraz maż mi być odmówiona nawet możność, zachowania ciebie? Milczysz i zbladłaś... ale zostawiłaś mi dziecię, twój najdroższy klejnot, dziewczynkę, dla której nie lękałaś się śmierci, a ja wiernie przechowam ten spadek po tobie — tak jest, przysięgam ci to, że sam ubogi, nie pozostawię dziecka twojego w niedostatku; młodość jego nie powinna jak twoja, upływać W nędzy i pokusie. Czy słyszysz mnie, Małgorzato?...
Walter, który w rozpaczy słowa te wymówił, ujął białą rękę dziewicy i chciał ją do ust przycisnąć — było to w nocy — resztka oliwy tak się ciemno w lampce paliła, że przy tém światełku leżąca bez ruchu wyglądała jak umarła.
Ale nagle Walter powstał — wstrzymał oddech — serce jego uderzyło najżywszém oczekiwaniem — zdało mu się, że czuje lekkie bicie pulsu w ręku dziewicy. Schylił się ku jéj twarzy — oddychała jeszcze — powoli tylko i cicho — ale jeszcze przecięż istniało w niéj życie! Niesłyszany skurczył się przy łożu i teraz nakoniec poznał z niewypowiedzianą rozkoszą, że spała! Ów stan, który uważał za początek konania, był stanem przesilenia: spała mocno i łagodnie!
Wtenczas robotnik złożył ręce do modlitwy, — z ciasnéj, ubogiéj chatki szły dziękczynne modły do gwiazdzistego nieba, modły wierne i serdeczne, prawdziwe i proste, z duszy Waltera wytryskające, zapewne większa była radość u tronu Przedwiecznego Ojca świata z tych kilku słów klęczącego w swojéj chacie robotnika, aniżeli z kadzideł, które szły do nieba z kaplicy wysokiego zamku!
Małgorzata spała długo pod strażą Waltera — budziła się tylko chwilowo i znowu wpadała w sen pokrzepiający. Znikła teraz wszelka wątpliwość, wszelka obawa, ona wracała do zdrowia. Natura i wola bożka utrzymywały ją przy życiu.
Czyliż jeszcze nie skończyła się jéj pokuta? Czyliż dusza jéj nie była jeszcze wolna od grzesznéj winy przeszłości? i chciałże Przedwieczny, wszystko wiedzący i sprawiedliwy, wtedy dopiero zabrać ją do nieba, gdy za wszystko odpokutuje? Sprawiedliwy sędzia niebieski wiedział, że nie ona sama tylko winna była swojego losu i upadku, ale spełnić się musiało jéj wypróbowanie i oczyszczenie! Jakkolwiek na dalsze jéj życie cierniste, z dobrotliwym uśmiechem padały jego słoneczne spojrzenia, ponure i groźne oblicze sędziego zwracało się ku tym, którzy teraz bujali kołysani potęgą i rozkoszą i których czarne dusze najwięcéj zawiniły w tém, że grzesznica na drogę pokuty wstąpić musiała.
Walter zbierał w parku dojrzałe, orzeźwiające jagody, i przynosił je rekonwalescentce, która z błogim uśmiechem dziecię swoje do serca tuliła, i niebieskiemi, pięknemi oczami witała znowu promienie słońca, przeciskające się przez małe okienko aż do jéj łoża.
Ciasna chatka, zawierająca w sobie tylko grubo wyciosany stół i krzesło, tudzież nędzne łóżko, stała się świątynią, w ktôréj głośno Boga chwalono! Wracająca do zdrowia widziała, że odzyskuje życie i dziecko, a chociaż było to życie ubogie i pełne trosk, jednak na bladém obliczu młodéj matki jaśniała już wielka rozkosz.
Cudowna duszo ludzka — niewidzialnie i olbrzymio wielka — z jednéj, pierwiastkowéj duszy pochodząca, a jednak w każdym człowieku rozmaita — jakże niezbadana tajemnica otacza całą twoją tkankę i cały ruch!
Małgorzata, ta dziewczyna wzrosła w nędzy i braku, dla któréj raz tylko jedyny w życiu i na krótko zabłysł cudowny promień słońca — ta udręczona, nie mogąca sobie poradzić matka, która w szalonéj rozpaczy, zamordowała drugie swoje dziecię, porzucając je na drodze wśród zimowéj nocy, a potém nie znalazła ani dziecka ani miejsca, dla uratowania zań drugiego nie lękała się śmierci — ta dla boleści zrodzona dziewczyna, która prócz śpiącego na ręku klejnotu nic swojém nazwać nie mogła, uczuła wielką rozkosz przekonawszy się, że wraca do życia. Na rozjaśnioném od słońca zwierciedle morskiém jéj duszy ukazały się nowe nadzieje, jak piękne fata morgana, a w téj chwili zasmucała ją tylko jedna myśl dręcząca — myśl o zatraconém dziecięciu.
Walter wyprowadził zmartwychpowstałą na pachnące latem powietrze parku, — cieszyła ją zieloność lasu, śpiew ptaków, jasne słońca promienie — to wszystko uważała za nowy dar dla siebie! Ścisnęła rękę Waltera i z miłém spojrzeniem podziękowała mu za jego poświęcenie, za jéj ocalenie, a potém podniosła dziecię w górę, jakby mu pokazać chciała piękność świata, lazurowy błękit nieba.
Tych troje ludzi przedstawiało przepyszny obraz dla i spokojnego widza, miły obraz spokoju — w głębi ubogą chatkę — a przed nimi ozłocony słońcem, rozjaśniony las!
Teraz już Małgorzata szybko odzyskiwała zdrowie.
Walter oczyścił jéj swoją chatkę, musiała pospołu z dzieckiem zająć jego łoże — a sam dla siebie znalazł przy drzwiach pod gałęźmi drzew miejsce spoczynku i czuwał nad nią; na zimę zaś zamierzał, przenieść ją do miasta, do ubogiéj wprawdzie, lecz uczciwéj rodziny, gdzie miała znaleźć schronienie przez czas, który on pracy poświęcić pragnął.
Gdy więc w chatce panował taki spokój, wtedy nagle ukazała się w niéj owéj nocy Leona, ten szatan, i okrutnie rozproszyła blask szczęścia i pokoju. Gdy po groźnych słowach swoich znikła w lesie, uczuła Małgorzata z wyrazem przerażenia na twarzy, że ją czeka nowe nieszczęście, — dusza jéj truchlała, na myśl o żyjących nienawiścią oczach mniszki, a chociaż Walter usiłował dodać jéj odwagi, przeczuwał jednak również niebezpieczeństwo, którego powodu i skutków jeszcze zbadać nie mógł.
Oboje długo w nocy radzili co teraz począć mają. — Oboje przewidywali, że mniszka niezwłocznie spełni swoje groźby, tembardziéj, że odeszła zagniewana.
— Chociaż mnie prześladować, będzie i dosięgnie, mówiła strwożona Małgorzata, jednak niewinnego dziecka w ręce swoje nie dostanie — wierz mi, że ma względem niego i mnie zamiary, przepowiada mi to jakiś głos wewnętrzny. Cokolwiek mnie spotka, zniosę wszystko z uległością, ale dziecię moje muszę przed nią ochronić, zaraz — niezwłocznie, — jeszcze przed jutrem, bo czuję blizkość niebezpieczeństwa!
— Pozostań tu Małgorzato, ja cię własném życiem bronić będę, rzekł Walter; dopóki ja istnieję, nikt nie będzie śmiał niepokoić ciebie ani twojego dziecka!
— A jeżeli ciebie pierwéj usuną, a potém na mnie napadną i dziecię mi odbiorą — cóż się wtedy stanie?
— To nigdy nie nastąpi; wierz mi, tego nikt nie zrobi!
— Walterze — ja nie mogę inaczéj — mnie śmiertelna trwoga przejmuje! Mnie coś nagli do ucieczki — zdaje mi się, że z jutrem już spadnie na nas nowe nieszczęście!
— Nie chcę dręczyć cię mojemi słowy Małgorzato; czyń, co ci serce twoje nakazuje.
— O ty jesteś tak dobry, tak do, biednéj Małgorzaty przywiązany, jak ona wcale na to nie zasługuje! Okropnością byłoby, gdybyś i ty przezemnie miał zginąć! Coraz, bardziéj wszystko stracone, co się zemną wiąże, a to myśl straszliwa! A teraz myślisz, że ja niewdzięczna opuścić cię pragnę, ciebie, który dla mnie wszystko poświęciłeś.
— Mam zawsze przyzwyczajone do pracy ręce, Małgorzato, a tych nikt mi nie wydrze!
— O nie sądź tylko, że jestem niewdzięczną, prosiło dziewczę całym urokiem głosu; wrócę do ciebie Walterze, tylko dziecię moje ukryć pragnę!
— Lecz gdzie? — czuję, że masz słuszność, ale nie znajduję żadnego miejsca!
— Zostaw to moim staraniom! Skoro zaświta poranek, poszukam i znajdę schronienie! — Czego nikt inny zbadać nie może, to serce matki łatwo i prędko osiągną zdoła!
Walter zamilkł, — ze zdziwieniem i głębokiém współczuciem spojrzał na opuszczoną, która w myśli o dziecku swojém czerpała nową odwagę i siłę! Tak w pełnéj trosk rozmowie doczekali do rana. Gdy pojawił się pomiędzy drzewami pierwszy brzask, a skłaniające się do jesieni słońce rozwidniło alee, niespokojna matka wyszła z leśnéj chatki. Nie wiedziała dokąd spieszyć ma ze swoim klejnotem — nikomu powierzyć go nie mogła, przy kim byłoby bezpieczne, ale bądź co bądź musiała je gdzieś ukryć, aby go nie narazić na niebezpieczeństwo, które swoją niewypowiedzianą miłością przeczuwała!
Dzień już był jasny, gdy przybyła na ulice stolicy.
Mołgorzata na chwilę stanęła, i oglądała się niezdecydowana — ludzie przechodzili obok niéj — kiedy niekiedy miłosierna kobieta spojrzała na nią litościwém okiem — ale wszyscy przechodzili prędko zajęci swojemi interesami.
I tak stała młoda matka, niewiedząca co począć, — gdzież miała szukać przytułku dla dziecka swojego? Gdyby miała pieniądze i każdą usługę niemi opłacić mogła! Ale nie posiadała nic prócz życia i miłości! I gdzież znalazłaby człowieka, któryby był gotów uczy nić ofiarę dla téj miłości? Gdzie znalazłaby serce, które z litości przyjęłoby jéj dziecię?
O wy wszyscy, których Bóg udarował szczęściem i niewypowiedzianą rozkoszą wychowywania dzieci przy własném ognisku; wy, którzy widzicie obok siebie rumiane dzieci, jak z wesołemi twarzyczkami przyjmują z waszéj ręki pożądany pokarm — przenieście się na miejsce nieszczęśliwéj Małgorzaty, bez rady stojącéj w pośród ulicznego zgiełku ze swoim klejnotem — uczujcie tém wyzéj obficie udzielone wam szczęście, i nie potępiajcie młodéj matki, która jeden błąd tak strasznie, tak ciężko pokutować musiała!
Wtém nagle rozpaczliwa myśl zmieniła jéj bladą i tak jeszcze młodocianą twarz — o! nędza wynalazczym czyni człowieka, i nawet niesamoistną duszę dziewczęcia zmusza do postanowień, o których ci co żyją w spokoju bez trosk, żadnego pojęcia nie mają.
Na pierwszą myśl o sposobie uratowania dziecięcia swojego Małgorzata struchlała, lecz potém powiedziała sobie, że chociaż włożywszy dziecię w koszyk przy małem okienku w domu podrzutków, wyrzeka się wszelkich praw macierzyńskich, tam jednak większe będzie miało wygody niż u niéj.
Jednakże wahała się, bo nagle pomyślała, że tym sposobem oddaje dziecię swojo w obce ręce, jakiejś niewidzialnéj osobie — drżała — serce jéj krwią się zalewało, tuliła do siebie małą, nic się nie domyślającą dziewczynkę, jakby się zapewnić chciała, że ją jeszcze posiada.
Co za okropna męka!
Ależ w domu podrzutków były Siostry miłosierdzia, które jednaką troskliwością przyjmowały każdego obcego, niemowlęcego gościa, którego do koszyka włożono — czyżby także nie miały przyjąć i dziecka Małgorzaty, z równą troskliwością, pielęgnować go i wychowywać?
Oddawała swoje dziecię — ale Bóg wypiętnował na niém znak, cechę, zakrytą ubożuchną jego odzieżą, lecz widoczną na ramieniu dla każdego, kto odsłoni drobne jego członki — pięć plam w miejscu, którego dotknął niegodziwy baron, gdy szukającą pomocy zepchnął ze schodów werandy! W oczach więc młodéj matki zabłysł promyk nadziei — że będzie mogła zawsze poznać swoje dziecię — mniemała, że go nie utraci, chociaż odda niewidzialnéj osobie, nie pokazując się sama, ani wymieniając! Jakaż inna pozostawała jéj droga? czyjaż dusza zlituje się nad dzieckiem i nad nią?
Szybko podążała Małgorzata ulicami cyrkułu ogromnego miasta, w którym leżał dom podrzutków. Lecz im bardziéj tam się zbliżała, tém drobniejszemi szła kroki. Wstyd, trwoga, boleść z powodu rozłączenia się, wszystko to gwałtownie dręczyło jéj serce.
Trzymała dziecię ukryte pod chustką — jednak mówiła sobie, że każdy przechodzień domyśla się jéj zamiaru — że wszyscy ciekawie i szyderczo na nią patrzą i wskazując na nią mówią:
— Patrzcie — ona niesie dziecię swoje do domu podrzutków!
Czuła, że gorący rumieniec na twarz jéj występuje; lękliwym krokiem, trwożliwie, weszła oglądając się na ciemną uliczkę — ach! jeżeli kto z okien widzi co ona czyni? Chciała wrócić.
Ale namyśliła się: to co uczynić zamierzała, musi przenieść na sobie, chociażby ją palcami wytykano! I odważnie szła daléj. Wkrótce przekonała się, że naprzeciw domu podrzutków wznosiła się wysoka ściana otaczająca jakiś dziedziniec.
Mur ten otaczał jedno z najpiękniejszych więzień stolicy.
Tu dom podrzutków, długi, podobny do koszar budynek, którego najniższe okna tak wysoko umieszczone były, iż nie będąc od nikogo spostrzeżonym, można była zbliżyć się do otworu przy drzwiach, w którym znajdowała się kolebka — a daléj więzienie!
Takie sąsiedztwo nie dziw, że obudzało poważne, straszne myśli — dom podrzutków i cele więzienne naprzeciw siebie!
— Najświętsza Panno! poszepnęła Małgorzata, wyjmując swój klejnot z chustki i do ust przyciskając — o ty Błogosławiona! strzeż dziecka mojego! bądź mu matką — uchroń je od wszelkiego złego — widzisz mnie, wiesz, że nie mam innego środka ratunku! — A ty, uśmiechający się aniołku, ty niewinna istotko — obyś doznała lepszego losu, niż twoja nieszczęsna matka, która z rysów twoich zawsze wyczytywała wspomnienie człowieka, który jéj poprzysięgał miłość, a potém ją opuścił. Ty zakładzie nieubłogosławionéj miłości, przyjmiéj ten ostatni, gorący pocałunek na ciernistą drogę, którą oby ci Bóg wyrównać raczył — przyjm ten pocałunek z głębi duszy pochodzący jako jedyny posag od twojéj biednéj, nieszczęśliwéj matki! Nie przeklinaj jéj, skoro podrośniesz i ujrzysz się pomiędzy obcymi, skoro poczujesz, że jesteś sierotą — oby Najświętsza Panna dodała ci wówczas siły do zostania dobrą! oby mnie raczyła dodać jéj również do przetrwania téj najcięższej godziny!
I trzymając uśmiechające się dziecię na ręku, Małgorzata przystąpiła do otworu w murze — mała kolebka, znajdująca się w zagłębieniu — była pusta, jeszcze chwila, a jéj dziecię leżeć tam będzie, zgubione dla niéj — odrzucone — sprzedane!
Wzdrygnęła się — spojrzała z boku z trwożliwém przerażeniem na nieszczęsną kolebkę, która dopiero wtedy poruszała się, gdy ukryła w sobie mały ciężar i gdy pociągnięto za dzwonek, zawieszony obok otworu.
Kolebka ta wyglądała w téj chwili jak trumna, w któréj dziecię swoje złożyć miała, zdało się Małgorzacie, że jest zrobiona ze szponów, które jéj małą istotkę na zawsze wydrzeć mają, jeżeli ją w niéj złoży.
Serce rozdzierająca boleść odmalowała się na jéj twarzy — ależ w domu podrzutków były nabożne Siostry miłosierdzia, które wyrzekają się świata, aby żyć dla pielęgnowania cierpiącéj ludzkości i w niéj znaleźć cel swojego życia! One nie są zdatne uczynić zadnéj krzywdy kochanemu, delikatnemu, uśmiechającemu się dzieciątku Małgorzaty — to rzecz niepodobna — wszakże tyle innych dzieci w domu podrzutków uczciwy przytułek znalazło!
Obraz Leony stanął przed oczami walczącéj matki, i szybko z trwogą obejrzawszy się, włożyła dziecię w kolebkę. Nikogo nie było w pobliżu. Nikt jéj nie widział.
A więc się stało.
Odwróciła się — gorące łzy płynęły z jéj niebieskich, pięknych oczu, gdy dziecię jedną jéj rękę trzymało, jakby matki puścić nie chciało, podniosła Małgorzata, pełna rozpaczy drugą do swojéj twarzy, i wzrok w niebo wpoiła.
Potém pochyliła się jeszcze raz ku swojéj ulubionéj, którą odrzucała, do milutkiéj, małéj córeczki, leżącéj w koszyku, i po raz ostatni dała jéj szczery pocałunek błogosławieństwa — wreszcie z rozpaczliwém, szybkiém postanowieniem przystąpiła do dzwonka.
Zadzwonił on głośno i czysto — okropnym dla oddalającéj się matki dźwiękiem — dźwiękiem śmiertelnym dla jéj biednego, skacowanego serca.
Dał się słyszeć rozlegający się głos — Małgorzata ze strachem jeszcze raz spojrzała w otwór.
Dreszcz przebiegł po niéj.
Dziecię jéj znikło — pusta kolebka wróciła na swoje miejsce.


ROZDZIAŁ XIII.
Syn grabarza.

Od tego czasu upłynęło prawie dwa lata.
Dwie ciężkie zimy nawiedziły ziemię i pomnożyły panującą nędzę, pomimo że powstały rozmaitego rodzaju dobroczynne zakłady, dla ulżenia biednym ich smutnego losu. Jeszcze na drogach i polach leżał śnieg, a chociaż lutowe słońce już wpływ swój wywierało, noce jednak były jeszcze tak zimne, że każdego poranku dniem pierwéj roztajałe już miejsca znowu silnie zamarzały. Jeziora w zwierzyńcu często przywabiały młodzież, bo po ich lodzie można było doskonale jeździć na łyżwach, a nawet ekwipaże ożywiły drogę, bo powietrze było jasne i przyjemne.
Było to pewnéj niedzieli po południu. Ścieżki mocno zmarzły i były suche, na gałęziach drzew leżał jeszcze śnieg, połyskujący przy świetle słoneczném, a jednak świeże jasne powietrze wywabiło z domów, wielu mieszkańców stolicy, którzy przez cały tydzień od rana do nocy w warsztatach pracowali. A tak drogi zaludniały się coraz bardziéj świątecznie ubranemi kobietami i mężczyznami, którzy albo odwiedzali położone przy parku oberże, albo też nieco świeżego powietrza zaczerpnąć pragnęli. Także świątecznie przybrana młodzież, z uradowaném sercem śpieszyła do sal tańca, a niejeden ojciec na widok przebiegających koło niego pustaków, trącał matkę dzieci swoich chcąc jéj niby powiedzieć:
— Patrz-no — tak to i my kiedyś za młodu ochoczo biegaliśmy do sal, kiedy jeszcze nie mieliśmy ani dzieci, ani żadnych kłopotów!
A matka spojrzawszy na głośno rozmawiających uradowanych, niby z uśmiechem odpowiadała:
— Wiem, co chcesz mówić — i na nich przyjdą inne czasy — teraz pozwól im bawić się!
Najstarsze, od stop do głowy ciepło otulone, szło pomiędzy rodzicami, a najmłodsze leżało w kolebce, zasypiając aż do ich powrotu. Matka ani na włos nie chybiając, wiedziała dobrze jak długo trwać będzie sen popołudniowy, a kiedy mniéj troskliwy ojciec, który dostawszy się raz na dwór odbył daleką drogę do zwierzyńca, chciał jeszcze nieco dłużéj aż do wieczoru używać świeżego powietrza, matka póty go upominała i nakłaniała, i tak dokładnie czas obliczyć umiała, że znowu na czas znajdowała się w swojéj ubogiéj izbie.
Kiedy niekiedy ojciec pomimo napomnień matki dla osobliwszéj przyjemności i niedzielnéj zabawy, brał na ręce tłustego i ciężkiego malca, który wcale daléj iść nie chciał i płacząc utrzymywał, że się zmęczył; ojciec kraciastą bawełnianą chustką ocierał mu łzy — a drugi, przewidując ten sam wypadek już naprzód, w miejscu brakującego konia, zaprzągł się do dziecinnego powozi — ku, w którym siedziało troje dobrze opakowanego potomstwa.
Tamże widziano trzech lub czterech brodatych mężczyzn idących obok siebie i głośno rozmawiających, którzy żony i dzieci pozostawiali w domu — może dla tego, iż ich odzież poszła do zastawnego urzędu! Tak przynajmniéj kazały wnosić podżegające ich rozmowy, niezadowolenie z niedostatecznéj zapłaty i wzajemne przyznawanie się do zaciągniętych długów.
Większa część tych z niedzielnego popołudnia korzystających robotników, szła szeroką, piękną drogą, rozciągającą się obok znanego nam wielkiego zakładu na krańcu zwierzyńca, a potém między murem cmentarnym i drzewami wiodła aż do zamku księcia Waldemara.
Z drogi nie było widać grobów; gdzie niegdzie tylko wyglądał z po za muru familijny grobowiec lub krzyż. Dopiero przy okratowanéj bramie, znajdującéj się w środku długiego muru, można było rzucić spojrzenie na groby, które już prawie wolne były od śniegu. Kiedy niekiedy wchodzili na cmentarz i wychodzili w żałobie pogrążeni rodzice i dzieci, aby pomimo zimy odwiedzić miejsce, w którem odpoczywali na wieki ci co dom swój opuścili.
U bramy téj stał mały chłopiec ciekawie poglądając na drogę, po któréj przechodziło tylu ludzi — mógł on mieć jakie lat trzy albo cztery, ale na swój wiek był cieleśnie dobrze rozwinięty. Małe rączęta położył na zimnych żelaznych kratach, jabby się mrozu nie obawiał, biedny, na wyrost zrobiony surducik, okrywał jego delikatne członki, a starą futrząną czapkę ojcowską, większą od całéj swojéj głowy, nasunął na czoło i prawie aż na kark.
Pomimo nędznego ubioru, mały ten chłopczyna, tak pilnie wielkiemi, błękitnemi oczami patrzący na przechodniów, zwracał na siebie uwagę wielu zbliżających się do cmentarza, nietylko dla tego, że z politowaniem patrzali na nędznie odziane, miłe, rumiane dziecko na zimnie stojące, lecz że z twarzyczki jego wyczytać można było przekonanie o jakiejś jego ułomności. A gdy jaka litościwa matka, widząc go stojącym zbliżyła się i zapytała, czy mu nie zimno i jak się nazywa, pokazało się, że się nie mylono, bo chłopak wzruszał drobnemi ramionami i kręcił głową, a nic odpowiadał, — był niemy!
— O, wielki Boże, biedne dziecię! mówiono wtedy i patrzano z większém zajęciem w jego błękitne nieco martwe oczy, na jego małą buzię, która od czasu do czasu wydawała jakieś niezrozumiałe głosy i na miłe, rumiane policzki, świadczące, że mimo swojéj ułomności dobrze jest żywiony. Przyjaźnie podawano mu potém ręce, a on wysuwał swoje jak rak czerwone rączki przez kratę, bo to powitanie bardzo dobrze rozumiał. Jeżeli zaś potém nadeszła jaka mała dziewczynka lub chłopczyk, a matka kazała aby podobnież przywitali małego niemowę, wtedy rozjaśniała się twarz jego, jakby chciał powiedzieć:
— Ach, gdybym ja miał taką siostrzyczkę lub braciszka do zabawy i swawoli!
I dzisiaj zatém przechodzący widzieli go znowu stojącego przy kracie; wtém nagle przejechał jakiś powoź, którego koła miały gummowe obręcze, tak, że idący blizko nie słyszeli jego turkotu, i w tejże chwili kobiety wydały serce rozdzierający krzyk z głośnemi narzekaniami połączony.
Wszyscy bliżéj przechodzący niezmiernie się oburzyli, — pobiegli ku powozowi, pod którym w téj chwili leżało dziecko, które właśnie chciało przed nim przebiedz przez drogę, ale nie słyszało turkotu gummą pokrytych kół i konie obaliły je na ziemię.
— Stój, zawołały tłumy wściekle rzuciwszy się i zatrzymując konie za cugle, stój! — Dziecię — to niemowa! O te przeklęte gummowane obręcze! Zerwiéjcie je z kół! Toż bogaci mają sobie miękko jeździć po kamieniach i dzieci nasze tratować!
— Ani słychać tych przeklętych powozów — precz z woźnicą!
— Pierwéj dziecko, wołali drudzy, trzymajcie konie! Teraz ich nie puścimy!
I wkrótce utworzyło się zbiegowisko, które przybrało groźną postawę. Gdy oburzony niezmiernie lud tak wrzeszczał, a siedzący w powozie i futrem otulony pan opierał się w głębi jego na poduszkach, czekając aż przeminie burza, wydobyto skrwawionego chłopca z pod powozu i ostrożnie wyniesiono na drogę. Dziecko mocno płakało, ale nie wydawało żadnego głosu, na zadawane mu pytania odpowiadało tylko trwożliwém wskazywaniem na cmentarz.
— To niemy chłopak grabarza od świętego Pawła! zawołały niektóre głosy.
— On zawsze cicho stoi przy bramie, a teraz chciał przebiedz przez drogę i przejechano go!
— Puszczaj! Puszczaj konie! zawołał stangret eleganckiego powozu, na którego drzwiczkach błyszczał herb z koroną.
— Trzymajcie mocno — nie puszczajcie go! On jeszcze więcéj narobi nieszczęścia temi przeklętemi gummowanemi kołami!
Wtedy stangret, może z rozkazu swojego niespokojnego pana, który gwałtem chciał sobie utorować drogę przez motłoch, jak w gniewie nazwał tłumy, zaciął biczem nietylko dzielne i już wspinające się konie, ale i tych co je za cugle trzymali.
Tłumy wybuchły silniejszym gniewem! Podwójnemi siłami wstrzymano konie, stangreta w jednéj chwili ściągnięto z kozła, wyrwano mu bicz z ręki, a gdy go nerwiste pięści robotników skutecznie ukarały, oddano mu bicz z większym trochę nad potrzebę przydatkiem — bo w takich wypadkach wściekłość mass nie zna miary!
Ale także z dzikim wrzaskiem otworzono drzwiczki powozu i z obu stron ręce rozgniewanego tłumu zaczęły grozić siedzącemu w nim. Chociaż dąsał się i usiłował usprawiedliwić wykrętnemi przedstawieniami, jednak zupełnie je zagłuszyły wściekłe wołania tłumu, który obmywszy już zakrwawioną twarz nieszczęśliwego chłopca, siłą dopominał się o swoje prawa.
— Tylko go nie puszczajcie, bo ucieknie — przepadnie, że go już nieobaczycie, wołano z tłumu; oni to zwykle pokaleczonych zostawują na drodze bez czucia leżących — ale teraz musi być inaczéj! Precz z nim! Niechaj raz spróbuje własnemi nogami przejść się po zmarzłéj ziemi, chociażby miał dostać kataru!
Śmiano się z tego zadośćuczynienia i nic bardzo łagodnie wyproszono z powozu podstarzałego pana z brzydkiemi, siwemi oczami, pomarszczoną twarzą i garbatym nosem, który tylko załamywał ręce i niezmiernie pobożną i pokorną przybrał mirę.
W tak to przykrém położeniu znalazł się baron von Schlewe. Drżał, bo widział bardzo blizko siebie brodate, groźne twarze rozdrażnionego ludu, i zbyt znacząco wymierzone przeciw niemu pięści. On, który najbardziéj nienawidział zetknięcie się z poczerniałem! od pracy rękami, on, który ciągle nos ucierał i używał wyperfumowanéj chustki, jeżeli miał do czynienia z innymi ludźmi, niż ze szlachtą, a znowu nie był taki wybredny, skoro chodziło, o poświęcenie swoim chuciom jakiéj mieszczańskiéj córki, teraz ujrzał się w otoczeniu niebardzo mu dobrze wróżącém, i przejmującém go uzasadnioną bojaźnią.
— Dajcie-no pokój, moi ludzie kochani — moi dobrzy panowie! mówił uspakajająco kiwając ręką.
— Aha — to pan szambelan von Schlewe! zawołał jeden robotnik, torując sobie drogę przez tłumy — to ten znakomity pan, który mi uwiódł córkę, a potém nigdzie go znaleźć, ani z nim mówić nie było można! A przejeżdżasz dzieci? Daléj, odezwiéj-no się mój panie!
— Tutaj z nim — tu z chłopcem! krzyczeli drudzy.
Schlewe myślał że zginie — kolana się pod nim uginały, a usta napróżno usiłowały wymówić kilka urywanych słów. Zdawało mu się, że wypadnie zapłacić za część wszystkich grzechów i szelmowstw, jakie popełnił; czuł, że go porwano z powozu ze wściekłością, która kazała obawiać się najgorszych skutków.
W chwili największego kłopotu barona i najwyuzdańszéj wściekłości tłumu, nagle ukazała się na placu wysoka, majestatyczna postać Eberharda — ujrzał on z daleka coraz wzrastające zbiegowisko, słyszał groźne krzyki i przybył rychło, powiedziawszy sobie, że rozdrażnione usposobienie ludu może go w téj chwili za daleko zaprowadzić. Nie wiedział jeszcze co się stało i co spowodowało, wielkie, jak lawina wzrastające zbiegowisko; widział jednak, że kilku policyantów, uważając iż sami nic nie poradzą, pośpieszyło po pomoc do królewskiéj bramy.
Mogło więc bardzo z tego jeszcze dającego się uspokoić zebrania wyrodzić się nieobliczone w skutkach nieszczęście, jeżeli się go nierozproszy przed wdaniem się siły zbrojnéj.
Pośpieszył więc na miejsce i w kilka sekund znalazł Się w pośród wściekłego tłumu, w którym jedni ciągnęli szambelana von Schlewe, drudzy trzymali na ręku dziecię, które ciągle mocno krwią broczyło.
Za jedném spojrzeniem poznał o co rzecz idzie, i z głębokiém współczuciem przystąpił do małego chłopca.
Mężczyźni odstąpili — poznali hrabiego de Monte-Vero, którego wpływ na lud we wszystkich wpajał wielką dla niego cześć i dziwną mu nadawał władzę. Hrabiego, nie zaś księcia, bo chociaż wiedziano o tém wywyższeniu, to jednak w niczém nie zmieniło jego nazwiska u ludu, zewsząd przyjęty został spokojnie i w porządku, co szczególniejsze wywarło wrażenie — zdawało się, że ukochany władca wszedł między swoich, że to ojciec między dziećmi.
Eberhard spojrzał w koło pozdrawiając i z głębokiém, prawdziwém współczuciem wziął od ludzi nieme dziecię na swoje ręce.
— Biedne dziecko! rzekł — ja cię zaniosę do twoich rodziców, jeszcze ci krew płynie! Trzeba mu prędko udzielić pomocy! A jeszcze takie delikatne i młode! Jak się nazywasz kochany chłopczyku?
Mały, który przestał płakać, może dla tego, że na wzór innych dzieci, zapomniał o boleści przy otaczających go, spojrzał dużemi, błękitnemi oczami na Eberharda, i jakby widział w nim prawdziwego zbawcę, jakby dziecinném sercem przeczuwał życzliwą dobroć tego wysokiego pana, wyciągnął drobne ręce i objął ramionami szyję hrabiego, szukając u niego opieki i uśmierzenia boleści.
Scena ta była tak wzruszająca i zadziwiająca, że elektryczny wpływ wywarła na tak długo dziko krzyczące, wściekłe tłumy.
— Patrzcież-no, wołały kobiety, jak ten niemy chłopak przymila się!
— Tak małe dziecię, a już czuje, gdzie mu najlepiéj! odpowiedział jakiś mężczyzna.
Szambelan von Schlewe zaś nagle ujrzał się naprzeciw nienawistnego mu hrabiego de Monte-Vero, i czuł że go w téj chwili potrzebuje, że on tylko może go uwolnić od trwogi i kłopotu, w który wpadł tak niespodzianie.
Eberhard zimno przywitał szambelana — wiedział, że u dworu ma w nim przeciwnika, a chociaż postępowanie tego obłudnika względem siebie, przebaczał, jednak z powodu wpływu jego działań na lud, mocno nim pogardzał.
— Przejechał on chłopca i chciał umknąć, tak, że jeszcze tylne koła byłyby przeszły przez dziecko, gdybyśmy go nie byli wydostali! donosili robotnicy.
— Mam zaszczyt znać pana barona, powiedział Eberhard, do niego i do tłumów zwrócony. — Możecie więc spokojnie wracać do domów, pan baron nie odmówi naprawienia przypadku, o ile to jeszcze jest w możności — nieprawdaż panie von Schlewe?
— Niewątpliwie — ci ludzie chcieli przemocą osiągnąć to, co się samo przez się rozumie! teraz znowu bardzo dumnie odpowiedział von Schlewe.
— Oho! zawołały głosy, gdybyśmy go nie zatrzymali, byłby dawno odjechał!
— Zdaje się, że to dziecko jest biedne — słyszeliście ludzie, że pan baron prosi, aby mógł ponieść koszta jego kuracyi, to dosyć. Rzeczywiście, panie baronie, pożądaną byłoby rzeczą zdjąć gummowe obręcze, i wiem to, że trzeba było aż tego wypadku, abyś je pan usunąć rozkazał.
Schlewe z powstrzymaną wściekłością spojrzał na księcia de Monte-Vero, który wsparty otaczającemi go tłumami, dyktował mu rozkazy.
— W tym wypadku nie sam tylko woźnica jest winien, twierdził von Schlewe; wyznać muszę, że zaalterował mnie sposób, w jaki ośmielono się postąpić ze szlachcicem, z członkiem dworu — to są niesłychane gwałty!
Te słowa na nowo rozdrażniły tłum i ozwały się groźne wołania.
— Bądź pan łaskaw wsiąść do powozu, seryo powiedział Eberhard: w takich zdarzeniach, gdzie czyny mówią, a krew płynie, objaśnienia są niepotrzebne, a nawet szkodliwe! Jak się nazywasz chłopaczku? dodał aby odwrócić znowu na dziecko uwagę tłumów nie bardzo pochlebnie dla Schlewego mruczących i chcąc dziecię złożyć w troskliwe ręce matki, jeszcze raz zapytał: jak się nazywasz biedny chłopaczku?
— On niemy! zawołało razem kilka głosów, gdy Eberhard z miny spoczywającego na jego, ramieniu chłopczyny przekonał się o prawdzie tych słów.
— To syn grabarza od śgo Pawła, rzekła jedna kobieta, miły, biedny chłopczyna!
— Grabarza ztąd? No, to ja cię zaraz do rodziców odniosę, powiedział Eberhard de Monte-Vero, widząc z zadowoleniem, że von Schlewe wsiadł do powozu, a posiniony stangret, właził klnąc na kozieł. Usunęło się więc rzecz najdrażliwszą. Pozostawcie mi staranie o chłopcu, dodał zwracając się do obecnych; dzięki Bogu, że nigdzie szkodliwie nieskaleczony.
— Chętnie — patrzcie no, jak się to dziecię do niego przymila! — pan hrabia de Monte-Vero jest naszym prawdziwym przyjacielem i! obrońcą! wołali mężczyźni.
— Idźcie spokojnie na zabawę, a mnie zostawcie Starania o wszystkiém! Słyszę, że się zbliża oddział żandarmeryi, nie dopuszczajcież się żadnego nadużycia moi przyjaciele! Komu bieda dokucza, kto nie ma roboty, niech się uda do mnie po pociechę, wiecie, że chętni6 każdego wspieram, każdemu pomagam, o ile na to pozwalają moje za małe środki — dla swojéj osoby nie wiele więcéj potrzebuję, jak każdy z was!
Zgadzające się odpowiedzi głośno się odezwały, a gdy mężczyźni mimowolnie w powietrze wyrzucali kapelusza, już po upływie kilku sekund tłumy o tyle się rozeszły, że gdy oddział żandarmeryi przybył na wskazane miejsce, już tylko krople krwi świadczyły o tém co zaszło z przejechaném dzieckiem.
Szambelan von Schlewe jak wściekły i z podwójną nienawiścią popędził do książęcego zamku.
Eberhard niosąc na ręku małego niemego chłopca, doszedł do zakratowanéj bramy i otworzył ją. Przywołany lekarz razem z nim wszedł na cmentarną drogę, prowadzącą w górę do domku grabarza, w którym nie domyślano się wcale nieszczęśliwego wypadku chłopca, i nikogo widać nie było.
— Czy tam mieszkają twoi rodzice? spytał Eberhard, wskazując stojący obok kostnicy nizki domek, pod którym ustawione były polewaczki i rydle.
Niemy chłopiec potakująco skinął głową. Jego dawniéj tak rumiane policzki zbladły, a w błękitnych oczach malowały się oznaki wewnętrznego przestrachu.
— Ty drżysz, moje dziecko, — czy cię ramiona bolą?
Dziecię potrzęsło głową.
— Gumma na kołach nie dopuściła ciężkiego uszkodzenia, inaczéj nieuniknionego, powiedział lekarz. Wczoraj zdarzyło mi się, ze wóz piwowarski przejechał starsze daleko dziecię, które na chwilę wyśliznęło się z rąk nianki. Mało mam co do niego nadziei, bo ma obie ręce połamane.
— Okropność! poszepnął Eberhard — więc mniemasz pan, że tutaj rany nie są znaczące?
— Tu są tylko małe zwichnięcia, rzekł lekarz opatrując ręce i ramiona niemego chłopca, który się tulił do Eberharda, sądząc, że ten go od wszystkiego obroni; ale mimo to musimy go rozebrać i opatrzyć, bo często się zdarza, że w pierwszéj chwili nie można wyśledzić właściwych uszkodzeń.
Gdy książę de Monte-Vero idąc naprzód z chłopcem, zbliżył się do niemiłego, nizkiego domu grabarza, z drzwi nagle oglądając się na wszystkie strony, wyszła stara kobieta, nie bardzo zapraszająca — powierzchownie wyglądała na Xantyppę: przewracała oczami, ramionami podparła się pod boki, a czoło tak ponuro zmarszczyła, jakby burzą wybuchnąć miała.
Niemy chłopak na widok téj kobiety jeszcze bardziéj i bojaźliwiéj przytulił się do widzącego go pierwszy raz dzisiaj Eberharda.
— Czy to twoja matka? spytał tenże półgłosem.
Mały zaprzeczał skrytém poruszeniem głowy, i gdy kobieta ujrzała go na ręku nieznajomego pana, mimo gwałtownych boleści, załamał swoje jeszcze zakrwawione rączki.
— E, broń Boże! zawołała we drzwiach stojąca, sama także załamując ręce, albo raczéj mówiąc, składając je co to takiego? Gdzieżeś to był Janku?
Eberhard, nie wiedząc jak ma przemówić do téj kobiety, bo niemy na pytanie czy to jego matka, skinął zaprzeczająco, ułożył sobie w jaki sposób do niéj wstawić się i z grzecznością bliżéj przystąpił.
— Gdzie są rodzice tego dziecka, poczciwa kobieto? zapytał.
— Ach, co za rodzice! odpowiedziała, gdy doktor śmiał się z jéj urody — wisus już znowu wymknął się z domu, ech! nim się za nim obejrzysz, już go nie ma — czekaj-no! Teraz tak ci na sucho nie ujdzie, dostaniesz pożądane rózgi! Ojciec jest w izbie!
— Ojciec? — a to dobrze, poproście go tutaj!
— Poproście — poproście? — On tam ma dosyć do roboty ze swojém pisaniem! Ja mu dla tego hultaja przeszkadzać nie mogę. Dajcie-no mi go — ale o Jezu! — on pokrwawiony?
Eberhard przeszedł obok tak niegrzecznéj osoby, ktôréj się mały Janek dla bardzo uzasadnionych przyczyn obawiał, bo mu więcéj rózeg dawała niż jedzenia, przebył sień i zapukał do pierwszych lepszych drzwi.
— Hm — można wejść, odezwano się ze środka.
— Gdzie on znowu był? mruczała stara, grożąc pięścią, a jednak głośniéj mówić nie śmiejąc — gdzie on był, teń podrzutek? Krew na ręku i na odzieży? — poczekaj-no!
Eberhard otworzył drzwi, uchylił się nieco, bo były za nizkie dla jego wysokiéj postaci, a potém wszedł do ubogiego pokoiku, którego wszystkie meble jakby żałobną barwę nosiły, wszystkie były czarne, ale chędogie, lśniące i czyste.
Samuel Bartels, grabarz u śgo Pawła, człowiek podstarzały, ale jeszcze nie siwy, z dużą brodą i poważnéj postawy, postąpił naprzeciw wchodzącemu z miną pytającą. Siedział przy swojém staroświeckiém biurze i dopiero po zapukaniu wypuścił pióro ze swojéj od pracy wielkiéj i twardéj ręki.
— Przynoszę wam wasze dziecko, rzekł Eberhard, które tylko co przejechał powóz szambelana von Schlewe. Uważam, iż potrzeba, aby lekarz, którego sprowadziłem, opatrzył dziecię, aby z tego powodu kaleką niezostało.
— Najświętsza Panno! zawołał grabarz — Janku co ty zrobiłeś?
Chłopak błagalnie wyciągnął ręce do strasznego człowieka, a tymczasem stara także się wsunęła do izby i prędko za sobą drzwi zamknęła.
— Przejechali go — otoż masz, panie Bartels, korzyść z tego, że się takiém byle co obarczyłeś! zawołała.
— Milcz Urszulo! rozkazał grabarz, odbierając dziecię od Eberharda. Nie powinnaś była za drzwi wychodzić! Dzieci nigdy dosyć upilnować nie można!
— Słuchajcie mnie i codzień kaźcie go należycie obić, już do tego dosyć stary! To wstyd, zajmować się takiém nie wiedzieć co! Co tam o mnie ludzie myśleć muszą!
— Gdzie matka tego chłopczyny? spytał Eberhard, nie zważając na słowa staréj.
— Matka? powtórzył grabarz.
— Otóż to właśnie, w tém cała kwestya! przerwała biadająca osoba.
— Milcz, Urszulo! powtórnie i gniewnie rozkazał Samuel Bartels. Idź do swojéj roboty — gdzie mężczyźni mówią, tam kobiety głosu nie mają!
— Tak to pięknie. Chcecie zapewne popisać się przed tymi panami? Brać sobie na kark takie rzeczy — narobiliście sobie teraz kłopotu — przejechali go! A teraz zapłać za lekarstwo, za doktora, rezonowała stara Urszula wychodząc za drzwi, a przytém dosyć często nie ma ani grosza w domu!
— Bogu dzięki, że wyszła! powiedział grabarz zamykając za nią drzwi. Ona już dwadzieścia lat u mnie służy, i dla tego tak dużo mówi — żony ja nie mam moi panowie, ale pozwólcie, abym rozebrał Janka i w łóżku umieścił.
— Zróbcie to! rzekł doktor, a Eberhard rozglądał się tymczasem po stancyi.
Samuel Bartels, niosąc dziecko, otworzył drzwi do ciasnego, zimnego pokoju; okno jego było zamarzłe i zawierał w sobie jedno tylko łóżko.
Mały Janek trwożliwie spojrzał na Eberharda — gdyby mógł mówić, byłby zapewne zawołał w téj chwili:
— Chodź zemną — nie zostawiaj mnie tu samego!
Cóż to powodowało dzieckiem, że widząc po raz pierwszy księcia de Monte-Vero, z taką przychylnością go żądało? Czy to był skutek dobroci, jaką go Eberhard obdarzył? I jakie znowu uczucie przejmowało księcia, że ze szczerém zajęciem spoglądał na dziecię, gdy je grabarz niósł do ubogiéj komory?
Doktor przystąpił do łóżka, pomógł rozebrać małego Janka i przekonał się wkrótce, że nie ma uszkodzonych członków; lecz chłopak mocno płakał, gdy lekarz mu niósł pomoc i dotykał go, bo jednak niektóre miejsca były obrażone. Ale łzy jego oschły, gdy Eberhard przystąpił bliżéj.
— To szczególniejsze dziecko, powiedział Samuel Bartels, i gdybym tak miał za co, musiałby być mądrym człowiekiem. Pomyślcie tylko panowie, że on jeszcze nie ma czterech lat, a wie o wszystkiém co się dzieje, a nawet i więcéj! Stara Urszula nie bardzo go lubi — to także nie jest bez powodu — więc on szuka u mnie jedynéj opieki, a ponieważ niewiele mu czasu poświęcić mogę, więc łatwo mu bardzo włóczyć się po podwórzu. Stara najczęściéj przy kracie, ale jak nikt go nie dogląda, wybiega za bramę, przebywa drogę i siada w parku pod jedném drzewem. Często już szukaliśmy go, zawsze tam znajdowaliśmy i mocno ukarali — lecz jak tylko kiedy wyjdzie, zaraz szuka tego drzewa i siada pod niém — potém bawi się kwiatkami i kamykami i zapomina przytém o jadle i napoju.
— Biedne dziecko! serdecznie powiedział Eberhard: gdyby mu tylko mowy nie brakowało!
— Tak, to rzecz najdziwniejsza! Mowę stracił — ale słyszy wszystko! Nie myślcie panowie, że on od urodzenia tak rzeźwo wyglądał, jak teraz Najświętsza Panno, co to za malutkie było stworzenie! Nie sądziłem wcale, że go przy życiu utrzymam. Ale teraz dobrze zdrów i silny. Gdybym tylko mógł więcéj na niego zwracać uwagi!
— A czybyście nie zdecydowali się oddać go komu? spytał Eberhard łagodnym, pięknie brzmiącym głosem.
Grabarz spojrzał zdziwiony na nieznajomego, wysokiego pana o szlachetnych rysach.
— Nie, panie, teraz kiedy już tak daleko zaszło, nie mógłbym uczynić tego — dawniéj nieraz, kiedy mi Urszula za bardzo gospodarowała i robiła dużo kłopotu, pozostawiając mi całą pracę i trudy z małém dzieckiem, bywały chwile, w których moją wspaniałomyślność — Samuel Bartels przerwał i poprawił się, — w których przeklinałem moją pracę, i byłbym go chętnie oddał bogatym ludziom — ale teraz nie mogę tego uczynić!
— No, jeżeli kiedy zmienicie zdanie, albo jeżeli coś was skłoni do powierzenia chłopca w inne ręce, mówił Eberhard przybliżywszy się do grabarza i wyjmując bilet z małéj, niewidocznéj kieszeni, to przypomnijcie sobie teraźniejszą godzinę i nazwisko na téj kartce napisane, zachowajcie ją sobie! A jeżeli nie weźmiecie mi tego za złe, to jeszcze chciałbym wam coś powiedzieć.
— Pan Eberhard de Monte-Vero, przeczytał grabarz pokornie i uniżenie kłaniając się — ja to sobie zaraz powiedziałem. Mówcie szlachetny panie!
— Kiedy wasze środki nie wystarczą na wychowanie dziecka, kiedy wasza ofiara za ciężką wam będzie, przychodźcie do mnie i dajcie mi dowód przywiązania, abym wam mógł dopomódz. Ja — nie mam dzieci — miałem jedno, i to straciłem! Niechże przynajmniéj tego doznam dobrodziejstwa, że innym pomagam! Nie zapominajcie o tém, czy słyszycie?
— Pan jesteś rzadki, szlachetny człowiek, odpowiedział pełny podziwu grabarz, i przyrzekam panu, że z ofiary pańskiéj użytek zrobię, bo pan ją tak zachęcająco obiecujesz! Nie wiem sam, co mi te słowa dyktuje, to już chyba tak się do mnie ująć umiałeś, bo nie dla wszystkich ja jestem taki — nazywają mnie milczkiem i grubianem! Dziękuję za miłość i pomoc jaką przynieśliście mojemu Jankowi, a także i wam, panie doktorze!
Eberhard podał rękę grabarzowi, schylił się do dziecka i ucałował jego wysokie o walne czoło, poczém zwrócił się ku drzwiom, w towarzystwie lekarza i zabierał się do wyjścia.
Janek wielkie, niebieskie oko poprowadził za Eberhardem — nie spuszczał on ani na chwilę tego oka z jego szlachetnéj, pięknéj i łagodnéj twarzy — a teraz gdy go Eberhard po ojcowsku całował, płakał rzewnie.


— Patrzcie-no tego chłopca, powiedział Samuel Bartels uśmiechając się — on was całkiem zamknął w swojém sercu, a zawsze przecięż jest taki jak ja, nie łatwo skłonny do czegoś podobnego — cicho Janku, pan Eberhard de Monte-Vero przyjdzie tu znowu!
Ale małemu niemowie ciągle jeszcze łzy z oczu płynęły, — dopiero gdy mocno wzruszony Eberhard jeszcze raz wziął go za rękę i ucałował, roześmiał się szczęśliwy i objął ramieniem szyję księcia, który mu przyrzekł wkrótce go odwiedzić, i teraz zdawało się, że na rysach chłopca wystąpiły słowa z wnętrza jego duszy pochodzące, jakby uradowany mówił:
— Ach tak, przyjdź wkrótce do mnie, ty ukochany, drogi człowieku!
Trudno było księciu de Monte-Vero, pożegnać się z niemém dzieckiem grabarza, które jakby wewnętrzném przeczuciem powodowane, tyle mu wzajemnéj miłości okazało, a dziwnego doznawał wrażenia, gdy z nadchodzącą nocą opuszczał cmentarz śgo Pawła.


ROZDZIAŁ XIV.
Krzyk szalonéj.

W części parku najbliższéj zamku księcia Waldemara, słyszano co noc narzekające przeciągłe głosy. Zdawało się, że pochodzą z góry, a gdy pośpieszano na miejsce, z którego niby pochodziły, poznawano, że w dalszém jeszcze miejscu biorą początek, i wśród cichéj, ciemnéj nocy, coraz się okropniéj rozlegają.
Robotnicy, którzy około północy lub przed świtem tę część parku przebywać musieli, woleli raczéj iść inną drogą, aby nie słyszeć niepojętych, strasznych narzekań, podsycających ich zabobonność. Wkrótce rozniosły się najdziwniejsze wieści, i powstały znowu dawne gawędy, o których już długo nie przypominano.
Na końcu nieoparkanionego parku księcia, daleko po za zamkiem rozciągającego się, tam mianowicie, gdzie styka się z nim zwierzyniec, znajdowała się sadzawka, wkoło otoczona staremi liściastemi drzewami, ktéréj niezmiernie czarna woda nigdy nie zamarzała i żyły tylko same żaby.
Tuż przy téj sadzawce, oddzielony tylko żelaznemi sztachetami opasującemi park zamkowy, stał stary, w połowie zawalony dom w kształcie wieży, który zarówno w górze jak i w dole miał tylko małe, zakratowane okna i gdzie od lat wielu już nikt nie mieszkał, chociaż dawniéj ogrodnicy chowali tam rozmaite sprzęty.
Ta złowroga, wilgotna, mocno drzewami zacieniona wieża, do któréj nie dochodził żaden inny głos prócz skrzeku żab w lecie, dała powód do odradzającego się teraz na nowo podania, o jakiéjś przed wiekami żywcem tam pogrzebionéj dziewicy, bo powierzchowność budynku i jego otoczenie sprzyjały tego rodzaju twierdzeniom. Teraz utrzymywali ludzie starzy, którzy na drodze przechodząc blizko sadzawki słyszeli te narzekające tony, że przed wielu laty dawały się już raz słyszeć takie wołania o pomoc, tém je zaś objaśniali, że dusza owéj dziewicy, która miała być rodzoną córką jakiegoś księcia, w przystępie szaleństwa przez niego samego użyta, bo była bardzo piękna, nie może znaleźć spokojności i od czasu do czasu chodzi około sadzawki i wieży, wydając okropnie narzekające głosy.
Niektórzy mniéj zabobonni żartowali i śmieli się z tego, lecz gdy dla przekonania się jednéj z najbliższych nocy zbliżyli się także do sadzawki, usłyszeli także przeraźliwe, okropne narzekania, niby z głębi wody wychodzące, a gdy im przytém mimowolnie na głowie włosy wstawały, musieli przyznać, że na świecie dzieją się rzeczy, których wyjaśnić trudno.
Zkąd pochodziły narzekające, przeciągłe wołania, rozlegające się wśród leśnéj nocy, brzmiąc nadnaturalnie i groźnie?
To jedna z tajemnic, które tak wielka stolica w swojém łonie ukrywa!
Było to w nocy po owém zbiegowisku ludu, którego ofiarą byłby padł bardzo łatwo szlachetny i pobożny baron von Schlewe, gdyby nie wdanie się Eberharda. Zamiast podziękować mu za jego pojawienie się, baron skorzystał z téj sposobności, i wieczorem przybywszy z księciem na zamek królewski, złożył królowi tak haniebny, oszczerczy raport o wpływie księcia de Monte-Vero, że ten oburzył się w sposób łatwy do pojęcia i postanowił przy pierwszéj lepszéj sposobności z zimną i sarkastyczną surowością dać do zrozumienia, że tacy wolni myśliciele, jak on, znajdą w dziewiczych lasach lepsze i wdzięczniejsze pole dla swoich działań, niż w jego państwie. W ostatnich czasach wszystko się zmówiło, aby podkopać tę wielką przychylność, jaką dawniéj król okazywał księciu, i coraz też bardziéj skłaniał się do słuchania poszeptów pewnéj części swojego otoczenia, która obwiniała księcia o wpływ szkodliwy.
Szambelana von Schlewe mocno cieszyło to jego powodzenie; pośpieszył więc oświadczyć ksieni, że wkrótce nastąpi upadek Eberharda.
Książę Waldemar, w ostatnich czasach niezmiernie cichy i w sobie zamknięty, późno w nocy wracając z zamku ze swoim szambelanem, przejeżdżał około zwierzyńca. Schlewe od dawna zauważył to uderzające usposobienie księcia, a powód jego znał aż nadto dobrze! Wszystkie dawniéj wyświadczane Waldemarowi usługi barona, teraz już nie były przyjmowane — coś go dręczyło, coś mu ciążyło, na co nie pomagały żadne rozrywki, żadne przyjemności. Ostatnią damą, któréj udało się przykuć go do siebie na pewny czas, bo go niepokonanie nęciła swojemi powabami, była Leona — po niéj książę Waldemar wstrzymał się od wszelkich związków.
Leona wstąpiła do klasztoru Heiligstein — należało więc mniemać, że dolega mu wspomnienie o niéj. Ksieni tak była o tém mniemaniu przekonana, że tryumfując zamierzała wpływ swój za pośrednictwem Waldemara coraz bardziej wywierać.
Ale Schlewe innego był zdania.
Książę przejeżdżając przez zwierzyniec był ciągle jednosyllabowy. Wsunął się w róg powozu, i mocno okrył swoim wojskowym płaszczem, baron zaś z uderzającą troskliwością zapuścił sztory u okien, aby przeciąg powietrza nie szkodził księciu.
Już było po północy, gdy powóz zbliżał się ku zamkowi, którego arkadowe okna po większéj części były oświetlone.
Wtém nagle doszedł do powozu, wprawdzie przytłumiony, ale jednak niezmiernie bolesny głos, wołający o pomoc, który tak często słychać było od strony sadzawki, a który dotąd zawsze szambelan von Schlewe umiał przed księciem ukrywać. Gdyby w powozie było jaśniéj, można byłoby zauważyć niespokojność Schlewego i zmianę jego bladych rysów.
— Co to takiego? — wołają! — szybko powiedział książę powstając i słuchając.
— Ja nic nie słyszałem( królewska wysokości!
— Jakto! — pan nic nie słyszysz? — Właśnie powtarza się to pełne trwogi wołanie o pomoc. Otwórz pan okno!
— Chłodne nocne powietrze, mój książę — coś tam musiało zajść w parku — pospólstwo lubi w tym pięknym zakładzie dopuszczać się rozmaitych zdrożności!
— Otwórz pan — krótko i stanowczo rozkazał książę.
Baron spełnił żądanie, nacisnął sprężynę i otworzyły się powozowe drzwiczki razem z oknem. W téj chwili ekwipaż zwrócił pod ganek zamku i znowu z daleka dało się słyszeć narzekające, pełne boleści wołanie.
— Czy pan teraz słyszałeś? Muszę wiedzieć co znaczy ten okropny krzyk!
— Królewska wysokość nie powinnaś tego dochodzić! — poszepnął von Schlewe, kłaniając się i pomagając księciu wysiąść z powozu — A to dla czego? Pan mówisz zagadkowo!
— Zagadkowe też są te krzyki, od czasu do czasu, już od wielu lat dające się słyszeć, cicho mówił von Schlewe — pochodzą one od strony sadzawki, leżącéj tam przy sztachetach.
— Więc coś duchowego? Ej, baronie! ja myślę, że jesteś nadzwyczaj pobożnym człowiekiem, a ty wierzysz w podobne gawędy, w śmieszne bajki mamek?
— Stara wieża przy sadzawce...
— Pan myślisz, że trzeba jéj unikać? — a ja poczytuję sobie za obowiązek przekonać pana o bezzasadności pogłoski, że tam coś straszy! Wołania o pomoc, z tamtéj strony pochodzące, są zapewne rzeczą bardzo naturalną, i obaczymy, czy nie trafimy na ich ślad.
Te słowa Waldemara na chwilę zbiły Schlewego z tonu — wkrótce jednak znowu podniósł głowę, i znowu uśmiechał się zimno i chytrze.
— Królewska wysokość rozkazujesz — ja słucham, i sprowadzę tu kilku ludzi z pochodniami.
— Nie ma potrzeby, baronie! — Floryan, chodź za nami z lampą murgrabiego! rozkazał książę jednemu z kamerdynerów stojących w sieni.
Zawołany w kilka chwil przystąpił z wielką lampą do Waldemara i jego szambelana.
— Idź naprzód do staréj wieży przy sadzawce! rozkazał książę.
Floryan przeląkł się — słudzy nieco opodal leżącego zamku zwykle są tchórze, ręka, którą trzymał lampę, drżała mu.
— Czyliż otaczają mnie sami zające i duchowidze? zawołał niezadowolony książę i porywczo odebrał kamerdynerowi lampę. Pójdź za nami, ja sam sobie poświecę!
— Może mnie królewska wysokość raczysz pozwolić?
— Nie, nie, panie baronie, i w twoich ręku lampa mogłaby się pokryć magiczną ciemnością — proszę tylko, abyś pozostał przy mnie. Ponieważ nie chcę wyrządzać panu przykrości, więc sam wejdę na wieżę, pan zaś weźmiesz Floryana i przez ten czas będziesz łaskaw zrewidować brzegi sadzawki, tudzież okoliczne drogi. Coż to! i pana jakiś dreszcz przejmuje?
— To już przeszło, królewska wysokości — zawsze jednak nie powinienem puszczać waszéj wysokości, saméj pozostawiać w wieży!
— Czy masz pan klucz przy sobie?
— Mam, królewska wysokości — bo wyznać muszę — iż nad wieczorem miałem zamiar sam raz przekonać się o tém wołaniu.
— Rzecz szczególna — śpieszmy się.
Książę za każdym krokiem stukając pałaszem po posadzce, szedł niosąc lampę, przez korytarz zamku do wysokich drzwi, prowadzących do parku. Szambelan szedł tuż za nim, a nakoniec Floryan, lękliwy sługa.
Właśnie była godzina duchów, gdy von Schlewe otworzył drzwi, a książę wydobywszy pałasz, wszedł na ciemne, zimowe ścieżki parku.
Złowroga ciemność w koło zalegająca, pomnożyła ponurość okolicy; pomiędzy drzewami i w krzakach, w części jeszcze śniegiem pokrytych, panowała głęboka cisza; tylko skrzyp gałęzi, otrząsającéj z siebie chmurę śniegowych płatków, przerywał nocną spokojność. Wszedł księżyc, w towarzystwie srebrzystych chmurek, a w miejscach więcéj otwartych śnieg błyszczał jak brylantowe gwiazdki.
Wtém, gdy trzy wspomnione osoby przechodziły pomiędzy klombami, zbliżając się do daleko rozciągającéj się gęstwiny, ciszéj, ale bardzo żałośnie znowu rozległo się z dala tajemnicze wołanie, przerażająco brzmiące, jakby przytłumiony krzyk szalonego.
Nawet księciem Waldemarem mimowolnie wstrząsnął teraz dreszcz.
— Powiadasz pan, że te wołania już nieraz słyszano? spytał szambelana.
— Już od dosyć dawnego czasu, w różnych przerwach.
— I nigdy mi o tém nie doniesiono?
— Wołano nie zatrudniać waszéj krôlewskiéj wysokości okolicznością, ktôréj przyczyny nie można sobie było wyjaśnić, odpowiedział von Schlewe, trzęsąc się niby z zimna.
— Dotychczas ani w moich pokojach, ani wracając do domu, nie słyszałem tego głosu — powód jego musi być naturalny, i dla tego bardzo się cieszę, że ten powód dzisiejszéj nocy zbadać mogę.
Wiatr wiał wyjąć, ale wnet znowu nąstała głęboka cisza, gdy książę niosąc migającą się lampę w lewéj, a błyszczący pałasz w prawéj ręce, pośpieszał drogą, prowadzącą pomiędzy gęstemi, ciemnemi drzewami, do staréj, zbutwiałéj wieży. Im się daléj ze swoim orszakiem posuwał, tém okolica stawała się bardziéj niezamieszkaną. Droga była wązka, a badawcze spojrzenia księcia po pokrywającym ją śniegu, przekonały go, że nigdzie nie widać było śladu niczyich stąpań.
Rozsuwając gałęzie zarośli, zbliżono się nakoniec do czarnéj kraty, przy któréj stał dawniéj czerwony, teraz ciemnawy, drzewami gęsto otoczony budynek, którego wązkie, zakratowane okna czyniły go podobnym do więzienia. Za nim rozciągała się czarna sadzawka.
Gdy się zbliżono do wązkich i nizkich drzwi, chciał von Schlewe wziąć od księcia lampę i następnie otworzyć te drzwi.
Ale Waldemar zamierzał właśnie zniżyć lampę ku ziemi, i przejrzeć w koło wieżę, któréj dotąd nigdy nie zwiedzał.
Gdy patrząc w dół przekonał się, że po téj stronie czworokątnéj budowli nie można było dostrzedz niczyich kroków, lampa zgasła.
Czy ją zagasił przeciąg wiatru? Niewątpliwie, bo nie można było przypuszczać, że stojący obok księcia szambelan zadmuchnął ją wówczas, gdy się książę nachylił. Wreszcie jakiżby miał w tém cel?
Markotny książę tupnął nogą i niepotrzebną już lampę oddał stojącemu nieco daléj słudze.
— Obejdziemy się bez niéj, rzekł niczém w swoim zamiarze niezachwiany: księżyc świeci jasniéj, przy jego więc świetle, które nie tak łatwo zgaśnie, daléj odbywać będziemy poszukiwanie.
— Gdyby go tylko chmury nie zaćmiły! powiedział von Schlewe, odzyskawszy znowu całą przytomność.
Wołania, niedawno rozlegające się po nocy, teraz ucichły — nic nie wskazywało, że pochodziły z téj części parku.
Czy to było rzeczywiście niewyjaśnione złudzenie zmysłów, wywołane innym jakimś do ludzkiego podobnym głosem — czy też te krzyki, niby przez szalonego wydawane, ucichły z przeczucia, że się do niego zbliża straszna mu osoba?
Baron z widoczną trudnością otworzył stare, zardzewiałe drzwi, których, jak się zdawało, od wielu już lat nikt nie otwierał.
— Cała ta sprawa wydaje mi się coraz bardziéj zagadkową, mówił książę: na starą wieżę ludzie od dawna nie wpływali, bo śnieg i drzwi w przeciwnym razie byłyby ten stosunek wydały, cóż pan na to baronie?
— Powtórzyć muszę, królewska wysokości, że téj, całéj sprawy od dawna nie pojmuję.
Książę rozkazał służącemu, aby pozostał na dole przy drzwiach i dokładnie uważał na wszystko co nastąpi, a mianowicie aby nikomu ani wejść, ani wyjść nie dozwalał; potém ze Schlewem wszedł wewnątrz głuchéj, bardzo niepewnie małemi, okratowanemi okienkami rozwidnionéj przestrzeni złowrogiego budynku.
Owiało ich grobowe powietrze — można było zaraź poznać, że od lat wielu nikt do téj wieży nie wstępował, że tam od dawna ani powietrze, ani światło nie dochodziło. W dolnych, niewielkich przestrzeniach, panowało lodowate zimno, a przytém stęchła woń, a przy wilgotnych, obmarzłych ścianach, leżały w nieporządku stare, nieużyteczne sprzęty ogrodnicze, połamane ławki, potłuczone wazony kwiatowe i t. p.
Ztamtąd w jednym rogu szerokie kamienne schody prowadziły do wyższéj części wieży. Były gładkie, a przy blasku przeciskającego się do nich światła księżycowego, widne tam były zamarzłe krople wody.
Książę przekonawszy się szybko, że na dole nikt się ukrywać nie mógł, wszedł na schody prowadzące na górę, Schlewe udał się za nim z całą pewnością, jaką zawsze uzbrajać się umiała jego blada i pomarszczona twarz, ciągle się ironicznie uśmiechająca. Na schodach wyraźniéj jeszcze kulał niż na rôwnéj drodze.
Po upływie kilku sekund książę dostał się do górnéj przestrzeni wieży, widocznie mniejszéj niż przestrzeń dolna, lecz ta okoliczność nie uderzyła go przy panującéj tam ciemności. Chodził po podłodze, spojrzał w górę — sufit był tak wysoko, że go zbadać nie można było, a potém obszedł około ścian pustéj przestrzeni, stukając tu i owdzie pałaszem po kątach, aż znowu prawie do samych schodów powrócił.
Nagle stanął przy jednéj ścianie i słuchał — zdawało mu się, że ztamtąd dochodzi go jakiś szmer, cichy jęk, głębokie westchnienia.
Schlewe uważał go doskonale.
— Co się za tą ścianą znajduje? nagle szybko zapytał Waldemar.
— Za tym murem wieży znajduje się na dole sadzawka, mości książę! odpowiedział szambelan.
— Dziwna rzecz! Zdawało mi się w téj chwili, że słyszę głosy za tą ścianą.
Schlewe wzruszył ramionami.
— Ja dopiero pierwszy raz dzisiaj w towarzystwie Waszej krôlewskiéj wysokości jestem w tych ścianach.
Teraz książę rękojeścią pałasza bardzo mocno zapukał w mur.
— Czy jest tam kto? Czy się tu gdzie ukrywa jaka ludzka istota? zawołał.
Duszna zamknięta przestrzeń zobojętniła odbicie się jego głosu, a przytém w tejże chwili zawył gwałtownie nocny wiatr w około wieży.
Nikt nie odpowiedział.
— Są rzeczy, książę panie, których zawisłości oko ludzkie nie pojmuje, z pobożną miną powiedział von Schlewe; my tylko możemy błagać Pana zastępów o łaskę, czystém sercem czuć się wolnymi od wszelkiéj winy i tylko modlić się!
Zamyślony Waldemar milczał przez chwil kilka.
— A więcéj takich przestrzeni, czy ta wieża nie zawiera w sobie? spytał krótko.
— Wyżéj już nie prowadzą żadne schody — a piwnica wcale tu nie istnieje, królewska wysokości.
— Niestety! teraz już i wołania umilkły, tak, że nie ma żadnego śladu ani punktu oparcia — głosy zapewne pochodzą z innego miejsca! Czy jest tu jeszcze w téj odległéj części parku jaka przestrzeń, mało używana i zwiedzana?
— Nie, mości książę!
— Zatém, nic nie zrobiwszy musimy wracać do domu! rzekł Waldemar, poprowadziwszy jeszcze raz wzrokiem po wysokiéj i ciemnéj przestrzeni wieży, i wreszcie zszedł ze Schlewem ze schodów.
— Teraz już jestem spokojny, bo wasza królewska wysokość znasz ciężką tajemnicę, i przekonałeś się, że jéj zmysłami zbadać nie możemy, z uspokojeniem odpowiedział Schlewe.
Książę milczał — z poważną miną wyszedł z wieży do parku.
— Czy widziałeś co albo słyszałeś Floryanie? zapytał.
— Nie, królewska wysokości!
Baron znowu zamknął drzwi i pośpieszył za księciem, który zamknięty w sobie wracał do zamku.
Kiedy weszli na korytarzową posadzkę, a książę powiedział szambelanowi „dobranoc“ nieco zwięzłéj niż zawsze, przybliżył się do barona jego stary, zaufany sługa.
— Co nowego? zapytał go Schlewe, idąc po marmurowych schodach do swojego mieszkania, a stary z lichtarzem w ręku szedł za nim.
— Czcigodna ksieni czeka w salonie! po cichu odpowiedział sługa.
— Ksieni — o téj godzinie?
— Pobożna dama przybyła pierwéj do zamku niż wasza ekcellencya, i żądała rozmowy z waszą ekcellencyą — pocieszałem ją jak mogłem.
— O, jakaż to z mojéj strony niegrzeczność, tak długo dać na siebie czekać pobożnéj kobiecie! żałując rzekł szambelan, i dostawszy się na wysokość schodów, wszedł do jasnego i mile ogrzanego salonu, którego drzwi otworzył mu służący i oddalił się.
Przy kominku, na którym żarzyły się jeszcze węgle, siedziała w fotelu opatka klasztoru Heiligstein. Zdjęła welon i kaptur, i czytała jedną z książek, które obok niéj na rzeźbionym stole leżały. Świecznik rozwidniał salon, którego podłoga przykryta była miękkim ciemnym kobiercem, tak, że von Schlewe mógł rozpoznać każdy rys twarzy Leony, każdą fałdę jéj ciemnéj, szerokiéj szaty.
Gdy sługa zamykał drzwi, ona powstała.
Baron przybliżył się z ukłonem, i ujął za małą, ale pulchność jéj postaci zdradzającą rękę, którą podniósł do swoich wyschłych ust.
— Przebaczenia, moja łaskawa! wyrzekł.
— Nic nie — szkodzi, panie baronie — nie traciłam czasu na darmo, czytałam znakomite dzieło Tomasza à Kempis, które tu na stole leżało obok innych pobożnych książek, i czas mi zbiegł przy tém bardzo prędko!
— Wcale nie widziałem powozu pani, najłaskawsza hrabino.
— Wierzę — bo czeka na mnie w cieniu bocznéj alei. Czy nas nikt nie podsłuchuje?
— Mów pani bez obawy, ręczę za bezpieczeństwo.
— Ostatniemi czasy widywano tu często w pobliżu Eberharda de Monte-Vero, — miałżeby trafić na jaki ślad?
— Niepodobieństwo, łaskawa pani!
— Mimo to radziłabym przenieść dziewczynę na inne miejsce, bo jak mi opowiadał pański powiernik, książę zwrócił uwagę na wołania szalonéj.
— Nie radziłbym zmiany, najłaskawsza hrabino, bo miejsce to doprowadziło do zupełnego rozstrojenia umysłu dziewczyny. Zmieniła się do niepoznania — czy chcesz się pani o tém przekonać?
Leona przez chwilę patrzała na żarzące się węgle.
— Tak, panie baronie! Byłaby nastąpiła bardzo dziwna scena, gdyby książę Waldemar znalazł dziewczynę, którą pan tak wybornie ukryć umiałeś!
— Za łaskawą pani pomocą — nie bądź pani hrabina tak skromną!
— Książę zaledwie byłby poznał przedmiot swojéj niegdyś chimery, która tak szybko przeminęła.
— Kto wie, moja najłaskawsza — mimo mojego zapewnienia, że to: szalona królewska wysokości! może spojrzenia księcia na dziewczynę byłyby przybrały większą ostrość — i mógłbym to był przypłacić moją szyją, racz pani to ocenić w jéj usłużnym sprzymierzeńcu, którego swoją pięknością, wspaniałością swojéj majestatycznéj postaci, całkiem narzędziem swojém zrobiłaś.
Leona niby tych słów nie słyszała.
— Większą ostrość? powtórzyła, co to ma znaczyć, baronie?
— Nowe spostrzeżenie, moja łaskawa! Serce księcia jest dziwne, prawdziwa to piłka — już zdaje się zupełnie zapomniał o pięknéj Leonie!
Ksieni słysząc te bezwstydne, z ironicznym, gryzącym uśmiechem wymówione słowa swojego chytrego wspólnika, wstała — wzrok jéj chciał zniszczyć na pół pochylonego przed nią węża, który śmiał tak do niéj przemawiać; lecz szybko przypomniała sobie, że potrzebuje tego nędznika i że z nim zawarła przymierze — zmusiła się zatém do dumnego, pogardliwego uśmiechu.
— Serce księcia to piłka, pomruknęła; bardzo to wierne określenie, mój kochany!
Rzekła to w sposób tak z góry uderzający, jakby mu chciała dać uczuć, że on tylko był jéj narzędziem.
— Bardzo wierne, a nadewszystko prawdziwe, pani hrabino. Książę smutny, a wiesz pani dla czego? Nie sądzę, abyś to pani odgadła!
Leona wstrzymała się z wyjawieniem zdania.
— Wprowadzasz mnie pan w ciekawość — objaw mi pan swoje najnowsze spostrzeżenie! powiedziała.
— Książę tęskni do ładnéj Małgorzaty, robi sobie wyrzuty — i kochają dzisiaj bardziéj niż wówczas, gdy mi się udało oderwać go od niéj i umieścić pod stopami pani!
— Przypuszczam, że żartujesz, baronie! Książę miałby...
— Królewska wysokość zdaje się należeć do rzędu tych ludzi, którzy to lubią i tego sobie życzą, czém pani pogardziłaś, moja najłaskawsza. Nie dowierzasz pani moim słowom?
— Jeżeli mam panu wyznać: tak jest.
— Mógłbym złożyć pani dowód! Chcesz pani widzieć dziewczynę — mniemam, że bez przeszkody przy téj sposobności możemy podsłuchać księcia, który nim się na spoczynek udaje, lubi marzyć, jak ten, któremu wyrzuty sumienia spać nie dają.
— Rzecz bardzo dziwna! Znam ja jedno miejsce za obiciem ściany, która ulubiony pokój księcia dzieli od zamkowéj galeryi obrazów. Możemy przejść tamtędy, udając się do małych bocznych drzwi, prowadzących do parku, może to panią zajmie, jeżeli przez chwilę zechcesz być świadkiem rozmowy samego z sobą, dla każdego innego nieważnéj i niezrozumiałéj!
— Spieszmy — chcę przed rankiem być w stolicy! porywczo powiedziała ksieni. Słowa Schlewego uważała ona za mistyfikacyę, i była przekonana, że książę jéj tylko pożąda, i wspomina, że do o niéj należy opanować go.
— Czekam rozkazów, moja najłaskawsza! powiedział Schlewe, zbliżając się do drzwi prowadzących na zamkowe korytarze.
Leona mocno kaptur nasunęła, zasłoniła welonem swoją pełną oczekiwania twarz i wyszła z baronem na korytarz.
Służba pogasiła kandelabry i ścienne lichtarze, które tak długo rozwidniały wnętrze zamku, i teraz panowała tam głęboka ciemność.
Szambelan znający dobrze schody i każdy wyskok galeryi, cicho prosił ksieni o rękę i przeprowadził ją po kobiercach tłumiących wszelki szmer dwojga przechodniów. Baron zdawał sic być pewien, że nikt już teraz nie przeszkodzi jemu i mniszce, ani też ich powstrzyma, inaczéj byłby się nie podjął tego przewodnictwa.
Gdy przebyli schody idąc do góry i na dół, dostali się do skrzydła księcia. Kamerdynerowie jego już się udali na spoczynek — nawet w pokoju adjutantów było ciemno i cicho.
— Teraz skręćmy do galeryi obrazów, poszepnął von Schlewe, bardzo poufale zbliżając się do pięknej ksieni; jeszcze kilka sekund, a nie będziesz pani niedowierzać moim słowom!
I w tém przejściu panowała głęboka ciemność. Leona była całkiem w ręku swojego wspólnika — ale i ona także każdéj chwili miała go w swojéj mocy!
Gdy stanęli przed jednym z zawieszonych na ścianie obrazów, von Schlewe nagle i bardzo znacząco ścisnął rękę ksieni — dał się słyszeć głos osoby całkiem do tego obrazu zbliżającéj się — Leona głos ten poznała — był to głos księcia, który siedział oparty przy stole w swoim pokoju i rozmawiał sam z sobą, gdy świece w stojącym przed nim świeczniku, mimo jego wiedzy dopalały się — trudno było zrozumieć wszystkie słowa, lecz z tego co hrabina Ponińska słyszała, łatwo mogła sobie ułożyć cały sens.
— Ty biedna, piękna istoto — brzmiało narzekającym tonem. Tyś zabłysła i znikła. Boże przebacz mi grzech, którego się względem ciebie dopuściłem! Kiedy dzisiejszéj nocy usłyszałem biadające wołania, kiedy mnie doszedł głos boleści, trwoga niepojęta przejęła duszę moją. Twój to obraz stanął mi przed oczyma, tak mi go odmalowały sługi z willi. Ty to przedstawiłaś mi się z rozpuszczonemi włosami uciekająca przez pola, opuszczona przezemnie, który wierzyłem cudzym poszeptom! Ty jedna kochałaś mnie, Małgorzato; wszystko inne było nędzném wyrachowaniem i fałszywym blaskiem. Ty jedna, biedna, piękna, zgubiona dziewico, kochałaś mnie czystą, niewinną duszą.
Leona przyłożyła ucho tuż do obrazu. Schlewe słyszał tyle, ile mu potrzeba było dla przekonania się, że hrabina słyszała wszystko, co słyszeć była powinna. Nie mogła teraz dłużéj lekceważyć wpływu swojego sprzymierzeńca, bo się przekonała, że jéj wpływ zupełnie tu zginął.
Ciągle jeszcze słychać było słowa księcia — ale Leona pochwyciła rękę Schlewego.
— Chodź pan! wyzionęła straszliwa, pełna podziwienia godnéj zazdrości — chodź baronie, muszę widzieć tę kochankę księcia!
Nie była to zazdrość miłości, któréj usprawiedliwienia nie odmawiamy, która w pewnéj mierze nieodłączna jest od miłości — ale raczéj hrabinę Ponińską odrzuconą z powodu Małgorzaty przejmowała zazdrość nikczemna, dziksza. Miłości ona nie znała, lecz gnębiła ją chęć panowania, despotyzmu, a to dla przeprowadzenia wszystkich swoich szatańskich celów.
Baron przeprowadził Leonę z galeryi obrazów na dół do małych drzwi, których prawie nigdy nie otwierano — ztamtąd dostali się do parku, ale nie do téj części, którą niedawno przechodził książę i gdzie znalazł śnieg nietknięty, lecz do nieco odleglejszéj. Schlewe otworzył ją prędko i skoczył z towarzyszką w cień śniegiem pokrytych drzew.
Chociaż powietrze nocne było lodowato zimne, Leona nic tego nie czuła — myślała tylko o jak najrychlejszém przekonaniu się na własne oczy, że córkę Eberharda na zawsze nieszkodliwą uczyniono.
Rzeczywiście narzekania Małgorzaty rozlegały się po nocy, z zapadłej, staréj wieży nad sadzawką. — Jéj to bolesne wołania brano za przeraźliwy głos duchowego zjawiska. Siedziała prawie dwa lata w tém okrutném więzieniu, w które szambelan księcia wtrącił ją jako waryatkę!
Młoda matka oddawszy dziecko swoje do domu podrzutków, wróciła do chatki Waltera — nie przeczuwała wcale tego co zaszło podczas jéj nieobecności — zastała chatkę pustą — Waltera nie było. Sądziła jednak, że jest zajęty w zwierzyńcu i że wkrótce powróci. Czekała do wieczoru — Walter nie przychodził. Z rana zawołano go do zarządu parku, i tam poddano długiemu badaniu z powodu jego rodzaju życia, tudzież złego pełnienia obowiązków, i w skutek tego odjęto mu stanowisko dozorcy parku.
Była już prawie noc, gdy nakoniec jeszcze raz powrócić musiał do chatki, dla zabrania ubogiego swojego mienia. Spodziewał się, że znajdzie Małgorzatę w chatce, a potém pracując, dla niéj będzie mógł łożyć starania.
Ale Małgorzaty wcale nie można było znaleźć. — W ciemności von Schlewe gwałtem porwał ją do powozu i przewiózł do parku księcia. Za pomocą zaufanego sługi, któremu zrozpaczoną dziewczynę przedstawił jako waryatkę, którą trzeba zabezpieczyć, aby nie dopuściła się jakiéjś okropności, zamknął biedną w skry téj izbie staréj wieży.
Nic nie pomogły prośby nieszczęśliwéj dziewczyny, jéj wołania o pomoc, jéj skargi — każdy uciekał od sadzawki i wieży, a stary sługa, który jéj codziennie o zmroku zanosił skąpy posiłek, nie słuchał przelotnych słów, bo wiedział, że jest waryatką!
I czyliż umysł Małgorzaty obok tylu spadłych na nią okropności nie mógł rzeczywiście przedstawiać pozornego widoku szaleństwa? Któż się zdziwi, że ta nieszczęśliwa, dręczona srogiemi mękami, w rozpaczy i niewoli wyglądała jak obłąkana? Cierpienia jéj, dolegliwości moralne, przechodziły siłę ludzką!
Lecz wejdźmy do jéj więzienia, abyśmy na własne oczy przekonali się, do czego doprowadził biedną Małgorzatę grzeszny krok i nadludzkie okrucieństwo jéj prześladowców.
Baron i ksieni zdążali drogą, która skrycie osłoniona aż do ziemi pochylonemi gałęziami pinij, ciągnęła się aż do wieży. Gdyby dawniéj książę udał się był nie bliższą, ale tą łukiem do końca parku prowadzącą drogą, byłby widział ślady kroków na oszczędnie pokrywającym ją śniegu.
Gdy Schlewe i Leona doszli do wieży oświetlonéj bladym promieniem księżyca, nie skierowali się do wejścia od przodu, przed którêm tak nagle zgasła księciu lampa, gdy chciał wieżę ze wszystkich stron, obejrzeć, lecz do kraty, oddzielonej wązkiem przejściem od wieży. Za kratą leżała sadzawka.
Po téj tylnéj stronie wieży znajdowały się małe drzwiczki, prawie zupełnie zakryte gałęziami nizko zwieszających się drzew.
Baron zabrał z sobą z pokoju klucz od tych drzwi, i otworzył je, nie tak jak pierwszy skrzypiący zamek, ostrożnie i bez trudu.
Gdy drzwi ustąpiły, ksieni ujrzała przed sobą ciemne stare schody, stromo pod ścianą prowadzące na górę.
Z izby znajdującéj się po nad niemi słychać było teraz ciche, bolesne jęki.
Schlewe na wszystko zważający, mimo nocnéj godziny, stanął na chwilę, słuchał i śledził — zdało mu się, że z tamtéj strony sadzawki w krzakach coś się porusza, i chociaż nie można było przypuszczać, że ktoś o téj godzinie znajduje się w tak unikaném miejscu, spojrzał jednak uważnie w tę niedaleką stronę.
Ale Leona niecierpliwszą była od swojego przewodnika — chciała się na pewno przekonać, że uwięziona jest już zupełnie nieszkodliwą.
— Chodź pan, czas nagli! poszepnęła ksieni, i szambelan poszedł przodem po sztywnych schodach. Było tam bardzo ciemno, a szambelan zapewne troszczył się o swoją piękną i pożądaną towarzyszkę, bo nagle odwrócił się, stanął w połowie schodów i wziął rękę Leony, — ciemność dozwoliła, że przytém dotknął więcéj cudnych kształtów pulchnéj hrabiny, aniżeli można byłoby w każdém inném położeniu i przy mniéj awantu niczéj sposobności. Chytry łotr korzystał z każdéj zręczności, aby sprawić przyjemność swoim zawsze pożądliwym zmysłom!
— Idź pan, ja zdążam za panem — nie obawiaj się o nic! rozkazująco powiedziała Leona.
Schlewe szedł naprzód, ku izbie słabo oświetlonéj promieniem księżyca, który wpadał przez wązkie, zakratowane okienko. W jego bladym blasku stała młodzieńcza postać Małgorzaty, ona go szukała, chcąc mu swoje skargi powierzyć. Na jéj barki spadały jasne długie włosy, rozpuszczone świecąc przy blasku księżyca — jéj blade, od ciężkiego więziennego powietrza i żalu zmienione oblicze spoglądało w noc zimową na dwo rze rozpostartą — błękitne, niegdyś tak miłe piękne oczy od mnóztwa wylanych łez posmutniały, a strudzone powieki poczerwieniały — na całéj skromnéj postaci leżał gniotący ciężar okrutnego jéj losu, — drobne, od zimna prawie skostniałe ręce wysoko podniosła i załamała.
Izba, w któréj nieszczęśliwa prawie od dwóch lat mieszkała, była mała i ciasna, nie było w niéj żadnego wyjścia, prócz drzwi u stop schodów, które szambelan i ksieni dopiero przebyli. Przy ścianie graniczącéj z izbą, którą przedtém książę zwiedził i w któréj przez kilka chwil słuchał, stało ubogie łóżeczko uwięzionéj, która nie miała żadnéj pomocy, żadnego ratunku! Z początku prośbą, a pozniéj rozpaczliwą siłą starała się wydostać z więzienia, — biedne małe ręce poraniła stukaniem do drzwi na dole, wołała, błagała i płakała, wstrząsając żelaznemi kratami okienka — aż nakoniec przekonała się o daremności swoich zabiegów, o niemocy wysileń.
Teraz biedna Małgorzata podobna była do upokorzonéj męczennicy, która pełny udręczeń los swój z rezygnacyą znosiła; — tylko w cichych godzinach nocy, gdy wśród okropnéj ciemności łoże jéj otaczającéj, upominające występowały postaci przeszłości — gdy przypominała sobie noc, w któréj przy cmentarzu dzieci swoje pozostawiła — wyrywały się z jéj umęczonego serca już głośniejsze, już cichsze narzekania, przeraźliwie rozlegające się po lesie i niejako stłumione więziennemi ścianami, które ją zamykały.
Nie zbliżał się żaden wybawiciel, — drzwi na dole otwierały się tylko, gdy wchodził twardy, niczém nie — zmiękczony obcy człowiek, który jéj przynosił skąpe pożywienie.
Często stawała przy zakratowaném oknie, w nadziei ujrzenia jakiegokolwiek człowieka, ale widocznie unikano okolic sadzawki.
Teraz gdy znowu, załamując ręce, nie mogąc usnąć, stała przy kracie, jéj przyćmionym spojrzeniom na dole pomiędzy drzewami i zaroślami ukazał się jakiś cień ruchomy — przypatrywała mu się rozpromieniona nadzieją — ale właśnie gdy domyślając się blizkości człowieka, chciała mu dać znak, aby ją ujrzał i nakoniec może pomoc przyniósł, otworzyły się drzwi i poznała swojego szkaradnego prześladowcę i śmiertelnego nieprzyjaciela, kulawego szambelana księcia, przed którym truchlała — za nim w ciemności na schodach panującéj ukazała się mniszka.
Małgorzata cofnęła się, ujrzawszy z nagła oboje ich przed sobą — oboje straszliwych, którzy sprzysięgli się na jéj zgubę.
Trwoga i przerażenie zmieniły jéj rysy, wyciągnęła ręce drżąc i broniąc się od nich.
— Czego chcecie odemnie, okrutnicy? jękła; czy przynosicie nowe tortury i męki?
— Patrz sama, pobożna siostro, rzekł von Schlewe zwrócony ku Leonie i wskazując niewinną: jakie skutki grzechy wywarły na téj biednéj. Wołałem usunąć ją z przed światowych sędziów i z rąk właściwych dozorców chorych, aby jéj dać schronienie w téj skrytéj celi. Wielce ruchliwa, grzeszna przeszłość i wszelkiego rodzaju wyrzuty sumienia duszę jéj obłąkały.
— Dobrze pan uczyniłeś ratując nieszczęśliwą, która inaczéj byłaby zupełnie uległa złemu — oczy jéj są bez życia i osłupiałe — tu wolna jest od pokus i dzikiego otoczenia!
Małgorzata rzeczywiście tak strasznie patrzała, jakby nie rozumiała wcale co mówią ci okrutnicy, tak, iż można było wierzyć, że rozum jéj ucierpiał — drżącą ręką odgarnęła długie, rozpuszczone włosy z bladéj twarzy, jakby lepiéj słyszeć chciała, co o niej oboje mówią.
— Bądź spokojna, pobożna pani, z obłudną miną powiedział wspólnik szatana — tutaj ona nikomu szkodzić nie będzie, tu dobrze ukryta!
Małgorzata zaśmiała się w sposób rozdzierający serce, a potém zaczęła łkać spazmatycznie.
— Odejdźmy ztąd, odpowiedziała mniszka, ona zgubiona! — i dodała po cichu: Wkrótce uradujemy tym widokiem księcia de Monte-Vero! — Skoro go samego obalimy! dopełnił Schlewe. — Rozumiesz mnie pan — za jedném uderzeniem musi on widzieć wszystko w koło siebie tak zniszczone, że gruzami zasypany zostanie — w tym celu doręczę panu niedawno znaleziony dokument, tak ważny, że go zawsze przy sobie noszę. Aby pana o tém uwiadomić, przybyłam tu dzisiejszéj nocy! Podczas téj cichéj rozmowy Leona przebyła drogę do kraty. Gdy Małgorzata, w kurczach, jęcząc, padła zemdlona na łóżko, baron zamknął drzwi. — Domyślam się wprawdzie, moja łaskawa, rzekł teraz, że to zaszczytne i radosne przybycie pani, ma powód szczególny — tém więc ciekawszy jestem treści tego dokumentu. — Słuchajże pan zatém — powiedziała ksieni i znikła z szambelanem w nocą pokrytych przejściach parku. Ten ważny, stary dokument przeczytamy w jednym z następnych rozdziałów.


ROZDZIAŁ XV.
Krwawa ofiara zazdrości.

Nazajutrz wieczorem zamyślony książę stał przy Wysokiem oknie swojego pokoju — w nocy nie spał, w dzień był niespokojny, — coś go dręczyło, ciągle mu się zdawało, że słyszy żałosne wołania, których powodu dociec nie mógł. Ale Waldemar od niejakiego czasu niedowierzał swojemu szambelanowi.
Gdy słuchając poszeptów pana Schlewego zaniedbał i opuścił Małgorzatę, aby w zmysłowym szale upaść przed hrabiną Ponińską, doświadczał wzruszeń podsycanych przez szambelana, na których pokonanie w stanówczéj chwili wytężał całe swoje wewnętrzne siły — czuł że w skutek tak nieposkromionéj żądzy rozkoszy zniszczy swoje ciało, a w marzeniach widywał cichy i łagodny obraz bolejącéj dziewicy, która sama tylko prawdziwie go kochała! Gdy więc ukazał mu się ten obraz, znikł wpływ barona — a gdy ten coraz bardziéj teraz aniżeli dawniéj spuszczał oczy, modlił się i spowiadał, gdy w stosunku z hrabiną, a teraz ksienią, przybrał tak uderzająco pobożną postawę, że ta stanowiła uderzający kontrast z dotychczasowemi skłonnościami Schlewego i ze zmysłową bujnością dotąd ułudnym przepychem otoczonéj Leony, książę zaczął niedowierzać prawdzie téj pozornéj zmiany.
U znakomitych panów i pań jednak przejście odgrzesznéj rozkoszy do żarliwéj pokuty nie było rzadkością, skoro nadszedł czas, w którym wiek przypominał, że umrzeć potrzeba! Uspokojenie, usunięcie przeszłości następowało łatwo, jeżeli na starość żarliwie oddawano się pobożności!
Lecz książę trzymał się z dala od tego kierunku, pomimo iż widział, że na dworze ten coraz mocniéj się ustala — zamknął się i o ile możności unikał towarzystwa szambelana.
Widzieliśmy, słuchając z ksienią, że wszystkiego dociekający baron miał słuszność, utrzymując, że książę bardziéj niż kiedykolwiek kocha dziewczynę z ludu, którą kiedyś poświęcił swojéj przyjemności, a potém odtrącił. Waldemar nietylko żałował, że wówczas tak haniebnie opuścił Małgorzatę, ale czuł, że właściwą winą tego był von Schlewe, on zaś sam był za słaby i nie zdołał oprzeć się jego wpływowi!
— Byłaś tak czysta i piękna, szeptał książę, patrząc w zimowy pusty park, nad którym już zapadała wieczorna ciemność. Kochałaś mnie z całym zapałem niewinnéj twojéj duszy! Widzę cię jeszcze, jak mnie każdego dnia z niewinnością i radością wyglądałaś, jak ujrzawszy chmurę kurzu, śpieszyłaś przyjąć mnie u kraty, — jak wtedy błyszczały twoje ukochane niebieskie oczy, jak prawdziwą radością przejęta, wyciągałaś ku mnie drobne, delikatne ręce! Ufałem słowom jego Schlewego, dałem się uwieść, uwierzyłem, że ty równie jak każda inna, nie miałaś dla mnie prawdziwéj, wiernéj miłości, bo mnie przekonał, że poufale rozmawiałaś z młodym robotnikiem, — ale teraz czuję, że mimo to wszystko mnie tylko jednego kochałaś — teraz czuję, że niesprawiedliwie zwątpiłem o tobie, boś rozmawiała z tym, który dawniéj podawał ci przyjacielską rękę, i któremu jako ogrodnikowi powierzyć chciałaś dozór małego parku! Twoje drogie, dobre serce chciało i jego widzieć wolnym od trosk — była to wzniosła, święta dobroć, któréj szambelan nie pojmuje, nie zna — i któréj ja także pojąć nie byłem zdolene!
Książę założył ręce na piersi — dręczony wyrzutami wymawiając cicho te słowa spojrzał w noc — w koło niego panowała cisza — chętnie tak sam pozostawał zajęty wspomnieniami.
Z radością byłby poświęcił skarby, aby wynagrodzić krzywdę wyrządzoną swojéj miłości — ale już było za późno — za późno, bo nieszczęśliwa istota z jego winy popadła w nędzę!
Wtém posłyszał znowu narzekające krzyki — zdawało się, że tylko na nie czekał, bo na krześle obok niego leżał płaszcz, czapka i szpada — szybko ubrał się w nie — szybko okrył się, i niepostrzeżony, bocznemi drzwiami Wyszedł z salonu, aby bez niczyjego towarzystwa dociec przyczyny tak przejmującego wołania.
Nikt się nie domyślał, że książę zeszedł do parku — szambelan von Schlewe, ubezpieczony, siedział w swoich pokojach.
Gdy Waldemar dostał się do alei parku, przypomniał sobie, że nie ma kluczów, i że nie może dostać się do żadnego domku ogrodowego ani pawilonu — lecz pomyślał, że łatwo je dostanie, skoro pierwéj znajdzie prawdziwy ślad przeraźliwych krzyków, które teraz nie przestawały trapić go i sen mu zakłócać.
Gdy zaszedł tak daleko pomiędzy drzewa, że go z okien zamku nikt dojrzeć nie mógł, stanął i słuchał — uśmiechnął się na myśl, że przed podwładnymi ukrywać się musi! Za jaką bądź cenę zapragnął przekonać się, co się dzieje w jego otoczeniu.
Poczekawszy kilka minut, książę znowu usłyszał biadające wołania — i teraz poznał wyraźnie, iż je wydaje jakaś udręczona dusza ludzka — a i o kierunku, z którego pochodziły, już teraz nie wątpił: od sadzawki to i z wieży brzmiały żałośne tony, od wieży, którą wczorajszéj nocy nadaremnie zwiedzał. To wydało mu się dziwném, lecz nie wstrzymało od udania się w tamtą stronę.
Szybko przeciskał się przez gęstwinę i wkrótce dostał się do staréj, zapadłéj wieży, — badawczo spojrzał ku niéj — ciemność nocy tajemniczo ją pokrywała.
Wtém nadsłuchującemu zdało się, że przy kracie za wieżą słyszy skradające się kroki i oddech — zadrżał mimowolnie, chociaż nie obawiał się upiorów i nie był zabobonny.
Ale ciemna noc, ciemna stara wieża i dźwięk przeraźliwych wołań, w téj chwili i na jego duszę wywierały niepokonany, pełny zgrozy wpływ.
Wydobył szpadę i zbliżył się od strony muru do kraty — dostrzegł teraz, że za wieżą znajduje się droga i jednocześnie zauważył ludzką postać, przesuwającą się po nad brzegiem sadzawki — zatrzymał się pod cieniem muru, patrząc co nastąpi, ale z kryjówki swojéj nie mógł dostrzedz okienka wieży, w którém ukazała się postać uwięzionéj.
Małgorzata widziała, że podobnie jak zeszłéj nocy, ukazała się jéj nad brzegiem sadzawki jakaś postać, — powzięła nadzieję, że ktoś nakoniec w pomoc jéj przychodzi — z jéj udręczonego łona wyrwał się trwożliwy krzyk, zdradzający jéj obecność.
Książę nie wątpił dłużéj, że pomimo jego poszukiwań kogoś w wieży ukrywano, ale czekał, uważnie patrząc ku sadzawce, co się stanie.
Wtém poznał ostrożnie posuwającego się człowieka, który wyglądał na robotnika. Ten wkrótce zatrzymał się i patrzał w górę wieży, potém znowu przybliżył się po cichu, aż nakoniec doszedł do kraty, którą przebył chwytając się mocno zwieszonych gałęzi drzew otaczających.
— Kto ty jesteś tam na górze? stłumionym głosem zawołał ten człowiek — czyś ty na prawdę upiór czy też ludzka istota? To mnie niepokoi — szukam biednéj prześladowanéj, a teraz kiedy przechodząc tędy, słyszałem kilka razy twoje wołania o pomoc, muszę wiedzieć, kto jesteś!
Wyrobnik nadsłuchując spojrzał w małe, zakratowane okno.
— Wybaw mnie, odpowiedziano — wyzwól z więzienia, ale nie chodź do zamku, tam mieszkają moi nieprzyjaciele i moi strażnicy. Musisz wyłamać drzwi, które się tu na dole przy kracie znajdują!
— Małgorzato! zawołał naówczas wyrobnik, — tyżeś to nieszczęśliwa Małgorzato, którą prześladowała i groziła mniszka? Odpowiedz mi, ja jestem Walter, który cię prawie od dwóch lat z boleścią szukam!
— Walter? radośnie odpowiedział głos z wieży — dzięki Ci Najświętsza Panno — to ty! O, ty mnie wyratujesz, wybawisz! ty byłeś zawsze najwierniejszym przyjacielem biednéj Małgorzaty — ja tu oszaleję w tém więzieniu, jeżeli ktokolwiek wkrótce nie uwolni!
Książę z coraz gwałtowniejszém biciem serca słuchał rozmowy, ktôréj był ukrytym świadkiem.
Przejęło go nieopisane uczucie.
Więc to co słyszał nie było snem? Czyliż to podobna, aby tu więziono Małgorzatę, która kiedyś do niego należała i któréj miłością wzgardził?
Gdzie się znajdowało jéj więzienie, kiedy mniemał, że zwiedził wszystkie przestrzenie wieży, i kto był ten co ją tu więził? Słyszał o mniszce, i że strażnicy mieszkali w zamku — zacisnął dłonie, chciał jeżeli sprawdzą się te słowa, wytoczyć surowe śledztwo.
Czy wyrobnik, który teraz od kraty wystąpił na wązkie przejście przy wieży, był to ów młody ogrodnik, którego Małgorzata już dawniéj swoim jedynym przyjacielem nazywała? W takim razie posiadał on wierną, pełną poświęcenia duszę, bo i dzisiaj narażał się na wszystko, aby dopomódz biednéj.
W sercu księcia powstał zamęt uczuć — radość, oczekiwanie, gniew wszystko w nim walczyło, gdy Walter zbliżył się do silnych drzwi, aby używszy całéj swojéj siły otworzyć je i uwolnić Małgorzatę, któréj słowa zachęciły go i nadludzkiéj dodały mu mocy!
Ale gdy potężne drzwi oparły się wszystkim wysileniem wyrobnika, uznał książę, iż nadeszła chwila, w ktéréj może wystąpić, ofiarując swoją pomoc — a prócz tego dręczyła go niecierpliwość i oczekiwanie.
Przerażony Walter odskoczył, gdy się zbliżyły skrzypiące kroki księcia, i gdy postrzegł otuloną płaszczem jego wojskową postać — Małgorzata musiała także głos jego posłyszeć, bo przyłożywszy stęsknioną do swobody i pełną oczekiwania bladą twarz tuż do kraty okna, w największéj trwodze krzyknęła:
— Uciekaj — uciekaj! to ten okrutnik!
Chociaż Walter spostrzegł błyszczącą szpadę, którą książę zapomniał schować do pochwy, jednak stał bez obawy, — nie chciał teraz tak łatwo dać sobie wydrzeć znalezionéj!
— Otwórzcie te drzwi, zawołał na księcia, albo przez wszystkich świętych, nie ujdziecie mi! Otwórzcie drzwi i wypuśćcie dziewczynę, tam na górze jęczącą, bo pójdę po nocy do zamku i będę tam błagał pomocy przeciw takiéj samowolności i zbrodni!
— Razem otworzymy te drzwi, mój przyjacielu, bo jak ciebie tak i mnie przywołał ten narzekający głos biednéj, którą tu na górze haniebnie uwięziono! powiedział książę zbliżając się do Waltera, który mu wcale nie ufał.
— Któż więc jesteście? powoli i wahając się spytał.
— Zostawcie to na późniéj — ta nieszczęśliwa ani sekundy dłużéj niepowinna jęczeć w więzieniu!
— Drzwi tak są mocne i bezpieczne, iż się wyłamać nie dają.
— Śpieszcie do zamku i zanieście baronowi von Schlewe rozkaz, aby tu natychmiast przybył z kluczami!
— Baronowi rozkaz? powtórzył Walter — ja jestem wyrobnik — baron nie usłucha takiego rozkazu!
— Więc weźcie moją szpadę na dowód i oświadczcie baronowi: że książę Waldemar rozkazuje mu przez was, aby się tu natychmiast stawił!
Małgorzata gorączkowo wzruszona słuchała prowadzonéj na dole rozmowy — nie wierzyła zmysłom swoim, gdy poznała głos tego, którego miała za Schlewego — ale gdy uniesiony gniewem wymienił nazwisko barona — gdy usłyszała, że pośpieszył bronić jéj i ratować, przejęła ją błoga myśl, bo kochała jeszcze księcia z całym zapałem serca — załamała ręce — twarz jéj wypogodziła się — teraz musi się wszystko zmienić, teraz będzie ocalona!
Ale ta rozkoszna niespodzianka była tak wielka, tak silna dla jéj duszy ugiętéj brzemieniem troski i nieszczęścia, że tonąc we łzach błogości, padła na ubogie łoże celi, bo za słabą była, aby przetrwać tę godzinę.
Książę niespokojnie przechadzający się tam i napowrót przededrzwiami wieży, gdy Walter szybko odszedł, nie śmiał odezwać się do niéj na górę — gniotła go wina, zdawało mu się, że biedna dziewczyna wszystko to z jego przyczyny wycierpiała, i że nakoniec powinien ją ratować!
Chociaż nie wiedział nic o tém więzieniu, powiedział sobie jednak Waldemar, że jakkolwiek nie było to bezpośrednią jego winą, zawinił jednak, że dozwolił dawniéj zaufanemu swojemu szambelanowi von Schlewe zrobić go wspólnikiem tak haniebnego czynu, i postanowił dotkliwie go za to ukarać!
— Czekaj, biedna dziewico, zawołał do małego, zakratowanego okna na górę: zbliża się twoje wybawienie. Skończą się dla ciebie ciężkie godziny męczarni, a ja cię pomszczę na nędznikach, którzy względem ciebie dopuszczali się niepojętych, haniebnych niegodziwości!
Nie słychać było żadnéj odpowiedzi, żadnego głosu — ale za to od strony zamku dały się słyszeć głosy.
Widocznie w drodze stawiano Walterowi przeszkody, ale szpada księcia byłaby mu prędko utorowała drogę.
Waldemar w najwyższém oczekiwaniu i trzęsąc się z gniewu spojrzał ku przejściu, którém powinien był nadejść szambelan — czas mu się dłużył — rozdrażniała go coraz bardziéj każda minuta.
Już zamierzał sam przywołać służbę, i wysadzić drzwi, wtém kroki zbliżyły się.
Był to śpiesznie wracający Walter.
— Gdzie szambelan? porywczo spytał książę.
— Idzie za mną — rzecz zdaje mu się niepodobną do wiary!
— Ja sprawię, że ten obłudnik łatwiéj ją pojmie! zawołał książę ze wściekłością, odebrał wyrobnikowi szpadę i wpadł w aleę parku.
Baron otulony płaszczem, widząc, że na nic się nie przyda tajenie i zaprzeczanie, szedł tak powoli i z namysłem ku zapalczywemu księciu, jakby zupełnie już odzyskał przytomność i spokojność.
— Czy panu nie oświadczono mojego rozkazu? gniewnie zawołał książę. Natychmiast skończyć mi to oszukaństwo, tę haniebną igraszkę, ktôréj się pan ośmieliłeś dokonać tu w moim parku!.
Zbladły szambelan ugryzł się w usta i o krok cofnął, nie spodziewał się zgoła, że książę przyjmie go tak z góry.
— Królewska wysokości! — wyjąkał.
— Klucz, a potém precz mi z oczu! — oto mój rozkaz. Śmiałeś pan obłudną miną oszukiwać mnie, prowadziłeś mnie w niewłaściwe miejsca, a tylko przypadkowi zawdzięczam, że nakoniec dociekłem niegodziwości dokonywanych w najbliższych mi okolicach!
— Królewska wysokość jesteś wzruszony.
— Nie drażnij mnie dłużéj, mości Schlewe, inaczéj mogę się zapomnieć! Cóż mi możesz odpowiedzieć?
— Że wszystko to robiłem tylko w interesie mojego rozkazodawcy, rzekł szambelan pokornie kłaniając się; że jeżeli dopuściłem się nieprawości, to winą tego jest tylko moja gorliwa służba!
— A więc to przez gorliwość w służbie biedną, bezbronną, niewinną dziewicę, nieszczęśliwą, wtrąciłeś do tak okropnego więzienia?
— Aby waszą królewską wysokość uchronić od natręctwa szalonéj i aby ją zabezpieczyć od jeszcze głębszego zabrnięcia w niemoralności!
— Ej, ej, odkądże to pan zostałeś tak surowym stróżem obyczajności, panie von Schlewe? Dosyć tego — otwórz pan drzwi wieży, które zeszłéj nocy tak zgrabnie ukryć przedemną umiałeś!
Schlewe zaledwie zdołał powstrzymać dłużéj swą żółć szkaradną — widział, że odtąd ma nazawsze w księciu nieprzyjaciela, który mu prędko da uczuć swoją rękę, który owszem może przyczynić się do jego upadku, jeżeli go sam uprzedzić nie zdoła.
Sprzymierzeniec Leony wiedział, że ta, którą więził, będzie wywierała potężny wpływ na księcia, że wszystko mu wyzna; chodziło więc o to, aby uprzedzić następstwa téj nocy.
Baron czuł, że musi prowadzić otwartą, walkę z księciem, — walkę, w któréj spodziewał się być zwycięzcą.
— Królewska wysokość rozkazujesz — a ja z ciężkiém sercem jestem posłuszny, rzekł zbliżając klucz do zamka we drzwiach — bo rozkaz ten sprowadzi za sobą tylko fatalne następstwa — otwieram puszkę Pandory!
Książę nic nie mówiąc z pogardą wskazał drzwi.
Klucz obrócił się i drzwi pod naciskiem otworzyły się — Małgorzata stała na stopniach schodów podobna do cienia.
Walter oburącz twarz zakrył — ale książę własną ręką wsparł drżącą z wycieńczenia i wzruszenia.
— Patrz niegodziwcze na twoje dzieło! zawołał Waldemar, a oczy mu łzami zaszły na widok niegdyś tak pięknéj, a teraz tak bladéj, ukorzonéj dziewicy.
— Matko Bożka, bojaźliwie zawołała Małgorzata, czepiając się księcia, skoro ujrzała szambelana, w którego błyszczących siwych oczach wybijała się nienawiść i wściekłość, słowami księcia coraz bardziéj drażniona — brońcie mnie tylko od tego okrutnika, który mnie od lat kilku nieustannie prześladuje i morduje — tylko od niego brońcie mnie — to mój wróg śmiertelny!
— Nie obawiaj się, biedna, kochana dziewico, uspakajał ją łagodnie książę: nic on ci nie zaszkodzi! Tymczasem zaprowadzę cię do mojego zamku, abyś się uspokoiła i wzmocniła, bo ci to bardzo potrzebne.
Małgorzata spostrzegła teraz i Waltera, który tak długo stał na uboczu — jego bolejąca, żalem przejęta twarz rozjaśniła się tém przyjazném powitaniem, podała mu ręce.
— Ty wierne serce, rzekła w pośród łez, ty prawdziwy przyjacielu biednéj Małgorzaty, nie spocząłeś prędzéj, aż nakoniec ślad mój znalazłeś — o Walterze! tyś najlepszy, najszlachetniejszy, najbezinteresowniejszy człowiek na ziemi!
— Towarzyszcie nam, powiedział książę do wyrobnika, wesprzéjcie biedną z drugiéj strony waszém ramieniem, abyśmy ją, mogli zaprowadzić do zamku. O Boże mój, jakież to nieszczęście ci ludzie wywołać byli w stanie!
Nie obdarzył szambelana żadném spojrzeniem, ten więc tak szczególnéj gruppie przyglądał się z miną, w któréj odbijała się cała szatańska brzydota jego duszy — uśmiechał się tak groźnie szyderczo, jakby miał powiedzieć:
— Idźcie — mam ja was jednak wszystkich w ręku!
Małgorzata, widziała przy sobie tych, którzy jéj byli najmilsi — księcia, którego jeszcze i dzisiaj uwielbiała najszczerszą miłością, do którego należała, czy była z dala czy blizko — i Waltera, tego wiernego przyjaciela, który zawsze był na miejscu, a w nędzy i cierpieniach zawsze ją wspomagał!
Małgorzata, któréj rozpuszczone włosy spadały na suknię, chciwie wciągała w siebie owiewające świeże nocne powietrze. Oczy jéj niby jakaś mgła osłaniała, a osłabione ręce drżały.
— On pójdzie za nami, trwożliwie poszepnęła — on i mniszka! Spieszmy się — oni mnie ścigają.
— Przy mnie jesteś od nich bezpieczną! uspakajająco rzekł książę.
Ale oczy Małgorzaty coraz niespokojniéj spoglądały, ponuro oglądała się na wszystkie strony wymawiając słowa bez związku i mówiła to o chatce w zwierzyńcu, to o cyrku, a potém znowu o kolebce podrzutków.
Walter z żalem spozierał to na Małgorzatę to znowu pytająco na księcia, który teraz wykrzyknął, bo nie mógł pojąć okropności, jaką widział przed sobą — miałżeby szambelan mieć słuszność? czyżby nad nieszczęśliwą zawisł duch ciemności?
Myśl to była za okropna!
Przybyli do zamku.
Książę spodziewał się, że spoczynek i troskliwość dobroczynnie wpłyną na Małgorzatę, a słowa bez związku i trwożliwe spojrzenia przypisywał chwilowemu wzruszeniu.
Rozkazał przygotować dla dziewicy jedno skrzydło swojego zamku, sprowadzić lekarzy i służbę, i temu, którego Małgorzata nazwała swoim najwierniejszym przyjacielem, dozwolił pozostać w przedpokoju owego skrzydła, aby na wszelki przypadek był na jéj zawołanie.
Poczém zaraz własnoręcznie napisał do ministra królewskiego dworu, tudzież do nadwornego marszałka, zawiadamiając ich, że szambelana von Schlewe od służby swojéj uwalnia, i że należy go oddalić, bo inaczéj oddać go musi pod sąd! Listy te oddał swojemu adjutantowi z rozkazem, aby szambelan jak najraniéj sam je podług adresów, podoręczał.
Schlewe uczynił temu zadosyć — ale listy odniosły inny skutek niż się książę spodziewał.
Gdy Małgorzata, po udzieleniu jéj pomocy nazajutrz już wzmocniona, dziękując Niebu za ocalenie, była na drodze wyzdrowienia, a Walter rozmyślał nad następstwami wypadków zeszłéj nocy, przybył adjutant królewski i powołał księcia do zamku w stolicy.
Waldemar nim ekwipażem swoim do zamku pośpieszył, przybył do Małgorzaty jakby mu było trudno opuścić ocaloną — zastał ją przejętą wdzięcznością i nadzieją, musiał stać i niemo wpatrywał się w nią, bo była znowu ową skromną, piękną dziewczyną, ktôréj obraz go ścigał, jakby ją skutki cierpień wcale nie zmieniły!
Dla czego powiedział jéj: bądź zdrowa? Dla czego powrócił, gdy już próg przestąpił i jeszcze raz spojrzał na nią?
A Małgorzata? Któż zdoła opisać, co działo się w sercu téj dziewicy, która tyle wycierpiała, gdy się z nagła ujrzała przeprowadzoną z więzienia tu, gdzie przebywał i ukazał się jéj ten, do którego należała jéj pierwsza i jedyna miłość!
Waldemar jeszcze raz przystąpił do niéj — ujął jéj rękę — nie mógł wyjechać z zamku, bez wyznania jéj w téj błogiéj chwili w kilku słowach, że ją całém sercem kocha, i że dotrzyma tego co jéj owéj nocy w willi poprzysiągł.
Broniła mu tego — nie chciała słyszeć żadnych nowych przysiąg, w téj szczęśliwéj godzinie żadnego nie żądała wynagrodzenia.
Waldemar ucałował jéj rękę i otrzymał przebaczenie za wszystko złe jéj wyrządzone — nie mógł prędzéj odjechać, chociaż czekała go tylko przejażdżka do zamku królewskiego, musiał przedewszystkiém zawrzeć pokój z biedną Małgorzatą, która dla niego tyle wycierpiała, a co większa — pragnął wszystko wynagrodzić, wszystko uczynić dla naprawienia przeszłości, a Małgorzata musiała uledz jego prośbom i przyrzec mu, że po powrocie od króla opowie mu wszystko co wycierpiała, co zniosła!
Jest miłość, tak gorąca i wielka, że mimo wszelkich pustoszących ją i rozdzielających burz zawsze się odradza, zawsze ściśléj wzmaga — miłość, która nie rozmyśla i nie pyta co daléj będzie? — która tylko zna samą siebie, a w chwilowém uszczęśliwieniu zapomina o wszystkiém co było i co będzie!
Takiéj miłości doznawali książę i Małgorzata.
Taka to miłość oboje po tyle ruchliwéj przeszłości i przy groźnie zakrytéj przyszłości w téj chwili bozko ożywiała.
Byli sami.
Waldemar padł przed Małgorzatą na kolana — książę leżał w prochu przed biedną dziewczyną z ludu — nie, kochanek klęczał przed kochanką!
Łagodnym ruchem podniosła go — uśmiechała się do niego — a na niebie jéj oczu jaśniał promień nadziei, podobnie do łagodnéj i pociągającej tęczy, po długiéj, ciężko zachmurzonéj niepogodzie.
Książę przytulił ją do siebie — coś zaszeleściło obok portyery prowadzącéj do jednego z przyległych pokojów, kochankowie nic nie widzieli — owiało ich błogie marzenie, i zdało się, że ręka Boga unosi ich nad ziemię, na ktôréj dla nich nie ma połączenia, którego żądała napełniająca ich miłość. Zapomniano o tém co się stało, zapomniano o przyszłości — rozkoszna jedna chwila dla Małgorzaty za lata nieszczęścia, a dla Waldemara za dręczące wyrzuty.
Ekwipaż czekał pod gankiem — książę wyrwał się i przyrzekł wkrótce powrócić.
Małgorzata wyprowadziła ukochanego z pokoju aż na schody, wiodące na dół do portyku — on jeszcze raz ją pożegnał — potém znikł w zakręcie sieni.
W chwili gdy Małgorzata bez towarzystwa zamierzała powrócić do swojego pokoju i wstąpiła już na jego kobierzec, rozdzieliła się portyera, poprzednio nieznacznie przed nią poruszona — Małgorzata cofnęła się przelękła, bo postrzegła stojącą w niéj groźną postać kobiety.
Była to ksieni klasztoru Heiligstein — ktôréj wewnętrzne wzruszenie malowało się na pełnéj nienawiści twarzy — z oczu jéj tryskała dzika zazdrość, a ręka z zapalczywą porywczością czegoś pod szerokiém okryciem szukała.
Niegodziwa przekonawszy się naocznie, że Małgorzata ocalona i z więzienia uwolniona, że ją książę kocha, postanowiła ją zniszczyć.
Była w stanie zamordować znienawidzoną, bo jéj wyrodna dusza widziała, że ta niewinna dziewica jest dla niéj niebezpieczną i że ją od księcia odpędza!
Przekonawszy się za jedném spojrzeniem, że nikogo niema w pobliżu, prócz postępującego za nią ze swojemi błyszczącemi, siwemi oczami szambelana von Schlewe, szybko postąpiła kilka kroków ku cofającéj się Małgorzacie — coś zabłysło w jéj wzniesionej ręce — czy spinka, czy sztylet? Błysnęło jasno przy zimowym promieniu słońca — potém rozległ się krzyk, powolny i bolesny — a na ziemię padła bez ratunku Małgorzata, z któréj piersi sączyły się czerwone krople krwi.
— Umieraj! wyzionęła przekleństwa godna mniszka, a za nią ukazał się czołgający się i kulejący jak Mefistofil, baron Schlewe.
Nikt inny czynu tego nie widział!
Krwawa ofiara najnienaturalniejszéj zazdrości, jaka kiedykolwiek skłonić mogła ludzką duszę do tak okropnego, przerażającego mordu, leżała bez czucia na kobiercu pokoju, z którego okrutnicy wyszli po spełnieniu tak ohydnego czynu.


ROZDZIAŁ XVI.
Stary Ulrych.

Gdy Eberhard wrócił późno z cmentarza śgo Pawła do swojego pałacu przy ulicy Stajennéj, w znanym nam salonie zastał swojego starego przyjaciela Ulrycha, tak bardzo podobnego doń postacią i usposobieniem.
Obaj serdecznie się przywitali, bo ich łączył wspólny cel ich dążeń do dobra ludzkości — służyli temu samemu tajemnemu symbolowi, który Eberhard odziedziczył po ojcu swoim Janie, a Ulrych dostał od ojca, — musiało do niego być przywiązane inne tajemne znaczenie, prócz tego, którém promieniał.
Eberhard podał obie ręce przyjacielowi.
— Bądź mi z całego serca pozdrowień i siadaj tu przy mnie, prosił, wskazując sofę stojącą naprzeciw obrazu starego pustelnika.
— Nie przyszedłem tu, Eberhardzie, dla odpoczywania u ciebie!
— Więc cię praca tak nagli?
— Nie, dzisiaj niedzielny wieczór, ten chętnie spędzam w spokojności i rozmyślaniu.
— Jak to czyni twój ojciec!
— Dla niego to przychodzę tutaj — on pragnie widzieć się z tobą!
— To coś brzmi jak wyrzut, Ulrychu — i muszę przyznać się do winy — dawno już nie byłem w twoim domu, dawno nie mówiłem z twoim biednym ojcem, którego jednak tak bardzo poważam i kocham! odpowiedział Eberhard, ściskając rękę przyjaciela i patrząc nań wielkiemi, rozwartemi oczyma.
— I on także kocha cię miłością nieustępującą w niczém miłości jego dla mnie. On bardziéj cierpiący niż kiedykolwiek.
— Cóż na to mówi Wilhelmi?
— Stara się ulżyć jego boleściom — bo rady już nie ma na nie! Starzec znosi wszystko jak bohater, z podziwienia godną spokojnością, bez głośnych narzekań opanowuje ciężar boleści, które teraz tak skrępowały jego członki, że ani jednym już prawie ruszyć nie może.
— O srogi losie! pomruknął Eberhard. On, który zawsze pracę uważał za świętość, który zawsze w bojaźni bożéj, w walce o światło dążył do najwyższych celów, on którego godność i głęboką powagę zawsze podziwiano — on na starość niewinnie cierpieć musi najcięższą dla niego mękę: sparaliżowanie!
— Zdaje mi się, że siły jego z każdym dniem słabną, i że musimy się przygotować na chwilę, w któréj go Bóg przed siebie powoła, powiedział Ulrych głębokim, wzruszonym głosem. Ty, mój przyjacielu, czujesz, co przy tém wstrząsa mojém sercem i ile ono cierpi!
Eberhard położył rękę na ramieniu Ulrycha, nie odpowiadając ani słowa, i wskazał słońce promieniejące w głębi salonu, z po nad którego wznosił się krzyż i trupia głowa.
Ulrych zrozumiał to napomnienie — jak w chwili natchnienia wyciągnął rękę ku tajemniczemu symbolowi i długo, długo, stojąc obok Eberharda patrzał w jego promienie.
Utraciłem wszystko co kochałem — szeptał książę de Monte-Vero, stojąc obok mieszczanina Ulrycha, na którego ramieniu po bratersku oparł rękę — straciłem wszystko, co mojém nazywałem!
W salonie panowała cisza jak w kościele — słońce przyświecało obu milczącym, a stary Jan na portrecie obok spoglądał na nich okiem pełném miłości bliźniego, rozpostarło się nad nimi jakieś tchnienie duchowego błogosławieństwa.
— Chodźmy już, przerwał milczenie Ulrych, on czeka na ciebie!
Eberhard narzucił na siebie płaszcz i obaj z przyjacielem wyszli z pałacu.
Zwrócili się ku zamkowemu placowi, i wkrótce przybyli do starego, szanownego domu, który od wieków należał do rodziny Ulrychów.
Był to dom wielki, zbudowany z wygodą w nowszych czasach coraz bardziéj ustępującą miejsca przepychowi. Po obu stronach wysokich drzwi, po których można było poznać grubość murów, stali, nakształt niemych strażników ludzie, jak się zdawało, z kamienia wyciosani, trzymający w ręku młoty, a na piersiach mający fartuchy.
Przodkowie Ulrycha byli blacharzami, i jako znak swój kazali wystawić tych ludzi, wskazujących ich rzemiosło.
Dziad upodobał sobie potém rzemiosło złotnika, a stary Ulrych, którego właśnie teraz przybył odwiedzić Eberhard. tak w niém był biegły, tak znakomicie przez pobyt we Włoszech i Paryżu wykształcony, że zmarły król chętnie go często do zamku powoływał, nie dla samych tylko zamówień, lecz także aby z pięknym, Wysmukłym i bogato ukształconym człowiekiem bliż rj o innych sprawach pomówić i jego zdanie usłyszeć.
Teraz był to już starzec, a jedyny syn jego otwierał drzwi domu, wprowadzając doń Eberharda, którego starzec usilnie widzieć pragnął.
Lampa oświetlała obszerną sień, w któréj głębi znajdowało się kilkoro drzwi.
Ulrych otworzył jedne z nich, i skinął na przyjaciela aby szedł za nim.
Miłe ciepło przeniknęło wchodzących do pokoju matowo oświetlonego.
Urządzenie, nie ozdobne ani obfite, wskazywało wygodną zamożność. Stare, rzeźbione meble z niemodnemi ozdobami, ciężkie, massywne krzesła z pokrowcami w kwiaty, wszystko to wskazywało, że już przez przodków teraźniejszych posiadaczy używane były.
Z tego pokoju otwarte drzwi prowadziły do większego, którego zasłonione teraz okna wychodziły na ulicę. Lampa kulista stała na okrągłym stole na środku pokoju, rozsiewając łagodne światło. Głęboka cisza tam panowała, a przerywał ją tylko brzęk wahadła wielkiego zegaru.
— Czy to ty, Ulrychu? spytał słaby głos, wychodzący niby z głębi pokoju; czy przyprowadzasz z sobą Eberharda?
— Tak, mój ojcze! ten, którego widzieć i z którym pomówić pragniesz, jest tutaj — czy możemy wejść?
— Chodźcie — chodźcie prędko! odezwał się głos głęboki.
Ulrych ujął rękę Eberharda i wprowadził go do wygodnego pokoju ojca.
Tam siedział starzec w cieniu pod ścianą na wypchaném krześle, przedstawiając obraz czcigodnego patryarchy, który już tylko oczami i ustami mógł poruszać.
Gdy dwaj mężczyźni weszli, jakaś kobieta, która posługiwała tak długo choremu, wyszła z pokoju, aby nieprzeszkadzać.
Stary Ulrych, dzisiaj szczególniéj słaby i bezsilny, zaledwie spojrzeniem powitać zdołał przybyłych, jego ramiona i ręce leżały nieruchome na poręczach fotelu — nogi spoczywały na podesłanym pod nie dywanie, a plecy i tył głowy oparte były o wysłanie grzbietu fotelu.
A był to niegdyś człowiek słuszny, równie wspaniale zbudowany jak obaj ku niemu przystępujący — był niegdyś równie jak oni silny, pełen życia, ruchliwy — a teraz siedział jak martwy, którego duch niezawisły już od zmarłego ciała, miał jeszcze siłę przemódz i pokonać śmierć.
Czy stary Ulrych miał jeszcze jaką troskę, albo też dręczącą tajemnicę, ktôréj przedewszystkiém pozbyć się musiał? Czy też ciężył na jego życiu jaki zarzut, a to co cierpiał, było karą za grzech popełniony?
Któż byłby to przypuścił, kiedy ten Ulrych był najlepszym ojcem, najlepszym obywatelem, kiedy pracowicie i wiernie spełniał swoje obowiązki, a ubogim i opuszczonym chętną podawał rękę!
Stary Ulrych należał do rzędu obywateli stołecznych, przed którymi każdy poczytywał sobie za zaszczyt zdjąć czapkę, do szanownych ludzi niepokalanego życia, których się wskazuje mówiąc: Patrzcie, oto najzacniejszy człowiek!
A jednak dręczyła tego starca od lat kilku coraz bardziéj wzmagająca się choroba, obezwładniająca jego członki — rzuciła go na łoże, jego, który bez pracy żyć nie mógł, więziła go coraz bardziéj na poduszkach, zostawując go na łasce otaczających, jaką mu wyświadczało każde podanie ręki.
Ale chociaż członki jego ruch straciły, można było jednak widzieć, że stary Ulrych był to kiedyś piękny, wysokiego wzrostu mężczyzna.
Jego pomarszczone, zapadłe oblicze, długą, białą, aż na piersi spadająca brodą zarosłe, wskazywało szlachetny zarys i męzkie, piękne rysy, a ze znużonych oczu świeciła jeszcze jasność umysłu i wielkość duszy.
— Bogu dzięki, że was widzę! rzekł, a w słowach tych przebijała się wewnętrzna trwoga i niepokój. Długo kazaliście mi czekać na siebie!
Eberhard przybliżył się do starca, dla którego miał wysoki i prawdziwy szacunek.
— Nie gniewajcie się na mnie, ojcze Ulrychu, że dopiero dzisiaj staję przed wami!
— Musiałem aż posyłać po ciebie, Eberhardzie — ja już kończę, a chciałbym pierwéj zwierzyć się tobie z niektóremi rzeczami! Każdemu oddać trzeba, co mu należy! Zaszłéj nocy syn mój dowiedział się odemnie o wszystkiém co go dotyczę, co go obchodzi — z tobą, chciałbym o czém inném pomówić — a wielki już czas, Eberhardzie, czuję to dobrze!
— Jak dalece kocham was i waszego syna, ojcze Ulrychu, o tém wam mówić nie potrzebuję; wiecie to i bez słów moich i dajcie mi tego dowód, kiedy mnie chcecie udarować zaufaniem!
— Zdaje mi się, Eberhardzie, że i ty jesteś także moim synem, i prawdziwie tęskniłem do ciebie, cichym głosem mówił starzec — siadaj — przysuń krzesło, tu blizko mnie — już mi mówić trudno — oczy moje strudzone — złe to oznaki, więc mi się śpieszyć należy. Tak, jeszcze blizéj. Eberhardzie — z tobą tylko samym mówić pragnę!
Gdy syn, tak długo na środku pokoju stojący, usłyszał te słowa ojca, cicho i ze świętém posłuszeństwem wyszedł do drugiego pokoju.
Trzeba było tylko jednego spojrzenia, jednej syllaby starego Ulrycha, a syn już dojrzałego wieku człowiek, bez zwłoki i kwestyi wolę ojca spełniał.
Eberhard i starzec pozostali sami w pokoju.
— Spuść lampę niżéj, mój synu, cicho powiedział stary Ulrych w półcieniu wygodniéj moim starym, strudzonym oczom! A to, co ci mam opowiedzieć, Eberhardzie, także nie jasne, lecz ciemne, i stosowne tylko w otaczającém nas pół świetle. Z dwóch przyczyn pragnę powierzyć tylko tobie jednemu i przekazać jako świętą spuściznę to, o czém długo, długo rozpamiętywałem — a o czém dowiesz się w końcu mojego zwierzenia!
Książę de Monte-Vero przysunął swoje krzesło tuż do krzesła starego Ulrycha.
— To co mi zalecicie, święcie spełnię, odpowiedział poważnie, i położył rękę na bezwładnéj ręce starca — mówcie, słucham każdego waszego słowa!
— Przed tobą, Eberhardzie, winienem złożyć zeznanie, spowiedź — przebacz więc jeżeli co skrócę lub przerwę — nie łatwo wypowiedzieć takie słowa, a potrzeba koniecznie! Mógłbym tajemnicę życia mojego zabrać z sobą do grobu, w którym jak sam widzisz, jedną nogą już stoję!
Słuchaj więc! Wiem, że wszystko mówić mogę, bo nie usłyszę od ciebie wyrzutu, jako od człowieka pobłażliwego, wielce doświadczonego, bo masz serce, które doznało burz tego życia! Jakże się nazywał twój ojciec Eberhardzie?
— Moim ojcem, moim nieoszacowanym wychowawcą był stary postelnik Jan von der Burg!
— Jan von der Burg. — Nieraz mi o tém wspominałeś, a jednak pytam cię znowu, jakbym się o tém zapewnić musiał.
Minęło temu już lat przeszło czterdzieści, zaczął starzec, byłem wtedy ognistym, ochoczym do życia człowiekiem — pełen młodzieńczéj siły nie myślałem wówczas o tém, że przyjdzie kiedyś czas, w którym sparaliżowany na wyściełaném krześle siedzieć będę. Ojciec mój był bogaty i szanowany, na mnie wydał więcéj, aniżeli wówczas było zwyczajem, zaopatrzył mnie w pieniądze i polecenia i kazał zwiedzić świat, tak, że powróciłem jako promieniejący szczęściem, śmiały młodzieniec.
Wspominając o tém, dziwnego doznaję uczucia! Stary Ulrych był wtedy serdecznie ognistym, rzutnym młodym Ulrychem, dla którego cały świat stał otworem, do którego uśmiechały się ukradkiem wszystkie ładne dziewczęta, i który niejednéj ukradł całusa, od niejednéj za to dwa otrzymał!
To wszystko rozzuchwaliło go — duma rodziców, przeświadczenie o sobie, nabyte wiadomości, pierwszeństwo przed innymi jakie mu zewsząd przyznawano, czyniły go coraz pewniejszym siebie, coraz dumniejszym — a gdy nawet zmarły król najlepiéj lubił z nim obcować, dawał mu zlecenia, owszem nawet zawezwał go do zamku, dla rozmówienia się z nim, zdumiony, ale nie pyszny, przekonał się o swojéj wartości.
Młodość wrzała mu w żyłach, ognista i śmiała młodość, która nigdy nie wraca, któréj nigdy nikt dosyć nie szanuje i nie poznaje!
Ale nie sądź, aby Ulrych dla tego zaniedbał pracy. Nabył on w Paryżu i w innych wielkich miastach wiele doświadczenia i biegłości w złotniczéj sztuce i w domu z nich korzystał.
Wtém zdarzyło się, że jednego dnia, Ulrych idąc do zamku, spotkał powóz księżniczki Krystyny — stanął, czekając aż przejedzie, i gdy zdjął kapelusz, oczy jego spotkały się z oczami najpiękniejszéj w kraju dziewicy.
— Księżniczki Krystyny! powtórzył zdziwiony Eberhard: któréj tak wykończony obraz wisi w sali zamkowéj jéj imienia?
— Téj saméj — była to wówczas niemal dwudziestoletnia córka księcia Henryka, dla swojéj piękności i dobroci serca, przez jéj kuzyna, księcia następcę tronu, wysoko ceniona.
— Przez teraźniejszego króla?
— Kochał on księżnę Krystynę; ale ona na to nie — zważała, był to obraz niewinności i obojętności, prawa i czarująca, bez dumy i uprzedzeń, słowem piękna, rozumna, pełna dowcipu dziewica.
Ulrych spotkał już był raz w zamku młodą księżniczkę — gdy więc przejeżdżała obok niego ze swoją damą dworską, a on stał kłaniając się, tak szczerze i przychylnie odpowiedziała na jego ukłon, że mimowolnie stał długo i patrzał na szybko odjeżdżający powóz.
Król, któremu Ulrych odniósł jakąś robotę, tak się nią ucieszył i tyle upodobał Ulrycha, że go zaprosił na jedną z licznie odwiedzanych karnawałowych zabaw, wyprawianych na zamku.
Dla młodego złotnika było to znakomite odznaczenie, a wzrosło tém bardziéj, że nietylko sam król z nim rozmawiał, ale księżniczka Krystyna, pożegnawszy księcia następcę tronu, zwróciła się ku niemu i tak przyjaźnie go powitała, jakby go od dawna znała. Wiedziała nawet jego imię i długo z nim rozmawiała.
Księżniczka była nadzwyczaj piękna. Na ciemno-blond włosach miała perłowy dyadem, jéj niebieskie, piękne, marzące oczy nieopisany urok wywierały na stojącego przed nią młodzieńca — delikatna twarz o rożowo tchnących ustach, przemawiała do niego tak szczerze i lubo, iż serce Ulrycha drgało i biło — i gdy późną nocą roztargniony śpiesznie opuścił zamek, towarzyszył mu obraz Krystyny, a miły głos słów jéj nieskończoném echem odzywał się w jego duszy.
Syn poważnego wprawdzie, ale prostego mieszczanina, kochał córkę księcia! Kochał ją, głęboko i święcie przechowywał ją w sercu — i podzielał jéj żałobę, gdy wkrótce książę Henryk, jéj ojciec, szybko za swoją małżonką poszedł do grobu. Była to teraz sierota, jakkolwiek złotem i przepychem otoczona, jakkolwiek ją rozweselały damy dworskie, jakkolwiek pocieszały przyjazne słowa księcia następcy, — ale zawsze sierota, rodziców swoich opłakująca!
Taka boleść wywiera zbawienny wpływ na większą część serc ludzkich, — a jeżeli którekolwiek z nich pierwéj już było miękkie i szlachetne, to przez ową boleść Wyrabiają się tém mocniéj wysokie przymioty podnoszące duszę i do Boga ją zbliżające — inaczéj patrzy już ona na życie, i cel dążeń swoich widzi nie w dumie i pysze, lecz w miłości ludzi; nie w przewadze i dworskości, ale w łagodności i łasce! Księżna Krystyna cel taki znalazła w tych najwyższych przymiotach!
Cóż za nieskończone błogosławieństwo, gdyby była na tron wstąpiła, gdyby rękę swą księciu następcy podała! w głębokiém przekonaniu powiedział Eberhard.
Słuchaj, co się daléj stało. Pewnego dnia na wiosnę, ekwipaż księżny zajechał tu przed mój dom. — Ojciec mój gdzieś był odjechał — ja stałem w niepozornym sklepie i zakładałem właśnie ostatnią strzałę do dwóch pysznych ołtarzowych lichtarzy, które król chciał darować kościołowi Śtéj Jadwigi; — sztyft, którym cyzelowałem, wypadł mi z ręki, gdy lokaj otworzył drzwiczki powozu i otwierając sklep zawołał:
— „Jéj królewska wysokość księżniczka Krystyna!“
Wysiadła z powozu — nie widziałem jéj od śmierci ojca — cudnie pięknie wyglądała — boleść jeszcze bardziéj wybieliła jéj policzki, a rysy jéj jeszcze bardziéj złagodniały i silniéj malowały się na nich marzenia! Czarna, obcisła suknia otaczała jéj wysoką, wspaniałą postać, czarny welon spadał z włosów na ramiona, okryte ciemnéj barwy zarzutką.
Skinęła na damę dworską, aby czekała na nią w powozie, i bez towarzyszki weszła do sklepu.
Oddałem ukłon i wyrzekłem kilka słów współubolewających, które wypłynęły z mojego serca, i dla tego jéj sercem dobrze przyjęte zostały! Podała mi rękę, i pełny szczęścia, upojony rozkoszą, przyłożyłem ją do drżących ust moich.
Oboje byliśmy wzruszeni.
— „Przybywam tu, panie Ulrych, rzekła nakoniec cichym, mile brzmiącym głosem, z obstalunkiem! Pamiętasz pan naszą rozmowę na ostatniéj karnawałowéj zabawie? Wtedy nie dotknęła mnie jeszcze ciężka strata, ale słowa, jakie zamieniliśmy, niejako były przygotowaniem do niéj!“
— „Mówiliśmy, odpowiedziałem, o owych trzech bozkich celach duszy naszéj, do których wszyscy ludzie zmierzać winni, bo ich podnoszą: o wierze, która nas umacnia, o wieczném świetle wykształcenia i oświaty, i o odwadze przy śmierci, która nam wszystko znosić pomaga.“
— „Niech mi wolno będzie wyznać, że słowa te ciągle miałam na myśli od czasu jak się rozstaliśmy, i że były dla mnie świętemi od czasu jak ciężki smutek serce moje przytłacza! Przybywam tu do pana z prośbą, ażebyś mi zrobił talizman, któryby te słowa zawierał — jak, to pozostawiam pańskiemu rozsądkowi, pańskiemu dla mnie współczuciu, wiem, że dla pana nie jestem obojętną!“
W téj chwili przejęło mnie jakieś wszech-potężne uczucie — zdało mi się, że powinienem upaść przed taką wzniosłością i wzrokiem wyznać, że czuję w sobie coś więcéj nad zimne zajęcie, że ją kocham, — kocham z całym zapałem młodzieńczo burzliwego serca.
Widziała dobrze, co się zemną dzieje.
— „Czy chcesz mi pan zrobić taki talizman?“ prędko zapytała, jakby przeszkodzić chciała czemuś, co i jéj sercu obcém nie było.
— „Z radością postaram się, odpowiedziałem — a potém półgłosem dodałem: ale czy nie rozgniewam łaskawéj księżniczki, jeżeli także podobny talizman na piersi mojéj ukryję?“
— „Nie, nie, zawołała, a rysy jéj na chwilę rozjaśniły się, oboje ten znak nosić i służyć mu będziemy — a oprócz tego kto zda nam się być godnym, wtajemniczymy go w znaczenie talizmanu! Skoro będzie gotów, przynieś mi go pan do zamku — byle prędko.“ Pożegnała mnie łaskawie, a nawet więcéj — i znikła w powozie, który prędko odjechał.
Niezwłocznie zabrałem się do roboty! W kilka dni późniéj talizman był gotów — na złotém tle, którego owalny brzeg tworzyły w środku większe, a po bokach mniejsze świetne brylanty, znajdowały się trzy z pereł tworzone znaki: krzyż, słońce i trupia głowa — znasz to Eberhardzie. Masz to — kto ci to dał?
Książę de Monte-Vero, czując dobrze, że się zbliża do wyjaśnienia, które rzuci światło na tajemnicę życie jego osłaniającą, wydobył talizman, który na małym złotym łańcuszku ciągle na szyi nosił. Starzec spojrzał nań.
— Powiedz — kto ci to dał? spytał.
— Ojciec Jan zawiesił go na mnie!
— I nie powiedział ci nigdy, z czyjéj ręki ten znak otrzymał?
— Umarł właśnie w chwili, gdy zamierzał mi to objawić!
— Słuchaj daléj, Eberhardzie, ty sam tylko powinieneś wiedzieć to, o czém nikt dotąd nie wie! Dwoje zaręczonych zamieniają pierścienie, na znak, że do siebie należą — księżniczka Krystyna i Ulrych zamienili te znaki, aby odtąd nosić je i nawet ze śmiercią nie opuścić, — ja go zachowałem, Eberhardzie, talizman i dzisiaj jeszcze jak wówczas spoczywa na mojéj piersi, bo ta wzniosła kobieta sama go na mojéj szyi zawiesiła.
Znikły zapory — Ulrych klęczał przed Krystyną, a ona płakała mocno wzruszona, gdy wymówił jéj słowa: „Kocham cię!“ Płakała mocno, wreszcie podniosła klęczącego, ścisnęła mu rękę i anielskim głosem szepnęła: „Krystyna należy do ciebie, teraz i na wieki.“
Była to chwila, którą Bóg raz tylko w życiu obdarza człowieka, godzina tak święta i rozjaśniona, że po niéj śmierć nawet swą grozę straciła — dla kogo ona wybiła, Eberhardzie, ten doznał szczytu rozkoszy i życia!
Starzec, którego dusza i dzisiaj jeszcze na wspomnienie o téj bozkiéj godzinie w zachwycenie wpadała, którego duch poczuwał i dzisiaj jeszcze całą jéj błogość, zamilkł na chwilę. Eberhard spojrzał w jego pomarszczone, czcigodne oblicze czuł, jak gorąco stary Ulrych kochać musiał księżniczkę Krystynę, któréj obraz zawsze, gdy go sobie przypominał, tak silne robił na nim wrażenie.
— Co teraz powiem, Eberhardzie, było tylko następstwem owéj godziny, a jeżeli do niéj przywiązany jest grzech, to już odpokutowany, a Bóg mi go przebaczy!
Krystyna odrzuciła rękę dostojnego krewnego — ale on ją tak mocno kochał, że mimo téj odpowiedzi nie wyrzekł się nadziei posiadania jéj z czasem — był młodszy odemnie — jego rywala, szczęśliwszego! — Krystyna potrafiła wkrótce schadzać się niepostrzeżenie z Ulrychem zewnątrz zamku, tak, że nikt się tego nie domyślał, odbywała samotne przechadzki, a on ją postrzegał i spotykał! Zapał ich dusz szukał i znalazł drogę i środek do wzajemnego połączenia się. Przejęci miłiścią zapomnieli o wszelkich przeszkodach i namysłach!
Było to podczas jasnéj letniéj nocy, gdy się raz spotkali, księżyc świecił przez gałęzie drzew, a słowiki wywodziły ostatnie trele. Nikogo nie było w pobliżu parku, nikt nie przeszkadzał kochankom, przechadzającym się wśród żarliwéj rozmowy, wśród wonnéj tkanki księżycowego światła i cienia — przejmowała ich rozkosz otaczająca ich i miłość gorąca — serca ich biły gwałtownie, a usta poczuły błogość pierwszego pocałunku!
Lecz było to dwoje namiętnych ludzi — a jeżeli przy takiém usposobieniu iskra padnie na nagromadzone zarzewie, wtenczas wybucha płomień, wznoszący się ku niebu, niepowstrzymany! Spoczywali serce przy sercu — niezdolni już byli myśleć o tém, że się wzajem posiadać nie mogą — znikła przed nimi ziemia ze swojemi prawami i wymaganiami — w owéj chwili były to tylko dwie istoty, dwa atomy wszechświata, które powodowane bozką tęsknotą, połączyły się i kosztowały odbłysku niebiańskiéj rozkoszy — należały do siebie bez kwestyi i względu, służąc tylko jednéj woli: woli przejętych miłością serc!
Była to noc noc pełna radosnéj błogości — i zarazem zabijającego zrządzenia! Gdy się rozłączyli — gdy Ulrych, blady i rozstrojony, trzymał w objęciach piękną Krystynę, która oburącz twarz zakryła, kiedy listki kwitnących drzew na nich spadały, a śpiew słowików zamilkł, wracającym przypomniała się znowu ziemia i obudziła w nich pełną obawy troskę!
Ale nikt nie domyślał się tego co zaszło, nikt nie widział wracających, nikt nie wiedział, jak tajemny i wieczny teraz połączył ich związek!
Często jeszcze spotykali się — lecz za nadejściem zimy, to ustało! Ulrycha dręczyła straszliwa boleść i niepewność — wtém podczas burzliwego, mroźnego wieczoru odwiedziła go jakaś zawelonowana dama — powóz w cztery karę konie zaprzężony czekał na nią przy rogu ulicy — cofnął się przelękniony — ale wnet domyślił się, że przybyła wysokiego wzrostu zakwefiona dama — była to księżniczka Krystyna!
Dusza Ulrycha drżała pełna oczekiwania — serce ucichło przejęte strachem, bo czuł, że coś niesłychanego zajść musiało.
Krystyna była bez towarzystwa, — tylko jeden zaufany sługa, na którego wierność liczyć mogła, siedział na koźle podróżnego powozu, trzymając wodze czterech rumaków.
— „Bądź zdrów, ledwo wymówiła, podając mi ręce — bądź zdrów na wieki!“
— „Dla Boga! bledniejąc zawołałem, co chcesz uczynić? gdzie chcesz uciekać?“
— „Nie pytaj — co czynię, dobrze czynię! Obaczymy się znowu — zostaję twoją na wieki! — Tak najlepiéj! Módl się za mnie, mój ukochany — módl się za mnie gorąco! Ożeń się — a przez pamięć na miłość naszą noś amulet!“
— „Pozwól mi uciekać z tobą — ulituj się!“ zawołałem klękając w rozpaczy i całując jéj ręce.
— „Nie, nie, wyjąkała, musimy rozłączyć się — nie ma innéj rady! Obaczymy się znowu — tam!“
I ręką wskazała niebo — w owéj chwili wyglądała jak święta, do ktôréj modlić się muszę — oczy jéj rozjaśnione patrzały w niebo — przez czarny welon widziałem, że błyszczą, łzami!
— „Bądź zdrów — nie idź za mną — wykonaj święcie moją ostatnią wolę! Serce moje pozostaje z tobą. Do ciebie jednego tylko całkiem należało.“
I wyszła — ja klęczałem z załamanemi rękami.
— „Bądź zdrów — nie idź za mną!“ — te słowa drgały mi w uszach — zakryłem twarz, bom przeczuwał coś okropnego.
Wkrótce usłyszałem turkot odjeżdżającego powozu — wybiegłem — wypadłem na ulicę, pędziłem wśród mroźnego wiatru, i z daleka już tylko jak przez mgłę widziałem uwożący ją czarny zaprząg!
Usta moje wydały okrzyk boleści — okropny ból ścisnął mi piersi....
Stary Ulrych zamilkł strudzony, nędzne, sparaliżowane ciało wypowiedziało mu posłuszeństwo — ale ducha miał jeszcze mocnego! Przeszło lat czterdzieści upłynęło od téj nocy, a jednak tak jeszcze jasno wyobrażał ją sobie w duszy, że z oczu widać mu było głęboką troskę jego życia.
— Szukałem jéj, cichym głosem nakoniec mówił daléj, ostrożnie i na pozór obojętnie, chociaż mi serce pękało, wypytywałem o księżniczkę Krystynę w zamku, gdzie panowało wielkie wzburzenie — odpowiadano mi krótko: wyjechała! Pełen męczącéj niespokojności, oczekiwałem jakiegoś znaku jéj życia, lecz nadaremnie — ani śladu jéj nie znalazłem, ani wiadomości żadnéj nie otrzymałem!
— I nikt się nie dowiedział nigdy, czy księżniczka Krystyna jeszcze żyje? spytał Eberhard, który naostatek, po nadaremnych zabiegach wywiedzenia się o téj tajemnicy, teraz się nieco dla niego rozjaśniającej, miał nadzieję poznać jéj rozwiązanie.
— Nikt! z jéj pożegnalnych słów z góry wiedziałem, że ona już nie żyje — tam ją znajdę! Ale nie wiem zgoła gdzie jest grób Krystyny, i zawezwałem cię tu, aby prosić, jako często bywającego u dworu, o zbadanie tego! Tobie mogłem powierzyć tajemnicę mojego życia — jestem bardzo wyczerpany i nieszczęśliwy! Czy wiesz Eberhardzie, co mi w ostatnich czasach bardzo często na myśl przychodziło? cichym i przerywanym głosem mówił stary Ulrych: oto, że ponoszę karę za winę takiego losu Krystyny! Patrz na moje nieszczęśliwe członki, i wierz mi, że tęsknię do spokoju! Kontent jestem, że ci wszystko wyznałem — zdawało mi się, że tak uczynić byłem powinien — teraz mi już Iżéj! Przywołaj mojego syna — i przynieście tu światła, bo ciemno w koło mnie!
— Przypisywałeś sobie ojcze Ulrychu więcéj siły, niż jéj masz rzeczywiście, opowiadając mi tak długo! Postaram się wywiedzieć, co się stało z czarno ubraną damą, i gdzie znalazła schronienie. Cztery karę konie, mówiłeś, zaprzężone były u powozu?
— Wszystkie czarne — stęknął stary Ulrych — wszystkie czarne — jakbym na to jeszcze patrzał — dla tego też mi czarno przed oczami! Gdzie mój syn? — Obaj tu bądźcie przy mnie — i przynieście światła!
Eberhard przywołał syna starca, posłali po doktora Wilhelmiego, bo siły sparaliżowanego ciągle uchodziły i zapalili kilka świec i lamp.
— Tak lepiej! poszepnął stary — chodźcie tu do mnie — połóżcie wasze ręce na moich, któremi ruszyć nie mogę! Ha — otoż znowu ciemno w koło mnie i już was poznać nie mogę — módlcie się za mnie — Bóg się nademną zlituje!
— Ojcze! krzyknął syn sparaliżowanego, widząc, że mu się oczy zamykają.
— Zostawcie mnie w spokojności — pozwólcie mi zasnąć! — szepnął stary czując zbliżającą się śmierć.
Eberhard ścisnął rękę przyjaciela — poważni i rozrzewnieni stali przed krzesłem, w którém leżał stary, bezwładny i ciężko oddychający.
Księciu de Monte-Vero, który teraz znał całą smutną historyę życia starca, że to nietylko ojciec Ulrych leży przed nim umierający, nietylko ojciec jego przyjaciela, ale także osoba ściśle z nim związana — łza w oku zaświeciła.
— Światła — więcéj światła! wymówił starzec głosem już niepewnym, niezrozumiałym.
Obaj obecni uklękli i modlili się.
Stary Ulrych jeszcze raz spojrzał na nich — było to spojrzenie miłości i błogosławieństwa — potém pierś jego silnie się wzniosła i walczyła z życiem.
— Ach — jęknął — światła! — i czcigodne jego oblicze rozjaśniło się jakby niebiańskim blaskiem — już nie chrypiał — wznioślejszy był nad boleści.
— Krystyna! wyszeptały jego usta, a brzmiało to tak cicho, tak sferycznie, tak święcie, że Eberhard ze wzrokiem w niebo wzniesionym powiedział sobie: On ją znowu obaczył!
Stary Ulrych już nie oddychał — oczy jego zagasły — przeszedł do krainy pokoju i wiecznéj prawdy!
Gdy przybył doktor Wilhelmi i stanął przed leżącym bez ruchu starcem, nie rzekł ani słowa — niemo podał ręce obu przyjaciołom — za jednym rzutem oka poznał spoczynek śmierci.
Głęboka, święta cisza panowała w pokoju.
— Pokonał to, co nas jeszcze czeka — widział, co dla nas żywych wiecznie zakrytém pozostanie, rzekł nakoniec Wilhelmi; starajmy się abyśmy mogli zasnąć równie spokojnie jak oni Patrzcie — oto spokój boży spoczął na nim!


ROZDZIAŁ XVII.
Dokument.

Klasztor Heiligstein, którego przełożoną za wpływem Schlewego została Leona, leżał prawie o dziesięć mil od stolicy, ale można się było dostać do niego bardzo prędko, bo tuż przy nim przechodziła droga żelazna. Dla tego Leona często mogła samotność murów klasztornych wynagradzać sobie ruchliwém życiem w stolicy.
Nim przystąpimy do dalszego ciągu opowiadania naszego, okazać wypada, jakim sposobem hrabina Ponińska przyszła do nabycia owego ważnego dokumentu, dotyczącego Eberharda, o którym wspomniała szambelanowi w nocy, w któréj wracała z nim do zamku z wieży przy sadzawce.
Gdy zmarł stary pustelnik Jan, który Eberharda jak własnego syna ukochał i wychował, tudzież nadał mu swoje nazwisko: von der Buig. — pomiędzy szczupłą po nim pozostałością, która przeszła w ręce Eberharda, oprócz kilku staroświeckich krzeseł i szaf, znalazło się także i bardzo artystycznie rzeźbione biurko, przekonywające, że stary Jan niegdyś, nim został pustelnikiem, opływał w bogactwie. Późniéj, zapewne w skup tek przeciwności losu, albo też z własnéj winy, przymuszony był poprzestać na rzeczach najpotrzebniejszych i w braku szukać zaspokojenia. Dusza ludzka głęboko ukrywa uzasadnione do tego powody, a obaczymy, że i staremu Janowi przeszłość wiele ich nastręczyła — usunął się od świata i w samotności, w któréj widzieliśmy go kaznodzieją na puszczy, założył sobie schronienie, w którém żył szczęśliwy, którego spokojności pragnął.
Czegóż potrzebował jako pustelnik? Sam przecię szukał największego niedostatku!
Że stary Jan wywarł na rozwijający się umysł Eberharda wpływ jak najprzeważniejszy, że podrastający a wrażliwego ducha młodzieniec nasycał się mocno głębokiemi prawdami życia, które wpajał w niego starzec, była to rzecz niezaprzeczona. Ale pokarm ten dopiero wtedy rozkwitł w piersiach Eberharda w całéj pełni, gdy go nawiedziły dolegliwości życia i chwile najprzykrzejszéj walki — w pośród nich tylko dusza ludzka może się zupełnie rozwinąć, tylko przez nie dosięgnąć może tak wielkiéj wzniosłości, czystości, takiej łagodności i szlachetności.
Dla każdéj rzeczy znajdującéj się w chatce swojego opiekuna, Eberhard nawykły kochać go jak ojca, miał cześć, którą można było nazwać rozrzewniającą. Każdy przeto przedmiot, którego starzec dotykał lub używał, był dla niego świętością; cenił go zaś za to jedynie, że go stary Jan używał w czasach swojego pustelnictwa.
Trudno mu było zabrać ze staréj, zapadnięciem już grożącéj chatki wszystkie rzeczy, ale nie mógł nic zostawić i nie uszanować wszystkiego, co zarówno miłe mu było.
Pochowawszy zatém swojego drogiego wychowawcę, jedynego na ziemi człowieka, którego swoim nazywał i który umierając z ojca przemienił się w jego dobroczyńcę, wywiózł z sobą cały pozostały po nim spadek, stare krzesła i szafy, oraz rzeźbione biurko, dla swojego kunsztownego wyboru stanowiące jedyny drogocenny przedmiot dziedzictwa.
Wiemy, że w owym czasie Eberhard doznał od Leony najstraszliwszéj krzywdy, jaką żona mężowi wyrządzić może — wiemy, że Leona wtedy właśnie go w najświętszych rzeczach oszukiwała — ale posiadała jeszcze dziecię, którego jéj odebrać nie mógł, dla tego więc dziecka, Wprzód nim wyjechał z Europy, przesłał jéj jako świętość spadek po starym Janie.

Dumna, na wszystko szlachetne nieczuła hrabina Ponińska, nazywająca się jeszcze wtedy pani von der Burg, bo dopiero późniéj tę nazwę zmieniła na znamienitszą rodowitą, wyśmiała ten ubogi dar Eberharda, i nie uważała go za godny przechowywania. Nie znająca zgryzot sumienia, ani prawdziwéj macierzyńskiej miłości, poruczyła dziecię swoje obcéj rodzinie, aby uwolnić się od wszystkiego, co krępowało już wówczas jéj tyle nieposkromioną dążność do zawładnięcia sercami mężczyzn, do zbołdowania ich sobie, ona, która milutką, uśmiechającą się dziecinę z pewną summą oddała rodzinie kancellisty Furscha, miałażby dla dziedzictwa po starym pustelniku Janie, chociaż je Eberhard przesłał ze świętem zleceniem, uczuwać co innego nad najnikczemniejszą pogardę?
Byłoby to nienaturalném, gdyby Leona zachowała jak najmniejszy szacunek dla téj pamiątki z czasów młodości swojego męża, kiedy się nie wahała jego samego jak najokropniej oszukiwać!
Serca podobne jéj sercu, znają tylko swoje własne cele i dążenia, którym wszystko z zimnem wyrachowaniem poświęcają! Owszem dodamy, że ów młody Włoch, ów sprawca przeniewierstwa Leony, był tylko przechodnim jéj kochankiem, że zatém nie miłość była powodem zerwania małżeństwa, zajrzawszy więc w duszę téj kobiety, utrzymywać możemy, że jéj niegodziwa namiętność teraz dopiero rzeczywiście wybuchła, gdy się z szambelanem Schlewem związała, a ów obłęd miłosny był to tylko pierwszy niepewny krok, który sprawił, że i owego Włocha nie kochała ona prawdziwie, lecz pocieszała się jedynie widokiem klęczącego przed jéj pięknością!
Leona nie dbała o pozostałe dziedzictwo — krzesła i szafy darowała sługom, a tylko biurko zatrzymała, nie jako pamiątkę po znanym jéj w młodocianych latach pustelniku, lecz że przez swoje artystyczne rzeźby, świadczące o jego starożytności, przemieniło się w kosztow- ność, która zwracała na siebie oczy wszystkich odwiedzających salony lubiącéj życie dumnéj hrabiny.
Matka Leony od dawna już zmarnotrawiła bogate swoje mienie; pozbawiona środków utrzymania, już wtedy tak nizko upadła, że hrabina Ponińska wstydziła się swojéj matki. Ale w czasie kiedy Eberhard znikł i w dalekiéj części świata za pośrednictwem własnéj siły i energii zakładał swoją osadę, coraz bardziéj wzrastającą pod względem wartości i nabył dumnie i pięknie brzmiące imię, zdawało się już że Leona chce naśladować matkę: stracić wszystko do ostatka i wziąć kij żebraczy!
Lecz hrabina Leona Ponińska, córka chciwego podboju Korsykanina, którego olbrzymią duszę ze zgubnym wpływem odziedziczyła, szukała i znalazła sposobność wyuzdania tak dalece swojéj chęci panowania, mającego w sobie coś zgrozą przejmującego, że nietylko wzbudziła podziw, ale i pieniądze znalazła!
Nie miała już środków do odurzania świata i władania nim za pomocą wystawności i okazałości jako hrabina Ponińska — po krótkim więc namyśle postanowiła wnet zadziwić i oczarować go jako miss Brandon, bo mu przedstawiała widowiska dotąd jeszcze niesłychane i jedyne w swoim rodzaju. Leona bawiła się ze lwami, kupionemi za resztki majątku, a mogąc wszystko co chciała, miała w spojrzeniu tajemniczą władzę, tak szybko i zupełnie pokonywającą tych królów pustyni, iż ci wijąc się posłuszni u nóg jéj pełzali!
Szczególny traf, nieraz w życiu naszém wydarzający się, mieć chciał, że z całego swojego mienia zachowała właśnie to biurko i kilka innych przedmiotów, a resztę sprzętów po największéj części sprzedała — teraz tak się do tego biurka przyzwyczaiła, że je ciągle przy sobie zachowywała, a zebrawszy znaczny majątek jako pogromicielka lwów, kupiła sobie pałac w stolicy, który kiedyś zwiedzaliśmy z księciem i jego cieniem, i który dotąd posiadała, chociaż została przełożoną klasztoru Heiligstein. Korzystała z niego ilekroć bawiła w stoli- cy, co jak mieliśmy sposobość przekonać się, nie rzadko się zdarzało.
To biurko starego Jana, ten starożytny dziedziczny sprzęt zeszłowieczny ze swojemi cudnemi rzeźbami i ozdobami, stał w salonie pałacu, z którego przechodziło się do sypialni hrabiny Ponińskiéj, urządzonéj ze wschodnim przepychem i wyrachowaną obfitością. Był to ten sam salon, w którym kiedyś widzieliśmy piękną Leonę leżącą na sofie, gdy przy ułudnych dźwiękach i tańcach, ze szlifowanego kryształu spijała szampana.
Na kilka dni przed ową nocą, w któréj wspomniała Schlewemu o znalezionym dokumencie, oczekiwała w swoim pałacu przeora klasztoru, który miał jéj poczynić rozmaite zwierzenia się, a którego pragnęła całkiem podbić pod swoją władzę, bo nietylko pochodził ze znakomitéj rodziny i miał wielu stronników w znacznéj części szlachty, lecz także spokrewniony był z najbardziéj wpływowymi panami w Rzymie.
Już poprzednio zręcznie zmiarkowała, że ten przeor, niejaki pan von Schleckenstein, który nie zdawał się być nieprzychylnym baronowi, gdy przywdział habit, należał także do wielkiéj liczby ludzi, których potęgą piękności umiała uczynić swoimi niewolnikami — umiała ona to dobrze dopatrzyć, a wiemy, że najwyższym celem jéj życia było wykonywanie i rozkrzewianie téj władzy.
Gdy więc oczekiwała odwiedzin przeora w późnéj godzinie, już wydała była wszelkie rozkazy, ku niezwykłemu przyjęciu pobożnego pana odnoszące się. Miała wprawdzie na sobie ciemną szatę pobożnych zakonnic, ale pod nią wystrojona była przynajmniéj czarownie, chociaż nie okazale.
Biała jedwabna suknia obciskała jéj bujnie piękne członki, i dozwalała domyślać się falującéj pełni, jéj łona, a nie ukrywała cudnéj, plastycznéj piękności jéj ramion i zapewniała cudny widok, skoro przełożona zrzuci swój brunatny habit.
Rozkazała zastawić w salonie stół i przynieść najdę- likatniejsze potrawy i wina dla siebie i gościa, z którym wieczerzać zamierzała, a rozkaz jéj ściśle wykonano.
W łagodnie oświetlonym i pachnącym salonie, przy którego ścianach ozdobionych kwitnącemi drzewami stały krzesła i ottomanki delikatnie rzeźbione, jak również i stare biurko Jana, kosztownemi srebrami nakryty stół oczekiwał Leony i przeora. Sama go obejrzała, nim w przedpokoju przyjęła młodego jeszcze mnicha, któremu wewnętrzny głos od dawna szeptał, że piękna przełożona jest dla niego życzliwą.
Wiadomość więc, z jaką przybywał do pobożnéj siostry baron von Schreckenstein. służyła mu tylko za środek prowadzący do celu, i szybko też posłannictwo swoje spełnił.
Gdy przeor przez bardzo pobożnie brzmiące, ale zupełnie po świecku wypowiedziane pożegnanie, polecił się dalszym względom, zaprosiła go przełożona na wieczerzę, a pobożny brat nie miał przeciw temu nic do nadmienienia.
— Jeżeli w murach klasztornych nie mogłam cię nigdy przyjąć, powiedziała z równie pokorném jak ułudném spojrzeniem swoich ciemnych, pięknych oczu: wolno mi tu, bez przeszkody i niewidocznie dowieść ci, jak wielce pragnę iść z tobą ręka w rękę!
— Słowa twoje pobożna siostro, są mi równie przyjemne jak zręcznie wypowiedziane! Pozwól mi wyznać, że dom twój świecki, który dobrowolnie na klasztor zamieniłaś, wielce mi się podoba!
— Towarzysz mi — złóż tu spokojnie swoją pobożną szatę, któraby ci tylko przeszkadzała.
— Dozwól pobożna siostro, abym w niéj pozostał, tylko kaptur zdejmę — ale nie zważaj wcale na mnie! Jeżeli ci w tém ciemném okryciu za gorąco i ciężko, to zdejm je, — ja ci przytém pomogę!
Przeor z bardzo śmiałém poruszeniem ujął habit Leony, i ze wzrastającém upodobaniem ujrzał wychylającą się piękną postać z pod niepozornego okrycia, — miał nawet sposobność swojém szybko i głęboko sięgającém okiem dostrzedz cudnéj okazałości jéj bijącego łona, a jeszcze lubiącego życie i namiętnego pana widok ten przejął rozkoszą i nadzieją.
Leona wprowadziła mnicha do gustownego salonu i prosiła, aby usiadł przy stole, na którym w chińskich naczyniach stały kwiaty i owoce, a miłe i z wyrachowaną zalotnością ubrane służące przyniosły najwyszukańsze potrawy wszelkich krajów, a na złotych tacach błyszczące i brzęczące kryształowe kielichy kosztownych win.
Przeorowi wszystko wybornie smakowało, i z miną znawcy chwalił co mu podano. Gdy potém pozostał sam z piękną Leoną, a wino rozproszyło namysł i wszelki przymus, wzniósł kielich, dotknął nim kielicha pięknéj, czarownic pięknéj gospodyni, i wychylił go na jéj cześć.
Doświadczona mniszka ukryła swój tryumfujący uśmiech, nie zdradziła się wcale ze swojemi zamiarami i myślami, a co chwila bardziéj podbijała pod swą władzę zakonnika, którego twarz rumieniła się, a błyszczące oczy przekonywały, że był niezmiernie roznamiętniony! Tryumfowała, bo wiedziała już, że wszystko na nim wymódz może, że i on, dotąd żyjący tylko modlitwą i na pozór zimny, musi leżeć przed nią w prochu, jeżeli jéj cele tego wymagać będą!
Ale chciała także nasycić przyjemnością zmysły pobożnego pana, za którą, jak sobie powiedziała, wdzięczen jéj będzie, a niespodzianka ta miała uwieńczyć gościnne jéj przyjęcie!
Leona zamierzała tym sposobem usłużyć grzechowi, i wymyśliła przyjemności, które przez swoją piękność i odurzającą zmysłowość celom jéj służyły, mianowicie: opanowaniu świata, uczynieniu grzechu panem ludzkości, a grzech ten powinien był być tak piękny i ułudny, żeby wszystkie serca krępował!
Najżywszém jéj życzeniem, najświętszym planem, było otoczyć się ogromnemi bogactwy Eberharda, i z cza- równym uśmiechem z Paryża świat w sieci swoje oplątać, bo mu nastręczała przyjemności, które go bez ratunku do zguby doprowadzić miały!
Kiedy dusza Eberharda przemyśliwała o podniesieniu i uszczęśliwieniu ludzkości, Leona przeciwnie szukała sposobów pogrążenia jéj w przepaści, a jéj fantazya, tudzież na zmysłowości i na ubieganiu się o przyjemności oparte wyrachowania nie ustępowały szlachetnym usiłowaniom Eberharda, chociaż te ostatnie były bozkie, a pierwsze szatańskie.
Każdy z obrazów, które z wyrafinowaném wyrachowaniem wymyśliła, które późniéj, chociaż nie z taką jak tu eksploatacyą, okrąg ziemi przebiegły, każdy z jéj wynalazków, które zaledwie w rok po téj nocy na wzór Paryża znalazły naśladownictwo i chętnych widzów, miał widzieć przeor, a ona chciała ucieszyć się wrażeniem, jakie ten widok na nim wywrze, zwłaszcza że mnich już samą przyjemnością jéj towarzystwa i jéj winem tak się rozgrzał i rozburzył, że wyznał jéj, iż gotów jest zaprzedać swoje zbawienie — byle tylko raz przy jéj wspaniałém łonie spocząć mu pozwoliła!
A Leona nie wzięła mu za złe tego cicho wyszeptanego wyznania.
— Pozwól mi pobożny bracie, z czarownym uśmiechem odpowiedziała: przedstawić ci kilka mamideł, na które my ludzie chętnie patrzymy, bo możemy w nich całkiem podziwiać wspaniałość stworzenia. Pragnęłabym wielce, abyś dom mój opuścił z przyjemnemi wrażeniami i obrazami! Lecz zważ na moją prośbę i mamideł tych, bardzo naturalnych, nie mieszaj z rzeczywistością, a zatém nie zbliżaj się do nich, bo rozpłyną się jak fata morgana! Pozostańmy tu przy stole, pijmy wino, a na kilka chwil niech nam się zdaje żeśmy przeniesieni na Wschód — bo tam ojczyzna takich marzeń i obrazów! Przebacz także, pobożny bracie, jeżeli każę ci przedstawić wspomnienia mytów — może wydadzą ci się takiemi jak mnie, która w nich upatruję wzniosła poezyę!
— Wzbudzasz we mnie ciekawość, pobożna siostro — podzielam twoje zdanie: stare gawędy zawierają w sobie wiele poezyi. Obaczmy!
Leona powstała i pociągnęła za jedwabny sznur, wiszący nad jedną ottomanką, poczém wróciła do swojego krzesła, które stało przy stole naprzeciw przeora.
Światło, tak długo łagodzone matowo szlifowanemi dzwonami, tak długo mocno salon rozwidniające, coraz bardziéj słabło, dała się słyszeć cicha muzyka, jakby gdzieś z góry spływająca — magiczne pół-światło otoczyło przełożoną i przeora, w oczekiwaniu siedzących przy stole.
Wtém rozsunęła się bez szelestu ściana obok biurka, a w czarownie jasnym blasku okazał się żywy obraz w tym szerokim i wysokim otworze, przepychem i pięknością wszystko przechodzące.
W pośrodku stały pod drzewem dwie młode, piękne dryady — były one jakby z blado różowego marmuru wykute, a żadna zasłona nie obojętniła wspaniałości ich postaci. U ułudnie naśladowanego źródła stały i leżały w malowniczych położeniach cztery najady.
Widok tych pięknych, nieruchomych postaci dziewiczych, czarował, zachwycał oko — odurzał podchmielonego przeora, który nie mógł oderwać wzroku od czarownego obrazu.
Lecz cóż to było? Czy nimfy ożyły?
Nie, pozostały nieporuszone w swoich — zachwycających położeniach, nawet ich uśmiechające się rysy były jakby rylcem doskonałego artysty wyrobione — ale cały obraz poruszał się — oczom mnicha przedstawiały się cudowne postaci, z których każda była równie piękna, równie wspaniała, wszędzie widział nadchodzącą to jedną, to drugą, a potém znowu w głębi bujającą.
I znowu nagle zawarła się ściana, a obraz zniknął.
Gdy lampy salonu na nowo się rozjaśniły, Leona z pytającym uśmiechem spojrzała na przeora, aby zauważyć wrażenie obrazu.
— O, jak to wykończenie piękne, pobożna siostro! rzekł ubóztwiając: — Jesteś wielką czarodziejką! Dozwól mi jeszcze raz tego widoku!
Przełożona powstała i znowu pociągnęła za jedwabny sznur — znowu zaćmiło się w salonie, znowu otworzyła się ściana.
W oślepiającej światłości wystąpiły przed zdziwionym widzem trzy gracye — które obejmowały się wzajem pięknie ukształconemi rękami. Jeżeli już pierwéj dryady i najady nazwaliśmy malowniczo pięknemi, jednak tym trzem postaciom przyznać należało pierwszeństwo. Każda była najpiękniejsza, a gdy wybierając oko przebiegło z jednéj na drugą, to wracało znowu do pierwszéj i do przekonania, że wybrać niepodobna, że jest tylko jedno wyjście: nazwać wszystkie pięknemi, wszystkie wzrokiem w siebie pochłaniać“!
Obraz poruszył się, i można było w zupełności podziwiać trzy bozkie postaci, w całém ich rajskiém wykończeniu.
Przed przeorem zamknęła się ściana zawsze za wcześnie — byłby wołał najlepiéj nieustannie paść pobożne oczy pięknemi kształtami — mimowolnie więc wyśliznął mu się z ust głos żywego żalu.
— Czy raczysz, pobożna siostro, nim odejdę, wyświadczyć mi jeszcze jedną łaskę? powiedział, a rysy jego zdradzały wpływ obrazów: pozwól mi jeszcze raz ujrzeć okazałość, jaką rozwijać umiesz. O, jakże ci zazdroszczę téj przyjemności — jak podziwiam ten zmysł piękności i sztuki! Wszystko się skończyło i muzyka, która brzmi tak łagodnie i mile. Jakże mnie do wdzięczności zobowiązujesz!
Leona zadosyć uczyniła prośbie mnicha — jeszcze raz pociągnęła za sznur — jeszcze raz otworzyła się ściana obok biurka — a teraz zdziwionemu przeorowi ukazał się żywy obraz, który widział w malowidle na korytarzu pałacu: Wenus, urodzona z łabędzia, gdy z wód powstaje. Tak jest, obraz ten tak cudnie naśladował naturę, iż postać najpiękniejszéj kobiety odbijała się w falach, z których ona właśnie wyjmując nogę stawała na ziemi, a na boku stał czatujący i łuk napinający prześliczny amor.
Wspaniałość kształtów teraz rozwijających się przed oczami przeora, przeszła miarę jego spokojności i wstrzemięźliwości — cudna postać téj Wenery, któréj ciemne włosy na jéj bujające łono spadały, gdy białą, pięknie ukształtowaną ręką nadaremnie usiłowała zakryć swoje wodą odświeżone, czarowne powaby, illuzyjném uczyniła ostrzeżenie Leony co do patrzania tylko, ale nie zbliżania się do obrazów.
Winem i ułudą tych postaci rozmarzony mnich nie był w stanie oprzeć się cudnéj ponęcie swoich zmysłów! Ślepy widzący przed sobą jedynie tę piękną postać, zerwał się z krzesła i wpadł na obraz wyciągając ramiona, jakby to bozkie zjawisko do siebie przyciągnąć pragnął.
Leona szybko powstała — ale wołania jéj nikt nie słyszał — zaślepiony mnich rzucił się na obraz — szeroki jego rękaw zaplątał się w rzeźbach biurka, a gdy obraz Wenery znikł jakby nagle czarodziejską ręką zasłoniony, potrącone mocno przezeń w zaślepieniu biurko starego Jana przewróciło się z głośnym łoskotem — a ręce przeora dotknęły chłodnéj ściany!
Nagłe zniknięcie obrazu, trzask starego i przez drobne drzewne robactwo stoczonego biurka, z którego w części porozbijanych półek i szuflad wypadły i rozproszyły się rozmaite papiery, wróciły znowu przytomność pobożnemu panu.
— Przebacz, pobożna siostro, rzekł z rozpaczą załamując ręce i patrząc na szczątki zniszczonego z jego winy kosztownego biurka, i pozwól mi, abym tę szkodę naprawił!
— Nie poruszaj tych szczątków, mój pobożny bracie, nie potrzebnie robisz sobie wyrzuty, bo powinna byłam usunąć ztamtąd to biurko! Służba naprawi pokruszone jego części.
— Ten niewczesny czyn mocno mnie zasmuca.
— Trzeba było słuchać tego, co powiedziałam!
— Przy cudnéj piękności obrazów zapomniałem o tém.
— Obaczysz je znowu!
— A więc nie gniewasz się na mnie i pozwalasz mi, dostojna, piękna siostro, znowu cię kiedyś odwiedzić?
— Odwiedziny twoje są mi pożądane! odpowiedziała Leona, przekonawszy się o działaniu jéj wynalazku, który w kilka lat późniéj rozszedł się po wszystkich krajach, a zarazem dostrzegłszy, że pomiędzy szczątkami biurka okazała się szuflada, któréj dotąd nie znała. — Niech cię święci prowadzą!
Przeor złożywszy pobożnéj siostrze podziękowanie za sprawioną mu przyjemność, wyszedł.
Gdy Leona pozostała sama w salonie, schyliła się, aby przekonać się czy jéj wzrok nie myli. Znała każdą skrytkę biurka i każdéj na osobne papiery użyła — teraz z tylnéj ścianki na kilka kawałków rozpadłéj, ukazało się coś żółtawo białego.
Nie było wątpliwości: za skrytkami, których używała, znajdowała się jeszcze jedna tajemna, któréj dotąd nieznała i któréj istnienia nie domyślała się. Ta skrytka, jak się teraz przekonała, otwierała się za pomocą sprężyny, która teraz odpadła. Prędko oderwała drewniane części, okrywające skrytkę i wyjęła z niéj kilka starych pożółkłych papierów. W tém tak starannie ukrytém miejscu prócz tych papierów nie znajdowało się nic więcéj, a gdyby nie pokruszenie się stołu, papiery te nigdy nie byłyby na jaw wyszły, ale właśnie okoliczność, że pisma te w tak tajemném miejscu były przechowane, dowodziła ich ważności.
Spojrzała więc szybko na to co znalazła — był to rękopis starego Jana — nieco sztywne i nie widoczne bladym atramentem pisane litery, nie pozostawiały żad- néj o tém wątpliwości — były to jego tajemnice, które po tylu latach wpadły w ręce Leony.
Ukryła te papiery i nadeszłéj służącéj kazała pozbierać pozostałe i usunąć stare biurko.
Gdy przełożona przeszła do swojéj sypialni, rzuciła badawczym wzrokiem na pismo Jana. Przebiegła wyznania jego przeszłości, powody, które go skłoniły do szukania samotności i poświęcenia prawdziwéj modlitwie połowy swojego życia — tajemnice tego kaznodziei na pustyni, który wychował Eberharda mało ją zajmowały — lecz im daléj czytała, tém większą zwracała uwagę, a wkrótce przeczytała co do słowa następujące zeznania starca:
„Byłem, tak brzmiał stary dokument, lubiącym życie oficerem. Otoczony bogatymi i lekkomyślnymi towarzyszami, rzuciłem się w potok uciech, z którego wycofać się trudno, bardzo trudno! Majątek moich rodziców dotychczas wystarczał na moje przyjemności — teraz szybko się rozpraszał. Nie zważałem na to, nie miałem siły, przy resztkach znacznego niegdyś mienia, zaniechać dotychczasowego życia.
„Jedna uczta gnała za drugą — odwiedziny owych wątpliwych sal balowych, w których córki zacnych rodzin mieszczańskich, przynęcone przyjemnością, same dążą do zguby, pędziły jedne za drugiemi. Woleliśmy te bale niż zebrania raczéj w znakomitych towarzystwach, bo odznaczały się one szczególnym powabem ładnych dziewiczych postaci.
„Gdy w pałacach, stojących dla nas otworem, przebijała się zimna grzeczność, a rodzice każdy ruch około ich córek uważali za nadzieję małżeństwa, w owych salonach balowych, dla których mundury zamieniać musieliśmy na cywilną odzież, znajdowaliśmy nieprzymuszoną wesołość i zabawę. Gdy tam pretensyonalne, odstręczające, ozdobne i trejbhauzowe rośliny skrycie wyprawiały rozmaite miny, aby zazdrością pałając i fałszywie uśmiechając się, wzajemnie zrażać sobie wielbicieli, tu otwarta naturalność, serdeczny śmiech i weso- łość, nieudana chęć życia, nas wabiły. Byliśmy jeszcze bardzo młodzi, bo na uniewinnienie nasze muszę to tutaj przytoczyć, skoro już jestem stary — byliśmy bardzo młodzi, i jeszcze nie myśleliśmy o tém, jakie będzie następstwo tych uciech — używaliśmy, o nic nie pytając!
„Aby w lecie dostać się do jednego z takich balowych domów, musieliśmy wychodzić z miasta i przebywać cienisty lasek. Nad brzegiem jego leżał mały, wesoły dom, a w jego oknie spostrzegłem twarz dziewicy pachnącemi różami otoczoną. Stanąłem zdziwiony, bo twarz ta była piękna — ciemne loki zwieszały się przy niéj, a ciemno-niebieskie oczy świeciły z niéj łagodnym blaskiem.
„Uderzył mnie miły obraz tego dziewczęcia, i sądziłem, że i mnie nawzajem postrzegła, bo spojrzenia nasze spotkały się — ale tego nie przeczuwałem, jakie w przyszłości oczekuje nas szczęście i jak straszliwie się skończy.
„Wtém wchodząc jednéj soboty do sali balowéj, ujrzałem naprzeciw wejścia stojące obok drugiéj dziewicy to czarowne zjawisko, które widziałem w oknie samotnego domu — poznała mnie — zarumieniła się, i milutko spuściła oczy.
„Józefina — tak nazywała się słuszna, skromna dziewczyna — nie pierwszy już raz znajdowała się na przedmieściowym balu — patrzałem na nią owym przejmującym wzrokiem, właściwym nam, gdy uczuwamy skrycie budzącą się miłość. Wkrótce otoczył ją rój wzajemnie nastręczających się wielbicieli — uważałem na wszystko, co się w koło niéj działo i co sama czyniła — a ona ukradkiem kiedy niekiedy i na mnie spoglądała.
„Wtém nakoniec znalazłem sposobność pomówienia z nią sam na sam — odprowadziłem ją do domu — darowała mi różę, którą nosiła na piersi przypiętą.
„Odtąd często i prawie codziennie widywałem Józefinę — unikałem towarzystwa kolegów, bylebym tylko u niéj mógł przebywać — wyznałem jéj mi- łość, a i ona czuła dla mnie wtedy głęboką, serdeczną skłonność. Ale moja miłość dla niéj wzrastała tak niewypowiedzianie, iż widziałem, że bez niéj żyć nie mogłem, że myśl widzenia jéj w posiadaniu drugiego doprowadzała mnie do szaleństwa, i wmawiałem w siebie, iż Józefina, o mnie tylko jednym myśli.
„Szczęśliwe to były dni i nocy — tylko raz dusza ludzka kocha tak gorąco i święcie, jak ja kochałem to dziewczę ludu, które poślubić za małżonkę postanowiłem, wszystko z radością poświęcając, byle ją tylko posiadać!
„Józefina niezmiernie się uradowała, gdy podczas jednéj cichéj godziny, pełen rozkoszy, zamieniłem z nią pierścionki — z zapałem całowała moje usta, a ja rozpływałem się, bo cóż bardziéj odurzającego nad miłość tak pięknéj, pożądanéj dziewczyny! Widziałem ją w moich objęciach, spełniło się najwyższe życzenie mojego życia — należała do mnie, do mnie samego!
„Wkrótce potém zdało mi się, że coś cięży na sercu Józefiny — była małomówiąca, a matka jéj dotąd mnie przychylnie przyjmująca, zrobiła się zimną — cóż się stało? Nadaremnie usiłowałem zbadać tę tajemnicę, któréj całą grozę dopiero późniéj poznać miałem.
„Matka dziecię swoje sprzedała — poświęciła je złotu, które jéj ofiarował jeden z moich przyjaciół, hrabia Ingelstein — i kiedy się tego nie domyślałem, Józefina upadła — znieważona — na zawsze dla mnie zginęła!
„Ale nie znałem nieufności — jak mogłem myśleć, że ta, dla któréj gotów byłem poświęcić moje stanowisko, z któréj chciałem mieć ukochaną, ubóztwianą żonę, zdradziła mnie, usłuchała nikczemnéj matki, która wołała frymarczyć raczéj wdziękami córki, niż mi ją oddać w małżeństwo. Jak mogłem przypuszczać, że Józefina zapomniała słów moich, które jéj raz powiedziałem, że aż do śmierci moją być musi, i jak to być mogło, aby przysięgę swoją złamała — i oddała się innemu?
„Porzuciłem zawód wojskowy, zamierzając wejść w służbę rządową i z Józefiną z płacy mojéj prowadzić życie jasne jak słońce — tak wspaniale wystawiałem sobie jego rozkosz, że mnie prawie nie obchodziło szczególniéj szydercze zachowanie się moich towarzyszy — myślałem tylko o szczęściu posiadania ukochanéj istoty, na któréj polegały wszystkie moje życzenia i nadzieje, wszystkie słodkie marzenia przyszłości, których się już tak blizkim widziałem.
„Byłem ślepy — nie postrzegłem, że Józefina wyglądała blada i rozdrażniona, że się boleśnie uśmiechała, gdy mówiłem o naszém weselu, i że po krótkich odwiedzinach matka upomniała mnie, abym odszedł, bo Józefina jest chora.
„Modliłem się za nią — z gorącą miłością przygotowywałem wszystko do naszego związku i już wynająłem dla nas wygodne, ładne mieszkanie i urządziłem je, zamierzając wprowadzić tam ukochaną jako moją ubóztwioną żonę.
„Lecz Józefina gwałtownie zachorowała — matka zawsze w uniżony, ale odstręczający sposób mnie przeciwna, chociaż uczucie to przed Józefiną starałem się ukrywać, nie dozwalała mi odwiedzać choréj.
„Atoli zawsze daleki byłem od wszelkich podejrzeń, zawsze jeszcze nie przewidywałem męczącego okrucieństwa, które mnie oczekiwało i zniszczyć miało.
„Hrabia von Ingelstein w tym czasie obchodził uroczyście objęcie swojego majoratu, który go czynił jednym z najbogatszych obywateli kraju. I mnie także tak usilnie prosił na tę uroczystość, że przyrzekłem nakoniec ukazać się na godzinę w kółku moich dawniejszych kolegów, chociaż z powodu choroby Józefiny, ta wizyta nie była dla mnie łatwą rzeczą. Bałem się, aby śmierć nie porwała mi ukochanéj — a jednak od dawna już porwał mi ją ten, który mnie do siebie zaprosił na ucztę, może dla tryumfowania i chlubienia się swoim politowania godnym czynem! Przybyłem nic się nie domyślając do grona hulających, dumnych ludzi, którzy gdy mnie całego przejmowała miłość dla Józefiny, w tak zwanych szlachetnych namiętnościach tak wielkie poczynili postępy, że w ich towarzystwie nie czułem się właściwym.
„Gdy zaś zbytnie użycie szampana porozgrzewało głowy i właśnie zamierzałem wyjść niepostrzeżony, przyszło na myśl hrabiemu von Ingelstein chwalić się swojemi podbojami.
— „Von der Burg, zawołał do mnie, słuchaj-no von der Burg! Cóż ty mówisz o małéj Józefinie? To wcale zajmująca historya, co?
„Widziałem, że inni oficerowie ukradkiem uśmiechali się i dawali sobie różne znaki.
— „O małéj Józefinie? spytałem, zawsze jeszcze bez gniewu; o któréj hrabio von Ingelstein?
— No, o twojéj narzeczonéj, von der Burg! Cóż to! czy nie wyprawisz wesela? Moglibyśmy do połowy ponieść koszta i wesele wyprawić razem z chrzcinami!
„Już temu lat piętnaście — ale na wspomnienie tych słów ręka moja drży dzisiaj jeszcze.
„Zbladłem — serce mi bić przestało — wreszcie skoczyłem, nie wiedząc co począć, niezdolny rozważnie pomyśleć.
— „Co mnie to obchodzi? spytałem bez tonu, ponuro i osłupiałym wzrokiem wpatrzyłem się w śmiejącego się pustaka.
— „Więc chyba nie wiesz, że zachwycająca Józefina jest chora? szyderczo zawołał.
— „Wiem o tém — lecz cóż daléj?
— „Wszakże masz zamiar ożenić się z nią, panie von der Burg?
— „Tak jest — ale dosyć już tych pytań, teraz na pana koléj odpowiadać!
— „Pan to mówisz szczególniejszym sposobem!
— „Może mówić będę jeszcze szczególniéj, jeżeli pan nie poprzesz niczém słów swoich.
— „O to panu chodzi? Chętnie panie von der Burg, obaczysz pan na własne oczy, że milutka Józefina powiła małego chłopczyka, małego bękarcika Ingelsteina!
— „Pan chyba oszalałeś! zawołałem przerażony.
— „Ej, ej, czemu się pan tak dziwisz! Nie żartuj, panie von der Burg. Przecięż musiałeś już zmiarkować ten figiel?
— „Ani słowa więcéj, panie hrabio, bo cię tu w pośród uczty kulą przeszyję!
„Oficerowie przyskoczyli i rzucili się między mnie i mojego śmiertelnego nieprzyjaciela, który mi porwał najmilszą — porwał i zbezcześcił!
— „Proszę za mną! powiedział nieco wzburzony hrabia. Usprawiedliwiam pański gniew. Przekonasz się pan na własne oczy o tém, co za bajkę uważasz!
„Przeprowadził mnie w nocy przez bramy miasta do małego, odległego domu; — okna jego z przodu były szczelnie zasłonione — ale z tyłu było jedno nie zupełnie firankami zakryte — on mi je pokazał — dozwolił zajrzeć w środek pokoju — i obaczyłem.... Józefinę czuwającą nad dzieckiem!
„Wszystko w koło mnie znikło — nagle zdało mi się, że cała ziemia przemieniła się w wieczną noc i zatracenie — krew ścięła mi się w żyłach....
„Kochałem nałożnicę — zgubioną!
„Nazajutrz, o milę od stolicy, nad brzegiem lasu, odbył się pojedynek między hrabią von Ingelstein i mną — strzelił i chybił — moja kula strzaskała mu głowę!
„Sam żałując, że nie poległem, poddałem się prawu i osądzono mnie na kilkoletnie więzienie w twierdzy, a gdy wycierpiałem karę, uwiadomiono mnie, że Józefina umarła!
„Nie widziałem jéj nigdy!
„Być może, iż dręczona wyrzutami, uległa zgryźliwéj, okropnéj chorobie suchot — byłem jéj ostatnią myślą, ostatniém życzeniem — z mojém imieniem na ustach uległa w walce, nie otrzymawszy odemnie przebaczenia za zdradę mojej miłości, za skrzywienie mojego życia.
„Koniec jéj był pełen takich męczarni, że z ciężko przytłoczoném sercem, pośpieszyła na miejsce wiecznego spoczynku, aby się modlić za siebie i za mnie. Na jéj grobie ślubowałem na zawsze usunąć się od świata, szukać samotności, unikać wszelkich uciech, a tylko żyć wspomnieniem i wiarą.
„Dowiedziałem się późniéj, że matka Józefiny, korzystając zręcznie z listów hrabiego von Ingelstein, potrafiła doprowadzić dziecię poległego do objęcia w posiadanie majoratu.
„Niegdyś tyle wesoły, pięknych nadziei, pełen gorącéj miłości i życia człowiek, został po kilku latach w duszy rozpadłym nieprzyjacielem ludzi, szukającym odległego kawałka ziemi, dla odnalezienia samego siebie i pokoju!
„Długo to trwało, nim odzyskałem ów wewnętrzny spokój, nim przezwyciężyłem siebie, i obojętnie, bez bólu w przeszłość zajrzeć mogłem. Trzeba było wielkiéj ufności w Bogu, aby duszę moją wyrwać z rozpaczy, i wyjść zwycięzko z ciężkiéj walki, którą z winy innych stoczyć musiałem.
„Teraz doszedłem już do tego, że się za nich modlę — teraz już przebaczyłem i spokój duszy ocaliłem przed burzą przeszłości.
„Kiedy to piszę, jestem już stary — nazywają mnie pustelnikiem Janem, i dozwolono mi wzdłuż i wszerz radzić i dopomagać ludziom.
„Z nieprzyjaciela ludzkości, który kiedyś widział zburzone całe szczęście swojego życia, zrobił się wreszcie jéj przyjaciel i obrońca, — taka jest wola Boga, taki nabytek — walki dziesiątków lat — pożytek przynoszę światu, bo go doprowadzam do prawdziwéj wiary, bo pognębionych na nogi podnoszę.
„Życie moje już na schyłku! Dołączam do tych zeznań dokument — może jeszcze znajdę sposobność doręczyć go temu, którego dotyczę, a który teraz jest odemnie daleko, aby się dowiedział o tajemnicy dziwnego urodzenia swojego. Ciebie on dotyczę, mój kochany Eberhardzie, który się synem moim nazywałeś, który mnie za ojca swojego uważałeś! — To co tu opisuję, na moje zbawienie, jest najzupełniejszą prawdą!
„Ty nie jesteś moim synem! Nigdy dowiedzieć się nie mogłem kto są twoi rodzice. Głęboka zasłona pokrywa twoje urodzenie — wygląda to, jakbyś w nadprzyrodzony sposób i przy niebieskich znakach ujrzał światło dzienne!
„Chciwe zdobyczy zastępy Napoleona zalały państwa. Ubóztwo i nędza szły za ich szeregami — wtém na krwawo zarumienionym firmamencie w pełném obietnic świetle ukazała się kometa, gwiazda z płomienną rózgą, gwiazda zaćmiewająca chciwego łupu Korsykanina.
„Mężczyźni i kobiety klęcząc modlili się i patrzali w ognistą gwiazdę, w meteor objawiający się jako znak boży.
„Wtém tejże saméj nocy zaturkotał nagle jakiś powóz zaprzężony we cztery kare konie i kopytami i kołami tratował dzieci i starców — rozbiegały się parskające konie — pędziły z szaloną wściekłością — piękna, czarnym welonem okryta dama wypadła z powozu.
„Konie niepowstrzymane popędziły daléj — stangret leżał o jakie sto kroków daléj z roztrzaskaną głową — grzmiąc znikły dzikie konie z powozem wśród nocy.
„Zdumieni, modlący się ludzie przywołali mnie na miejsce wypadku — niektórzy z nich klęczeli przerażeni przy czarno ubranéj, pięknéj damie. Nikt jéj nie znał, nikt się nie dowiedział, zkąd przybyła i dokąd się udawała.
„Z łona jéj wypadł mały chłopczyna — ze wzrokiem w niebo wzniesionym pocałowała go jeszcze raz, a potém uległa w skutek pokaleczeń przez upadek — szlachetne jéj czarnym welonem okryte rysy były blade i martwe.
„Ale chłopczyka, którego wieśniacy złożyli na zaledwie pączkujących gałązkach i liściach, na którego ognista gwiazda światło swoje rzucała, jakby jaki blask święty — a tym chłopczykiem byłeś ty, Eberhardzie — zabrałem do domu, i nadałem imię według dnia, w którym tobą obdarzony zostałem.
„Nieznajomą damę, twoją matkę, pochowaliśmy wśród kwiatów i drzew — całą po niéj pozostałością był tylko kosztowny talizman, który ci oddałem, ozdoba z krzyżem, słońcem i trupią głową — może kiedyś uda ci się za jego pomocą dojść, kto byli twoi prawi rodzice! Nikt nie dowiedział się nazwiska twojéj matki — znalazłem tylko królewską koronę, wyszytą na chusteczce, którą w ręku trzymała. Nikt nie słyszał, gdzie się podziały dzikie konie z potłuczonym powozem.
„Trudno mi było pozbawiać cię przekonania, że jesteś moim rodzonym synem, ty, którego jak syna własnego wychowałem i utrzymywałem; ale przed śmiercią, musiałem przygotować ten dokument, dotyczący twojego pochodzenia. Eberhardzie von der Burg, to nazwisko nieprawnie nosisz, bo może kiedyś swoich prawdziwych rodziców szukać będziesz i znajdziesz ich, wtedy nosić będziesz swoje własne!

„To co tu napisałem, Bogu wiadomo, że jest świętém, zaprzysiężoném zeznaniem!
„Jan von der Burg.“

Teraz Leona znała już tajemnicę urodzenia Eberharda, chociaż jéj sobie wyjaśnić nie mogła.
Co ten dokument zawierał, dostateczne było do podejrzewania jego powodzenia — w zręcznych ręku mógł on być niebezpieczną bronią.
Leona zatém oddała go szambelanowi von Schlewe, który zamiast upadku i poniesienia kary od księcia, pomimo niegodziwego postępku z Małgorzatą, zajmował coraz bardziéj wpływowe miejsca u dworu, i na skutek życzenia królowéj, w kilka miesięcy późniéj wszedł do tajemnéj rady króla, zkąd nietylko rozrządzał ministrami, lecz wykonywał władzę, któréj niebezpieczne na- stępstwa coraz nieznośniéj nawet najniższéj klassie ludu czuć się dawały.
Ten kulawy wspólnik Leony, ten baron, który przejechał dziecię grabarza od śgo Pawła i za to o mało go nie ukamienował rozdrażniony lud, nienawidził go od owego czasu bardziéj i usiłował bardzo przekonywająco wmówić, że wzrastającemu niezadowoleniu zapobiedz tylko można przez srogość, przez nowe podatki i przez obawę wojska! A miał w ręku moc wprowadzenia w wykonanie swoich szatańskich dążeń i nienawiści, bo postępowanie i czyny swoje w oczach króla coraz bardziéj obcego ludowi i rządom z powodu arcy pobożnéj królowéj, umiał otaczać nimbem, na którego fałszywym blasku król się nie poznał.


ROZDZIAŁ XVIII.
Kradzież w zamku.

Było to podczas burzliwéj wiosennéj nocy. Śnieg i deszcz padał obficie na brudne ulice stolicy, bardzo słabo latarniami oświetlone. Gwałtowny wiatr ciskał krople na domy, na szyby okien, i niemile tłukł znajdującemi się na dole okienicami.
Kiedy niekiedy tylko, mocno płaszczem otulony, późny przechodzień wracał przesuwając się po pod drzewami, klnąc, że wśród takiéj pory musi się znajdować na Ulicy, a tylko w więcéj ożywionych częściach miasta rozlegały się śmiałe nawoływania studentów wracających z knajp, tudzież nieprzyjemne pogróżki zaniepokojonych w kątach domów strażników.
Po północy z piwnicy albinosa wyszło na ulicę dwóch gości.
— Ha! powiedział jeden, szybko naciskając kalabryjski kapelusz na uderzająco czarną głowę: to mi pogoda! chyba tylko wysoko podkasane wabiki i nocni Stróże są na nogach.
— A my! dodał drugi, bardzo tłusty.
— Skoro tak myślisz, to i Porucznik, który nas ma oczekiwać przy Małej Katedralnéj ulicy!
— Taka pogoda, to właśnie dla nas!
— Masz słuszność, Kasztelanie, to wycie, klapotanie i skrzypienie, ma swoje dobre strony! Czy też jasnowłosa Minna zostawiła dla nas drzwi otwarte?
— Dzisiaj nad wieczorem jeszcze raz byłem u niéj, odpowiedział znajomy nam złoczyńca Kasztelanem zwany — przyrzekła mi, że po północy, skoro tylko w zamku wszyscy lokaje i słudzy poodchodzą do swoich izb, drzwi naróżnéj wieży będą otwarte, i nie zaniedbałem obejrzeć dokładnie drogi od nich z razu przez wązkie, a potém szerokie korytarze prowadzacéj aż do izby brylantów — drzwi są żelazne!
— A masz przy sobie narzędzie do otwarcia?
— Tym dwom szrubom nic się nie oprze! z pewnością siebie odpowiedział Kasztelan, idąc ulicą obok towarzysza, śniegiem i deszczem zmoczony: powiadam ci, że drzwi mogą być jeszcze raz tak grube jak są.
— Pokaż-no!
— Waryacie, tam będziesz widział! Jakże ja tu będę przy latarni wydobywał szruby? Już to było dla mnie niemiłe, że wieczór z tobą przepędziłem w familijnym domu, bo niech mnie djabli porwą, jeżeli na korytarzu idąc z tobą nie postrzegłem Małgorzaty, która mi nie ufa i ja jéj nawzajem!
— Pięknéj Małgorzaty? Nie omyliłeś się — w izbie obok nas mieszka stary Ehrenberg, od którego ta dziewczyna wynajęła połowę izby.
— To była ona — a mieszka tuż pod ścianą, pod którą leżeliśmy i naradzali się. Ja jéj nie ufam.
— Nie turbuj się Kasztelanie, ona nie ma ani czasu ani ochoty na nas uważać i podsłuchywać — starą Ehrenbergową djabli wczorajszéj nocy tyfusem zadusili — leży tam na dole pod schodami — a dzisiejszéj nocy, jak powiedział sprowadzony doktor, pójdzie za nią i najstarsza córka Augusta!
— Masz słuszność, w tak przyjemném towarzystwie słuchanie i baczenie zupełnie jéj w myśli nie postało — ale i Walterowi ja także nie ufam!
— On tylko ku wieczorowi przychodzi, Kasztelanie, i zwykle bawi krótko — a i dzisiaj już wyszedł był, kiedy ty przybyłeś!
— Gdzie spotkałeś tego szelmę Porucznika?
— Gdzież indziéj jeżeli nie przy kimlówce!? Siedział tam pod „Następcą tronu“ i właśnie przywabił sobie kilku studentów.
— I myślisz, że będzie na nas czekał?
— Porucznik? Oho, jak on na co da słowo honoru! Chociaż sąd odebrał mu szlachectwo, pozostaje on zawsze, jak mi oświadczył, panem von Reitz, bo tacy miejscy sędziowie nie mogli mu nic więcéj zrobić, jak najwyżéj uwięzić go, ale szlachectwa odebrać mu nie mogli! O północy będzie on w przejściu przy Małéj Katedralnéj ulicy, bo historya z zamkiem w ciekawość go wprawiła.
— Ja go jeszcze bardzo mało znam, powiedział Kasztelan, ma on odwagę?
— Porucznik? Do pioruna! to go chyba wcale nie — znasz, om stanie za trzech!
— Bo to widzisz, w zamku jest warta, z wielkim namysłem mruknął Kasztelan; a tę, która stoi przy skarbcu będziemy musieli ochłodzić!
— Porucznik nosi zawsze w kieszeni sztylet, który datuje jeszcze z jego lepszych czasów — powiadam ci, że to jest arcydzieło, a pamięta o tém, aby był zawsze ostry!
— Dobrze! — Ale co to? nagle stając spytał Kaszte- lan, gdy z poprzecznéj ulicy jakaś skulona postać przebiegła.
— Pająk — rzekł drugi — patrz sam!
— Głupiś — téj już nie spotkamy na naszéj drodze, ale ta kobieta wyglądała prawie jak ona.
— To zły znak!
— Czyż ty jesteś taki nikczemny tchórz? O tém, do téj pory nie wiedziałem Karolu — dzisiejszéj nocy na nic się nam nie przydasz!
— Co, tchórz? mnie wcale Pająk nie obchodzi. — Powiedziałeś mi dopiero co, że ją przed trzema tygodniami pochowano!
— Kanalia dzień i noc nie dawała mi spoczynku! Cóż miałem czynić? Ta stara baba prawie waryowała za mną!
— Tak, stare baby często bardziéj szaleją niż młode dziewczęta!
— Więc też położyłem koniec jéj astmie.
— I znalazłeś piękny spadeczek, co?
— Nie warto gadania, we dwa tygodnie już straciłem te parę talarów!
— Na ostrygi i szampana!
— A wczoraj Schalles Hirsch zabrał ostatnie rupiecie, czas było zająć się dzisiaj jakimś interesem — czy masz ślepą latarkę?
— Jest tu, z boku, w kieszeni, a pod surdutem mam trzy równéj wielkości próżne worki!
— Żeby je tylko napełnić, rzekł Kasztelan; dzisiejszy połów jest równie niebezpieczny jak zyskowny! W skarbcu brylantów, oprócz wielkich i kosztownych lichtarzy, które musimy na kawałki posiekać, i wielu klejnotów do ozdoby służących, znajdują się także czarne brylanty, które książę Monte-Vero darował królowi.
— Tych nie ruszymy, boby nas zdradziły.
— Ty głupcze! Złotnik Wunder z królewskiéj ulicy ofiarował mi za lichtarze tysiąc talarów, a za czarne brylanty dwa tysiące. Dwa tylko znajdują się w zamku, a trzeci przechowują w muzeum.
— A zatém zabierzemy je! A pytałeś Schallesa czy chce z nami handlować?
— Nie, on już do niczego niezdolny od czasu jak jego córka wyjechała z Furszem i Rudym Dzikiem!
Mnie się zdaje, że oni robią interes w Paryżu?
— Hirsch zupełnie stracił odwagę, niebieskie suknie bez ustanku depcą go po nogach! Stary Wunder lepszy na złoto i srebro. Do jutra wszystko będzie stopione i pochowane. Chciałbym ja to mieć co on ma zakopanego w swojéj piwnicy, tam jest więcéj nad kilkaset tysięcy!
— Więc on spodziewa się nas, skoro się obładujemy?
— Jedno po drugiém! Rzecz nie pójdzie tak łatwo, worków przez ulicę nieść nie możemy, strażnicyby pas pochwytali! Umieścimy więc naszą zdobycz w łodzi i popłyniemy aż do nadwodnych schodów pod mostem.
Obaj po cichu rozmawiający, śniegiem i deszczem zmoczeni, dostali się około zamku pod most, który jak wiadomo, od zamkowego placu prowadził do żydowskiego cyrkułu.
Kasztelan wskazał teraz wodę, co okryta nocą, z boku mostu czarno wyglądała i powiedział:
— Tu pod spodem pozostaniecie obaj z rzeczami w łodzi — ujść nie możecie, bo dla pewności ja schowam do swojéj kieszeni oba brylanty! Wtedy według umowy pobiegnę do Wundera, zapukam, on otworzy drzwi domu, a gdy ja stać będę na straży, wy skrycie, nie worki, ale pojedyncze sztuki, bez zwrócenia na siebie uwagi, przenosić będziecie z łodzi do domu! Czy zrozumiałeś?
— Doskonale — łodzie znajdziemy tu pod spodem przywiązane, mamy w czém wybierać.
Gdy dwaj złoczyńcy od mostu, zamiast na ulicę Królewską, raczéj skręcili na lewo, aby się udać na ulicę Katedralną, ciągnącą się po nad wodą, zegary głośnym dźwiękiem rozlegającym się wśród burzy, zapowiedziały pierwszą godzinę po północy — mieli więc dosyć czasu na uskutecznienie swojéj roboty.
W domach bocznych Katedralnéj ulicy nigdzie się już nie świeciło. Obaj idący trzymali się żelaznéj kraty z drugiego boku ulicę od szumiącéj wody odgraniczającéj. Mimo ciemności na wodzie widać było zarysy większych i mniejszych łodzi — tu i owdzie fale rzeczne rozbijały się o wielkie skrzynie z rybami i o ławki praczek.
Most pozostał za nimi, wystając po nad wodą na szerokich arkadach, daléj zaś daleko rozciągając się leżała tylna strona zamku, którego siwa barwa tak się z ciemnością nocy złączyła, że ponieważ śnieg i deszcz gwałtownie padały, z całéj téj staréj, wysokiéj i potężnéj budowli widać tylko było białe, ornamentalne ozdoby przy oknach.
W téj części zamku, wązkiem tylko przejściem oddzielonéj od wody, mieszkała liczna służba — daléj idąc ku zamkowemu placowi wyższa, tu przy wodzie niższa.
Cały budynek z tyłu był staroświecki i nieregularny. Okna na górze szerokie i wysokie, na dole były nizkie i nie umieszczone jedno pod drugiém, ze ścian występowały małe galerye i balkony, a w końcu tego tylnego skrzydła znajdowała się wieża, niewielka, czworokątna, wybiegająca aż do dachu i tam tworząca ostrze, na którego wierzchu, umieszczona była odwieczna, ponuro skrzypiąca i szeleszcząca chorągiewka.
Wieża ta, niezamieszkana, a zawierająca schody, izby nieużyteczne, stoły i krzesła, w dawniejszych czasach często służyła lubiącym zabawy książętom i szambelanom, do niepostrzeżonego wymykania się z zamku, bo przez liczne korytarze, w których mógł się zabłąkać każdy, kto nie znał dokładnie ich położenia, połączona była z właściwym zamkiem, miała u spodu małe drzwi, tak nieznaczne, iż nikt na nie niezważał, kto umyślnie zbyt bacznie nieprzypatrywał się wieży. Przez te drzwi wychodziło się na wązki pas ziemi pomiędzy zamkiem a rzeką. Zawsze one były zamknięte i nigdy nieużywane, bo mieszkańcy tego zamkowego skrzydła, aby się dostać na ulicę, woleli iść na mały dziedziniec zamkowy i ztamtąd łatwo dostać się na wielki, a wreszcie na plac zamkowy po jednéj stronie, albo do ogrodu spacerowego po drugiéj, w którego głębi malowniczo leżało muzeum.
Dla tęgo zamek tych małych, z wierzchu w ostrokrąg wybiegających drzwi, był dobrze zardzewiały i wielce w ślusarskiém rzemiośle wprawnemu Kasztelanowi, zeszłego wieczoru wspomaganemu przez jasnowłosą Minnę, która w zamku służyła, stawiał wielkie trudności w otwarciu się i nasmarowaniu, tak aby dzisiaj przez niego użyty, łatwiéj się otworzył, i nie wydawał zdradliwego skrzypienia. O sztuczne wytrychy i klucze, którym się żadne zamknięcie oprzeć nie mogło, Kasztelan bynajmniéj się nie kłopotał, nie potrzebował zatém właściwego od tych drzwi klucza.
— Słuchajno szepnął ten, który powyżéj nazwał Kasztelana Karolem, dotykając go i stając przy żelaznéj poręczy, czy widzisz światło tam w górze w oknie wieży?
— Już je od dawna widziałem, to znak Minny, że wszystko w porządku!
— Czy to nie uderzy jakiego strażnika, albo jakiego policyanta?
— Ty zajęcza nogo! Jak tam będziemy, to je zgasimy! Kto może domyślić się, co to znaczy, kiedy to dla nas tylko rzecz ważna? Jeżeli jaki kamerdyner albo piwniczy wyprawia chrzciny, albo ma u siebie gości, tak jak wczoraj, to nic z naszéj roboty. Światło znaczy, że możemy przyjść, a za to wolę ja raczéj pocałować jasnowłosą Minnę, niż starego, obrzydliwego Pająka, i serdecznie do siebie przycisnąć, bo ona to lubi!
— Czy ona zostanie w zamku?
— Broń Boże, wyjedzie razem z nami! Będziesz ją Widział, ale na miłość bozką nie zaczepiaj jéj! To skromna dziewczyna, chwalił Kasztelan cmokając językiem; do pioruna, aby przepędzić z nią noc, warto umrzeć — a jakie ma ciało, i Estera przy niéj to plewy!
— Aż mi ślina do ust płynie — niech mnie djabli porwą — dla takiéj tęgiéj dziewuchy oddałbym życie!
— Jasnowłosa Minna nie jest dla każdego! Przedwczoraj, kiedy u niéj nocowałem tam na górze w pokoiku, zbliżył się do niéj za bardzo jakiś baron i dawał jéj woreczek z pieniędzmi — dostał też.
— Co? pocałunek?
— Nie, taki policzek, że aż mu w uszach zaszumiało, a przecię to był — królewski szambelan!
— Tacy to najgorsi!
— Ten już drugi raz nie przyszedł! Ale ona mówi, że trzeba się śpieszyć z interesem, bo ten Schlewe to ma być zły patron. Mógłbym przysiądz, że to on zawsze nastręczał robotę przez starą Robertową i założę się, że stary Pająk...
— Niech z Bogiem spoczywa! wesoło zaśmiał się drugi.
— Że stary Pająk zawsze dawał mi ledwo dziesiątą część nagrody; ona miała tajemne stosunki z tym Schlewem!
— No, ale nakoniec zabrałeś jéj i resztę!
— Tak, bo niechętnie pozwalam się oszukiwać!
— To się nazywa fuszerką!
— Głupiś! Ja nigdy nie oszukuję, to dla mnie za nikczemne! z całą powagą odpowiedział Kasztelan.
— Ale wolisz brać co się należy — no, napijmy się!
I obaj dobrze zajrzawszy do flaszki, bo ich obwiał mroźny wiatr, a suknie mieli przemokłe od śniegu i deszczu, zbliżyli się ku przejściu, które ulicę Katedralną łączyło z inną najbliższą równolegle przechodzącą; to wązkie, ponure, ciemne przejście, tu na początku podobne do sklepionéj bramy, nazywało się właśnie Małą Katedralną uliczką.
Zagłębiony w cieniach muru, dla ochronienia się od niepogody, stał tam człowiek blizko trzydziesto-letni. Podniósł swój pełen molów kołnierz, a starą, siwą czajkę mocno na uszy naciągnął. Jego nieco przykrótkie spodnie i brudne, zabłocone buty, świadczyły, że nietylko upadł, ale aż do zbytku posunął hultajstwo, a białe, pielęgnowane, prawie delikatne ręce i wojskowy krój zakręconego wąsa, stanowił szczególne przeciwieństwo z odzieżą.
Człowiek ten bez mieszkania i bez cieplejszego okrycia, który w nocy, ukradkiem koło siebie spoglądający i marznący stał pod cieniem muru, był to dymissyonowany porucznik von Reitz. Został on sprzymierzeńcem najpospolitszych złoczyńców, chociaż dawniéj należał do najszlachetniejszych i poważanych oficerów. Gra i skłonność do trunków zrujnowały go, doprowadziły, najprzód do marnowania powierzonych mu pieniędzy, potém do oszukańskiéj gry, a nakoniec zrobiły członkiem brudu towarzystwa ludzkiego! Kiedy niegdyś jak smakosz spijał najszlachetniejsze wina, późniéj po wycierpieniu kary poprzestał na piwie — teraz nie gardził rumem, aby się nim zagłuszyć i kupić sobie zapomnienie!
Nie jeden on przedstawia przykład życia ludzkiego, w wirze stołecznym — przy kolebce jego szlachetni rodzice marzyli o najpiękniejszych nadziejach, i nie żałowali kosztów na zupełne wykształcenie syna — niewypowiedzianie więc cierpieli widząc go stopniowo upadającym. — Skończył zapewne w mokrym grobie rzecznym, albo też gdzie w więzieniu, a może i gałąź w zwierzyńcu posłużyła mu do odebrania sobie życia!
Porucznik — jak go krótko nazywali towarzysze — postrzegł nadchodzących!
— To wy! Jeżeli ta noc nie powiedzie się, to przepadło wszystko! Taki coup, toby się wynagrodziło — na honor, ja temu nie będę winien!
— Czy to ty poruczniku? zapytał Kasztelan.
— Do usług! Czy można zacząć?
— Już wielki czas — chodźmy!
— Jak to światło zapraszająco przyzywa! na honor — przypomina mi się „Hero i Leander!“ śmiał się von Reitz, i z cienia w przejściu wyszedł na Katedralną ulicę — tylko nie bądźmy tacy głupi jak on, ale ruszajmy tam! Czy nie masz rumu, Kasztelanie?
— Czarny łeb ma jeszcze resztkę, — daj porucznikowi, jemu zawsze pragnienie dokucza!
— Niech djabli porwą, prawda — tylko wody nie znoszę!
Porucznik schwycił podaną sobie flaszkę i wypróżnił ją za jednym silnym pociągiem, potém zakrztusił się i oddał próżną.
Allons enfants! poszepnął, idąc naprzód bulwarkiem — doprawdy, dzisiaj jeszcze krew popłynie, mnie coś w prawéj ręce łachocze!
— Tu, tu bardzo wygodnie! zawołał na obu stojący nieco daléj, czarnogłowy Karol.
Pokazał jedną ławkę praczek, po któréj bokach stało kilka łodzi i pierwszy wsiadł do jednéj, a tymczasem Porucznik i Kasztelan bacznie się oglądając szli za nim.
Wkrótce wszyscy trzéj siedzieli w łodzi, którą odwiązali od pala i popłynęli wprost do wieży. Nurt sprawił, że się o kilka łodzi od niéj oddalili, ale to nie sprowadziło żadnéj niekorzyści, wysiedli i przyciągnęli łódź aż do miejsca, w którém mogli ją przytwierdzić. Karol oddawszy worki Porucznikowi, wyjął z kieszeni ślepą latarkę i obejrzał ją wewnątrz, Kasztelan przystąpił pierwszy do małych drzwi, trzymając w ręku grubo wysmarowany oliwą klucz główny.
W zamku ani też na wodzie nikt się nie ruszał, — wicher tylko wył przy wyskokach muru i bił deszczem w szyby. Czasem skrzypnęła chorągiewka, stuknęła źle przymocowana okienica.
Kasztelan prawie bez szmeru otworzył drzwi wieży, i kazał towarzyszom wejść, potém je znowu na zamek zatrzasnął, aby nie skrzypiały od wiatru i nie zostały wyrwane.
— Daj-no mi latarnię, ja pójdę naprzód! szepnął do stojącego przy Poruczniku Karola.
— Jak to się wszystko na świecie zmienia! mówił cicho pan von Reitz; przed kilku laty byłem w zamku jako zaproszony gość, wchodziłem przez wielki portyk — dzisiaj przychodzę z tyłu jako nieproszony.
— Wszystko ma swój czas! odparł Kasztelan, wprawną ręką odkrywając klapę ślepéj latarki, tak, iż nagle jasny blask rozwidnił miejsce. Wszyscy trzéj znaleźli się w jakiejś staréj zamkowéj komorze, a Porucznik zasiadł na starém wypchaném krześle, które pod nim trzeszczeć zaczęło.
— Nie rób żartów, Poruczniku, upomniał Kasztelan; mnie się zdaje, że jasnowłoséj Minny tu nie ma!
— Dajcie mi pokój z pannami! powiedział Porucznik; tutejsze meble są nieco zdezelowane, jak mi się zdaje. Wszędzie upadek, to oznaka czasu!
W téj chwili Kasztelan, który miał słuch bardzo delikatny, usłyszał zbliżające się czyjeś kroki na korytarzu wiodącym z wieży do właściwego zamku. Nie wiedząc kto idzie, szybko syknął na znak uciszenia się i bez szmeru znowu zamknął latarnię, tak, że jéj światło nagle zagasło.
— Oho, niech się pali, wszystko w porządku! dał się słyszeć przytłumiony głos, niewątpliwie głos dziewczyny.
— To ty Minno! szepnął Kasztelan, i jasnym blaskiem latarni rozwidnił nadchodzącą; w białym fartuszku, zalotnie wyszywanéj sukni i ładnie zaplecionych włosach, podobna była do służącéj znakomitego domu.
— Tak to ja! Nie traćcie czasu na darmo! Posterunki tylko co zmieniono, na schodach prowadzących do skarbca brylantów stoi tylko jeden żołnierz jak szlafmyca!
— To najniebezpieczniejsze łotry dla przechodzących, znam ja ich z doświadczenia! powiedział Porucznik.
— Myślicie, że będzie krzyczał? No, to mu usta zatkamy! odparł Kasztelan i na powitanie ścisnął dłoń jasnowłoséj Minny.
— Ja tu pozostanę, aby wam odwrót zasłonić! śmiejąc się powiedziała Minna. Wszak znasz korytarze i schody?
— Dostatecznie! zostań tu Minno, a my trzéj pójdziemy daléj! O ile wiem, na téj stronie nie ma drugiego posterunku!
— Tylko jeden na schodach, tam gdzie przez całą noc pali się lampa, tak, że będziesz mógł schronić swoją latarkę! poszepnęła nie duża, ale składna dziewczyna, któréj naprawdę nieponętny, opuchły Kasztelan tak bardzo się podobał, że nią według upodobania mógł się posługiwać. Miłość jest tak ślepą, a bezbrody grubas, dla pewnych nikczemnych istot musiał mieć jakiś szczególnieszy powab, kiedy oprócz jasnowłoséj Minny i stary Pająk tak go lubił, że nie tylko w swoim rodzaju dogadzał mu, ale i zupełne w nim położył zaufanie, na czém nienajlepiéj wyszedł, bo ten łotr, zawdzięczając mu miłość, pewnéj nocy zamordował, a potém zrabował. Prawda, że stara Robertowa nie zasłużyła na lepszy los, bo mnóztwo niewinnych istot padło ofiarą jéj chciwości i podszeptów.
Jasnowłosa Minna, którą w owym czasie Kasztelan swoją miłością uszczęśliwiał, pozostała w wieży, on zaś z dwoma pomocnikami skradał się korytarzem cicho i ostrożnie, bo po obu stronach były rozmaite przejścia, prowadzące do mieszkań zamkowéj służby.
Pawilony króla i królowéj były zupełnie od téj części zamku oddzielone i wychodziły na ogród spacerowy tudzież na plac zamkowy.
Trzéj złodzieje zbliżyli się do schodów, prowadzących do rozległéj części gmachu, w któréj znajdowały się przechowawcze izby. Tu były pokoje pełne bielizny i pościeli, tam znowu składy szkieł i różnego rodzaju zapasów, a o połowę schodów wyżéj, przechowywano kosztowne przedmioty, po za żelaznemi drzwiami i kratami w oknach.
Kasztelan szedł naprzód niosąc latarnię rzucającą słabe światło na schody i pomalowane ściany, Karol i Porucznik szli za nim, bardzo uważnie w koło siebie patrząc i przedstawiając widok, zdradzający natychmiast, że te trzy złowrogie postaci, w miejscu, w którem krążyć zwykli sami tylko lokaje i kamerdynerowie, są zupełnie niewłaściwi, mają zapewne zbrodnicze zamiary.
Skręcili po za wystającym murem, przebyli coraz to szersze i bogaciéj przyozdobione przejścia, i nakoniec zbliżyli się do ostatnich schodów, na których wysokości świeciło się i gdzie wymierzonym krokiem przechadzał się posterunek.
— Zamkniéj latarnię, szepnął Porucznik, bo nas ten szelma obaczy pierwéj niż potrzeba!
— Zawoła na nas! mniemał czarnowłosy Karol.
— To go zwiążemy! mruknął Kasztelan, zakrywając ślepą latarkę.
— Puśćcie mnie naprzód, na honor, rzecz zaczyna być zajmującą! Musimy teraz dostać się do składu, choćby go strzegł stugłowy Cerber! cicho powiedział Porucznik, który zdawał się mieć ochotę uspokoić raz wewnętrzne swoje rozstrojenie, do którego sam przed sobą przyznać się nie chciał, ale które wyrównywało rozpaczy. Przejmowała go jakaś prawie ślepa wściekłość, podwyższona myślą, że za pomocą dzisiejszego rabunku zdoła podratować siebie, jak gdyby dla tego zgubionego człowieka, prócz śmierci, był jeszcze jaki ratunek.
Przebiegły Kasztelan ustąpił panu von Reitz żądanego pierwszeństwa.
— Cześć, komu cześć przystoi! poszepnął z uśmiechem, którego Porucznik w ciemności nie dostrzegł.
Posterunek na górze, którego dwaj pozostali w tyle, z powodu zakrętu szerokich, złoconą galeryą objętych schodów widzieć nie mogli, zapewne posłyszał szelest nadchodzących kroków, bo jak przekonywał z daleka padający cień, stanął na ostatniéj części schodów, którą rozwidniało światło palące się za nim w ściennym lichtarzu.
Wtém porucznik wszedł na oświetlone stopnie.
— Kto idzie! zawołano z niejaką bojaźnią.
— Dobry przyjaciel! Niby hartując odpowiedział pan von Reitz, ale w tejże chwili dał się słyszeć na wysokości schodów ciężki upadek i jakiś głos stękający.
— On go przebił! bez obawy szepnął Karol.
— Co nas to obchodzi? Daléj, naprzód! rozkazał Kasztelan. Dwaj złoczyńcy poszli teraz za Porucznikiem, i wstąpiwszy na wierzch oświetlonych schodów postrzegli, że zajęty jest ustawieniem żołnierza w blizkim kącie korytarza. Rogoża na podłodze była krwią zalana, a posterunek widocznie nie stawiał już żadnego oporu. Nakoniec tak go sztucznie ustawił i do jakiejś klamki przytwierdził, iż z daleka można było mniemać, że stojąc zasnął.
— Co się z nim stało? spytał Kasztelan.
— Ochłodziłem go i ustawiłem, teraz nic nam nie — przeszkadzał ze straszliwém szyderstwem odpowiedział Porucznik.
— Więc zabierajmy się do dzieła, tam są drzwi, Karol może tu zająć miejsce zabitego żołnierza! powiedział Kasztelan i wyjął z kieszeni narzędzie, za pomocą którego można było bez hałasu otworzyć każde drzwi. Były to dwie silne szruby, z których jedną z uszkiem Kasztelan obok zamku wkręcił w drzewo.
Porucznik mu przy tém pomagał, ręce miał pokrwawione;
W tę gwintowaném uchem opatrzoną szrubę, kasztelan wkręcił drugą, która tym sposobem skierowała pierwszą ku zamkowi drzwi. Drążek podłużny z heblem taką téj szrubie nadał siłę, że wkrótce mocne, żelazem okute drzwi uległy i bez hałasu wysadzone zostały.
— Na honor, to sławny wynalazek, zasłużyłeś na order, Kasztelanie! twierdził Porucznik, a oczy jego już chciwością, zabłysły.
— Nie tak prędko! Wewnątrz znajduje się żelazna sztaba! Przezorny zawiadowca innemi drzwiami wyszedł z téj izby, ale bardzo ostrożnie zamknął! cicho mówił Kasztelan, bo jego naciskowi coś się ze środka opierało.
— A może kto tam jest w izbie? szepcąc spytał Porucznik i zrobił wielkie, straszne oczy.
— Nie byłby tak cichy! Nie, nie, ja już przez mały otwór widzę, że to żelazna sztaba — czekaj, mam ja tu piłkę, to tylko kilka chwil czasu!
Gdy trzeci złoczyńca stał na czatach przy schodach, a włamywanie się trwało za długo i gdy zaledwie zdolny był pokonać wzrastającą trwogę, spoglądając na ustawionego na boku żołnierza, piłka cichutko gwizdała przy drzwiach, które po kilku minutach ustąpiły.
Ale w chwili właśnie, gdy niecierpliwy Porucznik je wyparł, obie części sztaby z łoskotem padły na flizy sklepionéj izby i zabity żołnierz, może ze wstrząśnienia, runął także na ziemię.
Trzéj złodzieje przelękli się mimowolnie, lecz wnet dwaj wpadający do skarbca wybuchli stłumionym śmiechem, gdy ten co pozostał na schodach słuchał. W tak niebezpiecznéj chwili zdawało mu się, że na dole słyszy jakieś głosy — mianożby tam usłyszeć upadek żelaznéj sztaby? albo może nadchodził już patrol zluzować wartę? To niepodobieństwo, bo jeszcze na to była przeszło godzina czasu.
Porucznik i Kasztelan, przy blasku ślepéj latarki już układali w worki, rozmaite srebrne sprzęty i zabierali się właśnie do kruszenia wysokiéj, kosztownéj zastawy stołowéj, wysoką wartość mającéj, a potém do zebrania czarnych brylantów innych rzadkich i drogich kamieni tu przechowywanych, gdy wpadł zewnątrz stojący — z twarzą okropnie przerażoną.
— Ktoś idzie! zawołał i obu rękami wskazał: słuchajcie!
Rzeczywiście dochodził teraz z dołu uderzający zgiełk głosów, lecz jeszcze zdawał się być tak daleko, że Kasztelan mógł uciec z dostatecznym łupem.
— Masz, bierz! zawołał na czarnogłowego, oddając mu do połowy napełniony worek.
Porucznik tymczasem pochwycił drugi, a chciwy Kasztelan porwał jeszcze kilka kosztownych sztuk dla siebie, gdy głosy tak się już zbliżyły, iż wyraźnie można było rozpoznać głos kobiecy.
Karol wypadł — Porucznik ruszył za nim i nadsłuchując spytał:
— Czy nas jasnowłosa Minna zdradziła?
— Nie! Przekleństwo, założę się, że to ta jaszczurka z familijnego domu, Małgorzata!
Nim obaczymy, czy i jak trzéj złoczyńcy ocaleli, wypada nam wyjaśnić ostatnią rozmowę Kasztelana z czarnogłowym Karolem, mianą na ulicy, kiedy wspomniał o Małgorzacie.
Widzieliśmy, że w owym dniu, w którym książę klęczał przed ocaloną i otrzymał od niéj przebaczenie i kiedy został wezwany do króla, Małgorzata padła skrwawiona jako ofiara Leony — leżała ona bez ratunku w zamkowym pokoju, ta okrutnica ze swoim kulawym wspólnikiem czém prędzéj odeszła.
Krew wielkiemi czerwonemi kroplami sączyła się z rany omdlałéj, która po doznaniu chwili szczęścia, śmiercią ją opłacała: bo gdyby jéj nikt z pomocą nie przybył, zapewne uszłaby jéj krew w pokoju, — a nawet, nie pomogłoby nic jéj wołanie, gdyż w pobliżu wcale służby nie było.
Ale piekielny plan wyrodnéj matki, z duszą pełną szatańskich popędów, miał być zniweczony, karząca ręka Boga, tak srodze ciążąca na Małgorzacie, jeszcze unosiła się nad nią dla jéj obrony — czekał ją inny los, niż nieszczęsna śmierć w téj godzinie!
Nie książę przybył ją ratować i odpłacić za wszelką wyrządzoną jéj krzywdę. Książę usłyszał z ust królewskich rozkaz, aby jeszcze tego samego dnia wyjechał ze stolicy, i aby zamieszkał przez rok następny w jakiémś oddaloném miejscu — a wygnanie to zawdzięczał swojemu szambelanowi, owemu łotrowi, którego w téj chwili był w stanie podeptać nogami! Wygnanie! Baron von Schlewe wygrał z księciem partyę szachów — on, winowajca, najniegodziwszy człowiek, stał wyżéj niż książę! A nie uchodził po takim rozkazie ani żaden opór ani wyjaśnienie! — musiał być niezwłocznie wykonany... Późniéj może będzie można pociągnąć do odpowiedzialności i kary sprawcę tego wygnania!
Lecz gazety stołeczne doniosły, że książę Waldemar z powodu osłabionego zdrowia przez rok przyszły przemieszkiwać zamierzył na południu.
Niebo wybrało i teraz Waltera na wybawcę Małgorzaty! On, który był zawsze jakby duchem opiekuńczym Małgorzaty — on, wolny od wszelkiego samolubstwa, nie spodziewający się teraz nigdy już posiadać téj, którą od młodości ukochał jak gwiazdę, jak kwiat, a znał tylko jedyne życzenie, jedyne dążenie: bronienia jéj i widzenia szczęśliwą — Walter, ten człowiek szlachetny, ten człowiek ludu, któremu książę, poznawszy go zupełnie, dozwolił zamieszkać w skrzydle zamku, w którém znajdowały się pokoje Małgorzaty, znalazł zemdloną na kobiercu w pokoju.
Przez chwilę oniemiał i osłupiał z przerażenia — obawiał się jak najgorszego — przebiegła mu po głowie myśl, że Małgorzata w rozpaczy własną ręką się zabiła, bo nie wiedział co zaszło i co mówiła z księciem — lecz gdy otworzyła oczy, przeniósł ją na sofę, przywołał służące i pośpieszył po doktora.
Gdy wieczorem nadeszła wiadomość o wygnaniu księcia, a Małgorzata o tyle wzmogła się, iż razem z Walterem zamek opuścić mogła, wyprowadził ją z niebezpieczeństwa, które jéj tam groziło.
— Raczéj ubóztwo i nędza, niż tam bez opieki zawisłość od okrutników na jéj życie nastających, mówił: pociesz się, ja z radością pracować będę, skoro cię tylko będę widział spokojną i bezpieczną! Widzę, że rana twoja boli cię, chociaż starasz się to przedemną ukrywać.
— Nie obawiaj się Walterze, ja czuję tylko osłabienie!
— Dokądże się teraz udamy! spytał wyrobnik, dokąd, kiedy ja nie znam ani żywéj duszy! Ale czekaj! — przychodzi mi na myśl, że mam jeszcze daleką krewną, tam cię zaprowadzę, ona ci da schronienie! Wprawdzie dawno już nie byłem w jéj domu, bo mąż jéj często mi się dziwnym wydawał, ale mimo to ona mojéj prośby nie odrzuci — nie mam więcéj nikogo, pod którego opieką mógłbym być o ciebie bezpieczny!
— Dokąd mnie zaprowadzisz, wszędzie będzie mi dobrze, mój Walterze! odpowiedziała blada, słaba dziewica, polegając na swoim opiekunie, jak na prawdziwym przyjacielu i bracie.
— Ehrenbergowie byli to uczciwi ludzie! mianowicie ona, a zapewne i dzisiaj jest taką; ją to dla ciebie z całéj duszy zobowiązać pragnę, — mają oni dwie córki, starsza musi być w twoim wieku, u nich znajdziesz spokój i utrzymanie!
W tak pięknéj nadziei, Walter wyobrażając sobie w tak pięknych kolorach pobyt Małgorzaty w domu stolarza Ehrenberga, zaprowadził ją na przedmieście, w którém przed laty tę rodzinę nawiedzał.
Chociaż Ehrenberg, jak to już wówczas zauważył Walter, lubiał się rzeczywiście napijać, jednak miał nadzieję pewną, że jego żona chętnie przyjmie Małgorzatę, skoro jéj za to tajemnie zapłacą.
Nareszcie doszli do ulicy i domu, w którym dawniéj szyld zapowiadał nazwisko stolarza — zdawało się, że teraz go zdjęto. Gdy Małgorzata zaledwo na nogach utrzymać się mogła, Walter nadaremnie szukał szyldu.
Wszedł wewnątrz domu i zapytał o Ehrenbergów.
— Czy mówicie o stolarzu, który więcéj pije niż pracuje? spytała jakaś stara kobieta; on już to od roku nie mieszka! Idźcie tam na dół do familijnego domu, tam on podobno wynajął jeden pokój z żoną i dzieckiem!
— W familijnym domu? pomruknął Walter; mój Boże, mamże cię tam wprowadzić?
— Już daléj iść nie mogę — wprowadź mnie tam — kobieta zlituje się! omdlałym głosem mówiła Małgorzata.
— O ile wiem, w familijnych domach tam daléj, mieszkają ubodzy ale nieźli ludzie, zawsze będą oni lepsi od bogaczy, i znakomitych, którzy ciebie prześladują! odpowiedział Walter, i poszedł z Małgorzatą ulicą pełną robotników i ubogich, aż do szeregu domów, zewnątrz podobnych do starych koszar. Te długie, trzypiętrowe domy, miały brudno siwą barwę. W licznych oknach, z małemi zielonemi szybami, pojawiały się liczne głowy mieszkańców, po większéj części starych kobiet i mężczyzn, i wyglądały na ulicę. Gdy pod temi oknami, zielone, po części kwitnące drzewa przedstawiały dosyć miły widok, a na pierwszém piętrze nawet tu i owdzie pokazywały się białe firanki, drugie piętro już mniéj ponętnie wyglądało. Okna miało niższe, nieprzezroczyste, które świadczyły, że i po za niemi nie musiało być bardzo schludnie.
Te zależne od siebie domy, pół ulicy zajmujące, służyły po większéj części za mieszkanie ubogim rodzinom, najmującym tu sobie tanio po jednéj izbie, a nawet jak obaczymy, podzielającym tę izbę z drugiemi, narysowawszy na podłodze kredą przedział jednéj rodziny od drugiéj. Często nawet w większych izbach mieszkały, cztery rodziny, a wtedy każda bardzo ściśle oznaczała rewir swój albo kredą, albo ostawieniem granicy rozmaitemi sprzętami. Spory rozstrzygał ojciec domowy, który bez wielkich ceremonij szybko przywracał spokojność.
Tak zwane familijne domy, które z powodu takiego rodzaju komornego przynosiły bardzo znakomity dochód, bo najmniejszą nawet kwotę każdy z pojedynczych lokatorów z największą ścisłością opłacać musiał, należały do staréj, słabéj na umyśle wdowy, na któréj spadkobierstwa czatujący z wielką uwagą pilnowali zarządu domów.
Wstąpmy z Walterem i Małgorzatą na kilka stopni prowadzących do drzwi wchodowych.
Wązki i dosyć ciemny przysionek nie bardzo jest zachęcający. Niegdyś białe ściany, od wytarcia ich odzieżą, przybrały barwę pstréj siwizny, podłoga poodrywała się i schrapowaciała, po obu stronach znajdują się liczne drzwi, w których widać najrozmaitsze postaci. Tu krępa kobieta, z brudną twarzą mulatki, tam kilkoro mniéj niż nędznie odzianych dzieci, tam chudy mężczyzna z małym garnkiem, a w głębi kilka kobiet, tak odrażających powierzchownością, że nazwa „płeć piękna“ dla nich byłaby chyba szyderstwem. Stoją obok stromych, brudno-czarnych schodów, których stopnie od częstego stąpania po nich mają liczne wklęsłości.
Walter zapytał kobiety z twarzą mulatki o Ehrenbergów.
— Ehrenbergowie? godnym zazdrości basem odpodziała stara z zaufaniem bliżéj przystępując: musicie państwo przejść dwoje schodów wyżéj, potém na prawo, potém na lewo, nareszcie około schodów i znowu prosto, numeru nie wiem. Ehrenbergowie — ale otoż idzie Augusta, która może zaprowadzić!
Walter spojrzał ku drzwiom, w których pokazała się wysoka, chuda postać dziewczyny. Barwa jéj twarzy była płowa i żółta jak pergamin, a policzki miała zapadłe.
— Augusto, zawołała stara, Augusto Ehrenberg!
— Ach, pani Müllerowa, nigdzie nie mogę znaleźć doktora! narzekając powiedziało dziewczę.
— Bardzo wierzę: jak posłyszą o familijnym domu, to powiadają, że wyszli. Co robi matką?
— O, z nią bardzo źle!
— Co? rzekł Walter wdając się w rozmowę, jesteście Augusta Ehrenberżanka?
— Tak jest, czy mnie znacie?
— I wasza matka chora?
— Na tyfus, i to okropny!
— I wy sami wyglądacie bardzo cierpiąco!
— O, Boże kochany, już od tygodnia oka nie zmrużyłam! powiedziało dziewczę.
— I jeść zapewne nie macie co, stary przepija ostatni grosz, a żona nie może go w karbach utrzymać, to nieszczęście! Wczoraj wieczorem spadł ze wszystkich schodów!
— To z przyczyny dziur w schodach, pani, uniewinniała dziewczyna.
— Ci państwo, pytają o was, Augusto! rzekła stara o mulackiéj twarzy i wesoło wypuszczającym się wąsie, obracając się ku drzwiom.
— Czy mnie już nie poznajecie! Jestem Walter, bratanek waszéj matki!
— Tak, teraz przypominam sobie! odpowiedziało dziewczę, i widocznie było jéj przykro, że kuzyna zaprowadzić miała na górę.
— I ciotka chora?
— Bardzo chora, Boże zmiłuj się! Nie mogę was prosić, abyście szli zemną, bo u nas taka bieda!
— Wierzę, rzekł Walter, chciałem tylko zapytać was, czy nie możecie odstąpić téj dziewczynie części waszéj izby?
Augusta Ehrenberżanka spojrzała na Małgorzatę, a widząc, że ta równie jak i ona jest uboga i chora, nędzą swoją twarz rozjaśniła wielką dobrocią serca: — byłaby najchętniéj Małgorzatę do siebie przytuliła i w sercu swojém zamknęła — bo ubodzy dla podobnych sobie po większéj części są gotowi do wszelkich poświęceń; ale dziewczyny, którą Walter przyprowadził, tak bez dalszych następstw przyjąć nie śmiała.
— Zapytam ojca — chodźcie zemną na górę! rzekła teraz odważniéj. Dawno nie byliście u nas Walterze — ach, teraz wszystko się zmieniło!
— Szukałem was już w waszém poprzedniém mieszkaniu! odpowiedział Walter, prowadząc po schodach Małgorzatę, która już nie była w stanie utrzymać się na nogach.
— Teraz tu koło rogu, a potém znowu na drugie schody na górę! prosiła idąca za nimi Augusta.
Dom wyglądał wszędzie przepełniony. Gdy się otworzyły jedne drzwi, widziano w izbach razem młodych i starych ludzi, a jednak nie była to jeszcze pora, w ktôréj pracownicy obojéj płci do domu wracać zwykli.
U stop drugich schodów Walter musiał z Małgorzatą zaczekać, bo kilku ludzi właśnie z trudnością znosiło mizerną trumnę, a w górze jakiś głos śpiewał, i słychać było przytém jednotonny turkot poruszanéj kolebki, a nadto rozmaite wołania, kłótnie i wrzask dzieci.
Walter żałował już, że wszedł do familijnego domu, lecz Małgorzata postrzegłszy jego niezdecydowanie, poszepnęła mu, aby się pocieszył, bo ona nic więcéj niepotrzebuje, prócz kawałka miejsca na spoczynek.
Gdy niosący trumnę zeszli na dół, Walter zaniósł dziewczynę na drugą stronę schodów i za idącą przodem Augustą podążał daléj ku przejściom obok niezliczonych drzwi, nad któremi oznaczone były numera i z których dochodziły rozmaite głosy. Przytém gdzie nie gdzie ukazywały się nieprzyjemne, napuchłe, albo głodem strawione twarze, zupełnie do smaku nieprzypadające.
Nakoniec nasze trzy osoby dostały się do rogu, a potém obok schodów prowadzących na poddasze, podzielone także na sypialnie, i teraz dopiero Augusta otworzyła drzwi.
Z izby buchnęło gęste, niezdrowe powietrze, panowała w niéj pomroka, chociaż izba ta miała dwa okna, były one jednak tak nizkie i nieprzezroczyste, iż wy- glądały jak matowo szlifowane. W lewéj ścianie znajdowały się przymknięte drzwi, prowadzące do drugiéj izby, przy nich stało nędzne, nizkie łóżko. Na prawo pod ścianą sięgającą aż do starego, czarnego pieca, zimnego jak lód, ujrzał Walter łoże choréj kobiety. Stoczona przez robaki szafa, stary chybotający się stół i dwa stołki uzupełniały umeblowanie izby, którą dotychczas rodzina Ehrenbergów sama zamieszkiwała.
Na stole stała niedopalona świeca łojowa w butelce, a przy niéj kilka garnuszków i filiżanek.
Na jednym stołku siedział, naprzód pochylony i osłupiałe przed siebie patrzący stary Ehrenberg, a młodsza siostra Augusty, ładna czternasto-letnia dziewczyna, klęczała przy łóżku matki, wijącéj się na niém, ciężko oddychającéj i stękającéj.
Cała ta przestrzeń wywierała odstręczające wrażenie.
— Ojcze, powiedziała Augusta, dotykając ramienia siedzącego — młody Walter przyszedł!
— Czego on chce? nie patrząc i odrętwiałe spytał stary.
— Pyta, czy zechcesz odstąpić część naszéj izby téj oto dziewczynie?
— Jak zapłaci, to odstąpię!
— Dobry wieczór, panie Ehrenberg, z cicha rzekł Walter zbliżając się ku niemu: — zapewne, że zapłacę!
— To dobrze! — Czy przyniosłeś pieniądze? Ja nie mam nic!
— Tu jest tymczasem talar! poszepnął Walter i wsunął staremu pieniądz, który teraz ożywił się, powstał i krewnemu swojéj choréj żony podał rękę.
— Interes skończony! Mówisz o téj dziewczynie, która zaledwie się na nogach utrzymać może? Połóż się dziecko, w łóżko! Spójrz-no tam Walterze, dodał, wkrótce z nią koniec będzie!
— Żałuję was, Ehrenbergu!
— Cóż począć? Trzeba się na wszystko zgodzić! powiedział stary wzruszając ramionami.
— Alboż nie macie żadnego lekarza?
— Żaden przyjść niechce — ale nic nie szkodzi, bo skoro który przyjdzie, to zapisuje, a to kosztuje pieniądze, — kto ma umrzeć, to pomimo tego umiera!
— Mój Boże, jak to bieda zobojętnia człowieka! pomyślał Walter, a tymczasem Augusta uprzejmie zaprowadziła prawie omdlałą Małgorzatę do łóżka, aby sobie odpoczęła.
— Pójdę z tobą, powiedział majster Ehrenberg, wprzód jeszcze nim Walter zabrał się do wyjścia: muszę sobie przynieść na noc coś przełknąć, bo nie mógłbym ani pilnować, ani czuwać!
Walter mimowolnie spojrzał na czerwono-siną twarz upadłego stolarza, i teraz dopiero dostrzegł krwią nabiegłe miejsca na jego czole, na wypukłościach twarzy i rękach, które potłukł, gdy upadł, jak o tém wspomniała Müllerowa.
— Lepiéj pozostańcie w domu, majstrze Ehrenbergu!
— Pójdź, nie mów nic, pójdź! Weselszy będę, jak zaczerpnę nieco świeżego powietrza!
Walter pożegnał Małgorzatę i Augustę i przyrzekł znowu wkrótce powrócić, potém zszedł ze starym ze schodów i pożegnał go o ile mógł najśmieszniéj.
Wstrzymamy się niedługo w opowiadaniu dalszych wypadków, a wrócimy do zamku dla przekonania się, na czém skończyła się tamtejsza kradzież.
Stara ciotka Waltera umarła, a i Augusta gwałtownie zachorowała, Ehrenberg zaś zabijał swoje nieszczęście, swoje troski i wyrzuty, nieustanném zakrapianiem się wódką, młodsza zaś siostra Augusty nieprzestannie płakała.
Małgorzata znalazła siłę do czuwania nad biedną Augustą i do pielęgnowania jéj, bo Walter co wieczór przychodził i przynosił jéj swój zarobek.
Ale gdy niepochowana jeszcze żona Ehrenberga leżała w skrzyni pod schodami, — tejże nocy, w któréj Kasztelan z czarnogłowym Karolem naradzali się co do napadu na skarbiec zamkowy, umarła także i nieszczęśliwa Augusta, a jéj ojciec, aby ofiarować coś przybyłemu nakoniec lekarzowi, podał flaszkę wódki, potém zaś ją wypróżnił, gdy lekarz bez ceremonii ją odrzucił.
Teraz był w usposobieniu, które go podtrzymywało. Zaprowadził doktora pod schody do zmarłéj żony, potém do łóżka zmarłéj córki, a gdy lekarz pod wrażeniem tak przerażającéj nędzy, któréj często w stolicy był świadkiem, polecił aby zakadzono, Małgorzata opowiedziała przybyłemu Walterowi co słyszała, przerywając przy częstém rzężeniu konającéj Augusty.
— Było tam dwóch ludzi, słyszałam wyraźnie, naradzali się długo. Nie każde słowo zrozumieć mogłam, lecz wiem doskonale, że mówili o zamku, i że jeszcze trzeci był w to wtajemniczony.
— I tu obok w izbie naradzali się złoczyńcy?
— Tak Walterze, tutaj tuż przy drzwiach. Jeden z nich jest gruby, dzisiaj go widziałam, i jeżeli się nie mylę, był to ów towarzysz Pająka, którego nazywano Kasztelanem — drugi jest synem wdowy, mieszkającéj tu w przyległéj izbie z inną rodziną.
— Sprowadzę policyę i każę ich uwięzić!
— Oni już od godziny wyszli!
— Do licha — to oni już przy robocie! Tu ja nic nie pomogę, doktora macie w miejscu — pobiegnę do zamku i postaram się przeszkodzić kradzieży! szepnął Walter.
— Pójdę z tobą, samego cię nie puszczę — oni cię zabiją, ty jesteś taki szalony! A u takich ludzi co znaczy morderstwo?
— Nie, nie, zostań tu Małgorzato! cicho prosił Walter, gdy doktor przygotowywał akta zejścia matki i córki: nie mogę cię wziąć z sobą — już wkrótce północ!
— Ja się ciepło okryję. Nie odtrącaj mnie — patrz, niewypowiedziana trwoga przejmuje mnie na myśl, że sam chcesz odejść!
— Bądź silna i spokojna. Skoro przeszkodzę zbrodni tych złoczyńców, powrócę tutaj.
— Nie powrócisz — głos wewnętrzny mi to mówi! Ja nie mogę tu pozostać!
Małgorzata zarzuciła chustkę na ramiona i szybko wyszła z Walterem z familijnego domu — nie uważano, że pilny i tajemniczy miała zamiar, bo wszyscy widzieli, że u Ehrenbergów są aż dwa trupy, a ztąd było tam w nocy wiele zajęcia.
Burza miotała śniegiem i deszczem na dwie osoby, które aby zapobiedz zbrodni, opuściły przedmieście i przez staroświecką bramę weszły na krzyżujące się ulice pełne brudu i ciemności.
— I nie gniewasz się na mnie? z właściwą sobie niewinnością i przymileniem spytała Małgorzata.
— Jak możesz pytać mnie o to? Czyliż mógłbym gniewać się za to, że z obawy o mnie nie lękasz się mroźnéj nocy i towarzyszysz mi! Wołałbym był tylko z powodu twojego zdrowia, abyś była pozostała w domu, bo noc niegodziwa, burzliwa! Ale kiedy jesteś przy mnie, wyznać ci muszę, iż niewypowiedziane jakieś uczucie mówi mi: tak lepiéj! rzekł Walter.
— Dziękuję ci, że mi tak mówisz, byłabym umarła z niespokojności i obawy! Ci ludzie są okrutni, a tyś za porywczy! Przywołamy zamkową straż i tym sposobem przeszkodzimy kradzieży.
— Północ! szepnął Walter usłyszawszy bicie zegarów. Spodziewam się, że właśnie na czas przyjdziemy.
Droga z domu familijnego na przedmieściu do zamku była dosyć daleka, bo przynajmniéj wynosiła pół mili, a przedłużały ją jeszcze bardziéj liczne zboczenia, które trzeba było robić, bo ulice nie szły prosto. Przy tém z powodu niepogody kamienie oślizgły, a po rogach wiatr w oczy smagał deszczem i śniegiem nocnych wędrowców.
Ale Małgorzata odważnie naprzód pośpieszyła, nie zważając, że burza odzież jéj zmoczyła i z włosami jéj igrała, a Walter prowadził ją szybko, jak człowiek niemający ani sekundy do stracenia. Należał on do rzędu ludzi zawsze gotowych poświęcić wszystko dla zapobieżenia bezprawiu, a skoro pomyślimy, z jakiém zaparciem się siebie i z jaką bezinteresownością, oddawał swoje mienie, a nawet swoje życie dla Małgorzaty, wtedy nawet, gdy się przekonał, że ona kocha kogo innego, to przyzna każdy z nami, że ten człowiek z ludu posiadał szlachetne serce, że wzorowo w cichości spełniał zacne czyny, i że dla tego w oczach naszych daleko wyżéj stoi, niż owi tak zwani dobroczyńcy, którzy z ostentacyą niosą pomoc ubogim.
Walter pomagał tylko jednéj ubogiéj — ale pomagał nietylko bez osobistego celu i wstecznych myśli, lecz z całego serca, chociaż wzgardziła nim i jego miłością. I właśnie dla tego wyżéj go cenić należy, dla tego ten człowiek z ludu wydaje się szlachetniejszym, bo my ludzie nie wszyscy zdolni jesteśmy kochać tam, a kochać tak wiernie i bezinteresownie, gdzie nas w najszczerszych naszych uczuciach zawiedziono!
Walter i dzisiaj jeszcze kochał Małgorzatę równie gorąco i serdecznie jak dawniéj, chociaż zaniechał zupełnie nadziei jéj posiadania; kochał ją jeszcze czyściéj niż kiedyś, bo pragnął tylko jéj bronić, ratować i nią się opiekować.
Nakoniec oboje pozbawieni tchu dostali się do spacerowego ogrodu i czém prędzéj szli do głównego portyku zamku, pragnąc tamtędy dostać się do straży.
Posterunek zabronił im wstępu, i dopiero gdy sprowadzono oficera, który wysłuchał o co chodziło, otworzono zakratowane drzwi i wpuszczono ich do zamku.
— To mistylikacya! utrzymywał oficer, mówiąc do adjutanta i niedowierzająco patrząc na Waltera i Małgorzatę.
— Należy ich aresztować, bo przypuszczam, że Ci ludzie robią to przez zemstę.
— Mniemasz pan, że oni właściwie mają udział w zamierzonéj kradzieży? Ja tylko nie pojmuję, którędy trzéj złoczyńcy, o których oni wspominają, znaleźli sobie przystęp do zamku?
— Bierzmy z sobą oboje oskarżycieli i przetrząśniéj — my zamek! doradzał adjutant.
— Jestem na usługi — ale nie pojmuję, jakimby sposobem złodzieje mogli się dostać do zamku, tak, że ustawione na schodach warty ich nie postrzegły! mniemał oficer od zamkowéj straży.
— Pójdźcie z nami! rozkazał adiutant, a Walter i Małgorzata byli gotowi usłuchać. Czy wiecie, co złodzieje uczynić zamierzają?
— Zdaje mi się, że coś słyszałam o skarbcu sreber! drżąca ze wzruszenia i z bijącém sercem odpowiedziała dziewczyna.
Obaj oficerowie spojrzeli po sobie, jakby powiedzieć chcieli: rzecz przybiera poważniejszy charakter — potém, wziąwszy pomiędzy siebie Waltera i Małgorzatę, poszli na dziedziniec zamkowy i ztamtąd zawrócili na dziedziniec mniejszy, z którego dochodziło się do schodów, prowadzących do części zamku, w któréj znajdowały się dobrze zamknięte i strzeżone skarbce.
— Ja się bardzo boję! wyznała Małgorzata, gdy dwaj oficerowie głośno naradzali się, którym korytarzem udać się mają.
— Tam na górze przed skarbcem sreber jest posterunek, powiedział oficer od straży; niewątpliwie byłby narobił hałasu, gdyby nieupoważnieni zbliżyli się do niego, témbardziéj, że tam całą noc światło się pali!
— Kiedyśmy już tak daleko, to chodźmy na górę! zaproponował adjutant.
— Cztery osoby weszły teraz na stopnie ciemnych u dołu schodów. Walter szedł naprzód, za nim Małgorzata, a obaj oficerowie jakby pilnując oskarżycieli, zamykali tę szczególną nocną wyprawę.
Gdy się dostali na galeryę, z któréj w niejakiéj odległości stopnie prowadziły do skarbca sreber, Walter stanął nagle i słuchał — słyszał jak w dali mówiono i hałasowano — ale w téj chwili w blasku światła padającego w przedziały schodów na galeryę, ujrzał jakiś cień i pośpieszył daléj na oświetlone schody wołając: Tam chodzą — tam są oni!
Małgorzata przeczuwając nieszczęście, chciała go zatrzymać — lecz za późno, nie mogła go już dosięgnąć, a oficerowie wydobywszy pałasze, przeszkodzili jéj iść za Walterem.
Czarnogłowy Karol, który jak wiemy najpierwszy usłyszał nadchodzących, z częścią łupu, który mu dali wspólnicy, gdy na nich zawołał, pobiegł prędko obok schodów w przedłużenie ciemnej galeryi, połączone z wieżą korytarzami i schodami, a za nim udał się porucznik von Reitz, także ze swoją częścią połowu. Chciwemu Kasztelanowi najtrudniéj było rozstać się ze skarbami, bo wtedy dopiero wyszedł ze drzwi skarbca, gdy Walter już się dostał na schody.
Zaledwie Porucznik postrzegł nadchodzących, zaraz prędko zdecydowany, łup swój na lewe ramię przerzucił, a prawą ręką pochwycił sztylet. Zaszedł drogę Walterowi, a oficerowie z dobytemi pałaszami jeszcze o kilka kroków oddaleni byli.
Szybko i zręcznie jak najgorszy hidalgo, korzystając z tego, że schodził na dół, a Walter wchodził, pchnął nieszczęśliwego wyrobnika tak gwałtownie w piersi, że zamordowany wydając bolesny krzyk zsunął się ze schodów i padł u nóg Małgorzaty, a morderca korzystając z chwili szybko pognał za Karolem, który już znikł w ciemnéj galeryi.
Była to rzeczywiście scena tak przerażająca i niespodziana, a stała się tak szybko, że obaj oficerowie w pierwszéj chwili nie wiedzieli, gdzie się udać mają — ale potém zostawili staraniom dziewicy pływającego we krwi Waltera i z głośném wołaniem pobiegli za uciekającym Porucznikiem!
Z tego momentu korzystał Kasztelan — należycie obładowany najkosztowniejszemi przedmiotami, pomimo całego ogromu niebezpieczeństwa, nie chciał nic porzucić.
Obaj oficerowie pobiegli za dwoma uciekającymi, więc Kasztelan poznawszy tak sprzyjającą okoliczność, przebiegł koło Waltera i Małgorzaty klnąc najokropniéj, i chciał skręcić w tę część galeryi, która prowadziła na mały dziedziniec, by tam się gdzie ukryć.
Ale głośne wołania oficerów i śmiertelny krzyk Waltera, obudziły kilku bliżéj śpiących sług zamkowych, i tym sposobem Kasztelan sam wpadł im w ręce.
Wprawdzie bronił się rozpaczliwie, a potém zostawując srebrem wypakowany worek, chciał uciec; ale słudzy pochwycili go i uprowadzili z sobą.
Teraz dopiero postrzegli obcą dziewczynę obok zakrwawionego Waltera, i usłyszeli głosy wracających oficerów, którzy prowadzili z sobą byłego swego kolegę, i albo go nie znali, albo znać nie chcieli. Nim go pokonali, bo się rozpaczliwie bronił, zranili mu pałaszem ramię — a teraz pan von Reitz obezwładniony, wściekle zgrzytał zębami.
— Oni są równie winni jak my! zawołał blady ze złości, pokazując Małgorzatę i umierającego Waltera: temu szelmie jużem karę wymierzył!
W dolnych korytarzach nadbiegli lokaje schwytali także i trzeciego złoczyńcę, a kiedy go sprowadzili, dał się słyszeć ciężki marsz kilku żołnierzy.
W galeryi panowało wielkie wzburzenie i podwyższyło się jeszcze bardziéj, gdy na wysokości schodów postrzeżono zamordowanego żołnierza i spustoszenie, jakiego dokonali rabusie w skarbcu sreber.
Oficerowie, kazali natychmiast komendantowi zamku i szambelanowi donieść o całym wypadku i obsadzili drzwi skarbca po złożeniu w nim napowrót zrabowanych rzeczy.
Kasztelana związano, Porucznika niezdolnego bronić się trzymał tęgi gwardzista, a czarnogłowy Karol stał bardzo blady i nieśmiały pomiędzy dwoma zamkowymi sługami, którzy go również żołnierzom oddali.
Małgorzata dobywszy wszystkich sił uprzątnęła Waltera z ciągle pomnażającego się natłoku ludzi. Każdy chciał widzieć co się stało, a nawet i wyżsi urzędnicy zamkowi przybyli prędko przywdziawszy mundury.
Kradzieży rzeczywiście zdołano zapobiedz i nic z zamku nie wyniesiono — mimo to jednak skarbiec poniósł niewynagrodzoną szkodę przez pokruszenie drogocennego serwisu srebrnego, którego robota była niezrównaném arcydziełem.
Pchnięty przez porucznika Walter, gdy upadł na schodach, czuł zaraz, że broń trafiła go w serce — czerwona krew tryskała mu nietylko z rany, gdy Małgorzata z rozdzierającym serce krzykiem pochyliła się ku niemu, lecz także z ust, i zaledwie miał jeszcze siłę i czas pożegnać na wieki klęczącą przy nim ukochaną.
— Już się skończyło, wyzionął nakoniec, gdy Małgorzata wyniosła go z tłumu: — bądź zdrowa — nie mogę pozostać przy tobie — uciekaj! Teraz już tu nie ma nikogo ktoby cię bronił ja muszę opuścić — opuścić ciebie.
— Matko Bożka, nie opuszczaj mnie! w najwyższéj rozpaczy zawołała Małgorzata, bo nowy strumień krwi buchnął z ust Waltera, on umiera!
Ale nikt jeszcze nie miał czasu nią się zająć, pierwéj trzeba było ratować złoto i srebro, cóż znaczyło biedne życie człowieka? lecz powiedzmy na pociechę naszą, że Walter już na prawdę niczyjéj pomocy nie potrzebował.
Przyszedł on jeszcze raz do siebie — można było widzieć, z jaką trudnością wydarł śmierci tę ostatnią minutę przytomności, bo miał jeszcze co powiedzieć: miłość jego dla Małgorzaty konającemu nawet dodała siły, pozostał jéj wiernym całe życie.
— Weź te pieniądze, wyszeptał zagasłym głosem, podając klęczącéj przy nim swoje ostatnie oszczędności: one do ciebie należą. Ty ich potrzebujesz koniecznie! Uciekaj! zaklinam cię, uciekaj do Paryża — do księcia — on cię. bronić będzie — ci nędznicy przez zemstę za dzisiejszą noc zapragną cię zgubić razem z sobą.
— Cóż oni mieć do mnie mogą, mój Walterze?
— Szanuj moją ostatnią wolę — uchodź z temi pieniędzmi do Paryża — inaczéj spokojnie nie umrę.
— Więc ci to poprzysięgam!
— Dziękuję ci, — teraz już dobrze — uchodź! Bądź zdrowa — kochałem — cię — niewypowiedzianie....
Ostatnie słowa zamarły na ustach Waltera — Małgorzata łkając pochyliła się ku niemu — jego złamane oczy jeszcze raz ją pożegnały — i wnet zimna śmierć wzięła w swoje objęcia szlachetnego, najwierniejszego przyjaciela Małgorzaty!
Surowa ręka oderwała ją od trupa, którego zatrzymano w zamku, a Małgorzata odeszła — znowu pozostała sama wśród otaczającej ją zewsząd burzliwej, ciemnéj nocy.


ROZDZIAŁ XIX.
Księżniczka Karolina.

Kradzieży w zamku wielkie na wszystkich warstwach ludności wywarła wrażenie i wywołała najrozmaitsze gadaniny i uwagi. Kiedy w wyższych towarzystwach z tego powodu powzięto niejaką obawę, bo ten zuchwały czyn naraził koronę na liczne w ostatnich czasach łupieztwą i straty, rozważniejsi utrzymywali, że źródła téj przewagę biorącéj zbrodni, na któréj nie zawsze tak jak tu chwytano złodziei z professyi przy skarbach, lecz także biednych, głodnych wyrobników i kobiety przy Chlebie i mięsie, głębiéj szukać należy!
Z powodu nadchodzącéj wiosny, bezrobocie i drożyzna w przerażający sposób wzrastały, a gdy nie zaszło nic znaczącego, zdolnego zmniejszyć to złe i tém samém złagodzić powiększające się niezadowolenie, sądzono, że surowość i srogość doprowadzą do tego celu. Lecz wiadomo, że nowe urządzenia i podatki nie zaspakajają głodu biednych i potrzebujących!
Z wielką energią nie tylko rozwiązano wszelkie ludowe zgromadzenia, ale — gdy baron von Schlewe był wysoko uzdolnionym twórcą takich instytucyj — ustanowiono całą armię szpiegów i tajemnych agentów, którzy po szynkach piwnych aresztowali każdego, kto pozwalał sobie mówić o polityce i socyalnych stosunkach, a nawet w kilka dni po zniwoczoném zrabowaniu zamku, gwałtem rozwiązano poufne zebranie w pałacu księcia de Monte-Vero, zebranie, na które Eberhard zaprosił do siebie kilku wpływowych ludzi niższéj klasśy, w celu naradzenia się, co najpierwéj przedsięwziąć, aby wbrew zasadzie wszystkich rozprawiaczy i tak zwanych dobroczyńców ludu, faktycznie i skutecznie zapobiedz uciskającéj nędzy. Tego, który poświęcając miliony, występował wszędzie jako wierny przyjaciel i doradca ubogich, a zatém i przyzwoitego życia — tego, który sam książęce państwo z niczego utworzył i dwóch potężnych władców przyjaciółmi nazywał, traktowano jak jednego z owych politowania godnych przywódców ludu, o których już wspominaliśmy, jak zagrażającego państwu — ośmielono się Eberharda de Monte-Vero, który dążył do najwyższego i najlepszego, porównywać z nędznymi, fałszywymi prorokami, używającymi wymowy swojéj do podburzania i drażnienia ludu, zamiast wysilania swoich rzeczywiście nieudolnych głów na obmyślenie środków pomocy. Słowa w każdym razie mniéj kosztują!
Nietrudno zgadnąć gdzie się zrodził niecny rozkaz rozwiązania zebrania u księcia de Monte-Vero.
Rozkaz ten niezmiernie i słusznie zasmucił gości Eberharda, w których liczbie znajdowali się także i do- ktor Wilhblmi, malarz Wildenbruch, Ulrych i bankier Justus Armand, bo przedstawiał prawdziwie jasny dowód, że takie rozkazy do dobrego nie prowadzą.
Ale Eberhard przymusił siebie samego, i w uprzejmy, tolerancyjny sposób prosił swoich gości, aby się rozeszli.
Z uśmiechem, każdemu z przybyłych, nawet robotnikom, podał rękę — jakby chciał powiedzieć: Moi przyjaciele, nie gniewajcie się na mnie — jam temu niewinien!
I goście śmieli się razem z nim, zamiast hałasować i wrzeszczeć, jak to zwykle bywa przy każdém inném rozwiązaniu zgromadzeń.
Wpływ takiego jak Eberhard człowieka jest tak silny, działa tak potężnie nawet na nieukształcone umysły, iż nie przesadzamy, utrzymując: że go czczono i kochano jak Messyasza!
Kiedy kogo innego bogactwo czyniło dumnym, samolubnym, rozkosznikiem, książę de Monte-Vero jedynie pragnął służyć światu.
Kiedy niektórzy bogacze stolicy, dla popularności, publicznie rozrzucali pieniądze i kazali je rozdawać ubogim — on wspierał pracę, wyszukiwał chorych, nieszczęśliwych w różnych dziurach i kryjówkach, i rozdawał im nie tylko pieniądze, lecz także niósł i stałą pomoc.
Z dalekich jego posiadłości nadchodziły błogosławione wiadomości, widocznie zatém Bóg sprzyjał wszystkim jego dążeniom i czynom.
Nim obaczymy, co zaszło w zamku w kilka dni po rozwiązaniu zebrania u Eberharda, winniśmy wspomnieć o zdarzeniu, które liczbę przeciwników księcia de Monte-Vero pomnożyło o jedną dosyć ważną osobę.
Wiemy, że nietylko księżniczka Karolina, ta najszlachetniejsza na dworze istota, uczuła miłość dla Eberharda, lecz także i dumna, ambitna księżniczka Aleksandra tak mu się pokonać dała, że milcząc przyznać musiała jego wyższość i przewagę. Gwałtownie opierała się ona poczutéj dla niego miłości, lecz późniéj tak ją oczarowało to uczucie teraz w namiętność przeszłe, że gdy Eberhard przechodził, zdolna była rzucać mu kwiaty pod nogi.
Dusza taka jak Aleksandry, długo dumnie z uczuciem walcząca, długo wzdragająca się uznać w mężczyźnie tego, który jakby nimbem otoczony, po nad nią się unosi, skoro miłość ku niemu uczuje, kocha go o tyle goręcéj i namiętniéj o ile dłużéj i silniéj mu się opierała! Jeżeli zaś podobna miłość tak gwałtownie utorowała sobie drogę, tak gwałtownie jak u księżniczki Aleksandry, to żadnych już nie ma dla niéj przeszkód.
Aleksandra miała serce wyegzaltowane! Nie śmiała zbliżyć się do księcia de Monte-Vero, czego przecięż pragnęła — walczyła z sobą — a namiętność gwałtowna nastręczyła jéj środek po temu awanturniczy, jaki tylko podobnie dziwne dusze wymyślić mogą.
Mniemamy, że każda z naszych pięknych czytelniczek, w młodym oficerze Ol. poznała oryginalną córkę posła, księcia B.
A przecięż, czego się nikt nie domyślał, była to Aleksandra, która przy pomocy swojéj zaufanéj pokojówki, odgrywała tę rolę z taką brawurą i naturalnością, że myśl o prawdopodobieństwie tego nie postała ani w Eberhardzie, ani w jego przyjaciołach.
Owéj nocy, w któréj przekupieni zbójcy napadli na panów jadących do książęcéj willi, młody oficer zachował się po męzku, śmiało i stanowczo, a i pôzniéj był tak przyjemnym towarzyszem, iż nikt nie sądził, aby go oszukiwano.
Rzeczywiście porucznik Ol. tylko wieczorami spotykał się ze swoimi przyjaciółmi, i nie było to uderzającém, bo miał ku temu dostateczne powody.
Widzieliśmy także, iż z okoliczności balu w gwiazdowéj sali, dumna księżniczka ukazała się razem ze swoim ojcem, potém znikła prawie niepostrzeżona i wkrótce wróciła jako porucznik Ol., który jak wiemy, dostrzegł że księżniczka Karolina więcéj niż zwykle dla pięknego wysokiego gospodarza okazywała współczucia.
Od owéj nocy, w ktôréj porucznik Ol. ostrzegł Eberharda o grożącém mu ze strony Schlewego i Leony niebezpieczeństwie, tak, że ten uniknął wypicia przymieszanéj mu trucizny, natomiast serce Aleksandry połknęło skrytą truciznę — zazdrości.
Nie wiedziała, co najszlachetniejszy człowiek, najmilszéj istocie, dla ktôréj uczuwał czysty i wysoki szacunek, co Eberhard Karolinie wyznał w łagodnych słowach, gdy wszedł z nią do niszy — a namiętna jéj dusza niepojmowała także, aby był tak dalece szlachetnym, iżby z ciężkiém sercem zdołał odrzucić miłość Karoliny, tak mu cudownie wyznaną, lecz na którą odpowiedzieć nie mógł!
Książę de Monte-Vero miał żonę, chociaż nikt niewiedział, co go w obec Boga na wieki z tą żoną rozłączało.
Eberhard pragnął ustrzedz piękne serce księżniczki Karoliny, od przywiązania się do jego serca, a przez to od unieszczęśliwienia — nie chciał kwiatu duszy tak czystéj, niewinnéj księżniczki — kochał Karolinę z całą szczerością — ale posiadał rzadką moc, nie ma poznać téj miłości, aby téj, któréj miłość swoją poświęcił, nie naraził na żadną słabość.
Śmiałe przebranie się Aleksandry nie mogło ukryć się przed okiem Eberharda. Pierwéj nim tak nagle do Monte-Vero odjechał, znajdując się blizko młodego dziwnego oficera, doznawał jakiejś niepewności, która wzrosła, gdy wrócił i znowu ujrzał porucznika.
Powiedział sobie, że się w tém ukrywa jakaś tajemnica, i gdy wkrótce znalazł się sam na sam z księżniczką Aleksandrą, która dotąd zawsze unikać tego umiała, przypadek chciał, aby nieco za lekko przez po- kojówkę związane i ukryte włosy księżniczki rozwiązały się i aby ją pierwéj Eberhard poznał, nim to sama dostrzegła.
Był on tyle delikatnym, iż jéj nic nie wspomniał o tém odkryciu; lecz po zmienioném jego postępowaniu uczuła, że się zdradziła, i zapewniła się o tém, gdy odchodząc zamierzała włożyć swój ozdobny hełm i postrzegła, że się jéj włosy rozwiązały.
Porucznik Ol. nagle znikł — ale księżniczka Aleksandra nie przebaczyła nigdy księciu de Monte-Vero, że ją przejrzał i tajemnicę jéj odkrył.
Niezmiernie rozgniewana, natychmiast odprawiła pokojówkę, która od dawna łaski jéj posiadała, a to oburzenie najlepiéj dowiodło, że odkrycie, w którego możliwość nie wierzyła, uczuła z gwałtowną, prawie namiętną wściekłością.
Zdradziła się, zdemaskowała, przekonała księcia, że go szukała, i to właśnie najbardziéj ją niepokoiło!
Tak dumna, namiętna dusza nie znosi — takiego upokorzenia, nie przebacza go, chociaż sama, jak to w tym razie się zdarzyło, jest jego winą; usiłując więc ukryć swój wybryk miłosny, nienawidzi i prześladuje — jest nieprawdziwą aż do zbytku — daje nacisk gniewowi na własną nieroztropność i słabość, nienawidząc tego kto ją przejrzał — nacisk w tym wypadku tém większy, że zasilony myślą, iż Eberhard nie ją kochał, ale księżniczkę Karolinę.
Łatwo więc pojąć, że Aleksandra szukała sposobności okazania się jawną nieprzyjaciołką Eberharda, a kto takiéj sposobności szuka, zwykle ją znajduje.
Dumna i w swojéj dumie upokorzona księżniczka Aleksandra poznała blizéj przełożoną, często znajdującą się w orszaku królowéj, a nic łatwiejszego jak serdeczne porozumienie się dwóch kobiet pragnących zemsty! Jakkolwiek Aleksandra i Leona różne miały charaktery, w jednym względzie szybko się z sobą zjednoczyły, a mianowicie: w nieprzyjaźni dla Eberharda; a przełożona umiała wybornie korzystać ze swojéj nowéj sprzymierzonéj i objaśnić ją o tyle, o ile to dla swoich celów za dobre i pożyteczne uznała!
Aleksandra tryumfowała z nabytego tym sposobem doświadczenia, i tak dwie potężne a bardzo niebezpieczne przeciwniczki połączyły się dla upokorzenia i obalenia księcia de Monte-Vero na najpierwszéj u dworu uroczystości!
Doradca królewski, zręczny baron von Schlewe, nie źle obliczył, gdy po rozproszeniu zebrania w pałacu Eberharda, skłonił króla, aby go zaprosił; bo powiedział sobie, że nieustraszony książę, zawsze wszystko do gruntu zniszczyć umiejący, zaproszenie to przyjmie, aby miał sposobność do przedstawienia królowi swoich zażaleń.
Lecz właściwie nie ten wypadek, który Eberhard wzniosłem swojém milczeniem byłby zatarł, gdyby nie miał tak ogólnego znaczenia, skłonił go do przyjęcia zaprosin; wyrachowaniom barona dopomogła raczéj okoliczność, że Eberhard, widząc, iż mu wydarto łaskę królewską, zamierzał z nim pomówić o nędzy ludu, a to szlachetne przedsięwzięcie tak było niezbędnie potrzebne, że mu wszelkie względy i namysły ustąpić musiały.
Na ostatnią więc uroczystość dworską przed nadejściem wiosny, a raczéj przed półpościem, nietylko w zarządzie zamkowym poczyniono najrozleglejsze przygotowania, lecz i pojedyncze osoby przygotowały się jeszcze silniéj i tajemniéj do uczynienia téj uroczystości zgubną dla Eberharda.
Leona nie mogąc jako pobożna przełożona klasztoru Heiligstein znajdować się sama pomiędzy gośćmi, całém swojém zaufaniem zaszczyciła zręcznego swojego sprzymierzeńca, a prócz tego potrafiła skłonić Aleksandrę do wymierzenia na téj uroczystości stanowczego i zgubnego na księcia de Monte-Vero zamachu.
Baron von Schlewe swój napastniczy plan tak zręcznie i delikatnie obmyślił i uorganizował, że pewien był powodzenia. Postanowiono, że w téj uroczystości Eberhar- dem wzgardzi nie tylko król, ale i wszyscy członkowie dworu, że nawet według wyrachowania Schlewego tak zupełnie moralnie zostanie obalony i poniżony, iż więcéj już nie powstanie!
Po tym moralnym upadku przygotowano mu także i upadek fizyczny, tak zręcznie, że Schlewe i Leona naradzali się już z całą pewnością, jakim sposobem skutki tego całkowitego zniszczenia na swoją korzyść obrócić mają!
Wreszcie ukończono prace przygotowawcze. — Schlewemu teraz chodziło głównie, o kierownictwo ich wykonaniem, a wiemy, że to był zręczny i bezwstydny intrygant, który nie szczędził środków, ku dopięciu swoich celów! Królowa od dawna była mu bardzo przychylna, a króla w ostatnich czasach umiał również zupełnie uwikłać w swoje sieci, tak, że przy takiém poparciu, śmiało mógł się na wiele odważyć. Jakim sposobem jednocześnie i bardzo powoli, ale zarazem bardzo zasadnie, umiał księcia de Monte-Vero podać królowi w podejrzenie, obaczymy w następującym rozdziale, tu zaś czynimy tę uwagę, jedynie dla tego, aby łaskawy czytelnik nie dziwił się zmianie, jaka pod względem Eberharda w królu zaszła. — Ów dawniéj ulubieniec monarchy, ów, który nawet w zamku Solitude bez zameldowania mógł wchodzić na królewskie pokoje, mocą śmiałych szachowych posunięć niegodziwego potwarcy, przeciw którym nie przedsiębrał ani chciał przedsiębrać żadnéj obrony, uznany został za niebezpiecznego, wolnomyślne — go przeciwnika tronu! Ów, którego historya życia tak mocno króla wzruszyła, iż go gwałtownie uściskał, teraz przez systematyczne oszczerstwa i podejrzenia barona, tudzież jego kreatur, którym na dworze nic nie przeciwważyło, tak w łaskach upadł, że wrażenia króla coraz bardziéj znikały.
O ile szybko zmieniają się monarsze względy — o tyle łatwo nędznikom usunąć i obalić wysokiego i szlachetnego człowieka. Tak zawsze po dworach bywało, a ten kto z czystém sumieniem sądzi się nietykalnym, bo ma to piękne przekonanie, że się nigdy nie dopuścił bezprawia, nabiera najstraszliwszego doświadczenia, zdolnego zachwiać w nim wiarę w ludzkość. Z wielce doświadczonym księciem de Monte-Vero trzeba było rzeczywiście przykrzejszych zajść i środków, by zachwiać wiarę jakiéj nabył przez ciężkie walki, — lecz baron i jego wspólnicy właśnie dla tego postarali się o wcale niezwykłe środki, którym zaledwie sam Pan Bóg oprzećby się zdołał!
Lecz wróćmy do Eberharda, który właśnie w równie ozdobnym jak kosztownym powozie zajechał pod zamkowy portyk, i wejdźmy z nim razem na wyłożone kobiercem, złocone schody, prowadzące na górę do sali Krystyny.
Po obu stronach schodów widzimy lokajów w galowéj liberyi, bogato srebrnemi sznurkami ozdobionéj — kłaniają się księciu — lecz moglibyśmy prawie utrzymywać, że nie tak nizko jak dawniéj: słudzy są zawsze wierném echem panujących usposobień.
W téjże saméj chwili, gdy powoź Eberharda daléj się potoczył, zajechał także i powoź księcia posła B., a gdy Eberhard obejrzał się, postrzegł posła i jego dumną córkę, ubraną w ciemno-zielonéj atłasowéj sukni naszywanéj różami.
Aleksandra zmieniła na chwilę barwę twarzy, ujrzawszy, że książę de Monte-Vero stanął z boku przy kwiecistéj draperyi schodów, aby ich naprzód przepuścić — ukłoniła się bardzo dumnie, gdy koło niego przechodziła — sam zaś książę B. uprzejmie powitał brazylijskiego księcia, i zaprosił, aby razem z nim wszedł do salonu.
Eherhard zwrócił uwagę posła na to, że odgłos trąb niewątpliwie zapowiada wejście królewskiéj pary, a poseł pocieszał go słowami, iż w téj właśnie chwili nikt nie spostrzeże spóźnienia.
Rzeczywiście, gdy Aleksandra, jéj ojciec i Eberhard weszli, król i królowa już znajdowali się w jasno ośwetlonym salonie Krystyny, pełnym zapachu i dźwięków. Ożywiało go świetne towarzystwo, widziano tam ministrów i generałów, posłów i licznych wysokich urzędników i dygnitarzy z małżonkami w rozległém kole nieskończenie w lustrzanych ścianach odbijającém się.
Już się potworzyły gruppy i żywo rozmawiano, gdy baron Schlewe, ze wzrastającą niecierpliwością księcia de Monte-Vero dotąd nadaremnie pomiędzy gośćmi szukający, ujrzał go wchodzącego razem z posłem i jest córką — z błyszczących siwych jego oczu można było poznać, że go ta uwaga zdziwiła i że mimowolnie przypisał jéj głębsze znaczenie, niż je rzeczywiście miała. Przypuścił na chwilę, że Aleksandra opuściła jego stronnictwo i przeszła na stronę Eberharda — lecz po chwili już się śmiał z tego przesądu — postrzegł bowiem, że poseł i jego córka już się o księcia de Monte-Vero nie troszczą, i że ten oddawszy ukłon królewskiéj parze, zwrócił się do księcia d’Etienne i kawalera de Villaranca.
Drzwi do sali teatralnéj były otwarte, a w niéj ustawiono dla panów stoliki do kart, bo téj zimy król szczególniéj lubił grywać w l’hombra — ale także otwarta była i sala księżniczek, aby jak się król żartobliwie wyraził, w niczém pierwszeństwa nie miano. W téj pełnéj smaku, łagodnie oświetlonéj przyległéj sali, urządzono dla dam naturalne altany, w których wpół-okrąg poustawiano fotele, aby gruppami siedzące w nich osoby swobodnie rozmawiać mogły.
Gdy Eberhard rozmawiał z posłem francuzkim i wielce mu przychylnym kawalerem, przekonało go spojrzenie rzucone na króla, który żywo rozmawiał z kilku ministrami, że nie był wesoło albo sarkatycznie jak dawniéj usposobiony, lecz raczéj na wysokiém czole jego osiadła ciężka powaga. Przystąpił brat królewski książę August, i musiano tam rozmawiać o czémś bardzo ważném; wtém baron Schlewe obejrzał stoły do gry i także zbliżył się do króla. Spojrzenie Eberharda mimo wolnie skierowało się od téj gruppy na ścianę salonu i padło na obraz owéj księżniczki, o któréj więcéj wiedział niż wszyscy inni goście — może więcéj niż król, który tę przebrzmiałą, księżniczkę tak gorąco kochał, że jéj obraz i dzisiaj jeszcze wszędzie mu towarzyszył.
Eberhard stał tak blizko ściany sali Krystyny, że rozmawiając z Etienne’m i Villaranką mógł doskonale podziwiać jéj rysy.
Czém się to działo, że spojrzenia jego co chwila bardziéj tkwiły w tym obrazie — co go tak więziło i pociągało, że aż sala przed nim niby znikła, a piękna, czarno ubrana postać z ram wyszła i jak żywa przed nim stanęła — ciemno-blond włosy, perłowym dyademem ozdobione, piękne, niebieskie, marzące oczy, delikatnie różowe usta — wszystko to ożyło! Blade, jakby pełne tajemnego żalu rysy, wyziewały głęboko ukrytą skargę, przejmującą serce Krystyny — a na jéj piersi jaśniał na wpół okryty ciemnym, cienkim welonem z włosów jéj spadającym, amulet, podobny do tego, który Eberhard dostał od ojca Jana i na swojéj piersi nosił.
Zdawało się nagle, że między nim a piękną księżną powstał jakiś związek, że niewyjaśnione jakieś uczucia torowały sobie drogę od niéj do niego i nawzajem od niego do niéj — lecz późniéj ocucił się ze swoich marzeń.
Przed nim wisiał tylko zimny, martwy obraz! Królowa, rozmawiając ze starszemi księżnami, zasiadła na ustawionych opodal w sali Krystyny krzesłach, a król z panami swojego orszaku, których zaprosił do gry, przeszedł do sali teatralnéj.
Muzyka odzywająca się na wysokiéj galeryi salonu, tém przyjemniejszemi napełniała go dźwiękami, że dźwięki te zagłuszały rozmowę i czyniły ją swobodniejszą.
W téj chwili obok dumnéj księżniczki Aleksandry przeszła księżniczka Karolina. Eberhard jeszcze jéj nie powitał, a gdy Etienne i Villaranca grzecznie na bok ustąpili, oddał ukłon téj skromnéj osobie.
Karolina, dla przeciwieństwa z księżniczką Aleksandrą, miała na sobie zwyczajną niebieską jedwabną suknię, bez żadnéj ozdoby i dodatków. W jéj świetnie, czarnych włosach, błyszczały skromne majowe kwiateczki z kroplami brylantowéj rosy. Nie potrzebowała ani żadnych złotych strojów, ani aksamitu, ani haftów i dyamentów — piękniejsza nad wszystkie bogato strojne damy z orszaku, dawała się poznać po swoich mocno błękitnych, pełnych duszy oczach, których łagodny blask na chwilę ze szczególnie pytającym wyrazem na Eberhardzie spoczął. Książę de Monte-Vero w téj chwili przyznać musiał, że Karolina była najpiękniejszą gwiazdą dworu, do którego należała, i na nowo poczuł dzisiaj, że był w stanie gorąco kochać tę tak mądrą, szlachetną, a skromną istotę.
Serce Eberharda doznało bolesnego uczucia — od dawnego czasu, po raz pierwszy! Bolesnego uczucia gorzkiéj odmowy! Ale tak silna i wielka, tak wytrawna i wzniosła, jak dusza naszego bohatera, zdołała się przezwyciężyć. Uczuł dla Karoliny czystą, prawdziwą miłość — owszem, żądza posiadania jéj rozgorzała w samotnéj jego duszy jak bożka błyskawica.
Czy spojrzeniem zdradził swoje wewnętrzne uczucia i czy księżniczka Aleksandra umiała czytać w jego twarzy? czy go chciała wprawić w kłopot, albo czy to był przypadek? dosyć, że bukiet kamelij, który trzymała w ręku, upadł na ziemia? Może też Aleksandra użyła tego niedworskiego środka, aby tym razem zmusić księcia de Monte-Vero do podniesienia czerwonych kwiatów, po których niegdyś stąpał.
I Eberhard schylił się pokornie, aby księżnie wyświadczyć grzeczność, niegodną wcale jéj osoby i o tyle zużytą, że ani on ani otaczający go nie przywiązywali do niéj żadnego znaczenia.
— Dziękuję, mości książę, rzekła dumnie; niech mi wolno będzie wyznać, że zawsze szczególniejszą mi sprawia przyjemność, ukrócanie męzkiéj dumy, chociażby nawet widokiem podniesienia upuszczonego kwiatka — często w rzeczach niepozornych ukrywa się głębokie znaczenie!
— Przyznaję łaskawa księżniczko! odpowiedział Eberharda wchodząc z dwiemi, damami powoli do łagodnie oświetlonéj sali księżniczek. W mojém wielce ruchliwém życiu nawet do pierwszéj części słów pani znalazłem niejedną, illustracyę. Kto panować pragnie, a godniéj nie może, ten poprzestaje na przymusie etykiety. Kiedy paniom chodzi o żart, są pomiędzy wami takie, co go do poważnych rzeczy zastosowywać umieją.
Aleksandra spojrzała na idącego obok niéj księcia tak, iż poznał że ją ubódł, a po chwili szyderczo zapytała Karoliny, czy jéj królewska wysokość rozumie znaczenie tych słów?
— Wyznam ci księżniczko Aleksandro, że zdania księcia dosyć żywo mnie interesują, i gdybym była mężczyzną, zaciągnęłabym się pod jego sztandary!
Weszli do sali księżniczek, w ktôréj niegłębokich, a szerokich altanach siedziały już rozmawiające damy. Księżniczka Aleksandra nie bez pewnego zamiaru wprowadziła za sobą księżniczkę Karolinę i Eberharda do altany, w któréj siedziało kilka dam dworskich i dygnitarskich małżonek, które powstały, czekając aż same w tę rozmowę wciągnięte zostaną.
— Zapytuję księcia, czy ma sobie co do wynagrodzenia, dla tego, iż niedawno w pewném towarzystwie słyszałam to, czemu wierzyć niechciałam, rzekła Aleksandra umyślnie tonem lubiących plotki dam dworu. Czy pan na prawdę jesteś żonaty, mości książę?
Eberhard zupełnie spokojnie przyjął to, jak dobrze pojął, nikczemnie rzucone mu pytanie, i wytrzymał bez zmiany twarzy tu jawne, tam ukryte spojrzenia zdziwionych.
— W obec ludzi, jestem nim jeszcze, mościa księżno!
— Niepodobna, nigdy o tém nie słyszano! Wiesz pan co, że to wyrównywa bezprawiu, mości książę? Dla pana tylko co niepopełniłam krzywoprzysięztwa.
— Dumna córka wielce szanownego księcia B. tak łatwo nieprzysięga! Moja łaskawa pani prawie dotyka, że nie powiem prawie chwyta się z natarczywością: tematu, który gdyby dokładnie znała, nigdyby przez jéj usta nie przeszedł!
— To coś brzmi tragicznie, i prawie każę mi wierzyć, że i pan należysz do owych przyjaciół ludu, którzy mu wszystkiego dozwalają, byle nie zbliżenia się do swoich osób i stopni! Jeżeli np. książę O. żeni się z tancerką T., a hrabia Rossi ze śpiewaczką Sonntag, dla czegożby tedy książę de Monte-Vero nie miał zaślubić artystki sztucznych jeźdźców? O, miss Brandon była jeszcze czemś więcéj, bo pogromicielką lwów!
— Miss Brandon jest pańską małżonką? nie mogła dłużéj powstrzymać się Karolina od tego zapytania: sądziła, że jakiś zły sen ją dręczy.
— Była nią, królewska wysokości! Hrabina Leona Ponińska przybrała to nazwisko po rozłączeniu się zemną, spokojnym głosem mówił Eberhard. Łaskawa księżniczka nie dobrze wystudyowała całą kronikę!
— Dokładniéj jednak niż się pan spodziewasz! a na dowód zapytuję: Czy wiesz pan, gdzie na teraz przebywa pańska małżonka, która się zdaje być bardzo, bardzo nieszczęśliwa?
— Pozwól mi pani nawzajem uczynić pytanie: czy znasz pani bajkę o lwie i wężu? Może i ta bajka mojéj łaskawéj księżniczce także nie znana!
— Doskonale — siadajmy! powiedziała Karolina, znowu przyszedłszy do siebie — a teraz zaczynaj mości książę!
— Jest to bardzo powszednia, ale też prawdziwa i nauczająca historya. Zawsze dużo bajek pamiętałem. „Młody lew pewnego wieczoru biegał sobie w gęstwinie — był jeszcze niedoświadczony, a że nie widział nigdy lwicy, która go zrodziła, lecz tylko skorzystał nieco z nauk, które mu udzielał jeden miłosierny, wspaniałomyślny stary lew, wychowawca był nieco roztrzepany. Wtém na drodze ujrzał leżącego młodego węża, na wpół skostniałego i zagrożonego niebezpieczeństwem utraty życia, z powodu nadchodzacéj zimy.
„Młodemu lewkowi podobał się, mały, ładny, pstry wąż, którego oczy jeszcze bardzo niewinnie błyszczały; zbliżył się zatém do niego i zapytał, czy nie może go zabrać z sobą do swojéj jaskini, gdzie jest ciepło i pięknie? Oświadczył przytém, że będzie go bronił i dzielił się z nim swojemi zdobyczami.
„Młody, mały wąż upodobał sobie lewka i poszedł mieszkać w jego jaskini!“
— Wybornego znalazł opiekuna! przyznała księżna Aleksandra.
— I szlachetnego, jak zwykle lwy! dodała Karolina.
— „Stary, poczciwy lew, obaczywszy węża, upominał młodego, bo znając gatunek tego węża, chciał młodego lewka ustrzedz go od węża. Lecz ten więcéj ufał dziękczynnym i miłym słowom ładnego węża, aniżeli poważnym radom starca, który wkrótce żyć przestał. W jaskini jednak panowała piękna zgoda, bo wąż zawsze okazywał się miłym i wdzięcznym. Ale gdy mu lew zupełnie zaufał, objawiło się całe złe wewnętrzne usposobienie węża. Rujnował on lwa, sprawił, że inne lwy od niego się odwracały, bo go uważały za przywódcę oszukaństwa, którego się dopuszczał.
„Ale wąż potrafił lwa, którego kochał, jeszcze raz tak odurzyć, że ten mu przebaczył, bo miał nadzieję, że się poprawi.“
— Lwowi to tylko zarzucić można, iż był za nadto wspaniałomyślny! rzekła Karolina.
— „Wąż umiał bardzo zręcznie przyczaić się. Gdy jednego wieczoru wyszedł lew z jaskini, powiedział mu inny lew, że podczas jego nieobecności wąż przyjmuje gościa w jego jaskini i z nim się bawi. Młody lew nie wierzył temu, uważał to za tém mniéj możliwe, że wąż miał młodego wężyka, którego kochał nadewszystko. Ale gdy drugi lew powiedział mu, że na wieki jest pohańbiony, że się o tém sam przekonać musi, więc nagle i potajemnie wrócił do domu i — i zastał węża bawiącego się z innym. Wąż haniebnie go zdradził, sykał na niego, i na podziękowanie za miłość, nienawiść swoją mu okazywał; teraz dopiero dał mu ją poznać, usiłując swoje zatrute zęby zatopić w jego ciele i zamordować go!“
— Okropnie! wyznała Karolina i inne damy; tylko Aleksandra milczała, bo zdawało się, że dopięła celu przeciwnego zamierzonemu.
W téj chwili nadszedł fligel-adjutant królewski, i przepraszając, że przerywa, oświadczył księciu, iż król pragnie go widzieć w teatralnéj sali.
Eberhard wstał — księżniczka uczyniła to samo.
— Krótko tylko uzupełnić winienem moją bajkę, rzekł, nim odszedł, aby nie domyślając się wpaść w pułapkę. „Lew oddalił się — oszczędzał życie niewdzięcznego węża, ale że był przez niego zhańbiony, musiał sobie daleko, bardzo daleko założyć nową ojczyznę. Owszem, co większa! wąż zaprzeczył mu dziecka, które z nim spłodził — a gdy po wielu latach wrócił i zażądał go od węża, który się z nim z własnéj winy rozłączył, wąż wydał je z domu w obce ręce — a lew do dziś dnia błąka się nadaremnie, aby je wyszukać.
„A teraz, księżniczko, czy lew ma jeszcze pytać: gdzie przebywa wąż? czy ma go nazywać swoim? Jakkolwiek wąż chwali się jeszcze, że jest z lwem połączony — w obce Boga już oni są rozłączeni, a żadna siła ziemska nie może lwa ani sądzić, ani potępić. Wąż czyha na jego życie i pod maską pobożności nastawia na niego chciwych wilków!“
Oto bajka o lwie i wężu. Morału jéj niech raczą łaskawe słuchaczki moje szukać same; proszę nie gniewać się na opowiadającego, jeżeli wychodzi, spowodowany do tego najwyższą wolą!
Eberhard ukłonił się i udał za fligel-adjutantem, a mocno wzruszona Karolina wróciła do salonu Krystyny.
Teraz oczekiwała go najcięższa w życiu chwila.
Przy stołach l’hombra siedzieli król, książę August, tu niektórzy generałowie, tam książęta i hrabiowie — za krzesłem króla stał Schlewe.
Rozmawiano, odłożywszy na bok karty za przykładem monarchy, o kradzieży w zamku, która doprowadziła do najrozleglejszych śledztw. W tém książę de Monte-Vero wszedł śmiało do sali teatralnéj.
— Okazało się niewąpliwie, mówił właśnie Schlewe, że ta dziewczyna jest niezawodnie współwinną; zeznania trzech złoczyńców zupełnie się pod tym względem zgadzają.
— Prowadzisz śledztwo, baronie, musisz więc o tém najlepiéj wiedzieć, odrzekł król, gdy Eberhard nadchodził; ale jakże objaśnisz nam to, że owo dziewczę bez nazwiska całą sprawę zdradziło?
— I ja też, najjaśniejszy panie, sam siebie oto pytam! gładko i zręcznie powiedział Schlewe.
— Posłuchaj książę, sądzimy, że ta rozmowa zajmie was! przerwał król, postrzegając Eberharda, który na znak posłuszeństwa ukłonił się.
— Ale wnet rzeczy się wyjaśniły, mówił daléj von Schlewe; jakkolwiek towarzyszące okoliczności były ciemne i powikłane, doszliśmy jednak wszystkiego — to dziewczę ostatecznie mieszkało w domu familijnym i obawiało się, że trzéj złoczyńcy nie należycie się z niém podzielą.
— Rzeczywiście często się trafia, że zazdrość doprowadza współwinnego do zdrady i przez to staje się on najlepszym sługą Władzy! dopełnił jeden z panów.
— Ona to właśnie cały plan ułożyła — ale że go złoczyńcy bez niéj wykonać chcieli, więc przywołała straż, która niestety! zaniedbała i ją schwytać.
— A więc ta współwinna umknęła? spytał król.
Umiała skorzystać z zamieszania, spowodowanego uwięzieniem i przelewem krwi, oświadczył Schlewe.
I pan mówisz, że to dziewczę, nie miało żadnego nazwiska? To szczególna historya! mniemał król.
— Mieliśmy dzisiaj kłopot z wydaniem listu gończego, bo to dziewczę rzeczywiście należy do dziwnych istot stolicy, z któremi równie trudno dać sobie radę, jak z podrzutkami! Wyśledzono nakoniec, że to dziewczę, zwane Małgorzata, niegdyś znajdowało się w zakładzie niejakiéj pani Fursch.
Eberhard słuchał — zdawało się, że nagle przejął go dreszcz lodowy, że nim febra trzęsła.
— I od téj osoby, prawił daléj Schlewe, wpatrując się czyhającym wzrokiem w Eberharda: dowiedziano się nakoniec, że to dziewczę jest rodzoną córką księcia de Monte-Vero!
Te słowa wywarły silne na wszystkich obecnych wrażenie — wszyscy wlepili wzrok w Eberharda, przejętego nieopisaną zgrozą — sądził on, że własnym uszom wierzyć nie powinien.
— Dziecko księcia de Monte-Vero? powtórzył król zdziwiony. Przypominamy sobie, żeśmy kiedyś słyszeli, iż książę poszukuje córki!
— Straconego dziecka i dzisiaj jeszcze szukam z boleścią! odpowiedział Eberhard tak wzruszającym głosem, że się od niego krajała dusza siedzącego w pobliżu kawalera de Villaranca.
— Ten przypadek wynalazł ją, mości książę, z zapałem mówił von Schlewe. Owa pani Fursch zaprzysięgła wczoraj swoje zeznanie, zasadzające się na tém, że owa Małgorzata jest pańską rodzoną córką, którą jéj niegdyś pańska małżonka powierzyła!
— O wszechmocny Boże! krzyknął Eberhard pokonany okropnością téj wiadomości.
— Mimo to zaszła nowa trudność w ściganiu zbrodniarki, donosił von Schlewe z nikczemnym naciskiem na każde słowo, nie wiedziano jak ją nazwać w wydanym dzisiaj liście gończym!
— I ten list gończy — już wydano? spytał Eberhard o krok bliżéj przystępując.
— Musiał być wydany, mości książę; w obec prawa nie uchodzą żadne względy! Lecz powinna pana pocieszać okoliczność, iż zbrodniarce nie można było nadawać jéj teraźniejszego nazwiska, bo takowa w regestrach metrycznych zapisana jest jako Małgorzata von der Burg.
Eberhard pod przemocą takich okropności na chwilę obu rękami twarz zakrył.
— Masz słuszność, panie baronie! Prawo nie dopuszcza żadnych względów, bardzo seryo powiedział król. Z tego wyjaśniło się niewątpliwie, że owo dziewczę należy do złoczyńców, musiano więc wydać list gończy!
— Teraz dopiéro, jak to zwykle bywa, wykryło się co było najdziwniejszego! Książę de Monte-Vero jako Niemiec, przywłaszczywszy sobie to nazwisko, którego nie powinien był nosić, jako znaleziony na drodze bękart...
Kawaler de Villaranca i kilku innych panów przychylnych księciu de Monte-Vero, słysząc te słowa, porwali się z krzeseł.
Eberhard odskoczył w tył — to przechodziło miarę jego siły i spokojności! Ów nędznik nie poprzestał na poniżenia jego i jego dziecka z wyrachowaną złośliwością, na zniszczeniu go, ale odbierał cześć i plamił pamięć rodziców Eberharda.
Książę de Monte-Vero chciał okazać temu nikczemnikowi całą swoją wzgardę, lecz przypomniał sobie jakby niezmiernym ciężarem przytłaczające go ostatnie słowa starego Jana, i trudno mu było, strasznemi mękami dręczonemu, przy tych myślach nie uledz!
— Dziwna rzecz, pomruknął król, ponuro marszcząc czoło, bo mu jeszcze oskarżenia Schlewego przykrość sprawiały — wypadało nam jéj tu oszczędzić!
— Przebaczenia, najjaśniejszy panie! rzekł Schlewe, wówczas gdy wiadomość o tém co zaszło rozeszła się także i po sali Krystyny: przebaczenia, jeżeli przez moje usiłowania zasłużyłem na niełaskę i dałem tutaj naprzód sposobność księciu do odparcia wiadomości, które wkrótce staną się przedmiotem rozmów całéj stolicy. Uważałem to za obowiązek honoru! Dzisiaj po wyprawieniu listu gończego za Małgorzatą von der Burg, nadesłano z klasztoru Heiligstein stary dokument, znaleziony w biurku pozostałem po pustelniku von der Burg. Dokument ten nie pozostawia żadnéj wątpliwości o tém, że pan w dalekim kraju do książęcéj godności podniesiony, nieprawnie nosił nazwisko von der Burg, które owéj zbrodniarce równie nieprawnie przekazał.
— W każdym razie musi być powiedziano w owym dokumencie, przerwał król, jak się wtedy nazywał?
— Może książę zechce nas w tém objaśnić, powiedział Schlewe, aby tę bardzo zawikłaną i nieszczęsną sprawę przez to nie tylko zakończyć, lecz nadać jéj zwrot zapobiegający nieuniknionym wątpliwościom i pogłoskom! Według dokumentu, powtarzam, jest wspomniony pan jako znaleziony na drodze bękart bez nazwiska i pochodzenia.
Eberhard najokropniejszych doznawał męczarni, gdy się wszyscy z uderzającemi objawami zdziwienia od niego odwracali! On, najszlachetniejszy, najdostojniejszy człowiek swojego czasu, on, którego dusza była tak świetna i czysta, widział się w téj chwili z wyrachowaną niegodziwością sponiewieranym!
Jego dziecię zbrodniarką — jego dziecię ścigane — jego nazwisko splamione — jego rodzice ze czci odarci!
Zaiste, chyba Bóg tylko z poddaniem się i spokojem takie męki mógł ponosić, i nie upadł pod ich ciężarem, albo w zapamiętałym gniewie, za jedném uderzeniem nie położył trupem tego, który je w nędznym zamiarze przygotował.
Lecz w téj godzinie ciężkiéj próby szlachetnemu człowiekowi, któremu na zatrucie życia wszystko się zmówiło, stanął na myśli ukrzyżowany Zbawiciel, który w podobnie okropnych mękach się modlił — modlił się za swoich nieprzyjaciół; albo może wszechmocny Pan świata i jego du- szę także udarowa! cząstką swojéj świętości; bo Eberhard chociaż głęboko, dotknięty i wstrząśniony, ani się zachwiał ani ustąpił! Wszyscy widocznie się od niego odwracali. Król przestał go kochać, został wzgardzony; nie miał za sobą żadnego człowieka, żadnéj duszy!
— Niech się dzieje wola Twoja Panie! rzekł głośno, po długiéj przerwie, a słowa jego z dziwną potęgą rozległy się po sali. Kto mnie zdradził, nie wiem, i dla tego niech z pociechą patrzą na mnie zezowatém okiem jak na bękarta lub podrzutka ci, którzy kierowani przegniłemi przesądami, pas ludzi z urodzenia nie z czynów sądzą — jestem sługą wolności ducha — nie odziedziczone stawia mnie wysoko, lecz nabyte! Panie baronie Schlewe, oto moja odpowiedź na pańskie oskarżenia, o których niechcę przypuszczać, aby były czynem zemsty!
— Nie wiem, mości książę, coby pana do przypuszczeń upoważniać mogło?
— Dajmy pokój tym roztrząsaniem! z prawie królewską dumą przerwał mu Eberhard: nasze pojęcia, nasze dążenia za bardzo się rozchodzą!
W chwili gdy król półgłosem z księciem Augustem rozmawiał, a kilku innych dumnych szlachectwem, obfitujących w przodków panów, szyderczo wzruszając ramionami odwróciło się od Eberharda, chociaż rzeczywiście źle bardzo wyszliby na tém, gdyby ich mierzono według nabytego nie według odziedziczonego, kawaler de Villaranca podszedł do Eberharda i zapytał, czy mu pozwala wyzwać barona Schlewego na pojedynek?
— Mój drogi Villaranca, odpowiedział szlachetny książę, w przekonaniu o czystości swojego serca w obec Boga i ludzi, odzyskawszy znowu całą swoją spokojność: nie, zważając na to, że jako poseł naszego cesarskiego pana, którego reprezentujesz, za wysoko stoisz w porównaniu do tego szambelana, iżbyś go mógł wyzywać na pojedyndek, wyświadczyłbyś mi przez to złą usługę. Gardzę ja pojedynkiem, jako smutną resztką prawa przemocy, równie jak i wszelkiemi innemi przesądami, dzięki Bogu zagasłéj już przeszłości! Jeżeli chcesz wyświadczyć mi przysługę, dziękuję ci za nią i chęć za czyn przyjmuję.
Poczém zwracając się do króla, pełnym, czystym głosem przemówił Eberhard:
— Był czas najjaśniejszy panie, w którym cieszyłem się rozkoszą, odkrywając ci tajemnice mojego życia. Dzisiaj podwójnie dumnym czyni mnie to, że mogę wyznać, iż nic przed tobą nie zataiłem ani ukryłem, i że wtedy nie pozbawiłeś mnie twojéj łaski, kiedy ci nie mogłem okazać żadnego drzewa genealogicznego; mojém drzewem genealogiczném jest moja siła, moja wola, moje małe jeszcze powodzenie! Najpiękniejszém genealogiczném drzewem każdego człowieka jest czysta jego przeszłość, a najlepszém genealogiczném drzewem każdego narodu, swoboda i oświata! Racz wasza królewska mość łaskawie odpuścić księciu Monte-Vero i rozwiązać ze wszystkiego, co w dobroci swojéj i zaufaniu raczyłeś mu polecić; uważa on tę poddańczą prośbę jako podwójnie teraz święty obowiązek względem ciebie i względem siebie samego.
Nim król mógł coś odpowiedzieć na to przemówienie, które go bardzo zdziwiło, Eberhard ukłonił się jemu i obecnym, którzy z wielką dumą zaledwie go widnieć raczyli.
Schlewe czuł, że księcia wprawdzie przez córkę ubódł w samo serce, lecz że niegodziwiec jeszcze go niezupełnie obalił; ale uśmiechał się zwycięzko, bo teraz pozostawał mu jeszcze cios stanowczy, którego zadanie ułatwił mu sam Eberhard przez wyżej wymówione słowa.
Książę de Monte-Vero wyszedł z teatralnej sali, i od wszystkich opuszczony, unikany od przyjaciela i nieprzyjaciela, wrócił do sali Krystyny.
— Kiedy wszyscy pana nienawidzą, napadają i dręczą, posłyszał nagle z cicha wymówione cichym, miękkim, błogim głosem; kiedy sądzisz że nie masz żadnéj duszy sobie przychylnéj, żadnego serca, któreby się za pana modliło; wtedy pomyśl, że cokolwiek się stanie, ja nad tobą czuwam i czczę ciebie.
Eberhard spojrzał.
Księżniczka Karolina stała obok niego, ona te słowa wymówiła, ona korzystając z chwili, w któréj nikt na nią nie zważał, odchodzącemu tę pociechę wyszeptała.
— Karolino, rzekł Eberhard, ty się nieodwracasz od człowieka bez ojca i matki, bez żony i dziecka?
— Modlę się za ciebie, bo do ciebie należę na wieki!
— Dzięki ci, szlachetna, wzniosła, piękna istoto! szepnął Eberhard i łzy mu w oczach stanęły. Poczém mocno wstrząśniony, myśląc o swojém ściganém dziecku, zszedł z zamkowych schodów.


ROZDZIAŁ XX.
Rewolucya.

Jak w życiu pojedynczego człowieka, tak też i w życiu narodów następują burzliwe zwroty, których spełnienia wymaga żelazna konieczność.
W kilka dni po wjżéj opowiedzianych wypadkach, przebiegła nagle po caléj Europie okropna burza, burza wiosenna, tak silna i niepowstrzymana, że nic się jéj oprzeć nie mogło!
Widzieliśmy, co w rozlegléj stolicy, w ktôrój dzieje się rzecz naszego opowiadania, coraz bardziéj wzburzało umysły, i że potrzeba było tylko jednéj zapalnéj iskry, aby nagromadzony żar jasnym płomieniem wybuchnął.
Iskra ta padła z Franćyi, z Paryża, gdzie zawrzała rewolucya w całéj swojéj okropności, a jakby na skutek umowy, i tutaj na wszystkich rogach nastąpiła straszliwa uliczna walka.
Nim w zamku przedsięwzięto stanowcze środki, wyrastały na wszystkich głównych ulicach z pod ziemi barykady, z nadzwyczajną szybkością nagromadzone z kamieni, przewróconych powozów, powyrywanych drzwi i wszystkiego, czego rozwścieczone ręce dosięgnąć mogły.
Powyrywano bruk. Szeregi szalonych mężczyzn i kobiet z groźnemi twarzami biegały po ulicach z dzikim wrzaskiem, wpadały do domów, żądały broni, i wkrótce w rękach tych potworów zabłysły zardzewiałe pałasze i strzelby, któremi rozpocząć chcieli bratobójczą walkę. Inni we wszystko niszczącéj wściekłości burzyli żelazne kraty, i porywane ich sztaby w pięściach swoich w broń przemieniali.
Król widocznie nie mógł się zdecydować na zbrojne wystąpienie przeciw rozpoczynającemu się buntowi, a to wahanie się sprawiło, że gdy nakoniec wydano pułkom rozkaz siłą oczyścić ulice, nastąpić koniecznie musiała okropna rzeź, bo bunt co minuta silniejszéj nabierał rozciągłości.
Barykady gęsto osadzono dobrze uzbrojonymi ludźmi, a na ulicach uorganizowały się odwodowe oddziały, a na placach miewali podburzające mowy owi najniebezpieczniejsi nieprzyjaciele ludu, nazywający się jego zbawcami, i wnet gromadzili w koło siebie tysiące narodu. Głośno wyjąca wrzawa zadowolonego ludu świadczyła, że ci mówcy ludowi korzystając z chwili, mieli zapas wybornych piorunujących słów, jeden zaś z tych bohaterów, człowiek z jasną brodą, próżniak, o którym późniéj słusznie utrzymywano, że go Schlewe podstawił, aby ten cały bunt wywołał, iżby nie tylko można było wystąpić z armatami, lecz i dostarczyć baronowi wiele obiecującej możności przedstawienia się za dni kilka jako zbawca korony, w towarzystwie wściekle wyjących tłumów, przylepiał na wszystkich pałacach i rządowych gmachach szybko wydrukowane, a może i zawczasu już przygotowane słowo: „Własność ludu,“ czém do najwyższego stopnia rozdrażnionemu ludowi rzucał łakocie, które owoc swój wydały!
Dziki okrzyk tryumfu napełnił ulice i place, a zaślepione tłumy, po części pijane, rabując i pustosząc, jak tygrysy i wilki wpadły do sklepów piekarskich, do dystylarni, do piwnych szynków i do sklepów broni.
Paniczna trwoga przejęła teraz część ludnością która coś posiadała — zamykano drzwi i sklepy, chowano się po najodleglejszych izbach, a na zewnątrz powstanie coraz bardziéj wzrastało.
Wtém dały się słyszeć pierwsze strzały, i nastąpiły salwy z broni, dając znak walki, bitwy w ciasnych ulicach, potyczki brata z bratem, syna z ojcem.
Nastało zamieszanie, rozlew krwi, srogością swoją wszystko przechodzący — każdy pragnął zapomnieć, że to ludzie ślepo się mordują!
Wtém z daleka dochodzący okrzyk tryumfu zapowiedział, iż jednéj rocie udało się zdobyć i otworzyć arsenał stolicy, a nagromadzona tam broń doskonała i niezmierne zapasy ammunicyi nagle nadały walce zgrozę wywołujący obrót! Gdy po upływie kilku godzin nastręczyła się nadzieja, że ze wszystkich stron nadchodzące półki zdołają uśmierzyć bunt i nie dopuszczą rozlewu krwi, teraz powstały na wszystkich rogach i końcach tak srogie bójki, że dotąd namyślające się wojska widząc padających obok siebie ludzi, również się rozwściekły — strzelały nie tylko do wszystkiego co im w drogę weszło, lecz nadto bez względu na niewinnych do każdego, kto się ukazał w oknach domów lub na dachach, bo ztamtąd lano gorący oléj i smołę.
Rozdzierające serce wrzaski ranionych okropnie mieszały się z wrzaskami jak szalone szukających po ulicach matek i żon — wśród tego odzywały się rozkazy komendantów i przywódców na barykadach, oraz złowrogo brzmiące sygnały trąb — a dla zupełnego zagłuszenia, ze wszystkich wież rozległéj stolicy huczały spiże!
Zgubne zamieszanie panowało nie tylko w domach i pałacach, z których zagrożona szlachta przebrawszy się uciekać zamierzała i wkrótce dostawała się w ręce roz- wścieczonych a poznających ją tłumów, lecz i na zamku, który dotychczas ze wszech stron otaczały gwardyjskie półki. Lecz już dały się słyszeć bliżéj pojedyncze strzały, i doniesiono królowi, który z królową, i książętami znajdował się w sali Krystyny, gdzie okna nie wychodziły na ulicę, że pojedyncze kule już do przedpokojów wpadają.
Komendant, któremu ze sztabem udało się utorować sobie drogę przez królewską bramę, aby z sąsiedniéj góry kierować walką, kazał artylleryi wyruszyć, i już kule dolatywały do miasta, bijąc w domy i niszcząc nietylko zbuntowanych, ale także trafiając w żołnierzy!
Coraz to nowe pułki wchodziły na ulice, a także i na równinach po za bramami miasta — wybuchła okropna walka!
Już pojedyncze oddziały wojska objawiały chęć przejścia na stronę powstańców — już stracił odwagę jeden półk zdziesiątkowany, widząc że kule nieprzyjacielskie przerzedziły go wtenczas gdy nadaremnie usiłował zdobyć potężne i ze śmiertelną odwagą broniowe barykady — już zdawało, się, że wściekłe tłumy odniosą zwycięztwo!
Adjutanci króla biegali tu i owdzie, aby mu w każdéj chwili zdawać raporta o przebiegu walki, coraz bardziéj zbliżającej się ku zamkowi. Królowa niepocieszona pośpieszyła do zamkowéj kaplicy na modlitwę, księżniczki płacząc klęczały, a król, niedowierzający możliwości téj rewolucyî, zbladł i do głębi był wzruszony.
Wyszedł z sali Krystyny, zostawując w niéj załamujące ręce damy i udał się do swojego pokoju, którego okna wychodziły na plac zamkowy.
— Zaklinam cię najjaśniejszy panie, prosił Schlewe obecny przy królu, wtenczas gdy generałowie i ministrowie pozostali w przedpokoju: nie narażaj się w tym pokoju na niebezpieczeństwo — tłumy rozszalały!
— To też chcę widzieć, dokąd ich ten szał doprowadzi! odpowiedział król mocno zdecydowany, i tak dalece zbli- żył się do okna, że wygodnie mógł widzieć plac i przyległe ulice.
Widok musiał być pełen zgrozy, bo król nie znoszący wszelkiego przelewu krwi, z przerażenia i boleści obu rękami twarz zakrył.
Na moście zamkowym zawrzała straszna bójka, a krew zarumieniła już rzekę. Zdawało się, że rzeczywiście plac oczyszczono, ale na ulicy Stajennéj i innych, przytykających do placu, na których znajdowały się wysokie barykady, wrzała zaciekła walka dzikim płomieniem. Przytém powietrze napełniało się ponurym dźwiękiem dzwonów, hukiem armat i szczękiem broni.
W téj chwili wszedł do pokoju adjutant.
— Co mi pan zwiastujesz? spytał król szybko i krótko.
— Najjaśniejszy Panie, półk Altorf przeszedł na stronę powstańców — przed bramami panuje w półkach zamieszanie, donosił adjutant.
— Jesteś pan posłańcem nieszczęścia, co minuta przynosicie mi coraz gorsze wiadomości, rzekł król blady i widocznie zakłopotany.
Wtém wpadł do pokoju przysłany od komendanta generał — mundur miał poszarpany, hełm przestrzelony, prawą rękę, w któréj trzymał pałasz, zranioną.
— Najjaśniejszy Panie, zawołał i padł na kolana: jedna tylko pozostaje droga utrzymania i uratowania twojéj stolicy!
— Mów pan! głucho rozkazał król.
— Racz rozkazać bombardować miasto — wtedy tylko będzie można opanować je!
— Nigdy! gwałtownie odpychając ręką zawołał zasmucony król; dopóki oddycham, nigdy! Czyliż zapomniałeś pan, że spokojna, do mnie przywiązana część ludności wtedy zginie razem zemną?
— A zatém wszystko stracone, najjaśniejszy panie! miał jeszcze siłę odpowiedzieć klęczący generał, a potém wyczerpany utratą krwi płynącéj z rany, padł zemdlony.
Król wzruszył się do najwyższego stopnia, ale miara stanowiska Hioba jeszcze się nie napełniła!
Nadbiegły adjutant doniósł, że książę August, któremu już pierwéj król odmówił żądania, aby miasto do szczętu zburzyć, przebrany wyjechał z zamku, i że mu się udało uciec z kilku bardzo na pozór usłużnymi dygnitarzami, którym król wyświadczał wiele dobrego i łask.
— A więc wszystko mnie opuszcza! pomruknął ugięty tą wiadomością monarcha, i ponuro patrzał przed siebie.
— Wszystko — tylko nie wierny sługa, który śmie do ciebie królu tak przemawiać! poszepnął baron Schlewe, wówczas gdy królowa łkając w kaplicy zamkowéj padła w objęcia przybyłéj z klasztoru Heiligstein przełożonéj.
— Będę umiał, baronie, wynagrodzić twoją wierność! wielce łaskawie odpowiedział król, i zręcznemu, nędznemu złoczyńcy, na którym się nie poznał, podał rękę do pocałowania.
Schlewe rzucił się na kolana i poniósł rękę króla do ust swoich.
— Tylko po moim trupie, najjaśniejszy panie, potępieńcy znajdą do ciebie drogę! rzekł; ale co to jest? ogień ręczny nagle ucichł; dodał szybko, bo rzeczywiście ustało w téj chwili bezprzestanne strzelanie. Miałyżby wierne wojska waszéj krôlewskiéj mości zmusić buntowników do milczenia?
Król i baron przystąpili czémprędzéj do okna. Przedstawił się im dziwny widok i jednocześnie doszedł do nich daleko rozlegający się i długo trwający okrzyk radości.
Na barykadzie przy ulicy Stajennéj, ktôréj można było dostrzedz z okien zamku, stał dający znak wojsku i zarazem pojawieniem się swojém uspakajający dziką tłuszczę, która się cofnęła — Eberhard de Monte-Vero.
Podobny do zagniewanego boga, nie zraniony, bo przed chwilą padające strzały ani włoska mu z głowy nie strąciły, wysoko wyprostowany i majestatyczny, stał bez broni, z odkrytą głową, na wysokości barykady, jak na zakrwawioném rusztowaniu.
Walczący, krwią zbryzgani przeciwnicy, tu i tam z podniesionemi pałaszami z wycelowanemi karabinami, stanęli jak wryci; potém z pomiędzy, nieprzejrzanych mass bliżéj podchodzącego ludu, rozległ się w powietrzu radosny okrzyk, jaki zwykle słyszeć się daje za ukazaniem się władcy lub ukochanego króla.
Eberhard de Monte-Vero przemówił kilka słów do ludu cichego jak w kościele i potém zeszedł, a półki otworzyły mu drogę; opuściwszy zakrwawioną barykadę powoli i spokojnie udał się do zamkowego partyku.
Król patrzał na tę szczególną, prawie wzniosłą scenę, ze wzrastającém, niemém zdziwieniem, szambelan Schlewe zaś z uśmiechającą się nienawistną miną.
Książę zbliżył się do zamku — wpadł w pułapkę, z któréj sam baron zręcznie chciał skorzystać.
— Wasza królewska mość nie raczyłeś wierzyć mojemu zdaniu, że wpływ tego człowieka mieć może zgubne następstwa — on w téj chwili lepszy tego dał dowód, niż wszystkie moje słowa!
— I mniemasz pan, że temu wszystkiemu winien książę? Nie, nie, panie baronie, czarno widzisz rzeczy! Książę bardzo być może wolno-myślnym człowiekiem, który przez swoje dla ludu niezrozumiałe pojęcia wyrządza mi szkodę, ale on niema żadnych planów tchnących zdradą stanu.
— Książę de Monte-Vero! zameldował Bittelmann, wierny i zaufany sługa królewski, wchodząc do pokoju, właśnie gdy Schlewe na ostatnie słowa króla, mimowolném uczuciem nadziei przejętego, odpowiedział pytającém wzruszeniem ramion.
— Książę pan może wejść! rozkazał król.
Bittelmann otworzył drzwi — ukazała się w nich wysoka i wspaniała postać Eberharda. Jego twarz napiętnowana głęboką powagą zachmurzyła się, gdy tuż obok kró- la ujrzał barona Schlewego, który go przyjął nienawistnym uśmiechem.
Eberhard wiedział, że fen czołgający się szambelan był to zły duch zamku, i że on, tudzież ściśle z nim związani ministrowie, którzy mu swoje teki zawdzięczali, byli najgorszymi doradcami króla i wywołali rewolucyę.
Książę de Monte-Vero, którego dusza od owego wieczoru, kiedy dowiedział się, że jego dziecka poszukiwano jako złoczyńcy, doznawał boleści szarpiących ojcowskie serce, lecz mimo to żal jego przytłumiły okropności, nagle z całą zgrozą wybuchłéj walki ulicznéj. Sprawiły one, że zapomniał o boleściach, w obec tego, co mu się w pełnych zgrozy obrazach przedstawiło.
Czego się obawiał, czemu całą rozporządzała ą siłą i wszelkiemi środkami zapobiedz usiłował, to się jednak teraz stało!
Krew płynęła po ulicach, a nie byłaby przelana, gdyby oszukany monarcha nie był całém swojém zaufaniem obdarzył ludzi, którzy nie szczędząc środków, dążyli do wzbogacenia się i kosztem zgnębionego ludu w rozkoszy opływali.
Od dawna nie było to dla ludu tajemnicą, że nie tylko minister skarbu, lecz i inni na giełdzie spekulowali i zaufania króla haniebnie nadużywali, że kassę skarbową pustoszono, a rozpisywaniem podatków, potém ludu znowu ją napełniano, zamiast zmniejszać i tak już panującą nędzę przez wznoszenie budowli i pomoce rządowe.
Teraz groźne, czerwone widmo na prawdę nagle ukazało się i wymagało tak okropnéj ofiary, tak srodze kosiło ulice, że dusza Eberharda krwią się zalewała, a on przedewszystkiém usiłował powstrzymać to straszliwe spustoszenie!
W tym zamiarze, tą myślą zajęty, wszedł do pokoju króla. Wszelkie względy znikły przed tym celem — on, który na zamku w obecności króla okropności wycierpieć musiał, wszedł tam, aby usłużyć żelaznéj konieczności, przed którą wszelkie inne względy nikną i milkną.
Oddał ukłon królowi, który patrzał nań z miną zdradzającą wewnętrzną walkę — czy miał ufać księciu de Monte-Vero i kochać go, czy też go się obawiać? Nasienie Schlewego i jego kreatur już w nim kiełkowało.
— Czy przynosisz nam, mości książę, poddanie się zbuntowanych, czyli też wiadomość, która nas zmusi chwycić się ostateczności? spytał król.
— Ani jedno ani drugie, najjaśniejszy panie; nie jestem posłannikiem nieszczęśliwego ludu, jestem w téj chwili człowiekiem tylko i ulegającym naciskowi własnego serca!
— Uważamy, że pan wywierasz uderzający wpływ na lud! Donoszą nam także, iż jesteś czémś na kształt jego przywódcy i reprezentanta; czy takie są owoce pańskich idei i działań, mości książę?
— Przeciw takim oskarżeniom nie mam broni, mój królewski panie! rzekł oburzony Eberhard. Jakto! mianożby mnie przypisywać okropne spustoszenie, i w waszą królewską mość wpajać przekonanie, że jestem zdrajcą waszego tronu? Jeżeli tak mniemasz, najjaśniejszy panie, to razem z głową moją składam prośbę u stop twoich: rozkaż wyprowadzić jak najsurowsze śledztwo!
— Faktów nie słów! krótko według zwyczaju swojego odparł król. W pańskim pałacu odbywały się zgromadzenia przywódców owych niezadowolonych tłumów, czy mnie fałszywie uwiadomiono?
— Prawda, że w moim domu najjaśniejszy panie, rozwiązano towarzystwo moich przyjaciół, towarzystwo, w ktôrém chciałem porozumieć się z dobrze myślącymi i wpływowymi ludźmi, jak zapobiedz nieszczęściu, które teraz niepowstrzymanie wybuchło.
— Toś je pan znał, bo wiedziałeś o niém z góry? Szczególna rzecz, mości książę! Sądzimy, że się sam oskarżasz!
— Ja oskarżam doradców waszéj krôlewskiéj mości! śmiało odpowiedział Eberhard.
— Racz przebaczyć, mój królewski panie, rzeki Schlewe do monarchy, uważając to na czasie. Słychać jeszcze ciągle wojenną wrzawę — czyby nie było stosownie, jakim bądź sposobem, przedewszystkiém ją powstrzymać? Jestem przekonany, iż potrzeba tylko, aby książę ukazał się, a przelew krwi ustanie. Mniemam, że tu na balkonie...
— Przeceniasz mnie, panie baronie! Sądzę, że do tego błędnego przekonania przyszedłeś pan przez to, że przed kilku dniami, kiedy powóz pański przejechał biedne dziecko, uwolniłem pana z rąk oburzonego ludu — była to tylko niewinna przegrywka do krwawego dramatu, który się teraz przedstawia! Moje ukazanie się na balkonie nie powstrzyma zbuntowanego ludu, nie utamuje jego gniewu; widok krwi rozgrzewa, panie baronie, i przyzwyczaja do niéj oko! Pomyśl pan tylko o bitwach, w których przyjaciel i nieprzyjaciel zarówno się mordują, — rzeź i bitwa nie tylko w znaczeniu słowa są jedném i tém samem; mordercę sprawiedliwie karze się śmiercią. Mordowanie zaś na wielką skalę jest nie tylko dozwolone, lecz zarazem jest orderami wynagradzaną zasługą, jeżeli je usankcyonował rozkaz człowieka!
— Spróbuj przynajmniéj, mości książę, z wysokości balkonu uspokoić tłumy, chyba że obawiasz się, abyś się niewydał siadającym na dwóch stołkach? powiedział Schlewe, w chwili gdy król chmurnie, z założonemi rękami patrzał na Eberharda, który ze swojemi pojęciami wydawał mu się coraz niebezpieczniejszym.
— Chętnie powstrzymam okropny rozlew krwi! odpowiedział teraz książę de Monte-Vero z dumą, wykazującą, że rzeczywiście przypisywał sobie wyższą niż król władzę. Te tłumy w téj chwili, podobne do stada krwi pragnących wilków, chętnie w baranków przemienię, ale tylko pod jednym warunkiem!
— Aha! ze złowrogim wykrzykiem przerwał król tę mowę: teraz zdaje mi się, dotarliśmy do samego jądra rzeczy! Warunki! Mów, mości książę, dzisiaj usposobieni jesteśmy do szczególnéj spokojności i cierpliwości!
— Obie będą bardzo potrzebne, najjaśniejszy panie, a oprócz tego jeszcze i łagodność! Nie nadaremnie mówią, że najwyższém prawem każdego monarchy jest łaska! A teraz warunki: Są cztery punkta, mój królewski panie, cztery czarne miejsca, które łaska twoja usunąć powinna.
— Wszystkie wstępy nudzą mnie! Mów pan!
— Pierwsze żądanie...
— Żądanie? z wyrachowaną nienawiścią powtórzył Schlewe, patrząc na króla i poufnie uśmiechając się: co za delikatne stopniowanie!
— Nazywaj to, panie baronie, jak się panu podoba! Nie zapominaj pan o tém, że proszę dla narodu, nie dla siebie! Najprzód więc, najjaśniejszy panie, nieograniczona amnestya dla wszystkiego co się w ostatnich dniach stało!
— To nie jest jednak pomyślane z taką bezinteresownością, jaką książę pan zawsze tak nadzwyczaj zręcznie objawiać umie! złośliwie słodziutkim tonem rzekł królewski doradca, aby ukryć swój zamiar: bo niewątpliwie pierwsze żądanie ma się rozciągać i do prześladowanéj córki księcia pana!
Eberhard zbladł z gniewu, teraz dopiero poznał dokładnie, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia.
— Czy doznaję łaski rozmawiania z królem, czy też zadaniem mojém jest traktować z nikczemnie myślącym dworakiem? śmiało zapytał książę de Monte-Vero.
— Pozostaw nam tę rozmowę, panie baronie! rozkazał król: chcemy raz obaczyć, czego od nas żądają!
— Amnestyi za polityczne przewinienia, za wszystko (dopełnił teraz Eberhard, nie zważając na Schlewego) co w ostatnich dniach w tym kierunku nastąpiło! Następnie wolności prassy, najjaśniejszy panie, i rewizyi, to jest ulgi w opodatkowaniu!
— Wybornie — a teraz czwarty punkt, który zapewne będzie koroną wszystkich innych?
— Dymissyi ministrów i doradców!
— Właśnie o tém myśleliśmy! Teraz przynajmniéj rozmowa ta przyniosła nam ten nieco szacowany zysk, powiedział rozdrażniony i przez Schlewego oszukany król, że przyjaciół od nieprzyjaciół odróżnić możemy! Zawsze nie tak otwarcie przemawiano do nas! Pan wybrałeś wyborne punkta, wymyśliłeś rzeczywiście bardzo skuteczne środki, i wdzięczni mu jesteśmy za ich udzielenie — jednak...
Bittelman wszedł, przerywając królowi i zwrócił się ku niemu z pytającym wzrokiem.
— Pan komendant! zameldował stary sługa.
— Oczekujemy pana hrabiego! odpowiedział monarcha, który jak się zdawało, powziął jakieś nagłe postanowienie, które przybliżający się do niego szambelan zapewne podzielał, bo z pewnym zwycięztwa uśmiechem, przyjął bardzo cicho wyszeptany rozkaz i wyszedł z pokoju, a wpuścił komendanta.
— Cóż nam pan przynosisz? spytał król nieco zdyszałego i bardzo bladego generała, a księciu de Monte-Vero na stanowczą odpowiedź czekać kazał.
— Najjaśniejszy panie, powtórną prośbę o dozwolenie bombardowania miasta, bo buntownicy co godzina większe odnoszą korzyści. Wieczór nadchodzi, noc może być okropna, jeżeli się nie powstrzyma rzezi! powiedział siwy komendant.
— Podamy wam, panie hrabio, lepszy sposób powstrzymania wszystkiego i uspokojenia! mówił król tak oburzonym głosem, iż można było dostrzedz drżenie jego ust. Niezgadzamy się na bombardowanie naszéj stolicy, bo przez to przysłużylibyśmy się tylko zamiarom naszych przeciwników. Nie szukaj pan ogniska krwawego buntu w podżegniętym tłumie. Baron i nasi ministrowie mają słuszność, jeżeli go nazywają tylko mimowolném narzędziem. Poznaliśmy to nakoniec! Ogniska tych groźnych czynów gdzieindziej szukać należy! Panie komendancie, każ pan na wszystkich punktach zapowiedzieć zbuntowanym, że książę de Monte-Vero jest naszym jeńcem.
Eberhard cofnął się o krok, w chwili gdy król i zdziwidny generał na niego spojrzeli.
— I że go uważamy jako zakładnika, mówił daléj król. Dodaj pan nadto, że jeżeli nie nastąpi najzupełniejsza spokojność, książę de Monte-Vero jutro będzie trupem. Mniemamy, że ten środek skuteczniejszy będzie niż bombardowanie!
W chwili gdy komendant ukłonił się na znak posłuszeństwa, otworzyły się drzwi pokoju.
Za niemi stał w wojskowym porządku oddział halabardzistów.
Eberhard jak ktoś przebudzający się ze snu i nie wierzący w rzeczywistość, spojrzał na króla, a potém na sprowadzoną dla niego straż.
— Taki to był zamiar, tak to wynagradzają moje zaufanie? wyrzekł pognębiony i strasznie rozczarowany, — widzą, żem bezbronny i korzystają ze sposobności? Biada ci, mój królewski panie, że więcéj ufasz twoim fałszywym doradcom, aniżeli mnie, który z czystém sumieniem idę do więzienia, który w każdéj chwili bez bojaźni przed tronem Boga stanąć mogę! Ta ręka i to serce wierniéj służyły twojéj sprawie, aniżeli mojéj! Dobrze, masz królu moc ukarania mnie!
— Moc i prawo, mości książę!
— Prawo, mój królewski panie? Prawo w obec Boga, który zna nasze serca i nasze najtajemniejsze zamiary? Nie gniewam się na ciebie za to, bo nie ty sądzisz mnie, a może i zabijasz, nie ty ciężkie mi gotujesz chwile! Żal, mój królewski panie, na kulach chodzi, ale dla tego właśnie jest tém boleśniejszy! Oto jestem; rozporządzaj, panie, moją osobą i majątkiem!
— Czyń pan co rozkazałem, panie komendancie, rozkazał król. Zaprowadzić księcia de Monte-Vero do więzień naszego zamku i pilnować jak najsrożéj!
Gdy komendant oddalił się, aby wykonać to arcy stanowcze postanowienie króla, wystąpił oficer straży.
— Jestem pańskim jeńcem! pewnym głosem powiedział Eberhard.
— Racz książę udać się za mną! grzecznie odpowiedział oficer.
Nim Eberhard wyszedł z królewskiego pokoju, aby się udać do więzienia, jeszcze raz odwrócił się, jakby mu chciał coś powiedzieć, miał jeszcze jakieś słowo na ustach, słowo mające wyrazić wszystko czém był przejęty, tak że aż piersi mu się ścisnęły — z niepojętą więc miłością, wyciągnął ręce ku temu, który go osądził na skutek fałszywego podejrzenia.
Ale ani słowa niewymówił.
Król odwrócił się.
Czy w téj pełnéj zrządzenia chwili, potajemnie jakieś niepojęte, bolesne uczucie dotknęło także i głębi duszy króla?
Być może — lecz znikło w obec krwawego widoku, jaki mu się przedstawił, gdy odwrócony od księcia, ze skrzyżowanemi rękami i chmurną twarzą spojrzał na plac zamkowy i postrzegł dalekie w górę wznoszące się barykady.
Eberhard wyszedł z pokoju, do którego przybył dobrowolnie pełen szlachetnych zamiarów i ożywiony świętą powinnością, i przystąpił do brodatych halabardzistów, którzy tego księcia wysokiéj, wspaniałéj postawy, wzięli pomiędzy siebie. Czysty, niewinny, nieugięty, lecz pełen prawdziwéj, wzniosłéj dumy, jaką nadaje przekonanie o dobrém, wyszedł z pokoju monarchy, który go niegdyś swoim przyjacielem nazwał i z miłością uściskał — a dzisiaj rozkazał wtrącić do zamkowych więzień!
Nikt nie ulitował się nad księciem de Monte-Vero, gdy jako śmiercią zagrożony jeniec wstąpił na korytarz zamkowy — on, który tysiąc razy śmiało i z ufnością w Bogu, stawiał na szwank życie swoje, i kosztował najprzykrzejszych chwil tego życia, nie truchlał. Nie o sie- bie obawiał się, gdy widział, że go prowadzono do więzienia — z rozrzewnieniem myślał tylko o zaślepionym ludu i o zawiedzionym królu!
Męczennik swoich wzniosłych dążeń, swoich czystych idei, człowiek głośny, Eberhard de Monte-Vero, umiał i to w ruchliwém swojém życiu doświadczenie znieść z całą mocą duszy.
Cóż za niepotrzebny zachód, cóż za komedya ze strony nieprzyjaciół — otaczać go halabardzistami, ich śmieszną bronią, hełmami, pancerzami!
Jego, który dobrowolnie, bezbronny przybył do zamku, — jego, za którym sta tysięcy dalekich i blizkich modliły się — otaczać zamkową strażą!
Zaprawdę, ten Eberhard de Monte-Vero słusznie uśmiechał się tak łagodnie, jak każdy, co przebacza głupstwa, bo dla niego niepotrzebni byli halabardnicy, kiedy zewnątrz tronowi zagrażało niebezpieczeństwo!
Niestosowności te zawierały w sobie gorzką ironię — zamierzano ugiąć i obalić księcia, ale nieprzyjaciele jego tak się niezręcznie do tego wzięli, że otrzymali skutek zupełnie przeciwny!
Baron von Schlewe, nie chcąc pozbawić się pożądanego widoku! przejścia przed jego oczami prowadzonego a mocno mu nienawistnego księcia de Monte-Vero, stał przy złoconych poręczach przejścia, którem postępował otoczony strażą Eberhard — spodziewał się, że napawać się będzie widokiem zgnębionego, wściekłego, omdlałego — a ujrzał wyniośle wypogodzonego, dumnego, z przebaczeniem uśmiechniętego króla, który go nawet jedném spojrzeniem nie udarował.
Rozczarowanie jeszcze bardziéj rozdrażniło kulawego, pełnego nienawiści łotra; mruknął więc, spoglądając zezem siwych, przeszywających oczu:
— Zgniotę cię przecież — dumny twój uśmiech zniknąć musi!
Oficer przeprowadził uwięzionego księcia przez dziedziniec zamkowy, do owéj części potężnego, starego gma- chu, w ktôréj znajdowały się kancellarye i kassa państwa. Te na równéj ziemi położone liczne pokoje, zewnętrznie rzeczywiście podobne były do najpewniejszych więzień, bo ich wysokie wprawdzie, ale mocnemi kratami opatrzone okna, wychodzące na zamkowy dziedziniec, i przy drzwiach ustawiona straż, uzupełniały to wrażenie. Rzeczywiście zawsze w nadzwyczajnych wypadkach, tych przestrzeni dawniéj więzienia zamkowe stanowiących używano na pomieszczenie więźniów, a teraz tém bardziéj się przydały, że ztamtąd pod żadnym względem Eberharda gdzieindziéj umieścić nie można było. Tłumy, na które on w téj chwili wpływ wywierał, byłyby zakamionewały ceklarzy tego jedynego człowieka! A prócz tego prawie wszystkie więzienia stolicy wyłamane były przez wyuzdane szeregi, które nie znały w niczém miary ani upamiętania, a więźniowie wypuszczeni; w szeregach tych znajdowało się przeto mnóztwo szkodliwych łotrów, którzy z krwawego powstania wielce korzystali!
Zaprowadzono Eberharda do jednéj z tych obwarowanych, starych, sklepionych przestrzeni, i zamknięto za nim drzwi z ostrożnością dowodzącą, że rada królewska surowo ją nakazała.
Eberhard pozostał na środku ciemnego, ponurego pokoju, którego pobielane ściany u góry sklepiły się w liczne luki. Obejrzał się, jakby chciał przekonać się, że go rzeczywiście uwięziono — uwięziono z rozkazu tego, którego zawsze spotykał z czołobitnością i miłością, dla którego byłby oddał życie, dla którego czuł głęboko zakorzenioną cześć.
Okratowane okna i żelazem obite drzwi, dziwny wpływ wywarły na Eberharda. W środku téj przestrzeni stał wielki, okrągły stół, pokryty zieloném suknem, a w koło niego kilka starych, rzeźbionych, z wysokiemi poręczami krzeseł. Przy filarach między dwoma oknami znajdowała się stara przez robaki stoczona szafa, niewątpliwie przeznaczona do przechowywanie akt. Siwy, wysoki piec i połowę łóżko, jakich używają żołnierze, a na niém wełniana kołdra, stanowiły sprzęty więzienia.
Ale cóżby znaczyły kraty i zamki, gdyby się ludowi podobało uwolnić człowieka, który rozumem i złotem swojém z radością mu dopomagał? Przy zjednoczonych usiłowaniach sztaby żelazne przemieniłyby się w źdźbła słomy, drzwi w słabe zapory! Za jednym głosem runęłyby mury — za jedném skinieniem pozornie tak pewne środki barona i jego nędznych kreatur skruszyłyby się jak dziecinna zabawka! Gdyby książę podobny był do nieprzyjaciół swoich, nie wahałby się ani chwili obrać taką drogę — a tak, był on o tyle wielkim i szlachetnym, o ile tamten wzgardzonym, i gdy wstąpił do niezasłużonego więzienia, modlił się, aby ten spotykający go cios mógł zakończyć przelew krwi i uciszyć bratobójczą walkę! Chciał cierpieć pocieszony tém, że przez to ustanie wojna domowa.
Cechą prawdziwéj wspaniałomyślności i anielskiéj szlachetności jest to, że człowiek pojedynczy bez zwątpienia i zwłoki zapomina o swojéj niedoli i pocieszony poświęca się dla ogółu!
Wysłuchana została modlitwa Eberharda — jego ofiara prędzéj wydała owoce, niż się nawet król spodziewał!
Oświadczono przywódcom zapalczywych tłumów, które na krótko tylko spokojnie się zachowały, aby potém jeszcze zajadléj walczyły, że książę de Monte-Vero wpadł w ręce komendanta i że go wzięto w niewolę jako zakładnika!
Wiadomość ta na właściwéj części ludu, z którą zgodzić się musiał i przybyły zły żywioł, sprawiła dziwne wrażenie! Kolumny cofnęły się i naradzały — usiłowano, walcząc na niektórych punktach, dostać nawzajem zakładników — lecz gdy potém zapowiedziano przy odgłosie bębnów, że w nocy już uwięziony wejdzie na rusztowanie, jeżeli do tego czasu spokojność nie będzie przy- wrócona, że król gotów jest wysłuchać, rozsądnych żądań, walka zaczęła ustawać!
Eberhard, słysząc z więzienia swojego wrzawę, strzelanie i dzwonienie, poznał nakoniec, że okropny zgiełk i mordy ucichły — i teraz dopiero przyszło mu na myśl jego położenie, które na tak długo w głąb odsunął.
Jego silna dusza z żelazną spokojnością zniosła wszystko co na niego spadło — nie ugiął się i nie zaparł, był to bohater szlachetny i dumny, gdy zuchwała ręka wszystko w koło niego w perzynę obracała — gdy z wyrachowaną złośliwością niszczyła i poniewierała to, co mu najświętszą nadzieją świeciło!
Teraz zaś, gdy spełnił swój obowiązek, gdy patrzały na niego upominająco puste mury więzienia, z przemożną okropnością i przerażeniem stanęły mu na myśli ostatnie dni!
Dziecię, którego z boleścią poszukiwał, było zbrodniarką — użyto uroczystości dworskiéj na zaprzeczenie im obojgu nazwiska — co większa! zhańbiono i zbezczeszczono jego rodziców — odebrano mu wszystko, wszystko co stanowi najdroższy klejnot życia każdego człowieka!
Opuszczony od wszystkich, zapoznany i wyparty, stał ten najszlachetniejszy swojego czasu mąż jak przekleństwem obciążony buntownik w więzieniu!
Eberhard ukrył twarz w dłoniach.
Stał tak długo myśląc, walcząc, rozpaczając. Tak go zajęły dręczące myśli, że nie słyszał, ani uważał, jak otworzono drzwi jego więzienia i ukazała się w nich jakaś mniszka — przez chwilę patrząc na Eberharda, stała ona nieruchoma, wreszcie drzwi się za nią zamknęły.
Leona ukazała się w więzieniu pognębionego księcia — gdy zdjęła kaptur z głowy, wyraz tryumfu przebiegł po jéj rysach — obejrzała się, jakby chciała się nacieszyć widokiem uwięzienia tego, którego śmiertelnie nienawidziła! Cicho zbliżyła się — Eberhard, plecami do niéj odwrócony, zdawał się zwycięzko wychodzić ze swojéj walki duszy — oczy jego rozjaśniły się, wzniosły w niebo, a ręce wydobyły amulet na piersiach ukryty.
Świetne jego znaki ulgę mu sprawiły, jakby pociechę przyniosły i siły dodały! W téj chwili zewnątrz przez portyk zamku przeprowadzano na dziedziniec, na który wychodziły zakratowane okna izby, jakąś chwiejącą się dziewiczą postać — zdawało się, że nogi nieszczęśliwéj, obok któréj postępowała straż, odmawiały posłuszeństwa — na ręku jéj wisiały kajdany — łysy miała blade i zmienione — błękitne, niegdyś tak piękne, pełne duszy oczy gorączkowo rozszerzone, pełne były przerażenia — tak chwiejąc się wyglądała jak ofiara na rzeź prowadzona, pod okropnym ciężarem szczękających łańcuchów.
Przełożona dotknęła ramienia Eberharda.
Spojrzenie jego z amuletu skierowało się na tę, która się mu nagle ukazała jak okropne widmo przeszłości.
Eberhard poznał Leonę.
— Patrz tam, lodowym tonem rzekła straszliwa, wskazując okno: szukasz twojego dziecka — oto zbliża się!
Książę de Monte-Vero spojrzał na zamkowy dziedziniec — przeraźliwy krzyk rozległ się po izbie.
Eberhard ujrzał łańcuchami skutą Małgorzatę.
Ale i rozgłośna dusza tego szlachetnego człowieka, była tylko duszą ludzką! Gdy Leona z wyrazem zadowolenia krokiem w tył odstąpiła, pokonany Eberhard padł na ziemię.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


ROZDZIAŁ I.
Bachanalia w Chateau-Rouge.

Upłynęło lat pięć.
Łaskawy czytelnik raczy się z nami udać do Paryża, gdzie w czasie zapust następują jedne po drugich zabawy.
Ludwik Napoleon wydźwignął się na tron cesarsko-francuzki i przed rokiem zaślubił piękną Eugenię de Montijo, towarzyszkę młodości i przyjaciółkę królowéj Izabelli hiszpaóskiéj.
Podczas dżdżystego marcowego wieczoru, liczne pojazdy i fiakry podjeżdżały ku oświetlonemu dwoma wielkiemi kandelabrami wejściu do jednego z domów balowych, które w epoce téj części naszego opowiadania, większy wywierały urok, i jeżeli tak rzec można, były okazalsze i bardziéj niż dzisiaj eleganckie. W Chateau-Rouge spotykano wówczas pod zasłoną maski książąt i diuków, oraz margrabiny i hrabiny, co dzisiaj albo wcale się nie zdarza, albo tylko w razie szczególnego jakiegoś wypadku. Bogaci panowie zwykli byli bardzo swobodnie w grotach i lożach bawić się i wyprawiać najwyuzdańsze orgie, z uderzającemi pięknością i czasami jeszcze niezupełnie zepsutemi dziewicami, które te salony odwiedzały.
Przy wejściu do Château-Rouge panował tego wieczoru nadzwyczajny ścisk, bo zimny, cienki deszcz niepowstrzymał ciekawych gryzetek i szwaczek od przypatrywania się gościom przybywającym na bal maskowy.
Lecz widać, że nie wiele ubiegano się o kostiumy, bo panowie i damy po większéj części wysiadający z fiakrów, byli w balowych toaletach, i mieli tylko na sobie czarne maski, tajemniczo zakrywające lub zmieniające ich rysy.
W téj chwili zajechał powóz, z którego wysiedli mnich w ciemnym habicie i w czarnéj masce, tudzież mały, prawie jak kulka okrągły szarlatan, którego pojawianie się mocny śmiech wywołało między obcymi.
— Patrzcie-no na ten obraz człowieka, patrzcie na tę figurę! wołano zewsząd, co skłoniło małego, niezmiernie żarty lubiącego pana, do pogłaskania po twarzy jednéj ze śmiejących się dziewcząt — poczém, widząc, że zaczyna przemakać, pośpieszył z mnichem do oświetlonego jak dzień przysionka, który obok kassy prowadził do sali balowéj.
— Ty płacisz koszta podróży, kochany bracie Józefie, poszepnął szarlatan mnichowi jak najweseléj: zapłać!
Ten, wyższy i wysmuklejszy, mimo habitu ukrywającego jego postać, a tak naturalnie skrojonego, że można było wziąć go za prawdziwego mnicha, ze skrytéj kieszeni, pełnéj brzęczącéj monety, wydobył pieniądze i kupił wówczas jeszcze dosyć kosztowne bilety wejścia.
— Powinieneś był raczéj wybrać inną maskę, bracie Józefie, powiedział cicho szarlatan: ta mi się zdaje za śmiała!
— Właśnie ją dla tego wybrałem, bracie Claret! Przekonałem się nieraz, że śmiało postępując, najmniéj obawiać się trzeba! odpowiedział mnich, z pod którego czarnéj maski wystawały strzępy rudawéj brody. A zresztą czegóż mielibyśmy się obawiać?
— Gdyby tu się pojawił Olozaga ze swoimi przyjaciółmi — on zna ciebie, o ile wiem, bardzo dobrze z owe- go czasu, kiedy jeszcze był wielkim mistrzem Latajacéj Pętlicy!
— Nie turbuj się — don Salustyan Olozaga jest dzisiaj wieczorem w Tuileries — ale może już jutro w nocy wpadnie w nasze ręce! Dowiedziałem się, że bywa na balach opery.
— Wybornie, bracie Józefie, tupnął jezuita Claret ubrany w maskę szarlatana. Otwiera się zatém dla nas widok znajdowania się na tym balu — jest to nawet nasz obowiązek, bo wszystko dla Santa-Madre!
— Znaleźć jutro Olozagę nie będzie mi wcale tak trudno, jak dzisiaj tę zbiegłą z klasztoru w Burgos mniszkę Franciszkę de Cuenza! odpowiedział Józef, w którym zapewne liczni czytelnicy naszego romansu „Izabella,“ poznali już owego dziwnego brata Franciszka Serrany, który wtedy przebywał w Paryżu w towarzystwie brata Clareta, nieposuniętego jeszcze na godność spowiednika królowéj, aby w imieniu i z polecenia ojców z Santa-Madre, posłanego przez Izabellę na dwór Napoleona don Olozagę uwięzić i uczynić nieszkodliwym.
Nie potrzebujemy tu powtarzać, czy i jak ten niesłychany czyn udał się obu hiszpańskim mnichom, bo ten historyczny wypadek dokładnie opisaliśmy, w przytoczonym wyżéj romansie „Izabella.“ Poprzestaniemy raczéj na dalszém śledzeniu pobożnych panów o ile to jest potrzebném do dalszego biegu naszego opowiadania.
— A czy wiesz dokładnie, że ta Franciszka de Cuenza bywa w Château-Rouge? spytał Claret.
— Uwodziciel jéj porzucił ją, i doniesiono mi, że ona zaczyna tutaj oddawać się grzechowi.
— O, zaślepiona siostra — nieszczęśliwa! Od kogo dowiedziałeś się o tém?
— Od brata Erazma z tutejszego klasztoru Karmelitów, który przypadkowo słyszał to w pałacu pewnéj hrabiny, gdzie mówiono o jéj piękności! odpowiedział Józef, wchodząc z towarzyszem do obszernéj i wysokiéj sali, w ktôréj panował różnobarwny, swobodny ruch.
Józef stanął na chwilę pod filarami unoszącemi galeryę, z któréj brzmiała po sali muzyka, i przypatrywał się licznym gościom, tudzież otaczającéj go zewsząd okazałości.
Ciemno-czerwony aksamit i złoto, gęste malowidła na obiciach i lustra, nisze z bijącemi w nich wodotryskami posągi i bujające krzesła, wszystko to owiane było falami zapachu i czarujących zmysły tonów.
Z sali téj przechodziło się do zimowego ogrodu, pod którego marmurowemi filarami, znajdowały się na jednéj stronie liczne stoły i krzesła, z drugiéj zaś zielone altany. W tym salonie ogrodowym była druga muzyka, która na przemian z muzyką pierwszego salonu przygrywała tańczącym w pośrodku kadryla. Na galeryi podtrzymywanej filarami, znajdowały się loże, w których zwykle przesiadywały osoby, które zupełnie od ogólnego zgiełku oddzielone, chciały z całém szaleństwem napawać się rozkoszą życia.
Urządzenie tego salonu było tak czarowne, oświetlenie tak promieniejące, a widok tak oślepiający, że Józef, mnich, musiał się przez chwilę przyzwyczajać do tego otoczenia, nim przeniknąć zdołał do jego skrytych zakątków.
Niektóre nisze salonu, w których znajdowały się stoły i krzesła, były już zakryte czerwonemi draperyami, co dowodziło, że je już zabrały w posiadanie pary lub amatorowie wina, a tymczasem na gładkiej jak szkło posadzce salonu, po bokach poruszały się żartujące maski, w środku zaś szalenie tańczyły.
Damy w Château-Rouge prawie wszystkie były w wielkich balowych strojach, to jest w ciężkich, jedwabnych sukniach, zalotnie kwiatami przetykanych lub wyszywanych, a na twarzach miały małe, prześliczne maski, które czasem ciekawa ręka kawalera cokolwiek podnosiła, dla poznania tajemniczej osoby. Pomiędzy mężczyznami zaś znajdowały się różnokolorowe domina, rycerze i rabusie, Turcy i Indyanie, chłopi i cygani, nie brakowało nawet Amora, który śmiał wystąpić w trykotach, tylko na biodrach czerwoném jedwabném okryciem przepasanych.
Śmiano się, żartowano, zaczepiano się, korzystając z maskaradowéj swobody w sposób jak najswobodniejszy, przechadzano się pod rękę, pito szampana i przy dźwięku muzyki wirowano z tak szaloną szybkością, że suknie wysoko powiewały i kiedy niekiedy, odkrywały więcéj pięknych członków ułudnych masek, aniżeli to wówczas w Château-Rouge przyjęte było.
Wtem trąby powołały ciekawych widzów do ogrodowego salonu, na którego środku bachantki i fauny w guście Ludwika XV, tańczyły kadryla. Bluszczem uwieńczone, tylko małemi tygrysiemi futerkami okryte postaci dziewic, przedstawiały powabny i zarazem zachwycający, malowniczy widok. Nie widziano, któréj z bachantek wijących się w dzikim tańcu oddać pierwszeństwo, wszystkie były zarówno pulchne i piękne, wszystkie zarówno pełne gracyi i lekkie — już wsparte na ręku faunów, ubranych w wieńce z winnéj latorośli i przygrywających na cymbałach, bujały w takt muzyki, już tuliły w swoich objęciach jakby w szalonym miłosnym szale.
Józef, którego błyszczące, ciemne oczy badawczo śledziły każdą postać i radowały się widokiem odkrytych kształtów, usłyszał, że ten taniec dzisiaj po raz pierwszy jest wykonywany, i że po nim nastąpią jeszcze żywe obrazy, wynalazku pewnéj hrabiny, od niejakiego czasu mającéj w Paryżu własny pałac, którego bajeczny przepych i zmysły odurzająca wspaniałość mają przewyższać wszystko, co się tu zdumionym oczom przedstawia.
Józef wypytywał się o nazwisko téj hrabiny, bo głos wewnętrzny mówił mu, że to nakoniec może być ta, o któréj brat Erazm tak tajemniczo wzmiankował, lecz nie znano jéj. Jeżeli w jéj pałacu jest jeszcze coś piękniejszego i bardziéj odurzającego nad to, co z jéj zarządzenia tutaj przedstawiano, to chyba już będą rzeczy- wiście wschodnie czarodziejskie noce, wtajemniczonym w nigdy nieznanym przepychu przedstawiające się.
Gdy Claret trzymając się z dala od swojego cienia, jak jezuita nazywa obserwującą go osobę, bawił się wybornie z kilku ładnemi maskami, Józef postrzegł w zimowym ogrodzie, gdzie skończył się kadryl, tuż przy sobie jakąś damę w czarném jedwabném okryciu i w czarnéj masce uderzająco wyniosłéj i pięknéj postawy.
Tak się skryła przy marmurowym filarze, że zaraz po tańcu mogła spojrzeć w okazałe wejście do tego ogrodowego salonu. Wprawne oczy Józefa wkrótce poznały, że na wykonanie kadryla, które wszystkich zachwyciło, patrzała jak najobojętniéj, ale ze wzrastającą niecierpliwością spoglądała ku wejściu — zatém kogoś oczekiwała.
Ukazanie się czarnej maski zainteresowało mnicha. Jako lubiący zawsze wywiedzieć się dokładnie o tém, co wiedzieć pragnął, postrzegł nagle, że oczy czarnéj maski zabłysły, i że ta badawczo się w koło obejrzawszy, zbliżyła się do czerwonego Mefistofila, który również bardzo uderzająco wyglądał.
Niezbyt słusznego wzrostu, był jakby stworzony do swojego kostiumu.
Czytelnicy domyślać się zapewne zechcą, że pod tą maską ukrywał się ten przez Boga utworzony Mefistofil, kulawy szambelan von Schlewe — lecz zaraz błąd ten naprawimy — bo to nie był baron.
Wchodzący, którego Józef z boku uważał i który zbliżył się do czarnéj damy, miał czerwone jedwabne ubranie, mocno piersi obciskające i nogi mu okrywające. Chudy i tak obciśnięty wyglądał strasznie, témbardziéj że na twarzy miał czerwoną jedwabną maskę, białe rękawiczki, ozdobną szpadę i biret z czerwoném koguciém piórem.
Maska ta témbardziéj może podobała się rudobrodemu mnichowi, że zapewne zachodziło pomiędzy nimi jakieś pokrewieństwo — bo Józef — musimy tu powiedzieć tym, którzy nie czytali romansu „Izabella“ — był to ów w Hiszpanii, a szczególniej w Madrycie tyle straszliwy upiór, którego dotąd żadna świecka władza dosięgnąć nie zdołała. Potomek staro-szlacheckiéj rodziny, wychowany przez kochającą go matkę, rodzony brat dostojnego i szlachetnego męża, był wyrodną bestyą z czerwoną brodą i włosem, która schroniła się do klasztoru Santa-Madre w Madrycie, aby pod zasłoną habitu tém łatwiéj zaspakajać mogła swą okropną żądzę krwi.
Podobał mu się krwawo czerwony mefistofil, tém większy więc miał powód nie spuszczać z oka ani jego ani uderzającéj czarnéj kobiety.
Nie przypuszczał, aby pod tą maską ukrywała się owa z klasztoru w Burgos zbiegła mniszka, którą mu polecono napowrót do tego klasztoru dostawić — (prócz uczynienia nieszkodliwym hiszpańskiego posła don Olozagi) — bo jako znawca już się przekonał, że dama w czarném okryciu, jakkolwiek piękną, wysoką i pulchną postać mająca, była starsza od zaledwie szesnastoletniéj Franciszki de Cuenza.
Nie śpieszył się więc z wyszukaniem tejże, ponieważ wiedział z doświadczenia, że ona nie zdoła ujść jego szponów, chociażby uciekła w lodowate pustynie biegunowe. Przytém piękna mniszka nie domyślała się, że wielcy inkwizytorowie Madrytu postanowili kazać ją napowrót sprowadzić, uważała się więc za bezpieczną w pośród ogromnego paryzkiego zamętu.
Józef prawie, razem z czarno zamaskowaną damą zbliżył się do czerwonego Mefistofila i niepostrzeżony «słuchał.
— Nakoniec, wymówiła czarna dama — sądziłam już, że to jakaś mistyfikacya, chociaż list pański oznaczył dokładnie wszystkie okoliczności, a pismo pańskie niepozostawiało żadnej wątpliwości. Dla czego wybrałeś pan Château-Rouge na miejsce téj schadzki?
— Szpiegi księcia otaczają mnie, nie śmiałem wejść do pałacu, aby was nie zdradzić, pani hrabino! Tylko pod tém przebraniem i w takim natłoku można było pani złożyć pożądany raport, chociaż i tutaj zapewne są szpiegi! cicho odpowiedział Mefistofil.
— Przedewszystkiém. Nie wspomniałeś pan nic o tém w swojém piśmie — czy sam pan wracasz?
— Nie, pani hrabino, tryumfuj pani, udało mi się niepodobieństwo — córka księcia jest w naszych ręku!
— W naszych ręku? powtórzyła czarna maska, a Józef po tych słowach poznał całą gwałtowność jéj wewnętrznéj namiętności.
— Trudna to była do wykonania sztuka pani hrabino; nie każdyby tego dokazać potrafił! I gdyby nie moja nienawiść...
— Byłeś winien tę zemstę człowiekowi, który cię wyprawił na galery!
— I gdyby nie dopomogła mi moja nienawiść, byłbym nakoniec mimo wszystko wrócił do domu z próżnemi rękami!
— O tém potém, mój kochany — wynagrodzić potrafię! poszepnęła czarna maska. Gdzie się znajduje dziewczyna?
— W klasztorze karmelitów przy ulicy św. Antoniego.
— Więc pana i Rénard’a znowu tam przyjęto?
— Potajemnie, pani hrabino! Dziewczę jest podróżą tak wzruszone i odurzone, że spokojność...
— Rozumiem, przerwała czarna maska: klasztor dobrze wybrany, tam nie domyśli się nikt jéj pobytu! Znam brata Erazma i przeora, oni mi są winni wdzięczność.
— Wiem to, że często nadużywają gościnności pałacu pani!
— Spojrzyj-no pan tam — i tutaj przedstawiają gościom moje obrazy!
Gdy zadzwoniono, Mefistofil a za nim w blizkości stojący Józef spojrzeli w kierunku ręki czarnéj maski.
W głębi salonu odsunięto zasłonę i ukazał się przecudnéj piękności żywy obraz. Było to porwanie Sabinek, które przedstawiała gruppa wspaniałych dziewiczych i męzkich postaci — obraz ten obrócił się, a figury jak z kamienia wykute ani się poruszyły.
Sprawił tak wielkie wrażenie, że aż to uradowało czarną maskę.
— To wszystko dzieło pani, hrabino? poszepnął Mefistofil. Rzeczywiście, pani zaczynasz władać światem!
Nisze w salonie, znajdujące się pod ścianą oddzielającą od nich salon ogrodowy, miały okna, przez które w niszach tych siedzący mogli przypatrywać się żywym obrazom.
Czarna maska, wszędzie okiem rzucająca, postrzegła w jedném z tych okien oświetlone czerwoném półświatłem popiersie uderzająco pięknéj dziewicy. Oblicze jéj miało wyraz marzący, melancholijny. Ciemne, pałające oczy i czarne sznurami pereł przeplatane włosy świadczyły, że to Hiszpanka. Barwa twarzy i pięknie wykrojonéj szyi, na którą aż do głębokiego wykroju żółtéj atłasowéj sukni również spadały sznury pereł, połyskiwała bladością tła, która mieszkankom południa nadaje szczególny powab. Nie zakryte, ramiona tego zjawiska, świadczyły przy tém o całéj wspaniałości jego kształtów.
— Dama perłowa, pełna uderzających powabów! szepnęła czarna maska Mefistofelesowi, który szybko i ciekawie zwrócił się ku oknu w niszy.
— Nigdy jeszcze téj dziewczyny nie widziałem w salonach Château-Rouge!
— Dama perłowa jest to całkiem nowe zjawisko; ona tu pozostać nie może — postaraj się pan bądź co bądź sprowadzić ją do mojego pałacu!
— Nie mogę dosyć się na nią napatrzyć — jakiś szczególny powab otacza tę perłową damę! wyznał Mefistofil, i spojrzał w okno, w którego ramach stała piękna dziewczyna.
Młodość i tajemne kłopoty stanowiły właśnie ten powab pociągający.
— Postaraj się pan o to, aby dama perłowa nie wpadła w inne ręce, lecz sprowadź ją do mojego pałacu, bardzo nalegająco mówiła czarna maska.
— Chętnie, pani hrabino! odpowiedział Mefistofil, a Józef uśmiechnął się z zadowoleniem — nie wątpił, że piękna, powabna dama była to zbiegła mniszka Franciszka de Cuenza, i zapragnął uprzedzić Mefistofila. Szybko i niepostrzeżony korzystał z ruchu masek i z zimowego ogrodu przeszedł do sali, a właściwém sobie bystrém spojrzeniem dostrzegł, że nisza, w któréj oknie ukazała się perłowa dama, zakryta była czerwonemi firankami — czy perłowa dama przyjęła towarzystwo jakiegoś kawalera, którego w niszy z salonowego ogrodu dostrzedz nie można było?
Józef szybko zdecydowawszy się wszedł do niezajętéj jeszcze niszy, tuż przyległéj do téj, w któréj znajdowała się piękna de Franciszka Cuenza — muzyka w salonie grała jedną z owych tęsknych i zarazem swobodnych pieśni, które lubiały damy z Château-Rouge, a Józef posłyszał, że muzyce téj towarzyszy z cicha łagodnie brzmiący głos dziewiczy — ten raz żałosny, to znowu dziko wybujały śpiew sprawiał cudne wrażenie.
Józef słuchał — dama perłowa śpiewała z cicha według przytłumionego tonu muzyki.
Pieśń w pierwszéj części smutna i mocno narzekająca, w drugiéj dziko radosna, jakby dla zagłuszenia wspomnień chwilową zabawą, zdawała się tak stosować do perłowéj damy, że ją nóciła z czuciem możliwém wtedy jedynie, gdy słowa i nota z serca pochodzą.
Śmiech w wierszach brzmiał i szyderczo i boleśnie — był on objawem wyrzutów nieszczęśliwą miłością udręczonéj duszy, wzrastającą swą nienawiść niepowściągnioném użyciem zagłuszyć pragnącéj.
Józef bardzo pilnie słuchający, był przekonany, że Franciszka de Cuenza znajdowała się sama w niszy. Opuścił więc swoje miejsce, aby śmiało wejść do pięknéj da- my perłowéj, któréj nie powinien był tracić z oczu jako do niego należącéj.
Gdy się zbliżył do czarownéj zasłony, przystąpił do niéj razem z nim ów Mefistofil.
Obie maski szybko na siebie spojrzały, poczém mnich ujął rękę czerwonego.
— Czego pan odemnie żądasz? spytał ten ostatni nie, zbyt uprzejmie.
— Mam coś panu oświadczyć, co będzie dla pana równie ważném jak dla mnie! cicho odpowiedział Józef.
— Proszę, przystąp pan do rzeczy, bo nie mam czasu do stracenia!
— Pan chcesz udać się do perłowéj damy — ona do mnie należy!
— Oho! wyzywająco powiedział Mefistofil. Któż ci daje do tego prawo, mnichu?
— Klasztor w Burgosie!
— Czy to żart maskaradowy?
— Mnich, który do pana mówi, nie jest przebranym lecz prawdziwym mnichem!
— I cóż pobożny brat ma do czynienia z perłową damą? szyderczo zapytał Mefistofil.
— Więcéj niż pan sądzisz, i coś ważniejszego nad to, co pana tu sprowadza! Oświadcz pan hrabinie, że dama perłowa jest to zbiegła z klasztoru w Burgosie mniszka Franciszka de Cuenza, i że mam rozkaz bez żadnego względu sprowadzić ją tam napowrót!
— Pan widzę wyprawiasz zemną zapustne żarty, aby mnie ubiedz, a potém wyśmiać! rzekł Mefistofil, cofając się i wyzywająco mierząc mnicha.
— Pan mnie w kłopot wprawiasz, bo tutaj w tłumie masek nie mogę pokazać panu mojego upoważnienia, świętego rozkazu ojców z Santa-Madre. Wróć pan da hrabiny, i oświadcz jéj co panu powiedziałem.
— Co pan wiesz o hrabinie?
— Że jéj pan służysz, z jéj polecenia działasz!
— Odkryj się pan, kto jesteś?
— Pan mnie nie znasz, ale ja znam pana! Zapytaj pobożnego brata Erazma z klasztoru karmelitów o brata Józefa z Madrytu — który stoi przed panem!
— Już po pańskiéj mowie poznałem, że jesteś Hiszpan. Pozwól, że cię zaprowadzę do hrabiny; pożądana to dla mnie rzecz, abyś jéj pan sam powtórzył to, co mnie powiedziałeś — jestem nowicyusz Edward z klasztoru karmelitów!
— Nowicyusz Edward? powtórzył Józef, teraz nawzajem niedowierzający: szczególne to imię jak na zaczynającego brata!
— Jeszcze nie noszę sukienki, i dla tego nie przybrałem jeszcze klasztornego imienia! odpowiedział znany nam pod nazwą „Rudego Dzika“ ze stolicy i z Monte-Vero złoczyńca, którego rozmaite przygody ściśle złączone z głównemi figurami naszego opowiadania, poznamy w następującym rozdziale.
— Chętnie spełnię twoją prośbę co do zbliżenia się do hrabiny; ale obawiam się, aby tymczasem nie wymknęła mi się dama perłowa?
— Ja tam wejdę i będę pilnował, dopóki nie wrócisz!
— Zgoda — liczę na twoją wierność.
— Tam oto w dali stoi hrabina — patrzy tutaj — śpiesz, abym nie długo mógł pozostawać w obec tak powabnéj kobiety.
— Zapewne teraz już chcesz wprawiać się do wypełniania ślubu czystości? cicho zapytał mnich, mierząc chytrze błyszczącym wzrokiem Mefistofila: rzecz to godna pochwały, nowicyuszu Edwardzie!
Mefistofil podniósł firankę i wszedł do niszy pięknéj perłowej damy, a Józef przez tłum masek przeciskał się do hrabiny, w któréj uważni nasi czytelnicy zapewne już poznali hrabinę Leonę Ponińską.
Z oczekiwaniem spojrzała na mnicha, który widocznie miał ważną rozmowę z jéj narzędziem. Nadaremnie usiłowała odszukać w pamięci wspomnienie, kto jest ten mnich?
— Może Renard? poszepnęła; ale nie, to być nie może, bo on jest w Fontainebleau — to coś szczególnego!
— Czarna masko, szepnął przystępujący bliżéj mnich: twoje narzędzie, nowicyusz Edward, z twojego polecenia szuka perłowéj damy!
— Kto jesteś mnichu?
— Mnich, poprzestań na tém masko! Perłowa dama należy do mnie — muszę ją téj jeszcze nocy dostawić w to samo miejsce, w którém znajduje się dziewczę, które nowicyusz dla ciebie sprowadził.
— Zkąd wiesz o tém dziewczęciu? czy ten nędznik ci to wydał?
— Nie tak porywczo, nie tak śpiesznie, pani hrabino.
— Jakto! pan mnie znasz? Muszę wiedzieć kto pan jesteś!
— Przekonaj się pani z tego pisma! szepnął mnich, ustępując razem z Leoną z tłumu masek i podając jéj szkatułeczkę, którą szybko otworzyła. Znajdowało się tam wygotowane przez ojców z Santa-Madre upoważnienie, którego wartość i ważność czarna maska widocznie uznawała.
— Lecz jakim sposobem wiesz o dziewczynie?
— Która się znajduje w klasztorze karmelitów przy ulicy św. Antoniego?
— Gdzie i pan mieszkasz przez ciąg pobytu w Paryżu?
— Nie, pani hrabino, mnich Józef z Madrytu zapukał do drzwi innego klasztoru — ale perłową damę jeszcze téj nocy dostawić musi do klasztoru karmelitów.
— W jakim celu? prędko spytała hrabina.
— Aby ją jutro, albo najpózniéj pojutrze, odesłać do klasztoru w Burgosie, z którego zakonnica Franciszka de Cuenza, którą pani nazwałaś perłową damą, uprowadzona została.
— Teraz rozumiem wszystko, odpowiedziała hrabina, uśmiechając się pod czarną maską, i natychmiast w duchu ułożyła sobie plan, korzystając z tego nowego sto- sunku: w takim razie nie mam zadnéj pretensyi do téj pięknej dziewicy; ale czy chcecie pobożny bracie nawzajem wyświadczyć mi przysługę?
— Bardzo chętnie pani hrabino, słucham!
— Wspomnieliście, że zbiegłą mniszkę pierwéj do klasztoru karmelitów przy ulicy św. Antoniego, a potém do Burgosu odstawić chcecie?
— Tak jest jak mówisz, najpiękniejsza kobieto!
— Czy dasz się pan namówić na wstrzymanie téj wysyłki przez kilka dni?
— To się sprzeciwia zakonnéj regule!
— A gdybym panu przyrzekła, że przez to wyświadczysz zakonowi wielką usługę?
— Usługa ta nie zmieni dla tego praw — jednak — chciałbym pani usłużyć i wysyłkę wstrzymam na kilka dni, lecz pod jednym warunkiem!
— Mów pan! rozkazała czarna maska.
— Że się pani przedemną odkryjesz!
— Za wiele pan żądasz!
— Nie obawiaj się pani — we wszystkiém podam pani rękę!
— Skoro tak — chciałabym nawet i bez tego widzieć się z panem, wprzód nim wyprawisz perłową damę do Burgosu. Spytaj pan brata Erazma o hrabinę Leonę Ponińską, on pana wprowadzi do mojego pałacu!
— Dziękuję pani hrabino, nie będziesz pani żałowała, żeś zaufała mnichowi Józefowi. Teraz muszę zluzować Mefistofila z jego posterunku.
— Na którym nie powinien się był znudzić!
— Do widzenia — niech święci będą z wami! poszepnął Józef, i odszedł od czarnéj maski, która w kilka minut znikła w natłoku, a tymczasem hiszpański mnich, przez coraz swobodniéj poruszające się tłumy, usiłował dostać się do niszy, w któréj Franciszka de Cuenza ujrzała się naprzeciwko Mefistofila.
W środku salonu kręciły się tańcujące pary coraz szaleniéj, inni zaś pozasiadali na krzesłach, i trącając się napełnionemi szumiącém winem kieliszkami, wydobywali z nich dźwięczne tony.
Północ już przeszła — umysły rozgrzały się, a zbyteczne i nadmierne użycie, ten pionier grzechu, rozpoczęło wjazd do pokojów w Château-Rouge. Kiedy dotąd maskaradowa swoboda usprawiedliwiała niejedno za śmiałe zbliżenie się, teraz gdy troski spadły prawie wszędzie z pałających twarzy, bachanalia grzechu pojawiały się w coraz wolniejszéj postaci. Wino nietylko rozwiązywało języki, ale i zmysły, a w koło widziano i słyszano tylko wylew wyuzdanych namiętności, zmysłowe upojenie, dzikie wrzenie rozpalonych umysłów, dążenie do burzliwych przygód miłosnych, uściski i zapomnienie trzeźwéj codzienności.
Józef podniósł czerwoną zasłonę niszy — cicho poruszyła się draperya — Mefistofil tak był zatopiony w podziwianiu pięknéj perłowéj damy, iż nawet nie uważał, się że firanka poruszyła.
Franciszka de Cuenza promieniała wszelkiemi cudami rozkwitającéj kobiecéj piękności — czego pierwéj, gdy ukazała się w oknie niszy, nie można było rozpoznać w całém jego wykończeniu, to teraz ponętnie i w całym blasku wystąpiło przed chciwém okiem rudobrodego mnicha z klasztoru przy ulicy Foburgo w Madrycie.
Na uśmiechniętém obliczu pięknéj dziewicy spoczywał urok młodości: jéj delikatne, prawie przezroczyste palce, bawiły się perłami, spadającemi z szyi na wznoszące się łono. Franciszka uśmiechała się, ale śmiech ten wielce się różnił od tego, który pałająco igrał po twarzach tancerek. U niéj pod tym śmiechem ukrywała się boleść, którą nadaremnie zabawą zagłuszyć pragnęła, i która podczas pieśni objawiała się w tak szczególnéj walce. Ciemne włosy, przeplatane białemi perłami, bujnie spadały na pięknie ukształcone barki, których delikatność przykuwała do siebie spojrzenia Józefa. Oczy jéj miały smętny wyraz, lica pobladły, delikatnie wykrojo- ne małe usta, a jednak tyle pełne, jak kielich jednéj z purpurowych róż, które w jéj ojczyźnie zdobią wszystkie ogrody. Żółta jedwabna suknia, u góry oszyta przezroczystym garnirunkiem, w fałdzistych łukach naszyta była pachnącemi gałązkami jaśminu, iż nietylko można było widzieć krótszą białą jedwabną spódnicę, lecz i zgrabniutkie nóżki dziewczęcia, obute w ładne atłasowe trzewiki, na których błyszczały złote kokardki.
Gdy Józef nieznacznie mógł się przypatrywać czarownéj postaci, obudziła się w nim żądza nazwania pięknego dziewczęcia swojém, a to dziewczę pozostawało zupełnie w jego władzy. Nie spodziewał się, aby mniszka zbiegła z klasztoru w Burgos bła tak młodą i piękną, a znalazł Franciszkę de Cuenza ozdobioną wszelkiemi powabami, które mu krew dziko wzburzyły. On, którego okropną ofiarą padło w Hiszpanii tyle młodych dziewcząt, czuł, jak się w nim obudzała żądza krwi, dotąd tylko niewinne dzieci napastująca: czuł, że oczy jego straszliwie błyszczały, a policzki i usta zbladły. Upiór wyobrażał sobie cały ogrom rozkoszy, skoro obejmie to dziewczę i nadnaturalną żądzę jéj gorącą czerwoną krwią nasyci. Jak niegdyś zabijał w lesie Bedoya cygańską dziewczynkę, potém przy ulicy Toledo dziecko kramarza, a przy szynku pod „Ostrowidzem“ córkę wdowy, na których znaleziono jednakowe znaki obrzydłéj żądzy krwi — mianowicie małą rankę na delikatnej piersi blizko serca — tak teraz ten sam los spotkać miał Franciszkę de Cuenza. O następstwach nie myślał, wszak dotąd umiał doskonale uniknąć wszelkiéj kary. Nieposkromiona żądza przemieniała go w dzikie zwierzę, które czatując pilnuje swojéj ofiary, z razu z nią się bawi, a potém zabija i czerwoną jéj krew wypija.
Wzdrygamy się na samą myśl możliwości takowego wynaturzenia, a jednak w rozmaitych czasach istniały takie powierzchownie do ludzi podobne istoty, które nazywano upiorami. Ci okrutnicy znajdowali największą rozkosz w zwabianiu do siebie zwykle pod zasłoną nocy lub późnego wieczoru niewinnych dziewcząt, aby potém w samotnych miejscach napaść na nie i krew z nich wyssać — nie lękali się żadnego środka, żadnego niebezpieczeństwa, byle dopiąć celu, który ciągle im się nastręczał na widok każdego młodego dziewczęcia; mieli duszę drapieżnego zwierzęcia, a tylko ciało człowieka.
Perłowa dama postrzegła mnicha, i łatwo pojąć, że się przelękła — stanęli jéj na myśli klasztorni siepacze, straszliwi familiarowie. Lecz potém przypomniała sobie, że jest na maskaradzie w Château-Rouge.
Mefistofil powstał, aby zrobić miejsce mnichowi. Franciszka de Cuenza również chciała wyjść z niszy, ale Józef schwycił ją za rękę.
— Czego żądasz, masko? spytało dziewczę, nie domyślając się, że ją trzyma za rękę wysłaniec inkwizycyi, familiar z Sauta-Madre.
— Mam ci coś oświadczyć! poszepnął Józef, a Mefistofil grzeczny oddawszy ukłon, wyszedł z niszy.
— Oświadczyć — w imieniu kogo?
— Cierpliwości — nie mogę ci tutaj powiedzieć!
— Nie znam cię, zdejm maskę!
— Poprzestań tymczasem na tém, że cię znam, śmiejąc się rzekł Józef, gdy się ujrzał blizko czarownéj, młodością jaśniejącéj dziewicy. Na dowód tego napiszę ci na dłoni twoje nazwisko.
Perłowa dama, mocno zdziwiona i ciekawa poznać, czego maska chciała, przekonała się, że Józef dokładnie napisał jéj nazwisko.
— Chodź zemną! rzekł cicho.
— Dokąd chcesz mnie prowadzić?
— Na pożądaną dla ciebie schadzkę!
— Nim się za tobą udam, musisz powiedzieć, czyim jesteś posłańcem?
— Posłańcem twojego kochanka, który cię tylko pozornie opuścił.
— To fałsz! porywczo odparła dama perłowa.
— Więc nie pójdziesz zemną?
— Nie — nie — to co mówisz, jest niepodobieństwem!
— Powiem to sennorowi. Odpowiedź twa boleść mu sprawi, niecierpliwie czeka na ciebie.
— Czy ci dał jaki znak?
— Znak? Nie żądałem żadnego.
— Więc mi go przynieś, a wynagrodzę cię.
— Żartujesz, Franciszko de Cuenza, już po północy, nim dostanę się do twojego uwodziciela i znowu wrócę nadejdzie ranek.
— Cóż mam czynić? gdyby rzeczywiście powrócił? rzekła pokonana piękną nadzieją.
— Przypomniało mi się jednak, iż mogę ci okazać znak, że jestem zaufanym twojego kochanka. Posłuchaj! Wszak cię uprowadził z klasztoru w Burgosie!
— Wiesz wszystko...
— Wszystko, więc nie wątp dłużéj. Kocha cię szczerze, a tylko ulegając rozkazowi ojca, od ciebie się odwrócił — nie może żyć bez ciebie i wraca, aby cię utulić w objęciach!
— Święta Matko Boża! — jeżeli mówisz prawdę?
— Nie wahaj się dłużéj — on czeka bolejąc!
— A gdzie mnie oczekuje?
— Na przedmieściu św. Antoniego.
— Tam mieszkał — dziękuję! Śpieszmy się! powiedziała perłowa dama, a obudziły się w niéj najpiękniejsze nadzieje, i lica jéj zarumieniły się rozkosznie, przebacz pan, że mu niedowierzałam. Poczekaj pan na mnie — wezmę tylko jakie okrycie!
Franciszka de Cuenza opuściła mnicha, który ją śledził uważnym wzrokiem, aby teraz gdy ją już z taką pewnością miał w ręku, nie uszła mu znowu jakim dziwnym wypadkiem. Znalazł sposobność poszepnięcia małemu, okrągłemu bratu Claretowi, aby wracał do klasztoru, bo on sam zbiegłą mniszkę w bezpieczne miejsce dostawić pragnie.
Claret chętnie się na to zgodził, bo mu się niezmiernie podobało życie i ruch w Château-Rouge, i zupełnie powierzył bratu Józefowi wykonanie wspomnionego obowiązku.
Perłowa dama owinięta ciemném okryciem, którém i głowę otuliła, zostawując tylko widoczną czarowną twarz, przystąpiła do Józefa, który ją przez korytarz wyprowadził na ulicę.
Wnet wyszukał swój powóz w liczbie wielu innych na ulicy czekających.
— Na przedmieście św. Antoniego! rozkazał stangretowi i dodał po cichu: Staniesz o jakie sto kroków za ostatnim domem, tam gdzie się zaczyna szossa; kiedy dama, która zemną pojedzie, wysiądzie z powozu i oddali się, pędź z powrotem do Paryża, już cię wtedy potrzebować nie będziemy, oto masz swoją należność.
— Stanie się według rozkazu, panie! odpowiedział stangret, oglądając pieniądze przy świetle najbliższéj latarni.
— A tu masz dla siebie pięciofrankówkę.
— Dziękuję dostojny panie!
— Czyń zupełnie jak ci kazałem! szepnął Józef i powóz zajechał.
Franciszka de Cuenza wsiadła — a mnich za nią — zamknął drzwiczki i w téj chwili konie ruszyły.
— Tak mi coś straszno! rzekła dziewczyna.
— Dla czego? spytał Józef zdejmując maskę, która mu nadzwyczaj ciążyła: czyś co złego popełniła? Twój kochanek przebaczy ci to, żeś odwiedzała salony w Château-Rouge, pod jednym warunkiem!
— Mów pan — bo ginę z niecierpliwości!
— Przebaczy, jeżeli z ręką na krzyżu przysięgniesz mu święcie, żeś się żadnemu mężczyźnie nie oddała.
Józef bystrém spojrzeniem uważał na skutek tych słów: chciał wiedzieć, czy jego ofiara jeszcze była czystą.
— Na to przysiądz mogę. Już panu, który jesteś przyjacielem mojego kochanka, mogę to przysiądz na moje zbawienie!
Franciszka nie domyślała się, że temi słowy jeszcze bardziéj podnieciła żądzę krwi w towarzyszu.
— Wybornie! odpowiedział i ręką posunął po pięknie ukształconém ramieniu dziewczęcia, jakby przez to chciał jéj dać poznać swoją radość — wielkie to szczęście dla ciebie!
— Czy pan czego szukasz? spytała Franciszka, bo uczuła, że jéj towarzysz coś ma do czynienia z jéj okryciem.
— Moja maska spadła — pozwól! rzekł Józef i zuchwałą ręką podniósł szerokie szaty siedzącéj przy nim dziewicy tak wysoko, że obaczył nietylko dno powozu, ale i nogi swojéj ofiary odziane w białe pończochy.
— Pomogę panu! odparła niedomyślna, posuwając się daléj i uwalniając od niego.
— Oto już jest! powiedział Józef postrzegając, że powóz przejeżdżał właśnie przy ostatnich domach przedmieścia św. Antoniego, w których nigdzie nie było widać światła.
— Czy jeszcze nie jesteśmy u celu?
— Za kilka sekund będziemy — jakżeś zakochana! Franciszka słysząc bezwstydne słowa towarzysza, spuściła oczy.
Wtém powóz zatrzymał się — Józefa zimne, wilgotne ręce szybko otworzyły drzwiczki przejmowała go dzika żądza. Jednym rzutem oka przekonał się, że ze swoją ofiarą dostatecznie oddalił się od ostatnich domów przedmieścia i był na szossie, przy której z jednéj strony ciągnął się lasek.
Wysiadł na pokrytą nocą drogę i pomagał wysiąść z powozu perłowéj damie, która pełna oczekiwania oglądała się w około.
— Gdzie jesteśmy? spytała bojaźliwie.
— Na przedmieściu św. Antoniego, nie prawdaż stangrecie?
— Do usług, dostojny panie!
— A gdzież mnie oczekuje ten, co pana przysłał?
— O kilka kroków ztąd. Bądź łaskawa udać się za mną!
— Jakże zimno, dżdżysto! drżąc szepnęła Franciszka, gdy Józef zszedł z szossy i zbliżył się do lasku.
— Nic tego nie czuję! drżącym głosem odpowiedział Józef, bo rzeczywiście straszne wzruszenie wszystko w nim zagłuszało.
W téj chwili powóz odjechał.
— Co to znaczy? spytała Franciszka de Cuenza i stanęła.
— Nie obawiaj się, on się tam przy domach zatrzyma.
— Tu bardzo ciemno i samotnie!
— Samotnie, skoro twój ukochany jest blizko?
Dziewczę zamilkło — złowrogie otoczenie wywarło na nie wpływ.
Józef znowu spojrzał na szossę za nim leżącą — powóz znikł — ani jednéj ludzkiéj duszy nie było blizko — krew niepowstrzymanie wrzała mu w żyłach — usta były zimne, drżały równie jak chciwe ręce — jeszcze jedna sekunda, a piękna, młodziutka, czarowna istota będzie jego pastwą.
Doszli do drzew — pod niemi było ochronniéj i ciszéj — przeszłoroczny suchy liść trzeszczał pod ich stopami.
Wtém nagle Józef objął niedomyślną, która jego ramię jak żelazne kleszcze na sobie poczuła.
— Co pan robisz? zawołała przerażona, gdy rudobrodą, bladą twarz i przeraźliwie błyszczące oczy swojego towarzysza tuż przy sobie poczuła.
— Jesteś moją, wyzionął krwi chciwy mnich, cał- kiem moją! Nie opieraj się napróżno. Należysz do mnie duszą i ciałem!
Usta umęczonéj dziewicy wydały głośny okrzyk trwogi; przejęła ją zgroza, że się nie zdoła wyrwać z rąk tego rabusia.
Józef uśmiechał się jak potwór, uradowany swoją ofiarą. Nikt nie słyszał jéj krzyku — przebrzmiał wśród nocy i mgły.
Franciszka de Cuenza broniła się — z rozpaczliwą siłą usiłowała odepchnąć od siebie okrutnika, ten coraz mocniéj ściskał członki przejmującéj go dziką rozkoszą dziewczyny.
Nikt nie zbliżał się z pomocą dla biednéj.
Wstrzęsła się — padła razem z Józefem na ziemię, głośno, przeciągle wołała o pomoc, twarz jéj zawsze tak piękna zmieniła się od straszliwéj trwogi i boleści. Czuła ręce niegodziwca na sobie.
Zrozpaczona, puszczając wodze swojéj nienawiści i gniewowi, paznogciami małych delikatnych rąk podarła twarz mnicha, który śmiał się szyderczo — poznał, że ofiara broni się z ostateczném wysileniem — musiał ciągle z nią walczyć, aby celu dopiąć. Coraz był niecierpliwszy i dzikszy.
Franciszka de Cuenza czuła się za słabą do odepchnięcie od siebie okrutnika — stękała znużona — on zerwał jedwabne okrycie z jéj łona, jak to zwykle czynił ofiarom, i gdy dziewica mdlejąca z przerażenia i zgrozy ujrzała, że zostaje całkiem w jego mocy, przybliżył krwi chciwe usta do jéj delikatnego ciała.
Józef czuł, że Franciszka de Cuenza pięknością przechodziła wszystko co dotąd przywłaszczyć sobie umiał — rozkosz jakiéj w téj chwili doznawał, przechodziła wszystko.
Dotąd żądzy swojéj poświęcał same tylko zaledwie rozwijające się dziewice — tu doznawał rozkoszy pieszczenia wzoru wszelkiéj piękności, gdy wydzierał jéj bez przeszkody najświętszy skarb i gdy czystą krwią niewin- nego dziewczęcia nienaturalne swoje pragnienie ugasić pragnął.
Franciszka de Cuenza, w ostatnich chwilach pokonana przez Józefa, nie była w stanie bronić się od niego — przejęło ją i wstrząsnęło jakieś nadludzkie uczucie — lecz gdy upiór przybliżył usta do jéj łona, aby jéj krew wyssać, znowu przyszła do siebie. Z całą siłą odepchnęła chciwą twarz mnicha — potém schwyciła go za włosy i oderwała od siebie — a gdy nie powstrzymała potworo, porwała za szyję chcąc go udusić.
Nakoniec Józef oprzytomniał — musiał się bronić dziewczynie, która korzystając z téj okoliczności, odskoczyła i próbowała ucieczki.
Ale Józef prędko dopędził uciekającą i zmienił postanowienie.
Krew jego pięknością Franciszki o tyle się ochłodziła, że przyszła mu na myśl rada, aby zgwałconą, któréj zniknięcie mogło być dla niego niebezpieczniejsze, dostawić do klasztoru.
Porwał więc nieszczęśliwą na ręce i pośpieszył z nią na ulicę św. Antoniego, gdzie ją postawił przy bramie klasztoru, a sam szybko zapukał.
Franciszka de Cuenza znowu krzyknęła przerażona — widziała, że jéj męki teraz dopiero się zaczną.
Okropność, o któréj nawet myśleć nie śmiała, była gotowa.
Jéj uwodziciel był rzeczywiście mnichem, który ją do klasztoru przyniósł, do tego samego klasztoru, o którym w Château-Rouge Mefistofil mówił czarnéj masce.
— Zlituj się! błagam, rób zemną co chcesz, lecz nie oddawaj mnie pod klauzurę!
— Muszę wypełnić mój obowiązek, mniszko, która przełamałaś ślub czystości.
— Nikczemny! wściekle zawołała.
— Czym cię uwiódł głupia? spytał Józef, gdy braciszek furtyan karmelickiego klasztoru drzwi otwierał.
Upiór wydał swoją ofiarę przeorowi do tymczasowéj klauzury, oświadczając, że tę grzeszną mniszkę z rozkazu wielkich inkwizytorów w krótkim czasie dostarczyć ma do klasztoru w Burgosie.
Przeor jak sprawiedliwy sędzia wysłuchał oskarżeń, które Franciszka de Cuenza zaniosła przeciwko Józefowi, okazując szaty podarte na jéj łonie — ale jakże dziewica ta mogła wprawić w podejrzenie i zgubić mnicha z Santa-Madre?
— Ona kłamie, przewielebny ojcze, tłómaczył się Józef: to chytra i niebezpieczna grzesznica. Niepodobieństwem było sprowadzić ją tu wprost z Château-Rouge. Musiałem ją pierwéj zwabić w samotne miejsce, aby bez niebezpieczeństwa zapewnić sobie jéj osobę. Tam podarłem jéj światowe ubranie, bo się broniła — patrz czcigodny ojcze, na twarzy mam pełno ran. Wszystko inne, co ona utrzymuje, jest tylko płodem jéj zemsty.
Przeor uwierzył bardzo gorąco poleconemu mnichowi więcéj niż odstępnéj mniszce, i rozkazał osadzić ją w srogiém więzieniu, za które posłużyły znajdujące się w klasztorze piwniczne cele. Józef zaś tymczasem wyszedł, aby przy pomocy Clareta spełnić inne zlecenia, które otrzymał od ojców z pałacu Santa-Madre.


ROZDZIAŁ II.
Zemsta skazanego na galery.

Nim obaczymy, jakiego w tym przeciągu czasu doznali losu Małgorzata i Eberhard, dla objaśnienia poprzedzającego rozdziału musimy spojrzeć na owych złoczyńców, z których jeden tylko co ukazał się nam pod maską Mefistofila w towarzystwie Leony.
Fursch i Edward razem z czarną Esterą, gdy ich książę de Monte-Vero w łodzi na oceanie pozostawił, ocaleli przez litość portugalskiego kapitana, który ich przyjął na swój pokład, i jak późniéj się dowiedzieliśmy, udali się do Paryża, gdzie dwaj mężczyźni znaleźli przytułek w klasztorze karmelitów przy ulicy św. Antoniego, Estera zaś u pewnéj żydowskiéj rodziny.
Jednostajność klasztorna jednak nie podobała się im, tém bardziéj, że mała cząstka uratowanego ich rabunku szybko zmniejszała się.
Mieli na celu pewną podróż i ośmielili się na kradzież, bo wyrachowali, że przez nią na nic się nie narażają, gdyż o ich dawniejszych przestępstwach nic nie wiedziano.
Eberhard jednak dowiedział się o ich pobycie w Paryżu, i za pośrednictwem posła francuzkiego wyjednał, że dwaj rabusie mordercy, którzy zabili biednego Villeirę, tudzież dawniéj jeszcze śmiercią wielu innych osób życie obciążyli, zesłani zostali na galery w Tulonie, do ciężkich robot na lat dziesięć, aby tam okuci w kajdany nikomu szkodliwymi być nie mogli.
Można miarkować, jaką nienawiść i chęć zemsty ta ciężka kara, w każdym razie dla Furscha jeszcze za łagodna, w obu tych łotrach wywołała względem Eberharda, któremu ją zawdzięczali. Poprzysięgali sobie święcie, ze srodze się za to na nim pomszczą, i czas téj chęci nie złagodził.
Odprowadzono ich tedy pod ostrą eskortą do Tulonu, do téj francuzkiéj twierdzy nad morzem Sródziemném, w któréj więzieniach znajdowało się przeszło tysiąc skazanych.
Co ich czekało, wiedzieli o tém bardzo dobrze z wiernych raportów; ponuro więc patrząc przed siebie, szli w pośrodku żołnierzy, którzy mieli ich dostawić gubernatorowi tego ogromnego miejsca kary.
Gdy orszak zbliżył się ku brzegowi, oczy ciągle na wszystko zważającego Furscha przebiegły po wybrzeżu i morzu. Chciał doskonale wbić sobie w pamięć całą okolicę. Przed nimi wznosiło się wejście do bagna, wysoka czterema słupami ozdobiona brama, po nad którą i po któréj bokach znajdowały się kamienne płaskorzeźby wojennych trofeów. Na kapitelach po obu stronach bramy stały posągi Marsa i Minerwy — przy wejściu widziano żołnierzy marynarki i majtków.
Furscha i Edwarda wprowadzono przez tę bramę na ogromny, drzewami wysadzony dziedziniec, w którego środku znajdowała się obszerna sadzawka, a na niéj widne były pełne majtków łodzie. Robotnicy portowi przechadzali się tu i owdzie.
— Przypatrz się wszystkiemu dokładnie! miał jeszcze Fursch czas poszepnąć Rudemu Dzikowi, gdy na dziedzińcu stojąc, przez kilka chwil czekać musieli.
Wkrótce usłyszeli złowrogi brzęk łańcuchów, i z daleka postrzegli, jak z głębokiego pod mostem sklepienia wychodził oddział galerników dążących długim podwójnym szeregiem i po dwóch skutych. Czerwone kurty, żółte spodnie i czerwone, a u niebezpieczniejszych zielone czapki, przedstawiały szczególny widok. Ta liberya galernicza, mianowicie u ważniejszych zbrodniarzy, których rzadziéj postrzegano w orszaku, składała się z na wpół żółtéj i na wpół czerwonej kurty. Na każdéj czapce znajdowała się blaszana numerowana maska.
Wtém do nowo przybyłych przystąpił gubernator z kilku nadzorcami.
Był to już podstarzały, ale nadzwyczaj wysoki i silnie zbudowany mężczyzna. Zmierzył obu przestępców ponurym i niedowierzającym wzrokiem i od towarzyszącego im urzędnika odebrał akta.
— Które numera są wolne? spytał otaczających go nadzorców.
— Numera 136 i 137! odpowiedział jeden widocznie były wojskowy, bo miał szramę na twarzy.
— Dać je tym dwom skazanym i zaprowadzić ich na salę dziesięcioletnich.
Mowa tu o sali, w któréj mieścili się skazani na dziesięcioletnią karę. Gubernator kazał ich skuć.
Nadzorcy bardzo ściśle zrewidowali dwóch złoczyńców, szukając czy nie przemycili jakiego zakazanego przedmiotu; potém zaprowadzili ich nad brzeg morza, gdzie była kuźnia.
Grzmiały w niéj młoty, a ognisko żarzyło się; olbrzymi kowal i dwaj jego pomocnicy ledwo przelotnie spojrzeli na nowo przybyłych, którzy rozebrawszy się musieli usiąść na nizkiéj ławie, znajdującéj się w rogu poczerniałéj przestrzeni.
Jeden nadzorca odszedł z zabraną im odzieżą, aby ją zamienić na odzież karną.
Nie uchodziła żadna kwestya ani zwłoka, więc Fursch i Edward naciągnęli żółte spodnie i położyli się obok siebie na nizkiéj ławce, na ktôréj jednym boku znajdował się szrubsztak, w który wsunięto nogi obu złoczyńców.
Przystąpił do nich kowal i około kostek ich nóg owinął otwarte stalowe pierścienie, przy których znajdowały się łańcuchy.
Obie strony tych pierścieni znitowano tak ściśle i boleśnie, że zawsze w takich okolicznościach zimny i zatwardziały Fursch również i Rudy Dzik krzyknęli z bólu.
Łańcuch idący od jednego do drugiego pierścienia, związał ich kroki. Kajdany te na galerach po kilku latach dobrego prowadzenia się zwykle zmieniają na lżejsze — ale pierścienie wtedy dopiero skazanym zdejmują, kiedy już przebędą cały czas kary.
Rozkazano numerom 136 i 137 wstać z ławki.
A tak dwaj kamraci, którzy ze straszliwą chęcią mordu zabili biednego i wiernego rządcę księcia de Monte-Vero, teraz na długi szereg lat zostali nieszkodliwymi.
Krótki, ale ciężki łańcuch, wiążący ich nogi i pozostający na nich dzień i noc, wycisnął z ust Rudego Dzika straszne przekleństwo, z jego towarzysza dzikie zgrzytnięcie zębami.
Poczém Fursch z przeraźliwym uśmiechem podał mu rękę.
— Jednakowi bracia, jednakowo okryci! rzekł wskazując kurty i czapki, które przyniósł nadzorca. To coś wygląda na zaślubiny!
Obaj ubrali się w czerwone kurty i powkładali właściwemi numerami opatrzone czapki.
— Szczęśliwa to była myśl, że nas dwóch razem pozostawiono! poszepnął Edward towarzyszowi, gdy razem z nadzorcą wyszli z kuźni, udając się do jednéj z sal na galerach.
Gmachu, w górze i na dole na równe przestrzenie podzielonego, strzegli żołnierze, a prócz tego na korytarzach znajdowali się liczni nadzorcy. Sala dziesięcioletnich, do której zaprowadzono Furscha i Edwarda, urządzona była podobnie jak wszystkie inne, znajdowało się w niéj tylko wielkie wspólne łoże i nic więcéj. Po jednéj jego stronie leżały zwinięte grube derki, z temi samemi co i czapki numerami, w nocy służyły one skazanym za okrycie, nogi zaś ich zamykano żelazną sztabą, przyprawioną w nogach łoża.
Tak rzeczywiście opisuje naoczny świadek w krótkich zarysach galery, możemy zatém ręczyć za dokładność opisu.
Nazajutrz za danym znakiem, Fursch i Edward razem z innymi winowajcami musieli wstać z łoża i iść do roboty, i albo ciężko kopali szychty, albo też windowali ziemię. Wieczorem o godzinie óséj na śmierć utrudzeni wracali na salę i zamknięci na tapczanie zasypiali.
— W nocy na salach panowała taka cisza, że ją przerywało tylko czasem brzęknięcie kajdan, albo stękanie ciężko marzącego, bo rozmawiać prawie niepodobna było.
Pary skazanych nie dowierzały sobie, bo zdarzało się prawie codzień, że któraś para coś nadzorcy wydała, co druga uczyniła lub mówiła.
I przy robocie niebezpiecznie było rozmawiać, bo nadzorcy stali bardzo blizko.
Należałoby mniemać, że taka wszelkich sił wymagająca praca, to odłączenie od świata i po większéj części długi czas kary, muszą poprawiać zesłanych na galery złoczyńców — ale niestety! od dawna i tam przekonano się, że nawet ci, którzy za dobre i posłuszne postępowanie zaliczeni zostali do tak zwanych „wypróbowanych,“ rzadko kiedy po wyjściu z galer uczciwie zaczynają.
Nim przekonamy się, że w Furschu i Edwardzie pobyt tam podsycał tylko ich nienawiść, i spokojnie dozwalał kuć nowe plany, dla uzupełnienia naszego opisu musimy przytoczyć po krótce, że żywienie skazanych odbywające się o godzinie trzeciéj po południu, podobne jest do żywienia po wszystkich innych więzieniach. Żywność składa się tam prawie z gotowanego bobu lub innych jarzyn i z chleba. W niedziele tylko każdy skazany dostaje racyę mięsa. Przed rozpoczęciem pracy jednak dają każdemu szklankę wina, a wypróbowanym nawet tytuń — lecz za najmniejszém nieposłuszeństwem lub wykroczeniem, to oboje bywa im odbierane.
Większe winy karane są więzieniem w żelaznych klatkach lub bastonadą, którą wykonywa obrzydły kat galerniczy, którego późniéj obaczymy, silnym sznurem.
W godzinach wytchnienia galernicy muszą wykonywać rozmaitego rodzaju wyroby, a pieniądze ze sprzedaży tych przedmiotów zebrane, podobnie jak w innych domach karnych, dla więźniów się zbierają.
Fursch i Edward prawie przez lat pięć wykonywali roboty w arsenale i sprawowali się tak nienagannie, że nawet doświadczonych nadzorców co do swoich tajemnych myśli i planów zmylili.
Mniemano, że się poprawili, i zaprowadzono ich do kuźni, dla zmiany kajdan na lżejsze.
Tego właśnie Fursch przez długoletnie zaczajenie się dopiąć pragnął.
Udało mu się nieznacznie schylić się i coś podnieść, gdy musieli położyć się na nizkiéj ławce, a kowal przy ku- wał im do maniklów (tak się nazywają stalowe pierścienie) na nogach lżejszy łańcuch.
W ostatnich latach liczba więźniów podniosła się prawie do trzech tysięcy, a ta niezwykła okoliczność sprawiła, że wypróbowanych nie tak ściśle pilnowano jak z początku. Liczbę nadzorców wprawdzie także pomnożono, ale oni zajmowali się raczéj pilnowaniem niebezpiecznych, za jakich uważano wszystkich nowo przybyłych. Gubernator nawet rozporządził, aby Nestorowie galernicy, to jest najstarsi, mieli zdjęte kajdany i byli użyci do pilnowania młodszych.
Fursch i Edward mieli w tym czasie, pod takim Nestorem Armandem Recottem, lżejszą pracę na jednéj z galer w arsenale, która utrzymywała związek między więzieniem a portem; przy téj sposobności łatwo mogli coraz lepiéj oryentować się co do położenia i zewnętrznej straży więzienia.
Wieczorem po zamknięciu portu, niepodobna było wymknąć się z niego, bo gdyby któremuś ze skazanych na prawdę udało się niepostrzeżenie opuścić salę, jednak nie mógłby przebyć wysokiego muru, nawet gdyby zdołał odłączyć się od swojego współkolegi, co już na pewno niepodobne było.
Ale bramy więzienia dniem i nocą tak pilnie strzegł oddział marynarskich żołnierzy, tak była bezpiecznie zamknięta, że tém mniéj można było myśleć o jéj przebyciu, bo skazanych w ich żółto-czerwoném ubraniu wszędzie znano, a innego ubrania żadną miarą dostać nie mogli.
Lecz jeżeli kiedykolwiek skazany na prawdę pokonał te wszystkie przeszkody, to od dawna przygotowany i szczególnie sprzyjającemi okolicznościami wsparty plan jego niechybnie rozchwiać się musiał przy straży wojennego zamknięcia portu, z którego nocą żaden okręt wypłynąć nie mógł. W lądowéj zaś drodze oczekiwała zbiega albo głodna śmierć, jeżeliby unikał miast i wsi, albo wpadnięcie w ręce żandarmeryi, która go natychmiast na galery odstawi.
Przypadek czy też dziwne szczęście, tak często na złoczyńców łaskawe, chciały, aby dla przestrogi i nauki Furscha i Edwarda, dwaj ich towarzysze więzienia z sali dziesięcioletnich w tym czasie spróbowali ucieczki, na którą przez dwa lata czekali i przygotowywali się. Skazani w ciągu czasu ich kary rzeczywiście przywykali do wytrwałości i ostrożności.
Byli to dwaj bardzo przebiegli i zręczni złoczyńcy, którzy dla tego, że byli razem skuci, powoli znaleźli sposobność porozumienia się i uzupełnienia swoich wiadomości, doświadczeń i spostrzeżeń.
Z żelazną cierpliwością czekali, aż traf dopomógł im uskutecznić zamiar ucieczki, a po upływie kilku lat zabłysła dla nich nadzieja.
Nadzorca, który co wieczór pary skazanych przytwierdzał na wspólnym tapczanie, w ten sposób, że ich nogi wiążący łańcuch do żelaznéj sztaby przywiązywał, jednego wieczoru zapomniał zamknąć dwóch skazanych, chociaż jak należało zamknął wszystkich innych.
Nikt nie dostrzegł tego zapomnienia, tylko ci, których to obchodziło i rozkoszą przejęło.
Zdołali szczęśliwie wyjść z domu, z więzienia i z miasta, czego nikt pojąć nie mógł, bo żaden ślad nie wskazywał, jakim sposobem wszelkie przeszkody pokonali.
Zatém między urzędnikami panowało wielkie wzburzenie; wystrzał armatni zawiadomił natychmiast miasto i okolicę o ucieczce zbrodniarzy a oprócz tego wywieszono niebieską flagę, któréj znaczenie znał każdy.
Pod tą flagą wieczorem paliło się jeszcze niebieskie światło, wskazujące kierunek, w którym domyślnie mieli się udać zbiegli złoczyńcy.
Dwóch jednak dotychczas szczęśliwych i zręcznych zbiegów, mimo całéj ich przebiegłości, w kilka dni późniéj schwytano pod Marsylią, dokąd się byli udali, i na galery odstawiono.
Mieli inne suknie, inne czapki — ale równie dziwny traf, jak ten który sprzyjał ich ucieczce, sprowadził ich ujęcie. Pokłócili się w jakimś szynku z drugimi, i przytém podniosły się w górę za nadto spodnie jednego — manikla na nogach która dotychczas opierała się ich pilnikowi, zdradziła ich, a oczekiwała ich straszliwa kara.
Kat na galerach, stary Sorbonne, były skazany, jest to człowiek olbrzymiéj postaci. Teraz powierzono mu dwóch zbiegów.
Egzekucyi dokonywano zawsze na wielkim placu przy bramie, a na niéj znajdować się musieli wszyscy więźniowie, aby widzieli jak straszna kara czeka zbiegów.
Urządzono pewny rodzaj rusztowania. Wkopano w ziemię cztery pale i do nich przybito szeroką, grubą deskę, W środku nieco wklęsłą.
Tę robotę musieli wykonywać skazani pod kierunkiem kata, który się szczycił, że za jedném uderzeniem morderczego narzędzia, którém był tylko gruby jak palec koniec liny, najsilniejszego człowieka odurzy, a za czwartém uśmierci.
Możemy wątpić o tém twierdzeniu; jednak naoczni świadkowie zapewniają, że już za pierwszém uderzeniem w plecy, krew karanego aż pod sufit sali tryskała.
Obaczmy sami, jakie miał następstwa ten pozornie niewinny instrument morderczy dla dwóch towarzyszy kajdan, których wydano Sorbonne’owi.
Dzwon na galerach, który się odzywa tylko w takich wypadkach, nazajutrz po dostawieniu dwóch złoczyńców, zwołał już wszystkich osadzonych na plac kary jeszcze przed szóstą z rana, aby widowisko nie przeszkodziło robocie.
Sorbonne, ten olbrzym herkulesowéj siły, stał gotowy przy karnéj ławie, gdy zewsząd przybywali więźniowie i nadzorcy. W szerokiém, ogromném kole, ustawiło się razem z majtkami i żołnierzami przeszło cztery tysiące ludzi.
Nawet tutaj, gdzie większa część otaczających widzieć miała okropne cierpienia współtowarzyszy, ciekawość tak dalece opanowała umysły, że powstał gwałtowny ścisk.
Dzieci nadzorców i inspektorów, aby się znajdować na widowisku, po właziły na drzewa, a widowisko to nieustępowało w niczém w swoim regionie widzów traceniu, które we Francyi i wszędzie gdzie katowskie kary jeszcze dzisiaj spełniane bywają, zawsze zwabia nieprzejrzane tłumy widzów.
Gdy już dopełniła się liczba publiczności, przyprowadzono z więzienia dwóch winowajców do ławy drewnianéj — ciężkie kajdany brzęczały im na rękach i nogach, pomimo to towarzyszyło im czterech nadzorców.
Gubernator i starsi inspektorowie zbliżyli się do Sorbonne’a, pierwszy dał mu rozkaz wymierzenia każdemu z dwóch winowajców po trzy ciężkie razy swoją liną.
— Co miał znaczyć wyraz ciężkie, o tém kat wiedział aż nadto dobrze. Lekkie razy wymierzano tylko przy bastonadzie nieszczęśliwych w pięty — ciężkie wymierzano w grzbiet i plecy.
Dwaj ruchliwi i gorliwi ojcowie jezuici wzięli się do dwóch ofiar Sorbonne’a, które mogły uledz pod razami gdyby były słabsze, odbyły spowiedź, przyjęły Oleje święte, a potém na rozkaz kata musiały się zupełnie rozebrać. Pół żółte, pół czerwone kurty i spodnie zwisły na kiściach rąk i nóg, bo łańcuchy nie dozwoliły zupełnie ich odsunąć.
Kat podniósł gruby koniec liny i gwiżdżący spuścił na nagie ciało ofiary. Krew trysła wysoko i zalała twarz oraz wielką siwą brodę Sorbonne’a. Za drugiém uderzeniem skazany wydał krzyk przeraźliwy do szpiku przeszywający, a za trzeciém krew strumieniem z rany spłynęła i dotąd dziko opierające się skórzanym rzemieniom muskuły karanego zwisły bezwładne, a nieruchome członki świadczyły, że omdlał z bólu.
Nadzorcy zarzucili na niego sukno, ściągnęli z ławy i położyli na boku pod drzewem, aby drugiego nieszczęśliwego, który musiał być świadkiem pierwszéj egzekucyi, pomieścić na katowskiéj ławie. I temu przy pierwszém uderzeniu krew trysła wysoko, a przy drugiém zagłuchł serce rozdzierający krzyk — trzeci cios spotkał już tylko trupa. Tego słabsze ciało już może inna wewnętrzna choroba do śmierci przygotowała, bo nie mógł przeżyć trzech razów — nie przebudził się jak jego towarzysz do męczeńskich boleści.
Widok ten wywarł wrażenie na Furschu i Edwardzie. Kiedy ze starym Armandem Recottem siedzieli na galerniczym okręcie, poranny widok stał im ciągle na oczach, obraz krwią zbroczony, który dla wszystkich powinien być przestrogą.
Armand był to łagodny nadzorca, bo był niewinnie skazany — nie upatrywał więc w Furschu i Edwardzie ciężkich przestępców i nie obawiał się ich.
Jego historya, którą opowiadał jednego z następnych wieczorów, z gdy dwoma zbrodniarzami wracał do domu, dowodziła najlepiéj, że był jedną z pożałowania godnych ofiar fałszywego podejrzenia.
— Czy przypominacie sobie, spytał, że w grudniu 1835 roku w Grenobli popełniono straszliwe morderstwo na osobie blizko czterdziestoletniéj wdowy Noirowéj? Ty, zwrócił się do Furscha jako do starszego, zapewne słyszałeś o téj zbrodni. Dobrodziejkę mojego życia, poczciwą chorą kobietę, która wcale dzieci nie miała, a mnie całém zaufaniem zaszczycała, znaleziono zamordowaną w pokoju.
Opuściłem ją poprzedniego wieczoru około godziny dziewiątéj wieczorem, wcześniej niż zawsze, bom jéj zwykle czytywał do godziny dziesiątéj. Zaczęła mi gwałtownie iść krew z nosa, a że chustka moja już zupełnie przemokła, troskliwa wdowa prosiła, abym ją zostawił w jéj mieszkaniu, obiecując że mi ją każę wyprać, a natomiast dała mi swoją dla zatamowania krwi. Gdym się z nią żegnał, nie przewidując wcale co nastąpi, chustkę jéj z sobą zabrałem.
Nazajutrz rano jeszcze w łóżku leżałem, opowiadał siwy Armand Recotte, który od roku 1835 gnił na galerach, policyanci wpadli do mojego ubogiego pokoju. Wdowę Noirową zamordowano w nocy, i na mnie, który ostatecznie u niéj bywałem i z nią — miałem stosunki, padło podejrzenie, że szlachetną, dobrą, a na moje nieszczęście i bogatą wdowę zamordowałem.
Nic nie pomogły moje zaklinania się, przysięgi.... Zaprowadzono mnie do aresztu i znaleziono u mnie krwią splamioną chustkę od nosa, na ktôréj wyszyte było imię wdowy. Porównanie téj chustki ze znalezionemi w komodzie wdowy, nie pozostawiało żadnéj wątpliwości, że wszystkie były zupełnie jednakowe, i na mocy tak wyraźnego podejrzenia obwiniono mnie o morderstwo, o morderstwo pełne zgrozy krwią okrytéj wdowy.
Nic nie pomogły moje opowiadania o poprzedzającym wieczorze, ani moje dokładne przytoczenia wszelkich faktów, nikt nie wierzył biednemu Armandowi Recotteowi, który prawdę wyznał, mówiąc o gwałtowném ujściu krwi z nosa — śmiano się — mniemano, że jestem bardzo zręcznym mordercą i mam w pogotowiu dobrą wymówkę. Na zasadzie znalezionéj u mnie krwią splamionéj chustki skazano mnie na śmierć za morderstwo dokonane na wdowie Noirowéj....
Stary, osiwiały Recotte i teraz ilekroć opowiadał historyę swojego życia, tak był wzruszony, że jego zapadłe oblicze zmieniało się z bólu i żałości.
— Czuli wprawdzie wszyscy, że to może jakiś zbieg okoliczności i fałszywych podejrzeń oddaje niewinnego pod topór sprawiedliwości, — i ułaskawiono Armanda Recotte’a, którego niepocieszona stara matka na śmierć się zamartwiła, którego brat wstydzić się musiał nazwiska, bo i ja je nosiłem — na dożywotnią karę na galerach.
Wkrótce będzie już lat dwadzieścia jak tu jęczę; zaledwie czterdzieści lat dopiero liczę, a już mnie mają za starca!
Oto jest przekleństwo fałszywego podejrzenia, zakończył dziekan, stojąc na galerowym okręcie z Edwardem i Furschem; oto jest przekleństwo mojego życia!
— I nie mniemacie, nieszczęśliwy Armandzie, że z wielu innymi tutaj podobnie się dzieje? spytał Fursch. Ja nie lubię mówić o sobie — ale wierzcie mi, że właściwi złoczyńcy swobodnie sobie żyją, i cieszą się ze swojego rabunku, kiedy tymczasem nieszczęśliwi! tu w więzach jęczeć muszą!
— Mówicie wielką prawdę! utrzymywał Armand, a Fursch następnego dnia korzystając z zaufania dziekana, rozmawiał spokojnie z Rudym Dzikiem, ale po niemiecku, aby ich stary nie rozumiał.
— Jednéj z następnych nocy, wiążący nas łańcuch będzie przepiłowany, mówił Fursch; wybawienie nasze zbiża się!
— Lecz dokąd się udamy? spytał Rudy Dzik, któremu obaj ostatnio schwytani zbiegowie zawsze jeszcze na oczach stali.
— Zostaw mnie to wszystko — będziemy korzystali ze święta Napoleona, w którém nadzorcy podobnie jak przeszłego roku, pijani będą!
— Czy myślisz odrodzę lądowéj? poszepnął Edward.
— Nigdy — my uciekniemy wodą!
— A jak nas schwytają?
— Lepiéj umrzeć, niż jeszcze pięć lat przesiedzieć w więzieniu! zgrzytnął Fursch.
— Święto Napoleona już nadchodzi!
— Dzięki wszystkim świętym — ja wszystko obmyśliłem i przygotowałem!
— Jeżeli się dostaniemy do Paryża, już nas tam nie znajdą, utrzymywał Rudy Dzik, — ztamtąd będziemy ścigali tego, któremu pięć lat zawdzięczamy!
— On musi umrzeć — teraz już mi się z rąk nie wymknie!
— A pierwéj dziecię jego musi być zgubione! Nienawidzę go całą moją duszą! mruknął Edward, gdy okręt galerowy zbliżał się do bassenu, przy którego schodkach miał być przymocowany.
Gdy Furschowi w kuźni wkładano lżejszy łańcuch łączący go ze wspólnikiem mordu, podniósł on i ukrył podłużny kawałek żelaza.
Po upływie kilku tygodni udało mu się w tém żelazie ponacinać zęby, a potém wśród nocnéj ciszy, kiedy wszyscy galernicy po całodziennéj ciężkiéj pracy, w ciężkich troskach odpoczywali, nakształt toczenia drzewnego robaka lub sapania śpiącego przepiłować zamknięty żelazną sztabą łańcuch, właśnie w tém miejscu, gdzie pierścień łańcuchowy wiązał go z Edwardem.
Nadzorcy nie zauważyli tego, równie jak Armand, że jedno ogniwo tego łańcucha zrobiło się cieńsze bo Fursch tak był przebiegły, że do swojéj powolnéj roboty wybrał miejsce zakryte przyległym pierścieniem.
Teraz przygotowanie tak daleko zaszło, iż potrzeba było jeszcze tylko krótkiego użycia pilnika, aby łańcuch na dwie części rozłożyć, tak aby potém każdy z obu skazanych łatwo mógł go do nóg swoich przymocować i poruszać niemi bez brzęku.
Święto Napoleona obchodzone na galerach przez obfite użycie wina nadeszło, a nadzorcy pewni, że ich więźniowie nie myślą o ucieczce, zaprowadziwszy skazanych wieczorem do właściwych sal, udali się spokojnie na biesiadę, w któréj sądzili, że tém spokojniéj mogą wziąć udział, że także i gubernator z inspektorami siedział przy wieczerzy galowéj w oddalonym gmachu komendanta.
Fursch i Edward, niecierpliwie oczekujący od tak dawna upragnionéj nocy uwolnienia, nie bez bojaźni jéj wyglądali, bo jeszcze żywo mieli w pamięci ową straszliwą karę, jaka spotkała dwóch poprzednich zbiegów, leżeli, śpiąc na pozór obok innych więźniów na tapczanie.
Gdy Fursch zmiarkował, że wszyscy głębokim snem zasypiają, a głucho dochodząca wrzawa wskazała mu, że i nadzorcy nad miarę już użyli wina, trącił ostrożnie rudego w ramię, a gdy ten z grubéj wełnianéj kołdry wyrwał kilka strzępów żelazem, które zawsze przy so- bie nosił ukryte, większą część przepiłowanego już pierścienia łańcuchowego do reszty usuwał.
Noc była ciemna i burzliwa, planom dwóch winowajców przyjazna, bo nietylko salę, przez któréj okna nie dochodziło żadne światło, pogrążała w głębokiéj ciemności, ale i głuszyła nieunikniony szmer, który powstawał przez odłączanie części łańcucha od sztaby i przywiązywanie go do goleni. W tym celu wełniane strzępy z kołdry wybornie posłużyły.
Mogła już być północ, gdy obaj towarzysze, po pięcio-letniém razem skuciu, poznali, że się samoistnie poruszać mogli. Tym tylko sposobem, przy pełnéj obawy staranności, do któréj zmusza wszelkie niebezpieczeństwo, mogli zapobiedz brzęczeniu łańcuchów.
— Jeżeli szczęście nam sprzyjać będzie, a jest odpływ morza, tośmy ocaleni! poszepnął Fursch Rudemu Dzikowi: chodź za mną cicho i ostrożnie!
Podniósł się, kilka minut czekał i słuchał — potém przestąpił przez sztabę i zsunął się z łóżka na podłogę sali. Przywiązany do nóg łańcuch wprawdzie tamował jego kroki, ale taka jak tego złoczyńcy siła woli, nie- zważa na podobne trudności.
Edward udał się za nim — szelest, jaki stąpanie bosemi nogami po deskach podłogi koniecznie wywołać musiało, sprawił wprawdzie, iż niektórzy więźniowie poruszali się w półśnie i na twardém drewnianém łożu przybrali inne położenie, ale nikt jednak nie przebudził się, nikt nie domyślił, że dwaj z pomiędzy nich odważyli się na ucieczkę!
Fursch i Edward dowlekli się do drzwi sali, których nigdy nie zamykano, a dzisiaj może dla tego, aby nadzorcy z korytarza na więźniów uważać mogli; lecz w téj chwili zebrali się oni w odległéj izbie na biesiadę, więc uciekający korzystali z tego otwarcia. Fursch nie mógł się powstrzymać od szyderczego uśmiechu, który się powiększył, gdy przy słabém światełku lampy, oświetla- jącéj korytarze i schody, postrzegł, że na ścianie wiszą płaszcze nadzorców.
Gdyby w téj chwili któremuś z żołnierzy lub strażników podobało się było wyjść ze wspólnej izby, w któréj wesoło się bawili, byłby postrzegł na schodach obu winowajców, w żółtych spodniach i czerwonych kurtach, którym nietylko na wieki byłaby odeszła chęć ucieczki, lecz nadto i świat na długi czas byłby przed nimi zamknięty.
Ale nikt nie nadszedł.
Fursch porwał jeden z wiszących na ścianie płaszczów, Rudy Dzik uczynił to samo; obaj okryli swoją aresztancką liberyę temi ciemnemi płaszczami.
Pod taką zasłoną prędko wyszli z domu, a teraz panująca na dworze ciemność okazała się podwójnie dla nich przyjazną.
Mieli jeszcze przed sobą prawie pięć godzin, nim ucieczkę ich odkryją — podług wyrachowania Furscha, mogli się już w ciągu tych godzin znacznie oddalić. Niepokoiła go tylko ich wszędzie znana odzież aresztancka i stalowe pierścienie na nogach!
Fursch ruszył dalej ku sadzawce, przez kanał połączonéj z portem. Przy schodkach do wody wiodących stały większe i mniejsze czółna.
— Czego ty tam chcesz? szepnął Edward, idąc za nim; wiesz przecie, że brama pod murem tylko w dzień jest otwarta, dla przepuszczania łodzi?
— Wiem — chodź — jeżeli szczęście nam posłuży, suchą nogą przez tę bramę przejdziemy!
Fursch dostał się do schodków.
Cichy okrzyk radości dowiódł, że spełniła się jego nadzieja.
— Odpływ! stłumionym głosem rzekł do Edwarda, teraz między wodą kanału, a murem bramy jest prawie na dwie stopy przestrzeni, to dosyć, aby ją przebyć w płaskiéj łodzi!
— Zwycięztwo! tryumfując odpowiedział Rudy Dzik, pochwalając wyrachowanie swojego towarzysza i ostrożnie, aby nie powstał żaden plusk, wsiadł z nim do czółna, które Fursch wybrał szybko okiem znawcy. Była to jedna z wązkich, nizkich bark, wielce na galerach używanych.
— Zawsze przez kilka lat pobytu tutaj czegoś nauczyliśmy się, powiedział Fursch chwytając za wiosło i podając drugie towarzyszowi; wszystko ma swoją dobrą stronę, — naprzód! Nocna burza sprzyja nam, za godzinę będziemy obaj daleko za murami tego przeklętego gniazda!
Wiosła lekko, a jednak prędko dotykały wody kanału, po któréj łódź ze zbiegami się posuwała.
W pobliżu nie było żadnéj straży, żadnego patrolu.
Było tak ciemno, iż potrzeba było wielkiego obeznania się z miejscowością tych długoletnich mieszkańców galer, aby nie wpaść na któreś z bocznych ramion kanału.
Nakoniec wzniósł się tuż przed nimi wysoki mur, który tworzyła po nad kanałem szeroka, mocna, żelazna brama, w dzień przez straż otwierana, a wieczorem zawsze zamykana.
— Precz z wiosłami! stłumionym głosem rzekł Fursch — rzuć się tak jak ja na spód łodzi!
Edward byłby to uczynił i bez upomnienia ze strony towarzysza, bo łódź znalazła właśnie tylko tyle miejsca, że szybko pod bramą przepłynąć mogła, a każdy ktoby siedział na ławeczce, byłby o zwieszone z góry żelazo tak się gwałtownie uderzył, że śmiertelnie zraniony, pewnoby nigdy więcéj o ucieczce nie pomyślał!
Tak jednak łódź z obu szczęśliwie w niéj leżącymi zbrodniarzami przesunęła się szczęśliwie po pod bramą — i ukazała się im, wprawdzie w téj chwili ciemnością nieprzebitą pokryta, wolność — port Tulonu!
Fursch zastanowił się także dobrze nad niebezpieczeństwem nastręczającém się im po opuszczeniu galer.
Otaczały ich teraz mury warowni, a gdy pomimo burzliwego bicia fal niepodobieństwem było uciec z portu, jako z miejsca zamkniętego, dwaj zbrodniarze i od strony lądu mieli przed sobą dobrze obwarowane i pilnowane szańce.
Dostać się przez którąkolwiek bramę do miasta, a potém puścić się drogą lądową, także niepodobna było.
Fursch jednak znał wprawdzie utrudzającą, ale pewną drogę przez fortyfikacye, i po godzinie czasu pospołu z Rudym Dzikiem pokonał tę pełną niebezpieczeństwa przeszkodę.
Koniec tego zuchwałego kroku opowiemy tylko po krótce, gdyż wracać musimy do bohaterów naszego romansu.
Dla umożliwienia ucieczki obaj przestępcy obrali obrzydliwy środek.
Jeszcze przed nadejściem dnia i nim ostrzegająca niebieska flaga galer powiała wśród jasnego powietrza, Fursch i Edward na publicznéj drodze zamordowali dwóch podróżnych, i odebrawszy im mienie i papiery, tak ich poszkaradzili, że nikt nie poznał ich twarzy.
Potém zbrodniarze ściągnęli z nich odzież, ubrali się w nią sami, a swoje spodnie i kurty na nich powciągali.
Jedyną jeszcze trudność stanowiły łańcuchy, ale i tych nikczemnicy wkrótce się pozbyli, a zrabowane bóty na swoje nogi powkładali.
Gdy zbiegli po upływie trzech dni bez przeszkody dostali się do Paryża i przy pomocy fałszywych papierów zupełnie byli bezpieczni, w pobliżu Tulonu obu zamordowanych i pokaleczonych podróżnych, ubranych w krwią zbryzganą galerniczą liberyę, wzięto za zbiegłych złoczyńców i do galer dostawiono, gdzie przypuszczając, iż wieśniacy dopełnili na nich doraźnéj sprawiedliwości, pochowano ich bez dalszych poszukiwań.
Gdzie zginęli obaj nieszczęśliwi podróżni, pozostało to dla dalekich ich krewnych wieczną zagadką i tajemnicą.
Ileż to łez krewni ci przelać musieli, ile modłów zasłać do Nieba!
Ale Fursch i Edward znaleźli przytułek w klasztorze karmelitów, gdzie nie wiedziano nic o ich przygodach, gdy dla objaśnienia czasu ich nieobecności, złożyli bardzo wymowne i prawdopodobne brzęczące dowody. Bardziéj niż oświadczenie, że gotowi są wstąpić do zakonu, przemówiła za nimi okoliczność, że hrabina Ponińska od dawna przebywająca w Paryżu, wstawiła się do przeora za tymi czeladnikami szatana.
Leona, przedstawiwszy się tak zręcznie, jakby wcale nie znała osławionéj niegodziwości i zbrodniczości tych przestępców, sądziła zawsze jeszcze, że ich skutecznie użyć będzie mogła, i ona to zaopatrzyła Edwarda w pieniądze i utwierdziła w zamiarze wywarcia pomsty na księciu de Monte-Vero, tak, że Edward porwał mu Małgorzatę, właśnie w chwili, gdy nakoniec Eberhard zamierzał wydobyć ją z nędzy i rozpaczy.
Poznaliśmy już z rozmowy czarnéj maski i Mefistofila w Château-Rouge, że temu narzędziu hrabiny udał się i ten łotrowski postępek, oraz że Małgorzatę dostawił do klasztoru przy ulicy śgo Antoniego.
Obaczmy teraz, jakim sposobem to się stać mogło.


ROZDZIAŁ III.
Tajemnica księżny Krystyny.

Gdy Eberhard padł na widok, jaki mu przedstawiła przełożona klasztoru Heiligstein, zostawiła go ona samego w więzieniu — celu swojego dopięła, radowała się boleścią, która silną duszę tego człowieka ugięta, — obalono go, i gdy pełen bozko wzniosłych idei i planów dążył do najszlachetniejszych celów, za wpływem Schlewego i jego kreatur, oskarżono go i wyszydzono.
Król należał do rzędu ludzi, którzy chętnie słuchają poszeptów tych, co się zdają być ich wiernymi sługami; widzieliśmy, że wołał raczéj dalekim być od rządowych kłopotów i takowe pozostawić otaczającym, aniżeli troszczyć się o zarząd i skargi, które nie tylko zręcznie przed nim ukrywać, lecz i jako niewdzięczne przedstawiać mu umiano. Wołał raczéj obcować z ludźmi rozumnymi i artystami, tudzież modlił się wiele.
Do takiego życia może przyczyniło się bardzo nietylko nadzwyczaj wysokie wykształcenie króla, ale także i owa tajemnica zakryta przeszłością, owa miłość dla znikłéj, teraz w sercu jego zamieniona w bolesne wspomnienie.
Obraz żałobną zasłoną okrytéj księżny Krystyny, jeszcze zawsze miał przed oczami — jeszcze zawsze jego oko spoczywało na portrecie, umieszczonym w jego pokoju.
Od dawna, bo gdy jeszcze był księciem, wiedział, że go Krystyna nie kochała, lecz to w niczém nie zmieniło jego uczuć dla niéj.
Teraz, gdy przeminął długi szereg lat, gdy małżonce swojéj od dawna podał rękę, z boleścią myślał tylko o Krystynie, jako o drogiej mu zmarłéj istocie.
Usiłowaniom jego udało się więcéj niż innym członkom dworu i głębiéj poznać tajemnicę osłaniającą tę księżniczkę — wiedział, że Krystyna kochała człowieka z ludu, i nie gniewając się na nią za to, że nim wzgardziła, że serce swoje oddalą człowiekowi, którego nigdy posiadać nie mogła, dręczył się ciągle bolesną myślą, że zrządzenie chciało, aby nie tylko on, ale i ona nieszczęśliwie kochali.
Ale ów człowiek z ludu był trzecią osobą, która z powodu tego zrządzenia cierpiała, bo nie śmiał nigdy pomyśleć o nazwaniu Krystyny swoją, chociaż szlachetne jego serce uspasabiało go do wysokości, gdyż urodzenie na to mu nie pozwalało.
Trzy więc serca zarówno cierpiały — trzy serca przez niewyjaśniony, ciemny przymus, zaplątane były duchowo w ciężką walkę, w tragiczne zawikłanie, nigdy rozwiązać się, nigdy uspokoić nie mogące.
A więc i na dworze toczyła się dolegliwa walka, którą w życiu tak często napotykamy, — walka którą Heine nazywa starą historyą, co wiecznie się odnawia; a więc i na dworze uczono się potajemnie i niepostrzeżenie poznawać męki nieszczęśliwéj miłości.
Są ludzie niemogący pojąć tak bolesnego stosunku, nie mogący wstrzymać się od śmiechu, słysząc o nieszczęśliwej miłości — owszem nawet są tacy, którzy żartobliwém słowem z niéj się naigrawają, chociaż sami męki podobnego bólu znoszą. Czyliż chcą przez to sobie ulżyć? czyż chcą ból przez to zagłuszyć, lub się go zaprzeć, kiedy sami właśnie to uczucie bezbożnie w prochu tarzają?
Zdaje nam się, że ci co szydzą z miłości, równie bezprawnie czynią, jak ci co o wierze wyrokować pragną. Należymy do rzędu ludzi, pozostawiających każdemu jego wiarę; uważamy za grzech wydzierać lub naruszać człowiekowi to, co serce jego zapełnia; umiemy szanować wszelkie uczucie, które z głębi naszéj piersi pochodzi.
Czy to wiara, czy miłość — oba te uczucia są święte i nietykalne; — pierwsze prowadzi do Boga — drugie pochodzi od Boga — a więc jednakowo grzeszy ten, co je krytykuje lub w prochu tarza!
Niech się za szczęśliwego uważa ten, kto jest tak zimny i wyrachowany, że tak głębokiéj nigdy nieumieraiącéj miłości nie zna — niech się uważa za szczęśliwego ten, który nad miłość korzyść przekłada, albo tam tylko kocha, gdzie kochać śmie — wcale mu nie zazdrościmy jego szczęścia, i nie chcemy go przesądzać. Ale żądamy za to, aby nie sądził o drugich wy- rokująco dla tego, że wewnętrzne ich przekonanie różni się od jego przekonania, i że im los nie tyle sprzyja co jemu.
Aby położyć koniec tym uwagom, spojrzyjmy za siebie. Rzućmy okiem za firanki, za kosztowne jedwabne zasłony tak zwanych szczęśliwców i bogaczy.
Cóż tam znajduje wtajemniczony, który więcéj widzi, niż piękne urządzenie wygodnych przestrzeni, który więcéj słyszy, niż przed uszami świata wzajemnie zamieniane grzeczne słówka?
Panowie szukają u kochanek wynagrodzenia za małżeństwo bez miłości, za małżeństwo zawarte z powodu pieniężnych stosunków lub względów stanu, panie zaś powoli posługując się powabnym strojem, upędzają się za rozrywkami w towarzystwie grzecznych oficerów i przyjaciół domu.
Otóż mamy odkrycie, które z małemi waryacyami prawie wszędzie się powtarza. Oto mamy skutki dzisiejszych małżeństw, przy których zawieraniu żadne słowo tak głośno nie przemawia, żaden powód nie jest tak ważny, żadna pobudka tyle nie znaczy, co pytanie:
„Ile ma dochodu panna młoda?
„Jaki tytuł ma pan młody?
„Miłość? O mocny Boże! miłość to rzecz zużyta, za którą tylko w starożytności, w przeszłości coś przemawiało — miłość później się znajdzie. Główna rzecz wszędzie, żyć przyjemnie i świetnie.“
Miłość późniéj się znajdzie, ale rzeczywiście nie znajduje się jéj późniéj ani w małżonku, ani w małżonce, lecz gdzieindziéj. Tajemnie i ukradkowo powstaje tak zwane demi-monde znakomitego towarzystwa, które istnieje nietylko w Paryżu i Londynie, ale w dzisiejszych czasach bardzo blizko nas widzimy obficie reprezentowane.
Lecz wróćmy do króla, który małżonce swojéj okazywał wszelki szacunek i spełniał względem niéj wszelkie obowiązki, do których małżeństwo mężczyznę zobowiązuje.
Daleki od szukania jak inni wysoko postawieni panowie, tajemnych rozkoszy u pięknych kobiet, jak modlitwę żywił jedynie w swojéj duszy pamięć Krystyny, o czém królowa wiedziała.
Ale nie kochał jéj już gwałtownie, pożądliwie; lecz kochał boleśnie jak zmarłą. Spoglądał ku niéj ze świętém uczuciem, przejmującém nas, gdy tęsknie patrzymy w gwiazdę, albo gdy widzimy piękny, pachnący kwiat, lub gdy słyszymy łagodnie przejmującą samą głębię naszéj duszy poezyę.
Król należał do rzędu ludzi, mających duszę bardziéj ruchliwą aniżeli powierzchowność, posiadających większą wewnętrzną głębię aniżeli działalną siłę.
Zatém okropności rewolucyi daleko mocniéj dotknęły jego serce, niż serce każdego innego władcy, który prędko zdecydowany, byłby się chwycił najprędzéj środków gwałtownych. Głęboko wewnętrznie wstrząśniony, po raz pierwszy sprzeciwiając się swoim doradcom, zlał na naród, który się do niego udał przez swoich deputowanych, niektóre swobody i prawa.
Lecz ulegając podszeptom Schlewego, odmówił tylko jednemu żądaniu, a mianowicie: nie wypuścił na wolność Eberharda.
Rzecz szczególna! Czy się król obawiał tego człowieka? albo czuł może, że mu wyrządzał straszną krzywdę i w taki sposób uwolnić się chciał od wszelkiego wyrzutu, iż może o nim zapomną, skoro go w więzieniu trzymać będzie?
Lecz przypadek chciał, że w kilka dni późniéj, gdy ulice z krwi i barykad oczyszczono, gdy poległych pogrzebano, król patrząc z okna swojego pokoju na zamkowy dziedziniec, postrzegł jak obwinioną o współudział w kradzieży zamkowéj Małgorzatę przeprowadzano do jednego z więzień, które podzielać miała z najcięższymi złoczyńcami i niegodziwcami. Widział pełne boleści oblicze dziewczęcia, widział miłe jéj rysy, i obudziło się w nim zapewne uczucie litości, nietylko dla Małgorzaty ale i dla Eberharda.
Król przypomniał sobie, iż w obrzydłém oskarżeniu Schlewe utrzymywał, że dziewczę to nie miało żadnego nazwiska, że także książę de Monte-Vero nazwisko von der Burg bezprawnie nosił.
Król przypomniał sobie, że gdy Eberhard opowiadał mu niezmiernie wzruszającą historyę swojego życia, odkrył mu w końcu, że stary Jan von der Burg oddał Bogu ducha, mówiąc:
— „Ty nie jesteś moim synem.“
Musi zatém w dokumencie, który według doniesienia Schlewego znaleziono przypadkowo w starém biurku, w klasztorze Heiligstein, istnieć jakiś ślad, jakieś zeznanie o rodzicach Eberharda.
Król zapragnął naocznie widzieć ten dokument i rozkazał, aby mu go przyniesiono.
Schlewe uwiadomiony o tym rozkazie, usiłował odwieść króla od tego żądania i rozerwać go, mówiąc sobie w duchu, że chociaż postąpił według treści, jednak z tego starego dokumentu mogą się rozwinąć nowe badania, w skutkach swoich nieobliczone.
Udało mu się też dosyć długo powstrzymać króla zręcznie od tego zamiaru, lecz potém król powtórzył żądanie swoje tak energicznie, iż baron dłużéj zwłóczyć nie śmiał.
Nie domyślał się też wcale, jakie następstwa sprowadzi ten dokument, który z razu wyświadczył mu taką usługę; przyniósł go więc królowi jako akt, który zresztą uważał już za żadnéj nie mający wartości.
Późno już było następnéj potém nocy, gdy zaufany sługa króla, stary Bittelmann, nagle usłyszał gwałtowne dzwonienie. Przeląkł się sądząc, że to może attak jakiéj choroby, i bardzo szybko pośpieszył do sypialni krôlewskiéj.
Zdziwiony postrzegł, że król czego nigdy dawniéj nie bywało, w łóżku tak długo czytał.
— Bittelmann, rozkazał, i niewątpliwie widać było, że się w nim dzieje coś nadzwyczajnego; śpiesz do oficera zamkowéj straży i rozkaz mu w mojém imieniu, aby natychmiast otworzył więzienie, w którém dotychczas książę de Monte-Vero jeszcze pozostaje.
— Najjaśniejszy pan chcesz wśród nocy...
— Chcę, aby téj jeszcze chwili wypuszczono go na wolność!
— Nie uwierzą mi, najjaśniejszy panie!
— Weź ten pierścień i śpiesz. Natychmiast przyprowadź tu księcia de Monte-Vero, pragnę z nim pomówić.
Bittelmann poszedł, nie mógł pojąć, co się zrobiło z królem, którego najmniejszą kryjówkę serca znał dokładnie.
Dobrodziejstwem to było dla niego rzeczywiście, iż miał księcia oswobodzić i na górę przyprowadzić, bo ten stary, uczciwy sługa bardzo dobrze pojmował, że Eberhard byłby wierniejszym i szlachetniejszym doradcą niż Schlewe i ministrowie, ale nie wiedział jakim sposobem to się stało, że w zdaniu króla tak szybka zajść mogła zmiana.
Gdy zabrawszy pierścień na znak swojego upoważnienia, śpieszył na dół, król wstał z łoża i prędko przywdział poranne szaty — mocno był wzruszony i rozrzewniony.
— Czarno zakwefiona dama, rzekł, powtarzając tekst dokumentu: amulet ze znakiem, karę konie, korona na chustce — niema wątpliwości... Tak, tak, głos wewnętrzny powiada mi: on jest synem Krystyny i Ulricha. Uciekła, bo owoc swojéj nieszczęśliwéj miłości zataić, ukryć pragnęła. Umarła, bo dłużéj żyć ani śmiała, ani mogła. To właśnie zaraz przy pierwszém widzeniu tego człowieka uderzyło mnie, co niegdyś serce moje tak silnie ku niemu pociągnęło.
Starzejący się król, którego włos już siwiał, stał tak aż do głębi duszy wstrząśniony; musiał pokonać to, czego dopiero doświadczył, musiał, gdy z sypialni swo- jéj przyszedł do blado oświetlonego salonu i stanął przed portretem Krystyny, zawrzeć tyle mu potrzebny pokój z Bogiem i nią.
Król zakrył oblicze. Z oczu jego popłynęły gorące, palące łzy.
Krystyna była matką Eberharda; on był pamiątką, pozostałością po najnieszczęśliwszéj księżnie, która kiedykolwiek na swoje przekleństwo urodziła się u stop tronu.
— Uciekłaś, wyzionął do głębi wzruszony król; w rozpaczy szukałaś drogi wyjścia, ratunku. Ciebie ścigały i dręczyły najokropniejsze wyrzuty, boś się poświęciła na ofiarę miłości i namiętności; ale ja więcéj wiedzieć muszę, teraz wszystko wiedzieć muszę! Umarłaś daleko ztąd, może dla tego, iż pragnęłaś umrzeć samotnie, w drodze. Powóz twój został zdruzgotany; blizka śmierci, jak się zdaje przypadkowo zraniona, padłaś na obcém miejscu, gdzie cię nikt nie znał, padłaś na obcéj ziemi; stary Jan wziął twoje dziecię, które z łona twojego wyszło, wprzód nim oddałaś Bogu ducha; on się niém opiekował, a ja śmiałem tę twoją pozostałość, tego syna Krystyny upokorzyć, ja śmiałem złe mu przypisywać, ja słuchałem poszeptów doradców, którzy go nienawidzili i bali się.
Boże dozwól mi tę niesprawiedliwość naprawić! Boże dozwól, abym w nim uczcił pamięć Krystyny. Teraz nie mam prawa sądzić i rozkazywać; wyższy głos po nad gwiazdami rozstrzygnął, mnie już tylko pozostaje kochać syna Krystyny, i modląc się, tobie, miły obrazie anioła, który od dawna ponad obłokami bujasz, przebaczyć, coś mi uczyniła.
Król podniósł ku niebu załamane ręce, a oczy jego spoczęły na pięknym, jakby żywym obrazie, który mu wszędzie towarzyszył.
Co w pośród téj nocnéj godziny działo się w osamotniałéj królewskiéj komnacie, jakie staczał w sobie walki, jakich doznawał wyrzutów, i jakie układał plany stojąc przy portrecie nieszczęśliwéj księżny, nigdy do wiadomości ludzkiéj nie doszło.
Lecz obaczymy następstwa tych walk i planów i z nich skutki osądzimy! Drzwi komnaty otworzyły się.
Wysoka, królewska, nieugięta postać Eberharda w nich się ukazała — jego silna dusza teraz już przetrzymała straszną boleść owéj nocy, w któréj widział urzeczywistnienie tego, czego się ze zgrozą obawiał, stał tam jak każdy zdumiony i na chwilę nie wiedział co począć.
Król odwrócił się ku wejściu i ujrzał księcia de Monte-Vero, którego tak krzywdził, którego, słuchając poszeptów swoich niegodnych doradców, nie poznał.
Bittelmann pozostał w przyległym pokoju, nikogo innego nie było w pobliżu.
Wtém król otworzył ramiona.
— Przebacz! zawołał wstrząśniony siłą torujących sobie drogę uczuć: przebacz mi, com uczynił. Przestań na tém zadosyćuczynieniu, że cię król o to prosi.
Eberhard zbladł! Nie wiedząc nic o tém, co téj nocy w królu zaszło, nie pojmował słów króla! Patrzał jakby snem jakim odurzony na króla, który do niego wyciągał rękę.
— Najjaśniejszy panie! szepnęły usta Eberharda: w sercu mojém byłem zawsze wiernym i bezinteresownym sługą twojéj sprawy — nie uczyniłem nigdy nic coby wychodziło z granic twojéj służby.
— Do mojéj piersi — tutaj, synu Krystyny! gwałtownie rzekł król pokonany. Przystąp do mnie, patrz oto twoja matka!
— Eberhard słowa wyrzec nie mógł, zbliżył się do króla, który z oczami łez pełnemi, drżącą ręką wskazywał ów obraz, który zawsze ilekroć go Eberhard widział, głębokie na nim wywierał wrażenie; był to obraz księżny Krystyny.
— Co rzekłeś, mój królewski panie? spytał cicho.
— Patrz tu, tajemnica urodzenia twojego i tajemnica jaka otaczała księżnę, jest jedna i ta sama. Mojém było przeznaczeniem odkryć ją. Ty jesteś synem Ulricha i księżniczki Krystyny, ona była twoją matką.
Rozjaśniło się przed oczami Eberharda. Stał nieporuszony i spoglądał to na króla, to na portret przed nim się wznoszący, i patrzał weń łagodnie, boleśnie. Opowiadanie starca, który skonał na jego ręku, po życiu pełném męczarni, żywo mu teraz stanęło w myśli.
— Moja matko! wymówiły nakoniec jego usta, i to brzmiało jak powitanie z głębi jego duszy pochodzące, jak słowo, w którém złożył cały żal najserdeczniejszy.
— Cokolwiek przytoczono, aby cię skrzywdzić i obalić, ten dokument w moich ręku posłużył do błogosławionego uznania ciebie! rzekł król i podał księciu pożółkły akt. Czytaj i zachowaj go święcie.
— Jest to pismo starego poczciwego Jana, przypatrując się tym kartom powiedział Eberhard; czego nie mógł udzielić mi w swojéj ostatniéj godzinie, to powierzył tym kartom, aby nie poszło z nim razem do grobu. Teraz wszystko mi się wyjaśnia. Dokument ten, jak mówił baron Schlewe, znaleziono w klasztorze Heiligstein.
— Tak mówił baron, który cię nazwał moim nieprzyjacielem i zdrajcą.
— Nie ma wątpliwości. Był ukryty w starém biurku, które dałem Leonie, a która mnie w najświętszych rzeczach zawiodła.
— Przypominam sobie, że owa hrabina, która była twoją małżonką, nazywała się Leona?
Była! Tak jest, mój królewski panie, to jest prawdziwe wyrażenie. Ta Leona hrabina Ponińska jest przełożoną klasztoru Heiligstein. Ona to znalazła ten dokument i dała sprzymierzonemu z nią baronowi, aby mnie zgubić.
— Przełożona klasztoru? powtórzył jak najmocniéj zdziwiony król. Pobożna dama, tak często bywająca u królowéj...
— Tak, jest to owa hrabina Ponińska, owa zgubiona, mój królewski panie, która (bo teraz widzę całą intrygę) przybrała maskę pobożności, aby mnie zgubić. Ona to w połączeniu z baronem mnie u króla oczerniła; ona, która nienawidzi tego, co przez nią stracił wszystko — wszystko, swoje dziecię, swoje imię, swoją swobodę, swoją spokojność życia...
— Okropność! Co za niesłychane oszustwo! co za haniebne sidła! powiedział król i czoło jego zachmurzyło się. Pragnę ukarać Eberhardzie, ukarać, jak nigdy dotąd!
— Wszak raczysz, mój królewski panie, uczynić zadosyć pierwszéj prośbie tego, który dzisiejszéj nocy znalazł swą matkę i twoją łaskę, nieprawdaż?
— Żądaj! Najukochańszym z ludzi, jakich posiadam, jesteś ty! powiedział król, syna księżny Krystyny serdecznie tuląc do piersi.
— Zdaje mi się, że wszystko co się stało między dniem dzisiejszym a owym czasem, kiedym się również widział w uściskach mojego królewskiego pana, było marzeniem, kłamstwem.
— Mocniéj aniżeli sądzisz, czuję wyrzut w słowach tych zawarty. Biada władcom, którzy doradców swoich nie poznają! Nic się nie domyślając, najlepszego pragnąc, dają się oplatać niegodziwością tych bezwstydników! Ciebie odtrąciłem, ciebie, który gdy mi przy pierwszym ciebie ujrzeniu serce moje powiedziało, że blizko mnie obchodzisz, obudziłeś we mnie nadzieję, że posiądę w tobie kogoś więcéj niż dworskiego kawalera. Nazwałem cię moim przyjacielem, a dzisiaj nie wiem, jakiém słowem naszéj nędznéj mowy wyrazić wszystko, co dla ciebie czuję i czém dla mnie jesteś!
Eberhard, mocno wzruszony tym objawem miłości, podniósł rękę królewską do ust swoich.
— Nie tu pocałunek braterski — tu, tutaj on należy! zawołał król i przycisnął usta swoje do ust księcia de Monte-Vero.
Był to wzruszający i zarazem wzniosły wid — Prośba moja, która ma być wysłuchana, dotyczę moich wrogów! rzekł Eberhard po przerwie.
— To nazywam za daleko posuniętą, szlachetnością, Eberhardzie — ty im przebacz — ja ich ukarać powinienem!
— Tylko przypominam mojemu królewskiemu panu, że prośba moja ma być spełniona! Wygnaj oszustów i na tém niech się skończy — chciałbym, aby i tron twój od ich otoczenia był uwolniony!
— Masz moje słowo — niech i tak będzie! Ale dowiedzą się przynajmniéj, komu zawdzięczać mają tak łagodną karę. Jeżeli nie są zupełnymi wyrzutkami, po takiéj szlachetności poznają, co uczynili!
— Takiéj nadziei już się niestety wyrzekłem, królewski panie, wyłożywszy nadaremnie połowę życia na uratowanie straconego serca kobiety, która niegdyś była moją żoną, i na sprowadzenie jéj do mnie!
— Więc odrzucasz i akt rozwodowy?
— Nauczyłem się miłość moją poświęcać całéj ludzkości, znalazłem w tém pociechę i rozkosz, że o ile mi sił starczy, dla ludzkości pracuję i jéj pomagam!
— I wiele cierniów zbierasz!
— Rzeczywiście królu, lecz to mnie w dążeniach moich ani zmienić ani zachwiać nie mogło. Kto chce zbierać owoce, niech się zielsku nie dziwi, niech się nawałnicy nie boi, — i tego dożyłem i częstém cieszyłem się błogosławieństwem.
— Wiele go dorzuciłem, chcesz powiedzieć! dopełnił król, gorąco ściskając dłoń Eberharda.
— Te więc ciernie nie bodą mnie ani obalić mię mogą! W takiém dążeniu nadal szukać będę szczęścia i celu mojego życia. Dla tego daleka jest odemnie chęć połączenia się związkiem małżeńskim z inną jakąś żeńską istotą! Wprawdzie jest istota, dla któréj czuję głęboką, świętą miłość, istota, która po mojém utraconém dziecku najwyższe miejsce w sercu mojém zajmuje...
— Karolina — wtrącił król z wyrazem twarzy, w którym malowała się boleść.
— Zgadłeś, królewski panie — w tych dniach na całe życie pożegnam księżnę Karolinę, bo uważałbym za niegodziwość narażać tę najszlachetniejszą istotę na walki, zdolne zburzyć spodziewane szczęście życia ludzkiego! Dla człowieka z moją przeszłością takie wyrzeczenie się jest nową oczyszczającą próbą, którą wytrzymać można!
— Chcesz znieść to samo, co ja znosić musiałem, poważnie mówił król — wiem, że jesteś najszlachetniejszym, najwyższym na świecie człowiekiem!
— A teraz najjaśniejszy panie — jeszcze jedno! Najcięższy punkt, najboleśniejsza plama mojego życia! Moja córka, którą owa Leona zatrzymała przy sobie przez zuchwały upór i niepojętą chęć zemsty, która ją potém na drogę zguby popchnęła i wydała w ręce złoczyńców, znajduje się w więzieniu! Widziałem ją — raz widziałem... i nie zdołam nigdy chwili téj zapomnieć! Obraz ten z całą jego zgrozą widzę nawet w pośród moich marzeń! Nie chcę mówić z moją córką, królewski panie, nie chcę mieć żadnego przywileju — niech nikt nie powie: że książę może swoje upadłe dziecię odwiedzać, mówić i w środki pomocy zaopatrywać — a biednemu człowiekowi tego nie wolno! Nie chcę także ani słowem, ani spojrzeniem wpływać na sędziów lub świadków! Najświętszém godłem życia mojego, za które wiecznie walczyć będę, jest równość dla wszystkich, królewski panie! Dla tego dozwól — niech prawo postępuje swoim porządkiem!
— Chwiejesz się — coś błyszczy na twojéj twarzy — to łzy! rzekł król, i na widok najszlachetniejszego człowieka, opłakującego swoje dziecię, i w jego oczach stanęły pałające krople — a jednak usta twoje zdołały wymówić: równe prawo dla wszystkich — dozwól niech prawo postępuje swoim porządkiem!
— Już się stało królewski panie! My ludzie pozostajemy zawsze pod wpływem naszych uczuć! Za kilka ty- godni wyjeżdżam z twojej stolicy, i daleko ztąd, zarzucony pracą, skracać sobie będę czas, pozostający jeszcze do osądzenia mojego dziecka! Późniéj, kiedy już wyrok zapadnie, powrócę — przystąpię do córki mojéj — nie spotka jéj przekleństwo — nie przeleję nawet żadnéj łzy, aby nie skrzywdzić nie przez własną winę upadłéj. Nie, podniosę ją — nazwę moją córką — a kiedy karę swą odpokutuje, duszę jéj do mojéj przyciągnę!
— Każde twoje słowo jest dobrodziejstwem dla serca mojego; wielkość i piękność każdego twojego postanowienia podziwiać muszę, nie umiem nic do niego dodać, nic w niczém zmienić!
— Teraz już wiesz wszystko, mój królewski panie. Już poranek szarzeje — była to piękna, niespodzianie święta noc. Bądź zdrów! Jeżeli ci kiedy zgotowałem cierpienie lub boleść — przebacz pomnąc, że nigdy nie mogłem mieć zamiaru dowieść ci czego innego, prócz mojéj wierności. Jeżeli to miało pozór przeciwny, była to największa, dla mnie boleść! Zamiary nasze przy najlepszéj chęci bez naszéj winy celu swojego częstokroć chybiają. Przebacz mi to przez pamięć na... na moją matkę!
— Odchodzisz... Uciekasz ztąd — wiem o tém, opuszczasz mnie na zawsze! powiedział król tak mocno rozrzewniony i wzruszony, że do głębi przejął Eberharda.
— Masz królu jeszcze jeden zakład odemnie... zakład żałoby i boleści! z cicha, upominająco odrzekł Eberhard.
— Twoje dziecię... przecięż mnie pożegnałeś.
— Jeszcze raz powrócę! — Przyjm więc odemnie najwyższe, najświętsze co posiadam... przyjm portret twojéj matki, rzekł król, i podał obraz głęboko wzruszonemu Eberhardowi. Wiesz, że to moje najdroższe mienie — składam je w twoje ręce!
— Dzięki ci, mój królewski panie!
— I żaden cień, żadna przepaść nie rozdziela nas?
— Noc, którą Bóg dzisiaj nam zesłał, wszystko wyrównywa — bądź zdrów!
Eberhard trzymając portret pod pachą, ukłonił się.
Król patrzał na odchodzącego jak na swego dobrego ducha — ręką przesłał mu jeszcze ostatnie pożegnanie, i gdy książę de Monte-Vero wyszedł, król mocno wzruszony długo jeszcze przechadzał się po salonie.
W nocy jeszcze własną ręką przygotował rozkazy, skazujące na wygnanie barona Schlewego i przełożoną klasztoru Heiligstein, tudzież dymissye ministrów.
Nad rankiem dopiero, ulegając prośbom starego wiernego sługi, położył się, aby przez kilka godzin spocząć.
Gdy Eberhard wrócił do pałacu, nie czując najmniejszego strudzenia załatwił kilka otrzymanych listów i wydał rozmaite rozporządzenia, które podczas jego niewoli musiały być zawieszone. Marcin mocno wzruszony, wylewał łzy radości, gdy nakoniec ujrzał znowu swojego ukochanego pana, Sandok zaś padł na kolana i swoim zwyczajem całował szaty Eberharda.
Książę de Monte-Vero podniósł go, łagodnie broniąc mu takiego objawu radości. Postawił obraz swojéj pięknéj, dostojnéj matki na biurku, aby go miał zawsze przed oczami a następnie czytał dokument starego Jana, wykrywający tajemnicę jego urodzenia.
Eberhard zamierzał wyjechać do Paryża, gdzie powoływały go rozmaite ważne sprawy dotyczące Monte-Vero. Chciał tam przebyć czas do osądzenia jego córki, a potém dalsze powziąć postanowienia.
Wtedy okaże się, czy jego córka z winy téj co ją na nędzę i hańbę wydała, została występną, czy też w skutek mściwych planów Leony i Schlewego niewinnie uwięziona była, i to ostatnie Eberhardowi wydawało się możliwém.
Jednego z następnych dni, Eberhard tylko w towarzystwie murzyna, który zawsze mocno ubolewał, gdy panu swojemu towarzyszyć nie mógł, wyjechał do zamku księżny Karoliny — potrzebował pożegnać ją; był to święty obowiązek, który spełnić pragnął nim ojczyznę opuści.
Karolina wiedziała już, że Eberhard znowu jest wolny i że król uznał w nim prawdziwego przyjaciela.
Wygnanie barona i opatki w dworskich kółkach wywarło wrażenie, księżniczka zaś jak najgłośniéj mu przyklasnęła.
Usunięcie znienawidzonych przez lud ministrów, zaspokoiło prócz tego wzburzone umysły, a łatwo pojąć, że wszystkie te ważne i wielkie korzyści przypisano człowiekowi, który teraz podobnie jak dawniéj, nie szczędził pomocy biednym i nieszczęśliwym.
Rozwinął swoje w Niemczech urządzone fabryki i wielkiéj liczbie niewinnie zubożałych ludzi dał pracę i dobrobyt.
Ale prócz tego cieszył się widząc, że nowy gabinet przedewszystkiém postarał się zubożałym dostarczyć chleba, przedsiębiorąc wznosić wielkie gmachy i budować drogi żelazne.
Gdy zameldowano księżniczce, że książę de Monte-Vero jest w przedpokoju i życzy Sobie z nią mówić, opanowało ją to bolesne, to radosne uczucie — przeczuwała co nastąpi — czuła, że czeka ją ciężka, pełna boleści chwila.
Karolina kazała wprowadzić księcia, a damom dworskim poleciła, aby jéj w buduarze czekały — potém z mocno bijącém sercem weszła do salonu dla przyjęcia Eberharda.
W tym łagodnie pachnącym pokoju, panowała bezpretensyonalna prostota, ów szlachetny gust Karoliny, gardzący wszelką chęcią przepychu. Ale natomiast była wygoda i przyjemność widna w całém urządzeniu. Fotele były bez złoceń, tylko ciemnym aksamitem obciągnięte, stoły z ciemnego rzeźbionego drzewa, malowidła na ścianach wiernie przedstawiały piękne krajobrazy.
Księżniczka lekko zarumieniona wystąpiła naprzeciw wchodzącego księcia — na powitanie podała mu rękę, jak dawno zażyłemu przyjacielowi, a Eberhard poniósł tę drobną, delikatną rączkę do ust.
— Przybywam pożegnać waszą, królewską wysokość! powiedział książę, i za skromną księżniczną zbliżył się ku krzesłom; a przytém mam prośbę, którą obciąłbym pokornie złożyć u stop waszéj wysokości!
— Zadziwiasz mnie, mości książę — słyszałam, że przeciwnicy pańscy otrzymali dobrze zasłużoną nagrodę — dla czegóż chcesz pan wyjeżdżać?
Eberhard zajął miejsce naprzeciw księżniczki.
— Obowiązek odwołuje mnie ztąd, królewska wysokości; a prócz tego bardzo jest na czasie, abym po wszelkiego rodzaju przygodach znowu wrócił tam, gdzie się znajduje moja nowa ojczyzna!
— A zatém do Monte-Vero, w którém patrząc na te wyborne obrazy Wildenbrucha, zdaje mi się, że tak często przebywam, odpowiedziała Karolina, patrząc na wiszące na ścianie kopie znanych nam widoków.
— Do Monte-Vero, królewska wysokości, skoro tylko dadzą się załatwić wszelkie względy tu mnie jeszcze zatrzymujące.
— Mówisz pan do mnie, jak do jakiéj obcéj, Eberhardzie — słyszałam niegdyś jak przemawiałeś do mnie nie zimném słowem: „królewska wysokość,“ ale mojém własném imieniem — czy dzisiaj chcesz pan już zatrzeć pamięć tego?
— Dalekie to odemnie Karolino, pani zawsze objawiałaś Eberhardowi de Monte-Vero uczucie przyjaźni — i ta prośba moja, któréj nie racz odrzucać, zależy na tém abyś w swojéj dobroci przebaczyła mi wszystko, czegoś z mojéj strony doznała! Tanie to wprawdzie usprawiedliwienie ciągle powoływać się na niedoskonałość ludzką, ale uczymy się témbardziéj poznawać ją i uczuwać, kiedy sądzimy, że przez ciosy losu i doświadczenia osiągnęliśmy pewny cel — w obec pani zawsze czułem się tak wtajemniczonym, tak do bezwarunkowego zaufania ośmielonym — a co większa, w obec pani czułem czczość mojego bytu...
— Czczość Eberhardzie! gdy sta tysięcy ludzi, których uszczęśliwiłeś, modlą się za ciebie?
— Masz słuszność Karolino, to jeszcze w niezupełném wykończeniu osiągnięte przekonanie, jest wzniosłe i piękne! Ale myślę o czém inném, czego mi mimo to brakuje — o szczęściu domowém, o rodzinie! Przy tobie zdołałem dopiero zmiarkować, czego mi brakuje i — co mi na wieki jest wzbronione!
— Kiedy mi niegdyś w gwiazdowéj sali twojego pałacu powiedziałeś: nie wolno mi już kochać, słowa te były dla mnie zagadką, Eberhardzie — dzisiaj rozumiem je — dzisiaj wiem wszystko! Są ludzie, jakby umyślnie dla siebie zrodzeni, na których coś nalega, aby do siebie należeli — a których jednak niepojęte jakieś zrządzenie wiecznie rozłącza — ciężki los życia wyciągnęli!
— Wielka prawda Karolino! Ale oni doznają także pociechy, rozkoszy nie wszystkim zapewnionéj; tę wygraną wyradza w nich przekonanie, że posiadają jedną duszę, która ich kocha! Rozłączeni, z dala od siebie, bez egoizmu, należą jednak do siebie, piękném uczuciem, którego im nikt wydrzeć nie może, wyższém nad przestrzeń i czas, prawdziwą miłością, będącą bozkiém tchnieniem!
— Żegnając mnie, pragniesz mnie pocieszyć Eberhardzie, czuję to dobrze.
— Niech to nie będzie żadną czczą pociechą, żadném słowem bez znaczenia, Karolino!
— A zatém kochasz mnie, Eberhardzie?
— Kocham cię bez samolubnego posiadania, kocham jak świętą, którą Bóg na drogę moją wprowadził, aby mi wyświadczyć dobrodziejstwo!
— I to już wszystko, wszystko i odjeżdżasz?
— Więcéj pragnąć i posiadać nie wolno nam, Karolino; poprzestańmy na tém!
— Jakże ciężko wyrzec się, gdy całe nasze serce rozpływa się z miłości!...
— Znam całą prawdę tych słów, Karolino; ale Niebo obdarzają tych osobną siłą, którzy taką próbę przenieść na sobie umieją!
— Bywaj mi zdrów, Eberhardzie i zabierz z sobą moje serce! szepnęła księżniczka w najwyższém wzruszeniu.
Książę de Monte-Vero ukląkł przed nią — on, który tylko w modlitwie przed Bogiem klękał, on, który przejęty gwałtowną miłością dla téj szlachetnéj, pięknéj istoty, musiał umieć panować nad sobą, aby nie powiększyć ciężkiéj walki téj godziny, on klęczał i ujął rękę Karoliny.
— Gdybyś była moją, wtedy życie moje byłoby o tyle bogate i wspaniałe, o ile teraz przy majątku i powodzeniu jest ubogie i samotne! Bywaj zdrowa Karolino! odjadę, szukać celu mojego życia w miłości dla ludzi — ty będziesz się z dala nademną unosiła, a jeżeli kiedy spełnię jakie dobre dzieło, wtedy modląc się, więcéj niż kiedykolwiek myśleć będę o tobie, która mi serce swoje oddałaś!
Eberbard powstał — trzymał jeszcze rękę Karoliny — w pokoju było duszno — księżniczka odwróciła się — płakała.
— Jeszcze jedną miałbym do ciebie prośbę — wiem, że mi jéj za złe nie weźmiesz. Księżniczka Aleksandra niegdyś dała mi dowód przyjaźni, chociaż także i niechęci, któréj z powodu późniéj zaszłych scen zatrzeć nie mogła. Uczyń to dla odjeżdżającego przyjaciela i podziękuj jéj za dawniejsze dowody względów — słyszę, że książę z córką wyjechał! A teraz — rozłączmy się, Karolino...
— Odchodzisz — Eberhardzie — i już się nigdy nie zobaczymy! łkała księżniczka, pokonana miłością dla tego szlachetnego, pięknego człowieka.
— W pośród cichéj nocy spojrzyj na księżyc, na gwiazdy — tam spotkają się spojrzenia nasze, jakkolwiek daleko od siebie będziemy!
— Dobrze więc — bywaj zdrów Eberhardzie! Zabierz z sobą ten pocałunek, pierwszy i jedyny, którym moje usta kiedykolwiek obdarzyły mężczyznę — niech będzie pieczęcią na grobie, w którym przeszłość składamy! Odjeżdżasz. Cel swojego życia znajdziesz w pożytku dla świata, jako charakter podziwienia godnéj wzniosłości — nauczę się moje chybione życie bez szemrania, bez narzekań łatwo znosić w jakimś klasztorze. Miejsce opatki w Heiligsteinie wakuje, namyślę się. Tam przyjmę zasłonę!
— Pamiętaj o mnie w twoich modlitwach! powiedział Eberhard i wziął pocałunek z ust księżniczki. Znajdziesz w klasztorze wiele do naprawienia i zdziałania! Niech cię Bóg ma w swojéj opiece!
Książę de Monte-Vero po raz ostatni pożegnał księżniczkę Karolinę — po raz ostatni uśmiechnęła się do niego przez łzy spojrzeniem miłości...
Gdy Eberhard wyszedł z pokoju, Karolina padła na sofę — obu rękami zakryła twarz łzami zalaną — cierpiała niewypowiedzianie.
Serce dziewicy, które po raz pierwszy kocha, po raz pierwszy poczuwa cały żar, a potém wyrzec się tego musi, tak ciężką przechodzi próbę, jak żadna inna istota.
Życie ustaje, słońce traci swój blask, kwiaty barwę i zapach — zdaje się, że śmierć tchnęła na wszystko w koło, że się niebo i ziemia zapadły, że wieczna noc zaległa na udręczoném sercu.
Po upływie kilku tygodni księżniczka Karolina wyjednała sobie u króla pozwolenie przywdziania welonu. Otrzymała je, bo król znał i szanował powód tego żądania.
Karolina zajęła miejsce wygnanéj Leony, i rzeczywiście była pobożną siostrą, wzniosłym wzorem dla innych mniszek w Heiligsteinie.
Eberhard zaś, właśnie gdy miał zamiar wyjechać, otrzymał wiadomość, że Samuel Bartels, grabarz przy cmentarzu św. Pawła, mocno zachorował i życzy sobie z nim widzieć się.
Przypomniał sobie niemego chłopca, któremu niegdyś ocalił życie, i niezwłocznie pośpieszył do małego domku przy cmentarzu, w którym przyjęła go stara Urszula rozpaczliwemi gestami.
— On umiera, umiera! krzyczała załamując ręce — już się wszystko skończyło — o ja biedna istota! Całe moje życie tu przy nim strawiłam i przebolałam, teraz muszę iść żebrać!
— Waszemi głośnemi narzekaniami nie dajecie spokojności choremu! upomniał ją Eberhard; pocieszcie się, gdzie będzie mały głuchoniemy, tam i dla was znajdzie się miejsce!
— O dostojny panie! Pan Bóg nam was zesłał! rzekła stara; ponieważ widzę, że kochacie małego Janka, więc go będę strzegła jak oka w głowie!
— Tymczasem doglądajcie chorego! odpowiedział Eberhard; i przystąpił do ubogiego łoża człowieka, który zawsze miał tylko do czynienia z umarłymi, a teraz sam był blizki śmierci!
Poznał jednak jeszcze księcia i prosił, aby gdy, nie ma nikogo na świecie, komuby mógł powierzyć majątek, raczył zlitować się nad małym, niemym chłopcem. Eberhard przyrzekł mu, że dziecię weźmie do siebie i każę wychowywać; uspokojony więc stary Samuel Bartels, w kilka dni późniéj na wieki zamknął oczy.
Dla człowieka, który w życiu swojém tylu innych ludzi umieścił na wieczny spoczynek, wykopano podobny grób, i spuszczono go do zimnéj ziemi.
Eberhard trzymając chłopca na ręku, stał przy grobie i modlił się — potém chłopca z Urszulą zabrał do pałacu.
Rozkazał aby małemu niememu Jankowi okazywano wszelką troskliwość i miłość, i cieszył się wdzięcznym uśmiechem dziecka, które z tęsknotą zawsze ku niemu wyciągało ręce, ilekroć się ukazał.
Stara Urszula została jego piastunką, a chłopak z każdym dniem się rozwijał.
Książę de Monte-Vero zabrał go i całą swoją służbę, gdy nakoniec wyjechał ze stolicy, aby z dala oczekiwać wyroku, który miano wydać na Małgorzatę.
Niewinność głęboko upokorzonéj dziewczyny wreszcie tak świetnie się wykazała, że sami sędziowie nie mogli powstrzymać się od objawienia jéj gorącego współudziału.
Lecz cóż wynagradzało niewinnie prawie przez cały rok w więzieniu trzymaną Małgorzatę za tę niesprawiedliwość?
Król rozkazał był, aby go natychmiast uwiadomiono o rezultacie badań i o wyroku; chciał wynagrodzić nieszczęśliwą aktem łaski, a potém oddać w ręce ojca, o którym dowiedziała się najpierwéj z tajemniczych słów swoich dozorców.
Ale Małgorzata, po świetném uwolnieniu jéj od wszelkiéj winy, od wszelkiego podejrzenia, opuściwszy salę sądową wpadła w największą rozpacz — przygniatał ją taki wstyd, że na nikogo spojrzeć nie śmiała. Zdawało się jéj, że każdy ją wytyka palcem, że każdy ją za winną uznaje, bo tak długi czas, zamknięta przed światem, w obrzydłém więzieniu przepędziła.
Najciężéj jednak gniotło ją, najmocniéj serce jéj udręczało i rozpaczy jéj dopełniało, wiecznie budzące się wspomnienie owéj godziny obłąkania, w któréj kiedyś dzieci swoje porzuciła i jedno tylko znalazła.
Kogoż to zadziwi, że tyle mąk ponosząc, nieszczęśliwa Małgorzata postanowiła odebrać sobie życie? któż ją potępi, skoro teraz przepełniona rozpaczą, zapragnęła śmierci?
Czyliż jéj przyszłości choć jedna przyświecała jeszcze przewodnicząca gwiazda? czy też dla niéj istniała już sama tylko noc czarna, niezgruntowana, nieskończona?
Drżącym krokiem wyszła z sali i z sądowego gmachu i wlokła się przez ulice, aż nakoniec dostała się na otwarte pole. Nikt na nią nie zważał, nikt się jej zamiaru niedomyślał.
Śpieszyła przez pole, aż nakoniec doszła do lasku, przerżniętego rzeką — w jéj nurtach chciała szukać spoczynku i zbawienia. Spodziewała się, że Bóg jéj przebaczy, jeżeli się serdecznie do niego pomodli i serce swoje przed nim wyleje. Opuszczona od wszystkich, nie wiedziała co począć, gdzie się udać, czego się spodziewać.
Walter, ostatni jéj opiekun, od dawna umarł — książę jeszcze nie wrócił — obawiająca się jeszcze prześladowań okrutników, którzy ją wszędzie wynaleźć umieli, nie wiedziała co ma czynić, a śmierć ją najbardziéj nęciła!
— Spokojności — i tylko spokojności! mówiła do siebie, śpiesząc przez las pełen wiosennego blasku. Czegóż jeszcze pragniesz na ziemi, ty opuszczona, odepchnięta, prześladowana i zhańbiona? Tam pod ziemią jest tylko spoczynek i pokój! Tam w głębi rzeki chłodno i cicho! Fale tylko szumią i pluskają w głębi rzeki, a w dnie ich przegląda się błękitne niebo, wabi i wzywa!
Otaczała ją świeża zieloność drzew, w pośród mchu pod jéj nogami rozesłanego kwitły białe i niebieskie kwiatki, a ptactwo radujące się wiosną śpiewało wesoło, gdy ją wieczorem przez las idącą przejmowały czarne myśli śmierci — tak jéj było ciężko na sercu, zdawało się jéj, że w téj chwili otaczająca ją przyroda wystąpiła z całą rozkoszą i wspaniałością, że Bóg na niebie kazał kwiatom aby piękniéj pachniały, drzewom aby głośniéj szeleściły, ptakom aby łagodniéj unosiły.
I gdy Małgorzata stanęła nad brzegiem wody, gdy na mchu uklękła, aby wznieść ręce ku niebu i modlić się — gdy jéj dusza w najsroższéj walce zwracała się ku Bogu, a rozpacz gwałtownie po jéj bladém licu w łzach się rozlała, zdało się, że wszechmocny, łaskawy i sprawiedliwy Sędzia, który grzesznicę przez wszystkie próby serca ludzkiego przeprowadził, zesłał jéj teraz ratunek. Nie powinna była umierać — była na drodze pokuty i powinna była ją odbyć zupełnie!
Gdy modląc się klęczała nad brzegiem szumiącéj wody, przystąpiła do niéj skulona, niewieścia postać. Małgorzata nie widziała jéj — płacząc, żałosne spojrzenia wzniosła w niebo.
Stara, zgarbiona kobieta, nazbierała ziół w chustkę, a twarz miała tak szeroką, rysy tak grube, że było ją można wziąć za mężczyznę. Stanęła i zdziwiona przypatrywała się klęczącéj.
Była to staruszka, znana w stolicy pod nazwą „Dziczki“ która pojawiała się w mieście podczas dni targowych i sprzedawała lekarskie zioła i t. p.
Chatkę miała niedaleko od miejsca, o ktôrém mowa.
Pozwalano jéj bez przeszkody wieść swój tajemniczy żywot, bo powiadano, że gdy raz poprzednio król na polowaniu oddzielił się od swojego orszaku, ona mu wskazała właściwą drogę i z poblizkiego źródła przyniosła chłodzącego napoju.
Za to, król, zgodnie z jéj prośbą dozwolił, aby sobie tu w lesie wybudowała chatkę, i odtąd stara Dziczka została głośna jako znająca się na ziołach kobieta, o ktéréj utrzymywano, iż nietylko zna wszelkie tajemne środki przeciw chorobom, ale i wróżyć umie.
Stara zbliżyła się do Małgorzaty, a usłyszawszy, że jest nieszczęśliwą, zabrała ją do swojéj chatki.
Dawniéj nigdy nieskłonna do delikatnych uczuć Dziczka, która przez samotne i szczególne życie przybrała jakiś męzki sposób obejścia, zlitowała się nad Małgorzatą i dała jéj u siebie schronienie.
Nieznana, piękna dziewica podobała się jéj, a gdy się dowiedziała, że jest przytém sierotą, podzieliła z nią skromny kawałek chleba i biedne łoże.
Lecz bardziéj niż przychylne słowa Dziczki, skłoniła Małgorzatę do życia myśl o dziecku, które jakby bozkiém natchnieniem przypomniała sobie, wówczas gdy śmierci szukała.
Pomagała więc staréj zbierać i porządkować zioła, wyszukiwać korzeni i jagód, i w ciszy samotnego lasu, na łonie natury, odzyskała nową odwagę, nową siłę — owszem, otaczające ją piękne powietrze i spokój sprawiły, że na nowo zakwitła i miłą skromnością promieniała.
Cztery lata przepędziła Małgorzata w chacie staréj Dziczki, która ją zwykle zostawiała w lesie, sama zaś w dniach targowych chodziła do miasta.
Szukający Małgorzaty z boleścią, nie mogli wcale trafić na jéj ślad, i już utracili nadzieję znalezienia jéj kiedykolwiek, bo coraz bardziéj utwierdzano się w przekonaniu, że zrozpaczona Małgorzata po opuszczeniu gmachu sądowego śmierć sobie zadała.
Eberhard był w Paryżu, ale mimo że liczne jego usiłowania względem wynalezienia straconéj dotąd okazywały się nadaremnemi, miał on w stolicy wielu umocowanych, którzy nie szczędzili starań, aby koniecznie trafić na ślad Małgorzaty.
Wtém przypadek chciał, że stara Dziczka zachorowała i że wyczerpały się potrzebniejsze środki żywności; nie było więc co namyślać się — Małgorzata w zastępstwie staréj musiała wyruszyć do miasta.
Sprzyjało jéj widocznie najobfitsze błogosławieństwo! Przynosiła do domu zawsze więcéj pieniędzy za swoje zioła aniżeli dawniéj stara, a i poszukiwanie ich szło jéj tak prędko, że przytém zawsze jeszcze miała czas na doglądanie i pomaganie staréj.
Lecz raz stara nadaremnie oczekiwała jéj powrotu — Małgorzata jak zwykle bardzo rano wyszła do miasta — ale nie wróciła do chatki w lesie!
Idąc przez ulice i przedając na placach swoje zioła, ujrzał i poznał ją wysłaniec Leony, ów zbiegły zbrodniarz, który przybył dla usłużenia zemście téj kobiety na Eberhardzie!
Rudy Dzik, tak, że na niego nie uważała ani poznała, nie spuszczał z oka nakoniec znalezionéj, i gdy Małgorzata ku wieczorowi zabierała się do powrotu, udał się za nią, aby gdy nadaremnie usiłował chytrością przy- wabić ją do siebie, porwać ją gwałtem za miastem, na pustém polu.
Leona tak go obficie zaopatrzyła w pieniądze, że się postarał o wszelkie potrzebne środki do umieszczenia pokonanéj w bezpieczném miejscu, a potém za pomocą zręcznych manipulacyj, w których przez wprawę został mistrzem, przewieźć jak najprędzéj do Paryża, bądź ekstrapocztą, bądź drogą żelazną, przebywając liczne stacye i zawsze korzystając z chwil stosownych.
Jeżeli biedna Małgorzata narzekała lub wzywała obcéj pomocy, nazywał ją nieszczęśliwą, obłąkaną siostrą, a rozpacz jéj dozwalała przypuszczać prawdę tego twierdzenia — jeżeli za gwałtownie się opierała, próbował środków ogłuszenia jéj, a nakoniec biedna tak omdlewała, tak zupełnie mu poddana była, że zaniechała wszelkich starań uwolnienia się i wpadła w takie osłabienie, że napisał do hrabiny Ponińskiéj, aby się z nim widziała w Château-Rouge, gdzie ją uwiadomi o skutku swoich planów, bo córkę Eberharda udało mu się umieścić w klasztorze przy ulicy śgo Antoniego, w ktôréj kazał jéj dać osobną celę, gdzie jako politowania godną w najpotrzebniejsze rzeczy zaopatrzono.
Nic nie pomogły jéj prośby i skargi — trafiały na głuche uszy, bo za wpływem Leony traktowano Małgorzatę jako bezwłasnowolną, którą należało zamknąć w klasztorze, aby wkrótce mogła być przyjęta do mającego obmyślić się zakonu.
We Francyi naówczas za wpływem cesarzowéj, która jako Hiszpanka bardzo była przyzwyczajona do klasztornych zwyczajów swojéj ojczyzny, pojedyncze zakony bardziéj niż dzisiaj niezawisłe były w swoich zarządach, tak, że świeckie władze strzegły się wszelkiego w nie wdawania się.
Dla togo nietylko Fursch i Edward w klasztorze znaleźli najlepsze ukrycie, ale także i Małgorzata zostawała tam tymczasowo w tak bezpieczném zachowaniu, że Leo- na razem z baronem mogła teraz spokojnie i bez przeszkody przedsiębrać dalsze postanowienia.


ROZDZIAŁ IV.
W labiryncie miłości

Prócz tego Rudy Dzik przywiózł bardzo pożądaną wiadomość hrabinie Ponińskiéj, która posiadała czarowny pałac niedaleko Bulońskiego lasku.
Z powodu pobytu swojego w odległéj stolicy dowiedział się, że pewnego poranku znaleziono w zwierzyńcu nieżywą hrabinę żebraczkę — uległa pod wpływem mrozów, panujących ostatniéj zimy, i tém samem uwolniła Leonę od możliwego przez własną matkę ukazania się we właściwém świetle, co ją zawsze obawą i trwogą przejmowało.
Stara hrabina żebraczka, ta najdziwaczniejsza postać pomiędzy ciemnemi istotami stolicy, która z żelazném zdrowiem tak długo opierała się wszelkim wpływom powietrza i nędzy, dawniéj amatorka najwyszukańszych i najkosztowniejszych win, a teraz jedyną rozkosz czająca w zalewaniu się wódką, nie znalazła w suchém liściu i śniegu dostatecznéj obrony od wszelki zimna i ze snu przechodząc w wieczne marzenie, które śmierć sprowadza, tak łagodnie skonała, że gdy ją nazajutrz znaleziono, podobna była do spokojnie śpiącéj. Zycie było dla niéj ciężarem, bo nietylko piękność, lecz nadto i pieniądze od dawna od niéj uleciały; nie miało też dla niéj żadnych powabów, bo utraciła nawet wszelkie środki okupienia sobie kilkugodzinnego zapomnienia.
Pochowano starą hrabinę żebraczkę w nędznej z jodłowych desek zbitéj trumnie, na cmentarzu ubogich.
Ale zawsze piękna Leona djabelskim uśmiechem ciągle jeszcze wabiła rozkoszników do swojego przecudnego pałacu i krępowała ich sieciami grzechu.
O okropniejszém przeciwieństwie między matką i córką pomyśleć nawet trudno.
Zbliżmy się teraz drogą wiodącą do Bulońskiego lasku, ku przecudnemu pałacowi gościnnéj hrabiny.
Drogę tę ożywiają najparadniejsze powozy i najznakomitsi jeźdźcy paryzcy.
Po obu jéj stronach wznoszą się otoczone wspaniałemi ogrodami wiejskie domy najbogatszych kapitalistów, i najwyższéj arystokracyi.
W tych rajach znajdujemy nagromadzone wszystko co tylko wymyślić mogła sztuka architektoniki i ogrodnictwa.
Modny świat siedzi w oknach i napawa się piękném wiosenném powietrzem dróg ocienionych drzewami, wita przejeżdżających i podziwia okazałość ich strojów.
Ale jedna willa zwraca na siebie szczególniéj oko wszystkich. Dawniéj ta budowa należała do księżny Angoulème, staréj, dziwacznéj damy, która w zamku tym nagromadziła wszystko co stanowi komfort i królewskie urządzenie, lecz później jéj osłabione zdrowie wymagało przeniesienia się do Nizzy, a nakoniec zaleciła swojemu rządcy, aby pałac ten sprzedał za jaką bądź cenę, ponieważ postanowiła wcale już nie wracać do Paryża.
Traf sprzyjał hrabinie Leonie. Za pośrednictwem zawsze usłużnego i zręcznego szambelana Schlewego, który zaraz po wygnaniu także osiadł w Paryżu — a pozostając u steru rządu, zawczasu kosztem kraju zebrał znakomity majątek — nabyła willę bardzo tanio i teraz kazała ją według swojego gustu odmienić i rozprzestrzenić, tak, że w wewnętrzném swojém urządzeniu wyglądała jak urocza świątynia, ktôréj wybrani, codziennie w liczbie wzrastający, skoro raz tam wstąpili, już zapomnieć nie mogli.
Hrabina Ponińska była to czarodziejka, która rzec można, talentem czy też szatańskim jakimś darem, wszystkich zmysły więzić umiała.
Ona to utworzyła żywe marmurowe obrazy na ruchomych piedestałach, oślepiające i czarujące oczy wszystkich widzów — a teraz rozmyślała o nowym środku dla sług zmysłowéj rozkoszy, o tańcu i śpiewie.
Przybywając przez szeroki wjazd w złoconéj kracie, po którego obu stronach leżały marmurowe lwy wytryskające wodę, do parku, dzielącego willę od drogi, widziano na środku trawnika otoczonego cudnie z kamieni ułożonym murem, gruppę marmurową z wyrzucającemi wodę delfinami, i fontannę igrającą ze złotemi kulami w słońcu błyszczącemi.
Za nią w cieniu starych lip i kasztanów wznosił się zamek ze swojemi filarami i balkonami, z salami i mniejszemi pokojami, z których każdy odznaczał się osobnym zbytkownym stylem.
Był tam jeden salon à la Louis XIV, pokój à la Maintenon, rotunda à la Louis XV i szereg pokojów na wzór Jeleniego parku, tego wyrachowanego wymysłu starzejącéj się Pompadour.
Ale najpiękniejszą była sala baletu i widowisk dla zabawy gości — wschodnim przepychem i obfitością podobna rzeczywiście do najcudniejszych czarodziejskich świątyń.
Zakryta morsko-zielonemi draperyami, okrągła scena, jak zasłoniony obraz, znajdowała się w pośrodku téj rozległéj, okrągłéj, licznemi niszami opatrzonéj sali, tak, że gdy znikły draperye, cała scena ze wszystkich stron stawała się widoczną.
Mechanizm sprawiał, że gdy się hrabinie Ponińskiéj podobało, scena ta zapadała, a na jéj miejsce występowała marmurowa sadzawka, z któréj wysoko wznosiła się w powietrze woda napełniająca przestrzeń zapachem i chłodem.
Po filarach, przedzielających nisze, pięły się bujne rośliny, sufit zaś jak również i głębię, rozmaitemi, rożnokolorowemi, matowanemi lampami oświetlonych nisz, zdobiły zachwycającéj piękności obrazy.
Amorki w najmilszych i najpowabniejszych pozach wyglądały z pomiędzy zieleni pnących się roślin, albo bujały po nad wejściami do zapraszających, miękkiemi fotelami i ottomankami zaopatrzonych nisz.
Tańczące bajadery z gipsu wyrobione, złocone i piękne męzkie postaci, unoszące świeczniki z mnóztwem świec, zdobiły galeryę ciągnącą się powyżéj nisz w koło sali; na galeryi téj mieściła się muzyka, a po drugiéj stronie liczni lokaje, których dzwonkami do nisz można było przywoływać.
Po nad głowami zaś posągów, zielone palmy, wiernie naśladujące naturę, sklepiły swoje szerokie, śpiczasto schodzące się liście, a ten bujny i szczególny garnitur nadawał sali jakiś charakter cudzoziemski, wschodni.
Z sufitu zwieszał się pająk niezliczonemi lampami rozsiewający morze światła i promieni.
Ogromne lustrzane podwoje, w lecie zawsze otwarte, prowadziły z sali na terras, otoczony gęstym, ciemnym liściem, a z niego szerokie kamienne schody wiodły do alei przecudnego parku.
Na trawnikach umieszczono bufety i długi namiot z dobrze zastawionym stołem. Dziwnie wspaniale wyglądało oświetlenie rozległego, pachnącego parku. Na krzakach i na gałęziach drzew, aż po sama wierzchołki, pozawieszano różnokolorowe balony — wielkie z liścia i wieńców wyrobione żyrandole przyozdabiały place, a wielkie, rzadkie kwiaty świeciły w pośród zieloności po bokach drogi. Fantastycznie potworzone grzędy małych światełek, wyglądały jak tłumy świecących robaczków, na rozkaz czarodziejski, w takiéj postaci na trawie osiadłe, i błyszczały tu i owdzie, a w dali światło księżyca srebrzyło wytryskujące fale sztucznego wodospadu, który wysoko wyrzucał w górę błyszczący, perłowy pyłek wodny.
Rzeczywiście połączono tu przepych z tak zmysłową pięknością, że wielki świat Paryża ubiegał się o łaskę, wprowadzenia go do pałacu szczegôlnéj cudzoziemki, któréj zamiarów i planów nikt nie znał, któréj gościnność wszystkich zdumiewała.
Ale piękna hrabina trudna była w wyborze zaprosić się mających osób, tak, że z początku tylko wysoka arystokracja, a mianowicie jéj mężczyźni, otrzymywali zaproszenia — dla lubiących zaś zabawę mężczyzn innych stanów, w Château-Rouge, według programu hrabiny Leony, szczycąc się skutecznie jéj protekcyą, rozkrzewiano coraz bardziéj z grzechem spokrewnione pojęcia.
Atoli pragnienie coraz większego powodzenia, doprowadziło ją do tego, że pałac swój dla coraz liczniejszych towarzystw, otwierała i wkrótce stanęła na wysokości, ku któréj dążyła: do owładnięcia ludzkością przez potęgę grzechu.
Radowała się, gdy widziała odurzonych mężczyzn, klęczących jak nikczemni niewolnicy przed pięknemi postaciami jéj tancerek, gdy od nikogo niepostrzeżona, ilekroć zażądała tego, mogła wchodzić do nisz dla niéj tylko przystępnych, — nisz, do których z wązkich korytarzy, przez zaledwie dostrzegalne otwory można było zaglądać — lodowato uśmiechała się, kiedy postrzegła, że rozsiana przez nią trucizna działa i bujnie się rozkrzewia, a na marmurowém licu widać było wówczas wyraz szatańskiego tryumfu.
W kilka tygodni po balu w Château-Rouge, na którym znajdowaliśmy się, dziwne towarzystwo zebrało się w zamku Angoulème. Był to piękny dzień wiosenny, a park hrabiny Ponińskiéj pysznił się pierwszą soczystą zielonością.
W ciągu dnia, lasek Buloński, to ulubione miejsce znakomitego i bogatego Paryża, był bardzo ożywiony; drogi prawie czerniały licznemi pojazdami i jeźdźcami. Każdy się tłoczył, pragnąc użyć słonecznego dnia wiosny.
Dopiero nad wieczór, zrobiło się tam samotniéj — i tylko późniéj wracający do domu jezdni dążyli do ogromnéj nadsekwańskiéj stolicy, już w morzu światła pływającéj.
Gdy ciemność wieczorna coraz bardziéj zasłaniała drogi i wille, podbiegały to pojedynczo, to parami, to pochylone i ciemnemi habitami okryte postaci do zamku Leony, który dobrze znać musiały.
Byli to zakonnicy z klasztoru karmelitów przy ulicy św. Antoniego.
Zaprosiła ich Leona, przyrzekając, że tego wieczoru dla nich wyłącznie otwarte będą cuda jéj pałacu, aby jak hrabina zapewniała, im, którzy niestety! zawsze pozbawieni byli światowych rozkoszy, dać pojęcie i wyobrażenie o przyjemnościach światowego życia — nic więcéj.
Pobłażliwy przeor zamknął oczy i nie widział, że pobożni bracia z wielką niecierpliwością wyszli z klasztoru, ulegając zaproszeniu dostojnéj pani.
Zamknął oczy, aby nic wcale nie spostrzedz, może dla tego, że zawsze tyle wstrzemięźliwym mnichom raz chciał dozwolić użyć światowych przyjemności, a może dla tego, iż Leona, któréj nie odmawiał, łagodnie i uprzejmie go o to prosiła — wszakże była tak uczynna i bezinteresowna — wszak przygotowała dla biednych mnichów tak niewinną zabawę!
Uradowani i pełni oczekiwania, zbliżyli się ku wejściu do parku, jaśniejącego pełnością promieni.
— Jakże tu czarownie! szepnął wysoki mnich do nieco mniejszego, a równie chudego — patrz pobożny bracie Józefie, jak te lampiony błyszczą tam, w gałęziach drzew, jak pięknie wygląda czerwono oświetlona woda w téj marmurowéj sadzawce!
— Masz słuszność bracie Erazmie, hrabina umie otaczać się urokiem!
— Czy ci to nie przykro, że po dzisiejszym powrocie z utrudzającéj zapewne podróży do Madrytu, uczyniłeś zadosyć jéj zaproszeniu?
— To co się dzieje w usługach najczcigodniejszych ojców, utrudzającém nie jest, pobożny bracie! odpowiedział mnich Józef, który, gdy mu przy pomocy Clareta udało się don Salustyana Olozagę przewieźć z Paryża do Madrytu, wrócił dla wypełnienia tajemnych rozkazów Santa-Madre co do mniszki de Cuenza.
— Wielką prawdę mówisz, pochwalam twoją gorliwość! oświadczył brat Erazm, wchodząc z Józefem w przy — sionek zamkowy, przez który właśnie kilku mnichów pierwéj przybyłych do sali pośpieszało.
Leona przyjęła tam swoich gości.
Miała na sobie ciężką, żółtą atłasową suknię i kosztowne koronkowe okrycie.
Obok niéj stał baron von Schleve, który jeszcze nie sypiał po nocach, dla tego, że nietylko nie mógł się zemścić na księciu de Monte-Vero, za którego wpływem został wygnany, ale i raz na zawsze postradał wysokie stanowisko.
Szukał pożądanéj rozrywki w labiryncie miłości, który otworzyła jego piękna sprzymierzona.
Bywał codziennym gościem w zamku Angoulème i coraz to nowe znajdował upodobanie w wyszukanie wspaniałych dziewiczych postaciach Leony.
W rozległéj, okrągłéj sali już się zgromadzili pobożni panowie, którzy pozdejmowawszy kaptury, przybyli dla użycia światowych przyjemności, które świętego i wielu innych byłyby zmusiły zapewne do poważnego kiwnięcia głową.
Gładko wygolone głowy mnichów, z których jedni nosili tylko wieniec włosów, a inni mieli czoła aż do czaszki odkryte, tak szczególny przedstawiały widok, że hrabina nie mogła powstrzymać się od zrobienia cichéj uwagi baronowi, i weszła z nim do jednéj z nisz, zostawiając pobożnych braci samym sobie.
Gdy się sala napełniła i dosyć napodziwiano jéj piękność i okazałość, w pośrodku jéj odkrył się zasłoniony obraz — znikły zielone draperye, a przed zdzi- wionymi panami wystąpiły dziewicze gruppy, przedstawiające cztery pory roku, w tak wykończonéj piękności że gdy się obraz poruszył, z blasku oczu można było poznać, jak wielką rozkosz sprawił mnichom widok tych czarownych postaci.
Temu wszystkiemu przygrywała cudna muzyka, a w przerwach lokaje podawali bardzo gorliwie najszlachetniejsze wina.
Skoro coraz bliżéj przystępujący goście, nacieszyli się żywemi, plastycznemi obrazami, przeszło dziesięć zachwycających tancerek wykonało balet, przyczém delikatnym końcem nóżek tych milutkich osób kiedy niekiedy groziło niebezpieczeństwo dotknięcia śpiczastych nosów gorliwych widzów, którzy z kielichami w ręku śledzili z zachwyceniem wdzięczne poruszenia i z coraz większą gorliwością i uwagą im się przypatrywali.
I znowu opadły zielone draperye — rozległy się po sali czarowne dźwięki muzyki, a ułudne bajadery i przecudne miłe postaci żywych obrazów, podobne do rajskich piękności, przebujały tu obok pobożnych ojców, nalewając im wina, jak pulchne Heby, lub uśmiechając się do nich z odurzającym uśmiechem.
Wkrótce zachwyceni panowie tak byli rozdrażnieni, że nie zważając na swoje szaty, o wszystkiém zapomnieli i pochwyciwszy piękne tancerki, kręcili się z niemi w koło według taktu muzyki — burzliwie, namiętnie, szalenie.
Szczególniejszy był widok połączenia się tych ciemnych habitów z bardzo krótkiemi sukienkami, widok, który przekonał hrabinę Ponińską, że potęgą swoją opanowała zupełnie nawet i pobożnych braci.
Spragnieni miłości mnisi udali się z czarownemi bajaderami do nisz, tam płynął szampan i wkrótce tu i owdzie pobożni panowie zapomniawszy o świecie klęczeli przed uśmiechającemi się dziewicami, delikatnych i naturalnych ich trykotów dotykali ustami i w téj go- dzinie używali nad miarę wszystkiego, czego ziemia w przemijającéj piękności dostarcza.
Zapomniano myśli o przyszłości, zawsze mnichów pocieszającéj, zapomniano o memento-mori — uśmiechające się, bujne życie rozwinęło przed nimi najrozkoszniejsze użycie, a w miłosném upojeniu bez granic ramiona i swawolne palce pobożnych panów obejmowały grzeszne postaci, tak przeważnie piękne i ułudne.
Owszem, niektórzy nawet chociaż nisze bardzo starannie mogły się zamykać, woleli przy boku zachwycających ale czysto pogańskich bogiń opuścić salę i pośpieszyć do czarownie oświetlonych alei parku, gdzie w ukrytych, i milczących altanach sądzili się być bezpieczniejszymi i niedojrzanymi.
Pod namiotami cicho rozmawiając i śmiejąc się w towarzystwie pięknych dziewic popijali szampana, oddychali pachnącém powietrzem, podziwiali wspaniałe posągi, tu i owdzie pomiędzy zielenią świecące. Ale gdy te zimne i martwe marmurowe członki porównywali z pulsującemi, pulchnie pięknemi, żyjącemi członkami towarzyszek, nie było to żadne pochlebstwo, że podziwiająco patrząc na ich nizkie ciasne staniki i małe delikatne nóżki, wyznawali, że te posągi uwodzić nie mogą, i życiu pierwszeństwo oddawali.
A piękne bajadery śmiały się i żartowały — a pobożni panowie coraz bardziéj zapominali o swoich więzach i ślubach — a księżyc patrzał na mocno ocienione, pachnące altany — a słowiki nóciły tak przejmująco i pałająco w dalekiéj gęstwinie parku — że Leona słusznie mniemała, iż i tutaj zwyciężyła... mnisi zostali niewolnikami namiętności, upadali w proch jako wielbiciele piękności, poddawali się przemocy rozkoszy.
Hrabina przechadzała się po korytarzach za niszami.
— Patrz, baronie, szeptała — oni wszyscy są niewolnikami mojéj woli.
Wskazywała klęczących i spoczywających, potém szła niepostrzeżona przez park. Wszędzie spotykała zabłąkanych w ogrodzie miłości, a i baron także nagle jakby przypadkiem od niéj się odłączył, i baron nie mógł znieść tego, aby się przypatrywał, a sam nie użył.
Wiemy, że baron von Schlewe był zawsze żarliwym wielbicielem dziewiczych piękności, że nic nie miało dla niego większego uroku nad zachwycające kształty pięknéj kobiety.
Gdy Leona z pogardliwym uśmiechem przekonała się o swojém świetném powodzeniu, chciała powrócić na terras, aby zapytać brata Erazma o mnicha z Santa-Madre, z którym mówić pragnęła.
Przechodziła właśnie obok świecznika, gdy tuż koło niéj otarł się jakiś mnich, który niezawodnie postrzegł ztamtąd jakąś parę i znalazł w tém wyższe zadowolenie niż gdyby sam używał.
Leona badawczo spojrzała na tę przygarbioną, złowrogą postać, na bladą, namiętnościami strawioną twarz, z czerwoną, sterczącą brodą.
Niewątpliwie był to pożądany mnich.
Zauważył hrabinę i chciał odejść boczną ścieżką.
— Za pozwoleniem, pobożny bracie, szepnęła mu Leona, słówko!
— Niech święci będą z tobą, dostojna pani — teraz dopiero poznaję panią! Józef Serrano jest na twoje rozkazy!
— Nie rozkazywać, ale mam prosić! Czy raczysz, pobożny bracie, posłuchać mnie chwilę!
— Z radością, dostojna pani — uważam, że tu w cieniu drzew jest wygodna ławeczka — racz pani usiąść, a mnie dozwól, abym przy tobie czuwał.
— Pan umiesz być grzecznym — to u braci zakonnych podwójnie cenić należy, z czarownym uśmiechem rzekła Leona i siadła na ławce: bo oni nie mają żadnych stosunków z kobietami!
— Od których należy się uczyć grzeczności — wielka prawda, dostojna pani! Jednak zakaz nie jest bardzo surowy. A teraz czego pani sobie życzysz? Niezmiernie jestem ciekawy usłyszeć, co najpiękniejsza kobieta i najłaskawsza władczyni tutaj mi rozkaże... czy wolno mi spocząć przy twojém łonie?
— Chciałbyś pan tu klęczeć? Na wilgotnéj trawie musi być wilgotno!
— Masz pani słuszność, ogon twojéj żółtéj sukni o tém mnie przekonywa — ale cóż mnie obchodzi wilgoć ziemi, jeżeli przed panią, mam klęczeć?
— Hiszpańska krew jest gorąca! zaśmiała się Leona, gdy Józef umieścił się u jéj nóg, bo poznał bujną piękność lubieżnéj kobiety. Pan zawiozłeś zbiegłą mniszkę, Franciszkę de Cuenza, do klasztoru karmelitów?
— Aby ją nazajutrz dostawić do Burgosu, dostojna pani, jak to było postanowiono!
— Do klasztoru w Burgosie — dobrze — a czy nie zabralibyście z sobą jeszcze innéj dziewczyny i tymczasowo nie umieścili w tymże klasztorze?
— Dziewczyny? — czy pani mówisz o młodéj Niemce, wysokiéj piękności i skromności, którą dzisiaj przez okno widziałem w celi klasztoru przy ulicy św. Antoniego?
— Jak dobrze zgadywać umiesz, pobożny bracie! Gotowana za tę usługę zapłacić 10,000 franków!
— Żartujesz sobie zemnie dostojna pani?
— Myślałam tylko o kosztach podróży — jeżeli tego za mało — dam więcéj!
— Nie, dostojna pani, za wiele! Szczęśliwy jestem wielce, że mogę wyświadczyć wam tę małą usługę — tylko papiery albo nazwisko dziewczyny — tego wszędzie wymagają, bo to należy do formalności!
— Dziewczyna imieniem Małgorzata, nie ma jeszcze przywdziewać habitu, lecz tymczasem znaleźć tam spokojne schronienie — dziewczyna jest chora, gorączka jéj może się zwiększyć — może już długo żyć nie będzie.
— Czy dobrze panią rozumiem?
— Jest to nieszczęśliwa sierota, dla któréj śmierć byłaby dobrodziejstwem, pobożny bracie!
— W klasztorze w Burgosie bardzo cicho i pięknie!
— Mimo to nie sądzę, aby dziewczyna mogła kiedykolwiek odzyskać zdrowie — jéj cierpienia martwią mnie.
— Dostojna pani, jak zawsze, jesteś pełna współczucia! Obie zawiozę do klasztoru, potém muszę się udać do Madrytu, ale Niemkę będę miał na oku — może za rok usłyszysz pani o mnie!
— Bez zadziwienia widzę wyraźnie, że mnie całkiem rozumiesz, pobożny bracie! poszepnęła piękna hrabina, czarownym głosem wyrażając swoją wdzięczność i uznanie. Powstała: Mogęż liczyć na twoją obietnicę?
— Jutro odwiozę obie dziewczyny do granicy — za dni cztery z pewnością możesz pani liczyć na to, że będą dostawione do klasztoru w Burgosie.
— Jakże panu dowiodę mojéj wdzięczności?
— Dostojna pani pragniesz mnie zawstydzić! Twoja gościnność, pani, mocno mnie zobowiązała! powiedział Józef i znowu odprowadził hrabinę na terras.
Upojeni winem, odurzeni miłością mnisi, bujali aż do szarzejącego poranku; wtedy dopiero powymykali się pojedynczo, aby znowu zamknąć się w swoich klasztornych murach.
Spojrzyjmy jeszcze w kilka miesięcy późniéj na zamek Angoulême i obaczmy jak Leona umiała bawić znakomity świat i coraz bardziéj pogrążać go w grzechu.
Nadchodziła już jesień. Drzewa w parku i bujne liście pnących się po filarach i terrasie roślin, przybierały ową mocno czerwoną barwę, która w połączeniu z soczystą zielonością przedstawia piękny widok.
Późne kwiaty kwitły w klombach, na krzakach róż pachniały ostatnie ciemno-czerwone królowe ogrodu. W parku powiewało orzeźwiająco świeże i korzenne po- wierze, które odznacza jesień i czyni ją tak dla zdrowia korzystną.
Przy wieczornym wietrze powiewała na drzewach biała, powietrzna pajęczyna, w przelocie na nich zawisła; a sosny i jodły licznie owoc swój rozsiewały po mchu, który już gdzie niegdzie okrywał się ciemnym z drzew opadłym liściem.
W takiém otoczeniu pałac Leony wyglądał piękniéj niż kiedykolwiek, a przez otwarte łukowe okna wpadało do jego pokojów orzeźwiające powietrze parku.
Gdy nadszedł wieczór, a przez gałęzie padło jasne księżycowe światło na zamek i żwirowe drogi, w krótkich przerwach nadjechały okazałe ekwipaże gości, na których widzimy nie tylko herby hrabiów i margrabiów, lecz też książąt i arcyksiążąt.
Zamek Angoulème wszedł w modę, i dla znakomitego pana była to rzecz bardzo przykra, jeżeli nie miał wstępu do salonów hrabiny Ponińskiéj.
Dzisiaj oczekiwała gości Leony nowa niespodzianka i nowe przyjemności, które jeżeli nie zaraz, to przynajmniéj bardzo wkrótce, podobnie jak ruchome marmurowe obrazy, miały odbyć podróż po całéj Europie, a potém i daléj.
Zgromadzono się w rozległéj, wysokiéj sali, w któréj powiewało chłodne powietrze parku, wpadające tam przez otwarte szklane podwoje.
Wszędzie rozlewało się morze światła, a znakomici panowie chętnie zezwolili, aby podczas ich rozmowy, usłużni i sowitéj nagrody pewni lokaje, w rezległém kole poprzysuwali ich fotele jak można najbliżéj do zakrytej sceny, a wtém przy odgłosie muzyki podniosła się morsko-zielona złotem tkana draperya, a widzowie z największą dokładnością rozróżnić mogli wszystko, co powstało.
Na początku tańczono balet tak wysoko wykończony, jakiegoby i cesarska scena przedstawić nie mogła, a wia- domo, że na początku przedstawienia dają się zwykle mniéj dobre sztuki.
Leona przejeżdżając przez jedno z przedmieść, postrzegła śpiewającą na ulicy dziewczynę, która tak zgrabnie i mile umiała przedstawiać pieśni ludowe, a przytém miała głos tak ujmujący, iż od razu w téj biednéj, nędzną sukienką odzianéj dziewczynie poznała skarb.
Leona kazała, aby się powóz zatrzymał, i poprosiła do siebie uliczną śpiewaczkę; dla zapytania się czy nie zechce jéj towarzyszyć i coś w jéj salonach zaśpiewać?
Młoda, milutka Teressa, wówczas zaledwie szesnastoletnia dziewczyna, ale zalotna Paryżanka, o gładko uczesanych włosach spadających pomimo ubogiéj odzieży aż do ładnego obówia, dała się zabrać nieznajomej znakomitéj damie, jakby jéj głos wewnętrzny mówił, że za jéj pomocą dojdzie do świetnéj przyszłości, o jakiéj uliczna śpiewaczka nigdy nawet zamarzyć nie mogła.
Leona wnet przeczuła w téj Teressie magnes nieoszacowany, bo kiedy inne uliczne śpiewaczki nie miały ani głosu ani wdzięku, w Teressie wszystko to się łączyło.
Gdy więc Teressa otrzymała od hrabiny bardzo przyzwoitą odzież i to swobodnie, to nieco tęsknie zanóciła pieśń, a przytém tak była gorliwa, i że; tak powiemy, ożywiona, iż każdy z jéj pięknych, wysoko odsłonionych członków współdziałał, Leona przyznać musiała, że to skryte, zarazem milutkie usidlenie zmysłów, sprowadzi nieobliczone następstwa.
Hrabina miała słuszność.
Po balecie ukazała się Teressa w krótkiéj, niebieskiéj, jedwabnéj sukience, łatwo dozwalającéj poruszać się na scenie salonu.
Bez żadnego zakłopotania odśpiewała jedną z zachwycających pieśni, z całą delikatną zalotnością, którą się tylko sama odznaczała, a którą późniéj i dzisiaj nawet jeszcze wyróżniają się wszystkie ludowe śpiewaczki, i otrzymała huczne oklaski.
Teressa śpiewając, żyła jakby w zmysłowym zachwycie — ruchy jéj nie były wyzywające ani niezgrabne, lecz jakby należały do dzikich słów, do pałających tonów jéj śpiewu, a młodość ją rozjaśniająca, skromność poruszeń i piękne kształty członków, zbyt powabnemi czyniły jéj pieśni.
Dodajmy zaraz, że owa Teressa w kilka lat późniéj została gwiazdą wszystkich paryzkich ludowych śpiewaczek, i że tysiące innych usiłowały naśladować jéj ton i sposób śpiewania.
Mieliśmy sposobność wszyscy zauważyć, jak się to im źle udawało, od czasu jak śpiewaczki à la Teressa na wszystkich miejscach słyszeć się dawały — żadna nie nabyła téj sławy, żadna nie była nawet cieniem téj miłéj zalotnicy, którą hrabina Ponińska pierwsza w wybrane koło wprowadziła.
W kilka lat późniéj, dyrektor paryzkiego Alkazaru, pozyskał ją sobie za ogromną summę, a tam słuchały jéj pieśni, w zamkniętych dla tych wyłącznych widzów salonach, przebrane księżny i hrabiny. Opowiadają nawet, że księżna Metternichowa tak się zachwyciła Teressą, że postanowiła jéj ton zaszczepić na salonowéj scenie.
Piękna i do dziwnych oryginalności skłonna księżna, brała u niéj lekcye, i za jedno przedstawienie na wieczorze zapłaciła skromnéj śpiewaczce 1,000 franków.
Za to księżna, gdy dwór w Compiègne dla swobodnéj rozrywki bawił się pasterskiemi igrzyskami, naśladując ton i ubiór Teressy, odśpiewała kilka pieśni, które wywołały najgłośniejsze poklaski.
Leona uznała ten ton za najstosowniejszy do czasu, i nie pomyliła się, licząc na to, że on potężnie celom jéj posłuży.
Co Teressa wyrażała jako swobodne tchnienie zmysłowości, co w niéj przy skromności i przyjemności wyglądało pięknie i zachwycająco, to właśnie gdy ją naśladować a nawet przewyższyć zamierzano, stało się wyra- żeniem brzydkiéj i surowéj lubieżności, narzędziem grzechu.
Lecz wróćmy do zamku Angoulème i obaczmy co jeszcze nowego wymyśliła hrabina Ponińska, aby oczarować zmysły i ludzi uczynić niewolnikami rozkoszy.
Gdy zachwycająca Teressa swoje ułudne i podburzające pieśni odśpiewała, na scenie salonu hrabiny ukazało się ośm par w hiszpańskich ubiorach dla odtańczenia kadrylla.
Tancerki miały pół długie, delikatne sukienki, niby spadające na różowe trykoty po kolana, iżby wykończenie piękne ich kształty wydawały się jeszcze powabniéj. Na nogach miały czerwone atłasowe bóciki, a w rękach ubranych w nienagannie białe rękawiczki, trzymały kastaniety, któremi brzęczały w takt dzikich akkordów muzyki.
Tancerzy również przedstawiały tancerki, wyglądające zachwycająco w staro-hiszpańskim, okazałym stroju. Jedwabne kurtki ze sznurami, zalotne berety, bardzo krótkie spodnie po kolana, z powiewającemi wstążkami i białe pończochy przezroczysto-jedwabne — wszystko to przyczyniało się do nadania uroku tym uśmiechającym się parom.
Przy odgłosie odurzającéj muzyki rozpoczęły one taniec, jakiego oczy obecnych jeszcze nie widziały — taniec, który przeszedł wszelką dzikość, wszelki południowy żar, wszelkie najzuchwalsze ruchy hiszpańskich i portugalskich bajader, a który pod względem zmysłowéj zdrożności, najwyuzdańszego odkrycia wszelkich wprawdzie w tańcu zawsze z zręczną zalotnością okazujących się kształtów, nigdy jeszcze nie był widziany.
Był to kankan, wynalazek Leony, który najprzód w zamku Angoulème nie był tańczony, ale przeszalał — kankan, który szatańsko uśmiechająca się hrabina, jako nowy, ponętny owoc na drzewie grzechu zawiesiła, i który w parę lat późniéj podróżował po całym świecie. Był to kankan, który tak dalece oczarował zmysły gości, a dusze ich w takie skuł kajdany, iż coraz bardziéj cisnęli się, aby poznać to nowe widowisko.
Taniec ten tak miał głośne powodzenie w salonie Leony, że książęta i margrabiowie, lordowie i baronowie, wkrótce przystąpili do uśmiechających się tancerek i w niszach lub parku całkiem wpadli w moc téj oblubienicy piekła.
Gdy hrabina cieszyła się jeszcze takiém powodzeniem swoich wynalazków, gdy postrzegła że świątynia jéj coraz bardziéj się napełnia, a jéj tchnienie z tajemniczo wzrastającą czcią toruje sobie drogę po świecie — gdy z terrasu ujrzała jak uśmiechające się pary swawolą po labiryncie miłości, wybiegły z jéj ust słowa:
— Wszyscy jesteście niewolnicy — wszyscy — niewolnicy waszéj namiętności, poddani grzechu! Jeden tylko opiera mi się. Jeden, różny od was wszystkich...
Oczy Leony zaświeciły ponuro, gdy pomyślała o Eberhardzie, tym wzniosłym, szlachetnym człowieku, którego teraz jeszcze bardziéj nienawidziła, bo czuła skrycie jak wspaniałym był dla niéj!
Małgorzatę usunięto na stronę! Ów mnich Józef punktualnie wykonał rozkaz hrabiny. Teraz trzeba było jeszcze usunąć Eberharda.
Wtém zbliżyli się ku niéj trzéj panowie z parku. Leona poznała w nich barona, a obok niego panów von Renard i Edwarda. Obaj byli galernicy tak wyszukanie i nienagannie byli ubrani, że można ich było uważać za bardzo znakomitych gości hrabiny.
Bardzo pilnie o czémś z sobą rozmawiali.
Schlewe i Fursch widocznie jakiś plan układali.
Na wysokości terrasu dostrzegli Leonę.
Baron wskazał ją wzrokiem, poczém podszedł bliżéj z Furschem.
Edward pozostał na dole w parku.
— Moja najłaskawsza, poszepnął von Schlewe: widzisz tu pani najnieubłagańszego nieprzyjaciela człowie- ka, który mieszka przy ulicy Rivoli w jednym samotnym, bardzo pięknym pałacu!
— O téj nieprzyjaźni wiemy od dawna, baronie! uśmiechając się odpowiedziała Leona.
— Piękna mniszka, łaskawa opatka! przemówił Fursch, kłaniając się.
Od dawna poznał, że hrabina i owa tajemnicza osoba, która go kiedyś w awanturniczych zamiarach utwierdziła, była jedną i tą samą osobą.
— Pan von Renard właśnie mi wyznał, że nie prędzéj odzyska spokojność, aż się zemści za pobyt w Tulonie i za wiele innych rzeczy! oświadczył von Schlewe.
— A pan baron właśnie jedném słówkiem wskazał mi drogę do tego, drogę równie blizką jak genialną!
— Pan mniemasz, że tylko wyżéj udarowani ludzie, umieją rozpoznać tak blizko nas leżącą prawdę — zgadzam się z panem! odparła Leona.
— W tych dniach usłyszysz pani coś o ulicy Rivoli, ten pan Renard nie da się ułagodzić! utrzymywał Schlewe, a jego siwe błyszczące oczy i mina przybrały jakiś sarkastyczny wyraz.
— Ciekawa jestem dowiedzieć się, co to może być takiego?
— To jeszcze tajemnica, moja najłaskawsza!
— O, to o więcéj nie pytam — bardzo lubię tajemnice!
— Spodziewam się, że jéj odkrycie sprawi pani hrabinie zadowolenie! powiedział Fursch.
— Nie wątpię o tém! Jednak — spojrzyjcie panowie na ów kiosk!
— Trzy zachwycające tancerki tam wyprawiają zabawne igrzyska.
— Elfie postaci! uśmiechnął się von Schlewe z upodobaniem.
— Czy nie zechcecie przyjąć od nich kielichów napełnionych palącém winem?
— Pytanie pani hrabiny jest dla nas rozkazem!
— Jestem strudzona — pozwólcie mi odejść niepostrzeżenie, powiedziała Leona, i pozwólcie niech tam motylki obok was latają — noc jest tak ożywiająca, chłodna i powietrzna!
— Najłaskawsza pani jesteś samą dobrocią, poszepnął von Schlewe całując rękę Leony; dążysz jedynie do przygotowania innym przyjemności! Tylko o innych myślisz, dla siebie saméj nic nie pragnąc!
— Gościnność pani hrabiny cały świat podziwia! dodał Fursch.
— Cieszyć się będę, gdy z okien moich obaczę, że swobodnie używacie życia, moi panowie! Daléj w powietrze — życie jest tak krótkie!


ROZDZIAŁ V.
Niemowa i jego sobowtór.

Przy ulicy Rivoli znajdował się pałac księcia de Monte-Vero. Zajmował go z całą swoją służbą.
Zewnętrznie pałac Eberharda podobny był do wygodnego, pełnego gustu prywatnego mieszkania. Front wysokich lustrzanych okien wychodził na ulicę, wejście zdobiły cieniste drzewa i pnące się rośliny, z lewéj strony domu była weranda, z prawéj zaś kraty i w nich wjazd dla powozów.
Pałac miał tylko dwa piętra. Mieszkania służby były w oddzielnym domu, leżącym w tyle ogrodu. Tam znajdowały się także mistrzowsko zbudowane i wspaniale urządzone stajnie.
W samym pałacu, oprócz Eberharda, widziano tylko małego Jana, starą Urszulę, Sandoka murzyna i jednego służącego księcia.
Marcin nadzorował i zarządzał tylną budowlą.
Wnętrze pałacu było zadziwiająco piękne i kosztowne. Marmur i złoto w przysionku i na schodach — ciężkie tureckie portyery w pokojach na piętrze — wygodna okazałość i urządzenie wszędzie.
A jednak w pałacu Eberharda panował głęboki spokój i żałoba, brak radości i żal!
Wprawdzie książę de Monte-Vero w niestrudzoném dążeniu i bezprzestannéj pracy usiłował zatopić i rozproszyć dręczące go myśli — wprawdzie szukał i znalazł przekonanie, że służy ludzkości i uszczęśliwia miliony ludzi — lecz i to wysokie uczucie nie było w stanie stłumić i zniszczyć boleści, jaką ojcu sprawiała na wieki zatracona córka.
Widział ją, ale dla tego tylko, aby go ta chwila przeraziła. Dowiedział się potém o jéj uwolnieniu, ale dla tego, aby go przejął sprawiedliwy gniew na tych, którzy mu taką boleść przygotowali.
Eberhard pośpieszył do stolicy, ukazał się dla zabrania do siebie córki, dla uratowania jéj i dania przytułku przy swojém sercu — świętego schronienia w swoich objęciach.
Ale Małgorzata gdzieś znikła, przebrzmiała! Żaden ślad nie wskazywał dokąd się udała. Niektórzy utrzymywali, że nieszczęśliwa szukała śmierci i znalazła ją.
Lecz Eberhard niezmordowanie czynił dalsze przygotowania — a liczni jego wysłańcy przejrzeli wszystkie chatki, wszystkie zakątki.
Nadaremnie. Nieszczęsna gwiazda przyświecająca téj wielce znękanej dziewicy, jeszcze nie zaszła i nie zbladła.
Książę de Monte-Vero, otoczony bogactwy i przepychem, za którego nieprzeliczone ręce do modlitwy się składały, który mógłby opływać jak najzasłużeniéj w blasku szczęścia, widział w swojéj duszy bolesną lukę, i sprawdziło się na nim twierdzenie, że na téj ziemi nie ma nic skończonego.
Najszczęśliwszym szpiegiem, najwierniejszym i najniezmordowańszym badaczem Eberharda był Sandok. Miał to w swojéj naturze, że przedewszystkiém wynajdował ślady i szedł niemi, a to czegoby nikt inny nie odkrył, często obudzało w nim nadzieję, że znajdzie dziecię swojego massa — lecz zawsze nikła ta nadzieja, ilekroć mniemał, że jest bardzo blizko spełnienia.
Nakoniec przyszedł do przekonania, że poszukiwana z jakiegoś powodu opuściła niemiecką stolicę, i objawił księciu mniemanie, że ją do Paryża przewieźć musiano.
Nawet już tak blizko deptał po piętach Rudemu Dzikowi, że ten użyć musiał całéj przezorności i chytrości, aby z łupem swoim uszedł przed murzynem.
Ujść łatwiéj niż ścigać.
Na każdéj krzyżowéj drodze człowiek staje, nie wiedząc w którą stronę udał się zbieg ze zdobyczą — wszędzie trzeba robić nowe utrudzające poszukiwania, szukać jego śladu.
Rudy mnich przywiózł Małgorzatę do klasztoru przy ulicy św. Antoniego i nie śmiał wejść do pałacu Leony, bo bardzo słusznie domyślał się, że ciągle mają go na oku słudzy Eberharda.
Widział hrabinę i mówił z nią w Château-Rouge — teraz zaś, gdy Małgorzatę od dawna przewieziono za hiszpańską granicę, mógł bez najmniejszego niebezpieczeństwa podzielać przyjemności, które się gościom zamku Angoulème tak niepomiernie nastręczały.
Eberhard zawsze jeszcze nie zaniechał nadziei znalezienia córki.
Niepodobna mu było pojąć myśli, że na zawsze miała zginąć dla niego.
Unikał promieniejących towarzystw paryzkich, w których mógłby przyświecać jak słońce, i w samotni domu swojego pracował, spodziewał się i wyszukiwał coraz to nowe drogi do odzyskania dziecka.
Przytém książę okazywał tkliwą miłość niememu chłopczykowi, któremu niegdyś ocalił życie, a któremu teraz w swoim pałacu jak najświetniejsze dawał wychowanie.
Mały Janek już miał przeszło lat dziesięć, a moralnie i fizycznie rozwijał się bardzo szybko. Jedno czego mu brakowało, czego pozbawił go los okrutny, mowę, rozumiał przez zręczne znaki, albo też ile możności zastępował ją przez pismo.
Ale Eberhard, litością zdjęty, często spoglądał na chłopca, któremu bujne blond kędziory z główki się zwieszały, którego wielkie, niebieskie oczy tak mądrze i głęboko patrzały, i powiadał sobie, że Janek wiecznie nieszczęśliwy będzie, bo mówić nie może.
Najsławniejsi lekarze w Paryżu próbowali swoich wiadomości na ulubieńcu księcia — lecz wszyscy wyznali, że cierpienie chłopca jest dla nich nieodgadnioną zagadką, ponieważ nie jest jak inni niemi, od urodzenia głuchym, lecz tylko z dziwnego jakiegoś powodu mówić nie może.
Jednozgodnie pocieszali księcia obietnicą, że gwałtowny wypadek, nagłe wstrząśnienie we wnętrzu chłopca, może mu kiedyś przywrócić mowę, ponieważ doświadczenie uczy, że takie pozorne cuda, w podobnych wypadkach, z niemymi przytrafiają się.
Słaba to była pociecha i wyglądała za nadto jak owo wzruszanie ramionami, którém lekarze nawet przy łożu chorego możliwość uratowania go oznaczają.
Mały Janek mimo wzrastającego w nim coraz bardziéj wewnętrznego przekonania o swojej niedoskonałości, w żywéj i wesołéj istocie swojéj bynajmniéj się z tém nie zdradzał.
Był to chłopak rozpustny, gdy się bawił lub biegał po ogrodzie Eberharda — w pośród zaś cichéj nocy, gdy go nikt nie słuchał, przejmowały go myśli, kwestye i uczucia, których nikt z otaczających go nie byłby mu przypisał.
Janek była to jedna ze szczególniejszych istot, w których tworzy się wcześnie rozwinięty świat.
Był on niemy, trudno mu było wyjawić to, co go napełniało, za to tém obfitsza była jego mowa wewnętrzna, tém obficiéj rozwijały się w nim spostrzeżenia i uczucia.
W dziesiątym czy jedenastym roku życia miał już duszę tak rozwiniętą i rozległą, jak zaledwie inni chłopcy w latach piętnastu — a chociaż nikomu, tego co się w nim działo domyślać się nie dozwalał, księcia jednak, gdy z nim przez znaki lub litery rozmawiał, uderzała kiedy niekiedy jasność jego odpowiedzi, tak, że często z wielkiém zajęciem badawczy wzrok wpajał w małego Janka.
Szczególny traf! Jan wziął do siebie Eberharda i z ojcowską miłością wychował go, Janowi także miał on to samo teraz wyświadczyć, jakby Bóg chciał mu nastręczyć sposobność wywiązania się z długu!
I ta myśl właśnie spowodowała pełnego uczuć księcia, że niezmiernie kochał małego, niemego blondynka syna grabarza, ale także surowo się z nim obchodził.
Burzliwa niesforność chłopca, objawiająca się w jego zabawach, częstokroć zmuszała Eberharda do ukarania go; szalona dzikość, z jaką właził na najwyższe drzewa lub pływał w łódce po ogrodowym stawie, nieraz trwogą przejmowała starą Urszulę, która nie umiała inaczéj sobie poradzić, jak przywołując księcia — a wtedy pomagała zawsze jego surowość!
Przy nauce przeciwnie Janek był tak gorliwy i poważny, że pod tym względem sprawiał tylko radość Eberhardowi, a jak opowiadała stara Urszula, małego tego podrzutka Samuel Bartels pewnéj zimowéj nocy znalazł na cmentarzu.
Opowiadała to tém chętniéj, bo bądź co bądź chciała zwalić z siebie podejrzenie, jakoby wspólne jéj pożycie ze starym grabarzem nie było czyste, do którego to przekonania, jak mówiła, ludzie zawsze za nadto byli skłonni.
— Janek, jest to podrzutek, a podrzucanie dzieci w niemieckiéj stolicy trafia się równie często jak tu w Paryżu, zwykle gorliwie opowiadała — dosyć się za to nagniewałam, i nie myślałam nigdy, że słabe, chorowite, wtedy na pół zmarłe dziecię, wyrośnie na tak tęgiego, jasnowłosego chłopca, któremu teraz przez dobroć pana Eberharda, moje wolne od trosk życie zawdzięczam — teraz kocham Janka tak, jakby rzeczywiście był mojém dzieckiem — a jednak nie dotknęła mnie nigdy ręka mężczyzny!
Przy takich zapewnieniach Marcin zwykle się uśmiechał i drażniąc Urszulę, mawiał:
— Do stu piorunów! wierzę, iż żaden mężczyzna nie chciał się was dotknąć, bo inaczéj bylibyście tak jak wszystkie inne kobiety! Wy panny jesteście wszystkie jednakowe!
A wtedy podstarzała Urszula wpadała w taki zapał, że Marcin z serdeczym śmiechem prędko z placu ustępować musiał, bo powiadał, że z kobietami spierać się, to rzecz niebezpieczna.
— Raczéj trzoda psów morskich, żartował swoim zwyczajem: z niemi wnet sobie dam radę! I ja wierzę, że mały Janek jest podrzutkiem, ale mocno wierzę i w to, żeście wszystkie jednakowe!
— Wierz, w co chcesz, stary morski szczurze, wołała wtedy Urszula, kończąc sprzeczkę: co mnie to obchodzi!
Pewnego pięknego dnia w jesieni, Eberhard pospołu z małym Jankiem zszedł z werandy swojego domu do ogrodu, ciągnącego się daleko po za domem.
Słońce dobrze jeszcze przygrzewało, więc książę szukał cienia w gęstych liściastych aleach.
Patrząc na chłopca, którego jasne loki spadały na ramiona, idącego obok księcia, można go było wziąć za syna Eberharda.
W twarzy młodego Janka objawiała się ta sama swoboda i otwartość, wielkie oczy z długiemi i ciemnemi rzęsami nadawały wielki powab delikatnemu obliczu, a krój twarzy i już wysmukła postać chłopca wskazywały, że kiedyś Janek będzie bardzo do księcia podobny.
Wielu badaczów ludzi i ich rozwoju, utrzymuje, że ci, co razem żyją, jak np. małżonkowie, po największéj części nabierają wielkiego podobieństwa, nietylko w obyczajach, postępowaniu, myśleniu i uczuciach, ale bardziéj jeszcze w zewnętrznéj powierzchowności, i przyznać należy, że się to spostrzeżenie często sprawdza.
Dalecy od zwolennictwa w objaśnianiu téj okoliczności, że każdy człowiek najlepiéj kocha siebie samego, a po sobie najwięcéj tego, kto jest do niego podobny, mniemamy raczéj, że to podobieństwo pochodzi z bardzo naturalnych następstw, jakie zupełnie jednakowe życie wywiera także i na powierzchowność.
Ludzie wszystko z sobą podzielający, nietylko radość i cierpienie, lecz pokarm i napój, tę samą przestrzeń, to samo powietrze, po długoletniém wspólném życiu, jeżeli ich natury nie za nadto się różnią, mogą stać się do siebie podobnymi!
Mały Janek oprócz tego już nawet w ukształceniu swojéj postaci miał coś wspólnego z Eberhardem.
Książę też usiłował niememu chłopcu, równie chętnemu do nauki, jak uzdatnionemu, udzielić swoich wewnętrznych przymiotów i te widocznie już się rzeczywiście objawiały przy pozornie nic nieznaczących sposobnościach, zaszczepione w umyśle chłopca.
Eberhard z zajęciem uważał na to szczególne, wczesne rozwijanie się małego Janka, często i chętnie zagłębiał się w otwierającą się przed nim duszę chłopca, i w takich razach przyznawać musiał, że w Janku rozwija się chęć wiedzy i głębia, każąca w przyszłości spodziewać się ogromu.
Lecz jak zawsze w takich wcześnie rozwiniętych i szczególniéj uposażonych naturach, obok tych darów spoczywa jakaś dziwna zagadka, nastręczająca największe niebezpieczeństwa, jakieś prawie chorobliwe wzburzenie, dzika fantazya, tak też i w małym Janku żyło coś, co księcia słyszącego jego odpowiedzi często przerażało, co nawet objawiało się w zabawach chłopca i zdradzało prawie nienaturalną czynność duszy.
Eberhard zatém starał się żywić w małym Janie dziecinne pojęcia, a przedewszystkiém nastręczać mu w spokojnéj piękności przyrody punkt oparcia i przyjemność, i doświadczyć jéj wpływu na serce ludzkie.
Mały Janek prawie z zachwytem pokochał swojego opiekuna od pierwszéj chwili gdy się ujrzał na jego ręku.
Widzieliśmy jak wyciągał wtedy ku niemu swoje drobne rączęta, jak wtedy już księcia od siebie puścić nie chciał — a to w sercu dziecinném niepojęte przywiązanie i miłość teraz tak dalece wzrosły, że Janek promieniał szczęściem, gdy Eberhard do niego przychodził, gdy przez niego prowadzony mógł chodzić po ogrodzie lub przy nim usiąść na ławce.
Rozumiał on każde spojrzenie, każdy uśmiech, każdą poważną minę księcia, i chociaż jeszcze był dzikiém, niesforném, szaloném dzieckiem, stawał się łagodnym i potulnym, skoro Eberhard tylko spojrzeniem wyrzut mu czynił!
Zawsze gniewnie występujący przeciw rozporządzeniom staréj Urszuli albo Sandoka, równie zapalczywy aż do czerwoności, nieposkromiony, gdy nie mógł oburzenia swojego poprzeć słowami, w wyrażeniach i ruchach prawie szatańsko gwałtowny, tak, że piękne jego oczy dziko się iskrzyły, — podobny był do anioła, gdy spotkał upominający wzrok Eberharda! Nie potrzeba było ani wołać, ani karać go — skoro książę nań spojrzał, zaraz innym się stawał — zapominał o wszystkiém, o gniewie i oburzeniu, o dzikości i uporze, skoro na nim spoczęło oko Eberharda.
Szczególne to dziecię podobne było do istoty mającéj dwie dusze — a książę często wstrząsał głową, gdy tylko co szatańsko rzucającego się Janka w sekundę późniéj widział wieszającego się mu u szyi i patrzącego nań pełnym miłości wzrokiem.
Eberhard zwykle zabierał wtedy chłopca i przemawiał do niego upominającemi słowy, polecając, aby słuchał rozporządzeń staréj Urszuli i Sandoka, a Janek wtedy skłaniał głowę, na znak, że to co uczynił przykrość mu sprawiało.
Często także znakami dawał księciu do zrozumienia, że ma słuszność, i przytaczał na to tyle dowodów, że często tém swojém poczuciem sprawiedliwości pobudzał księcia do śmiechu.
Sceny podobne zwykle kończyły się tém, że Janek gwałtownemi uściskami albo też na piśmie mówił wujowi Eberhardowi:
— O, jakże ja ciebie za to kocham! I raz przed kilku dniami do tego wyrażenia najgłębszych uczuć, na tabliczce, którą zawsze przy sobie nosił, dopisał:
— Gdybym kiedyś mógł ciebie strzedz i nad tobą czuwać, wuju Eberhardzie, — gdybym tobie także nawzajem mógł kiedyś ocalić życie!
Jakim sposobem zaledwie jedenasto-letni chłopiec mógł się zdobyć na takie myśli, na takie wyrażenia? Co się dziać musiało w jego duszy, że już umiała dawać takie dowody miłości i wdzięczności?
Te słowa tak dalece zdziwiły, a zarazem rozczuliły Eberharda, że podniósł małego Janka i ucałował go — a chłopak jak niegdyś oparł głowę ma ramieniu księcia i małą miękką ręką igrał z jego pełną brodą.
Łatwo pojąć, że książę, skoro nie był zajęty w swojéj pracowni, chętnie widział chłopca przy sobie; takim to sposobem przyszło do tego, że podczas gorącego jesiennego dnia chodził z nim po ogrodzie. Słońce tak paliło, iż należało spodziewać się burzy, a Eberhard i Janek szukali cienia gęste zarosłych drzew.
Wtém zbliżył się murzyn i na srebrnéj tacy przyniósł tylko co nadeszłe z Monte-Vero wiadomości i rapporta.
Niecierpliwie oczekujący ich książę przyjął je, otwo- rzył i zatopił się w rozmaitych doniesieniach swoich rządców, tak, iż nie uważał, że mały Janek pobiegł za przelatującą parą motylów i coraz bardziéj się od niego oddalał.
Urszula zajęta była w pokojach, których Janek z nią mieszkał — Sandok, niezważając na biegającego w dali po łąkach chłopca, poszedł za księciem do werandy, a potém do pałacu, dla wysłuchania jego rozkazów.
Listy musiały zawierać coś ważnego, bo Eberhard zaraz wszedł do swojéj pracowni i siadł przy biurku, z po nad którego spoglądał nań obraz księżniczki Krystyny, i stosownie odpowiadał na pytania swoich rządców.
Janek biegał za szybszemi od niego motylami po pałających od słońca łąkach. Nie miał w ręku siatki, ani nawet słomianego kapelusza na głowie, którymby mógł schwytać pstrych zbiegów. Blond loki powiewały na jego głowie, która od upału pokryła się kroplami potu — ale nie zważał na to, że promienie słońca takim go żarem paliły, całą uwagę zwrócił na motylów.
Wtém nagle zdało mu się, że tuż po za sobą słyszy czyjeś kroki — pomyślał o Sandoku albo Urszuli — ale nie, gdy się obejrzał, zdało mu się, że stoi przed nim obraz jakiegoś człowieka, którego jeszcze nigdy nie widział — krzyknął — wtedy zjawisko znikło, a Janek na głos się rozśmiał, i nie przerywał już sobie dalszego polowania.
Lecz palące promienie słońca dziwnie działały na chłopca, bo w kilka minut późniéj zdało mu się znowu, że słyszy za sobą kroki, prędsze, gdy biegł, ustające, gdy stał spokojnie, słowem podobne do echa.
Janek więc nie zważał dłużéj na te bez przerwy towarzyszące mu kroki, ale wtém postrzegł obok siebie cień, i gdy się obejrzał nieco przestraszony, stał znowu za nim obcy człowiek, którego pierwéj już był spostrzegł.
Nieruchomy, rozszerzone oczy wpoił w nieznajomego, który go prześladował — człowiek ten był chudy, pod- starzały, miał twarz złowrogą, oczy groźne i siwą brodę — zdawało się, że miał w ręku palący się ogień, a cała jego postać była tak czatująca i chytra, rysy i krój twarzy tak odznaczające się i pełne wyrazu, że Janek w duszy pomyślał o słowie „lis.“
Co to było, co chłopcu ten wyraz podyktowało i ten obraz przedstawiło? Co to było, co Janek w pośród jasnego światła słonecznego, ujrzał przed sobą w takiém ucieleśnieniu i z taką trwogą, że pobladł i struchlał?
Istnieje dziwne podanie, głoszone w najrozmaitszych kształtach i mogące dać powód do szczególnych uwag — a mówimy tu o podaniu o sobowtórach!
To co Janek w téj chwili nieprzyjaznéj dla jego duszy widział przed sobą, było zjawiskiem, wywołaném przez działanie słonecznych promieni na wcześnie rozwiniętą czaszkę chłopca.
Niewielu dozwolono dociec prawdy, ukrytéj w tém zjawisku, przez chorobliwy stan duszy, przesadę i t. p. przeszłém w podanie.
Atoli nierzadko trafia się, że za dziećmi, które z odkrytą głową narażają się na szkodliwy wpływ palącego słońca, a nawet za dorosłymi, ktoś chodzi; słyszą oni kroki tego niepojętego towarzysza, i oglądając się w koło, widzą własny swój obraz za sobą.
Jest to dziwne odurzenie, niepojęty skutek działania promieni słońca na czaszkę.
To prawdziwe spostrzeżenie wielokrotnie objaśniano.
Utrzymywano, że ten, którego prześladował taki sobowtór, nie mógł się go już nigdy pozbyć — opowiadano nawet, że jego ukazanie się jest zwiastunem śmierci.
Inni zauważali, że sobowtór nie zawsze jest cieniem tego, za którym chodzi, tak, że w téj udręczającéj postaci posłańca śmierci ukazują się dziwnie z nim złączone inne osoby.
Janek nie umiał wyjaśnić sobie obcéj postaci, która wystąpiła przed jego oczami — przez kilka sekund nie był nawet w stanie poruszyć się — osłupiałe patrzał na człowieka, który za nim chodził, i teraz, podobnie jak on, stał spokojnie — nie śmiał prawie oddychać, tak okropne było to zjawisko.
Jakim sposobem ten nieznajomy mógł się dostać do ogrodu?
Albo miałżeby być upiorem?
To dla wszystkich dzieci, a nawet dla Janka straszliwe słowo, co się za nim ucieleśniło, z taką siłą wstrząsnęło jego chorobliwie rozpaloną duszą, że się teraz nagle odwrócił, i uciekał od okropnego nieznajomego.
Janek ruszył z miejsca — lotem ptaka przebiegł łąki — kroki ścigały go — biegł prędzéj — okropny szedł zawsze tuż za nim! Wołał o pomoc — nikogo nie było w pobliżu.
Zaledwie oddychający chłopiec wpadł w aleę wiodącą do werandy — sobowtór szedł zanim tak blizko, że uciekający Janek co chwila myślał, iż go pochwyci.
W oświetlonym słońcem parku odbywała się szalona gonitwa, tak okropna ucieczka, że obcy, którzy patrzali na Janka, brali go za waryata — włosy jego rozwiały się — twarz miał czerwoną — oczy mu wystąpiły z dołów, oddychając straszliwie chrypił.
Nakoniec dopadł do kamiennych stopni, prowadzących do werandy.
Z okropnym krzykiem wpadł na górę — słyszał za sobą i tutaj jeszcze goniącego kroki widma, sobowtóra!
Nakoniec usłyszano w pałacu przeraźliwe wołanie Janka o pomoc.
Urszula pośpieszyła z rękami rozpaczliwie w górę wzniesionemi — Sandok naprzeciw pędzącego niepowstrzymanie chłopca, jakby był przez potwora jakiego ścigany, wpadł przed wszystkimi do pracowni Eberharda.
Ze zmienioną twarzą, gorączkowo i nienaturalnie pałającą, z drżącemi rękami, i bez tchu wpadł do księcia, który na widok swojego ulubieńca poskoczył przerażony.
— Co to się stało — Janku — jak ty wyglądasz?
Chłopak, gdy mu głosu brakowało, aby prędko rzecz wyjaśnić co go prześladowało, jeszcze raz krzyknął dziwnym nieoznaczonym tonem, który najlepiéj dowodził straszliwego w nim wzruszenia.
Potém padając przed Eberhardem, pochwycił jego kolana i obejrzał się przerażony.
— Co ci jest — czego się boisz?
Janek wskazał palcem po za siebie, a mocno rozszerzone oczy jego, ponuro świecąc z bojaźni, obejrzały się ze strachem.
Eberhard czuł, jak okropny strach go przejmował — wyrażenie szaleństwa jaśniało w twarzy i oczach chłopca.
— Ty pałasz — ty jesteś chory — tu nie ma nikogo, oprócz twojego wuja Eberharda!
Janek dał znak, że chce pisać; gdy go książę zaprowadził do stołu, drżącą ręką i z pośpiechem napisał wyraz: „Fursch“ (lis).
Eberhard pytająco spoglądał to na stół, to na chłopca, nie mógł sobie wytłómaczyć tego wyrazu — co Janek chciał powiedzieć — co mu się stało?
— Uspokój się moje dziecko i napisz mi, co cię przeraża! mówił dobrotliwie — wiedział, że tak łagodne słowa zawsze czarowny wpływ wywierały na wzburzony umysł chłopca.
Teraz stało się co innego.
— Jakiś człowiek jest za mną, napisał Janek — on mnie ściga — pędzi za mną!
— Tu nie ma nikogo Janku, każę poszukać, czy kogo nie ma w parku!
— Fursch — znowu napisał przestraszony chłopak.
Eberhard przeląkł się, teraz dopiero przypomniał mu się ten złoczyńca, którego wydał na galery i którego się teraz domyślał — czy ten Fursch uciekł i zbliżył się do domu dla wywarcia zemsty? Czy on zagroził chłopcu i ścigał go?
Ale późniéj Eberhard postrzegł gorączkowy rumieniec na obliczu drżącego Janka, i jak zawsze wszystko szybko dostrzegający i znający działania gorących promieni słońca, odgadł teraz, że chłopiec z odkrytą głową biegał po ogrodzie.
Wystąpił obraz jakiś przed oczy chłopca, widziadło mózgowe — ono go ścigało i przestraszyło!
Zaniósł Janka do jego pokoju, rozebrał przy pomocy płaczącéj Urszuli i położył w łóżko, a Sandok? posłał po lekarzy. Potém rozkazał przeszukać park jak najdokładniej.
Nie znaleziono ani śladu obcego człowieka! było niepodobieństwo, aby ktoś niepostrzeżony mógł się tam dostać.
Lecz jakże mógł wystąpić przed Jankiem obraz człowieka, którego nigdy nie widział? Jakim sposobem mogło-to być, że chłopiec nagle dowiedział się o nazwisku tego zbrodniarza — o nazwisku Fursch?
I cóż innego mógł pomyślić?
Że Janek był dzieckiem szczególniéj od natury uposażoném, to książę już miał częste sposobność zauważyć; że w duszy jego zachodziły rzeczy niepojęte, o tém wiedział, a ten wypadek był tak uderzający, rzadki i okropny, że Eberhard myślał o nim jak o nierozwiązanéj zagadce!
Co miało znaczyć ukazanie się tego Furscha?
Przybyli lekarze. Książę przystąpił z nimi do łóżka chłopca, który rozwartym wzrokiem na nich spojrzał.
Wkrótce wyjaśniono sobie przyczynę chorobliwego stanu, a lekarze oświadczyli, że gdyby tajemniczy prześladowca, którego w takich wypadkach za zbawcę uważać należy, nie był chłopca przygnał do pałacu, ten za kilka minet byłby bez ratunku zgubiony, boby go promienie słońca zabiły.
Teraz wszyscy zrobili księciu nadzieję, zalecili rodzaj pielęgnowania go i przepisali stosowne lekarstwa.
Rzeczywiście tym sposobem wyjaśnił się stan rzeczy; lecz okoliczność, że Janek w swoim prześladowcy poznał człowieka i w dzikiém wzruszeniu wymienił, to jest na- pisał nazwisko tego, którego nigdy nie widział, było to bez wątpienia zjawisko, nietylko wiele dające do myślenia, lecz nadto rzucające szczególne światło na niepojętą, tajemniczą zdolność duszy chłopca.
Byłże to rodzaj przeczucia, które w chwili niebezpieczeństwa powstało w rozpalonym umyśle chłopca? przeczucia, jakiego często doznają szczególniéj nerwowe natury?
Eberhard uspokoił się, gdy lekarze, uważając na działanie lekarstwa i chłodzących okładów, zapewnili go, że życiu małego ulubieńca nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
Ucałował jeszcze bardzo niespokojnie śpiącego, i po cichu wyszedł z pokoju, poleciwszy płaczącéj Urszuli nadzór i troskliwość o chorego.
Wiedział, że Janka wielce kochała, i gdy swoją obecnością uspokoił go, niesłyszany wyszedł z chłodnego, ocienionego, rozległego pokoju.
Cały ten wypadek wywarł w pałacu tém większe wrażenie, że wszyscy chłopca lubili, a prócz tego wiadomo było, że książę kochał go całém sercem!
Służba mówiła sobie, że dostojny i dobrotliwy pan, w tym chłopcu szuka wynagrodzenia za swoje utracone dziecię.
Rzeczywiście takie było zdanie tylko sług. Bo kto znał duszę Eberharda, kto w ogóle pojmował miłość ojcowską, ten wiedział, że nic nie wynagrodzi, ani zastąpi utraconego dziecięcia.
Serce Eberharda równie jeszcze gorąco bolało, i tęskniło niewypowiedzianie więcéj niż kiedykolwiek do nieszczęśliwéj córki — nie szukał więc i nie znalazł w małym Janku ani pociechy ani wynagrodzenia.
Wiązała go jednak z chłopcem jego miłość i przychylność, tudzież myśl, że mały Janek był podrzutkiem i niemową.
Eberhard kochał to dziecię — kochał jakby mocą jakiejś skrytéj potęgi, goręcéj i silniéj, aniżeli dotych- czas to sam sobie przyznawał. Dzisiaj dopiero uczuł to, gdy niebezpieczeństwo zagroziło jego małemu ulubieńcowi.
Po południu nastała cisza, która po palącym, słonecznym żarze zapowiada burzę.
Rzeczywiście panował upał zupełnie w późnéj jesieni niezwykły, a ziemia pragnęła orzeźwienia, wybawienia z arcy gorącego ognia.
Gdy nadszedł wieczór, coraz bardziéj piętrzyły się ciemno siwe chmury, a wkrótce gorący wiatr i kurz zaczął wirować opadłe ni liściem drzew, i wszystkiém tém kręcąc podnosił w powietrze, a potém gnał przed sobą siwe, gęste tumany pyłu.
Po pierwszym, bardzo hucznym grzmocie, spadły pojedyncze, wielkie krople deszczu.
Ptaszęta na gałęziach zamilkły — w koło zapanowała posępna cisza, nastało żółtawo-siwe światło.
Wtém na pędzących za sobą chmurach mignęło pierwsze wężykowate światło.
Eberhard odłożywszy robotę, stał przy oknie swojego pokoju; chętnie lubiał być pobożnym widzem gwałtownego zjawiska — chętnie słuchał huku piorunów, śledził przebieg błyskawicy, i sam orzeźwiony, uważał z radością dobroczynne tego następstwa.
Burza była nadzwyczaj gwałtowna. Cała natura wyglądała jak zrewoltowana, wzburzona — burza, chmury, huk i niebieskawe światło sprawiały straszna wrażenie.
Coraz bliżéj uderzały pioruny, aż ziemia drżała, coraz jaśniéj i częściéj migały błyskawice i coraz gęściéj padał orzeźwiający deszcz na spiekłą ziemię.
Eberhard obawiał się, aby grzmoty nie wywarły wstrząsającego, niekorzystnego wrażenia na wzruszoną duszę Janka — ale wszedłszy do jego pokoju, aby go zobaczyć jeszcze raz przed zapadnięciem nocy, przekonał się, że orzeźwiające powietrze, które teraz po ustaniu burzy wpadało przez otwarte okno, uspakajająco i dob- roczynnie działało na śpiącego chłopca — dusza jego w śnie szukała orzeźwienia i wzmocnienia.
Eberhard ucałował policzki chłopca, potém wrócił do swoich pokojów, aby za nadejściem nocy, nie przeczuwając tego co nastąpić miało, udać się na spoczynek.
Janek nagle przebudził się jakby z pół snu — nie ruszał się, jakby go zawsze jeszcze dręczyła i owładnęła trwoga — nie widział już przy sobie postaci obcego człowieka, ale wnet usłyszał w ogrodzie podsuwające się czyjeś kroki, które podchodziły pod okno jego zupełnie ciemnéj sypialni.
Ciemne obłoki zasłaniały niebo, a liście drzew jeszcze bardziéj czyniły nieprzejrzanym pokój i widok na park.
Ponieważ mały Janek spał mocno, więc stara Urszula zasnęła także w swoim wygodnym fotelu — i teraz taki ją sen zmorzył, że nie słyszała, jak się chłopak na pościeli ostrożnie i powoli podniósł — głowa jéj opadła na wysokie i miękko wysłane poręcze krzesła — złożone ręce opadły ciężko na jéj łono — powieki mocno zamknęła.
Lekarz zalecił chłodne, powietrze, więc stara Urszula nie zamknęła jednego okna.
Pomiędzy drzewami na dworze szumiało, ale nie zimny wiatr nocny poruszał gałęźmi, lecz wolny, korzenny przeciąg powietrza.
Po burzy nie nastało wcale ostre powietrze, ale łagodna orzeźwiająca świeżość, wiejąca chłodno i mile. Jéj to zawdzięczał Janek, że jego oczy teraz już nie były tak strasznie rozwarte, że policzki nie tak się pałająco czerwieniły.
To co go spotkało, wydawało mu się tylko marzeniem, i namyślać się musiał, aby przywołać sobie na pamięć postać i nazwisko nieznajomego.
Zadrżał gdy sobie przypomniał co się stało — zupełnie się ocucił i był rzeźki.
Mogło to być około północy.
Gdy na innych ulicach i placach ogromnéj stolicy Francyi jeszcze panowało życie, na ulicy Rivoli zaległa już głęboka cisza — domy znakomitych panów, w których przed chwilą, jeszcze paliły się i migotały światła, teraz już pogrążone były w ciemności i milczeniu.
Chmury jeszcze wisiały czarne i ciężkie, tak że uliczne latarnie słabo tylko łagodziły wszędzie rozciągającą, się ciemność.
Pałace przy ulicy Rivoli, wszystkie podobnie jak pałac księcia de Monte-Vero, wznosiły się na parkowych zakładach, które zupełnie oddzielały od siebie pojedyncze pałace, tak że zieloność drzew w tych przerwach sięgała aż do ulicy, przedzielona od niéj pełnemi gustu sztachetami lub kraciastym murem.
W ogrodach było jeszcze ciemniéj niż na ulicy. Z liści drzew spadały na zarośla i trawę z szelestem liczne i ciężkie krople — liczne gałęzie deszczem zmoczone, trzeszcząc spadały na chodniki.
Czy temu to szmerowi przysłuchywał się mały Janek?
Siedział w pościeli — wzrokiem usiłował przebić w koło panującą ciemność.
Wtedy zdało się chłopcu, że słyszy pod oknem wyraźnie przechodzące kroki — ktoś chodził między drzewami, stojącemi tuż przy pałacu i ogrodowych chodnikach. Może go znowu uwodziło chorobliwe wzruszenie?
Rozróżnił także dwa głosy, które się cicho, bardzo cicho między sobą naradzały, a potém daléj odeszły.
Byliż to dwaj słudzy, tak długo u księcia zatrudnieni, że dopiero teraz wracali do domu służbowego?
Niepodobna! Ostrożne ich kroki nie oddalały się w kierunku tego domu leżącego w głębi ogrodu, lecz w kierunku obu stron pałacu.
Janek czekając słuchał dosyć długo.
Głośny jak dzwon ścienny zegar zapowiedział pierwszą godzinę poranną.
Ten głośny dźwięk jednak nie obudził staréj Urszuli.
Wtém Janek usłyszał na dworze coraz to silniejszy trzask.
Cicho i ostrożnie wyjął jedną, nogę po drugiéj i stanął na kobiercu pokoju — nie słyszany uwolnił się z pościeli — po upływie kilku minut stanął obok śpiącéj — i przekonał się, że mocno zasypia.
Znowu na dworze coś jak upiór przebiegło po pod oknami, teraz tylko prędzéj, śpieszniéj.
Janek przesunął się cicho po podłodze i zbliżył do otwartego okna.
Na dworze było zupełnie ciemno i łagodnie, ale tak ciemno, że chłopiec musiał się pierwéj przyzwyczaić do tak głębokiéj ciemności, aby się mógł przekonać kto się tam tu i owdzie krząta.
Ostrożnie podniósł głowę do okna, tak aby z góry dojrzeć miejsca, z którego dochodził go kilka razy powtórzony szmer.
Głowy stojących na dole ludzi nie sięgały aż do wysokości okna.
Janek spostrzegł dwóch ludzi, cicho z sobą rozmawiających — uczuł gwałtowny przestrach, gdy postrzegł, że ich ręce iskrzyły się jak fosfor — i w jednym z nich poznał człowieka, który go dzisiaj ścigał, a którego nazwisko Eberhardowi wypisał.
Niezdolny poruszyć się, spojrzał jak skamieniały na dwóch nieznajomych — co oni robią w parku?
Lecz cóż to za blask tam przy werandzie — czy może tam jeszcze świece stoją?
Trzeszczący szelest dał się słyszeć bliżéj i rozeszła się mocno gryząca woń.
Ale Janek nie zważał na to — patrzał tylko na dwóch nieznajomych.
Jeden oddalił się powoli jak cień, widocznie niósł w ręku jakieś naczynie, które przy werandzie wypróżnił.
Prawie tuż przy werandzie była sypialnia Eberharda.
Ten co pozostał, jeszcze przyglądał się pałacowi. Był to Fursch.
Mały Janek drżąc chciał czémprędzéj cofnąć się od okna i obudzić starą Urszulę — lecz spojrzenie obrzydłego nieznajomego, który w dzień już wydał mu się tak okrutnym, teraz padło na niego.
Fursch ujrzał w oknie chłopca, który śledził jego postępowanie — twarz jego zmieniła się ze wściekłości, ale z zadowoleniem spostrzegł, że dziecko jakby spojrzeniem jego przykute, ani się ruszyło — nie mógł tego dokładnie rozpoznać, i zdało mu się, iż się nie porusza, jak jaka nadziemska, cieniem otoczona postać.
Janek pełny trwogi wpatrzył się w nieznajomego.
Wtém błysło jasno z boku przy werandzie — blask padł na drzewa — w jednéj chwili zaczęło tak wszystko trzaskać od ognia, że chłopiec odwrócił się od Furscha i nie mogąc sobie wytłómaczyć tego nowego zjawiska, patrzał na wzrastający z każdą chwilą blask. Co się stało? Buchnął ku niemu gęsty dym i tak go gryzł w oczy, że na moment musiał zamknąć.
Wtém ogień objął gałęzie drzew.
Czyliż nikogo nie było blizko, nikogo na ulicy, któryby postrzegł płomienie?
Janek — poznał, że przytrafiło się wielkie nieszczęście — ale był dzieckiem, nieradnym chłopcem, a do tego niemym.
Przeraźliwy nieznajomy znikł.
Gdyby, korzystając z chwili, w któréj Janek nań nie zważał, przystąpił bliżéj i wspiął się do okna?
Dym pokrył już park i drzewa czarnemi chmurami, przez które od werandy przebijał się mętny blask.
W téj chwili Janek obawiał się bardziéj okropnego nieznajomego, aniżeli płomieni — lecz późniéj zdało mu się nagle, że słyszy głos wuja Eberharda.
Trzask wzrastał — pinele i świerki przy werandzie paliły się.
We wnętrzu chłopca z męczeńską trwogą coś zawo- łało: „ogień!“ Usta jego poruszyły się, ale wybiegł z nich tylko bezsłowny głos — potém gdy się stara Urszula przebudziła, ale nie tak prędko opamiętać się mogła — bo tylko co marzyła, jak nakoniec przystępowała w kościele św. Pawła do ołtarza z Samuelem Bartelsem — rzucił się ku drzwiom prowadzącym na korytarz.
Przejście to ciągnęło się około licznych pokojów, a potém aż do wejścia, którem się przybywało od strony werandy i obok drzwi zamykających sypialnię Eberharda.
Gdy Janek otworzył drzwi swojego pokoju, uderzył go duszący dym, i na chwilę pozbawił tchu i przytomności — potém postrzegł, że cały korytarz, wejście i weranda są w płomieniach.
Niepodobna opisać jak przeraźliwie krzyknął niemy chłopiec.
Z razu nie mógł się ani ruszyć — potém cofnął się w tył wrzeszcząc — nagle coś wstrząsnęło jego ciałem, okropność chwili dodała mu siły — z krzyku przerażonego chłopca, można było wyrozumieć wyraz: „pomocy!“
Czy pełen męczarni chwilowy przestrach miał mu powrócić to, co w niepojęty sposób podrzutek niegdyś utracił?
Miałżeby Janek wrócić do doskonałości, a potém stać się pastwą płomieni?
Był zgubiony, on i stara Urszula, która porwała się z krzykiem do szpiku przejmującym.
Z sypialni nie było innego wyjścia, jak przez stojący w jasnym ogniu korytarz.
W pośród okropnéj chwili ani Janek, ani Urszula nie pomyśleli o oknie.
Ale chłopiec powziął inną myśl, która przebiegła po nim jak błyskawica — nie myślał o tém, aby miał dla siebie szukać zbawczéj drogi — lecz pamiętał o kochanym wuju Eberhardzie, który jak się zdawało, nic się nie domyślając spoczywał w swojéj sypiali, do ktôréj już chciwie liżące płomienie z groźną szybkością zbliżały się!
Dym groził uduszeniem Janka.
Z głośnym krzykiem, wyraźnie wymawiając wyraz „pomocy“ a potém „wuju Eberbardzie!“ wypadł w jednéj koszuli chłopiec i rzucił się w ogień — nie czuł, że jego małe nogi kaleczyły się, gdy biegł po rozżarzonych i poczernionych marmurowych płytach, że jego małe włosy sycząc spaliły się, a płomienie obejmowały jego członki — w jednéj chwili mimo dymu i ognia dostał się do drzwi prowadzących do pokojów Eberharda — wyrwał je — dzięki Bogu, nie były zamknięte — okropny zaduch napełnił pokój.
Janek w śmiertelnéj trwodze wołał.
Nie mógł już oddychać, zaledwie jeszcze trzymał się na nogach — płomienie za nim buchały i już niszczyły drzwi, któremi wpadł.
Wtém rozległy się z zewnątrz pomięszane wołania śpieszących na pomoc, a także i Sandok przebudził się w poblizkim pokoju.
Janek przekonał się, że Eberhard nie śpi w pierwszym pokoju, ale w przyległym.
Miał jeszcze tyle siły, że nazwisko Eberharda wprawdzie niewyraźnie, ale tak głośno zawołał, że śpiący je usłyszał, otworzył drzwi sypialni, wyciągniętemi rękami macając, posunął się jeszcze kilka kroków naprzód, a potém padł wskazując czerwone płomienie.
Eberhard poskoczył — nie poznał chłopca, który wpadł poczerniony i z głębokiego snu go przebudził.
Lecz teraz dostrzegł niszczący ogień, bo czarny dym grubemi kłębami wpadał do jego pokoju.
Zawsze przytomny i gotowy do czynu książę, przywdział czémprędzéj przy łóżku leżące ranne ubranie i szybko poskoczył do chłopca, który mu ocalił życie, a teraz omdlały, przejęty trwogą, dymem i boleścią, leżał na kobiercu.
Podniósł go i wołając: „Janku!“ trzymał na ręku, obaczywszy, że chłopak poczerniony i pokaleczony.
Była to okropna chwila.
Przed pałacem dał się słyszeć rozkazujący głos Marcina, a zarazem krzyki i wołania obcych.
Sandok nadaremnie usiłował dostać się przez płomienie do swojego pana — nawet jego przestrachu pełne wołania zaledwie zdołały, przez dym i szum z trzaskiem coraz bardziéj szerzących się płomieni, dojść do Eberharda.
Wtém ukazał się w oknie Marcin, któremu wysoka postawa dozwalała sięgać rękami prawie do szyb.
— Panie Eberhardzie — tutaj, panie Eberhardzie! Obudź się pan, na miłość Boga — tędy droga, wchód i weranda w płomieniach!
Książę szybko przystąpił do okna, otworzył je i zdziwionemu Marcinowi podał obumarłego chłopca.
— On mi życie swoje poświęcił! zawołał, zanieś go przedewszystkiém w bezpieczne i spokojne miejsce, już sobie znajdę drogę!
Marcin wziął trudnego do poznania chłopca — klątwa zamarła na jego ustach.
— Janek chciał ratować! rzekł z miłością; okrył nagie dziecię płaszczem.
Wtedy przypadły do pałacu księcia pierwsze sikawki i straż ogniowa.
Sandok, gdy mu oświadczono, że książę czuwa, z niebezpieczeństwem życia przedarł się przez płomienie, i w popalonéj odzieży, stał z dala w parku, szukając pana wzrokiem.
W pobliżu pałacu i drzew przy werandzie stojących, które się paliły szerząc niebezpieczeństwo, nikt pozostać nie mógł — ale już promienie wody zaczynały tłumić wszystko pustoszący ogień.
Marcin powrócił i połączył się z przywódcą ogniowéj straży, wojsko też przybyło i zamknęło ulicę.
Ogień z taką szybkością ogarnął stronę pałacu, w któréj znajdowała się weranda, że znaczne poczynił spustoszenia, a ugaszenie go wielkich wymagało usiłowań.
To szybkie szerzenie się płomieni, tém było dziwniejsze, że korytarze i posadzka w werandzie i wchodzie były marmurowe. Wnet znaleziono rozwiązanie téj zagadki.
Na częściach drewnianych i na murze, spalonych tylko i zwęglonych z jednego boku, a z drugiego ugaszonych, znaleziono niezaprzeczone ślady oliwy i smoły, obficie rozlanych dla podsycenia ognia.
Podobne ślady znalazły się i na okolicznych drzewach.
Płomienie jeszcze ciągle wznosiły się w górę.
Eberhard znajdował się wewnątrz domu i ztamtąd rozporządzał ratunkiem.
Nieustraszony, z zimną krwią stał w pośród płomieni jak nietknięty.
Przerażeni i troskliwi o niego Marcin i Sandok, nadaremnie usiłowali skłonić księcia do opuszczenia palących się przestrzeni, sami zaś zagrożeni niebezpieczeństwem, ratowali kosztowności i papiery.
Wtém nagle przypomniano sobie starą Urszulę.
Szukano jéj — wołano — nadaremnie.
Murzyn utrzymywał, że gdy jeszcze był w pałacu, słyszał przeraźliwy krzyk, ale sam zagrożony niebezpieczeństwem życia, w tém straszném zamieszaniu o wszystkiém zapomniał.
Urszula zawsze jeszcze znajdowała się w palących się pokojach.
Eberhard z zimną spokojnością opierający się ogniowi i usiłujący odebrać mu wszelkie pożywienie, gdy go także i sikawki tłumiły, zaledwie posłyszał nazwisko staréj Urszuli, zaraz się domyślił, że pozbawiona pomocy, osłabiona wiekiem i sztywna, musi się jeszcze znajdować w sypialni małego Janka.
Bez namysłu więc i nie zważając na trwożliwe wołania daléj stojących, pośpieszył Eberhard przez dym i płomienie, przez gruzy i węgle, do tego pokoju.
Promienie sikawek ułatwiły bohaterowi tę drogę — ale mimo to zagrażało mu najstraszliwsze niebezpieczeństwo, bo przed nim i obok niego spadały belki i kawałki muru i mogły go sobą przywalić.
Ale tu szło o ocalenie życia ludzkiego.
Z gorączkowém wzruszeniem i wytężeniem wszyscy ścigali wzrokiem szlachetnego księcia, który raz ogarnięty żarem i dymem, odskoczył w tył — żar był silniejszy niż sądził.
Z parku dochodziły go coraz wyraźniéj ostrzegające wołania i prośby — do okien z téj strony nie można już było zbliżyć się, bo stojące obok drzewa zwęgliły się i wywracały ze straszliwą gwałtownością, wszystko wyglądało jak żarzący się chaos.
Wtém zdziwieni ujrzeli wysoką, wspaniałą postać księcia w pośród płomieni — niektórzy więcéj współczucia mający strażacy, usiłowali rzucić się za nim — nastała chwila dręczącego oczekiwania i wytężenia.
Jeden z tych zuchów padł ugodzony rozżarzoną belką i zginął bez ratunku.
Ale Eberhard, pomimo, iż ludzie utykali, śmiało szedł daléj.
Można było słyszeć jego głośne wołania: „Urszulo!“, ale nadaremnie oczekiwano odpowiedzi.
Wtém zdało się, że przed szlachetnym księciem płomienie coraz bardziéj ustępują, że znalazł drogę do sypialni małego Janka.
Oblewająca go woda z sykiem padająca na rozżarzone massy, sprawiła, że chociaż w zwęglonéj i spalonéj odzieży, dostał się jednak do palącego się pokoju.
Zdawało się, że prowadzi go i broni ręka boża.
Eberhard znalazł starą Urszulę — ale uduszoną.
Gdy Janek wyrwał drzwi, a płomienie nań uderzyły,, stara tak się przelękła i straciła przytomność, że blada i przerażona zaledwie krzyknąć mogła.
Widziała jak powierzony jéj chłopiec, chory Janek, rzucił się w płomienie i znowu raptem odzyskała siły i pojęcie.
Poskoczyła, chciała za nim śpieszyć, cofnąć go i chronić.
Nadaremnie!
Dym tak ją odurzył, że się zachwiała i w tył cofnęła.
Jeszcze raz próbowała iść naprzód, zwłaszcza że z daleka ujrzała ratującego się Sandoka, który torował sobie drogę przez płomienie.
Pokryta bolesnemi ranami, śmiertelną trwogą przejęta i odurzona dymem co sekunda silniejszym, cofnęła się napowrót do pokoju — upadła — nogi jéj drżące zaplątały się w odzież, którą w pośpiechu porozdzierała i po podłodze porozrzucała...
Ale „ratunku — ratunku!“ wołała nieszczęśliwa i porywała się — chciała pośpieszyć do okna i skoczyć do ogrodu.
Lecz i z téj strony uderzył ją okropny dym, i postrzegła, jak płomienie przebiegały z drzewa na drzewo, a palące się gałęzie drogę jéj tamowały.
Stara Urszula czuła, że ją siły opuszczają, że zmysły traci.
Znowu odskoczyła od okna w buchające płomienie, które się już do pokoju wciskały.
W najokropniejszéj rozpaczy, w smiertelnéj trwodze biegała tu i owdzie.
Paznogciami szarpała na sobie Ciało, a okropny żar co chwila wzrastał.
Poczuła liżące płomienie na ciele.
Nie nadchodziła żadna pomoc, żaden ratunek.
Wtém litościwy, duszący dym nocą pokrył jéj zmysły, aby jéj ulżyć okropnéj wśród ognia śmierci. Padła jęcząc, straszliwie stękając — ale pożerające płomienie tak były okropne, iż pomimo odurzenia jeszcze okropniéj walczyła i wiła się — zaskrzypiało, zatrzeszczało...
A wreszcie ucichło, okropnie ucichło w pokoju.
Tylko ogień jeszcze syczał i wściekał się.
Zagłuchły serce rozdzierające krzyki.
Gdy Eberhard, z narażeniem życia walcząc śmiało i nieustraszenie, wpadł do pokoju, znalazł starą Urszulę zwęgloną na spalonym kobiercu...
Czerwono oświetlone rysy księcia przejęła głęboka boleść — i wtedy poczuł groźny gniew ku winnym tak straszliwéj zbrodni — gniew sprawiedliwy.
W kilka godzin późniéj dopiero zdołano opanować ogień, który spustoszył pałac księcia de Monte-Vero, który mu w kosztownościach i skarbach zrządził nieobliczone straty, a który przedewszystkiém zabił starą Urszulę i pokaleczył jego ulubieńca Janka.


ROZDZIAŁ VI.
Szpieg księcia.

Eberhard ze wzruszającą troskliwością pielęgnował chłopca, który poświęcając sam siebie bezwzględnie, ocalił mu życie.
Jednak na delikatném ciele z powodu płomieni, odniósł niebezpieczniejsze rany niż z razu mniemano.
Nietylko spaliły mu się na głowie piękne blond włosy, nietylko stracił rzęsy i powieki, ale czoło miał spalenizną pokryte, a boki od płomieni głęboko poranione.
Przez kilka tygodni leżał zagrożony śmiercią.
Eberhard nie szczędził mu środków pomocy i ulgi.
Najzręczniejsi lekarze paryzcy, nawet Nelaton, lekarz cesarza Napoleona, usiłowali ulżyć boleściom dziecka i zadać mu lekarstwo, któreby działało nietylko na jego zewnętrzne rany, ale i na duszę, aby straszliwe wstrząśnienia, których doznała, nie pozostawiły po sobie szkodliwych skutków.
Ale temu grożącemu śmiercią wypadkowi towarzyszył cud.
Eberhard nie mylił się.
Janek w chwili śmiertelnéj trwogi i niewypowiedzianego przestrachu, odzyskał głos i mowę, które niegdyś dziwnym wypadkiem utracił.
Słowa, które w gorączkowych fantazyach wymawiał, były jeszcze niewyraźne i niedokładne, lecz lekarze przyobiecywali wzruszonemu księciu, że jeżeli chłopiec pozostanie przy życiu, to nie będzie jak dotąd niemym, bo wprawa i dobry kierunek, wkrótce mowę jego uregulują.
Zdrowie pomimo najwyszukańszéj troskliwości wracało bardzo powoli, ale Eberharda cieszyło już i to, że w ogólności torowało sobie drogę.
Przeminął przeszło rok po nieszczęśliwym pożarze, a Janek tak dokładnie opisał księciu osoby dwóch nieznajomych, którzy byli w parku, iż ten nie mógł dłużej wątpić, że to byli dwaj zbrodniarze Fursch i Edward.
Postanowił więc teraz gdy nadszedł czas, sam ich ukarać i uczynić nieszkodliwymi, bo się przekonał, że dla tych niebezpiecznych czeladników Schlewego, nie ma dosyć warownego i strasznego więzienia.
Sandok jako zręczny i gorliwy szpieg księcia, wywiedział się, że baron miał z nimi stosunki.
Murzyn zwykł był swoje z podziwienia godną przebiegłością nabyte wiadomości kommunikować Marcinowi, aby się z nim pierwéj naradzić, nim pana o rezultacie zawiadomi.
Tak więc i teraz olbrzymi sternik i muskularny murzyn stali w parku zupełnie odnowionego pałacu przy ulicy Rivoli.
Rozmawiali bardzo cicho, aby ich nikt nie usłyszał, a bardzo zapewne coś ważnego Sandok donosił, bo błyszczącemi oczyma tak przewracał, że ich białka widocznie odbijały się od ciemnéj barwy jego szerokiéj i pełnéj twarzy.
Wieczór mocnym cieniem okrył dwóch ludzi.
— Sternik Marcin może mi wierzyć, mówił właśnie Sandok po portugalska, aby nikt nie rozumiał: Fursch i Edward są przebieglejsi, niż Marcin i Sandok razem!
— Więc myślisz, że cię spostrzegli i poznali?
— Sandok nie wie! Sandok przed trzema dniami widział Furscha i Edwarda w klasztorze przy ulicy świętego Antoniego, a wczoraj wieczorem już ich nie było!
— Niech pioruny zatrzasną! toś nie był przezorny murzynie: oba łajdaki widziały cię! Twój przeklęty czarny kolor wszędzie cię zdradza.
— O, sterniku Marcinie, nie kląć, Sandok ostrożny jak murzyński szpieg! Czarny kolor nie mógł nic zdradzić, bo Sandok miał płaszcz z wysokim kołnierzem!
I murzyn zrobił pantominę, która miała pokazać sternikowi, jak wysoko kołnierz zasłaniał mu głowę.
— Myślisz, że tych przeklętych łotrów znowu widziałeś u kulawego barona?
— U kulawego massa, z oczami siwemi jak u kota! O, Sandok zna dobrze tego massę, nieprzyjaciela swojego massa! Żeby to było w Monte-Vero, albo w dalekiéj pustyni, gdzie Sandok urodził się, byłby wziął sztylet i ukarał!
— Daj-no temu pokój, tuby ci taka samopomoc na złe wyjść mogła!
I wszyscy trzéj szli do Bulońskiego lasku?
— Szli po nocy do zamku hrabiny — o, Sandok zna zamek!
— I mogłeś ich podsłuchać?
— Nie ze wszystkiém Marcinie, tylko jedno słowo słyszałem! Fursch był ostrożny i przeszedł, ale Sandok wyprzedził go i schował się w krzaku, dając przejść wszystkim trzem obok. Mówili o zakonnicy i o dziewczynie! Sandok pomyślał o pięknéj córce massy i znowu słu- chał. Niemiecką, dziewczynę z mniszką wywieźli — o! już przed kilku miesiącami!
— A nie mogłeś dosłyszeć, dokąd wywieźli?
— Za granicę — do Hiszpanii — ale miejsce? murzyn gwałtownie ruszył ramionami — Sandok nie zrozumiał!
— Tak to być musi — wszyscy czworo razem się znoszą — oni to zapewne ukryli gdzieś córkę pana Eberharda, której odnaleźć nie mogliśmy. Niech pioruny trzasną — Boże przebacz grzechy! Czyż te szelmy zawsze mają nas zwyciężać i okpiwać? Musimy koniecznie schwytać tego Furscha, a wtedy wszystko nam wyśpiewa!
— O, sterniku Marcinie, nic z tego, nic! zawołał Sandok: oni postrzegli, że Sandok ich śledzi.
Marcin mruknął kilka ostrych marynarskich słów.
— Sandok pośpieszył na policyę, jak ci trzej byli w zamku, i z dwoma ludźmi podsunął się pod zamek.
— Dla czegóż nie weszliście do zamku? Fursch i Edward są zbiegli galernicy i wszędzie można ich więzić!
— O, massa z policyi nie chciał; powiedział: Sandok głupi, Sandok się omylił! jakby to galernicy mieli bywać u hrabiny?
— Ona ma znakomitych stronników — prefekt nie śmiałby zamku obstawiać i rewidować — przeklęcie! mruczał Marcin grubym głosem.
— Tak, tak — massa z policyi nie chciał. Ale gdy Sandok prosił i o księciu wspomniał, rozkazał massa, aby dwóch ludzi z nim poszło, zatrzymać Furscha i Edwarda, jak z zamku wyjdą!
— No — i co?
— Fursch i Edward nie powrócili z zamku, ani w nocy, ani w dzień!
— Głupcy, nie obstawiliście wszystkich wyjść! Taki szelma jak Fursch, kiedy zwącha niebezpieczeństwo, nie wraca tędy którędy wszedł!
— O, Sandok obstawił dwoje drzwi!
— Więc umknęli trzeciemi, i znajdą, sobie inną, lisią jamę, gdzie będą, bezpieczniejsi niż w klasztorze przy ulicy św. Antoniego!
— Już ich nie ma w klasztorze, Sandok wie o tém Marcinie, ale Sandok znajdzie ich ślad.
— Trudno ci to przyjdzie, murzynie!... Najgłówniéj chodzi o to, aby się dowiedzieć, czyta niemiecka dziewczyna, którą, razem z zakonnicą sprzątnęli, nie jest córką pana Eberharda i gdzie ją umieszczono odpowiedział Marcin.
— Sandok o tém pamiętał, i już wczoraj chciał o tém z mnichem pogadać!
— Żebyś przynajmniéj nie był czarny, bo to każdego uderza w oczy i przeszkodę stanowi!
— Nie przeszkodę! Czarne dobre w nocy, czarnego nikt nie widzi, kiedy ciemno, czarny może się podsuwać i w ciemności ukryć, sterniku Marcinie!
— No, cóż tedy powiedział ci mnich?
— Mnich długo nie chciał nic mówić! Mnich rozumny! Ale Sandok gadał i to i owo, aż nakoniec mnich wspomniał coś o dwóch mniszkach!
— O dwóch mniszkach? Zdaje mi się, że jesteś na fałszywej drodze!
— Nie na fałszywej, Marcinie, na prawdziwéj! Przed kilku miesiącami zagraniczny mnich zabrał dwie dziewczyny: jedna była zbiegła z hiszpańskiego klasztoru, a druga była nowa i młoda.
— Jakże chcesz przekonać się o możności tego? Czy myślisz, że z mnicha można tak łatwo wydobyć należyte zeznanie? Sami może nie wiedzą, co to za jedna była ta niemiecka dziewczyna?
— Od mnicha żadnéj wiadomości — to od hrabiny wiadomość.
— Czy myślisz, że ona cię w swoim pałacu przyjmie i udzieli ci wiadomości w przyjaznych słowach, tobie, murzynowi księcia de Monte-Vero? głośno śmiejąc się mówił Marcin.
— Więc massa zażąda wiadomości od hrabiny!
— Głupstwa prawisz! Pan Eberhard nigdy w życiu nie przestąpi progów jéj pałacu, a co główniejsza, hrabina nie da mu żadnéj odpowiedzi.
— Massa zmusi ją do odpowiedzi!
— Jeżeli nie możesz dać lepszéj rady Sandoku, to na nic się nie przydała cała twoja praca. Pan Eberhard gardzi hrabiną i nie będzie jéj zmuszał do udzielenia mu wiadomości, ani też jéj groził! Oto, gdybyś mu mógł Furscha dostawić, to prędzéj dałoby się o tém pomówić.
— Sandok słyszał od Marcina, że massa może hrabinę zgubić i wtrącić do więzienia.
— To prawda, bo przeszło sto razy przeciw niemu zgrzeszyła — ale pan Eberhard za wysoko stoi, aby takich środków używał.
— O, fałszywa to litość — dla hrabiny wszystkie środki są dobre!
— Zgadzam się z tobą, ale to od nas nie zależy, tylko od pana Eberharda, który myśli inaczéj.
— Ale aby nakoniec odzyskać piękną córkę?
— Gdybyśmy nawet byli pewni, że hrabina wie o miejscu pobytu córki Eberharda, nie przystanie on na to, aby ją zmusić do wyznania — ona zaprze się wszystkiego.
Sandok myślał przez chwilę — na jego czarnéj twarzy ukazał się jakiś projekt, który się odbił w jego rysach pełną radości nadzieją, tak, iż z pomiędzy grubych ust jego zabłysły białe szeregi zębów.
— O, massa nie będzie się użalał na złego szpiega. Sandok jutro wszystko będzie wiedział!
— Robisz djabelsko wesołą minę?
— Bardzo wesołą, Sandok znalazł drogę!
— Powiedz jaką!
— Nie dzisiaj, jutro! Sternik Marcin nie będzie się śmiał szyderczo. Szpieg księcia spełni swoją powinność!
— To coś tajemniczego — powiedzże mi choć cokolwiek Sandoku, nie zdradzę cię!
Murzyn uśmiechnął się chytrze.
— Jeżeli massa nie znajdzie drogi do hrabiny, to ją Sandok znajdzie!
— Jakto! chcesz się dostać do zamku Angoulème? Nie czyń tego, mógłbyś rozgniewać pana Eberharda!
— Innéj drogi nie ma, Marcinie — a massa nie dowie się, że Sandok był w zamku, ani hrabina także!
— Obaczymy. Byłeś zawsze djabelnie zręcznym szpiegiem, jak każdy czarny, umiesz się schylać i gładko jak wąż wleźć w każdą dziurę, nieprzystępną dla innych dzieci ziemi, pokażże raz swoją sztukę, murzynie! powiedział Marcin: dowiedź raz co umiesz. Przez całe życie nazywać cię będę bratem, jak kocham Najświętszą Pannę, jeżeli ci się uda znaleźć ślad zatraconéj!
— Marcin może już zawczasu nazywać Sandoka bratem, piękna córka massy jest tak dobrze jak znaleziona!
— Niech pioruny zatrzasną! Musisz chyba mieć przeklęcie dobry i wiele obiecujący pomysł, kiedy jesteś tak pewien siebie — ale zaczekam, aż obaczę jak się sprawisz. W nocy na twojém miejscu pozostanę w pałacu.
— Ale nie zdradzić, massa nie powinien się domyślać!
— Chcesz panu Eberhardowi zrobić niespodziankę? Zgoda! Już się ściemnia — adio Sandoku!
Murzyn poufnie kiwnął głową sternikowi, i gdy Marcin szepcąc sobie coś pod nosem, odszedł do pałacu, pobiegł do mieszkania służby położonego w głębi ogrodu, aby się wsunąć do izby, w któréj miał swoją liberyę i inne mienie.
Otworzył, małą, ciemną izbę, wszedł jakby w jasny dzień, śmiało przystąpił do wielkiéj skrzyni, bawił się szklanemi kulami i innemi ulubionemi rzeczami, które tu przechowywał; wydobył ciemny, złożony płaszcz, rozwinął go i zarzucił na siebie, zakrywając nim błękitną, srebrem wyszywaną liberyę.
Wziął przytém ciemny, szeroko-skrzydły kalabryjski kapelusz, obejrzał go na wszystkie strony, obmacał i wsadził na głowę tak, że twarz mocno nim zasłonił.
— O, teraz Sandoka już nikt nie pozna! poszepnął uśmiechając się zadowolony; potém szybko wyskoczył z izby, którą za sobą zamknął i niepostrzeżony wyszedł z domu.
Na dworze przypatrywał się swojemu cieniowi przy świetle księżyca, i był kontent z siebie, a pochyliwszy się śpieszył zręcznie pomiędzy drzewami ku wyjściu z ogrodu.
W kilka minut późniéj był na ulicy.
Widocznie, co nie jest tak łatwo, znał dobrze położenie téj części miasta Paryża, bo bez namysłu zwrócił się w okolicę, w której leży lasek Buloński.
Szybko jak cień przesuwał się przez ulice, w których jego osłoniona postać nikogo nie uderzała, bo było wiele innych podobnych i tłok był wielki.
Przebył place i mosty, prędko przekonawszy się że idzie drogą właściwą. Skręcał na rogach ulic i szedł daléj a daléj.
Droga, którą Sandok przebywał, musiała być daleka, bo minęło prawie dwie godziny, nim dostał się na drogę cel jego stanowiącą.
Była to wspaniała noc letnia.
Księżyc jasno świecił, i gdy większa część ludzi z upodobaniem wpatrywała się w tego wiernego towarzysza ziemi, Sandok miał właśnie téj nocy powód do złorzeczenia jego blaskowi.
Ale nic mu to nie pomogło: ten niekosztowny świecznik nocy z zasianego gwiazdami firmamentu łagodnie przypatrywał się ziemskiemu przemijającemu życiu.
Murzyn obok licznych ogrodów przecudnych willi, w których fontanny wyrzucały w powietrze, błyszczące przy księżycu krople wody, klomby kwiatów rozsiewały zapach, a pomiędzy pomarańczowemi drzewami na balkonach błyszczały gościnne lampy, około których pozgromadzali się mieszkańcy.
Nakoniec Sandok przybył do kraty, dzielącéj park zamku Angoulème od drogi.
Na chwilę zatrzymał się i nadsłuchując niepostrzeżony, skierował wzrok swój na zamek.
W wysokich oknach arkadowych biło jasne światło — w pośród zieleni w parku, ciągnącego się daleko po za zamkiem, błyskały lampiony i kolorowe światła.
Hrabina Ponińska, jak prawie co wieczór, przyjmowała licznych znakomitych gości. Wiodła ona ich coraz głębiéj w przepaść grzechu — uśmiechając się — swawoląc — ułudnie rozmawiając i nęcąc pięknemi postaciami swoich nieporównanie czarownych i miłych bajader.
Sandok powiedział sobie, że w téj chwili właśnie w salonie odbywa zachwycające przedstawienie dla upojonych gości.
Przeszedł wjazd obok marmurowych lwów, bo tutaj nie czuł się bezpiecznym.
Sandok słusznie domyślał się, że pieszo przybywający byłby nietylko z niedowierzaniem przyjęty, tam gdzie najparadniejsze ekwipaże tylko pod wchodową kolumnadę zajeżdżały, lecz że każdego bez wyjątku tu przy wjeździe nieznacznie kontrolowano.
Przeszedł więc obok lwów po pod kratą, tak daleko, aby go nikt nie postrzegł, a rzuciwszy spojrzenie na obie strony drogi, przekonał się, że w téj nocnéj godzinie zupełnie była pusta.
Teraz dopiero z kocią zręcznością przebył kratę i za chwilę stanął w parku hrabiny Ponińskiéj.
Miał złe zamiary.
Z daleka widział przechadzające się po otwartych miejscach pary, ale nieliczne — to mu sprzyjało.
Sandok niepostrzeżony w cieniu drzew, ostrożnie podsunął się do klombów i świeczników.
Gdzie niegdzie świegotał i gruchał w altanie ukrytéj groty jeden ze znakomitych panów, a na to odpowiadał mu stłumiony powabny śmiech — a także tuż obok murzyna chowającego się pod cień starego kasztana przeciskały się miłością upojone pary.
Sandok nie zważał na nic — miał tylko na oku terras, obok którego znajdowało się wązkie, małe wejście do zamku — chciał z niego skorzystać, bo zawsze o tym czasie było otwarte.
Nikogo nie uderzało, że się zbliżył do terrasu, bo z zadowoleniem widział, że kilku panów podobnie jak on było okrytych płaszczami i kapeluszami. Należało mu tylko unikać spotkania z hrabiną, lub baronem, bo ci za bardzo łatwo mogliby go poznać — murzyn księcia de Monte-Vero nie był im obcy.
Ale zdawało się, że Leona musi być w salonie.
Może ta wspólniczka szatana napawała się znowu swojemi tryumfami.
Sandok przeszedł przez plac rozwidniony księżycem i pachnący, na terras, potém prędko i niepostrzeżenie skręcił ku wejściu, które obok pnących się roślin, prowadziło do zamku.
Drzwi były otwarte — może to było potrzebne dla służby.
Na korytarzu świeciło się.
Murzyn wszedł tam, trzymając prawą rękę na sztylecie, który miał w kurcie — postanowił śmiało spotkać się ze wszelkiém niebezpieczeństwem.
Tu w suterenach, nie znał wnętrza pałacu Angoulème, ale spodziewał się, że z tego korytarza, chwilowo zupełnie opustoszałego, dostanie się do pokojów hrabiny.
Nieustraszonemu, odważnemu, szczęście się uśmiecha.
Sandok skręciwszy obok ściany, ujrzał przed sobą schody.
Natychmiast wszedł na nie.
Na korytarzach górnych także było jasno.
Gdy wszedł na wysokość schodów i nie wiedział dokąd się ma dalej udać, posłyszał głosy i kroki.
Byli to lokaje, poznał po ich rozmowie.
Musieliby go spostrzedz, gdyby z przyległego korytarza przeszli na ten, w którym się znajdował.
Murzyn mimowolnie skurczył się — jego czarna twarz głęboko kalabryjskim kapeluszem ocieniona, przybrała rys złowrogi.
Szukał drogi wyjścia, rady.
Po obu stronach korytarza znajdowały się drzwi.
Sandok nacisnął klamkę tych, które były najbliżej na prawo.
Były zamknięte.
Zgrzytnął zębami.
Szybko przebiegł po kobiercu ku drzwiom leżącym na lewo.
Ustąpiły pod naciskiem — w pokoju, do którego wpadł, nie znalazł nikogo — był to pokój lekko oświetlony — dostatnio urządzony, jak buduar bogatéj, zmysłowej kobiety.
Prędko zamknął drzwi za sobą.
Wielki był czas po temu, bo gdy bez ruchu i słuchając stał, dwaj lokaje weszli na korytarz zmierzając ku schodom, na których dopiero co się znajdował.
Stał tam bez ruchu, ale naprzód pochylony, jakby na czatach.
Sandok poznał buduar hrabiny i przy przyćmioném świetle nizko przykręconych lamp, w jego końcu, tam gdzie się znajdowało wysokie arkadowe okno z ciężkiemi, haftowanemi firankami, postrzegł biurko Leony, w którém niezawodnie listy swoje chowała.
Te listy Sandok chciał posiadać — spodziewał się, że książę wyczyta w nich wiadomość o pobycie swojéj córki.
Gdyby w téj chwili hrabina weszła do buduaru i ujrzała przed sobą murzyna...
Sandok uśmiechnął się — prawie upoiło go przekonacie o zwycięztwie — był w pokoju Leony, właśnie w tym, do którego dostać się postanowił.
To mu dodało odwagi.
Cicho i ostrożnie chodził po kobiercu, który głuszył jego kroki.
Wtém gdy wyszedł na środek pokoju, posłyszał czyjeś głosy — rozmawiano — byli to, jak murzyn zaraź poznał, jakiś mężczyzna i dama.
Sandok na lewo i prawo od siebie obaczył portyery — słuchał — za leżącą po prawéj stronie był drugi pokój, w którym rozmawiano.
Przytłumiony ton głosów przekonał go, że za portyerą są jeszcze drzwi dzielące pokój od buduaru.
Należało działać szybko i stanowczo.
Skndok podszedł obok portyery do biurka — w jednéj szufladce tkwił śliczny, mały kluczyk.
Jakkolwiek zdawała się pomyślną ta okoliczność jednak bardzo pognębiające działała na murzyna o wszystkiém pamiętającego, na tego roztropnego szpiega księcia.
Powiedział sobie, że taka kobieta jak hrabina, nie zostawiłaby kluczyka w szufladzie, w któréj przechowuje swoje tajemnice i ważną korrespondencyę, a dla hrabiny ważne były listy, których Sandok szukał, tak ważne i kosztowne, jak żadne precyoza.
Mimo to przystąpił bliżéj.
Bez drżenia, pewną i lekką ręką otworzył biurko.
Szukając, błyszczącemi oczami wodził po szufladach — ale znalazł tu złote łańcuchy, tam drogie kanie... o co mu wcale nie chodziło.
Szukał on innych kosztowności, na pozór nic nie wartych.
Nakoniec po cichu wyciągnął szkatułkę, w któréj znalazł pisma.
Ale to były weksle i inne podobne rewersa i rachunki — ani listu, ani żadnego dokumentu nie znalazł.
Murzyn zgrzytnął zębami. Tryumf znikł z jego czarnéj twarzy i ustąpił miejsca gniewowi.
Hrabina Ważne papiery przechowywała w skrytém miejscu.
Przewracał oczami i szukając wodził niemi po całym pokoju.
Wtém promień nadziei zabłysł nagle na jego twarzy. Po cichym wprawdzie lecz dla delikatnego jego słuchu wyraźnym śmiechu, który się w téj chwili rozległ w przyległym pokoju, poznał hrabinę — i rzeczywiście Leona bardzo gorliwie rozmawiała z jakimś panem.
Sandok starannie zamknął szuflady biurka i ukrył się za portyerą, aby słuchać — sądził, że z téj rozmowy skorzysta.
Skoro już zaszedł tak daleko, nie powstrzymywała go ta nawet okoliczność, że hrabina może nagle otworzyć drzwi i ujrzeć go przed sobą — przytém powiedział sobie, że usłyszy, kiedy hrabina pożegna tego pana i zechce wejść do swojego buduaru.
Podniósł portyerę i przyłożył ucho do drzwi przedzielających go od hrabiny.
Słyszał jak hrabina mówiła:
— Żadnych pochwał między nami, panie baronie, sądzę, że od dawna dobrze się znamy! Z tych słów okazuje się, że oboje nie jesteśmy młodzi, a razem z młodością, mój kochany znikł najpiękniejszy powab! Nie, nie, musimy inny środek obmyślić, a właśnie jestem na najlepszéj drodze osiągnięcia go!
— Pani hrabina wspomniałaś kiedyś o liście, rzekł poufny Leony, w którym Sandok poznał barona von Schlewe: czy dotyczę on tego środka, czy córki znienawidzonego?
— Tak jest, baronie, dotyczę téj, która ciężko czuje twoje zręczne rozporządzenia!
— Ja tylko udzieliłem błogich rad!
— Błogich rad! zaśmiała się hrabina — teraz, mój drogi, za kilka tygodni otrzymamy wiadomość o śmierci!
— Z klasztoru w Burgosie?
— Zgadłeś! Pobożny Józef pisze mi w tym liście!
— Zapewne pani palisz takie listy? przerwał baron Leonie.
— Przechowuję je w tak dobrém miejscu, iż pan możesz być spokojny... pod poduszkami mojego wezgłowia!
— Godne zazdrości listy! szepnął von Schlewe.
— Pobożny Józef donosi mi, że ta dziewczyna jest bardzo cierpiąca, i że za kilka tygodni muszę się przygotować do przyjęcia wiadomości o jéj śmierci!
— I żadnéj łzy w pięknych pani oczach?
Hrabina udała, że nie słyszy tego pytania barona.
— Ten pobożny Józef podoba mi się — równie jest punktualny jak usłużny! mówiła daléj.
— I ja lubię takich ludzi — można się nimi posługiwać!
— O, panu zawdzięczam dwóch, nam oddanych, na których śmiało liczyć możemy!
— Jeżeli nie zawsze wszystko się im udaje, jednak zawdzięczamy im bardzo ważne usługi! przypomniał von Schlewe.
— Niewątpliwie, ludzi pańskich nie chcę bynajmniéj poniżać pochwałą, jaką oddaję owemu mnichowi!
— Sądzę, że łaskawa hrabina dotąd jeszcze przebaczyć im nie możesz, że wypadek zeszłoroczny przy ulicy Rivoli, skończył się na mniejszém niż mniemano!
Oboje rozmawiający widocznie przekonani byli, że są bezpieczni i że ich nikt nie słyszy.
— Obmyśliłeś baronie tak wyborny plan, iż zawsze winnam ci wdzięczność, za zręczne kierownictwo!
— Zasługiwałbym na wdzięczność pani hrabino, wtedy tylko, gdyby nakoniec znienawidzony był zginął! Lecz on należy do rzędu ludzi, których pozbyć się nie tak łatwo, sądzę, że dosyć mamy na to dowodów!
— I jego godzina wybije, baronie! Tymczasem bądźmy zadowoleni!
— Ostrożnie, moja droga, książę ma wszędzie swoich szpiegów, a między nimi, jak mi dzisiaj doniósł Fursch, ma się odznaczać czarny murzyn Eberharda!
— Nie boję go się!
— Fursch poprzysiągł mu śmierć, od czasu jak ten Sandok wpadł na jego ślad — dwaj wiadomi ludzie musieli opuścić klasztor, bo się w nim nie czuli bezpiecznymi.
— I gdzie się teraz znajdują?
Baron wymienił jakąś ulicę i nazwisko, ale Sandok nie mógł ich dosłyszeć, choć przytknął ucho do dziurki od klucza.
— Fursch utrzymuje, że poznał murzyna idącego tutaj; radzę zatém, łaskawa pani, mieć się bardzo na ostrożności — dodał von Schlewe.
— Bądź spokojny, baronie!
— Wiem, że pani zawsze przebywasz sama w swoich pokojach!
— Więc pan mniemasz, że czarny...
— Nic nie będzie dziwnego, jeżeli znajdzie drogę do wybadania wszelkich tajemnic!
— Nie obawiaj się tego, baronie; książę de Monte-Vero nigdy nie zezwoli i nie dopuści tego rodzaju rzeczy, znam go!
— O tém jestem przekonany, poczytuję sobie za obowiązek przypomnieć pani możliwość. Wszystkiego obawiać się należy, i zawsze mieć na baczności! Od pani do służby, zawsze przecięż prędko dostać się można?
— Są wszędzie dróty od dzwonków i — znasz mnie baronie — bardzo ładny rewolwer leży zawsze obok moich poduszek, w fazie potrzeby umiem go użyć!
— To mnie uspakaja, dostojna pani! Bardzo jestem pani przychylny, bardzo o nią troskliwy!
— Bardzo dziękuję, baronie! Jestem strudzona — przebacz, że odchodzę do swoich pokojów; zalecam ci, abyś raczył spojrzeć jeszcze raz na zachwycającą Ewę, nim wrócisz do Paryża!
— Nowe zjawisko w twoich salonach.
— Najpiękniejsza ze wszystkich! chwaliła hrabina.
— Niechże mi będzie wolno podziwiać dobroć pani! Oby najłagodniejszy sen towarzyszył pani na miękkich poduszkach i czarował cię najpiękniejszemu marzeniami! poszepnął baron i ukłonił się, niosąc rękę Leony do ust Swoich?
Sandok odskoczył ode drzwi.
Posłyszał szelest jedwabnéj sukni w przyległym pokoju.
Prędko i gładko jak wąż przesunął się po kobiercu buduaru, ku firankom przy oknach; były szerokie, ciężkie i fałdziste.
Nie namyślając się wskoczył za nie i lekką ręką tak uporządkował ich fałdy, że niczyje oko nie mogło domyślać się za niemi ukrytego człowieka.
Miejsce było dobrze obrane — z téj kryjówki Sandok mógł nietylko przejrzeć cały buduar, lecz także jeżeli hrabina zasunie ciężkie zasłony sypialni, zajrzeć i tam chociaż tylko z jednéj strony.
Murzyn wstrzymał oddech, bo otworzono drzwi przyległego pokoju i czyjaś ręka odsunęła portyerę.
Była to pokojówka hrabiny, czarującą ładna dziewczyna, która w lewéj ręce niosła ciężki, kilkoramienny lichtarz złocony, a prawą otworzyła portyerę, aby wpuścić panią.
Leona miała na sobie białą powłóczystą suknię i na niéj okrycie — weszła do buduaru jak królowa — jéj wysoka, bujna, dumna postać była imponująca, pełna zimna twarz zawsze jeszcze piękna, bo przy czarnych gustownie ułożonych włosach, blade jéj rysy interesująco wyglądały.
Pokojówka postawiła lichtarz na marmurowym stoliku.
Z wielkich alabastrowych czar, które trzymały anioły, wychodziły cudne zapachy, bo w nich leżały kwiaty i spadały gałęzie i liście.
Na stołach daléj przy ottomance stały owoce, a pokojówka nalała w kieliszek szumiącego wina, i lichtarz ścienny rozjaśniła.
Hrabina zbliżyła się do okna — zasłony, których jedna strona zakrywała murzyna, otwierały wolny widok na ogród zamkowy, pokryty głębokim nocnym spokojem, gdy na dole w salonie, jeszcze się odbywały ucieszne orgie.
Ale już podjeżdżały karety, zabierające znakomitych panów.
Gdyby Leona jeszcze krok daléj postąpiła, byłaby może zasłonę daléj podsunęła, aby się dostać do wysokiego arkadowego okna, a Sandok byłby może nie uszedł jéj wzroku — pochylił się w tył.
Lecz hrabina nie przystąpiła bliżéj.
— Franciszko, rzekła do pokojówki, otwórz sypialnię!
Ładna dziewczyna zamknęła drzwi przyległych pokojów i od korytarza i drobną ręką rozsunęła portyerę tak długo zasłaniającą obficie umeblowaną sypialnię.
Franciszka postawiła świecznik na stole w téj przestrzeni i zapaliła lampę, która się paliła blizko łóżka hrabiny jedwabnemi firankami otoczonego, tuż obok filaru, który u spodu wyglądał jak stolik.
Poczém odeszła do buduaru.
Leona usiadła na krześle, stojącém przed wysokiém zwierciadłem w buduarze.
Sandok z ukrycia śledził każde jéj poruszenie.
Franciszka ostrożnie wprawną ręką wyjęła kwiaty z jéj czarnych włosów i rozwiązała je — potém zdjęła koronkowe okrycie z ramion pięknéj pani, która teraz podziwiać mogła w lustrze pulchną wspaniałość swojego łona i szyi.
W téj chwili na dole podjechały pierwsze powozy aż pod dach nad filarami i w kilka minut oddaliły się ze swoimi panami.
Leona wstała, powiedziawszy pokojówce jaką ma przygotować na jutro toaletę.
Franciszka wprawnie rozpuściła sznurówkę pulchnej hrabiny — która opadła.
Murzyn z cienia firanki spojrzał na śnieżyste łono, które pięknością kształtów przechodziło wszystko, co dotąd jego oko kiedykolwiek widziało.
Rzeczywiście postać pięknych kreolek i murzynek miała pod względem pulchności podobieństwo z objawionemi teraz jego wzrokowi cudami, bo te kobiety posiadają plastyczne wykończenie godnéj podziwu pełności; ale tu żywy marmur promieniał ku niemu wspaniałemi, białemi kształtami rzadkiéj piękności.
Gdy Franciszka klękła przed Leoną, ta podniosła swą powłóczystą suknię tak, iż mocno zawsze zakryte, wspaniale kształtne jéj nogi, w białych jedwabnych mocno przystających pończochach i delikatnych atłasowych trzewikach, zupełnie były widne.
Czatującemu murzynowi nastręczył się chwilowo tak powabny widok, jakiego dotąd nigdy jeszcze nie dożył.
Gdy murzynki i niewolnice w Brazylii zawsze pulchne nogi noszą nie zakryte i każdemu widzieć je dozwalają, podobnie jak mężczyźni, tu odkryto mu coś, co tak długo i ostrożnie zakryte było.
A to właśnie miało największy powab.
Prócz tego czarne i miedziane członki, nasuwające się tam pod oczy, mało miały powabu dla murzyna; tu przeciwnie odkryły się przed nim białą, delikatne kształty, cudowne przeciwności podwyższających barw, pulchne wykończenia.
Sandok zatém błyszczącemi oczami śledził każdy ruch hrabiny i pokojówki.
Franciszka rozwiązała złote sznurki czarnych atłasowych bócików, zamykających je aż po kostki — potém śmiało podniosła suknię jeszcze wyżéj i rozwiązała kosztowne, bogato haftowane podwiązki hrabiny.
Przyniosła z sypialni ładne, czerwone pantofelki Leony; zdjąwszy bóciki, włożyła te pantofle na jéj nogi.
Potém podniosła się, poodpinała haftki i prosiła hrabiny, aby wyszła z białéj jak śnieg sukni, która na dywan upadła.
Leona uczyniła to.
Pokojówka położyła suknię na krześle i wróciła zno- w do pani, stojacéj tylko w krótkich, kosztownie haftowanych białych spódnicach.
Przyniosła lekkie, ranne ubranie hrabiny: bogato haftowane, wygodne, różowawe okrycie.
Potrzymawszy je pani tak usłużnie, że Leona potrzebowała tylko w otwory włożyć pulchnie piękne, pełne, okrągłe ramiona, rozwiązała ostatnie jedwabne, białe spódnice, które opadły na ziemię.
Hrabina wyszła z pomiędzy nich na kobierzec — różowa szata przezroczyście osłaniała jéj wykończone kształty.
Franciszka uporządkowała suknie i schowała je — potém zapytała, czy Leona nie ma jeszcze czegokolwiek do rozkazania, a gdy ta odpowiedziała że nie, znikła przez sypialnię, z drzwi prowadzących do garderoby.
Hrabina i Sandok pozostali sami w buduarze.
Leona nie domyślała się, że po za firanką u okna czatuje szpieg księcia de Monte-Vero.
Widziała się na drodze do celu swojego życia — dopięła wszystkiego czego sobie życzyła.
— U nóg moich leżycie! wyzionęła, w przekonaniu o swojéj potędze — mojéj woli służycie wszyscy! bo umiem panować nad wami głupcy!
Czarując zmysły wasze, robię was moimi poddanymi, poniżam was! Po całym świecie niech powieje tchnienie grzechu, wszyscy mają mi uledz, wszyscy mi służyć!
Dumny książę, który myślisz, że mi się oprzesz! I ty mi się dostaniesz, i ciebie mam w swojéj władzy! Czyś jeszcze nie uczuł mojéj potęgi, nadaremnie poświęcając wszystko dla odzyskania twojego dziecka, które ci pokazałam w kajdanach, a którego obraz cię ściga? Czyli na prawdę nie poznałeś, że to Leona uprzedziła cię i dziewczynę w swoją moc dostała, kiedyś ty wszystko poświęcił, aby ją odzyskać?
Szukaj! Rozsyłaj sobie szpiegów, dumny, gardzący mną książę! Nauczysz się mnie obawiać, kiedy mnie kochać nie możesz, a zgubić mnie nie wzdragasz się! Powi- nieneś mnie nienawidzieć, bo obojętną dla ciebie może być każda inna kobieta, ale nie hrabina Ponińską!
Czy kochasz awanturniczego, dziwnego człowieka? Wyznaj Leono, jesteś sama z sobą, — czy kochasz go, kiedyś go oszukała i do jego zguby, do śmierci dążyła? Czy boisz się samej siebie, próżna, chciwa władzy kobieto, wyznaj? Czy kochasz go, kiedy to jedyny człowiek, który ci się wiecznie opiera?
Ale czy to tylko nienawiść i sama nienawiść duszę twoją, tak niepokonanie napełnia?
I możesz jeszcze wątpić? Miłość? Stań tu przed lustrem i spojrzyj sobie w oczy, kiedy mówisz o miłości. Stań tu i zbadaj siebie! Musisz zginąć ze wstydu i pogardy, jeżeli nie nienawiść, jedynie niewygasłą nienawiść czujesz w sobie!
Kto był w stąpię nastawić na niego morderców, kto mógł jego dziecię poświęcić śmierci, ten może także miłość zamienić w nienawiść! To mówiąc oblicze Leony przybrało przerażający wyraz.
— To baron zwerbował morderców, tyś się tylko na nich zgodziła, to baron podsycał nienawiść i wzbudzał w tobie zazdrość względem jego dziecka — które było także twojém! Więc, skoroś się zgodziła, skoro byłaś w stanie, w dzikiéj namiętności dziewczynie zagrozić sztyletem, tedy napełniała cię prawdziwa nienawiść, zimna, wyrachowana nienawiść! I ty śmiesz jeszcze wątpić?
Ona umiera! kości są rzucone! Czeka cię niezmierne bogactwo, które ci nada jeszcze większą potęgę i panowanie! Ona umiera! A on znajdzie tylko jéj zimnego trupa!
Upadł nakoniec człowiek, ale nie Bóg, kiedy mu jego dziecię w łańcuchach pokazałam...
Zblednie i zesztywnieje, kiedy zimném i martwém znajdzie!
Pierwéj śladu jego nie wykryjesz, pierwéj go nie obaczysz, książę de Monte-Vero.
Może ten widok wywrze skutek, do którego dotąd na- daremnie dążyłam — może cię tam żal pokona, bo widziałam, że jesteś śmiertelny!
Poczujesz rękę hrabiny Ponińskiéj!
Już północ... myśli moje bujają jak wieżaste, dzikie bałwany morskie, skoro wspomnę o tobie! Wnętrze moje wzdyma się, skoro je napełniasz. Kto taką nienawiść nosi w sobie, ten nie prędzéj spocznie, aż znienawidzonego ujrzy i bez życia u nóg swoich leżącego!
Tak, ciebie, chociaż jako trupa, widzieć u nóg moich leżącego, oto namiętne życzenie!
Leona nie spocznie — Leona jest rodzoną córką męża, któremu cały świat do nóg upadł — ona po nim cokolwiek odziedziczyła! Ona panować pragnie, panować bądź co bądź!
A ty, który sądzisz, że się jéj oprzeć zdołasz, ty, który jéj litość dajesz do poznania, litość co ją jeszcze srożéj oburza — przedewszystkiém musisz być zgnębiony, przedewszystkiém musisz uczuć jéj potęgę; uczułeś już ją i poznałeś, ale to było tylko przygotowanie, przygrywka! Teraz zaczyna się dramat, a najpierwsza zginie twoja córka!...
Sandok słyszał każdy wyraz téj rozmowy saméj z sobą, która mu wszelką wątpliwość odjęła. Hrabina zamierzała zgubić córkę jego pana, byt wielki czas, aby się dowiedział; o miejscu jéj pobytu, aby można było jeszcze przeszkodzić téj okropności.
Ale i co do barona Sandok został objaśniony — on to był niegodziwym doradcą, zręcznym kierownikiem wszelkich zamachów — on to. Był owym czołgającym się szatanem, który na straszną karę zasługiwał.
Leona widząc się samą, przystąpiła do części ściany — znajdującej się naprzeciw zwierciadła.
Zbliżyła się do podłużnego obrazu olejnego, który przedstawiał piękny hiszpański krajobraz — po drugiéj stronie wisiał inny obraz przedstawiający nadbrzeżną norwezką okolicę.
Nikt się nie mógł domyślać, że te obrazy miały jeszcze inny cel, jak przyjemność dla oka, chociaż znawcę ludzi możeby to uderzyło, iż takiéj jak Leona kobiecie, w buduarze jéj, w którym daléj wisiała zachwycająca Leda z łabędziem, mogły smakować dwa wprawdzie pięknie malowane, ale za to nic nie znaczące krajobrazy.
Sandok śledzący każde poruszenie hrabiny, widział, że przystąpiwszy do jednego obrazu, dotknęła sprężyny, i że obraz otworzył się jak małe drzwiczki.
Tam znajdowała się tajemna kryjówka.
Leona wyjęła z niéj ładną srebrną skrzyneczkę i znowu obraz zamknęła.
Murzyn musiałby był długo szukać, nimby tam znalazł tajemną korrespondencyę — musiałby zburzyć cały pokój, aby dostać to, co mu teraz sama hrabina przystępnym uczyniła.
Postawiła skrzyneczkę na filarze, tuż przy jéj poduszkach stojącym.
Potém wróciła do buduaru, przyćmiła ścienne lichtarze i wyjęła kluczyk z biurka.
Różowe poranne okrycie opadło dopiero, gdy stanęła na kobiercu w swojéj sypialni i światło w świecznikach zagasiła.
Tylko lampa rzucała połysk blady, łagodny, przez czerwonawy dzwon, na białe jedwabne poduszki i ciężkie zasłony.
Leona weszła na oszyte koronkami łoże — piękne, odkryte członki schowała w śnieżnéj pościeli.
Podobna do pięknéj Wenery, zanurzającéj się w białéj pianie fal, znikła jéj cudna postać w jedwabiu i koronkach.
Sandok przyznać musiał, że nie liczył na takie rozkosze — ale nie odmówił sobie, przy takiém rozbudzeniu ciekawości i rozgrzaniu południowej krwi, śledzenia wielkiemi oczyma każdego ruchu pięknéj kobiety.
Teraz gdy swoje kształty ukryła w pościeli, całą uwagę zwrócił na skrzyneczkę.
Zdawało się, że Leona zapomniała ukryć ją pod poduszkami, pod głowę, albo uważała, iż można ją bezpiecznie zostawić u stop filaru.
W pokojach panowała głęboka cisza — nic nie przeszkadzało spoczynkowi, któremu się teraz hrabina oddać miała.
Móc była ciemna — gośćie odjechali, bajadery zamku Angoulème odeszły do swoich pokojów — nawet służba już widocznie zasypiała, bo najmniejszego szmeru nie było słychać ani w sali, ani w innych przejściach.
Oczy Sandoka teraz bez przeszkody przejrzały łóżko hrabiny i wszystko co je otaczało, ona zaś sama, nie domyślając się, że szpieg księdza był tak blizko, leżała we śnie pogrążona.
Głowa murzyna ukazała się z po za firanki — wyciągnął ją — miał jeszcze wiele do wyśledzenia.
Obok skrzyneczki, tuż przy poduszkach hrabiny, leżał mały, ozdobny, kosztownie wykładany rewolwer — nad poduszkami zaś, tak, że Leona bez trudu dosięgnąć mogła, wisiała taśma od dzwonka ze złotą rączką.
Sandok myślał, że Leona już zasnęła, gdy nagle ostrzeżona pierwszém marzeniem, wydobyła z pościeli pięknie ukształtowaną, pulchną, białą rękę i położyła na skrzyneczce.
Na tak szczególne poruszenie, oczy murzyna jasno zabłysły — ale miał nadzieję, że tylko przypadek tak nieprzychylnie dla niego skierował rękę zasypiającéj i że ją zaraz znowu w pościeli ukryje.
Czekał na to ze wzrastającą niecierpliwością — nie — poruszona spokojność, zapanowanie nad sobą czatującego murzyna, gdy czuwa nad ofiarą i czeka stosownéj chwili, to godne podziwiania.
Sandok dobrą godzinę stał bez ruchu.
Lecz teraz zobaczył, że hrabina trzymając rękę n« skrzyneczce zasnęła — poznał to po cichymi, regularnym jéj oddechu.
Nadeszła stanowcza chwila.
Dłużéj wahać się nie mógł. Musiał odważyć się na wydarcie śpiącej tego klejnotu, jéj ręką strzeżonego. Był to krok tak śmiały, że nie odważyłby się nań nikt inny prócz murzyna.
Ale Sandok powiedział sobie, że jeżeli nie przyniesie swojemu panu wiadomości, gdzie uwięziona piękna jego córka, wszystko przepadnie. Wszak słyszał, że za kilka tygodni ma nadejść wiadomość o jéj śmierci, że zatém córce księcia grozi niebezpieczeństwo życia.
Żaden namysł, żadna zwłoka nie uchodziły.
Murzyn wysunął się z po za firanki, tak długo jego ciało zasłaniającéj — gorąco mu się zrobiło. Cichutko, powoli, krok za krokiem, z wyciągniętą głową, któréj krótkie, kręcone włosy wśród ciemnéj nocy jaśniały, bo blask lampy z sypialni padał na niego, zbliżył się do progu.
Wśród nocnéj ciszy, w czyhającéj postawie, wyglądał jak okropne widmo. Białka jego oczu podwyższały zgrozę wrażenia, jakie już sama jego szeroka, czarna twarz wywierała.
W jego ręku błyszczał mocno wyostrzony nóż, który otworzył.
Czy aby pochwycić skrzyneczkę, chciał zamordować hrabinę i jéj czerwoną krwią napoić śnieżną pościel?
Sandok nie był narzędziem Leony ani barona — był tylko szpiegiem księcia.
Nie przyszedł tu krwią plamić rąk swoich; ale ratować piękną a nieszczęśliwą córkę swojego massy.
Jeżeli się jednak hrabina przebudzi — jeżeli uniepodobni mu nabycie listów... to krew Sandoka nie będzie tyle spokojna, iżby ślepo i dziko nie doprowadziła go do bezprawia, które mógłby życiem przypłacić.
Murzyn nie myślał o tém.
Musiał się śpieszyć i szybko korzystać z czasu.
Cicho i niesłyszany przestąpił przez próg sypialni.
Leona spała mocno.
Sandok spojrzał jéj w twarz, oczy miała zamknięte.
Łono hrabiny biło regularnie, koronki na pościeli wznosiły się i opadały, a tak były przezroczyste, że murzyn pulchną jéj piękność widział jak pod welonem.
Była to chwila tamującego oddech niebezpieczeństwa — czatujący murzyn tuż przed śpiącą Leoną.
Doszedł do filaru.
Jego czarna błyszcząca ręka zbliżyła się do małego rewolweru — ostrożnie odsunął go z marmurowéj podstawy. Ale zabrać pragnął tylko listy, więc rewolwer położył pod złoconém łóżkiem, tak, aby go Leona nie zaraz znalazła i dostać mogła. Potém po cichu rozsunąwszy daléj zasłonę, stanął w głowach łóżka i próbował ręką sięgnąć po taśmę od dzwonka.
Trzeba było sprawić się ostrożnie, aby przez mimowolne poruszenie taśmy dzwonek nie zabrzęczał.
Sandok wyciągnął się o ile mógł i ostrym nożem przeciął jedwabny sznurek, tak że ręka hrabiny nadaremnieby po niego sięgać musiała.
Uśmiechnął się.
Udały mu się przygotowania, teraz śmieléj mógł przystąpić do dzieła.
Gdy od głów łóżka chciał się znowu cofnąć i zbliżyć do filaru, na chwilę zapomniał dotąd zachowywanéj ostrożności.
Dotknął rogu poduszki, jedwab zasłony zaszeleściał — i Leona otworzyła oczy.
Murzyn stał przed nią — czatujący — z wyszczerzonemi zębami.
Przebudzonéj z ciężkiego snu hrabinie, gdy ujrzała murzyna przed sobą, zdało się, że daléj marzy.
Leżała, niezdolna poruszyć się.
Osłupiałe wpatrywała się w murzyna, który pod jéj wzrokiem również przez chwilę zapomniał o poruszeniu, do którego już czarną rękę wyciągnął.
Przez krótką chwilę oboje tak pokonani byli tém co się działo i co widzieli, że byli jak przykuci.
Ale Sandok pierwszy oprzytomniał.
Śmiało pochwycił za skrzyneczkę.
Od razu pochwycił schowane w niéj listy, i nim Leona zebrała jasne myśli i coś postanowiła, on wetknąwszy listy do kieszeni płaszcza, już był w buduarze.
Hrabina poznawszy szpiega księcia de Monte-Vero, sięgła po rewolwer, aby murzynowi przeciąć odwrót.
Wściekły krzyk wybiegł z jéj ust.
Rewolwer znikł, a przecięż jak zawsze położyła go przy skrzyneczce, teraz pozbawionéj tego co w sobie zawierała.
Sięgła po sznurek od dzwonka, aby gwałtowną wrzawą niepodobném uczynić murzynowi wyjście z zamku.
Ale sięgała nadaremnie.
Spojrzeniem przekonała się, że szpieg księcia oszukał ją.
Sandok już wyszedł z buduaru.
Rozgniewana, wyskoczyła z pościeli.
Szybko okryła się ranném okryciem — sama chciała przeszkodzić ucieczce murzyna.
Leona liczyła, że Sandok udał się przez główne drzwi, i zwoławszy służące, pośpieszyła ku wyjściu.
Wtém usłyszała, że murzyn zbiega po schodach, prowadzących do małej tylnéj furtki.
Wściekle krzyknęła.
Sandok znał tę niezamkniętą drogę.
Gdy przybiegli słudzy, zręczny murzyn ze swoim łupem już był w cieniu parku, przez który uciekał z szaloną szybkością.
Hrabina nie mogąc się tak prędko uspokoić, rozesłała ludzi we wszystkich kierunkach, aby schwytali szpiega księcia i przyprowadzili go napowrót do zamku Angoulème.
Nadaremnie.
Murzyn Sandok był chytry i zwinny jak węgórz, kiedy chodziło o ujście przed ścigającymi.
Pędził więc jak wiatr.
Noc jeszcze była gdy wpadł do pałacu księcia.
Marcin zaprowadził go natychmiast do sypialni Eberharda, który pełny oczekiwania wyglądał wiadomości, jaką mu murzyn przyniesie.
Ten tryumfująco trzymał pakiet listów w czarnéj ręce i położył je na kobiercu obok łóżka księcia.
Po upływie kilku chwil Eberhard dosyć się dowiedział z listów Józefa, i natychmiast wyskoczył z pościeli.
Nie było czasu wypytywać murzyna, jak i kiedy doszedł do posiadania tych listów — chodziło o to, aby nie stracić ani sekundy, bo postawione było na kartę życie ludzkie, życie księciu de Monte-Vero równie drogie jak własne.
Rozkazał natychmiast aby czuwano we wszystkich bramach Paryża, iżby żaden posłaniec barona ani hrabiny przed nim na żadną drogę żelazną nie mógł pośpieszyć.
Było to wprawdzie niełatwe zadanie, lecz książę miał liczną i na wszystko gotową służbę, która już w kilka minut wyruszyła w różnych kierunkach, aby w domach poborców rogatkowych spełnić rozkaz Eberharda.
Marcin miał najważniejsze stanowisko na stacyi południowéj drogi żelaznéj.
Pociąg odchodził dopiero po południu dnia następującego.
Marcinowi polecono, aby wszelkiemi sposobami niedopuszczał, co bardzo przewidywać należało, aby baronowi z polecenia hrabiny nie dano nadzwyczajnego pociągu.
Wierny sługa Eberharda przybył właśnie w sam czas, aby przeszkodzić téj ostatecznéj ucieczce Leony.
Zamówił nadzwyczajny pociąg dla księcia de Monte-Vero, a posłańcowi hrabiny odmówiono oświadczając, że drugi pociąg nie może być wysłany, z obawy nieszczęśliwych wypadków.
Ledwo zabłysnął poranek, odchodził już pociąg Eberharda, który z Marcinem i Sandokiem wyjechał na południe — ku Burgosowi.


ROZDZIAŁ VII.
W klasztornych podziemiach.

Stare miasto Burgos leży na północy Hiszpanii, otoczone wspaniałemi kasztanowemi lasami, winnemi górami i ogrodami, w których rosną palmy, ’kwitną róże, dojrzewają pomarańcze.
Złocone kopuły licznych kościołów błyszczą przy świetle słońca, a krzyże na szczytach wież kościelnych licznych klasztorów strzelają w ciemno błękitne powietrze.
Chociaż samo miasto w starożytnym stylu zbudowane, ma prawie ponure ulice, lecz przebywszy jedną z szerokich, kolosalnych jego bram, maurytański styl zdradzających, rozlegają się zaraz uśmiechające się pola.
Przechodzimy obok kwitnących ogrodów, po nad któremi palmy kołyszą swoje korony, i przybywamy do cienistych gajów i lasków cyprysowych, w których owiewa nas chłód dobroczynny.
Tu, za nadejściem wieczoru udają się piękne kobiety z Burgosu; powietrzne, różno-kolorowe szaty świecą wśród zieleni, a w dali słychać mile brzmiące tony mandoliny, na któréj wprawną ręką przygrywa na mchu spoczywający młodzieniec.
Dziwne wrażenie wywiera klasztorny dzwoneczek, który mieszając się z tymi tonami, dźwięczy melancholijnie, poważnie, upominające.
Klasztor, z którego dochodzą, te dźwięki wśród wieczornego powietrza, leży o jakie tysiąc kroków od miasta, po za laskiem, przez który wężykowato przechodzi droga do niego.
Ponieważ laski leżały całkiem za nami, postrzegliśmy, że oprócz klasztoru, znajdującego się przed nami, na boku w niewielkiém oddaleniu wznosi się jeszcze drugi ze swojemi siwo-ciemnemi murami.
Ze wzrostem ciemności, gdy z horyzontu zniknie ostatni jasny promień zachodzącego słońca, widzimy jak z forty na prawo leżącego klasztoru wychodzi mnich mocno w ciemny habit otulony, który przekonawszy się, że w pobliżu nie ma nikogo, zbliża się do drugiego klasztoru przed nami leżącego.
Jest to klasztor karmelitek z Burgosu.
Mnich ma tam spełnić ważne, tajemne polecenie.
Jak cień, niesłyszany przesuwa się między nizkiemi zaroślami, ku wysokim, siwym, ze starości od wieku nadpsutym murom, potężnym czworobokiem otaczającym klasztor sióstr.
W małych arkadowych okienkach celek błyszczy tu i owdzie światełko.
Mnich idzie zgarbiony tuż pod murem i zbliża do głęboko w nim utkwionéj fórty.
Z klasztoru ani z ogrodu nie dochodzi żaden głos, w koło panuje głęboka, uroczysta cisza.
Sklepione wejście do fórty leży w głębokiéj ciemności, księżyc kryje się ciągle za klasztorem, tém większe zatém padają cienie.
Mnich znika w zabudowaniu, i zaraz słychać przytłumione trzykrotne uderzenie młotkiem, potém znowu nastaje cisza.
Pukania mnicha zapewne nie posłyszano w klasztorze — bo musiał je jeszcze raz głośniéj powtórzyć i dopiero zbliżyły się do fórty czyjeś kroki.
— Kto tam? pyta głos cichy.
— Brat Antoni, odpowiada mnich.
— Czego żąda pobożny brat? pyta odźwierna.
— Mam w ważnym interesie pomówić z siostrą Franciszką, pobożna siostro odźwierna.
— Wiadomo ci pobożny bracie, że godzina rozmowy na sali dawno już upłynęła!
— Zrób wyjątek, siostro odźwierna, muszę rozmówić się ze wspomnioną siostrą.
— Wiesz, jaka kara mi zagraża, jeżeli naruszę klasztorny porządek!
— Moja missya jest ważniejsza niż myślisz, i kara cię nie spotka, bo mam przy sobie rozkaz ojców z Santa-Madre, który przed godziną przysłano do klasztoru!
— Więc wejdź pobożny bracie Antoni, chętniéj odpowiedziała mniszka. Czy mam o twojém przybyciu uwiadomić czcigodną przeoryszę?
— Nie, siostro, moje przybycie i odejście ma być zupełnie tajemnicą!
— Rzecz szczególna! pomruknęła odźwierna ostrożnie obracając klucz — i zaraz cicho się drzwi otworzyły.
Mnich Antoni wśliznął się na klasztorny dziedziniec.
W głębi przed nim leżał siwy, mocno ciemny klasztor, z arkadowemi oknami i czarnym otwartym portykiem, a po obu stronach kamieniem wyłożonéj drogi, znajdowały się mocno liściaste, księżycem oświetlone drzewa.
Mnich widać już nie pierwszy raz był w klasztorze zakonnic, bo poszedł prosto do wchodu.
— A czy wiesz gdzie cela siostry Franciszki? cicho spytała odźwierna.
— Jeżeli się nie mylę, to się znajduje na krzyżowym korytarzu na dole, na prawo, za pierwszym filarem.
— Tak jest pobożny bracie!
Antoni podążył ku portykowi, a odźwierna udała się za nim i znikła prędko w ciemnym rozległym korytarzu, Po którego obu stronach były cele jedna przy drugiéj.
W głębi były schody prowadzące do chóru na górę.
Mnich zwrócił się w korytarz wiodący na prawo, potém za filarem znalazł wysokie drewniane drzwi, zamykające pierwszą celę tegoż korytarza.
Znalazł się teraz w słabo oświetlonéj celi siostry Franciszki.
Piękna dama perłowa, zbiegła mniszka z Burgosu, którą Józef znowu do klasztoru dostawił, zbladła i znędzniała — znikły ślady jéj dawniejszéj piękności.
Pół roku przepędziła w ciężkiéj klauzurze, głęboko pod sklepieniami klasztoru — a tam rzeczywiście niknie połysk młodości, tam więdnieje piękność.
Siostra Franciszka powstała, gdy nagle otworzyły się drzwi jéj celi — szybko zakryła łóżko, obok którego klęczała, i patrzała kto nadchodzi.
Cela była uboga, jak przystoi tak zwanym żebrzącym zakonom.
Grubo ociosany stół, na którym stała tlejąca świeca, krzesło, krucyfiks i nędzne łóżko, oto wszystko co tam postrzegano.
Franciszka miała na sobie ciemny habit mniszki — przelękła się ujrzawszy przed sobą mnicha i wzniosła ręce jakby do obrony.
— Czy to ty, obrzydły szkaradniku! zawołała; czy to ty, Józef z Santa-Madre? Obaczysz widowisko, przed którém zadrżysz!
— Co mówisz, pobożna siostro? brat Józef przebywa daleko ztąd!
— Któż jesteś? nie znam ciebie!
— Brat Antoni, przybywa do ciebie z poleceniem od pobożnego Józefa.
— Od pobożnego Józefa? okropnie roześmiała się mniszka — od pobożnego Józefa! To moja plaga, to mój uwodziciel! Spojrzyj tu, Antoni, spojrzyj i powtórz wtedy, że cię przysyła pobożny Józef!
Blada mniszka przystąpiła do łóżka i podniosła kołdrę, którą pierwéj tak trwożliwie zarzuciła na jakiś przedmiot, obok którego klęczała.
Antoni ujrzał wtedy malutkie, zaledwie miesiąc mające dziecię — falujące, pełne łono mniszki wskazywało, że mu tylko co tajemnie udzielała pokarmu.
Antoni nie przeraził się, jak się tego spodziewała Franciszka.
— Wiedziałem z góry co mi pokażesz! rzekł.
— Wiedziałeś. Nikt w klasztorze nie domyśla się, że to dziecię tutaj się urodziło!
— Pomimo to wiedziałem o niém — patrz, oto rozkaz aby ci to dziecię zabrać!
— Obciąłbyś mi porwać moje dziecię?
— Nie tak się wyraża, siostro Franciszko, mówiąc o dobrze obmyślanych rozporządzeniach! Jesteś wzruszona! Czcigodni ojcowie nie chcą twojéj zguby, nieuniknionéj, gdyby tu twoją tajemnicę wykryto — a krzyk dziecka zdradzić cię może! Nie, oni chcą twojego dobra, bo mi polecają zabrać twoje — dziecię i poruczyć je w Burgosie uczciwéj rodzinie, gdzie możesz je widywać, ilekroć tego zapragniesz! Pozostanie ono twojém dzieckiem, zatrzymasz wszelkie prawa do niego! Wpływ pobożnego Józefa sprawił, że będziesz wolna od wszelkiej kary, która jak wiesz, byłaby straszna!
— Jakże troskliwy jest pobożny Józef! ten szkaradnik w ludzkiéj postaci! Jakże łaskawie wybawić mnie pragnie od kary, kiedy mnie sam poświęcił swoim obrzydliwym chuciom!
— Nie uważaj siebie za niewinną, siostro Franciszko! Kobieta uwiedziona, sama winna jest swojego upadku, inaczéj rzecz niesłychana byłaby niepodobieństwem!
— Jakto! więc śmiesz mnie mieć w podejrzeniu?
— Mówię prawdę! Każda kobieta winna jest, jeżeli zostaje uwiedziona! Mogłaś oczarowanego twojemi powabami brata Józefa udusić, odepchnąć — mogłaś się bronić, swoją niewinność ratować, ale tego nie uczyniłaś, usprawiedliwiasz swoje własne zaślepienie zmysłów przemocą niepodobną do wiary!
— Nędzniku, śmiesz oskarżać mnie? A czy wiesz, że sam przyznajesz, że jesteś wspólnikiem, widocznym wspólnikiem tego niegodziwca?
— Bo mówię prawdę! Nie zapalaj się bezpotrzebnie, siostro Franciszko; nie przychodzę tu do ciebie, jako przeciwnik, lecz jako zbawca! Ale to nie wyłącza prawa przypomnienia ci, że jesteś winna, równie jak i brat Józef, bo przyjął zakazany owoc, który ty Ewo podałaś mu. Mężczyzna, pozostaje mężczyzną, chociażby w habicie; albo mniemasz może, że z tonsurą utrącą męzkość? Nierozsądna, wdzięki twoje przywabiły brata Józefa, twoja światowa piękność niegdyś była znakomita, tak, że margrabia Salamanca, zaślepiony młodzieniec, uwiódł cię; piękność ta pozbawiła zmysłów brata zakonnego, odebrała rozum! Uznaj więc jego wspaniałomyślność w tém, że cię wybawił od wszelkiéj kary, uznaj jego dobroć w tém, że o owocu twojéj grzesznéj miłości pragnie pamiętać!
— Grzesznéj miłości! — powtórzyła mniszka — o chyba okropne szyderstwo natury ową przeklętą godzinę takim owocem pobłogosławiło!
— Przybyłem, aby owoc ten usunąć! Daj mi dziecię, zabiorę je z sobą!
— Zostaw mi je — niepojęta to dla mnie zagadka, dziwna tajemnica, że je kocham!
— Dla tego właśnie, że je kochasz, powierzysz mi, abym je zabezpieczył! Nie będzie ono stracone dla ciebie, do ciebie będzie należało, jeżeli zapragniesz będziesz je mogła widzieć!
— Precz ode mnie, nie poświęcam dziecka mojego niczyjéj łasce!
— Szalona! czyliż zapominasz, że cię czekają tortury i wieczne więzienie, jeżeli będzie dowiedziono, że przełamałaś śluby?
— Chętnie cierpieć będę, chętnie gnić w podziemiach, jeżeli mi chłopca zostawicie!
— Co za zaślepione szaleństwo, nieszczęśliwa siostro! Dziecię twoje gwałtem ci zabiorą i wrzucą do murowanéj przepaści, do kościotrupów podobnych grzesznych owoców, aby tam zgniło i strupieszało, ale tobie go nie zostawią!
— Święta Panno! zawołała mniszka i padła.
— Powstań siostro Franciszko, wzmocnij się i pociesz — przychodzę ocalić twoje dziecię, nie aby ci je wydzierać! mówił mnich.
— Okropność! stękała klęcząca, ramieniem dla obrony obejmując leżącego na łóżku chłopczyka.
— Uznaj wysoką łaskę, jaka ci się wyświadcza! Ty i twoje dziecię, oboje będziecie ocaleni! Jeżeli będziesz mi stawiała opór, sprawisz, że się wykaże twoje przełamanie ślubów; wtedy oboje będziecie zgubieni, a dziecię twoje pójdzie do grobu, do kości małych trupów, w podziemia klasztoru!
— Więc zabierz je — zabierz, okrutniku! jękła mniszka, wydrzéj je matce, która je kocha, chociaż to jest dziecię przekleństwa nie miłości!
— Mów ciszéj, zdradzasz się, siostro Franciszko! Jeszcze jedno — gdzie się znajduje cudzoziemka nowicyuszka, która przed kilku miesiącami z tobą tu przybyła?
— Spytaj przeoryszy!
— Gdybym jéj zapytał, prawdopodobnie dowiedziałaby się o istotnym celu mojéj tu wizyty, który ciebie dotyczę!
— Chcesz mi grozić — już się teraz niczego nie obawiam!
— Nie nadużywaj mojéj cierpliwości!
— Idź do przeoryszy i zapytaj jéj!
— Pamiętaj o podziemiu kości, niepoprawiona mniszko!
— Okrutniku! Jesteś wspólnikiem owego Józefa! Biedna Niemka, która tu razem zemną przybyła, jest bardzo chora!
— Wiem o tém!
— Nieszczęśliwa nie do poznania, od czasu jak Józef przed kilku tygodniami był tu po raz ostatni!
— Gdzie ją, przechowują?
— W drugiém podziemiu!
— A więc zawsze w téj saméj głębokiéj celi?
— Zawsze — czy jéj śmierć przynosisz?
Mnich Antoni udał, że nie słyszy tego pytania.
— Czy siostra odźwierna ma przystęp do drugiego podziemia? zapytał.
— Ona zastępuje dozorczynię lwów[7], od czasu jak pochowano siostrę Celestynę!
— Dobrze — pożegnaj twoje dziecię!
Mniszka łkając rzuciła się na chłopca, który wyciągnął ku niéj swoje malutkie, chude rączki, i gdy go matka ucałowała, zamierzał usnąć.
Franciszka modliła się za małego Józefa — podniosła wzrok na krucyfiks, jeszcze raz ucałowała usta dziecięcia, które urodziła, potem rękami zakryła twarz swoją.
Brat Antoni zbliżył się do łóżka mniszki — wyciągnął ręce po dziecko — Franciszka krzyknęła.
Mnich schwycił dziecko i ukrył pod habitem, gdzie spokojnie spało! Potém z łupem swoim wyskoczył z celi, w któréj pozostała bolejąca nieszczęsna mniszka — nie wiedziała jeszcze, że ten syn Józefa będzie wierném odbiciem swojego ojca — a chociażby i wiedziała, jednak miłość macierzyńska mocno ją przejmowała.
Antoni wysunął się ze swoim ciężarem z celi i poszedł korytarzem do celi odzwiernéj, znajdujacéj się tuż obok portyku.
— Zaprowadź mnie, powiedział cicho do podnoszącéj się podstarzałéj mniszki, która na sznurku przepasującym habit miała wielki pęk kluczów, do cudzoziem- skiéj nowicyuszki, która w drugiém podziemiu przygotowuje się do wstąpienia do zakonu!
— Do Małgorzaty?
— Tak brzmi jéj imię w rozkazie ojców!
Po tych dobrze wyrachowanych słowach, odźwierna sprzeciwiać się nie śmiała.
Mnich szedł naprzód — mniszka wzięła małą oszkloną lampę, która stała na stole, i udała się za nim.
Antoni widocznie dobrze znał tajemnice tego klasztoru, bo nie pytając szedł ku schodom leżącym w głębi krużganku, skręcił na bok przy występie muru i stanął przed nizkiemi u góry ostrokańczastemi drzwiami.
Mniszka otworzyła je.
— Bądź tak dobra, idź naprzód i przyświecaj, pobożna siostro! poszepnął.
Odźwierna spełniła rozkaz — widocznie wykonywał nad nią wszelką władzę, od czasu jak jéj pokazał rozkaz wielkich inkwizytorów z Santa-Madre, w którym napisano było, aby rozkazów brata Antoniego słuchać bezwarunkowo.
Mnich zamknął za sobą drzwi i tuż za mniszką trzymającą w lewéj ręce lampę przy ziemi, schodził na dół po schodach.
Gdy się schody skończyły, oboje znaleźli się w długim ciemnym korytarzu.
Blask lampy padał ponuro na wilgotną posadzkę i na drzwi po obu stronach, po nad któremi znajdowały się krzyże.
Można było słyszeć, że po za temi drzwiami tu i owdzie znajdowały się uwięzione mniszki.
Przeciskający się przez szpary w nędznych celach blask, kazał się im spodziewać odwiedzin dozorczyni albo spowiednika, bo niecierpliwie biegały tu i tam, szeleściły słomą, albo też mocno i ciężko wzdychały.
Odźwierna i Antoni prawie wcale na to nie zważali — szli długo przez długi, pełny trupiego zaduchu korytarz, w którego końcu znajdowało się kilka kamiennych stopni wiodących do modlitewnika.
Na nim stał wysoki, czarny krucyfiks.
Przed modlitewnikiem sklepienie dzieliło się na dwa korytarze.
Mniszka skierowała się ku części położonéj na prawo i razem z Antonim zeszła znowu kilka stopni w dół.
Teraz przybyli do drugiego podziemia.
U stop wilgotnych, ślizkich schodów znajdowały się drzwi. Odźwierna otworzyła je, i ukazał się obojgu zupełnie światła i powietrza pozbawiony szeroki, wilgotny, odrażający korytarz.
Buchał z niego cuchnący zaduch, grożący stłumieniem oddechu.
Czarne ślimaki i inne plugawe robactwo, uciekało i skakało nagle oświetlone, do szpar i dziur.
Stękania i jęki wychodziły jak z grobów.
W głębi tego korytarza znajdowały się drzwi, prowadzące do izby tortur — a na prawo i lewo były piwnice, w których nieszczęśliwe mniszki często całe lata jęczały.
— Siostro odźwierna, cicho powiedział Antoni: otwórz mi najprzód celę Małgorzaty, mam z nią pomówić, potém otworzysz nam drzwi do podziemnego przejścia.
— Mniszka z przerażeniem spojrzała na Antoniego.
— Pod żadnym warunkiem nie mogę otworzyć drzwi! cicho odpowiedziała.
— Więc rozkazuję ci w imieniu czcigodnych ojców, siostro odźwierna! Nowicyuszka Małgorzata nie jest dostatecznie zabezpieczona w drugiém podziemiu; mam rozkaz ukryć ją na trzy następne dni w podziemném przejściu.
— Więc bierzesz na siebie wszelką odpowiedzialność pobożny bracie? spytała.
— Wszelką! otwieraj — czas nagli!
Mniszka dłużéj wahać się nie mogła Poszła po ślizkiéj podłodze, trzymając lampę przed sobą, ku jednéj celi i otworzyła drzwi. Klucz wywołał złowrogie skrzypnięcie w starym, zardzewiałym zamku.
Drzwi otworzyły się.
Antoni zbliżył się do celi, w którą wpadł blask lampy.
Była ta okropna, mała, nizka przestrzeń. Ściany jéj błyszczały kapiącemi kroplami. Dzbanek z wodą i talerz z resztkami pożywienia stały przy drzwiach. Nie paliło się tam żadne światło, nie było żadnego sprzętu — nic prócz biednego łóżka i z drzewa wyciosanego krucyfiksu.
Gdy mnich wszedł, przed krucyfiksem klęczała w głębokiej modlitwie pogrążona, blada dziewica.
Zaledwie ją poznać można było.
Małgorzata, nieszczęśliwa córka Eberharda, wypróżniająca kielich swoich dolegliwości i pokuty — Małgorzata, niegdyś tak czarowna, miła osoba, teraz na wilgotnéj ziemi klęczy przed krucyfiksem.
Jéj piękne blond włosy, w bujnéj pełni spadają na ramiona — policzki ma blade i wynędzniałe, błękitne, niegdyś tak powabne oczy, straciły swój blask wilgotny, zapadły głęboko i wyraźnie świadczą, że tajemna choroba trawi życie Małgorzaty.
Już prawie dziesięć miesięcy przeżyła w tém okropném więzieniu, w które ją Józef wtrącił — to wieczność w takiéj celi.
Ale chociaż niedostatek i boleść, niewola i tajemne środki, które na żądanie Schlewego Józef chytrze i ostrożnie zadawać jéj umiał, tak dalece zdrowie jéj podkopały, że bezsilna wyglądała jak cień nędzny, jednak rysy świadczyły o jéj dawnéj piękności. Jeszcze zawsze niczém nieodjęty połysk jaśniał na jéj miłém obliczu, a nieprzemijający powab w całéj postaci.
Małgorzata spojrzała — jéj wielkie oczy padły na otwarte drzwi — zdawało się jéj, że we wchodzącym mnichu widzi obrzydłego Józefa.
Na twarzy jéj malowała się gorączkowa trwoga — drżała, a jéj strudzone i osłabione członki zaledwie podnieść się mogły.
— Czy znowu męczyć mnie przychodzisz? wyzionęła — zlitujże się nakoniec nademną!
Mnich nie rozumiał niemieckich słów dziewczyny — a chociażby i rozumiał, jak mogła obudzić się w nim litość?
Ten mnich Antoni był tylko bezwłasnowolném narzędziem, machiną spełniającą rozkazy ojców.
— Chodź zemną! rzekł po hiszpańsku i skinął na nieszczęśliwą Małgorzatę.
— Co, chcesz mnie uwolnić! Chcesz mnie nakoniec wyprowadzić z tego okropnego więzienia? spytało dziewczę, na którego licu zajaśniał promień nadziei.
Antoni przybliżył się do klęczącéj i podał jéj rękę. Małgorzata pochwyciła ją niecierpliwie, bo przy blasku lampy poznała, że to nie Józef, lecz chcący jéj pomódz. Ciężko doświadczona, mogła jeszcze mieć nadzieję; nieszczęściem i boleścią prześladowana, mogła myśleć, że wybawiona zostanie.
— Jestem tak chora i osłabiona, rzekła wylewając wielkie łzy ze strudzonych oczu: dopomóż mi — jedyna moja droga jest od łóżka do krucyfiksu i napowrót od krucyfiksu do łóżka! A i na to nawet potrzebuję całéj mojéj siły!
Mnich twardy i zimny, bez miłości i litości, szarpnął biedną, tak że drżąc odwróciła się i poznała co ją czeka.
Widząc, że rzeczywiście niezmiernie osłabiona, pochwycił ją i wyniósł z celi, bo się śpieszył.
Tymczasem odźwierna odsunęła od ściany w głębi korytarza wysoki pulpit do modlitwy.
W miejscu, które się teraz ukazało, znajdowały się ukryte małe, nizkie drzwi, właśnie tak wielkie, aby po otworzeniu człowieka przepuścić mogły.
Mniszka wyszukała szczególniejszych kształtów klucza w swojéj wiązce i otworzyła drzwi.
Antoni przeniósł tam Małgorzatę.
— Co czynicie? Mordujecie mnie! Pomocy!
Wołania nieszczęśliwéj ze zgrozą, rozległy się po szerokich, sklepionych korytarzach.
Nikt nie nadszedł. Nikt nie rozumiał słów cudzoziemskiéj dziewicy, którą mnich wepchnął w ciemną! przestrzeń.
Okropnie przeraźliwy krzyk wybiegł z jéj ust.
Poczém ujrzała się w głębokiéj, nieprzebitéj nocy — żywcem pogrzebiona — zatracona — śmierci wydana.
Antoni szybko za nią drzwi zatrzasnął.
Mniszka na dwa spusty je zamknęła — starym pulpitem napowrót drzwi zastawili, i znikł wszelki ślad nieszczęśliwéj — jeszcze tylko jakby z grobu dochodziły do nich zamierające krzyki.
Lecz wkrótce zamilkły.
Okropna cisza nastała po téj scenie, przerywana jedynie jękami przebudzonych w swoich celach w koło więzionych mniszek.
Pobożny brat Antoni i odźwierna, zamknąwszy pustą celę Małgorzaty, odeszli na górę temi samemi schodami.
Wkrótce wrócili na wyższe piętro podziemia, a z niego szybko dostali się do klasztornego krużganku.
Antoni szepnął pobożne pożegnanie, mniszka odpowiedziała mu podobnie.
— Czy mam dbać czasem o ciężko ukaraną nowicyuszkę Małgorzatę? zapytała jeszcze nieco ludzka odźwierna.
— Nie powinnaś ani dbać o nią, ani kiedykolwiek żadnego słowa o niéj wspominać! pamiętaj o twoim ślubie! cicho wprawdzie, lecz ze szczególnym naciskiem powiedział mnich.
Antoni poskoczył ku otwartemu portykowi, a odźwierna w niejakiéj odległości szła za nim.
Na dworze była noc ciemna.
Chmury zakryły księżyc, tylko kiedy niekiedy przebijał się przez nie blady promień na śpiącą ziemię.
Wiatr nocny szeleścił gałęźmi drzew klasztornego ogrodu, a słowik odzywał się marzącém pieniem, tém głębsze wywierającém wrażenie, w tém otoczeniu.
Antoni nie słuchał śpiewu — mocno habitem otulony, śpieszył ku wyjściu z klasztoru.
Klucz tkwił w forcie — mógł ją więc sam otworzyć — potém odźwierna już miała sama za nim zamknąć.
Wtém gdy zamierzał przyłożyć rękę do klucza, posłyszał zewnątrz muru zbliżające się ciche kroki, i zaraz potém trzykrotne przytłumione pukanie.
Mnich przystąpił do małego otworu we drzwiach, przez który mógł wyjrzeć.
Nie mniszka stała zewnątrz, ale mężczyzna, wysoko i mocno otulony ciemném okryciem.
Odźwierna słysząc pukanie szybko nadbiegła.
Odstąpcie w cień drzew! poszepnęła mnichowi, który usłuchał jéj rady.
— Kto puka? spytała głośniéj tuż przy drzwiach.
— Czy pobożny brat Antoni za tym murem klasztornym? zapytał jakiś głos po francuzku.
Odźwierna dobrze rozumiała co ten obcy człowiek mówił, ale mimo to spojrzała niepewna na stojącego w cieniu mnicha.
— Niech ci powie kto jest i czego chce, poszepnął brat Antoni.
— Co cię tu sprowadza cudzoziemcze i czego żądasz? Musisz wiedzieć, że nikomu bez pozwolenia do klasztoru wchodzić nie wolno!
— Wiem, pobożna siostro, i nie chcę też przestępować tych drzwi! Powiedziano mi tam w klasztorze karmelitów, że brat Antoni tu się znajduje, a że z nim pomówić muszę o bardzo ważnym interesie, więc tu pośpieszyłem!
— Wymień mi twoje nazwisko cudzoziemcze, abym je pobożnemu bratu powiedziała.
Ciemném okryciem otulony cudzoziemiec z razu wahał się, lecz potém rzekł cicho:
— Powiedzcie bratu Antoniemu, że baron v. Schlewe prosi o rozmowę!
Mnich wyszedł z cienia drzew i przybliżył się do fórty.
— Niech cię Najświętsza Panna ma w swojéj opiece, pobożna siostro odźwierna, rzekł — otwórz! Mniszka otworzyła.
Antoni wyskoczył za furtę.
— Chodź pan zemną! mruknął.
— Czy pan jesteś ten, którego mi wskazano? spytał baron cicho, widząc przed sobą mnicha we wklęsłości bramy.
— Jestem brat Antoni, którego pan szukasz! Wejdźmy na drogę prowadzącą do klasztoru karmelitów, — nie dobrze jest rozmawiać w blizkości muru!
Mnich ujął rękę kulawego barona, którego kapelusz i płaszcz mocno były zakurzone, co dowodziło że tylko co odbył daleką i pośpieszną podróż; pociągnął go za sobą na drogę prowadzącą po nad zaroślami do leżącego w dali w ciemnych zarysach klasztoru.
Księżyc kiedy niekiedy rzucał blady blask na oddalone lasy i bujnie zieloną okolicę dwóch tak blizkich klasztorów. Łagodne, orzeźwiające nocne powietrze owiewało dwie ciemne postaci, które idąc drogą, nieprzyjemne wrażenie sprawiały.
Mnich w ciemnym habicie, którego kaptur na głowę nasunął, badawczym wzrokiem rzucał na wszystkie strony drogi, która daleko od miasta Burgos przez zarośla się przerzynała — zdawało się, że się obawia przybycia trzeciéj osoby. Von Schlewe, kulawy towarzysz szatana, szedł pod jego przewodnictwem i widocznie był bardzo niecierpliwy.
Gdy przebyli połowę drogi łączącéj oba klasztory, Antoni stanął.
— Wszystko się stało podług twojéj woli, panie! mówił cicho.
— A zatém posłaniec karmelickiego klasztoru w Pa- ryżu na prawdę wyprzedził drogę żelazną? chciwie zapytał von Schlewe: nie chciałem wierzyć temu!
— A jednak tak się stało!
— Jak to być mogło, mój pobożny bracie?
— Klasztory od niedawna bardzo mądry i roztropny mnich połączył i opatrzył drótami — po tych drótach przebiega iskra, a ta iskra pisze! objaśniał Antoni. Kiedy nieprzyjaciel, świecki książę, pociągiem do granicy pośpieszał, a pan szukałeś pomocy i rady w klasztorze przy ulicy św. Antoniego w Paryżu, twoje posłannictwo po upływie kilku godzin już było w moich ręku.
— Nie do uwierzenia — przepysznie! przyznał von Schlewe, który nie znał działania wtedy jeszcze nie zbyt rozgałęzionych telegrafów.
— Odniosłem się do Santa-Madre w Madrycie, prosząc o rozkazy, i zaraz zawczoraj otrząsnąłem odpowiedź pobożnego brata Józefa.
— A jak brzmiała?
— Że mam wypełnić pańskie żądanie!
— A książę — czy jest już tutaj?
— Nie panie — światowy książę zawczoraj niédaleko, od granicy miał przypadek, że w drodze spadł z końmi. Przypadek ten opóźni jego przybycie o jakie trzy dni!
— Zatém na prawdę pierwéj przybyłem? zapytał zazachwycony baron, a siwe oczy jego zabłysły.
— Tak jest panie, ale i światowy książę może także przybyć nad ranem, bo wynajął powóz i konie, doniósł mnich.
— Dziękuję wam tymczasem za tę usługę. Urządziliście wszystko wybornie i podziwiać muszę waszą władzę — lecz jeszcze jedno: tę cudzoziemską nowicyuszkę tu w klasztorze usunąć należy — książę nie powinien jéj znaleźć!
— Już to zrobiono, panie! odpowiedział mnich.
— I nie dostanie jéj — czy umarła?
— Pogrzebana, panie! złowrogo dopełnił Antoni.
— Przyjm pobożny bracie! tymczasem, maty dowód mojéj wdzięczności, powiedział von Schlewe i wręczył mnichowi rulon dukatów — śpieszno mi, bo już teraz jestem spokojny!
— Odbyłeś pan daleką podróż! mówił mnich, chowając złoto do kieszeni habitu. Może pan raczysz przenocować u nas w klasztorze?
— Jesteście bardzo łaskawi, jestem strudzony!
— Pójdź pan. przyjmę go do mojéj celi.
— Niechże i tak będzie, śpieszmy, się! rzekł baron, i szybko poszli ścieżką do muru karmelickiego kościoła wiodąca.
Zaledwie przybyli do bramy, zaledwie za nią znikli, gdy daleko za lasem nagle wzniósł się tuman kurzu.
Ukazało się trzech jezdnych przybywających w całym pędzie koni.
Pierwszy z nich, o całego konia wyprzedzający drugich, zawrócił ku klasztorowi.


ROZDZIAŁ VIII.
Magdalena pokutująca.

Nim obaczymy kto byli ci jezdni, musimy cofnąć się o kilka dni i dowiedzieć, jakim sposobem mnich Antoni zdołał podróż Eberharda, któréj nic nie stawało na przeszkodzie, opóźnić o dni parę.
Drogi, żelazne w czasie, w którym działa się ta część naszego opowiadania, jeszcze nie zupełnie z takiém wykończeniem łączyły kraje jak dzisiaj.
Południowa koléj, którą Eberhard wyjechał z Paryża, prowadziła do granicy, a ztamtąd tylko w prostym kierunku do hiszpańskiéj stolicy Madrytu, z którego dopiero coraz bardziéj rozgałęziano sieci dróg żelaznych po całym kraju.
Od granicy francuzkiéj do Burgosu, położonego na boku téj żelaznéj drogi, nie można się było dostać inaczéj jak dyliżansem, do którego wsiąść należało w nad graniczném miasteczku i przebyć nim trzydzieści mil do Burgosu — odległość dosyć znaczną dla powozu i koni, bo kiedy za pomocą pary możnaby się tam dostać za cztery lub pięć godzin, dyliżansowa jazda wymagała dwóch dni i dwóch nocy.
Gdy zarządzający pocztą oświadczył to księciu, w sposób jak najpobożniejszy, bo po wygalonowanym murzynie poznał, że ma do czynienia z bardzo znakomitą osobą, Eberhard przez chwilę namyślał się.
— Czy nie ma jakiego środka, aby tę przestrzeń przebyć prędzéj? spytał elegancko po hiszpańsku.
— Jest, dostojny panie, chętniéj już odpowiedział pocztmistrz: jest środek, i do Burgosu można się dostać i w ciągu dwóch dni i jednéj nocy!
— Jakiż to środek? rzekł książę.
— Weź pan czterokonny ekstra-dyliżans — ale do Burgosu co kosztuje dwa razy tyle zwykła cena!
— Daj mi pan sześcio-konny, chociażby cztery razy tyle miał kosztować!
Pocztmistrz wzruszył ramionami.
— Sześcio-konnego dawać nie wolno, dostojny panie, tylko książęcym osobom dozwolono dawać po sześć koni.
— Więc się pan nie ociągaj, każ zaprządz sześć koni, jestem książę de Monte-Vero!
Twarz i postawa pocztmistrza przybrały jeszcze uniżeńszy wyraz.
— Stanie się według życzenia waszéj wysokości, powiedział nizko się kłaniając, a Eberhard rozkazał Marcinowi, aby mu zaraz złotem zapłacił.
Nie upłynęła godzina, a elegancki dyliżans poczt- mistrza, w sześć koni zaprzężony, stał na rynku przed ratuszem.
Eberhard wsiadł, Marcin i Sandok umieścili się W otwartéj jego części, a pocztylion palnął z bata.
Pocztmistrz zalecił mu jak największą ostrożność w pozostającéj jeszcze do przebycia części gór Pirenejskich; powiedział, że dopiero w Pampelunie, a potém w Logronie, ma być zmieniony powóz i konie, i stojąc z odkrytą głową, czekał aż obcy książę na rogu zawróci i zniknie z oczu.
Podróż do Pampeluny przez tę górzystą część hiszpańskiego kraju była niebezpieczna, lecz na rozkaz wiedzącego o tém księcia, użyto wszelkich środków do zahamowania potrzebnych, przybył zatém już w nocy do wielkiego miasta, w którém zmieniono konie.
Na żądanie księcia nie szczędzącego pieniędzy, pocztmistrz w Pampelunie pozostawił mu dyliżans.
Nowy pocztylion otrzymawszy wynagrodzenie od Eberharda, nie oszczędzał koni, więc nazajutrz rano przebyli rzekę Ebro i przybyli do miasta Logrono.
Nikt dotąd tak prędko nie przebył téj podróży, bo już za nadejściem następnéj nocy, Eberhard po przebyciu ostatniéj części drogi, dwanaście mil wynoszącéj, stanąć miał w Burgosie.
Serce jego biło gwałtownie na myśl, że nakoniec znajdzie córkę; niecierpliwie więc liczył godziny, dzielące go jeszcze od niéj.
I Marcin jako wierny sługa swojego pana pełen był radośnego oczekiwania, Sandok zaś nadzwyczaj niedowierzającym wzrokiem niechętnie, patrzał na mnicha, który się zbliżał do domu pocztowego, i jak się zdawało, znał pocztyliona, który miał powozić dyliżansem.
Pierwszą przeszkodę w dalszéj podróży Eberhard napotkał w Logronie, gdzie pocztmistrz stanowczo odmówił mu pozostawienia tego samego powozu aż do Burgosu.
— Gdyby mi wasza wysokość złote góry obiecywała, rzekł wyraźnie, nie mogę tego uczynić. Wasza wysokość musisz przy wsi Unglia przebywać Sierra Vitoria, strome góry z niebezpiecznemi wąwozami, a w tym powozie niepodobieństwo!
— Więc z orszakiem w miejscach niebezpiecznych wysiądę! odparł Eberhard.
— Sześć koni u powozu, już w téj części drogi są przeciwko przepisom, bo przed kilku laty nieszczęście chciało, aby tam sześciokonny ekwipaż infanta Miguela obalił się — ale wasza wysokość nie chciej mniemać, że stawiam bezpotrzebne przeszkody.
— Za konie i powóz zapłacę — oto pan masz ich wartość!
— Książę jesteś bardzo łaskaw — sześć koni pozostanie — ale dyliżans musi być zmieniony!
Eberhard widział, że to bezpotrzebne spieranie się tylko go zatrzymuje, zgodził się więc na niewywrotną i hamulcami opatrzoną karetę, którą pocztmistrz w Logionie kazał zaprządz.
Pocztylion wyglądał na małomównego, i mimo że Marcin z góry dał mu kilka dukatów, nie kontent był że takiego człowieka przeznaczono na woźnicę, Konie zaprzężone do karety były bardzo silne i ogniste, chrapiąc i kopiąc nogami poddały się rzemiennemu jarzmu pocztyliona.
Sandok bacznie miał na oku mnicha, lecz nie dostrzegł bliższych jego stosunków z pocztylionem.
Dawno już rozmówili się z pocztylionem, a wysłańcowi Antoniego przyszło to tém łatwiéj, że duchowieństwo ogarnęło i zawładnęło jak najzupełniéj ludnością w Logronie.
Wpływ mnicha na duszę i ciało tego, którego chciał pozyskać, był nieprzeparty; nie mogły go zmienić nawet dukaty, które książę rozrzucał za pomocą Marcina.
Ale Eberhard ani się domyślał, że o jego podróży, o przybyciu do Logrona, już od dwóch dni wiedziano w klasztorze karmelitów w Burgosie, bo nie wiedział, że klasztory już tajemnie połączone były za pomocą drutu elektrycznego, który nieobliczoną w skutki czynność rozpoczął.
Rząd cesarski dopiero w tych tygodniach zwrócił uwagę na telegraf, dopiero rozpoczynano z nim próby, a klasztory już się nim posługiwały.
Telegraf więc umożliwił doniesienie o przybyciu Eberharda i przyniósł je iskra elektryczna, zamieniona w słowo, wyprzedziła księcia.
Chociaż Eberhard uznał niesłychane znaczenie tego nowego rezultatu rozumu ludzkiego i sam już w swoim pałacu próby pod tym względem urządzał, nie wiedział jednak o tém, że uczeni bracia klasztorni już go eksploatują.
Wsiadł więc do ciężkiéj karety z myślą, że wyprzedzi wszelkie wpływy Schlewego i Leony, i za nadejściem nocy znajdzie swoje dziecko.
Sandok nie śmiejąc udzielać panu swoich uwag, bo mu się nie udało wyśledzić nic stanowczego, usiadł w otwartéj tylnéj części powozu, oddzielnie od księcia; Marcin zaś jakby przeczuwał coś złego, za pozwoleniem — Eberharda. siadł na koźle obok pocztyliona.
Nie chciał bez zastanowienia powierzać pocztylionowi kierownictwa tyle ognistych koni, chociaż uważał, że jego obecność była woźnicy bardzo nie na rękę.
— Pukaj sobie z bicza, pomyślał, gdy pocztylion gniew swój objawił i bicz rozwinął aby konie do szybszego biegu pobudzić; machaj batem stary przyjacielu! Sternik Marcin nie boi się takich rzeczy i tak łatwo z miejsca swojego nie ustąpi. Niech pioruny trzasną, zobaczymy przecięż co mu we łbie siedzi! Jeżeli uczciwie myśli, to powinien być kontent, że przy nim siedzę. Ale jeżeli ma jakie wsteczne myśli, to mu się ich odechce, gdy położę tu na skórze moje niebardzo delikatne i małe ręce. W tych przeklętych górach każdego, czasu znajdowały się bandy rabusiów, zbiegli karliści i tym, podobni ludzie; czy czasem łajdak nie ma z nimi stosunków i nie myśli dobrze obłowić się na panu Eberhardzie? Mnie to bardzo dziwi, że złoto nie wywarło nań żadnego wpływu; to dziwna okoliczność! Naturalnie jeżeli kto spodziewa się otrzymać sto tysięcy realów, nie zważa na dwadzieścia! Czekaj chłopcze, stary Marcin nie student, z którym można sobie żartować! Djabeł cię weźmie przy pierwszym lepszym szeleście tu w krzakach, albo przy pierwszym pojawieniu się podejrzanych postaci.
Tak prawie brzmiała rozmowa Marcina samego z sobą, gdy dosyć długo w całym pędzie jechali wiejską drogą przez las.
Konie były wyborne i Eberhard bez niedowierzania i wstecznych myśli, ale z zadowoleniem widział, że powóz jego z pożądaną szybkością pośpiesza drogą do Burgosu.
Już go tylko godziny oddzielały od miejsca pobytu Małgorzaty, którą dotąd trzymano z dala od niego za pomocą wszelkich najnikczemniejszych nawet środków, którą przez wpływy i rady Schlewego poniżono i usunięto, którą zhańbiono i niewinnie więziono.
Zaprawdę Eberhard czuł, że go czekało bardzo bolesne spotkanie, że znajdzie nieszczęśliwą, którą łagodnie do serca przytuliwszy, drogą wzniosłego i dobrego poprowadzi.
Ależ go wcale nie znała, bo przez złośliwość Leony, jedyne jego dziecię już w kolebce wydarte mu zostało.
Ileż miał do naprawienia!
Lecz jakiémże dobrodziejstwem, jaką bozką radością była dla niego możność zawołania nakoniec do nieszczęśliwéj: „Patrz, oto twój ojciec, który cię z boleścią szuka! Pójdź do mojego serca, moja jedyna, moja najukochańsza córko!“
Rozrzewniające, pyszne obrazy stawały przed oczami w zamyśleniu siedzącego księcia — obrazy tak świetne i wzniosłe, lub wspaniale przywabiające, że jego szlachetne oblicze bolesną radością jaśniało.
Miałże nakoniec osiągnąć najświętsze życzenie swojego serca? miałże dopiąć najwyższego celu swojego życia? miałże nakoniec znaleźć swoje dziecię, którego z boleścią od lat kilku szukał?
Eberhard widział się już w posiadaniu swojego klejnotu, postrzegał już ową dziewicę, którą Leona aby go zgnębić i aby patrzeć na jego cierpienia, w kajdanach mu pokazała, w łańcuchach niewinnie na jéj ręce włożonych.
— Nic mnie już tu nie zatrzyma, jeżeli cię nakoniec moją nazwę! Ciebie moja córko, zabrawszy z sobą, pragnę uciec do owego pięknego miejsca na ziemi, do owych uśmiechających się pól, gdziem znalazł spokój mojego życia! Do Monte-Vero pośpieszymy! Tam przy wiecznym blasku słońca, otoczeni dobrymi, wdzięcznymi ludźmi, wieść będziemy rozkoszne życie! Łagodnie ujmę twoją rękę, moja córko, i w kaplicy domu mojego, w obec Boga i ludzi nazwę cię moim klejnotem, mojém dzieckiem, moim skarbem, który mi Bóg powrócił po długiéj ciężkiéj walce!
Kareta pośpieszała po drodze, a wieśniacy gdzie niegdzie pęd jéj podziwiali — i coraz bliżéj zdążano do upragnionego celu.
Około południa sześcio-konny powóz księcia przejechał przez miasto, po za którém rozciągały się wysokie góry.
Marcin zaczynał już myśleć, że się turbował nadaremnie, i że nie miał słuszności niedowierzając małomównemu pocztylionowi.
Wiedział, że wkrótce dojadą do wsi Unglia i że ztamtąd już pozostawało do przebycia, tak mało, że około dziesiątéj wieczorem można już było stanąć w Burgosie.
Mimo to kontent był, że miał przy sobie pistolet i sztylet, bo zawczasu ściemniło się, a przytém nieznajoma okolica zawsze dla tak doświadczonych ludzi jak Marcin ma coś złowrogiego.
Prócz tego wiedział także, że i Sandok ma ukrytą przy sobie broń, i że w razie niebezpieczeństwa na niego liczyć może, nie mówiąc już o księciu, który dawniéj tak często dawał dowody nadzwyczajnéj siły.
Musiałoby więc zajść coś nadzwyczajnego, gdyby banda zbójców drożnych na nich napadła.
Wierny Marcin nie spuszczał z oka mrukliwego pocztyliona, który po przebyciu małej wsi Unglia, zaczynał być trwożliwie niespokojnym.
Miał wzrok bystry i postrzegł zmienione postępowanie pocztyliona, chociaż ten widocznie usiłował przemódz swoją niespokojność.
Droga zwęziła się i gdy słońce zaszło, wiodła kręto między wysokiemi skałami.
Powoli zjeżdżano coraz niżéj.
Wiało zimne powietrze, a roślinność zaczynała być karłowaciejsza.
Bujne w dole drzewa kurczyły się do równości palmowych gałęzi i wierzb — w szczelinach skał rosły tylko kolczaste krzewy i krzaki, a nigdzie nie można było dostrzedz śladu człowieka.
Kilka wąskich dolin odłogiem leżało tu i owdzie między skałami, bo niepodobna było na nich nic posiać — tylko w jesieni ubogie gminy posyłały tam zwykle swoich pasterzy z owcami, aby się trawą pasły.
— Tu niebezpiecznie, przerwał nakoniec pocztylion milczenie, które tak długo na koźle karety panowało: niebardzo śmiem ekstra-dyliżansem tę drogę przebywać.
— Dla tego jesteście tak mrukliwi i przelękli? Alboż tędy nie przejeżdża zwyczajny dyliżans? spytał Marcin, bo pomyślał, że w takim razie pocztylion może nie zna téj drogi.
— Broń Boże, dyliżans chodzi drogą szerszą i bezpieczniejszą pomiędzy wąwozem Vitoria!
— Niech pioruny trzasną! Dla czegóż i my nie wybraliśmy tamtéj drogi?
— Bo panom tak bardzo śpieszno było, i rzeczywiście oszczędzamy cztery godziny czasu!
W téj chwili Marcin postrzegł, że pocztylion ma słuszność, nazywając tę drogę niebezpieczną, bo kareta otarła się o krawędź skały, po za którą ukazał się nie zbyt ponętny widok.
Droga, którą kareta przebyć miała, szła pod stromo wystającą skalistą ścianą, po któréj drugiéj stronie otwierała się przepaść, a w jéj głębi szumiała rzeka.
W koło rozciągało się dziko romantyczne pasmo gór, skalista okolica, któréj wspaniałą piękność zwykle na obrazach podziwiamy.
Ale podziw i piękność nikną, jeżeli człowiek ma sam służyć za sztalugę téj okolicy, jeżeli tak niebezpieczne miejsce przejeżdżać trzeba.
Marcin więc zawołał na pocztyliona, aby wstrzymał konie.
Powiedział sobie, że pocztmistrz miał słuszność, utrzymując że go przeraża sześciokonny zaprząg, bo jeżeli parę, a najwięcéj cztery konie trudno tam utrzymać, to przednie konie sześciokonnego zaprzęgu zaniepokojone, zupełnie utrzymać się nie dadzą, a dziki skok na bok tych koni może bez ratunku cały powóz pogrążyć w przepaść.
Pocztylion zatrzymał zgrzane i wspinające się konie tuż nad niebezpieczną drogą, a Marcin szybko zeskoczył z siodła i do drzwiczek powozu przystąpił.
— Co nowego? niecierpliwie spytał książę.
— Ścieżka w górach, panie Eberhardzie, którą chcemy sześciu końmi przejechać!
— Boisz się, Marcinie? To mi mówi twoja mina seryo! Ej, od kiedyż to wielce doświadczony Marcin zrobił się takim tchórzem?
— Niech pan Eberhard raczy sam zobaczyć, odpowiedział nieco urażony sternik „Germanii”. Marcin jest i pozostanie dawnym Marcinem — ale téj rzeczy tak lekko brać nie można.
— Na prawdę udzielasz mnie twojéj trwogi! Idę! zawołał książę i wysiadł z powozu, który Marcin otworzył.
— Tam jest miejsce, z którego kiedyś spadł infant Miguel z sześciokonnym zaprzęgiem! opowiadał pocztylion, wskazując powóz, aby tém większe sprawić wrażenie, jakie wprawdzie szeroka, ale zawsze między skalistą ścianą a przepaścią ciągnąca się droga na każdym umyśle wywierała.
— Czy masz władzę nad końmi? — po krótkiéj przerwie spytał Eberhard pocztyliona.
— Moja władza na nic się nie zda, dostojny panie, jeżeli koń na bok skoczy!
— To rzeczywiście coś nakształt zapowiedni śmierci! rzekł Eberhard.
— Czy nie możemy wyjechać ztąd na pewniejszą drogę, o której wspomniałeś?pozwolił sobie zapytać Marcin.
Pocztylion niby się namyślał.
Eberhard równie jak Marcin i Sandok nie domyślali się, że pocztylion, aby usłużyć mnichowi, tylko czekał na to pytanie.
— Jeszcze można i niewiele się straci czasu, bo znam tu jeden przejazd, który prowadzi na dół na bezpieczniejszą drogę i do wąwozu — tu musimy wszyscy nasze dusze pierwéj polecić świętéj Pannie! odpowiedział pocztylion, wskazując jedno miejsce skały, w któréj wykuty był obraz Matki Bozkiéj, wprawdzie zupełnie nie estetycznie, ale dosyć wyraźnie.
Eberhard spojrzał naprzód na niebezpieczną drogę i przepaść, potém na Madonnę.
Przeszedł obok ludzi i powozu i zbliżył się do ostrzegającego posągu — pilno mu było polecić Matce Bozkiéj swoje losy i pomodlić się do niéj.
Kiedy pierwéj już chciał rozkazać pocztylionowi, aby jechał koło, skały, teraz myśląc o córce, którą musiał ocalić i dla niéj żyć, powziął zupełnie inny zamiar.
— Nie chcę kusić Nieba, rzekł wzniosie i poważnie» chociaż chętnie chciałbym przed późną nocą już stanąć w Burgosie! Kiedy możemy tam przybyć, jeżeli obierze — my drogę do wąwozu?
— Około północy, dostojny panie!
— Niech i tak będzie, wieź nas w dół na drogę, którą znasz jako bezpieczniejszą! rozkazał Eberhard.
Pocztylion oświadczył, że musi się cofnąć nieco w tył, aby się dostać na właściwą drogę, śmiało i zręcznie, zawrócił sześciokonny zaprząg.
Książę znowu wsiadł, Sandok umieścił się na otwartém tylném siedzeniu, a Marcin na koźle.
Rżące konie ruszyły i wkrótce dostali się podróżni na szeroką boczną drogę, która zdawała się prowadzić pomiędzy skałami w dół ku dolinom.
Z początku nie zważano, że ta nowo obrana droga znowu inne nastręczała niebezpiczeństwo, bo z razu szła wprawdzie nieco z góry, lecz żadnéj nie wzbudzała obawy.
Lecz gdy się nagle ściemniać zaczynało, po upływie kwadransu czasu, uważający na wszystko Marcin postrzegł, że droga była bardzo wązka i spadzisto w dolinę zbiegająca.
Mimowolnie wstrząsnął głową, a usta jego poruszyły się, jakby powiedzieć chciały:
— Niech pioruny zatrzasną, spadliśmy z deszczu pod rynnę!
Ale wstrzymał się, bo żenowało go objawienie po raz drugi swojéj obawy, a przytém pocztylion bardzo pewnie kierował końmi, tak że wielkim zakrętem, co zmniejszało niebezpieczeństwo, powóz zjeżdżał z góry.
Rzeczywiście lejce niezmiernie były naprężone, a oba dyszlowe konie musiały powstrzymywać cały ciężar, ale były tak silne i do dróg górzystych wprawne, że się na mocnych rzemiennych szorach oparły i wybornie szybkość zmniejszały.
— Czy nie lepiéj byłoby założyć hamulec? zapytał nakoniec Marcin.
— Jak będzie potrzeba, to się zrobi w jednéj chwili! odpowiedział pocztylion cały czerwony z wysilenia przy powstrzymywaniu — widzisz pan tu przy mnie śrubę? Jeżeli ją zakręcę, hamulce zaraz powstrzymają wszystkie cztery koła!
— Niech pioruny zatrzasną, zróbże to przecię! krzyknął Marcin, bo zdyszałe konie widocznie już na stroméj drodze zaledwie wstrzymywały ciężki powóz prawie ich kopyt dotykający.
Nagle pędził na dół z przerażającą szybkością.
Głębi drogi coraz bardziéj spadzistéj nie można było rozpoznać, bo w dole panowała mgła i wieczorna ciemność.
Po obu stronach szerokiéj drogi wznosiły się sztywne w niebo skaliste ściany, tak, że widzieć można było tylko jakiś jéj pas, wyglądający jak błękitna gwiazdami zasiana wstęga.
Gdy Eberhard wciąż zachowywał ową wielką spokojność duszy, którą tak często podziwialiśmy w nim wobec największych niebezpieczeństw, gdy siedział nieporuszony w jednym kącie powozu, teraz i Sandoka opanowała niezmierna trwoga, bo widział, że powóz coraz szybcéj w dół pędzi.
Ale Marcin, który najlepiej poznał wszystkim grożące niebezpieczeństwo, widział, że nic ma czasu do gadania, lecz działać potrzeba.
Brakło mu cierpliwości, chociaż dotąd polegał na doświadczeniu pocztyliona.
— Do kata, zakręcaj śrubę! krzyknął gwałtownie i wyrwał mu lejce, pragnąc je trzymać silnemi rękami.
Pocztylion zrobił co Marcin kazał, ale powóz coraz chyżéj pędził, — kręcił — lecz nie postrzeżono, aby hamulce słuchały śruby i chwytały za koła.
Kręcił coraz prędzéj — wreszcie zawołał nagle, naturalne udając przerażenie, a oczami mierzył odległość kozła od drogi.
— Śruba złamana — pękła — Najświętsza Panno ratuj — jesteśmy zgubieni!
Marcin czuł, gdy to usłyszał, że lodowate zimno po członkach jego przebiegło.
Powóz hucząc pędził w dół — koni nie można było powstrzymać, chociaż muskularny sternik wytężył całe siły.
Wtém nagle pocztylion znikł, wołał zeskoczyć z kozła na drogę — może znał się na tak szalenie śmiałéj sztuce, albo dla tego, iż był pewien śmierci tych, co pozostali w powozie.
Marcin miał tyle zimnéj krwi, iż w obec tak okropnego niebezpieczeństwa nie stracił przytomności.
Eberhard otworzył okno od strony kozła i chociaż się prędko ściemniało, dostrzegł przed sobą szkaradną przepaść, w którą powóz pędził — niezwłocznie musiał nastąpić okropny wypadek — jeżeli którykolwiek z gwałtownie pędzących koni upadnie, cały w kawałki się rozbije — jeżeli powóz rzeczywiście dostanie się do głębi doliny, zniknie z siedzącymi w nim, bo Marcin nie zna téj głębi, a jéj drzew i przepaści widzieć nie może.
Byłą to chwila niebezpieczeństwa, od któréj włosy powstają na głowie, w któréj człowiek jest między życiem a śmiercią — chwila, w któréj ustaje wszelki namysł, a zmysły są jak odurzone — nie ma żadnego wyjścia, żadnéj rady.
Eberhard, wyższy nad ludzkie słabości, z żelazną spokojnością nawet w chwili, w któréj każdy inny byłby stracił przytomność, spojrzał w głębię, w którą spadał z niepowstrzymaną siłą.
Eberhard nie myślał o sobie — myślał tylko o Małgorzacie.
Miałże ten najwspaniałomyślniejszy człowiek swojego czasu, w skutek haniebnego planu nieprzyjaciół, na prawdę stracić życie?
Miałaż Małgorzata nie odzyskać ojca, — ojca, do które- go od młodości z boleścią tęskniła i którego już się nigdy widzieć nie spodziewała?
Miałże Eberhard teraz uledz?
Plan szatańskiego barona znalazł w mnichu Antonim tyrańskiego wykonawcę.
Chodziło o powstrzymanie księcia przez dni kilka, aby go von Schlewe nie uprzedził, aby Małgorzatę zawczasu można było uprzątnąć — a Antoni używając całego swojego wpływu, skłonił do tego pocztyliona.
Powstrzymanie księcia łatwo mogło przedłużyć się na wieki — on i jego słudzy mogli wpaść w przepaść rozbici i pognieceni.
Byłby to od dawna upragniony tryumf dla barona Schlewego i grzesznéj hrabiny.
Pocztylion nie nadaremnie ostrzegał o niebezpiecznéj drodze po nad przepaścią — postanowił wybrać spadzistą drogę, prowadzącą z góry w dolinę, bo na niéj jeszcze żaden powóz szczęśliwie na dół nie dojechał i dla tego aby na pewno zgubić podróżnych, za poradą Antoniego, potajemnie złamał hamulec.
Znał tak dobrze wszystkie drogi i ścieżki, że o siebie nie zbyt się obawiał.
Korzystał ze stosownéj chwili i śmiałym skokiem wybawił się od zguby — szczęśliwie stanął na ziemi i spojrzał za powozem, który coraz chyżéj, coraz niepowstrzymaniéj toczył się w głębię. Doliny u spodu były zupełnie niezamieszkałe i bezludne — Unglia była najbliższą wioską, a kto nie znał wąwozów i ścieżek, w dzień nawet szukałby jéj nadaremnie.
Główna droga leżała z daleka — jeżeliby więc podróżni na prawdę dostali się na dolinę, nie prędzéj jak we dwa dni mogliby stanąć w Burgosie — a rozkaz Antoniego byłby spełniony.
Szybko podniósł się ślepy niewolnik mnicha — nie troszcząc się bynajmniéj o powóz i konie, a témbardziéj o los podróżnych, wydobył się znowu na grzbiet góry, udał się znajomemi sobie drogami i dostał się do mieszkań ludzkich.
Kłamstwem i wymową uwolnił się od kłopotu, tak, że go nie czekała ani odpowiedzialność, ani kara.
I baron von Schlewe zyskał pierwszeństwo.
Eberhard nie domyślał się wcale tak haniebnego planu. Właściwie nie miał czasu do namysłu.
Marcin poznał, że wszystko stracone.
Co chwila mogły paść konie — wtedy powóz razem z nimi bez ratunku zleciałby w przepaść.
Krew płynęła z rąk Marcina, tak mocno przy użyciu całéj siły trzymał lejce.
Lecz wszystko to nadaremne było.
— Jedź, jeżeli możesz, naprzeciw drzew, na prawo! zawołał książę, który-pomimo panującéj ciemności, widział po téj stronie mocne zaledwie o dziesięć kroków od skalistéj ściany oddalone drzewa i prawdziwie z bohaterską spokojnością, upatrywał w nich jedyny punkt ocalenia, jedyną możność ratunku.
Marcin natychmiast pojął myśl Eberharda.
Każdy inny nie byłby w stanie zawładnąć zmysłami i siłą swoją.
Marcin z całą gwałtownością skierował konie ku wskazanemu przez Eberharda miejscu.
Powóz uległ temu kierunkowi.
W téjże chwili dał się słyszeć do kości przejmujący trzask.
Konie popadały — kareta na w pół zgruchotana zawisła na drzewie. Leżała na boku i tylko cudem Eberhard pozostał nietknięty.
I Sandok z całą skorą wyczołgał się z rozbitego siedzenia.
Ale Marcin leżał ogłuszony na szczątkach powozu — gałąź drzewa straszliwie go w głowę uderzyła.
Zgrozą przejmujące zamieszanie panowało w ciemności na tym bezludnym, niezamieszkanym spadku góry.
Konie porozbijały sobie łby o strome skały, bo leżały nieruchome.
Eberhard przedewszystkiém podniósł sternika ze szczątków powozu, pragnąc przekonać się o ile ciężka była jego rana.
Krew gwałtownie broczyła z rany po nad czołem — był jak bez życia.
— Sandok, zawołał książę, opatrz ranę Marcina i pozostań przy nim dopóki nie wrócę!
Murzyn uczynił to, a Eberhard zszedł na dolinę, aby obaczyć, czy w pobliżu nie ma ludzkiego mieszkania, albo drogi lub źródła.
Ale tego wszystkiego nie było ani śladu.
Znajdowały się tam wprawdzie łąki, gruppy drzew, szczątki skał — ale ani szossy, ani wioski nie było można znaleźć.
A nadto ciemność nocna przeszkadzała usiłowaniom księcia, chociaż w takich razach miał wielkie doświadczenie.
Nie pozostawało nic do wyboru — trzeba było czekać do rana.
Rana Marcina była cięższa, niż Eberhard z razu sądził — po upływie kilku godzin leżał jeszcze zupełnie bezprzytomny, a krew sączyła się przez obwiązanie, które Sandok bardzo zręcznie wykonał.
Nakoniec zaczynało już szarzeć.
Pocztylion zbiegł bez śladu.
Gdy słońce rozwiało promienie, Eberhard szedł na szczyt góry.
Próbował czy ztamtąd nie dojrzy czego i nie znajdzie ożywionéj drogi.
Ale znalazł tylko strumyk, z którego naczerpał nieco ożywczego napoju dla zranionego.
Książę miał nieoceniony zwyczaj wozić z sobą żywność i wino, inaczéj można było w téj puszczy Sierra Vitoria umrzeć z głodu.
Nakoniec Marcin przyszedł do siebie — ale upływ krwi tak go wyczerpał, że mimo całéj jego siły ciała, nie można było myśleć o dalszéj podróży.
Konie leżały jedne z porozbijanemi łbami, drugie z połamanemi nogami, niezdatne do powozu, którego kół i kozła wcale nie można było rozpoznać.
Sandok zlitował się nad jednym koniem, który okropnie cierpiał — i gdy Eberhard oddalił się, pchnął go nożem w piersi, aby zakończyć jego boleści.
Przednie konie porwały uprząż i gdy powóz uderzył o drzewo — uciekły bez śladu.
Można sobie wyobrazić, że położenie podróżnych wcale nie było pocieszające.
Odcięci od wszelkich stosunków z ludźmi, leżeli w dzikiéj okolicy Sierra Vitoria, o cztery albo pięć mil od Burgosu, nie znając drogi, ani mogąc jéj wyśledzić.
Chociaż w młodszych latach Eberhard często w pustyni bez drogi i ścieżki znajdował sposoby posuwania się daléj, chociaż ciągle przytém groziły mu dzikie zwierzęta i nigdy nie był pewien życia, jednak i wtedy nawet nie dręczyła go taka troska jak dzisiaj.
Musiał wybawić i ratować swe dziecię.
Myśl ta okropnie dręczyła księcia. Każdy opóźniony dzień zagrażał nieszczęśliwéj nowém niebezpieczeństwem, i teraz, gdy Marcin objawił to zdanie, książę nabrał przekonania, że wypadek niniejszy naumyślnie był przygotowany.
Szlachetnej duszy Eberhard, który długo nie przypuszczał możności tak z groźnego czynu, zadrżał na myśl o niegodziwości owego barona, dla którego nie było nic świętego, który nie lękał się żadnego środka, byle tylko dopiąć swojego celu.
Cierpliwość wspaniałomyślnego księcia wyczerpała się — groził nędznikowi karą, na którą ten już nieraz zasłużył.
Potém zaś zostawiwszy Sandoka przy Marcinie, który już począł odzyskiwać siły, udał się jeszcze raz na wierzchołek góry, pragnąc bądź co bądź wynaleźć drogę do wyjścia.
Usiłowania jego znowu były nadaremne! Wrócił dopiero późno w nocy, strudzony i zmordowany.
Nazajutrz Sandok wyprosił sobie łaskę śledzenia tu i owdzie.
Książę znając wytrwałość i przytomność murzyna, zezwolił.
Marcin już się znowu mógł utrzymać na nogach, ale jeszcze nie można było myśleć o tém, aby dłuższą drogę mógł odbyć pieszo — a Eberhard nie chciał go opuszczać.
Nadaremnie ze wzrastającą niecierpliwością oczekiwał powrotu Sandoka — godzina za godziną upływała, a nie widać go było wcale.
Nakoniec gdy już zmrok zaczął zapadać, ukazał się na dolinie, radośnie wyciągając ramiona w górę.
— Oho, massa! zawołał — Sandok ma konie i przewodnika!
Ponure oblicze Eberharda rozjaśniło się, a i Marcin nabrał odwagi.
Obaj udali się na dół i spostrzegli przed sobą wieśniaka z końmi.
— O, dobry człowiek, dobry człowiek! wołał Sandok ściskając wieśniaka, który ofiarował się znakomitemu panu sprzedać trzy konie i pokazać mu drogę do Burgosu.
Eberhard straciwszy dwa dni czasu, gotówką wyliczył wieśniakowi wartość koni, i szczęśliwy był, gdy już siedział na jednym z nich.
Sandok pomógł sternikowi dosiąść drugiego konia i zręczny jak kot wdrapał się na trzeciego.
Wieśniak po wielu wązkich i niebezpiecznych ścieżkach przeprowadził jeźdźców na dobrą drogę.
Eberhard podziękował mu i jeszcze wynagrodził; na koniec trzéj jeźdźcy mszyli całym pędem ku celowi swojéj podróży.
Noc już zapadła gdy stanęli u bram miasta Burgosu.
Nie dozwolono nieznanym jeźdźcom wstępu do miasta, oświadczając, że się w nocy nie wpuszcza nikogo obcego — że muszą czekać do rana.
Marcin nie mógł się powstrzymać i mruknął:
— Niech pioruny zatrzasną! czyż nie będzie końca tym przeszkodom?
— Do kogo panowie jedziecie? spytał rogatkowy nadzorca.
— Do klasztoru karmelitek o ile można najprędzéj, odpowiedział Eberhard.
— Dobrze sennor, odpowiedział Hiszpan, to panowie nie potrzebujecie wstępować do miasta! Jedźcie tu pod murem, aż do zarośli tam na drugiéj stronie — potém udajcie się drogą przerzynającą lasek.
— A dokądże potém przybędziemy?
— Wkrótce ujrzycie przed sobą dwa klasztory, sennor, karmelitów i karmelitek!
— Dziękuję! zawołał Eberhard i spiął konia ostrogami.
Marcin i Sandok również odwrócili swoje zwierzęta od rogatki i pojechali pod murem opasującym miasto.
Wkrótce dojechali do lasku, o którym wspomniał nadzorca rogatki, i nakoniec gdy się drzewa przerzedziły, postrzegli przy mdłym blasku księżyca wznoszące się przed nimi klasztory.
Pobożny brat Antoni i baron von Schlewe tylko co znikli po za klasztorną fórtą.
Eberhard najpierwój zwrócił się do fórty — lecz potém postrzegł przy drugim klasztorze wielką z kamienia wyciosaną figurę Matki Bozkiéj z Dzieciątkiem Jezus — ustawioną w niszy po nad portykiem — księżyc z daleka oświetlał tę oznakę pobożności.
Eberhard powiedział sobie, że tam zapewne mieszkają zakonnice.
Zsiadł z konia — dwaj jego towarzysze uczynili to samo.
Sandok trzymał konie, a Marcin towarzyszył księciu do klasztornego muru.
Wewnątrz niego panowała głęboka cisza.
Eberhard śpiesznie wszedł pod sklepienie fórty i mocno młotkiem zapukał.
Siostra odźwierna widocznie jeszcze nie spała, bo wkrótce dały się słyszeć wewnątrz kroki.
— Kto puka? spytała mniszka, ujrzawszy przez otwór w forcie dwie postaci.
— Otwórzcie, pobożna siostro, muszę mówić z czcigodną przeoryszą!
— Przeorysza od pięciu tygodni nie żyje, a gdyby nawet żyła, albo nowa na jéj miejsce już była obrana, niemogłabym uczynić zadosyć pańskiemu żądaniu, cudzoziemcze, bo to noc, a o téj porze nie wolno wchodzić do klasztoru żadnemu świeckiemu człowiekowi!
— Kto zastępuje miejsce przeoryszy? spytał Eberhard.
— Ojciec Celestyn z klasztoru karmelitów, który pan widzisz naprzeciwko!
— Czy się znajduje w waszym klasztorze cudzoziemska dziewczyna, mówiąca innym językiem niż wy?
— Nie, cudzoziemcze!
— Zastanówcie się, pobożna siostro, spojrzyjcie na ten obraz Madonny, który się tam wznosi łagodnie księżycem oświetlony.
— Zapytajcie o to przeora — zapytajcie brata Antoniego! odpowiedziała zakłopotana mniszka.
— Widzę, że chcecie uniknąć odpowiedzi! Muszę znaleźć tę dziewczynę, chociażbym miał wasz klasztor od góry do dołu zrewidować!
— O wszyscy święci! pomruknęła mniszka.
— Marcinie, rozkazał książę, odwracając się od mniszki: pozostaniesz tutaj — nikt nie powinien wyjść z klasztoru!
— Według rozkazu panie Eberhardzie, nikogo nie wypuszczę ani wpuszczę! odpowiedział olbrzymi sternik i oparty o mur, tak się ustawił, że prawie całą fórtę sobą zakrył.
Książę pośpieszył do sąsiedniego klasztoru mnichów, pod którego murem stał Sandok z końmi.
Eberhard postanowił dobrocią lub gwałtem odebrać swoje dziecię, bo wiedział, że przebywa w jednym z tyci klasztorów. Chciał bądź co bądź uwolnić nakoniec Małgorzatę z więzienia.
Pewnym krokiem, wyprostowany tak, że jego majestatyczna postać przedstawiała wspaniały widok, Eberhard przystąpił do fórty. Wykonywał tylko święte prawo, z którego z żelazną wolą korzystać pragnął.
Pukał głośno, jak człowiek z czystém sumieniem i wolném sercem.
Dały się słyszeć wlokące się kroki — widocznie zbliżający się po za murem nie chciał zdradzić swojéj obecności.
— Przystąpcie pobożny bracie! czyńcie tak jak ja! rzekł Eberhard pełnobrzmiącym głosem.
— Dla czego zakłócasz nocną spokojność, cudzoziemcze? spytał odźwierny.
— Nie bierz mi tego za złe, inaczéj być nie może; otwieraj i prowadź mnie do czcigodnego ojca Celestyna!
— Jakto! — teraz w nocy? To niepodobna!
— Wyrazu niepodobna nie znam, mój przyjacielu, jeżeli idzie o rzeczywistość! Muszę mówić z ojcem i to zaraz!
— Nie trudź się nadaremnie cudzoziemcze, to przeciwne klasztornéj regule!
— Zapewne jesteście brat Antoni? nagle zapytał Eberhard, domyśliwszy się, że w tym mnichu ma przeciwnika.
Zdało mu się, że po za murem słyszy jakieś ostrożne szeptanie.
— Czego chcecie od pobożnego brata Antoniego? i kto jesteście? ozwał się głos przy fórcie.
— Nie lubię ukrywać się w mistycznéj ciemności, we wszystkiém mówię jasną prawdę! Jeżeli jesteście brat Antoni to słuchajcie! Jestem książę de Monte-Vero. W waszym klasztorze znajduje się niemiecka dziewica — pomimo jéj woli! Ta dziewica jest moją córką, przychodzę żądać, abyście mi ją wydali — czekajcie, jeszcze nie skończyłem! Jeżeli za pięć minut nie otworzycie mi téj fórty, każę ją sam otworzyć!
— Co za mowa cudzoziemcze! Jesteś na poświęconém miejscu!
— Śpiesz do ojca Celestyna i sprowadź go tutaj — pamiętaj, że dałem ci tylko pięć minut czasu! Zwykle słowa dotrzymuję!
— Święty Franciszku! zawołał mnich, chcą klasztor wyłamać? to rzecz niesłychana!
Eberhard posłyszał, że odźwierny poszedł do portyku, i zdało mu się, po za murem ktoś drugi oddala się w kierunku klasztornego ogrodu.
To w niepodejrzliwym księciu obudziło przekonanie, że nie myślą z nim uczciwie postępować.
Wprawdzie spodziewał się tego, że przechowywanéj w klasztorze dziewicy tak od razu bez dalszych trudności mu nie wydadzą; lecz sądził, że jeżeli seryo a przezornie weźmie się do rzeczy, to mu się dłużéj opierać nie będą.
Marcin jak potężny słup stał przy forcie jednego klasztoru — on sam przy forcie drugiego — nie tak więc łatwo zdoła się kto wymknąć i usunąć szukaną.
Jeszcze nie upłynęło pięciu minut, gdy Eberhard posłyszał na dziedzińcu kroki i głos Antoniego na niego powstający.
— Tak, czcigodny ojcze, brzmiały jego słowa — sam chce drzwi otworzyć!
— Tak jest, powiedziałem to, rzekł głośno Eberhard, gdy w klasztorze zajaśniały światła — i słowa dotrzymam, jeżeli nie będę miał dozwolonego wstępu! Nie przybywam tu nieprawnie, czcigodny ojcze, domyślam się, żeście tu przyszli, przybywam tu jak człowiek honorowy i z pełném prawem! Cudzoziemska dziewica, ukryta jest w waszym klasztorze, żądam wydania mi téj dziewicy!
— Mylicie się świecki panie, odpowiedział pokorny głos ojca: nie ukrywamy tu żadnéj dziewicy! W tamtejszych zaś murach mieszkają tylko same pobożne siostry!
— Więc przed wami zatajono, czcigodny ojcze, Pozwólcie, abym się przekonał!
— Przez wszystkich świętych, ten cudzoziemiec odważa się na niesłychane rzeczy! powiedział Antoni do przełożonego.
— Czy znajduje się bez mojéj wiedzy w jednym z dwóch klasztorów cudzoziemska dziewica? spytał przeor.
— Niech nas święty Franciszek strzeże! odpowiedział Antoni: ten cudzoziemiec szuka tylko pozoru, byle się dostać do klasztoru!
— Słyszycie to świecki panie? głośno powiedział ojciec: idźcie sobie daléj waszą drogą! Ktoś was w błąd wprowadził!
Cierpliwość Eberharda była wystawiona na ciężką próbę, i każdy inny, tyle w swojém prawie będący, pewno nie mówiłby tak spokojnie. Ale właśnie cechą dusz szlachetnych i wzniosłych jest to, że panować nad sobą umieją.
— Skoro tak, pobożny ojcze, zostawiam wam do wyboru! Książę de Monte-Vero, który prosi o wstęp, chce bez żadnych złych zamiarów przeszukać klasztor razem z wami! Jeżeli mu odmówicie, to musi drzwi wasze obsadzić i uzyskać rozkaz, który was zmusi do udzielenia mu wstępu!
— Jesteście bardzo uparci i bardzo stanowczy, świecki książę! mówił ojciec Celestyn. Nie sądźcie, aby bojaźń skłaniała mnie do otwarcia wam klasztoru! Nie masz władzy, któraby mnie zmusiła do udzielenia wam wstępu, chociażby nawet rozkaz z Santa-Madre w Ma- drycîe, a tego nigdy nie uzyskacie. Otwórz, bracie odźwierny!
Antoni wahał się.
— Czeka nas złe, czcigodny ojcze, szepnął — to przywódca karlistów!
— Otwórz, bracie Antoni! rozkazał ojciec.
Gdy się klucz w zamku fórty obracał, Eberhard dał murzynowi znak, aby pozostał przy murze i na wszystko pilnie uważał.
Żelazem obite drzwi skrzypiąc otworzyły się.
Eberhardowi ukazał się ponury dziedziniec klasztorny, i stanęli przed nim stary ojciec Celestyn tudzież brat Antoni, którego błyszczące oczy i nienawistna mina świadczyły o wściekłym gniewie za to, że cudzoziemiec, na którego chciał rzucić podejrzenie, jednak wolę swoją przeprowadził.
— Nie sądźcie, czcigodny ojcze, powiedział zwracając się z ukłonem do starca; że was bez przyczyny niepokoję! Jeżeli ani w tym, ani w sąsiednim klasztorze nie znajdę śladu mojego dziecka, to wypłacę waszéj klasztornéj kassie 10,000 realów wynagrodzenia — ale jeżeli znajdę dziewicę, wtedy będzie moją!
Nienawistna twarz Antoniego przybrała tryumfującą minę — był pewien, że Eberhard nie znajdzie nieszczęśliwéj, bo jak widzieliśmy, doskonale ją ukrył.
— Przyjmuję waszą obietnicę, świecki panie, powiedział ojciec; zakon nasz jest ubogi, a was Bóg niewątpliwie światowém dobrem obdarzył! Bracie Antoni, chodź z nami i poświeć nam! Klasztor jest dla pana otwarty!
— Jesteście bardzo łaskawi, czcigodny ojcze, mówił Eberhard, pójdźmy i niezwłocznie przekonajmy się stanowczo!
Ojciec Celestyn poszedł obok księcia de Monte-Vero przez dziedziniec. Brat Antoni udał się za nimi niosąc jasno świecącą latarnię.
Weszli w otwarty portyk.
Mnisi niespokojni przebiegali tu i owdzie — rzadka, nieproszona wizyta przeraziła ich.
Północne nabożeństwo od dawna przeminęło.
— Jesteśmy na miejscu, świecki książę, rzekł ojciec Celestyn; bracie Antoni, poświeć!
Mnich z nienawistnie ironicznym uśmiechem zrobił poruszenie, jakby chciał powiedzieć:
— Cudzoziemiec może szukać, gdzie chce!
Eberhard zajrzał do każdéj celi po bokach krużganku — kazał sobie otwierać każdą przestrzeń, wszystkie na górze sale i izby, i pilnie razem ze starym Celestynem przejrzał każdą szafę, potém zeszedł do sklepień, aby i tam zajrzeć do klauzur.
Ze zgrozą znalazł tu surowo więzieniem ukaranych mnichów, w nędznych dziurach leżących na słomie.
Przerażenie odmalowało się na jego twarzy, bo ojciec powiedział postrzegając to:
— Mamy władzę i prawo karania odstępców! Wszyscy, których tu świecki książę widzisz, ciężko przewinili!
— I cóż popełnili? spytał Eberhard.
— Ten tam, odpowiedział Celestyn, wskazując mnicha, który leżał bezsilny na słomie w wązkiéj, wilgotnej celi, i którego zdziczała broda aż do piersi sięgała, przełamał ślub czystości — zasłużył na dziesięcioletnią klauzurę według wyroku wysokiego officyum. Ten, mówił daléj starzec i wskazał młodszego mnicha, który jak dzikie zwierzę skurczył się w kącie podziemnéj przestrzeni i zębami zgrzytał, ciężko zawinił przeciw ślubowi posłuszeństwa.
— On jest szalony — mruknął Eberhard.
— Dla tego też przez całe życie pozostanie tu w celi! Alboż to świeckie sądy niebezpiecznych złoczyńców nie robią nieszkodliwymi? Alboż szaleńców także nie zamykają w celach? O święte officyum w Madrycie jest mądre i sprawiedliwe!
Po Eberhardzie przebiegł dreszcz na widok tak straszliwych kar, spełnianych z fanatyczną surowością i gorliwością, przekonywającą go o potędze owego officyum w Madrycie, inkwizycyą zwanego.
— Nieszczęśliwi, rzekł pełen miłosierdzia, czyliby nie było lepiéj wpływać na nich łagodnością?
— Łagodność szkodę przynosi świecki książę, jeżeli zobojętnia sprawiedliwość! Patrzcie na tego tam mnicha, mówił daléj ojciec Celestyn, gdy Antoni poświeciwszy w kilku innych celach, otworzył jedną gdzie leżał mały człowiek, oczy w ciemności zabłysły: ciężko zawinił przeciw ślubowi ubóztwa — okradł skarbiec klasztorny — przychylnym wyrokiem skazany został tylko na trzechletnią klauzurę! Po przebyciu jéj, ukradł z katedry w Burgosie święcony srebrny talerz — teraz więc zostaje w więzieniu na całe życie. Czy z waszymi przestępcami i więźniami nie dzieje się tak samo!
Eberhard poszedł daléj — sklepiony korytarz rozdzielał się na dwa — przy ścianie stał stary pulpit do modlitwy — trzéj ludzie przeszli koło niego.
Wkrótce ślizkie schody prowadziły do jeszcze głębszych piwnic.
I tu kazał Eberhard otworzyć każdą celę — ale znalazł samych tylko jęczących mnichów, którym szczury i myszy rabowały podany chleb.
Te obrazy nędzy były tak okropne, że chociaż książę de Monte-Vero wiele z tego co ojciec mówił uznać musiał za słuszne, jednak z boleścią odwrócił się — nieludzkie to były kary i sposób obchodzenia się z nieszczęśliwemi stworzeniami, jakkolwiek ciężko grzesznemi.
Skargami i jękami napełnione powietrze gniotło piersi Eberharda — nie mógł tchu schwytać — ale trzeba było w tych okropnych przestrzeniach szukać swojego dziecka, które w jednym z tych dwóch klasztorów ukrywano.
Szedł więc daléj i przeglądał każdą przestrzeń.
Chętnie otwierał brat Antoni każde drzwi — usłużnie świecił w każdéj celi.
Nadaremnie. Nie można było znaleźć żadnego śladu Małgorzaty. Eberhard zaczynał rozpaczać.
— Już skończyliśmy, powiedział stary Celestyn, gdy przyszli do wilgotnych piwnicznych ścian, które widocznie stanowiły fundament klasztoru.
Przekonałeś się światowy książę, stało się zadosyć twojéj woli.
— W połowie dopiero pobożny ojcze — pozostaje jeszcze do przejrzenia tamten drugi klasztor zakonnic!
— Klasztor zakonnic? biedząc się z myślami powtórzył Celestyn.
— Pobożne siostry śpią, jakże my mężczyźni możemy teraz wchodzić do ich cel? z wyraźnym wyrzutem odezwał się brat Antoni.
— Wyjednacie mi wstęp, pobożny ojcze, rzekł książę nie zważając na słowa mnicha, i stanowczo przemawiając do Celestyna, jakby mu przypominał, że ma do czynienia z wpływowym i wysokie stanowisko zajmującym człowiekiem.
— Teraz nie można panie! odpowiedział ojciec.
— W takim razie narażasz ojcze klasztor na nieprzyjemność, bo go każę strzedz i będę musiał wyjednać sobie w Madrycie rozkaz, który mi wszystko otworzy — królowa Izabella uczyni zadosyć mojemu żądaniu!
— Nie uczyni świecki książę, bo uczynić tego nie może! odpowiedział ojciec.
— Don Olozaga wyjedna mi to!
— Usiłowanie pańskie będzie daremne! Chociażbyś się pan odwołał do ks. de la Torre, do hrabiego de Reuss i do kogo chcesz. Santa-Madre stoi wyżéj wszystkich! Święte officyum tylko może tutaj rozkazywać!
— A zatém słuchaj ojcze, co na to odpowiem — i zważ dobrze każde moje słowo — bo każde jest przysięgą! Książę de Monte-Vero, który szuka swojéj córki i wie, że ona znajduje w jednym z waszych klasztorów, wypowiada wam wojnę, jeżeli jeszcze godzinę opierać się będziecie!
Ojca Celestyna wcale ta groźba nie przeraziła, a brat Antoni zupełnie ją wyśmiał.
— Więc jak zapewne dobrze pojmujecie, mówił daléj Eberhard, będzie to wojna Brazylii z Hiszpanią, wypowiadam ją wam w imieniu cesarza don Pedra II! A jeżeli biedny naród hiszpański niewinny waszego łotrowstwa i pychy, przez wpływ mój ma wyjść bez szkody z téj wojny, to wy témbardziéj ją uczujecie! Jeżeli mi nie otworzycie owego klasztoru, za trzy dni wypowiedzenie wojny będzie w Madrycie!
— Jesteście zapalczywi, światowy książę! Tak błaha przyczyna, ktôréj nie jesteśmy winni, nie może wywołać wojny.
— Z drobnych przyczyn wynikają często niespodzianie wielkie skutki, pobożny bracie! Otwórzcie księgę historyi świata i według przyczyn szukajcie wielkich walk — często uznacie te przyczyny za niegodne wzmianki, często je wyszydzicie — a jeżeli mam wyznać, żaden człowiek więcéj nie nienawidzi i nie brzydzi się bitwami, niż ja! Ale przeciw obłudzie, przeciw podstępnemu matactwu, przeciw złośliwości i błędnéj przewadze, jest tylko jedno lekarstwo — użycie siły! Spodziewam się, pobożny ojcze, że teraz mnie zrozumiałeś, a na zakończenie dodaję, że pod słowem honoru użyję siły, skoro mi słusznego prawa odmawiacie! Czyście się teraz namyślili
— Jeżeli myślicie światowy książę, że się was boimy i z bojaźni zadosyć czynimy waszéj woli, tedy jesteście w błędzie! Nie zapominajcie, że święte offieyum ma w Rio siedzibę i może wam także okazać swoją potęgę! Widzicie, żeśmy do was dorośli! Dla tego dowieść wam pragnę, że jesteście w błędzie, jeżeli myślicie, że się wasza córka znajduje w jednym z tych klasztorów! Bracie Antoni, śpiesz naprzód i zapowiedz pobożnym siostrom, co ma nastąpić; my idziemy za tobą!
Mnich nie z wielką radością przyjął rozkaz ojca, a zarazem z widoczném nieukontentowaniem — jednak nie śmiał sprzeciwiać się, albo nawet ociągać, lecz szybko wyszedł z klasztoru i fórty.
Eberhard i ojciec Celestyn, również wyszli z portyku klasztornego na dziedziniec, a potém ku murowi.
Słowa jego, pomimo odpornych odpowiedzi ojca, musiały wywrzeć dosyć silny wpływ — książę de Monte-Vero byłby groźbę swoją wykonał, bo wiedział że cesarz don Pedro nie będzie ociągał się ani chwili z ukaraniem przemocy hiszpańskiego duchowieństwa.
Jak wiadomo Eberhard wywierał wielki wpływ na cesarza, który go zawsze nazywał swoim przyjacielem.
Gdy obaj wyszli na otwarte pole, które ciągnęło się między laskiem od strony Burgosu i dwoma klasztorami, znaleźli tuż przy wchodzie Sandoka, który razem związał konie — schwytał brata Antoniego i wtedy dopiero puścił go, gdy mu książę de Monte-Vero rozkazał.
Sandok zawsze literalnie wykonywał rozkazy swojego pana.
Ojciec Celestyn, nie mówiąc ani słowa, zdziwił się, gdy znalazł fórty obu klasztorów obsadzone.
Przy żeńskim stała ogromna, poszanowanie nakazująca figura Marcina.
Eberhard nie potrzebował dawać żadnych objaśnień o tym posterunku, bo już pierwéj o nim wspomniał — z zadowoleniem skinąwszy głową, przyjął tylko od sternika „Germanii“ wiadomość, że nikt z klasztoru nie wyszedł.
Brat Antoni wypukał siostrę odźwierną, i zaraz lotem błyskawicy rozeszła się po klasztorze wiadomość, że ojciec Celestyn z cudzoziemcem pragną przejrzeć cele i korytarze.
Mniszki czémprędżéj poubierały się w szaty, i pod maską jawnego zmartwienia ukrywały ciekawość.
Wkrótce ojciec Celestyn zbliżył się z księciem do portyku, gdzie czekał Antoni.
Pobożne siostry z upodobaniem przypatrywały się wysokiemu, pięknemu cudzoziemcowi ze wszystkich moż- liwych kryjówek — zmartwienie ustąpiło miejsca podziwowi.
Pojawienie się męzkiéj, tak pięknéj jak Eberhard postaci, w klasztorze zakonnic, stanowi rzadkość chętnie widzianą — pobożne damy lubią czasem spojrzeć na świeckiego człowieka.
Książę nie zważał na tę ciekawość, ścigającą go za każdym filarem, za każdym wyskokiem muru — przeglądał z ojcem Celestynem każdą celę, a także i klasztorne podziemia — tracił pewność z każdą minutą, a tymczasem tryumf i bezpieczeństwo Antoniego wzrastały.
Z coraz bardziéj szyderczym uśmiechem spoglądał na księcia, ale ten wcale nie uważał. Eberhard nie miał oka dla tak nic nie znaczących ludzi, jak ten mnich, którzy się lubowali w dumném i nikczemném zuchwalstwie.
Całą uwagę zwrócił na klasztorne izby i przekonał się, że i teraz, gdy prawie cale życie swoje na to poświęcił, nadzieja go zawiodła...
Małgorzaty, córki swojéj, znaleźć nie mógł...
Eberhard przejrzał klasztor od górnych przestrzeni, aż do najgłębszych skrytek.
Obejrzał każdą celę, każdy kącik, a nigdzie nie znalazł śladu nieszczęśliwéj dziewicy.
— A zatém światowy książę, powiedział ojciec Celestyn, stało się zadosyć pańskim życzeniom?
— Jestem waszym dłużnikiem i dług zapłacę, odpowiedział Eberhard; co przyrzekłem, dotrzymam! Wracajmy do waszego klasztoru, tam otrzymacie przyobiecaną summę!
— Jesteście szlachetnym panem, rzekł ojciec Celestyn, kłaniając się w nadziei wzbogacenia kassy klasztornéj. Boli mnie to, że nie mogę dać panu najmniejszéj wiadomości o pańskiéj córce, któréj tak troskliwie szukasz!
— Omyliła mnie pewna korrespondencya — gdybym się nie był sam przekonał, że dziecka mojego nie ma w tych murach, to byłbym temu nie uwierzył! Przebaczcie, że was trudziłem, pobożny bracie!
Brat Antoni widocznie niecierpliwie czekał powrotu do drugiego klasztoru.
Eberhard jeszcze raz obejrzał się na wszystkie strony, poczém idąc obok ojca Celestyna, z ciężkiém sercem zbliżył się ku wyjściu.
I ten więc ślad był fałszywy — i teraz bez skutku miał wrócić.
Jakże się mógł domyślić, że pomimo to Małgorzata znajdowała się w klasztorze, który opuszczał nie załatwiwszy sprawy! Musiałby go chyba zburzyć i jego sklepienia rozrzucić, aby ją znaleźć w tak pewném ukryciu.
Książę de Monte-Vero był tak blizko swojéj udręczonej córki — zaledwie dziesięć kroków dzieliło ją od niego... a teraz znikła znowu wszelka nadzieja!
Eberhard przeszedł przez klasztorny dziedziniec.
Przyświecający brat Antoni czuł, jak mu serce drgało, pewien był nagrody od barona! I ten uniknął spojrzeń księcia — ukrył się po za drzewami klasztornego ogrodu.
Biedna Małgorzato! Czyliż się nie skończyły jeszcze twoje cierpienia i dolegliwości? czy czas jeszcze nie upłynął?
Ojciec twój, do którego niegdyś tęskniłaś, szuka cię, powodowany miłością! Ojciec twój poświęciłby wszystko, byleby cię tylko dostał, byle odszukał.
Myślisz, że nie posiadasz na ziemi żadnej duszy. Gdy serce twoje obudziło się. od najmłodszych lat żyjąc między obcymi, szukałaś i narzekałaś, że nie masz ani ojca, ani matki, — wtedy już ojciec twój szukał cię boleścią przejęty.
I oprócz niego bije jeszcze w dali dla ciebie gorąco cię kochające serce, które niegdyś niewierne opuściło cię, lecz które teraz ciężko żałuje swego postępku, do którego namówił je ów szatański doradca von Schlewe.
Znasz to serce i kochasz je nawzajem.
W snach twoich, które cię na kilka godzin przynajmniéj uwalniały od męczarni, które nawet w celi tego klasztoru ponosiłaś, ukazał ci się obraz Waldemara.
Wtedy uśmiechnęło się twoje blade, piękne, zbolałe oblicze, wtedy rozjaśniły się lica, a ty łzami wybuchając, wyciągnęłaś ku niemu ręce. Tyś się wśród łez uśmiechała — a książę, który ci kiedyś miłość zaprzysiągł, objął cię i słyszałaś jego słowa: „Pozostaję twoim — kocham cię goręcéj niż kiedykolwiek — ty jesteś moim pięknym geniuszem!“
I jak obaczymy, sen ten nie był urojonym obrazem fantazyi i nadziei...
Książę Waldemar kochał Małgorzatę jako umarłą — a miłość jego była tak głęboka i gorąca, że innéj kobiety już więcej posiadać nie chciał.
Modlił się za Małgorzatę i za siebie.
Gdy się dowiedział, że mniemana zmarła, że ukochana, dla któréj z radością gotów był poświęcić swoją koronę, żyje — gdy się dowiedział, że wydarta mu Małgorzata nie spoczywa jeszcze ziemią przykryta — wtedy...
Ale nie wyprzedzajmy.
Książę de Monte-Vero nie domyślając się, za każdym krokiem coraz bardziéj oddalał się od swojego dziecka, od straconéj córki.
Jeżeli wyjedzie z Burgosu, Małgorzata na wieki zginie dla niego, bo nigdyby nie uwierzył, że mimo to ona znajduje się w klasztorze.
Gdyby Eberhard w chwili, gdy za fórtę wyszedł, był z natchnienia bożego jeszcze raz powrócił!
O, gdybyśmy mogli zawołać go — gdybyśmy mogli dać mu jaki znak, że jego córka wrzucona w podziemne przejście, które pulpit do modlitwy ukrył przed jego badawczém okiem!
Książę de Monte-Vero wyszedł za ojcem Celestynem przez fórtę na pole.
Odźwierna raptem drzwi zamknęła.
Brat Antoni miał zanieść dobrą wiadomość schowanemu baronowi.
W téj chwili jakiś głos bolesny doszedł od muru po drugiéj stronie klasztoru.
Co to znaczy? Kto tu może wołać o pomoc?
Idący przodem, brat Antoni stanął — zdało mu się, że zna ten głos — ale zkąd on pochodzi?
Eberhard i ojciec słuchali zdziwieni.
Głos wołający o pomoc powtórzył się wyraźniéj.
— Puszczaj mnie czarna bestyo! Pomocy! wołano.
Księżycowa noc dozwoliła przekonać się o przyczynie tak trwożliwego wołania.
Sandok schwytał jakiegoś człowieka, którego czarną żelazną pięścią dosyć niełagodnie rzucił na ziemię, a teraz prawie dusił, stojąc przy nim jak pies wierny przy uszczwanym dzikim zwierzu i na każde jego poruszenie uważając.
— Bezbożny poganin morduje jakiegoś człowieka, zawołał brat Antoni, który zapewne domyślał się po trochu, kto był wołającą o pomoc ofiarą Sandoka — bezbożny poganin cudzoziemca, który stał na straży pod murem klasztornym.
— Zdaje się, że brat Antoni ma słuszność — wasz sługa, murzyn, ma jakiegoś człowieka w ręku! W tych poganach często obudzają się złe żądze i chuci! trwożliwie zauważył ojciec Celestyn.
— Tylko w takich poganach! Pobożny ojcze, zła żądza i chęć obudzą się również i w innych ludziach, którzy się liczą do ściśle wierzących. Mój murzyn Sandok, mówił daléj Eberhard, zbliżając się za idącym naprzód Antonim do miejsca oczekującéj go szczególniejszéj sceny: nie jest wcale poganinem, ale chrześcianinem podobnie jak my! Co tam masz, mój przyjacielu? głośno spytał murzyna, który jakiegoś w ciemny płaszcz owiniętego człowieka obalił na ziemię jak sztukę materyi.
— O massa — dobre znalazłem, dobry połów! zawołał uszczęśliwiony Sandok. Massa przyjść i obaczyć! To ba- ron, zły baron! Chcieć uciec z klasztoru, ale Sandok schwytać! Oho, ani rusz!
Chociaż znaczenie tego dziwnego spotkania było bardzo ważne, jednak Eberhard nie mógł powstrzymać się od lekkiego uśmiechu, gdy ujrzał jak ten łotrowski szambelan, ten zły duch dworu, ta plaga ludzkości, bez tchu chrapiący kurczył się i kręcił pod czarną ręką Sandoka.
Rzeczywiście był to baron von Schlewe, który chciał wymknąć się z klasztoru, i którego od dawna znający go i niecierpiący murzyn, teraz schwytał.
Usłuchał rozkazu pana, gdy napadł na kulawego wspólnika Leony, a gdy ten chciał się bronić, cisnął go dosyć niełagodnie o ziemię.
I rzeczywiście był to baron von Schlewe, stękając wołający o pomoc, który teraz ujrzał przy sobie księcia de Monte-Vero — a ten widok niemałym go nabawił strachem.
Przeciwnie brat Antoni usiłował natychmiast wdać się w skuteczne pośrednictwo.
Chciał odtrącić niewiernego murzyna, poganina, i uwolnić barona.
Ale Sandok fałszywie to zrozumiał, i nim książę zdołał mu przeszkodzić, pobożnemu bratu Antoniemu, nie zważając na jego habit, tak energiczną dał pamiątkę, że ten skurczył się narzekając na ból i klnąc wcale nie po chrześciańsku.
Przytém trzymał w lewéj ręce cugle trzech koni, a inne interesa załatwiał tylko prawą.
— Jeżeli się nie mylę, powiedział Eberhard: to widzę pana barona von Schlewe, leżącego tam chrypiąc na ziemi! Co się to stało? Zkąd się tu pan wziąłeś?
Ojciec Celestyn stał dosyć nieradny, z otwartą gębą, i patrzał na tę niepojętą dla siebie scenę.
Nie znał barona, nie wiedział także zkąd się tu wziął.
Schlewe milczał, może mu głos wypowiedział służbę, bo mu Sandok bardzo nielitościwie zdusił gardło, a może mu je zaciskała niepowstrzymana wściekłość.
Nagle ujrzał się w ręku śmiertelnego wroga.
— Jak się zdaje gorliwiéj niż należało spełniłeś twoją powinność, powiedział książę de Monte-Vero. Kazałem ci tylko nikogo nie przepuszczać! Pomóż panu baronowi wstać!
— Ta czarna bestya to rabuś! Ten murzyn napadł na mnie! wyjąkał von Schlewe.
— Racz powiedzieć nam, panie baronie, jakim sposobem się tu znajdujesz? spytał Eberhard. W każdym razie dziwna rzecz, że pan przebywasz w klasztorze, którego czcigodny przełożony wcale o panu nie wie!
—Ten pan jest w przejeździe, przerwał Antoni, przemagając ból: przyrzekłem przenocować go w mojéj celi!
— To spotkanie, seryo i stanowczo powiedział Eberhard: w każdym razie każę mi się domyślać, że pomimo wszystkiego, córka moja trzymana tu jest w ukryciu! Wzywam cię panie baronie, abyś mi wyznał, gdzie się znajduje niemiecka dziewica, którą pan hiszpańskiemu mnichowi — Józefowi z imienia — wywieźć kazałeś?
— Nie wiem nic o żadnéj dziewczynie — nie mam nic do powiedzenia! odpowiedział baron, i siwe oczy złowrogo utkwił w księciu.
— Massa, baron zapiera się, a Sandok przecię na oboje uszu słyszał, jak baron i hrabina o pięknéj dziewczynie mówili!
Ojciec Celestyn postrzegł, że za jego plecami brat Antoni porozumiewał się z obcym baronem — prócz tego miał pewne uszanowanie dla księcia de Monte-Vero.
— Widzisz pan, rzekł zwracając się do księcia, że nic nie wiem o całéj téj sprawie, o którą panom idzie! Jeżeli pan chcesz jeszcze raz wrócić do klasztoru, nic mu nie przeszkadza!
— Dziękuję szczerze pobożny ojcze i korzystać będę z waszéj grzeczności! Brat Antoni będzie tak dobry i zechce mi towarzyszyć!
Sandok, aż do mojego powrotu, postaraj się, aby pan baron von Schlewe tu na mnie zaczekał!
— To niesłychany gwałt! Pan mnie chcesz wziąć do niewoli? drgając ze złości zawołał von Schlewe.
— Pragnę tylko, panie baronie, zapewnić sobie twoje towarzystwo na kilka godzin. Sandok pozostaje przy moim rozkazie! Wy zaś, pobożny ojcze, możecie spokojnie wracać do swojéj celi i nie pozbawiać się dłużéj snu, tyle waszemu wiekowi potrzebnego! Nie turbujcie się — książę de Monte-Vero niechce nic więcéj prócz swojéj córki — a żądanie to uznacie zapewne za słuszne.
— Ufam wam, świecki panie, niech się opiekują wami wszyscy święci i dozwolą znaleźć córkę! powiedział ojciec i odszedł do klasztoru.
Antoni musiał przystać na zadosyćuczynienie żądaniu Eberharda, chociaż go gniew przejmował.
Znalazł jednak sposobność spojrzeć na barona:
— Nie turbujcie się — on nic nie znajdzie!
— Chodźcie zemną, powiedział książę, i udał się na powrót do klasztoru zakonnic, przy którego forcie stał jeszcze Marcin, i z zadowoleniem słyszał, że baron dostał się w niełagodne ręce Sandoka.
Był kontent, bo nie wątpił dłużéj, że są na dobrym tropie.
Eberhard uderzył w żelazny młot.
Siostra odźwierna z wielkim oporem otworzyła drzwi.
— Nie przeszkadzam wcale pobożnym siostrom, powiedział książę: pójdziemy jeszcze raz do sklepień piwnicznych. Marcinie, pozostań na twojém stanowisku!
Brat Antoni słysząc to zbladł nieco — miarkował, że książę nie prędzéj spocznie, aż znajdzie kryjówkę.
Położenie jego było bardzo przykre.
Jednak ufał jeszcze w to, że podziemne przejście, tak wybornie przez niego przed oczami zakryte, jest pewne.
Eberhard wszedł do klasztoru i udał się wprost ku schodom, prowadzącym na dół do piwnicznych sklepień.
— Proszę iść naprzód! powiedział do Antoniego.
Mnich uczynił to.
Zeszli ze schodów.
Cel i przestrzeni pierwéj zwiedzonych książę teraz już nie zwiedzał, szukał tylko bystrym wzrokiem śladu, który uszedł jego widoku przy pierwszém poszukiwaniu.
Już upłynęło dosyć czasu, a jeszcze szukający nic znaleźć nie mógł — przeszedł koło nieszczęsnego pulpitu i już mnich oddychał, gdy książę nagle zatrzymał się w końcu korytarza — posłyszał cichy — bardzo cichy narzekający głos...
— Małgorzato! zawołał po niemiecku potężnym głosem, który się rozległ po całéj przestrzeni: Małgorzato! jeżeli tu jesteś ukryta, daj znak twojemu ojcu, który cię szuka!
Antoni gwałtownie zbladł.
Eberhard słuchał.
Wtém ozwało się jakby z grobu — zdawało się, że głos jakiegoś ducha z głębi ziemi woła:
— Jestem tutaj — tu w podziemném przejściu!
Książę zatrząsł się.
Była to odpowiedź na pytanie.
Ale zkąd wychodził ten głos grobowy?
Poszedł za odgłosem — stanął przed pulpitem — pod nim znowu rozległ się słaby głos.
— Żywcem pogrzebana! wymówiły jego drżące usta i czoło w groźne fałdy się zmarszczyło. Mnichu, czy ty jesteś człowiekiem?
Eberhard wyrwał latarnię zamilkłemu mnichowi, który utracił wszelką nadzieję; drugą ręką odsunął pulpit od ściany.
Ukazały mu się nizkie drzwi, prowadzące do podziemnego przejścia.
— Tutaj — tu jestem! odzywał się coraz wyraźniéj, ale zawsze słabo zagasły głos dziewiczy.
— Matko Bozka! zawołał Eberhard, dopomóż jéj i mnie! Dawaj klucz mnichu, a potém precz z moich oczu, abym się nie zapomniał!
Blady brat Antoni, widząc, że przegrał sprawę, i lękając się zemsty księcia, korzystał z jego wspaniałomyślności. Dał mu klucz i oddalił się.
Eberhard drżącą ręką otworzył nizkie, zardzewiałe żelazne drzwi.
Nakoniec ustąpiły pod naciskiem.
Z ciemnéj i głębokiéj przestrzeni szkaradne powietrze buchnęło na księcia — trzymając latarnię przy ziemi, zszedł po zielono świecących stopniach.
— Małgorzato, drżącym głosem zawołał: to ja, twój ojciec, przychodzę cię uwolnić!
— O wszyscy święci! zabrzmiało z ciemności przejścia, czy to jakie złudzenie? czy sen? Nie mam siły — nogi nie chcą mnie dźwigać!
Eberhard schylony postąpił kilka kroków naprzód.
Wtém ujrzał przed sobą klęczącą postać dziewiczą — któréj blada, pełna troski i nędzy twarz truchlejąc w niebo była wzniesiona — z załamanemi rękami leżała przed osłupiałym księciem jego córka — jak pokutująca Magdalena.
Pokonany tym widokiem Eberhard zakrył twarz.
Łzy spadały mu z oczu na brodę.
Książę de Monte-Vero stał przed swojém dzieckiem, przed, strawioném troską i boleścią dziecięciem.
— Małgorzato, wyjęknął, wyciągając ramiona: jam ojciec twój, który cię nakoniec znajduje, który cię bolejąc szukał!
Wtém porwała się klęcząca — zdawało się, że zachwyt zajaśniał na jéj bladém obliczu.
Przez chwilę pozbawiona mowy wpatrywała się w księcia, który łzy wylewając, rozszerzył ramiona, aby ją do piersi przytulić.
— Mój ojcze! szepnęła potém drżącym, słabym głosem.
Szczęście i zwątpienie widocznie w niej walczyły — nie śmiała jeszcze wierzyć w możność doczekania takiéj rozkoszy — w oczach jéj wszystko się kręciło, przewracało — ale potém jéj drżące usta zawołały cudne słowo, które ją jak promień niebiański przeszyło — długo upragnione słowo, którego dotąd nigdy nie wymówiła.
— Mój ojcze! Łkając podła w objęcia księcia de Monte-Vero, który ze wzrokiem w niebo wzniesionym, trzymał w objęciach swoją córkę.
Była to chwila niewypowiedzianej rozkoszy.
Małgorzata nie miała dosyć siły na nią.
Pokutująca Magdalena nie mogła przenieść tak wzruszającéj chwili.
Radość podobnie jak boleść zabić może.
— A teraz precz z tego grobu! rzekł; nocne powietrze orzeźwi cię, męczennico!
Pełen obawy o życie znalezionéj, Eberhard wyniósł ją z piwnicznych sklepień, w których tak długo przebywała, w których za kilka tygodni byłaby śmierci uległa. Prędko dostał się do portyku i na dziedziniec klasztorny — nie sądził, nie karał, miał tylko jedną myśl, jedyną troskę, aby ciężko nawiedzoną córkę utrzymać przy życiu.
Otworzył drzwi, i niosąc córkę na ręki, wypadł na otwarte powietrze.
Marcin ujrzał bezwładną dziewicę na ręku swojego ukochanego pana.
Modląc się przerażony załamał ręce.
Książę de Monte-Vero znalazł córkę — ale będzież mu wolno ją posiadać?


ROZDZIAŁ IX.
Targ królowéj.

Musimy łaskawych czytelników przenieść teraz z hiszpańskiego klasztoru w Burgosie napowrót do niemieckiej stolicy.
Gdy Fursch i Rudy Dzik zupełnie zaniedbali czarny Esterę w Paryżu, ta dawno już wróciła do domu starego ojca Schallesa Hirscha.
Łakomy żyd, który przez długi czas spodziewał się, że jego przebiegła córka z bogatemi skarbami wróci z dalekiéj podróży, doznał zawodu, gdyż dwaj pozostali w Paryżu złoczyńcy nic córce jego z ocalonego małego łupu nie udzielili.
Tak więc kilka lat nadaremnie stracono, a co najgorsza, że piękność czarnéj Estery gwałtownie się zmniejszyła.
Żydówki prędko więdną.
Dla czegóż jednak córka Schallesa Hirscha, jedyne dziecię bogatego przechowywacza, nie miałaby spokojnie używać owoców przeszłości?
Czarna Estera zatem cieszyła się bardzo wygodném życiem, gdy jéj chciwy ojciec bez przeszkody prowadził daléj korzystny interes.
Na dworze, przez długie lata po wyjeździe księcia de Monte-Vero, zaszło wiele zmian.
Król zrobił się poważnym i małomównym, a chociaż teraz otoczył się lepszymi doradcami niż pierwéj, nie mógł się jednak powstrzymać od nieufności wszędzie mu towarzyszącéj, od czasu jak ją w nim obudził ów szambelan i jego wspólniczka.
Najprzyjemniejsze były dlań chwile, w których odbierał listy od syna Krystyny.
Z taką miłością i zajęciem przywiązał się do księcia Eberharda, że zawsze to uważał jako nabytek swojego życia — kochał księcia z właściwém sobie wzniosłém pojęciem, i podobnie jak on usiłował nieść ulgę nędzy socyalnéj, wspierając i sprzyjając przedsiębiorstwom i budowlom.
Zarządy prowadziły daléj i powiększały znane nam zakłady księcia w Niemczech, a król w czasie swoich podróży nie zaniedbywał nigdy je zwiedzać.
I pałac Eberharda przy ulicy Stajennéj nie przeszedł w inne ręce, lecz zarządzała nim niewinnie zubożała rodzina, którą książę przyjął do siebie.
Królowa z każdym rokiem coraz gorliwiéj rzucała się na łono kościoła, a jéj przykład wpłynął i na króla — znamy tajemne przyczyny okoliczność tę objaśniające.
Serce ludzkie, ciężko i boleśnie czujące to na czém mu zbywa, lub też walczące z bolesnemi wspomnieniami, chętnie szuka pociechy i podniesienia w ołtarzach i konfessyonałach — modlitwy jego są wtedy prawdziwe, idą czysto z głębi duszy — tego rodzaju pobożni słusznie mają najwyższe prawo do podziwu i czci, bo przy gorliwéj wierze dalecy są od obłudy, bo ukorzeni i wypróbowani, są istotnie prawowiernymi.
Księżniczka Karolina, która się wyrzekła światowéj wielkości i została przełożoną klasztoru Heiligstein, dobroczynny wpływ wywierała na królewską parę.
Jeżeli przez gorliwość w wierze, wielce kusimy się zapominać o prawach życia i niesprawiedliwie postępować z tymi co wolniéj myślą, zwykle sprowadza to najcięższe następstwa; lecz właśnie księżniczka Karolina szlachetnością myśli i zaparciem się siebie témbardziéj wzniosła, pietystyczną dążność zwalczała.
Przez nią przemawiał i od niéj wiał duch Eberharda — ona, pobożna, zacna mniszka, która się wszystkiego wyrzekła, szukała celu życia w zwalczeniu ciemnoty i w ustanowieniu dążności, która służąc Bogu, nie prowadzi do ciemności ducha, lecz do światła prawdy.
Pogardą karała wszelkie dążenia owych początkowo licznie na dworze pojawiających się bigotów i mruków, którzy już spodziewali się dojść do władzy; całemi siłami opierała się wszelkim machinacyom zgromadzenia Jezusowego, którego gałęzie znajdowały się w każdym czasie i we wszystkich krajach; ze szlachetną odwagą walczyła przeciw machinalnie odmawianym modlitwom tych nabożnisiów, tych wilków w owczéj skórze, którzy przez swoją obłudną srogość, przez pozorną świątobliwość, celów swoich dopiąć chcieli; Karolina skutecznie walczyła o prawdziwą wiarę i służbę bożą, tudzież przeciw nocnym dążeniom tych pozornie tak pobożnych i pokornych braci, którzy po większéj części są daleko gorsi, i Przedwiecznemu daleko gorzéj służą niż poganie, nic lepszego nieznający.
Zdawało się jéj, że przy tém wszystkiém towarzyszy jéj duch Eberharda, że stoi przy jéj boku walcząc razem z nią — a królowa, bardziéj jeszcze król, chętnie szli za jéj radą.
Książę Waldemar, mający już teraz lat 35, rzadko pojawiał się na dworze. Nie dla tego, aby nie miał już zapomnieć o swojém niegdyś wygnaniu, aby nie mógł pokonać wypadku, który go odłączył od dziewczyny z ludu, co dla niego tak ciężko cierpiała — bo już wiele lat od téj chwili upłynęło, a czas wszystko przebacza — ale z innego powodu, książę teraz już piękny i silny mąż, z daleka trzymał się od ruchliwego życia dworaków.
Aby powód ten zrozumieć, musimy sobie uprzytomnić poprzednie życie księcia i towarzyszące mu okoliczności.
Szkodliwy wpływ kulawego szambelana, który niegdyś był jego cieniem, jego Mefistofilesem, wpłynął zgubnie nie — tylko na jego duszę, lecz i na ciało.
Właściwy to takim szatańskim doradcom przymiot, że ofiarę swoją systematycznie rujnują.
Wyrachowania i drogi barona miały w sobie coś jezuickiego. Niedoświadczonego, zaledwie wówczas dwu- dziestokilkoletniego księcia, z wielką zręcznością wtrącał w objęcia grzesznéj rozkoszy, która zawsze ofiary swoje powoli ponętnie słodkiemi potrawami na śmierć zasyca.
O ile też cierpiała dusza Waldemara, o tyle nieznacznie i powoli słabło jego ciało.
W owym więc czasie widzieliśmy księcia chorobliwym i bladym, znużonym i rozdrażnionym.
Ale von Schlewe umiał wciągać w coraz to nowe i najbardziéj wyrafinowane rozrywki i zabawy.
Występując jako najgorliwszy i najprzychylniejszy poufnik, przygotowywał mu zawsze rozkosze, na które pierwéj zręcznie zwrócił jego uwagę — i pewien był najwyższej nagrody.
Trwało to lat kilka i można zmiarkować, że gdyby nie był zdemaskował Schlewego ów dziwny wypadek albo raczéj ów więcej niż zuchwały czyn — a mamy tu na myśli owo nieszczęsne zamknięcie Małgorzaty tak blizko zamku — książę Waldemar byłby bez ratunku uległ wpływom swojego szambelana.
Ocaliły go po nocy rozlegające się jęki i wołania o pomoc Małgorzaty.
Książę poznał niegodziwość swojego poufnika, gdy się poprzednio obudził w nim upominający głos, który gdy spoczywał na łożu wśród nocy wołał nań, że dopuścił się haniebnego bezprawia wględem owéj pięknéj, niewinnéj dziewicy, która uwierzywszy jego przysięgom, oddała mu się cała, przejęta gorącą, piękną miłością.
Uwierzyła jego przysięgom — a on uganiając się za innemi, przysięgi te złamał.
Z pewnością twierdzić możemy, że Małgorzata nie była pierwszą niewinnością, którą mu baron przyniósł na ofiarę.
Lecz dwie okoliczności sprawiły, że stosunek księcia z Małgorzatą zdawał się być poważniejszym; one to ostrzegająco ciągle ten stosunek utrzymywały, gdy inne od dawna zapomniane chimery zapadły w grób prze- szłości. Mianowicie zaś jego miłość dla Małgorzaty, jakiéj nigdy ani przedtém ani potém dla nikogo nie uczuwał, i jego przysięga, do któréj nigdy pierwéj, dla dopięcia celów swoich nie uciekał się — przysięga, która przy téj czarownéj, ufającéj dziewicy może mimowolną i niepojętą stała się dla niego potrzebą. Kochał ją, a przysięga uświęciła ową godzinę w samotnéj willi, którą dozwolono nam było obejrzeć już prawie przed czternastu laty.
Nie pominiemy zarzutu, że za namową barona wkrótce opuścił ją.
Nie wiedział o cierpieniach, jakie Małgorzata dla niego poniosła — nie domyślał się, że von Schlewe, gdy w strasznéj rozpaczy podczas zimowéj nocy ukazała się w zamku, zbrodniczą ręką wypędził ją z werandy — że tę nieszczęśliwą psami wyszczuł.
A była w stanie, który zwykle wszystkie ludy za błogosławiony uważają — łotr widział to — niegodziwiec poznał zgubne położenie do szaleństwa doprowadzonéj dziewicy i w nocy wyrzucił ją na dwór.
O! jeżeli na ziemi jest zapłata, jeżeli Bóg na niebiosach tak zrządza, że najgodniejsi potępienia grzesznicy ziemskiej kary nie uchodzą, tedy w oczach naszych tego zbrodniczego barona spotkać musi los, na którego widok struchlejemy!
Gdyby Waldemar widział był to morderstwo — a rzeczywiście morderstwem to było — sądzimy, że wówczas już byłby się nagle przebudził i szpadą przeszył piersi nędznika.
Ale książę spoczywał w objęciach Leony, wspólniczki Schlewego, która całkiem opanowała księcia — nie myślał o Małgorzacie, nic o niéj nie słyszał — a gdy mu raz przyszła chęć spojrzenia na nią, już była znikła.
Waldemar byłby oszalał z boleści, gdyby był wówczas w pokrytym śniegiem lesie widział, jak młoda matka w nieprzytomnéj rozpaczy dzieci swoje porzuciła — dzieci, które także były jego dziećmi.
Wszakże i tak niezmiernie się zmartwił, gdy po kilku latach znalazł ją, w wieży bladą, nędzną.
Wziął ją do zamku, z troskliwą miłością pielęgnował ją — pokonany żarliwém uczuciem przytulił ją do serca, wybłagawszy u niéj na kolanach przebaczenie.
Małgorzata piękniejsza niż kiedykolwiek — wspaniałością rozjaśniony obraz anioła dla niego, przyciągnęła go do siebie, i drżącym głosem wyznała mu swoją niewypowiedzianą, nigdy nieskończoną miłość — widziała się w jego objęciach, z których ją znowu śpiesznie wydarto — uroczyście obchodziła to rozkoszne widzenie się, i znowu napotykała coraz cięższe dolegliwości.
Ale miłość pozostała w obojgu.
Można było ich rozłączyć — można była karać ich, męczyć, na wieki rozłączyć.
Lecz miłość przepełniająca ich, pozostała nietknięta i wyższa nad wszystko.
Małgorzata modliła się za oddalonego.
Książę Waldemar, dla którego najpiękniejszy kwiat życia już na tym świecie nie istniał, zamknął ją jak świętość w swojém sercu.
Po krótkiém, bozko pięknem widzeniu się, coraz bardzjéi stronił od rozkosznego o rozrywki ubiegającego życia.
Wygnany wyjechał do Paryża — lecz żył samotnie i cicho pod przybraném nazwiskiem, jako człowiek prywatny.
Pracował wiele i badał rozmaite tajemnice przyrody dotąd nikomu nieznane. Książę Waldemar, dawniéj tyle płochy, blady, z zapadłemi oczami przyjaciel rozkoszy, teraz stał się poważnym, cichym, szlachetnym mężem, który gdy na dwór powrócił, zakopał się w swoim zamku przy zwierzyńcu i odtąd unikał wyuzdanych przyjemności.
Zrobił się z niego piękny, silny mężczyzna.
Postać jego bujnie dojrzała, wyglądał zdrowy i silnie, był szlachetny i dumny, a przytém łagodny i przystępny.
Oblicze jego obejmował piękny ciemny zarost, brwi miał mocno ciemne, policzki pełne, zdrowiem promieniejące.
Był to mężczyzna wysokiéj, imponującéj postaci, a równie jak ciało, tak też i dusza jego podniosła się wysoko i wydoskonaliła.
Nikt z otaczających go nie znał tajemnicy jego życia, nie znała jéj nawet ta, która była jego najszczerszą przyjaciółką, przełożona klasztoru Heiligstein.
Książę Waldemar często odwiedzał księżniczkę Karolinę, która przestała być księżniczką, od czasu jak przywdziała welon i w modlitwie znalazła uspokojenie — w obec niéj przejmowało go jakieś błogie tchnienie — wywierała na niego wpływ łagodny, uspakajający.
Byłże to skutek tego, iż oboje potajemnie jednakową boleść przezwyciężyli?
Albo skutek chętnej Waldemara z Karoliną rozmowy o wzniosłym mężu, który przebywał w Paryżu?
Cóż to było, co teraz przejmowało księcia takiém współczuciem i miłością dla Eberharda, na którego dawniéj patrzał z boku?
O! w sercach naszych dzieją się cuda, i często nadaremnie szukamy powodów, niezdolni rozwiązać zagadki, którą nazywamy przeczuciem, sympatyą i t. p.
Myśl, że Małgorzata na zawsze już dla niego stracona, znosił Waldemar z ciężkiém przeświadczeniem, że ona jest karą za dawniejszą winę — bolało go mocno to przeświadczenie, ale zarazem karę tę poczytywał za dobrodziejstwo.
Wydaje się to sprzecznością — lecz w nim wszystko to się zjednoczyło.
Mocno gniotący ciężar może być miły.
Nic życzymy żadnemu z naszych czytelników, aby kiedykolwiek téj prawdy doświadczył. Bo jeżeli komu bolesny ciężar wydaje się dobrodziejstwem, ten zapewne doznawać musi najdotkliwszych, najsroższych wyrzutów sumienia.
Waldemar uważał Małgorzatę za zmarłą, — kochał umarłą, z całym zapałem swojego uczucia.
— Około czasu, w którym Eberhard z klasztoru w Burgos wracał do Paryża, spaliło się niedaleko klasztoru Heiligstein małe miasteczko, i około 10,000 ludzi pozostało bez mieszkania, odzieży i pożywienia.
Rozumie się, że w stolicy, w któréj się dzieje rzecz naszéj opowieści, niezmierne ten wypadek sprawił wrażenie i obudził powszechną, litość.
Zbierały się rozmaite składki i inne środki niesienia pomocy, jak przedstawienia w teatrach, koncerta; słowem wszyscy coś ofiarowali, by ulżyć nieograniczonym potrzebom nieszczęśliwych pogorzelców.
To też zawsze miłosierna, pobożna królowa, oprócz natychmiastowéj pomocy, któréj razem z królem udzieliła 1 postanowiła przynieść trwalszą i rozleglejszą.
Jako protektorka kilku dobroczynnych zakładów i instytutów, opiekowała się także domem podrzutków i sierot w stolicy.
Oświadczyła dworowi, iż zamierza urządzić bazar, którego przedmioty sprzedawane będą na korzyść pogorzelców przez dziewczęta z domu podrzutków i sierocych zakładów.
Objawiła przytém życzenie, aby członkowie dworu i bogaci mieszkańcy zechcieli wesprzeć ją w tym zamiarze, a zarazem zaleciła wydać z prywatnéj swojéj szkatuły znaczną summę na zakupienie rozmaitych przedmiotów.
Król z wielką gotowością zatwierdził plan poboźnéj małżonki i oświadczył, że go szczególniéj popierać będzie przez to, iż każę prosić księcia de Monte-Vero, aby na ten cel pozwolił swojego pałacu.
— Wiemy z góry, że książę chętnie uczyni naszemu żądaniu, a wtedy bazar będzie można urządzić w cudnéj sali, którą bardzo lubimy; rokujemy tym sposobem dobréj sprawie szczególniejsze powodzenie, bo wielu będzie ciekawych, co przy téj sposobności zapragnie zwiedzić piękny pałac książęcy.
Zezwolenie Eberharda nadeszło bardzo prędko, i w kilka dni otwarty został bazar królowéj, do którego zewsząd napłynęły rozmaite podarunki.
Jak król przepowiedział, natłok kupujących był tém większy, iż każdy chciał zwiedzić pałac księcia de Monte-Vero, a prócz tego poczytywano za czyn konieczny, aby każda osoba z wyższych stanów nabyła jakiś przedmiot, sprzedawany przez młode dziewczęta z domu podrzutków, za który bogatsi dziesięciokrotną cenę płacili.
Królowa z orszakiem swoim pojawiała się codziennie w znanéj nam wspaniałéj sali gwiazdowéj, w któréj leżały rozliczne przedmioty, na długich biało nakrytych stołach.
Rzecz jasna, że cały znakomity świat gromadził się w bazarze i że sprzedawane w nim przedmioty nadzwyczaj obfite wsparcie pogorzelcom przyniosły.
Pierwszego dnia razem z całym dworem zwiedził bazar i książę Waldemar. Zakupując u sierot rozmaite drobiazgi, przechodził koło stołów, gdy nagle szczególniejszą jego uwagę zwróciła na siebie jedna z tych dziewczynek.
Mała, skromna i uprzejma sprzedająca, podobnie jak jéj towarzyszki, miała na niebieskiéj sukience biały fartuszek i kołnierzyk na szyi. Blond włosy spadały jéj w naturalnych zwojach aż na grzbiet, a rysy twarzy były uderzająco miłe i delikatne.
Książę miał właśnie przystąpić do téj małéj kupcowej i kazał sobie podać jakąś drobnostkę, a wtém zbliżył się do niego książę August i zawiązał rozmowę, która przeciągnęła się prawie do chwili zamknięcia bazaru. Lecz książę znalazł jeszcze czas na pośpieszenie do małéj, przyjemnéj dziewczynki, i kupił u niéj wybrany pomiędzy jéj towarami sznurek korali z krzyżykiem.
Gdy dziewczynka ze skromną minką, wpatrując się w niego niewinnie błękitnemi dziecinnemi oczami, podała mu ten przedmiot, powiedział książę biednemu, miłe- mu dziecku, uczuwszy jakiś szczególny ku niemu pociąg, że sobie ten sznur z krzyżykiem zatrzymać może.
Dziewczynka podziękowała, a książę odszedł.
Upłynęło dni kilka, a książę w towarzystwie przełożonéj klasztoru Heiligstein jeszcze raz zwiedził bazar, i przybył właśnie w sam czas, aby niepostrzeżony mógł przypatrzyć się scenie, mającéj sprowadzić za sobą wielkie następstwa.
Karolina wołała jak można najraniéj, a zatém zaraz po otwarciu, zwiedzić salę pełną dla niéj wspomnień, aby się nie zetknęła z pomnażającym się co godzina tłumem. Książę Waldemar towarzyszył jéj chętnie — chciał zwrócić uwagę swojéj kuzynki na milutką sierotę, którą i sam z mimowolną przyjemnością chciał widzieć.
W sali prawie jeszcze nie było kupujących.
Prócz tego książę był ubrany po cywilnemu, a zatém krążący z boku zwierzchnik, w ozdobnym mundurze z orderami, nie zwracał uwagi ani na niego, ani na przełożoną — a oboje tego bardzo pożądali, bo nie przybyli tu wcale dla słuchania nudnych przemówień tych panów.
Karolina powiodła Wzrokiem po gwiazdowéj sali — zasiane gwiazdami niebieskie sklepienie, nastręczało jéj mocno wzruszające myśli i wspomnienia.
Książę tymczasem postrzegł, że dwaj panowie przełożeni, chodzący niedaleko, rozmawiali o dziewczynie, która mu się w ciągu pierwszéj bytności tak korzystnie podobała.
— Zkądto pochodzi, że ta przedająca już prawie nic nie ma ze swoich przedmiotów? pytał jeden drugiego. Trzeba będzie mieć na oku tę małą niecnotę! Niestety! w domach sierot jest wiele wyrodnych stworzeń, którym ufać nie można!
— Sprzedała już przedmioty, i jak uważałem, największych summ dostarczyła! odpowiedział drugi.
— Tak — ale co mają znaczyć te nędzne obrazki, leżące obok niéj na pustych miejscach? spytał znowu pierwszy, człowiek stary, z prawdziwą miną kryminalnego sę- dziego, niewątpliwie jakiś były podrzędny urzędnik. Niepodobna, aby jéj te obrazki dano do sprzedania!
— Ja także na prawdę nic nie wiem o tych obrazkach!
— A to zadziwiająca czelność! te arkusze z pomazanemi na nich niesmacznemi kwiatami, obrażają oczy widzów!
I to powiedziawszy zbliżył się gorliwy członek zwierzchności do małéj sprzedającéj, która na niego patrzała z miłą obojętnością, jaka jest oznaką prawdziwéj niewinności.
— Jak się nazywasz, dziecko? nieco szorstko spytał przełożony, gdy książę zbliżył się powoli.
— Józefina, dostojny panie! odpowiedziało dziewczę.
Książę nie dosłyszał nazwiska, ale słyszał dobrze co daléj mówiono.
— Już masz bardzo mało przedmiotów — wszystko więc w porządku u ciebie? powiedział zwierzchnik, przeszywając wzrokiem biedne dziecię, że stanęło jakby krwią zalane.
— Tak — dostojny panie — wyjąkała dziewczyna — brakujące rzeczy są sprzedane, a pieniądze już oddane!
— Coś się za bardzo czerwienisz, a to nie zawsze dobry znak! Będą mieli na ciebie czujne oko! Uczciwość trwa najdłużéj; to ci codzień powtarzam! Cóż to znaczy ta bazgranina? zkąd się tu wzięła?, kto ci to dał?
— Nikt, dostojny panie! z cicha odpowiedziała dziewczynina i spuściła niebieskie oczy.
— Nikt — cóż to za odpowiedź? Kto malował te niesmaczne arkusze?
— Ja, dostojny panie!
— Jakto — ty? Czy w domu podrzutków i malować uczą? Myślałem, że tam uczą tylko pracować, zamiast czas trawić na takich głupstwach!
— Rysowałam te kwiatki w wolnych godzinami, dostojny panie! powiedziało dziewczę.
— A zkądże dostałaś farb?
— Jakaś obca dama, która niedawno zwiedzała dom podrzutków, widziała moje rysunki i darowała mi pu- dełko z farbami — więc spróbowałam kwiatki powlekać farbami!
— I śmiesz te nędzne bazgroty wystawiać tu publicznie, tu, gdzie bywają królewscy panowie? Ty niesforna dziewczyno, może myślisz, żeś utworzyła jakie artystyczne dzieło?
— Nie, dostojny panie, ale chciałam, tak jak wielu bogatych ludzi, czémkolwiek przyłożyć się dla biednych pogorzelców, a kiedy nie mam nic innego, kiedy nic innego nie umiem, jak tylko malować te kwiateczki, więc je tu przyniosłam i...
— Sprzątniéj zaraz te niesmaczne obrazy ze stołu, one obrażają oko, i nie śmiéj nigdy więcej popisywać się z takim bezwstydem! przerwał jéj zwierzchnik.
— Nie gniewajcie się, dostojny panie! może nieprawnie postąpiłam, ale chciałam uczynić dobrze, prosiło dziewczę ze łzami w oczach, widząc swój mały skarb, swoje obrazki z kwiatkami, w takiéj pogardzie — myślałam, że tu nie chodzi o wartość przedmiotu, ale o to, że każdy daje, co kto ma. Nie chcesz pan tego — to muszę swe obrazki zabrać napowrót.
— Tak jest, to sobie zastrzegam! miał właśnie wymówić nieprzyjazny zwierzchnik, gdy książę przystąpił do stołu. Dziewczę prędko swój mały skarb sprzątnęło.
— Pokaż-no mi swoje obrazki, przychylnie powiedział książę i sięgnął po nie, a zakłopotany zwierzchnik to bladł, to rumienił się, a poznawszy księcia, oddawał ukłon za ukłonem i wymawiał słowa oznaczające równie czołgającą się uniżoność, jak te, które niedawno miały cechę jak największéj pychy.
Pan zwierzchnik wściekał się, że z winy dziewczynki nie mógł wygłosić swojéj dobrze wyuczonéj przemowy, lecz ją tylko w urywkach dał ocenić.
Książę, nim przyszła do niego przełożona, bawił się przez chwilę kłopotem i uniżonością niedawno tak niedelikatnego pana — lecz potém nie zważał na niego wcale.
— Moje dziecię, to są bardzo naturalnie malowane kwiatki; proszę, moja droga kuzyno, obacz sama!
Waldemar podał kilka małych arkuszy Karolinie, która z upodobaniem patrzała to na skromne kwiatki, to na miłe rumieniące się dziecię, które teraz znowu księcia poznało.
— Ale — cóż to? rzekł Waldemar, postrzegając na stole sznur korali z krzyżykiem, czy téj kupcowéj dano dwa takie sznurki?
— Nie królewska wysokości, każda z nich tylko po jednym otrzymała do sprzedaży! odpowiedział zwierzchnik, który powoli znowu nabrał odwagi i bardzo się cieszył tém, że mógł objaśnić księcia.
— A zatém wzgardziłaś moim podarunkiem, ty mała niebieskooka? z lekkim wyrzutem zapytał książę — zapłaciłem ci przecięż za ten sznur korali, a potém ci go darowałem.
— Co za niesłychane zuchwalstwo! zauważył pan zwierzchnik zmartwiony i z ciskającym pioruny wzrokiem.
— Nie gniewaj się, dostojny panie!
— Królewska wysokość, mówi się! w najwyższym gniewie huknął zaczerwieniony zwierzchnik.
— Dajże pokój, mój kochany, poszepnął książę; pozbawiasz biedne, ładne dziecię naiwności, tyle zachwycają.
— Nie gniewaj się, dostojny panie, powtórzyła mała, która wzruszona, nie słyszała zapewne gniewliwych słów zwierzchnika: pieniądze oddałam, a piękny sznur korali znów tutaj położyłam.
— Więc ci się korale nie podobały? spytał Waldemar, gdy Karolina ze wzrastającém upodobaniem wpatrywała się w dziewczynkę.
— Owszem, bardzo mi się podobały, bardzo, dostojny panie — ale nam ich nosić nie wolno! A że mi pan je darowałeś, myślałam, że mogę zrobić z niemi co mi si ępodoba!
— Bardzo słusznie, moje kochane dziecko, miałaś do tego jak największe prawo!
— Jeżeli ten sznur jeszcze raz sprzedam, przybędą nowe pieniądze dla biednych, głodnych — postanowiłam więc znowu tu położyć!
— I nie będzie ci przykro rozstać się z pięknęmi czerwonemi koralami? z dobrotliwym uśmiechem spytała Karolina.
— Ach dostojna pani — one mi się bardzo podobają i...
— I co? mów z nami otwarcie!
— I nawet włożyłam je na siebie — a to wyglądało tak kosztownie i pięknie — ale potém znowu je prędko zdjęłam i tu położyłam!
— Jesteś kochane, poczciwe dziecię! powiedziała przełożona, gdy pan zwierzchnik nieco zmieszany cofnął się krokiem w tył, bo widział, że królewskie wysokości zajmują się więcéj dziewczyną niż nim — ile masz lat?
— Trzynaście, dostojna pani!
— Témbàrdziéj też podziwiać należy te kwiaty, które małą rączyną w wolnych godzinach tak wiernie z naturą i na tak cienkim a złym papierze skreśliłaś, ze wzrastającém zajęciem wyznał książę. Jak się nazywasz moje dziecię?
— Józefina, dostojna panie!
— A daléj?
— Daléj? wahając się zapytała dziewczyna, daléj nie mam żadnego nazwiska!
Karolina pochyliła się ku księciu i szepnęła mu tak cicho, aby dziewczę nie słyszało:
— To jest dziecko z domu podrzutków, jedna z owych bezimiennych istot!
— O mój Boże! zapomniałem o tém! równie cicho odpowiedział Waldemar i znowu dokładniéj przypatrywał się obrazom. Malowałaś tu same polne kwiatki, Józefino! Dla czego nie malowałaś innych, większych, kosztowniejszych, kamelij, centyfolij, granatów?
— Nie znam ich, dostojny panie! Ale te bratki tutaj i niezapominajki, tudzież dzikie róże, to je kocham, po — znajdowałam je na drodze — alboż one gorsze od tych, które pan wymieniasz?
To naiwne, ale niezmiernie treściwe pytanie nieco zakłopotało księcia — coraz uważniej przypatrywał się czarownéj sierocie.
— Nie, nie są gorsze, bo je każdy zrywać może — nigdy mi się nie podobały więcéj niż dzisiaj na tych arkuszach, powiedział: czy odstąpisz mi swój skarb? Sądzę, że te małe obrazki są na sprzedaż!
— Nie śmiem dostojny panie, za złe są na to, powiedział pan zwierzchnik! odpowiedziała Józefina nieco zakłopotana, nieco smutna.
— Jakto — za złe? Ofiara trzynastoletniego dziecka zła? A te kwiaty... ej, ej, panie zwierzchniku, z lekkim wyrzutem powiedziała Karolina: to nie świadczy ani o uczuciu, ani o smaku! Poczém zwróciwszy się do księcia dodała: Zostawże mi kuzynie tych kilka wzruszających dowodów miłéj, czystéj dziecięcéj duszy!
— Jest tu, jak widzę, ośm obrazków — czy mamy je wziąć wszystkie Józefino? spytał książę. Naturalnie kupimy je dla ubogich tułaczy, którym jak powiadasz, chciałaś przyjść w pomoc!
— O dostojny panie, weźcie wszystkie! Skoro wy, albo dostojna pani je zabierzecie, wiem, że nie będą na mnie patrzali z pogardą i szyderczym wzrokiem — bardzo je lubiłam — ale namaluję sobie inne!
Mała, czarowna Józefina powiedziała to z tak dziecinną ufnością, z tak naturalną szczerością, że Karolina i Waldemar spojrzeli na siebie niby mówiąc:
— Jakże miłe i skromne jest to dziewczę!
Księżniczka z upodobaniem spojrzała na małą Józefinę — jéj jasne, pełne loki, błękitne oczy, delikatna postać i oślepiająco biała chusteczka — wszystko to tak czarownic wyglądało, że Karolina cieszyła się zewnętrzném rozwinięciem się równie jak czystą, miłą niewinno- ścią dziewczyny, i nie dowierzała, aby dom podrzutków posiadał takie cudo. Głoszono w stolicy, że tam wszystkiego przez modlitwę dopiąć chciano, i że dziewczęta i chłopcy, gdy dorosły do lat wyjścia z zakładu, zwykle nie umieją nic więcéj prócz obłudy.
Tu jednak okazał się dowód zupełnie przeciwny. Józefina przedstawiała najczarowniejszy obraz niewinności i naiwności, a jeżeli znalazła czas na malowanie w wolnych chwilach nędznemi wodnemi farbami tak miłych kwiatków, to księżna myślała, że wszelkie pogłoski o domu podrzutków zupełnie się nie stwierdzą.
Waldemar i ona powzięli w téj chwili jedną myśl, nic sobie o niéj nawzajem nie wspominając. Ale pan zwierzchnik, który z winy Józefiny ciężko był zawstydzony, w duchu kipiał wściekłością, chociaż na pozór przybrał bardzo pokorną minę.
Królewskie wysokości podały ręce małéj czarodziejce, a jego przy pożegnaniu prawie nawet spojrzeniem nie zaszczyciły. Była to przecież rzecz niesłychana. On, zwierzchnik w dekorowanym fraku, w białéj nienagannéj chustce, z wielką spinką i przy ciężkim łańcuszku od zegarka, nawet spojrzeniem nie został zaszczycony — jego znajomość dworskiéj etykiety wyśmiano — uczucia i smaku mu odmówiono.
I to wszystko dla przeklętej czarodziejki z domu podrzutków! Pan zwierzchnik — sekretarz policyjny, nazwiskiem Schwartz — teraz, kiedy zaślubił starą wdowę, kapitalista i pełniący rozmaite miejskie urzędy, starszy cyrkułowy, przełożony ubogich, przełożony kościołów, a teraz zwierzchnik bazaru, był raz do siności czerwony, to znowu blady jak kreda, gdy Karolina i Waldemar wychodzili z gwiazdowéj sali.
Jak się w swoim gniewie pomścił na Józefinie, obaczymy w następnym rozdziale.
Tymczasem nazajutrz, czarodziejce, która teraz dostała bardzo mało przedmiotów, wyznaczył inne miejsce, ukryte i oddalone, i zalecił jednemu z inspektorów, aby szczególniejsze dawał baczenie na palce dziewczęcia.
Gdy nadszedł ostatni dzień wystawy, która zresztą, tak ogromną summę przyniosła, że tułaczy trwale wsparto, w orszaku dworu; który ostatniego dnia jeszcze raz zapragnął zwiedzić bazar, pojawił się książę Waldemar. Długo musiał szukać, aż znalazł czarowną sierotkę, dla któréj tylko rzeczywiście tu przybył.
Była to prawdziwa dla niego radość, gdy mógł pomówić z niewinném dzieckiem — owszem, dziwnym sposobem obraz tego dziewczęcia stał mu zawsze przed oczyma.
Waldemar już po sto razy z coraz większém upodobaniem obejrzał był cztery obrazki kwiatów Józefiny, które zabrał z sobą do zamku, a przytém przypomniał sobie słowa, które w niewinności swojéj wymówiła i które na nim wielkie wywarły wrażenie.
Nakoniec postrzegł małą główkę z loczkami i twarz jego się wypogodziła.
Książę przystąpił do ukrytego stołu, przy którym stała milutka Józefina.
Lecz cóż się to stało! — ona płakała — jéj dziecinne oczy były smutne i czerwone.
Wtém i ona postrzegła księcia, i zdawało się, że to na nią taki wpływ wywarło, iż z jéj czarownéj twarzyczki nagle znikł wszelki smutek — uśmiechnęła się tak wesoło, jak ktoś, kto widzi ukochaną osobę — a niebieskie jéj oczy znowu zajaśniały.
Waldemar przyznać musiał, że go wzruszała ta radość dziecka i że dzisiaj znajduje je jeszcze milszém.
— Całkiem cię dzisiaj ukryto, Józefino! przemówił książę — i zdaje mi się, żeś płakała?
— Trochę, dostojny panie — ale to już przeszło! odpowiedziała dziewczyna.
— Pociesz się, wkrótce usłyszysz o mnie! zapewne przykrość ci wyrządzono?
— Szanowna gospodyni zabrała mi pudełko z farba- mi, abym się nie dopuszczała takich zdrożności — powinnam raczéj modlić się, niż wprawiać się w malowanie tak grzesznych rzeczy! powiedziała. Bardzo lubiłam kwiaty — więc mi to było bardzo przykro!
— A cóż się zrobiło z koralami? spytał książę, szukając wzrokiem po prawie pustym stole — bo dzisiaj przy zamknięciu bazaru zamierzał jeszcze raz kupić korale i znowu je potém darować.
— Jeszcze raz przyniosły pięć sztuk złota! rzekła uradowana Józefina.
— O, bardzo mi przykro, byłbym za nie dwa razy tyle zapłacił! Ale kiedy już tego zmienić nie można, to słuchaj Józefino! Zabrano ci farby?
— Szanowna ochmistrzyni wyrzuciła je za okno z trzeciego piętra!
— Oto masz, daruję ci dukata, schowaj go, masz sobie za niego kupić nowe pudełko z farbami!
— O dostojny panie! powiedziało dziewczę, a radosny podziw na widok złota i myśl o nowém pudełku farb, wzruszająco wybiły się na jéj miłej twarzyczce — szanowna ochmistrzyni na to nie pozwoli!
— Już się o to postaram. Tymczasem schowaj sobie jak najstaranniéj tę sztukę złota!
— Serce mi skacze z radości, wyznało dziecka, i oczka mu zaświeciły: dziękuję, dostojny panie — ale jeszcze lepiéj podziękuję, jeżeli za to złoto będę miała nowe pudełko farb!
Waldemar uśmiechnął się — cieszyła go radość tak usczęśliwionegoz dziecka.
— Gdzież tak długo to złoto przechowasz, kochana Józefino? zapytał.
— Prawda — macie słuszność, dostojny panie, tego wiem — nam nie wolno mieć kieszeni — ale ukryję tu za stanikiem! i szybko zdecydowana, odsunę — a białą chusteczkę i wpuściła dukata pod stanik.
— Ale czy on ci tam nie zginie?
— Nie, nie, dostojny panie — ale postaraj się pan prędko, abym miała pudełko z farbami.
— Przyrzekam ci to moja kochana Józefino, masz, oto moja ręka na to!
Książę podał dziecku rękę, a dziewczynka położyła na niéj swoją z takiém zaufaniem, że Waldemar wesoło się roześmiał.
Potém pożegnał małą milutką dziewczynę i wyszedł z bazaru.


ROZDZIAŁ X.
Józefina w domu przytułku.

Nim obaczymy, czy Małgorzata pozostała przy życiu i czy los dozwolił księciu de Monte-Vero posiadać córkę, dalszy bieg opowiadania naszego wymaga, abyśmy przypatrzyli się domowi, którego powierzchowność tyle nas zajęła, gdy nieszczęśliwa młoda matka składała dziecię swoje w koszyku umieszczonym w niszy tego tajemniczego domu.
Tajemniczém i ciemném jest wszystko, co otacza ten gmach, potrzebny w stolicy, jakkolwiek powierzchowność jego tchnie spokojem, miłością ludzkości i zachętą.
Dom podrzutków jest zbiorowym punktem sierot, biednych stworzeń, poruczonych miłosierdziu tych, co to miejsce schronienia założyli.
We froncie tego domu, od strony ulicy nie ma żadnych drzwi; okna tak są wysoko umieszczone, że z nich nikt nie widzi tych, co pragną korzystać z nizko umieszczonego koszyka. Wejście znajduje się od strony dziedzińca z tyłu domu.
Dziedziniec tworzy wielką drzewami wysadzaną przestrzeń do zabawy. Przez ciągle zamknięte drzwi wchodzi się tam, przeszedłszy obok jednego z wolnych boków domu.
Umieszczony obok tych drzwi dzwonek, wywołuje stróża, który pyta o żądanie i od przełożonéj otrzymuje pozwolenie otwarcia drzwi albo nie.
Często ich nie otwiera — nieraz słychać oświadczenie przełożonéj, że dom ten nie do otwarcia dla ciekawych.
Jeżeli zaś ktokolwiek należy do uprzywilejowanych, którzy albo wysoko protegowani, albo dla odebrania dziecka żądają wstępu, to oko ich spotyka przyjemny widok drzew zieleniejących się na obszerném podwórzu, w którego głębi wznosi się rozległy gmach.
Zbliżywszy się do niego, widzimy po prawéj i lewéj stronie wchodowych schodów pokoje nauczycielek i pomocników domu podrzutków, tuż przy wejściu małe mieszkanie stróża, mającego niezmiernie bogobojną minę, a w korytarzu przy wiodących na górę schodach pokój przełożonéj.
Z prawéj strony tego pokoju są sale dla chłopców po lewéj pokoje dla dziewcząt.
Na dole mieszkały i spały mniejsze, na górze większe dzieci.
Nad pokojami przełożonéj leży wielka sala, w któréj jadają dzieci, które już same jadać mogą.
Na dole zaś tak zwane pomocnice karmią małe dzieci.
Lekarz domu podrzutków mieszka od frontu po jednéj stronie niszy z koszykiem — po drugiéj zaś kassa i kancellarya.
Taki jest w krótkich zarysach opis domu, w którym mieszka mała Józefina — przedewszystkiém zarys jego wewnętrznéj postaci.
Dom podrzutków — dom przytułku.
Zaiste, w tych kilku słowach spoczywa cały ciężar losu tych nieszczęśliwych, téj wielkiéj liczby bezimiennych, których przeznaczenie tu zagnało dla utworzenia jednéj rodziny.
W dniu, w którym nastąpiło zamknięcie bazaru królowéj, wieczorem przybył do domu podrzutków pan sekretarz policyjny Schwartz, przełożony cyrkułu ubogich i parafii.
Wyglądał mocno wzburzony, bo twarz mu posiniała od czerwoności.
Świadomy drogi, obszedł boczny front swobodnie stojącego gmachu, zbliżył się do muru otaczającego dziedziniec a następnie do drzwi.
Zdawało się, że przybył do klasztoru, do pobożnego instytutu.
Pan sekretarz policyjny zadzwonił.
Niedługo czekał.
Nadzwyczaj pochylony, pobożny odźwierny domu podrzutków, rozumiał to silne i pewne dzwonienie — przez okienko we drzwiach poznał pana przełożonego parafii.
Usłużną ręką otworzył.
— Dobry wieczór, stary stróżu! Czy przełożona jest w domu?
— Jest panie!
— To zamelduj mnie jéj, mój kochany! Z zadowoleniem widziałem jak ostatniéj niedzieli z całą rodziną przyjmowała kommunię — to pięknie!
— Doznaję téj łaski co dwa tygodnie, panie przełożony! z ukłonem odrzekł stróż.
— Bardzo dobrze, mój kochany — modlić się, spowiadać, pokutować powinniśmy przez całe życie!
— Tak też mówi zawsze nasza łaskawa przełożona a ja ściśle się do tego stosuję — to bardzo mądra i dobra dama! zaraz jéj pana zamelduję!
Stróż z miną nabożnisia pośpieszył do domu, a pan przełożony szedł za nim powoli.
Na dziedzińcowe drzewa właśnie spadał wieczór.
Dziewczynki z domu podrzutków, od dawna z bazaru wróciły na salę.
Wkrótce ukazał się stróż na schodach i skinął, mówiąc jak pokutnik:
— Szanowna ochmistrzyni cieszy się, że może przyjąć pana przełożonego!
Sekretarz policyjny kapitalista Schwartz, czuł się dumnym ze swojego dosyć przeważnego wpływu.
Wszedł na schody nieco zasapany, bo to był duszny dzień jesienny.
Stróż założywszy ręce z ukłonem odstąpił na bok, a pan przełożony wszedł do domu.
Ochmistrzyni, podstarzała kobieta z miną uderzająco srogą i niesmaczną, w siwéj klasztornéj odzieży, zatrważająca chudością, przyjęła pana kościelnego przełożonego u drzwi swojego pokoju.
Jéj chuda, ponura twarz przybrała wyraz niezmiernie przychylny, ale zarazem i niezmiernie bogobojny.
— Tam oto jest moje pozdrowienie! rzekła i wskazała biało pomalowaną ścianę, na któréj napisane było wielkiemi czarnemi literami:
„Boże błogosław twoje wyjście i przyjście!“
— Niech Matka Bożka będzie z tobą na wieki, Amen, odpowiedział pan kapitalista Schwartz, nieco się kłaniając. Potém wprowadziła go pobożna ochmistrzyni do pokoju i drzwi za sobą zamknęła.
Siadajmy, kochany panie przełożony, rzekła poczciwa kobieta, która niewątpliwie ciągle pościła, i przez to, jeżeli jeszcze nie przez inne czyny i postępowanie, Bogu podobać się zamierzała: czemuż przypisać mam zaszczyt tak miłych odwiedzin? Ostatniéj niedzieli znowu widzieliśmy się w kościele!
— Jak i każdéj innéj, pobożna pani — siadajmy! Niestety! przybywam znowu ze skargą, i aby się z panią porozumieć, aby odstępne owieczki tego domu utrzymywać w większéj pokucie i modlitwie! Rzecz nie do uwierzenia, że niektóre z tych stworzeń, które tu z naszéj łaski wszystko dostają, ciągle dają się opanowywać złemu duchowi — rzecz to niesłychana! Należałoby mniemać, że te z łaski i litości tu wychowywane i żywione stworzenia, nie powinnyby znać nic innego prócz pokory i modlitwy!
— Przerażasz mnie panie przełożony! Już znowu skarga? Tak zwani wolnomyślni przecięż nazywają mnie w niektórych bezecnych pismach naszéj stolicy za nadto surową i za bogobojną kobietą — ale pytam pana, który znasz lepiéj stosunki i okoliczności, czyliż nie jestem również za wiele względną i dobrą?
— Surowe obejście i pokuta są miłe Bogu, moja pobożna ochmistrzyni! W rzeczy saméj przybywam ze skargą na to, że wychowywane dziewczęta nie są utrzymywane w dostatecznéj karności — nie dosyć do pokory przyuczane, że dozwala się im rzeczy niestosownych dla takich z łaski i miłosierdzia żyjących stworzeń! Jakim sposobem np. bezbożne sztuki dostają się do tutejszego domu modlitwy?
— Zgadzam się z panem przełożonym i mniemam, że pan mówisz o Józefinie? Pudełko z farbami odebrałam jéj, zniszczyłam i będę bardziéj i surowiéj napędzała ją do pokuty!
— Józefina nazywa się rzeczywiście to prawdziwie zuchwałe i nieprzyjemne stworzenie, o którém myślę — ona jest czarownica, i proszę panią zwrócić na nią jak najpilniejszą uwagę! Słusznie mam ją w podejrzeniu, że jest nieuczciwa, bo chociaż przedała najwięcéj bazarowych przedmiotów, dochód jéj był stosunkowo za mały!
— Niesłychane rzeczy! zawołała ochmistrzyni, zakrywając oczy suchemi jak klapy rękami: co za wiadomość!
— A prócz tego uparcie nie zważała na moje słowa, gdy królewskie wysokości zaszczyciły ją kupnem — pomyśl sobie, pobożna ochmistrzyni, chociaż jéj podszepnąłem, ciągle najdostojniejsze państwo nazywała: dostojna pani, dostojny panie!
— O, ginę z gniewu i wstydu! Co sobie na dworze pomyślą, o moim domu?
— Z prawdziwie przeszywającą bezczelnością stworzenie to wciskało najdostojniejszym osobom niesmaczne obrazy, nędzne polne kwiatki...
— Jakto! najdostojniejsze osoby widziały, że...
— Widziały, że w domu podrzutków, zamiast pokuty i modlitwy, uprawiają się bezbożne sztuki! Czarodziejka zmusiła najwyższe osoby do kupienia tych nędznych, niesmacznych obrazów, nim je usunąć zdołałem! opowiadał pan Schwartz.
— O święty panie — cóż to za skandal! jak prawdziwa furya zawołała rozjątrzona chuda ochmistrzyni. — Józefina więc, zamiast się modlić, przygotowała potajemnie bezbożne malowidła i równie potajemnie zaniosła i wystawiła na królewskim bazarze! Ach! przy tych obłudnych istotach przecięż zawsze być nie można?
— Tak jednak było, pobożna ochmistrzyni!
— O, co za plemię! Te świętoszkowate istoty! Jeżeli się na nie zważa, to śpiewają i modlą się, a byle się tylko odwrócić, są to węże! Czy i na innych masz się pan poskarżyć?
— Nie, pobożna ochmistrzyni! Inne były skromne, uczciwe, gotowe do pokuty i pokorne dzieci!
— A więc znowu tylko to uparte stworzenie — znowu tylko ta Józefina! Zatrzymaj się pan chwilkę, szanowny panie przełożony, sprowadzę tę niegodziwą!
Korzystając z oddalenia się ochmistrzyni, powiemy tu zaraz, że Józefina pomiędzy wielką liczbą chłopców i dziewcząt, sama jedna była czystą, sama jedna niewinną. Wszystkie inne były to pozorne świętoszki i obłudnice; tylko Józefina modliła się w cichości, leżąc na nędzném posłaniu w sali — dla tego miano ją za niepoprawną, inne zaś za pobożne!
Winniśmy nawet objawić, że gdy Józefina nie myśli zgoła o przeniewierzeniu się w czémkolwiek, tymczasem Większa część takich, które u ochmistrzyni uchodziły za najpotężniejsze, znajdowała sposobność codziennie i niepostrzeżenie uszczknąć sobie cokolwiek na łakotki. Ale te obłudnice wpływem ochmistrzyni zupełnie zepsute, były tyle przebiegłe, że ukryć to umiały i wszystkich świętoszkowatemi minami oszukiwały.
Tego na prawdę Józefina nie umiała, bo wstydziła się wszelkiéj obłudy.
Modliła się do Boga szczerze i wiernie, jeżeli czuła tego potrzebę — serce jéj nienawidziło fałszywości większéj części dziewcząt z domu podrzutków — miała w nich tyle odrażających przykładów — a nawet gdyby ich nie miała, Józefina nie byłaby nigdy w stanie, serce swoje uczynić pokrywką obłudy i świętoszkowatości. Chociaż jeszcze była tak młoda, jednak delikatnie umiała pojmować dobre i złe; u dziecka nazywają takie uczucie głosem dobrego anioła.
Siedziała w sali, w któréj oprócz niéj mieszkało około trzydziestu innych dziewcząt.
Gdy te potajemnie dzieliły się swojemi łakociami i pozostałe groszaki ukryć się starały, Józefina siedziała przy oknie i przypatrywała się czerwonéj jesiennéj barwie wierzchołków drzew.
Przed jéj oczami rozwijały się miłe i piękne obrazy, bo wszelka boleść znikła z jéj zachwycającéj twarzy, a miejsce jéj zajęła radosna ufność.
Uśmiechała się...
Jéj blond loki, nie sztucznie, ale jak je natura utworzyła, spadały na ramiona — niebieskie oczy skierowane na dziedziniec bujały marząco po gałęziach drzew — małe, delikatne ręce odwiązały białą chusteczkę od stanika. Na świeżych policzkach miała różane tchnienie, a małe usta były jeszcze zupełnie dziecinnie zaciśnione, wiele zaś obiecująca postać zupełnie nierozwinięta.
Wtém nagle otworzyły się drzwi sali.
Zawsze na to przygotowane inne dziewczyny, szybko ukryły swoje łakocie i porobiły pokorne minki.
Ale Józefina wcale tego nie słyszała, że się drzwi raptownie otworzyły.
Dusza jéj w owéj chwili nie była w domu podrzutków — w domu „ojcowskim,“ w którym tyle czarnych dni przeżyła, tyle kar wycierpiała.
Chociaż niewinna, wszystko zawsze znosiła spokojnie i z poddaniem się, jakich po dwunastoletniém dziecku zaledwie się można było spodziewać — dobre sumienie i ufność w Bogu zawsze jéj we wszystkiém dopomagały.
Ale ochmistrzyni i jéj pobożne pomocnice nazywały to uporem i stawały się coraz przykrzejsze i nienawistniejsze dla biednéj Józefiny.
Pocieszała się więc tém, że znalezione w drodze w czasie przechadzek kochane kwiatki, równie jak ona samotne i opuszczone, równie mające nad sobą tylko Boga i niebo, rysowała na nędznych arkuszach papieru, a potém farbami pociągała. Było to dla niéj niewypowiedzianą rozkoszą — która znowu miała dla niéj zabłysnąć — z łaski owego nieznajomego pana, który po trzykroć w bazarze do niéj przystępował.
Przyrzekł jéj, że za piękną sztukę złota kupi jéj nowe pudełko z farbami — przekonała się więc czy nie zgubiła tego dukata — czuła go przez stanik.
Wtém rozległo się po sali wściekłe, gniewne wołanie: „Józefino!“ tak, że je powtórzyły pobielane ściany, pod któremi stało łóżko przy łóżku.
Mała, miła dziewczynka zerwała się — natychmiast poznała czyj to głos — wołała ją zła ochmistrzyni.
— Józefino! Nie widzisz nawet, że tu jestem. Uparta głowo znowu próżnujesz? Patrzysz na wieczór siedząc w oknie! Przypatrz się swoim siostrom: każda z nich ma robotę w ręku! Pójdź zemną do mojego pokoju!
— O mój Boże kochany! poszepnęło biedne dziecię wzdychając — w pokojach ochmistrzyni tak często ponosiło najcięższe kary — cóż teraz znowu czeka?
Ale w téjże chwili idąc za ochmistrzynią nabrała odwagi.
Czytelniczki nasze pojmują zapewne, zkąd pochodziła ta odwaga?
Przypomniała sobie uprzejmego nieznajomego, który jéj przyrzekł nowe farby.
Ta myśl zachęciła ją do zniesienia wszystkiego.
Ochmistrzyni tak mocno pochwyciła Józefinę za rękę, że w tém pochwyceniu objawił się cały gniew i niecierpliwość.
— Niegodziwe, niewdzięczne stworzenie, mówiła pobożna kobieta z przerażającą miną: obym się ciebie raz nakoniec pozbyć mogła! Ale czekaj-no, kolej twoja nadejdzie już niedługo, a dam ci miejsce, w którém się pewno poprawisz! Nadużywasz mojéj pobłażliwości i dobroci — ale teraz ukarzę cię bez litości!
— O mój Boże, ja nic złego nie zrobiłam! słysząc to poszepnęła dziewczyna.
— Co, nędzne stworzenie? Chcesz się usprawiedliwiać? Zamyślasz znowu wywinąć się zuchwałém kłamstwem? Czekaj, ono ci nie ujdzie! Oto, panie przełożony, rzekła ochmistrzyni, otwierając drzwi swojego pokoju i wpychając przez nie Józefinę, oto jest wąż!
Truchlejąca dziewczyna ujrzała przed sobą człowieka ze złowrogiemi, wielkiemi, czarnemi oczami, który się w bazarze tak przykro z nią obchodził — przeszywał ją spojrzeniem, tak, że spuściła niewinne oczy.
— Tak, właśnie to samo nieposłuszne, nieokrzesane stworzenie! odpowiedział kościelny przełożony Schwartz; znajdziemy środek na poprawienie go!
— Proszę pana, pomóż mi kochany panie przełożony — bo jestem zawsze za powolna i dobra!
Józefina spojrzała zdziwiona na ochmistrzynię — powolna i dobra powiedziała? a przytém przewracając oczami, spojrzała w niebo?
— Kiedy malowałaś te obrazki, które śmiałaś wystawiać? spytał przełożony.
— Odpowiadaj! Kiedyś je malowała? powtórzyła ochmistrzyni.
— W soboty, kiedy inne dziewczęta i chłopcy bawili się na dziedzińcu, odpowiedziała Józefina.
— Nie mówiąc już, że zapewne kłamiesz, z szyderczym uśmiechem powiedział pan przełożony kościoła i ubogich, jest to rzecz niedozwolona i grzeszna!
— Zupełnie niedozwolona i grzeszna — raczéj modlić się i pokutować! potwierdziła ochmistrzyni — odebrałam jéj pudełko z farbami, więcéj już malować nie będzie!
— Bardzo dobrze, pobożna przyjaciółko, bardzo dobrze! Czy wszystkie zebrane pieniądze oddałaś jak inne sieroty?
— Tak jest panie! odpowiedziała Józefina.
— I nic dla siebie nie zatrzymałaś, nic nie masz przy sobie?
Dziewczę wstrzymało się z odpowiedzią.
Dla siebie nic nie schowało — ale miało przy sobie dukata, który mu darował nieznajomy!
— No cóż, milczysz? zawołała ochmistrzyni, a jéj siwe, przeszywające oczy zrobiły się wielkie jak młyńskie koła.
Józefina właśnie chciała powiedzieć: „Owszem, mam przy sobie pieniądze!“ ale przyszło jéj na myśl, że takowe zostaną jéj odebrane, a wtedy przepadnie tak pożądane pudełko z farbami.
Przytém tego dukata dał jéj nieznajomy pan.
— Nic nie zatrzymałam i nic nie mam przy sobie, nakoniec wymówiła.
— Rumienisz się — wężu, kłamiesz!
— Domysł mój sprawdza się! powiedział sekretarz policyjny Schwartz.
Józefina nie śmiała dłużéj panować nad sobą — zalała się łzami.
— Czego płaczesz, kłamco? Rozbieraj się, zrewiduję cię! z lodowatą surowością powiedziała ochmistrzyni.
Dziewczę łkało, nie mogąc wymówić ani słowa — zupełnie było przestraszone.
— Czy słyszysz? Zdejmiéj odzież z siebie! głośniéj powtórzyła ochmistrzyni, albo cię stróżka rozbierze!
Pan przełożony kościoła radował się myślą, że powierzchownie bardzo ładna i delikatna dziewczynka, zapewni mu bardzo przyjemny widok — ponieważ okoliczności zmusiły go zaślubić kobietę prawie o dwadzieścia lat starszą od niego, więc tém grzeszniéj lubił dziewczęta wszelkiego wieku — ale potém spowiadał się bardzo szczerze i co tydzień modlił się w kościele. Oczy jego zatém nadzwyczajnie błyszczały.
Józefina wahała się ciągle jeszcze wykonać wściekły rozkaz chudéj ochmistrzyni.
— Nie tutaj! rzekła zawstydzona, spojrzawszy na pana przełożonego.
— Jakto! ta istota śmie jeszcze teraz być nieposłuszną? jeszcze gniewniéj niż ochmistrzyni zawołał pan Schwartz: myśli już, że ktoś na nią uważa, że jest już dorosła i ma swoją wolę!
Ochmistrzyni chwyciła ją za ramię i pociągnęła za sobą szybko i wcale niełagodnie do drugiego pokoju — tam nim Józefina przemówić zdołała, zerwała z niéj kaftanik i sukienkę.
W téj chwili padło coś na podłogę i głośno zabrzękło.
— Otóż mamy! zawołali ochmistrzyni i przełożony kościoła, prawie jednocześnie.
— O mój Boże kochany — nie opuszczaj mnie! z cicha modliła się dziewczyna.
— Dukat! zawołała zgorszona gospodyni i podniosła błyszczący pieniądz: o! ten wąż, to niegodziwe stworzenie — dukat! Milcz, złodziejko! O ja nieszczęśliwa! coś podobnego mogło zajść w moim domu poświęconym pobożności!
Stara gorliwa osoba, według zwyczaju, w największém oburzeniu chude ręce przycisnęła do twarzy, udając, że z oczu w niebo wzniesionych łzy ociera.
— Złoto! powiedziała bez głosu, wracając do kościel- nego przełożonego i podając mu dukata: o! co za okropna hańba!
— Pociesz się pobożna przyjaciółko! Prawie byłem tego pewien — świat jest zły i pełen grzechu, kochana ochmistrzyni... pomyśl-no tylko, że taka młoda, a już niebezpieczna złodziejka!
— O, tego wstydu nie przeżyję! Najjaśniejsza królowa, dostojna protektorka tego domu, dowie się o tém — ten wąż nie uszanował nawet szlachetnego celu pieniędzy, zebranych z bazaru.
— Ja to święcie... mówiła Józefina, która szybko ubrała się w swoją biedną odzież i znowu weszła do pierwszego pokoju.
Na taką zuchwałość pan przełożony kościoła chciał się skryć pod ziemię.
— Ja to święcie otrzymałam, powtórzyło dziewczę, któremu oczy nagle śmiało zabłysły... dostałam w podarunku sznur korali — położyłam go, aby go znowu sprzedać...
— I pieniądze schować! cierpko dodał pan Schwartz.
— Moje obrazki, moje kochane kwiatki, ten jedyny mój majątek, z radością ofiarowałam dla ubogich tułaczy!
— Wężu, chrypiąc zawołała ochmistrzyni: nędzne stworzenie, śmiesz jeszcze zaprzeczać? Ta sztuka złota wypadła z za twojego stanika!
— Dostałam ją w podarunku! śmiało powiedziała Józefina.
— Ach, to trzeba oszaleć! powiedział pan przełożony kościoła, załamując ręce.
— Dostała w podarunku? zawołała przełożona: o mój Bożo, dodaj mi siły, abym tego węża nie udusiła!
— Pozwól pobożna przyjaciółko, przerwał pan sekretarz policyjny Schwartz z miną mającego dobrą myśl — pozwól! Mówisz, że ci tego dukata darowano? Któż go ci darował, hę?
— Jakiś pan z ciemną brodą, odpowiedziała Józefina; to tylko niedobrze zrobiłam, że zaraz tego nie powie- działam, ale sądziłam, że mi pieniądz ten zostanie odebrany!
Szczerość dziecka jeszcze bardziéj pogorszała jego nieszczęśliwe położenie.
— Zostanie odebrany! wołała prawie bez tchu zatwardziała gospodyni: wąż chce rzucić na mnie podejrzenie!
— Któż to był ten pan, który ci podarował dukata? wypytywał daléj pan sekretarz policyjny: jak się nazywał?
— Tego nie wiem! odpowiedziało dziewczę.
— Aha — otoż mamy! Już daleko zaszliśmy! Pieniądz ukradła i postępuje jak wszystkie doświadczone złodziejki, bo dla usprawiedliwienia się przytacza nieznajomego. No, pobożna przyjaciółko, ukarz pani! Tym razem postępek małéj winowajczyni jeszcze nie dojdzie do wiadomości sądu — ale na drugi raz może być pewna kary!
— Panie, ten złoty pieniądz dostałam w podarunku, możesz pan sądzić co się panu podoba! w dziecinnym gniewie zawołała Józefina — haniebny czyn i słowa jego tak ją bolały, że była w stanie rzucić się na niego — zbladła i drżała gwałtownie. Nieznajomy pan przybędzie tutaj — a wtedy okaże się, że jestem niewinna!
— Myślisz, że przez tę chytrą obietnicę odroczysz karę i mnie powstrzymasz? mówiła ochmistrzyni. Dopóty będziesz cierpiała karę, aż przybędzie ten nieznajomy!
— Bardzo słusznie, pobożna pani, tym sposobem sama oznaczyła czas trwania kary! Będzie ją cierpiała dopóki nie przybędzie nieznajomy, a to zapewne wiecznie potrwa! mniemał pan przełożony kościoła, i polecając się pobożnie względom ochmistrzyni, pożegnał ją.
Chuda osoba podziękowała panu przełożonemu za względność i pomoc; potém gdy pan Schwartz wyszedł, chwytając Józefinę suchemi rękami, wpadła na nią jak furya.
— Bezbożny wężu! wrzeszczała przytłumionym głosem i chciała wywrzeć swoją wściekłość na delikatném ciele dziewczęcia.
Ale Józefina nagle się zerwała i przybrała groźne stanowisko.
— Proszę mnie nie dotykać! zawołała blada jak śmierć: jestem niewinna!
— Co! chcesz rękę podnieść na mnie, chcesz się bronić, nędznico? ta ręka z grobu ci wyrośnie!
— Proszę mnie nie bić — teraz to na dobre nie wyjdzie. Gdybym była winna, tobym się poddała pod razy, ale tak to pani bić mnie nie śmiesz!
— Otóż twój upór wychodzi na wierzch, ty obłudnico, złodziejko! Ja ci zastępuję miejsce matki, a ty śmiesz...
— Miejsce matki? z bolesném zapytaniem powtórzyło dziewczę. O mój Boże! czyś się pani kiedy zemną jak z dzieckiem obchodziła, czyś mnie kiedy swojém dzieckiem nazwała?
— Nie, wężu, bo nie zasłużyłaś na to! Precz, precz mi z oczu! Udasz się zaraz na dół! W oddalonéj izbie pokutować będziesz za karę! Te dobre sukienki zdejmiesz, a przywdziejesz złe, zdejmiesz trzewiki i będziesz chodziła boso, będziesz nosiła wodę dla pobożnych pomocnic i dla nauczycieli i służyła we wszystkiém co ci rozkażą!
— Zrobię wszystko, drżącym głosem mówiła Józefina seryo i blada... i nagle łkając padła do nóg ochmistrzyni. O zlituj się pani! przez wszystkich świętych, jestem niewinna! Nie posyłaj mnie pani do oddalonéj izby na dole — tam tak okropnie!
— Właśnie, że widzę, iż się téj kary boisz, tém dłużéj ją cierpieć będziesz! rzekła ochmistrzyni, ciesząc się widokiem ukorzonéj. Już ja cię poskromię, zuchwałe, złe stworzenie! Uginałam już uporczywsze umysły! Precz mi z oczu! Daléj do dolnej izby!
Ochmistrzyni pociągnęła za sznurek od dzwonka.
Stróż wszedł.
— Ta bezbożna osoba od dzisiejszego wieczoru przenosi się na nieograniczony czas do izby na dole, zawołała pokazując stróżowi powoli powstającą Józefinę: o chlebie i wodzie ma tam uczyć się pokuty i modlitwy!
— Pokutować i modlić się, potrzebna rzecz! pobożnie mrugając oczami potwierdził stróż.
— Niech ją przytém twoja żona ubierze w jak najstarsze i najgorsze suknie, jakie ma u siebie w schowaniu, niech wszelką służbę pełni boso!
— Rozkaz szanownéj gospodyni będzie wykonany!
— Nie dawać jéj żadnego światła, żadnéj książki, żadnego pióra! Niech ten wąż pokutuje i modli się, aby się poprawił!
— Potrzebna rzecz! powiedział z ukłonem głupi stróż.
Ochmistrzyni nie mówiąc ani słowa do Józefiny, wskazała drzwi z dumą, którą tak często tak nazwani pobożni biednym swoim podwładnym okazywać lubią, a sami w obec wyższych jeszcze nikczemniéj się czołgają — stróż zaś chciał wyprowadzić swoją ofiarę.
Ale trzynastoletnia Józefina cofnęła się od niego.
— Nie dotykajcie mnie stróżu, pójdę sama! powiedziała mocno i groźnie — wreszcie jeszcze raz odwróciła się i dodała z głębi serca:
— Niech pani Bóg przebaczy! Boże nie opuszczaj mnie!
Przeszła obok zdziwionego stróża i wyszła z pokoju.
W wązkich i krętych korytarzach domu podrzutków było ciemno. Józefina znała znaczenie kary, którą wycierpieć miała — już raz przepędziła trzy dni i trzy noce w téj samotnéj izbie podziemnéj, z winy obłudnego podrzutka, który ją oskarżył.
Ale teraz kara była obostrzona!
Nadeszła noc, było zimno. Przybyła do mieszkania stróżki, zdjęła suknie i trzewiki, i dostała kilka podartych, nędnych łachmanów.
Tak ubrana, bez szemrania, zeszła na dół po stromych schodach, a towarzyszyła jéj stara stróżka z latarnią i dzbankiem wody.
Nakoniec zeszły do ponurego, okropnego dołu.
Po za deskami stały tam stare, połamane meble, daléj wisiała zużyta odzież, a indziéj znowu znajdowały się rozmaite sprzęty domowe, ale takie tylko, które oszczędziły myszy i szczury mające tu swoją siedzibę.
Przeszedłszy jakiś czas przez ciemne, pełne cugów korytarze, dostały się nakoniec do izby.
Stróżka otworzyła stare drzwi.
Józefina weszła do ciemnego, zimnego, pustego pokoju; w głębi jego było nędzne słomiane posłanie, gdzie dach przytykał ukośnie, tak że gdyby powstające dziecię zapomniało gdzie się znajduje, toby się koniecznie głową uderzyć musiało.
Stróżka postawiła dzbanek z wodą, przyniosła kawałek chleba i znowu izbę zamknęła.
Józefinę przejął tajemny dreszcz. Mała, zaledwie trzynastoletnia dziewczyna doznaje bojaźliwych wstrząśnień, jeżeli się znajduje w oddalonéj, ciemnéj, strasznéj przestrzeni.
Tak też było z Józefiną. Nie śmiała ona okryć się wełnianą kołdrą i spocząć na cuchnącém wilgocią słomianém legowisku. Przeciąg wiatru wiejącego przez otwory, zatrważająco stukał zasuwami i poruszał białemi staremi rupieciami jak widmami. Przytém myszy i szczury odbywały nieustanne polowanie nietylko na korytarzach, ale i w izbie, napadały na chleb Józefiny i uważały go za dobry rabunek.
Ich nieznośny pisk przerażał tak dalece dziewczynę, że płacząc skurczyła się i ruszyć nawet nie śmiała.
Nazajutrz rano przyszła stróżka i kazała jéj wyjść na dwór do roboty. Małemi bosemi nóżkami musiała wyjść i drobnemi rękami nosić wodę ze studni dla pomocnic i nauczycieli i robić wszystko co jéj kazali.
Inne dziewczęta potajemnie szydziły z niéj i wskazywały ją palcami.
Józefina bez oporu wykonywała robotę — tylko noce męcząco ją przerażały.
Jednak utrudzenie przezwyciężyło trwogę, i dziecko spało na nędznéj słomie tak słodko, jak dzieci bogaczów w puchowéj pościeli.
W kilka dni późniéj powietrze było lodowato-zimne, a gdy nadszedł wieczór, wiał wiatr zapowiadający burzę, pierwszy śnieg na ulicach i dachach.
Józefina w zimnéj, pustéj izbie na dole drżała od zimna, a gdy w nocy wstrząsło nią przejmujące zimno, obudziła się, czuła że ma pełno śniegu na cienkiej kołdrze, którą się owinęła — śnieg ten napadał przez szczeliny w popsutym daszku. Ręce jéj prawie posztywniały, a zęby dzwoniły.
Tak tęsknie oczekiwała poranku, pragnąc wyjść z zimnéj i ciemnéj izby.
Jéj nóżki poodziębiały się, a boleść wyciskała jéj gorące łzy z oczu.
Nakoniec siwy blask przebił się przez dziury w dachu do izby, i wkrótce przyszła stróżka, przynosząc chleb i wodę. Zimna woda dla dziecka na wpół przemarzłego! Ani kropelki ciepłéj zupy, ani trochy kawy, ani filiżanki mleka nie podano biednéj dziewczynie.
Józefina dreptała, aby rozgrzać zesztywniałe nogi, i chodząc po korytarzach dostała się nakoniec do wygodniejszych przestrzeni, w których mogła zabawić tylko tak długo, ile potrzeba było dla ukończenia długiéj i utrudzającéj pracy. Na dworze było zimno, a śnieg leżał na dziedzińcu domu podrzutków i około studni.
Mała Józefina musiała bosemi, posztywniałemi od mrozu nogami ciągle chodzić po śniegu, napełniać przy studni konewki i dzbanki, gdzie spadłe krople wody zamarzały.
Wtém około godziny jedenastéj przed południem, ulicą przejechał jakiś ekwipaż i zatrzymał się w pobliżu domu podrzutków.
Pobożny stróż, który tylko co oczyścił na dziedzińcu drogę ze śniegu, przystąpił do drzwi i postrzegł królewski ekwipaż.
Czémprędzéj pośpieszył do domu i uwiadomił ochmistrzynię, że zapewne nastąpi dostojna wizyta.
W téj chwili już głośno zadzwoniono.
Chuda, pobożna ochmistrzyni zwołała natychmiast pomocnice i nauczycieli, i w kilka sekund rozległy się po wszystkich salach nabożne pieśni.
Zdyszały stróż doniósł, że u drzwi jest królewski lokaj, i żąda wstępu dla przełożonéj klasztoru Heiligstein.
Przełożona klasztoru Heiligstein.
Słowa te sprawiły niezmierne wrażenie na ochmistrzyni. Tak jak stała, pośpieszyła przez pokryty śniegiem dziedziniec do fórty, a stróż szybko zdążał za nią. W zapale nie uważała, że Józefina właśnie przy studni napełniała ostatnie konewki.
Z pokorną miną i gestem przyjęła u drzwi dostojną opatkę, ktôréj towarzyszył jakiś pan wojskowym płaszczem odziany.
— Niech Najświętsza Panna błogosławi pobożną księżniczkę! Łaska jéj odwiedzin podnosi i uszczęśliwia mnie! mówiła ochmistrzyni śpiewającym głosem, i założywszy ręce, z przyjemnością słysząc, że dochodziły tu odgłosy dziecinnych śpiewów, do głośnego wymawiania zachęcanych wcale niechrześciańskiemi pogróżkami nauczycieli.
Karolina nie bardzo zbudowana za nadto pokorną i pobożną miną i obejściem się ochmistrzyni, badawczo na nią spojrzała.
— Dobrze, już dobrze, moja kochana, rzekła cokolwiek chłodno: przybywamy nietylko dla zwiedzenia tego domu nieszczęśliwych sierot.
— O, Bóg błogosławi mu! Pobożna, dostojna księżniczka zapewne raczy pochwalić drogi, któremi tutaj chodzimy! wtrąciła ochmistrzyni, korzystając z krôtkiéj przerwy w słowach Karoliny.
— Tak się spodziewam moja kochana! Ale prócz tego sprowadza nas inny powód — przybywamy, dowiedzieć się o jedném z waszych biednych dzieci!
— Wszystkie są zdrowe, wychowują się w pokorze i pokucie, w śpiewie i modlitwie!
— Słyszę to sama, moja kochana! W pokorze i pokucie — bardzo to dobrze, jeżeli z tém wszystkiém połączona jest praca i czystość serca! Wyznać ci muszę, mówiła daléj Karolina, że bez twojéj wiedzy jestem żarliwą orędowniczką twojego domu, od czasu jak oto ten dostojny wojskowy, książę Waldemar i ja przypadkowo poznaliśmy i polubili jedno z waszych dzieci — ale wejdźmy do wnętrza domu!
Ochmistrzyni była zachwycona, a jéj mina i wszelkie ruchy stawały się coraz bardziéj pełne namaszczenia, bo widziała, że ją chwalą.
— Dzieci w waszym domu, w wolnych godzinach, jeżeli mają po temu skłonność, zajmują się rysunkami i t. p. rzeczami? powiedziała księżniczka idąc z księciem i ochmistrzynią przez dziedziniec.
— O niech wszyscy święci strzegą dzieci od tak grzesznych skłonności! odpowiedziała ochmistrzyni.
— Jakto! spytała Karolina — czy podobne rzeczy miałyby być zabronione?
— To nigdy się nie robi. Tu uczą pokory i pokuty!
Księżniczka spojrzała nieco zdziwiona i nieprzyjemnie dotknięta na swojego towarzysza, który właśnie przy okrytéj lodem studni postrzegł małą dziewczynkę, stojącą w śniegu bosemi nogami i zacierającą małe jak raki czerwone rączęta.
Była to Józefina, która nie postrzegła jéj dotyczących odwiedzin opatki i księcia.
Nogi i ręce niezmiernie ją bolały, a oczy mimowolnie napełniały się łzami.
— Spojrzyj-no tam na to biedne dziecię, moja droga kuzyno! rzekł książę do opatki, która teraz zwróciła uwagę na Józefinę.
Stanęła przerażona.
— Jakto! moja kochana, szybko spytała: biedne dzieci tego domu, na taki śnieg i deszcz nie noszą trzewików?
— To kara, którą to niesforne dziecię ma odpokutować. Pobożna, dostojna księżniczka raczy młodą winowajczynię przez to surowo ukarać, jeżeli nie będzie zwracała na nią uwagi!
— I cóż to ona popełniła? spytała opatka.
Wtém książę nagle zawołał:
— Dla Boga, wszak to nasza mała Józefina!
Ochmistrzyni myślała, że niedobrze słyszała i zrozumiała, wielkiemi oczami spojrzała na księcia, który po śniegu poszedł do studni.
— Ależ zaledwie ją teraz poznać można! zawołała Karolina — zbladła i znędzniała! Co to się. stało?
— O, święta Panno, oświeć zbłąkaną owieczkę! wzniósłszy oczy w niebo mówiła ochmistrzyni, gdy książę zbliżył się do małéj, od mrozu drżącéj Józefiny, która poznała w nim swojego dobroczyńcę.
Boleści, zimna, łez, wszystkiego teraz zapomniała.
Rozjaśniona, uśmiechająca się przystąpiła do księcia, swego dostojnego obrońcy.
— Okropność! zawołała Karolina: biedne dziecię! Powiedzże raz moja kochana, co cię spowodowało do tak ciężkiego ukarania téj biednéj dziewczynki?
— Ona jest — serce krwią zachodzi, gdy to mówię — ona jest złodziejką, która w sukniach przechowuje złoto z bazaru skradzione!
Karolinę mocno to wzruszyło, ale w téj chwili nadeszła Józefina, którą książę szybko przyprowadził za rękę.
Ochmistrzyni rozwarła znowu wielkie oczy, jak koła u powozu.
— O dostojny panie, rzekła dziewczynka, która słyszała jak mówił wąż: chciéj opowiedzieć łaskawéj ochmistrzyni, że mi złoty pieniądz darowałeś, i że mi za te pieniądze chciałeś kupić nowe pudełko farb!
Ochmistrzyni czuła, jak lodowate zimno po całym jéj grzbiecie przebiegło.
— Niesłychane brutalstwo! Patrz droga kuzyno, na to kochane — na to nieszczęśliwe dziecię! wykrzyknął do głębi oburzony i wzruszony książę.
— Królewska wysokość na prawdę dałeś sztukę złota? Przecięż pan przełożony kościoła Schwartz powiedział... bełkotała chuda, ze strachu blada jak śmierć i zupełnie zgnębiona pobożnisia.
— Rzeczywiście darowałem temu małemu, kochanemu dziewczęciu dukata! niechętnie powiedział książę, gdy Karolina całowała małą Józefinę — a pani, kobieta pobożna, na prawdę temu delikatnemu dziecku nierozważnie cierpieć kazałaś? Czasby już było, aby dobroczynne instytucye, podobnie jak ta, dla nieszczęśliwych, miłosierdzia potrzebujących małych istot urządzone, przeszły w łagodniejsze i lepsze ręce, w ręce prawdziwie chrześciańskie!
— Jak ty drżysz, moja kochana Józefino! powiedziała opatka, i dziecko zadowolone usprawiedliwieniem się, a bardziéj jeszcze nadzieją posiadania farb otuliła ciepłém okryciem. Chodź, biedna mała — zabieram cię z sobą!
— Zapewne droga kuzyno, teraz równie jak ja, nie pragniesz dowiedzieć się nic więcéj o rezultatach teraźniejszego tutaj zarządu! cierpko powiedział książę. Oszczędź sobie dalszego trudu, pani przełożona, i każ biednym dzieciom w salach, aby dłużéj nie wysilały swoich małych płuc! śpiewem i modlitwą nic nie osiągniecie, jeżeli nie połączycie tego obojga miłością, z pracą i dobrobytem! Czy mogę cię odprowadzić do powozu, droga kuzyno?
Ochmistrzyni, pod którą, kolana drżały, chciała jeszcze kilka słów powiedzieć dla objaśnienia rzeczy i usprawiedliwienia się, ale za nadto była pomieszana.
— Miałam panią, za matkę dzieci, których domem jest dom podrzutkowi upominająco powiedziała Karolina — biada tym, którzy starają się zapomnieć, że Bóg jest miłością! Przypominam pani słowa: „Dopuśćcie maluczkim przyjść do mnie a nie brońcie im!“ Bolesnego nabrałam przekonania!
— O nie gniewajcie się tak bardzo, dostojny panie, na szanowną ochmistrzynię! półgłosem prosiła mała Józefina, błagalnie patrząc na księcia — ona już drży!
— Królewska wysokości, załamując ręce wołała nabożnisia — coś podobnego nigdy się już nie zdarzy — bez surowości nic poradzić nie można — a modlitwa i pokora to nasze dzieło! Jeszcze mam — oddać dukata...
— Kup pani za niego jakiekolwiek potrzebne rzeczy dla biednych dzieci! rzekł książę do ochmistrzyni. Pudełko z farbami, moja kochana mała, ja ci kupię!
Opatka i książę zimno pożegnali ochmistrzynię, a pierwsza oświadczyła, że sama zajmie się wychowaniem małéj Józefiny.
Stróżka domu, który Józefina po raz ostatni opuszczała, znowu włożyła jéj trzewiki, poczém Józefina pożegnała pomocnice, nauczycieli oraz chłopcowi dziewczęta, i z rozpromienioną twarzą udała się za opatką i księciem do powozu.
Ochmistrzyni ze strachu i wzruszenia dostała gwałtownego attaku migreny, i przez kilka dni nie pokazywała się nikomu.
Dla uspokojenia naszych czytelników dodamy, że dom podrzutków niedługo już pozostawał pod zarządem nabożnisi i jéj zwolenników, lecz poruczono go zarządowi, który obok modlitwy, więcéj wglądał w umysłowe i fizyczne rozwijanie się biednych istot w domu tym wychowywanych, aniżeli zarząd dawniejszy.


ROZDZIAŁ XI.
Pokutnica.

Wróćmy teraz do Eberharda i Małgorzaty.
Już szarzało poranne światło, gdy książę z wynalezioną córką wyszedł z klasztoru na pole; w koło rozszerzał się bladawy brzask — ale w przyległym lasku jeszcze panowała ciemność.
Mnicha Antoniego nigdzie nie było widać, skrył się jak najprędzéj, a barona pozostawić musiał w mocy Sandoka.
Jeszcze bardziéj opanowała wściekłość Schlewego, gdy ujrzał, że książę, niosąc omdlałą dziewczynę, zbliża się z Marcinem miał jednak nadzieję, że Małgorzata nie wróci już do życia. Znał wszelkie tajemnice dotyczące jéj przeszłości — wiedział, o czém teraz Eberhard z boleścią ma się dowiedzieć.
Von Schlewe widział się w ręku nieprzyjaciela, i gdy mu oczy błyszczały, rozmyślał o środku wyswobodzenia się przemocą. Lecz małą miał nadzieję umknięcia, bo murzyn pilnował go jak Argus.
Eberhard w téj chwili nie myślał o niegodziwym baronie, którego nieprzyjaźń i złośliwość tak często mu się uczuć dawały, dusza jego jedynie zajęta była Małgorzatą, swoją nieszczęśliwą córką, która blada i beprzytomna na ręku jego spoczywała. Była piękna, chociaż na jéj bladéj i cierpiącéj twarzy malowała się głęboka boleść.
Zamknęła powieki — blond włosy ciężkie i długie spadały z niéj — biedna odzież wskazywała nędzę, jaką wycierpiała.
Widok ten tak mocno wzruszył księcia de Monte-Vero, że długo stał nie mogąc wymówić ani słowa.
Wyglądał jak pogrążony w modlitwie.
Marcin pośpieszył do lasku, w którym był postrzegł strumyk, i przyniósł świeżéj wody, dla zwilżenia czoła i ust Małgorzaty.
W klasztorach nie chciał Eberhard szukać żadnéj pomocy dla córki — bo zapewne obawiał się, aby do przygotowanego tam lekarstwa lub orzeźwiającego napoju skrycie nie przymieszano trucizny.
Książę złożył omdlałą na rozesłanych kocach — tutaj chciał jéj udzielić pierwszéj pomocy, a dopiero z rana postanowić, w jaki sposób przedsięweźmie powrotną podróż z Małgorzatą do Paryża.
Ze wzruszającą troskliwością przypatrywał się biednéj — z ojcowską miłością okrył ją płaszczem, aby jéj wilgotne ranne powietrze nie szkodziło.
Znalazł dziecię swoje. Miał nakoniec Małgorzatę w ręku. Ale co miał usłyszeć? czego dożyć?
Już sama nieszczęśliwa postać dziewczyny, świadczyła o cierpieniach i walkach, jakie wytrzymać musiała. A jak ciężkie musiała przechodzić koleje, z których tylko jedną widzieć mu dozwolono!... bo pamiętał okropną godzinę, kiedy Małgorzatę postrzegł w kajdanach.
A była to tylko bardzo mała część cierpień, które ta biedna odrzucona wycierpieć musiała.
Książę de Monte-Vero czuł to dobrze — czuł także, iż Małgorzata nie oparła się wszystkim pokusom, które ją bezbronną spotykały — jéj blade, pełne żalu oblicze przekonywało go, że była pokutnicą, na którą spoglądał z bólem i radością, z bojaźnią i nadzieją.
A przecięż znalazł ją — mógł ją kochającą ojcowską ręką naprowadzić na drogę szlachetną i dobrą.
Było to jego świętym obowiązkiem, łagodnością i miłującym sercem naprawić wszystko co się stało.
Boleść przejmowała jego duszę. Litość nadała jego oczom blask głęboki, a usta szeptały:
— Wszystko, wszystko niech ci będzie przebaczone, moja córko! Cokolwiek stać się mogło, przysięgam w téj pełnéj nadziei godzinie, nigdy żadném słowem wyrzutu, ani gniewném spojrzeniem o tém ci nie wspomnę!
Boże dozwól tylko, abym cię zdołał kochającą ręką z sobą uprowadzić!
Wtedy za wszystko odpokutuję, wszystko przeniosę, — cokolwiek przeszłości dotyczę, wtedy wszystko z rozkoszą zdobędę, co tobie i mnie, nie z mojéj winy, dotąd wzbronione było!
A Matka Bożka sprawi, że cię nie znalazłem za późno — że cię dla mnie zachowa!
Ojcowskie serce drży na błogą myśl, że będzie mi dozwolono tobie, biedaczko, przewodniczyć nadal miłością, na któréj ci tak długo zbywało! Twoje troski, nieszczęścia przemienić się muszą w radość — bo wszystko co posiadam jest twoje, do ciebie tylko należy! Przecięż z radością gotów byłem oddać to, byłem tylko ciebie utracona córko mógł odzyskać!
Niebo będzie łaskawe — nie dopuści, abym znalazł nieżywą, któréjbym nie mógł dowieść mojéj miłości — nie będzie za późno, zdaje mi się, że Bóg przez łaskę swoją to mi głosi!
W moich objęciach zawiozę cię do Paryża — tam bronić cię i pielęgnować będę — wszystko poświecę, aby cię z chaosu przeszłości przeprowadzić do szczęścia i spokoju.
Do Monte-Vero pośpieszę z tobą! Tam wśród pięknego powietrza, gdzie cię wszystko radością otoczy, gdzie twoje przybycie z radością obchodzić będą, a drogę twoją kwiatami usypią, tam w błogosławionym kraju, na wspaniałych polach, do ciebie należących, dusza twoja i ciało wyzdrowieją!...
Marcin wrócił z orzeźwiającą, świeżą wodą zdrojową do Eberharda, a kochający ojciec troskliwie zmaczał nią skronie i usta zemdlałéj.
Nadzieja jego nie miała być nadaremna.
Małgorzata otworzyła oczy — ale spojrzała na Eberharda wzrokiem bez blasku.
Jego znaleziona córka przebudziła się do życia — ale złamane oko mówiło mu, że coś więcéj niż omdlenie tę biedną dręczy.
— Małgorzato — córko moja! zawołał Eberhard, klęczący obok uśmiechającéj się: obudź się — bądź moją! Patrz, to twój ojciec czuwa obok ciebie — ojciec, który cię z boleścią szukał i nakoniec znalazł! Wyciąga ramiona, aby cię do ojcowskiego serca przytulił, aby cię wybawił od wszelkiéj nędzy i niebezpieczeństw, aby cię bronił i wiecznie swoją nazywał.
Podstarzałemu Marcinowi, téj zacnéj duszy marynarskiéj, stanęły łzy w oczach i odwrócił się.
Ale zdawało się, że Małgorzata słyszy słowa księcia i rozumie.
Wyciągnęła ku niemu ręce — uśmiechnęła się szczęśliwa, i przyciągnęła rękę ojca do ust, aby na niéj złożyć pierwszy pocałunek dziecka wdzięcznego za swoje ocalenie.
Mówić nie mogła. Osłabienie i wzruszenie nie dozwoliło jéj tego, ale wzrok chociaż bez blasku wypowiadał wszystko, co się w téj chwili gwałtownego wzruszenia odczuć dało w sercu nieszczęśliwéj.
Eberhard pochylił się ku Małgorzacie i ucałował jéj czoło — potém podał jéj chłodny, orzeźwiający napój i sam go spróbował — lecz napój ten nie ożywił bezsilnéj.
Książę prosił Marcina, aby przylał do wody nieco wina, a dopiero ten napój nieco wzmocnił osłabioną — podziękowała spojrzeniem i znowu sięgła po napój.
Następnie zmorzył ją sen, spała niespokojnie, marzyła, widocznie miała sen dręczący, bo stękała i z trwogą oddychała — a nawet łzy spływały jéj po twarzy.
Eberhard widział, że przedewszystkiém chorą, latami nędzy i nieszczęścia osłabioną córkę musi zawieść da pałacu swojego w Paryżu, by tam użyła potrzebnego spokoju i wygody.
Doznawał teraz najpiękniejszéj nadziei i radości, z odzyskania swojego dziecka.
Spoglądał na Małgorzatę z błogą radością, a Marcin przystąpił do niego, jakby nie mógł inaczéj — był więcéj niż pospolitym sługą. Niejedno niebezpieczeństwo, niejedną boleść uczciwie z księciem podzielał.
— Święci wszystko dobrze zakończyć zechcą, panie Eberhardzie! powiedział niezupełnie pewnym głosem. Szanowna córka... to jest księżniczka, chciałem powiedzieć...
— Marcinie, upomniał książę, ze wzruszeniem poznając głębokie współczucie starego sternika: dla ciebie pozostaję panem Eberhardem, a moja córka jeżeli nam ją Bóg utrzyma, panną Małgorzatą!
— Szanowna córka jest bardzo chora i osłabiona — udam się do Burgosu i postaram o powóz, ale lepszy i pewniejszy niż ten, którym tu przybyliśmy! Tu nie możemy dłużéj pozostać! Im prędzéj przebędziemy granicę i wrócimy do Paryża, tém lepiéj będzie! Lekarze przecięż trochę więcéj znają od nas, i wiedzą co w takim razie robić potrzeba! Prawdziwe to błogosławieństwo, że znaleźliśmy nakoniec szanowną córkę!
— Dosyć długo szukałeś jéj zemną Marcinie, zacna duszo!
— Niech pioruny trzasną, panie Eberhardzie — myślę, że nam obu znowu oczy wilgotnieją! Od lat dziesięciu nie trafiało mi się to tak często, jak w dziesięciu ostatnich minutach! Gdyby to odemnie było zależało, od dawna już bylibyśmy szanowną córkę znaleźli i powrócili do naszego pięknego Monte-Vero!
— Cierpliwości, mój dobry, stary Marcinie! Zbliża się czas, a przyznam ci się, że teraz gdy córkę znalazłem, życzenie twoje podzielam!
— Pośpieszę do Burgosu, panie Eberhardzie, i sprowadzę wygodny powóz! Już jasny dzień i rogatki zapewne otwarte!
— Dobrze, jedź Marcinie, odpowiedział książę; teraz chciałbym przede wszystkiém jak najprędzéj być na granicy!
Poczciwy sternik wsiadł na jednego z przygotowanych koni i po pod zaroślami pośpieszył przez pola ku miastu.
Małgorzata zasypiała na rozłożonych kocach. Wtém spojrzenie Eberharda padło na barona, stojącego obok Murzyna i złowrogo w koło wodzącego oczami.
Książę w swojéj wielkiéj łaskawości miał już zamiar puścić wolno tego niegodziwego człowieka, ale zdało mu się stosowném, trzymać go póty w niewoli, dopóki córki szczęśliwie nie umieści w pewnym i wygodnym powozie. Nie wiedział co ten łotr zrobił jego dziecku, nie domyślał się, że ten nędzny obłudnik i Leona, to byli najgorsi nieprzyjaciele jego córki.
Eberhard sądził, że nędzników tych wspaniałomyślnością zawstydzi, że ich poprawi, a może nie spodziewając się tego, ulegał tylko naciskowi serca, które zawsze do łaski skłonne, chętnie przebaczało.
Miał już córkę w swoich ręku.
Gardził zemstą nad nieprzyjaciółmi. Najgorszego miał w swojéj mocy — ale pomimo skrytego gniewu Sandoka, nie chciał wcale z tego korzystać.
Gdy w kilka godzin późniéj Marcin sprowadził z miasta wygodny powóz, a Eberhard cierpiącą córkę w nim umieścił, rozkazał murzynowi, aby uwolnił barona.
Von Schlewe niemo przyjął to niespodziane ocalenie, ale mimo to Sandok poprzysiągł baronowi zemstę, tajemnie na księcia zagniewany.
I Marcin z namysłem wstrząsał głową, ale nie śmiał robić żadnych uwag, bo widział, że książę jest szczęśliwy z posiadania córki i że zabranie Schlewego naraziłoby go tylko na zwłokę i kłopot.
Prócz tego Eberhard miał zamiar wkrótce pośpieszyć do Monte-Vero, a wtedy niech baron czyni co mu się podoba.
Podróż do granicy była pełna obawy i utrudzająca.
Małgorzata rzadko kiedy miewała jasne chwile. Tak mocno była zdenerwowana i nieszczęśliwa, że podróżni nasi w miastach często nocować musieli, a w dzień tylko dalszą, podróż odbywali.
Jéj dusza widocznie straszliwie ucierpiała. Często zdawało się, że cierpi umysłowo. Wtedy wpadała w głęboką, malignę, a serce ojca krwawiło się.
Jeden obraz mianowicie dręczył ją i napastował.
— Czy widzicie?! wołała wtedy z zamkniętemi oczami? i tracąc oddech — czy widzicie? — one umarły — zabiłam je! W śniegu zginęły! O biada! Jedno tylko mogłam ogrzać piersiami mojemi — drugie zginęło — oddajcie mi je! Zlitujcie się, wyście mi je wydarli! O, oddajcie mi je, inaczéj umrę z boleści! Ścigają mnie — czy widzicie tam żołnierzy? szukają mnie — bo ja — moje dziecko — podczas zimowéj nocy — zabiłam! Okropność! Precz — precz — śmiertelna trwoga dręczy mnie — moje dziecko — moje dziecko!
— Małgorzato, upominał wtedy przejmującym głosem Eberhard biedną, tak strasznie: cierpiącą przyjdź do siebie, moja córko! Jesteś przy twoim ojcu, który cię strzeże!
— Tak — tak — to pięknie! wyzionęła oddychając: dobrze czynisz — strzeż mnie!
Ale po chwili-znowu majaczyła daléj:
— Nie możesz mnie obronić — oni i ciebie zgubią! Znaleźli moje dziecię — nieżywe na drodze — skostniało od zimna nocnego — szukają mnie — tu — oto leży przedemną, ten aniołek — blady i nieżywy...
Eberhard nie mógł utaić przed sobą, że w tych dręczących obrazach gorączkującej musi się zawierać jakaś prawda, i zadrżał.
Lecz potém przypomniał sobie, co poprzysiągł znalazłszy Małgorzatę.
— Cokolwiekbądź zaszło, nigdy nie powinno cię dotknąć słowo wyrzutu, nigdy gniewne spojrzenie! Miłują- cą ręką poprowadzę cię po drodze dobrego — wszystko pogodzę, wszystko znieść potrafię!
Ale Małgorzata w nieprzytomności wymawiała okropne słowa.
Jeżeli rzeczywiście tak się stało, jak mówiła nieprzytomna, wtedy życie jego i dziecka pokryje wieczna noc i żal.
Ciężkie tedy chwile przepędzał szlachetny, wspaniałomyślny książę, przy swojém dziecku chorém na duszy i ciele.
Czuł, że mu serce się kraje; czuł, że za późno znalazł straconą córkę, aby kiedykolwiek dożył z nią szczęśliwéj chwili.
Potém znowu z boleścią wzrastała jego miłość.
Uprzytomnił sobie cierpienia, jakie biedna przeniosła, i uczuł święty obowiązek zniesienia dla niéj wszystkiego i ratowania jéj.
Ale jego dusza gniewała się i groziła jeszcze téj, co była sprawczynią takich okropności.
Gdy Eberhard przybył na francuzką granicę i już mógł korzystać z drogi żelaznéj, przeminęły największe niebezpieczeństwa.
Pośpieszył z chorą córką do Paryża.
Skoro stanął z nią w swoim pałacu przy ulicy Rivoli, postarał się przedewszystkiém o jéj spokojność i najwyszukańsze wygody.
Przywołani lekarze pocieszyli księcia, oświadczając że chora, która długo walczyć musiała z wielkiemi cierpieniami duszy i niedostatkiem, wkrótce odzyska zdrowie.
Eberhard znalazł zdrowym małego Jana, który bardzo do niego tęsknił.
Pod kierunkiem zdolnych nauczycieli chłopak coraz wyraźniéj wymawiał, i nie ulegało już teraz wątpliwości, że Janek rozwijający się wybornie umysłowo i cieleśnie, wiele sprawi księciu radości.
Prawie trzynastoletni chłopak z wielkiém zajęciem usłyszał, że stryj Eberhard przywiózł z sobą córkę i prosił go o pozwolenie czuwania przy choréj i jéj pielęgnowania.
Wzruszający był widok, jak ostrożnie, idąc na palcach, gdy mu wolno było znajdować się w pokojach Małgorzaty, przynosił dla niéj chłodniki i podawał jéj takowe.
Eberhard kochał go za to coraz bardziéj i wielce się nim zajmował.
Po wielu miesiącach znaleziona nakoniec uczuła się o tyle wzmocnioną, że zdołała pojąć swoje szczęście, ale także i zmierzyć całą bolesną przeszłość swoją.
Głęboko była upokorzona, co właśnie było dla niéj dobrodziejstwem, gdy ojcu mogła opowiedzieć całą historyę swojego życia.
Nic przed nim nie zataiła. Wylała przed nim całe swoje serce, a Eberhard usiłował wlać w nią pociechę i nadzieję.
Ale gdy powiedziała, że to książę. Waldemar zgotował jéj najcięższe godziny, wtedy de Monte-Vero, głębszą boleścią przejęty, zakrył twarz.
Czuł, że nad domem jego wisi ciężkie zrządzenie, że przeszłość jego córki nigdy przejednana i naprawiona być nie może.
Małgorzata opowiedziała swoją ucieczkę wśród śnieżnéj nocy, opowiedziała jak ów niegodziwy von Schlewe wypchnął ją z zamkowéj werandy.
— O mało nie oszalałam, mówiła daléj Małgorzata, gdy się ściemniło w pokoju, w którym siedziała z ojcem: przejęła mnie rozpacz — straciłam zmysły i rozum! W tak okropnym stanie nadwerężonego umysłu, zastała mnie ciężka godzina, i popełniłam ów pełny zgrozy czyn, stałam się wieczną grzesznicą! Szalona, porzuciłam moje dzieci — była to mroźna noc zimowa — wreszcie padłam zemdlała! Gdym się przebudziła i cała zgroza stanęła mi w pamięci, pośpieszyłam ku miejscom w których spodziewałam się znaleźć moje dzieci — jedno tylko znalazłam! Szukałam — coraz bardzióéjzrozpaczona, szukałam coraz chyżej — nadaremnie — jedno tylko dziecko miałam znaleźć!
— I nie znalazłaś ani śladu drugiego? spytał Eberhard głębokim głosem.
— Ani śladu, mój ojcze! Wtedy pozostałą mi małą istotkę z zapałem przytuliłam do serca. Bóg na niebiosach i tak już wielką łaskę wyświadczył grzesznicy, darowując jéj napowrót dziewczynkę! bo bezbożna w szalonéj rozpaczy dzieci swoje od siebie odtrąciła!
— Biedne, ciężko doświadczone dziecię! szepnął Eberhard, głęboko wzruszony opowiadaniem życia ludzkiego, które byłoby upłynęło w szczęściu i spokoju, zamiast w nędzy i nieszczęściu, gdyby go już w kolebce okrutna matka w przepaść nie wtrąciła. A gdzie pozostawiłaś to drugie dziecię, które ci Bóg powierzył?
— Nieszczęśliwa nie wiedząca co począć, ścigana i w ciągłém niebezpieczeństwie, wyrwawszy je pospołu z własném życiem dzikim zwierzętom, które je już rozszarpać miały, oddałam do domu podrzutków!
— Do domu podrzutków? Biada nam — bo jest zgubione! Jakże pomiędzy wielką liczbą przyniesionych tam istot znaleźć tę, która do nas należy?
Małgorzata powstała.
W oczach jéj drgały łzy — uklękła przed ojcem, który z nieskończoną miłością powiedział o dziecku: „ono do nas należy!“
Te słowa tak dobroczynne były dla serca młodéj matki — że sprawiły zbawienniejszy wpływ, aniżeli wszystkie lekarstwa i lekarze.
— Do nas należy? powtórzyła drżącym głosem, i wycisnęła gorący pocałunek na ręku ojca.
Ale Eberhard podniósł do siebie pokutującą, ciężko doświadczoną córkę.
— Tak jest, Małgorzato, moje nieszczęśliwe dziecko! zawołał książę i ucałował czoło łkającéj dziewicy: mo- jém jest wszystko, co ciebie obchodzi, moją, jest twoja boleść i nadzieja! Wszystko z tobą podzielić pragnę, ty biedna, i wszystko cokolwiek Bóg na niebiosach jeszcze zesłać zechce, zniosę z tobą, wszystkiego spróbuję, abym rozjaśnił twoje życie, abym uspokoił twoje serce!
— Twoja miłość podnosi i umacnia mnie, ojcze! Twoja miłość, do któréj tęskniłam, ja, tułaczka, do boleści widocznie zrodzona! Byłam grzesznicą ciężką, od Boga opuszczoną grzesznicą, mój ojcze — uwierzyłam przysięgom Waldemara, tęskniłam do miłości, bo mi jéj od samego dzieciństwa brakło — sądziłam, że tę miłość w nim znajdę.
— A — on oszukał cię — jak to wszyscy czynią...
— Nie, ojcze — przebacz mu — on temu niewinien!
— Jakto — wstawiasz za nim? Sądzę... Małgorzato, ale nie! Obawiam się, że jeszcze dzisiaj kochasz księcia?
— Tak, ojcze — kocham go! Przebacz mi to, jak wszystko w twojéj wspaniałomyślności przebaczyłeś! Kocham go — bo on temu wszystkiemu niewinien!
— Zaniechaj téj miłości, nieszczęśliwe dziecię — naucz się przezwyciężyć ją i zapomnieć Twoja miłość jest grzeszna i nie będzie wysłuchana. Żywić jéj nie powinnaś!
— Dobrze więc, mój ojcze! Kto w życiu swojém tyle wycierpiał i przetrwał, ten może także na drodze pokuty opuścić ostatnią piękną gwiazdę, która mu z dala przyświeca... Teraz już wszystko puste i ciemne! Ale twoja ręka niech mnie prowadzi. Twojéj wysokiéj i szlachetnéj woli poddam się bez szemrania, bez kwestyi, ty najlepiéj będziesz wiedział, czego twojemu biednemu dziecku potrzeba i co jest dobre! Usta moje nigdy już nie wymienią imienia człowieka, który był i jest mojém bożyszczem — serce moje musi się odzwyczaić od kochania go, od tęsknoty do niego — jest to trudne zadanie, ojcze mój, najcięższe zaparcie się, na jakie kiedykolwiek zdobyło się serce ludzkie — ale niech się dzieje wola twoja!
— Widzę, że cię uratować zdołam, moja córko! powiedział książę, biorąc Małgorzatę w objęcia.
— Uszczęśliwić mój ojcze? Jedyne dobrodziejstwo, które spotkać może biedną Małgorzatę, odkąd ciebie znałazła, jest odzyskanie dziecka, miłej, kochanéj dziewczynki, którą w dniach nędzy do domu podrzutków oddała! Nazwałeś ją naszém dzieckiem! Uwolnij mnie od połowy troski mojego życia — ukończ twoje dzieło ratunku — szukaj tego dziecka! Łatwo to ci przyjdzie, bo Bóg je naznaczył. Na ramieniu ma ono wycisk palców tego okrutnika, który mnie owéj nocy przerażającéj wytrącił z zamkowéj werandy!
— Będę go szukał i oddam w twoje ręce! A o drugiém dziecku nic nie słyszałaś?
— Nie, ojcze — Bóg ukarał mnie za mój czyn rozpaczliwy, udaremniając wszystkie moje zabiegi względem wynalezienia go! Ciągle biegałam na miejsce, gdzie je pozostawiłam — szukałam go z boleścią — ale od owéj nocy zimowéj przepadło! Śmierć je zapewne zabrała, albo jakiś człowiek miłosierny podjął je z drogi! Bóg jest sprawiedliwy! Ciężko mnie ukarał, i całe życie pokutować będę! Pod twoją kierowniczą ręką spełnię tę pokutę! Ale jednego mi nie zabronisz ojcze?
— Czego, Małgorzato?
— Dobrodziejstwa myślenia o Waldemarze i możności modlenia się za niego!
Ta nieopisana miłość córki mocno wzruszyła Eberharda.
— Byłbym okrutnym, gdybym ci miał ganić ten nacisk twojego serca! Pozwól mi mieć nadzieję, że przy modlitwie dokończysz swojego zaparcia się! Książę nigdy cię nie powinien posiadać! Po tém co zaszło, byłoby to twojém nieszczęściem.
— Pojmuję cię, ojcze! z wyrazem bolesnego wyrzeczenia się powiedziała Małgorzata — pokonam miłość moją! Tylko śpiesz się — sprowadź tu moje dziecię! Wtedy Bóg dopomoże mi i pocieszy mnie!
— Uczynię wszystko, cokolwiek uczynić mogę dla ulżenia twojéj boleści, dla twojego uspokojenia!
— Dzięki ci za wszystko, mój ojcze! Podnieś mnie twoją miłością — naucz jak się przebywa najcięższe godziny w życiu! Pokutnicy, wskazujesz drogą do spokoju, a tą pokutnicą jest twoja córka!
Książę de Monte-Vero ze szczerą ojcowską miłością przytulił plączącą do piersi — spodziewał się, że wkrótce po jéj zupełném wyzdrowieniu powiezie ją przez morze do owych pól, wśród których kiedyś sam siebie nauczył się przezwyciężać!


ROZDZIAŁ XII.
Znamię.

Upłynęło kilka tygodni po wyżéj opowiedzianém.
Wtenczas gdy w Paryżu śnieg padał bardzo oszczędnie, a zima ograniczała się po większéj części na burzach i deszczach, stolicę niemiecką, do któréj pośpieszył książę de Monte-Vero, zasypał głęboki śnieg i nawiedził ostry mróz.
O kilka mil oddalony klasztor Heiligstein smutny i pusty zaległ także w zimowém okryciu.
W pobliżu małego miasteczka B. wznosił się u stop lesistéj góry. Wysoka kościelna wieża z daleka zapowiadała pobożne miasto.
Latem klasztor leżał jak zapraszające schronienie w pośród zieloności drzew i zarośli, a korzenne leśne powietrze orzeźwiało liczne siostry, które po za te mi murami znalazły upragnione miejsce ucieczki.
Klasztor Heiligstein był wielki i obszerny. W lecie wyglądał jak starożytny zamek — w zimie zaś nie zbyt był ponętny.
Wysoki, sino-czerwony, u wierzchu śniegiem pokryty mur rozciągał się wielkim czworobokiem i obejmował tę kolonię modlących się, oddzielając ją od świata.
Jednéj niedzieli, po szerokiéj, śniegiem pokrytéj drodze, zbliżał się ku klasztorowi powóz zaprzężony w cztery piękne konie.
Msza poranna już się dawno odbyła — zakonnice musiały już zapewne porozchodzić się po celach.
Powóz zatrzymał się blizko kraty w murze.
Można było przez nią widzieć szeroki klasztorny dziedziniec, po którego bokach znajdowały się stare, gałęziste drzewa, w lecie dające chłód i cień; czysto umieciona droga prowadziła od forty do portyku klasztoru, który równie jak klasztorne okna, miał kształt ostrołukowy.
Po za siwym klasztorem wznosił się stary, czerwonawy kościół, a przed nim leżał rzadki, wielki kamień (Stein), któremu klasztor zawdzięczał swoją nazwę.
Do kamienia tego przywiązane było jedno z podań, jakie zwykle w różnych okolicach przechodząc z ust do ust stają się dziedzictwem coraz dalszéj potomności.
Na tym kamieniu, mającym kształt owalny wielkiego krzaku, znajdowała się na wierzchniém spłaszczeniu głęboko wyciśnięta końska noga, a przy niéj trzy czworokątne piętna wielkości kart do gry.
Podanie niosło, że w czasach rozkrzewiania chrystyanizmu, przyszedł tu pobożny pielgrzym, i w miejscu gdzie teraz stoi klasztor, urządził sobie klauzurę, dla nawracania w koło zamieszkałych pogan.
Wtedy nie było jeszcze wycisków na kamieniu. Mówiono raczéj, że pewnego dnia przyszedł do apostoła szatan, chcąc go złapać w swoje sieci. Wiedział, że ten niegdyś światowo usposobiony człowiek, lubiał wtedy oddawać się grze, szatan więc przyprowadził go do kamie- nia, położył na nim karty i złoto, i zaprosił pobożnego człowieka, aby z nim grał.
Ale ten, jak głosi podanie, zrobił krzyż święty i modlił się.
Wtedy wściekły szatan rzucił mu trzy karty, i te ugrzęzły w kamieniu jak gdyby w wosku.
Ale pobożny człowiek czémprędzéj przyniósł krucyfiks ze swojéj chatki i trzymał go przed złym nieprzycielem.
Wtedy szatan wskoczył na kamień, tak gwałtownie, że się na nim wycisnęła jego końska noga, a następnie uciekł.
Od téj pory przychodzili tam coraz częściéj ludzie z blizka i z dala, dla oglądania tego znaku, a apostoł, który się oparł szatańskiéj pokusie, chrzcił niezliczonych nawróconych.
Ale na kamieniu pokazywano dotąd szczególne wyciski, a w miejscu pustelni wzniósł się klasztor, noszący nazwę Heiligstein (święty kamień).
Nie będziemy tu rozbierali ani cudu ani znaków, nie będziemy wyjaśniali zkąd powstały wyciski na kamieniu — poprzestaniemy na oświadczeniu, że w klasztorze tym pod przewodnictwem szlachetnéj i dostojnéj księżniczki Karoliny znajdowało się wiele pobożnych sióstr, które każdy poważa, bo wszystkie zamiast bigoteryi, służą prawdziwéj wierze, która kwitnie w miłości i pobłażliwości, a któréj dobrodziejstw słusznie w murach klasztornych szukają ci, którzy wiecznie, ciężką i niezgojoną ranę serca swojego opłakiwać i cierpieć muszą.
Gdy ekwipaż zatrzymał się pod murem, z kozła jego zeskoczył lokaj i otworzył drzwiczki, trzymając w ręku wygalonowaną czapkę.
Książę de Monte-Vero wysiadł z powozu na śniegiem pokrytą drogę.
Miał na sobie kosztowne sobolowe futro, prawie do kolan sięgające.
Twarz jego była poważna — duża, jasnowłosa broda jeszcze nie siwiała, chociaż pomimo bogactw swoich przeżyć musiał ciężkie lata i gorzkie kłopoty.
Nie ugięła się także jeszcze jego majestatyczna postać, i dzisiaj jeszcze był to piękny człowiek, promieniejący całą nienaruszoną siłą.
Ręką zmusił sługę do nakrycia głowy, z któréj ten zdjął był czapkę — Eberhard nie lubił wielkich uniżoności.
To też chciał się sam zameldować w klasztorze, chociaż zwykle znakomici panowie meldują się przez służących.
Pewnym krokiem zbliżył się do fórty.
Ujrzał przed sobą siwy, stary klasztor, i musiał przypomnieć sobie różnicę, jaka zachodziła między tym domem pobożnych, a owym, z którego podziemia gwałtem dziecię swoje uwolnił.
Tu przebywała Karolina, a z nią prawdziwa wiara i spokój.
Tam we wrzącém hiszpańskiém państwie panowała w klasztornych murach średniowieczna ciemnota i księże rządy.
Eberhard dotknął sznurka od dzwonu, który wisiał przy drzwiach zakratowanych.
Po klasztornym portyku rozległ się głośny dźwięk i zaraz potém zbliżył się do forty posługujący braciszek.
Obaczył ekwipaż i tego kto prosił o wstęp.
Był to świecki, nieznajomy mu pan.
— Co pana tu sprowadza? zapytał z cicha.
— Proszę, zamelduj mnie dostojnéj przełożonéj, pobożny bracie, i wymień jéj nazwisko: Eberhard de Monte-Vero!
— Racz być chwilę cierpliwy, dostojny panie! z ukłonem odpowiedział posługujący i pośpieszył do klasztoru, poczém niosąc w ręku wiązkę kluczów, prędko wrócił do kraty.
— No, spytał Eberhard, czy zechcecie otworzyć mi wasz pobożny dom?
— Dostojna przełożona oczekuje szlachetnego pana — mam korzystać z łaski zaprowadzenia pana do niéj! Odwiedziny w naszym klasztorze, w takiéj porze roku, to rzadkość.
— Wierzę ci bardzo pobożny bracie, odpowiedział książę, wchodząc na klasztorny dziedziniec i oglądając się. W lecie za to musi tu u was być bardzo orzeźwiająco i pięknie!
— Tak, szlachetny panie, bardzo pięknie, bardzo błogo, od czasu jak tu przebywa dostojna przełożona! oświadczył posługujący, prowadząc księcia do portyku.
— Zapewne tu już od dawna pozostajesz w klasztorze?
— Od lat prawie trzydziestu, szlachetny panie!
— A ileż sami macie lat?
— Wkrótce siedmdziesiąt! W roku trzynastym przybyłem tu ciężko raniony, miałem prawe ramię strzaskane...
— Dla tego odmykacie lewą ręką — w habicie nie tak łatwo widzieć się daje wasze kalectwo!
— Pracować już nie mogłem, a gdy matka moja z żalu umarła, a ojciec wnet poszedł za nią, jeszcze nie wyleczony, przybyłem tu do klasztoru. Niech Najświętsza Panna błogosławi naszą dostojną przełożoną! Od czasu jak ona tutaj, dobrze mi się powodzi.
— Godzien jesteś pożałowania, pobożny bracie, przyjm odemnie tę małą podziękę za twoje dawne czyny!
I Eberhard wsunął w lewą rękę posługującego braciszka znaczną liczbę dukatów.
— Wielce dziękuję, szlachetny panie, za twoją wspaniałomyślność! Ale ja nic nie potrzebuję, mam tutaj wszystko, czego mi potrzeba.
— Przypominasz mi, że ślubowałeś ubóztwo — nie bierz mi za złe mojego pośpiechu!
— Pozwól szlachetny panie, abym twój dar bogaty złożył do téj żelaznéj skarbony.
— Owszem — postąp z nim jak ci się podoba! Dla kogo się przeznacza to co się w skarbonie zawiera?
— Dla ubogich okolicznych wiosek!
Eberhard z zadowoleniem przyznać musiał, że klasztor ten dopełnia dobrze swojego właściwego, prawdziwego i wzniosłego celu.
Ścisnął rękę starego mnicha i poszedł za nim dalej w krużganek schodami wiodącemi na górę.
Tam w chórze ukazała mu się idąca naprzeciw niemu dostojna opatka.
Posługujący braciszek cofnął się.
Eberhard oddał ukłon księżniczce Karolinie.
Ona podała mu rękę i z pobożném powitaniem po prowadziła go do sali przyjęcia.
Nic nie wskazywało, że przebywała tam księżniczka.
Karolina wystąpiła ze świata przepychu i zbytków, i tu w tych skromnych przestrzeniach, wiodła życie pełne zaparcia się siebie.
I teraz, kiedy dusza jéj zamierzała osiągnąć upragniony spokój, miały jeszcze raz otworzyć się jéj rany, miała jeszcze raz mówić z niegdyś tyle ukochanym.
Czego inne możeby się obawiały — to jéj duszy żadnéj już przykrości sprawiać nie mogło.
Jeszcze dzisiaj kochała tęgo człowieka, który wstąpił do jéj mieszkania, — człowieka, którego z boleścią pożegnała, któremu serce swoje oddała — ale, kochała go dzisiaj jak wiernego, szlachetnego przyjaciela, przy którym się poprawia i który zamiast nowych walk, przynosi z sobą nowe błogosławieństwa.
— Przebacz mi, pobożna, dostojna pani, mówił Eberhard miękkim, do serca idącym głosem, że jeszcze raz zakłócam pokój twojego życia. Wówczas gdy się na wieki żegnałem, uważałem to za niepodobieństwo, aby nasze drogi kiedykolwiek znowu się zeszły.
— Słyszę, Eberhardzie, że chętnie byłbyś tego uni- kał! Ale pózwól mi radować się. że mi Jeszcze raz dozwolono oglądać i mówić z najszlachetniejszym i najdoskonalszym ze znanych mi ludzi, — z człowiekiem, którego pojmuję! Pozdrawiam pana i witam serdecznie!
— Dobroć pani napełnia mi serce, Karolino.
— Cierpisz Eberhardzie — słyszę, widzę to mów co się stało? zawołała opatka, głębokiém spojrzeniem zaglądając w duszę miłego gościa.
— Wszystko zrozumiesz — wszystko pani opowiem. Rzeczywiście ciężkie mi przypadły godziny! odpowiedział Eberhard.
— Głos twój drży — twoje dziecię — twoja córka...
— Znaleziona, Karolino, żyje!
— Dzięki Najświętszéj Pannie za tę wiadomość!
— Żyje, ale...
— Ale — mów — muszę wszystko wiedzieć!
— Szczęście nigdy dla niéj nie zabłyśnie — nigdy dusza jéj nie znajdzie pokoju i spoczynku!
— O Boże mój — jakże słowa twoje są okrutne! Wyrzekasz na losy!
— Moim losem będzie silną ręką prowadzić biedną i pocieszać. Złamana na ciele i duszy, wyczerpana nieskończoną walką i cierpieniami, jedynie pragnie znaleźć dziecię, które przed wielu laty w godzinie rozpaczy, dla uchronienia go od prześladowań, zaniosła do domu podrzutków!
Twarz Karoliny przybrała wyraz najgłębszego smutku — czuła, jak wiele te słowa kosztowały księcia.
— Ale najstraszliwszą częścią przeznaczenia téj biednéj, najdolegliwszą jéj karą jest, że druga istota, któréj pospołu z tamtą dała życie i którą w godzinie szaleństwa porzuciła, stracona dla nas!
Karolina czuła, jaka boleść ją przejmuje — załamała ręce.
— Ciężkie to przeznaczenie, mój przyjacielu, wymówiła, straszne doświadczenie, które i ciebie tak niezasłu- żenie dotyka! Teraz pojmuję ból, który twoja twarz i mowa zdradza.
— Dusza mojéj nieszczęśliwéj córki jęczy i tęskni przynajmniéj do jednéj części siebie saméj, i śpieszę tu, aby wydostać dziecię z domu podrzutków. Wtém — o dziwne zrządzenie! — urzędnicy tego domu donoszą mi, że...
— Mój domysł, — że — Józefina...
— Źeś pani to dziecię wzięła pod swoja opiekę, pani i książę Waldemar!
— Jest to zrządzenie Nieba, Eberhardzie! To dziecię jest tutaj — wychowuję je z miłością, którą teraz rozumiem! Lecz — pozwól na pytanie, które między przyjaciółmi takimi jak my ujść może! Kto był ten niecny, który opuszczoną dziewczynę, sierotę, jaką wówczas była twoja biedna córka, poświęcił na ofiarę swojéj chuci? Powiedz Eberhardzie. powiedz — widzę, że chcesz mi wykrętnie odpowiedzieć.
— Pozwól mi to zamilczeć, Karolino! Małgorzata powierzyła mi tę tajemnicę — lecz pozwól niech spoczywa w grobie mojego serca! Co się stało, jest tak okropne, że nie mogę tém twojéj duszy obciążać! Poświęć mojemu biednemu, tak nieszczęśliwie odszukanemu dziecku cichą łzę i modlitwę, gdy klękniesz przed Zbawicielem!
— Zaiste, mój wzniosły przyjacielu, twojéj wspaniałomyślności, twojéj mocy duszy potrzeba, aby podnieść znalezioną i przebaczyć tym, którzy, względem niéj tak strasznie zgrzeszyli! mówiła opatka podając rękę Eberhardowi. Twoja szlachetność wielka jest i święta, Eberhardzie; wydajesz mi się zawsze nowym Messyaszem ludzkości, który dla wszystkich wzorem być powinien! Nie broń się; pozwól, abym ci powiedziała, że co serce moje czuje i porusza — jest dla mnie dobrodziejstwem! Jeżeli kto na ziemi jest w stanie doświadczoną cierpieniami podnieść, to tylko chyba ty jeden, Eberhardzie — ty, który jéj błogosławioną przez Boga ręką dosiągłeś! Będę się modliła za Małgorzatę, za twoją pokutującą córkę, która najmniéj winna jest udręczeń swojej przeszłości! Najświętsza Panna zlituje się nad nią! Opowiem księciu, że Józefina przez nas z domu podrzutków wydobyta, milutkie dziewczę do ciebie należy, że ci oddałam i przez to ujęłam część boleści przyjmującéj duszę twój córki!
— Nie gniewaj się na mnie Karolino, jeżeli cię poproszę, abyś księciu nie wspominała o mojém pojawieniu się — nie pytaj mnie także o powód téj może szczególnéj na pozór prośby — lepiéj, jeżeli książę nie dowie się zgoła w czyich ręku znajduje się Józefina!
Szlachetna, dostojna księżniczka, która poważném spojrzeniem śledziła ostatnie słowa Eberharda, nie śmiała nic rozważać ani domyślać się — strasznie dla niéj prośba księcia zabrzmiała jak ponure fatum — zbladłą twarz zakryła rękami.
— Woli twojéj stanie się zadosyć Eberhardzie! rzekła po chwilowéj przerwie. Ale czy rzeczywiście Józefina jest tém samém dzieckiem, które pragniesz zawieźć w objęcia matki?
— Ta, któréj szukam, ma od urodzenia znamię, Karolino samo Niebo widocznie chciało nieszczęśliwéj zapewnić chociaż jedną łaskę, to dziecię pomiędzy tysiącami innych poznać dozwalając! Przyczyna znamienia jest wprawdzie tak okrutna, że duszę moją przejmuje na tego, który się ku temu przyłożył — lecz tém moja dostojna przyjaciółko obciążać cię nie chcę. Ta, któréj szukam, nosi na ramieniu ślady przeklętych palców, które w kształcie czerwonych plam w półokrąg na niém się wyryły!
— To ona Eberhardzie, żadnéj już teraz niema wątpliwości! To Józefinę pragniesz zwrócić matce! Spojrzyj tylko — oto pokazuję ci obraz anioła!
Karolina cicho i ostrożnie przystąpiła do bocznych drzwi pokoju, w którym stała z Eberhardem — cicho nacisnęła klamkę i drzwi otworzyła.
Książę de Monte-Vero ujrzał w przyległym pokoju siedzącą przy stoliku pod oknem trzynastoletnią. Józefinę.
Ksieni miała słuszność, nazywając Józefinę obrazem anioła.
Jasne włosy Józefiny w naturalnych zwojach spadały na jéj ramiona — nie uważała na pojawiające się we drzwiach osoby — błękitne oczy, w których jaśniała najwspanialsza niewinność, wpoiła w leżący przed nią arkusz papieru.
Eberhard widział, że malowała — z rozkoszną minką dobierała kolorów — pudełko z farbami stanowiło całą jéj radość, z zachwycającego jéj oblicza można było wyczytać, że promienieje zdrowiem i pięknością.
Karolina ujęła rękę Eberharda i milcząc wskazała mu piękną malarkę, jakby powiedzieć chciała:
„Spojrzyj tam, wspaniałomyślny, szlachetny człowieku, spojrzyj na dziecię Małgorzaty i uczcij chwilę zachwycenia! Ten obraz anioła, to czyste, kochane serce dziecięce, jest to ta, któréj szukasz, którą jéj matce oddać pragnieszl“
Książę de Monte-Vero milcząc długo patrzał na małą Józefinę, niedomyślającą się, kto przed nią stoi.
Miała na ramieniu znamię, znak, którym ją Bóg nacechował, aby Małgorzata odszukać ją mogła.
Wtém nagle Józefina obejrzała się — jéj błękitne oczy postrzegły ksienię i obcego człowieka, który jéj się przyglądał.
Ale się nie zlękła, uśmiechnęła się tylko zawstydzona, bo podpatrzono jéj gorliwość i malarstwo.
Eberhard przyznać musiał, że to dziecię, te mocno błękitne oczy, te zdrowiem i pełnością promieniejące policzki serce jego radowały.
Dziecię Małgorzaty było tak miłe i piękne, że chwila, w któréj na nie patrzał z miłością i życzliwością, sprawiała mu prawdziwą rozkosz.
Karolina wprowadziła księcia do łagodnie ogrzanego pokoju, w którym siedziała Józefina — ta wstała i grzecznie a skromnie powitała wchodzących.
— Otóż mała malarka znowu siedziała przy swoich obrazkach kwiatów, z dobrotliwym uśmiechem powiedziała Karolina, i przyciągnęła ku sobie dziecię, chcąc mu odgarnąć włosy z czoła. Patrz Eberhardzie, co to za talent! Księciu i mnie podobała się ta malarka, kiedy na bazarze królowej dla tułaczy, oddała na wystawę swoje pierwsze obrazki.
Książę zbliżył się do stołu i wziął do ręki arkusz, na którym Józefina wodnemi farbami wymalowała tak naturalną gałązkę polnéj róży, że Eberhard widocznie się tém ucieszył.
— Bardzo pięknie, moje kochane dziecię! rzekł miękko i mile; bardzo wiernie według natury!
— Ale obok malowania nie zaniedbała i tego, co jest dla niéj potrzebném i dobrém! zapewniała Karolina.
— Przy pani i pod pani kierunkiem musiała zakwitnąć. Dzięki ci za wszystko! coś dla dziecka uczyniła — dla mnie uczyniłaś, Karolino!
— To mnie uszczęśliwia i podnosi, to sprawia, że łatwiéj zdołam rozłączyć się z dzieckiem, które tyle polubiłam! Tak, tak moja mała Józefino, musimy się rozłączyć.
— O, to bardzo smutna rzecz, bardzo przerażająca! mówiło dziecię gwałtownie ściskając księżniczkę. Czy ten nieznajomy pan ma prawo rozłączać nas? spytała potém z cicha.
Karolinę boleśnie rozśmieszyło i nieco zdziwiło to pytanie dziecka.
— Ten pan Józefino, jest moim najszlachetniejszym, najszczerszym przyjacielem, pragnie odwieźć cię do matki twojéj!
— Do matki? powtórzyła dziewczynka. Pani byłaś mi matką!
— Piękne te słowa wyrażają wszystko, co uczyniłaś dla dziecka, Karolino!
— O, Józefina jest pełna miłości i wdzięczności, jest udarowana prawdziwą czystością serca! Ale teraz ujrzysz prawdziwą swoją matkę i wkrótce pokochasz ją jak mnie!
Dziewczynka płakała.
Eberhard spojrzał rozrzewniony na tę wzruszającą scenę.
— Twoja matka tęskni do ciebie! twoja matka martwi się o ciebie, Józefino, musisz więc uledz jéj żądaniu. Ja tylko zastępowałam ci czasowo jéj miejsce! Zapytaj o to pana Eberharda, który przybył tu z bardzo daleka, aby cię zabrać!
— Rozumiem — jeżeli tylko pani z nami pojedziesz! rzekło z cicha dziecię głosem od łez tłumionym.
— Kochane, dobre dziecię! zawołała Karolina, i pochyliła się, aby ucałować czoło Józefiny.
Eberhard budował się tym obrazem.
— Prawie trudno mi będzie, Karolino, zabierać ci to dziecię! wyznał.
— I mnie niełatwo przyjdzie oddać ci moją kochaną Józefinę; ale woła ją święty głos, głos stroskanéj matki, która o ile można najprędzéj doczekać się winna jedynéj pociechy uściskania dziecięcia swojego! Niech się tobą Józefino opiekuje i niech cię prowadzi Matka Bożka! A kiedy spoczniesz przy sercu téj, która ci życie dała, i w miejscu twojéj ojcowizny — kiedy macierzyńskie oko spojrzy na ciebie, a ty ramionami swojemi zawiśniesz na téj co tyle ucierpiała — wtedy pomyśl i o mnie, i przy słoneczném świetle macierzyńskiéj miłości, nie zapominaj o mnie zupełnie — pamiętaj o twojéj dalekiéj, modlącéj się za was Karolinie!
Józefina płakała — nie mogła tego pojąć, że musi opuścić tyle troskliwą opiekunkę, która jéj broniła i kochała.
— Uspokój się i pociesz, moje dziecko! mówił Eberhard podając rękę mocno wzruszonéj dziewczynie. Oboje pragniemy twojego dobra! Kochana ciotka Karolina nie puściłaby cię od siebie, gdyby cię nie powoływała twoja matka stęskniona!
— Prawda, masz słuszność dostojny panie — co pan postanowiłeś, niech się stanie!
— Nic nazywaj mnie dostojnym panem, bo te słowa brzmią dziwnie i zimno — powiedział książę z melancholicznym, a jednak miłym uśmiechem, który na każdym wywierał wpływ czarowny. — Mów: stryju Eberhardzie, moja kochana Józefino, a wiem z góry, że wkrótce będziesz mówiła: mój dobry, kochany stryju Eberhardzie! rzekła Karolina. Okryję cię, żebyś się nie zaziębiła — zapakuję ci twoje pudełko z farbami i książki! Ale obrazki mi pozostawisz, co?
Józefina na znak chętnéj zgody skinęła głową, bo mówić nie mogła — była wzruszona, a przytém musiała ciągle spoglądać na stryja Eberharda, który ją miał zawieźć do matki.
Czuła silną, ciężką walkę w sobie. Tęskniła do rodzonéj matki — jakiś nieznany dotąd pociąg serca wabił ją do odjazdu, a miłość wiodła ją za sobą do Karoliny.
W sercach wszystkich osób znajdujących się w téj chwili w pokoju, toczyła się dziwna walka.
Jeszcze kilka minut, a już się rozłączą na wieki.
Eberhard powiedział sobie, że jeżeli teraz pożegna księżniczkę, żadne już więcéj spotkanie między nimi nie będzie mogło nastąpić.
Karolina miała najcięższą walkę do stoczenia, bo musiała rozłączyć się z Eberhardem i z Józefiną.
Ale umiała już odrzekać się wszystkiego. Myśl, że Małgorzata odzyska dziecię swoje, była dla niéj dobrodziejstwem.
Z pełną miłości troskliwością spakowała farby i książki Józefiny, ze wzruszającą starannością ubrała delikatną dziewczynkę w ciepłą odzież.
Potém przytuliła ją jeszcze raz do serca, szczerze ucałowała i prosiła, aby ją zawsze kochała.
Eberhard pożegnał wspaniałomyślną kobietę i wziął Józefinę na ręce, aby ją przez śnieg przenieść do powozu, stojącego pod klasztornym murem.
A tak dziecię z domu podrzutków, które niegdyś bosą nogą po lodzie i śniegu chodzić musiało, niósł na ręku książę de Monte-Vero.
Karolina odprowadziła odjeżdżających aż do klasztornego portyku; tam pożegnała ich po raz ostatni.
Józefina jeszcze raz kiwnęła jéj główką, gdy posługujący braciszek otworzył zakratowane drzwi.
Eberhard przeniósł ją do powozu i usadowił.
Służący zamknął drzwiczki powozu i umieścił się na koźle.
Cztery wyborne, kosztowne konie ruszyły, i ekwipaż wśród zimowego dnia popędził ku odległéj stolicy, z któréj Eberhard zamierzał zawieźć dziewczynkę do Paryża.
Nad wieczorem powóz przybył na ulicę rezydencyi i wkrótce stanął przed pałacem księcia przy ulicy Stajennéj.
Józefina zastała tu służącą i przygotowany dla siebie pokój, w którym przebywać miała aż do wyjazdu.
Eberhard zamierzał przed wyjazdem w dalszą podróż jeszcze raz odwiedzić swojego przyrodniego brata, owego tyle doń z powierzchowności i usposobienia podobnego Ulricha, z którym zawarł ścisłe związki przyjaźni, niewiedząc, jak mocne związki natury z nim go łączyły.
Nie zasiał go w domu.
Ulrich dawniéj tak silny i na pozór tak zdrowy człowiek, był chory i wyjechał na południe, dla przepędzenia tam zimy.
Doktor Wilhelmi, którego Eberhard odwiedził, oświadczył mu, że Ulrich wkrótce ulegnie pod ciężarem piersiowéj choroby, bo ta w ostatnich latach zatrważająco się w nim rozwinęła.
Wiadomość ta niezmiernie zasmuciła księcia, który nie przypuszczał niepodobnego, owszem miał nadzieję, że mu Ulrich towarzyszyć będzie do Monte-Vero.
Nadszedł dzień wyjazdu.
Eberhard już się był ubrał w podróżną odzież. Przed pałacem stał już ekwipaż, który miał przewieźć jego, Józefinę i służbę na stacyę drogi żelaznej; wtém nagle za; jechał powóz księcia Waldemara — czy mimo wszelkiéj przezorności, mimo prośby dowiedział się tego, co wiecznie winno było pozostać tajemnicą?
Czy znalazł jaki ślad, jakie wyjaśnienie?
Dosyć, że książę de Monte-Vero nie chciał przyjąć księcia.
Chociaż duszą jego wstrząsały słowa Małgorzaty, które wyrzekła opowiadając mu swoją historyę, niepodobna mu jednak było widzieć człowieka, widzieć i mówić teraz z człowiekiem, który tak ciężki grzech popełnił względem jego ukochanéj córki.
Przyjęcie i rozmowa z księciem byłyby mu serce zakrwawiły!
Książę de Monte-Vero nie przyjął wizyty Waldemara, i gdy ten odjechał, pośpieszył na stacyę drogi żelaznéj, a ztamtąd z Józefiną i służbą udał się do dalekiego Paryża, gdzie mocno stęskniona Małgorzata oczekiwała na niego i na dziewczynkę.
Dla młodéj matki miał nadejść dzień radosny!
Eberhard przywiózł jéj małą Józefinę.
Małgorzata odsłoniła na ramieniu sukienkę dziecka; postrzegła znamię.
Z okrzykiem radości przytuliła znalezioną do serca, a Eberhard stał w dali i cieszył się tym wzniosłym widokiem.
Na pałac przy ulicy Rivoli padł promień szczęścia... — ale bardzo prędko zaćmić go miały ponure chmury burzy!...
Gdzież było drugie dziecię?
I czy książę Waldemar dowiedział się na prawdę, że córka księcia de Monte-Vero była tą, która miłość jego posiadała?
Miałże się dowiedzieć, że Małgorzata żyje?


ROZDZIAŁ XIII.
Rusztowanie na placu Roquête.

Każda wielka stolica ma swoje spacerowe ogrody i miejsca do zabawy, ale każda także ma plac trwogi — plac sądowy, miejsce zgrozy i krwi!!
W państwach, gdzie kara śmierci, w czasie gdy to piszemy, już wkrótce ma być zniesiona, place takie poumieszczano w obrębie murów więziennych, aby widok tracenia nie dla każdego był dostępny!
We Francyi, w Paryżu, te krwawe widowiska odbywają się jeszcze na rynku publicznym.
Wyroki śmierci wykonywają się tam na placu de la Roquête, przed więzieniem tegoż nazwiska i wobec zawsze niezliczonych tłumów ludu.
Ale katowi paryzkiemu łatwo to przychodzi!
Po mnóztwie traceń za czasów rewolucyi, odziedziczył on gilotynę, tę morderczą machinę, przy któréj niema nic innego do czynienia, prócz pociągnięcia za drewno spuszczające ciężki topór.
Cywilizacya ogładziła rusztowanie i kata!
Gdy w dawnych wiekach, katami byli ludzie bez czci i wiary, teraz katem paryzkim jest człowiek dosyć ukształcony, który oprócz swojego krwawego rzemiosła, pełni obywatelskie obowiązki, a może nawet nie żyje jedynie z pierwszego!
Kiedy daWniéj potrzeba było sztuki i pewnéj wprawy do władania toporem i oddzielenia za jednym zamachem głowy od tułowia, udogodniono to teraz nawet i katowi we Francyi postępującej w cywilizacyi. Żyjemy wczasach machin, postępu i pary.
Nawet tracenie musi się odbywać za pomocą ma — chiny...
Topór gilotyny pracuje na pewno i poprawnie, posługacze kata przysznurowują delinkwenta do otworu.
Wszystko inne uskutecznia machina!
Heidemann, kat paryzki, jest to bardzo uprzejmy, roztropny i nawet dobroduszny człowiek; nie jego to sprawa, że ma tak pewną i ostrą gilotynę; starają się oto ludzie, których utrzymuje, aby uwiązany na niéj topór ostry był i łatwo spadał!
Stanowczo daleko mu przyjemniéj i łatwiéj usunąć drewno utrzymujące ten topór, aniżeli było dawniejszym jego poprzednikom i teraźniejszym gdzieindziéj towarzyszom, pewną ręką spuszczać topór na gładko wygolony kark ofiary!
Zawsze to nieprzyjemna rzecz mieć ciało człowieka za cel rzeźniczéj pracy, chociażby nawet grzbiet ludzki utworzony był jak najokrągłéj i najbardziéj dla kata ponętnie.
Gilotyna pod tym względem stanowi dla panów katów bardzo doskonały wynalazek.
Nie możemy odmówić sobie opisu téj machiny i placu de la Roquête, w czasie tracenia, a mianowicie, iż patrzaliśmy na to oboje, gdy tracono okrutnego rabusia mordercę Traupmanna (nie zaś Tropmanna, jak błędnie doniosły niektóre gazety), który pozabijał rodzinę KinkóW na polu Pantin, znajdującém się w pobliżu Paryża.
Przy tym opisie mamy jedynie na celu dalszy ciąg naszego opowiadania, jak się to wkrótce okaże.
Skazani na śmierć zwykle ostatnie dni życia przepędzają w więzieniu la Roquête. Skoro umieszczą ich w celach tutejszych i ze względu na rodzaj ich życia dozwolą wielu rzeczy, jest to niezawodny znak, że Napoleon podpisał wyrok ich śmierci.
Paryżanie są to dziwni ludziska. Jest tam mnóztwo takich, którzy dla każdego zbrodniarza en gros mają pewne współczucie, i tak się nim zajmują, iż nietylko bądź co bądź widzieć go muszą, umierającym, lecz także płacą mu haracz swojego podziwu.
Nędznemu, zwierzęcemu mordercy Traupmannowi, niezliczone tłumy wyprawiły pogrzeb, który jego stracenie zamienił w pewną uroczystość.
I nietylko same wyrodki dowiodły mu swojego zajęcia i podziwu — ale także i kobiety przybyły w wielkiéj liczbie, aby przypatrzyć się śmierci mordercy panońskiego i umoczyć chustki w jego krwi przeklętéj od Boga.
Zaiste, chociaż ciągle jeszcze filozofują o cywilizacyjnéj przyszłości Francuzów, chociaż ciągle marzą o postępie, który ma kroczyć w tym nowoczesnym Babilonie — byliyśmy chętnie pragnęli, aby owi nauczyciele byli świadkami tego tracenia.
A może chcą marzyć o wszystkiém, co świadczy o moralnym upadku ludzkości? Wtedy nie potrzeba na prawdę patrzeć na Paryż, wtedy w naszych czasach nie potrzebujemy odmawiać owych wyuzdanych widowisk i uczt, które zapowiedziały upadek Greków i Rzymian i które historya we wszelkich szczegółach dla przestrogi nam przekazała.
Wtedy dla usprawiedliwienia się twierdzące to półświatek usiłował tak wsławić stracenie Traupmanna. Ale jest to tylko fałszywy zarzut, tanie zrzucenie winy na barki tych, którzy się nie usprawiedliwiają.
Nie męzki i żeński półświatek zaludniał plac de la Roquête przy traceniu Traupmanna i przy każdéj cause célèbre, chociaż jak wszędzie tak i tutaj go nie brakowało — ale owszem pośpieszyło tu karetami całe tak zwane znakomite społeczeństwo.
Tak zwani znakomici, którzy ulegli grzesznym pokusom Leony, byli tutaj, choć wychowaniem, i wykształceniem swojém stawić mogli najlepszy opór pokusie.
Był to po większéj części beau monde, on to przy takich sposobnościach gromadzi się na widowisko, które nienaturalnie drażni i łechce nerwy — rzeczywiście te osoby potrzebują zupełnie szczególnego powabu, aby ich stępione nadmierną rozkoszą nerwy znowu zadrgać mogły.
I Paryż ma nam służyć za wzór? Paryż służy za znak wystawowy wszystkiemu, co służy do wygody i elegancyi?
Z tém większém więc zadowoleniem zapewniamy, że większą część wyrobów naszéj pracy, spekulacyjni agenci niemieccy przedewszystkiém wysyłają do nowoczesnego Babilonu, aby tam opatrzone francuzkim stemplem i paryzką firmą, powróciły znowu jako wyrób paryzki.
Kiedy dawniéj tego rodzaju rzeczy możnaby było nabyć za pomierną cenę, teraz podrożały i stały się modniejsze.
Nie wdajemy się tu w żadne domysły, ale opowiadamy czystą prawdę, którąśmy sami zauważali.
Lecz nie oddalajmy się za nadto od naszego opowiadania. Wpadamy ciągle w godną może przebaczenia ekstazę, ilekroć usiłujemy porównać naszą niemiecką ojczyznę z ową Sodomą.
Oburzamy się na wszystkich, którzy, gdy zaledwie do Paryża przybędą i pierwsze jego ulice przejrzą, już zaraz ojczyznę swoją wyśmiewają i sądzą, że powinni przedstawiać ją jako nędzną i niedołężną.
Niech tylko jednak rok lub dwa przebędą, a jeżeli są szczerzy i uczciwi, powróciwszy przyznają, że powinniśmy poczytywać się za szczęśliwych, jeżeli nie zaszliśmy jeszcze tak daleko jak Paryż.
W rzeczy saméj, życie i postępowanie idzie tam żwawo, toczy się jak lawina.
Męczy ona mieszkańca małego miasteczka, który się nagle ujrzy w tym zamęcie — ale to jest skutkiem niezliczonego napływu ludzi.
W nocy przed straceniem przeprowadzono Traupmanna do la Roguête.
Czynu samego nie potrzebujemy tu przytaczać, znana jest powszechnie cała jego niegodziwość.
Ten powierzchownie słabowity zwierz, zaledwie dwudziestokilkoletni, już poprzednio pojedynczo pomordował silniejsze ofiary, których się obawiał, a słabych członków nieszczęśliwéj rodziny Kinków, którym wyrównywał si- łami, zwabił na pole mordu, i tam pozbył się ich parami za pomocą narzędzi, które ten potwór natenczas miał przygotowane.
Zręcznie obrachowane zabiegi jego co do wzbudzenia wiary w to, że miał wspólników, nie powiodły się — nie umiał tego udowodnić.
Przyrzekł wymienić tych wspólników, skoro go zawiozą na jedno miejsce w Alzacyi, gdzie jakoby miał zakopać swoją torbę z listami — ale sędziowie nie uwierzyli temu, i raczéj przewidzieli zamiar zręcznego zbrodniarza, który chciał, aby tam go zawieziono, iżby przy zdarzonéj sposobności mógł uciec.
Cesarz potwierdził wyrok śmierci — a kat parÿzki wzniósł swój tron na placu de la Roquête.
W nocy wojsko zamknęło ten plac, aby ciekawe tłumy nie przeszkadzały katowi.
Tajemnice rusztowania objawiają się tylko szczególniéj uprzywilejowanym i wybranym — inni dopiero nazajutrz rano widzą gotowy, groźnie wznoszący się w górę przyrząd.
Kat Paryża i jego pomocnicy mają bardzo przyzwoity powóz, jakiby chętnie chciał posiadać niejeden przemyślny handlarz.
Zaprzężony w parę koni, zakryty ten powóz zajechał ze wszelkiemi rekwizytami na plac de la Roquête.
Mistrz zaś i jego czeladnicy przybyli osobno, niepozornym fiakrem.
Pod zasłoną nocy zaczyna się tam niezakłócona, groźna robota, któréj nawet mieszkańcy okolicznych domów dokładnie rozpoznać nie mogą, bo światło pochodni, którego kat używa do swojéj roboty, jest niepewne i migające.
Czytelnik prowadzony naszą pewną ręką zechce w nocy wstąpić na ten plac krwią zlany — nikt nie zawoła na nas ostrym francuzkim tonem: „Precz ztąd — tu nie wolno chodzić nikomu!“ możemy jak najspokojniéj i nie poświęcając całéj nocy, przypatrzyć się trybunie zbrodniarzy.
Czeladnicy kata wkopali w pobliżu wielkiego więzienia, w miejscach zwykle do tego używanych, cztery wielkie belki, na których głównie spoczywa rusztowanie.
Przytwierdzili je i umocnili małemi podpórkami.
Potém na wierzchu przybili podłogę, z desek po części źle pomalowanych — wyschła, czarna krew, z któréj jak wiadomo drzewa obmyć nie można, bo w nie wsiąkła, wielkiemi plamami przykleiła się do desek.
Byłaby to rzecz za kosztowna i zaiste rozrzutna, gdyby dla każdego zbrodniarza chciano ścinać nowe drzewa.
Prócz tego podłoga ta okrywa się czarném suknem, spadającém także na stopnie, które kilku pomocników kata wprawną ręką wznosi i łączy z rusztowaniem.
Dopiero wtedy muskularni czeladnicy wleką starą, ciemno-czerwoną machinę na rusztowanie — gilotynę.
Kat sam własną ręką pomaga podnieść ją do góry.
Jest ona stara i dobrze zachowana.
Zapłaciwszy za każdą głowę, którą wetknięto w otwór i która późniéj potoczyła się w dół odcięta, po jednym luidorze, możnaby za te pieniądze zbudować miasteczko.
Wprawdzie w magazynie u kata paryzkiego znajduje się kilka tych morderczych machin, a między niemi i ta, która zniosła głowy Ludwika XVI i jego małżonki, przechowuje się jak relikwia — ale ta, którą sprowadzono dla Traupmanna, była wysoko ceniona i już wiele krwi wypiła.
Ale praktycznym sposobom tę morderczą machinę pomalowano ciemno-czerwonym kolorem, tak, aby krwi na niéj nie znać było.
Składa się ona z dwóch nowych słupów, u dołu spojonych podstawą w rodzaju kloca, u góry zaś belką poprzeczną.
Całość wygląda nakształt grubo wyciosanych ram.
W obu bocznych słupach znajdują się otwory.
Na lewym leży do połowy drzewem zakryty, mocny, szeroki topór, jak otwarta brzytwa; drewniana zasuwa utrzymuje go mocno w górze.
Skoro ją kat odsunie, ostre żelazo uderza o blok stanowiący podstawę, i za jedném cięciem oddziela głowę od tułowu, którego obnażoną szyję mocno przysznurowano do podwyższonego miejsca, bloku.
Posługacze zwykle pod rusztowaniem ustawiają kilka naczyń, dla schwytania krwi ściętego.
Mają pod tym względem wielkie doświadczenie, i słusznie pod wrażeniem tracenia spekulują na rozgrzane, a możemy prawie powiedzieć, szalone umysły tych, którzy wtedy pośpieszają napoić krwią swoje chustki — a nawet za przyzwoity datek na piwo przytém pomagają.
Jak widzimy, wielki naród umie intelligencyę swoją rozciągnąć nawet do rusztowania.
Poranek świta — przygotowawcze roboty ukończono.
Na przyległych ulicach coraz bardziéj gapią się nieprzeliczone tłumy ludu.
W oknach i na dachach przyległych domów; od dawna już widzieć można głowę przy głowie — w nocy przed straceniem Traupmanna nikt się nie kładł do łóżka, i aby nie spać, po większéj części całą noc przehulano, a teraz płacą ogromne ceny za pewne miejsca w oknach.
Plac de la Requête jest niezmiernie wielki, obejmie z pewnością przeszło 20,000 ludzi.
Od wieczoru już niezliczone massy czekały na przywiléj należenia do pierwszych, którzy staną po za szpalerem straży.
O świcie rozległy plac zapełnił się z szybkością błyskawicy. Zdawało się, że przemienił się w ruchliwe morze. Cała ta massa, ten ścisk, był zatrważający.
Byli tam mężczyźni, kobiety, dziewczęta, wszyscy razem zmieszani, obdarci i porządnie ubrani, matki z dziećmi na ręku, starcy z synami.
W głębi niektórzy spekulacyjni pracownicy porozbijali namioty.
Gameny, czyli ulicznicy paryzcy, zawsze do bitwy gotowi, powłazili na drzewa, których gałęzie tu i owdzie za nadto przeciążone, spadały na głowy niżéj stojących.
Dały się słyszeć krzyki, przeklinania, wołania o pomoc.
Ale wnet zagłuszył je szmer i pomrukiwania tak ogromnego tłumu ludzi.
Przy takich zdarzeniach zawsze bywa wielu ranionych i zabitych, ale to nie obchodzi nikogo — owszem, nawet nie zadają sobie tyle trudu, aby takich jak najprędzéj wynieść z tłoku, i nie przeszkadzać widowisku, zwłaszcza gdy takowe jest już blizkie.
Takie tłumy to potwór.
W oknach i na dachach głowa przy głowie — w dole na placu człowiek ciśnie się przy człowieku.
A jeszcze musi upłynąć parę godzin, nim rozpocznie się okropne widowisko.
Nakoniec poranek coraz bardziéj rozwidnia się.
W części placu, przez straż siłą od natłoku uwolnionéj, pojawia się długi szereg niezliczonych powozów. Rzecz dzieje się wśród mroźnego, zimowego poranku, ale powozy po części herbami zdobne, są całkiem otwarte, a w nich siedzą a raczéj leżą znakomite Paryżanki, tak postrojone, iż ktośby sądził, że przybyły na szlichtadę lub bal jaki.
Z okien wyglądają niezliczone, świetnie poubierane damy — panowie w eleganckich rękawiczkach i z kosztownemi lornetami. Wszyscy wystąpili w najstrojniejszéj toalecie, aby byli obecni traceniu, jakby jakiéj uroczystości.
Tam między tłumem, z powodu duszącego ścisku, jakaś kobieta zemdlała — tu znowu kurcze napadły jakiegoś młodzieńca bladego, który prawie tak jak Traupmann wygląda.
Co to obchodzi pragnących widowiska?
I bez tego zbliża się okropna chwila.
Wtém zegar w la Roquête złowrogim dźwiękiem zapowiada siódmą godzinę z rana.
Potworowi z Pantinu w jego celi ogłoszono już wyrok śmierci i wezwano do ostatniego pochodu.
Więzienny duchowny ulitował się nad mordercą i usiłował przygotować go.
Ale ten potwór — ten żarłoczny tygrys, czy też był w stanie uczuć żal i pokutę?
O! jeżeli okazał taką skłonność, to zapewne była tylko udana, aby teraz jeszcze w ostatniéj chwili, u stop rusztowania szukać środka ocalenia.
Wtém ukazali clę na dziedzińcu więziennym sędziowie i urzędnicy z la Roquête.
Strażnicy wyprowadzili Traupmanna z celi na podwórze.
Za nim szła warta.
Oprawcy połączyli się ze swoją ofiara i przypatrywali się jéj wprawnym wzrokiem.
Mistrz ich już dniem pierwéj był w celi Traupmanna, nie wydając się kim jest, i oglądał jego głowę i szyję.
— Oho! zawołał morderca z Pantinu, po tém spojrzeniu poznając zamiar i urząd nieznajomego. Znamy cię ptaszku! Szkoda, że machina spełni na mnie twój obowiązek, inaczéj byłbym cię prosił, abyś dobrze trafił! Powiedz mi jednak, rzekł w godzinie śmierci nawet wesoły morderca — czy już wiele się na placu zebrało? Możesz jeszcze na mojéj głowie dobrze zarobić! Za moje włosy dobrze ci zapłacą! Nie każ więc za nadto ich podgalać!
Gdy teraz pomocnicy kata chcieli go wziąć pomiędzy siebie, towarzystwo ich nie bardzo mu się podobało.
Prosił duchownego, aby pozostał przy nim.
Lecz musiał pozwolić, aby z drugiéj strony towarzyszył mu pomocnik kata.
Na dziedzińcu dał się słyszeć dzwon więzienny.
Odźwierny otworzył bramę na plac. Traupmann ujrzał wzniesione rusztowanie, a za niém nieprzejrzane tłumy, co na jego bladą, burszowską twarz wywołało wyraz zadowolenia.
I tego się spodziewał — znał Paryżan. Owszem, nie wstydzono się nawet radośnie powitać téj bestyi.
I Traupmann uśmiechał się idąc nie tak jak pod gilotynę, ale jakby na trybunę, aby być bohaterem ludu.
Po niewyraźnych radośnych okrzykach nastąpiła prawie głucha cisza.
Sędziowie i urzędnicy weszli na czarne stopnie.
Za nimi weszli Traupmann, duchowny i oprawca.
Mistrz stał na gilotynie.
Traupmann poznał go, ale nie miał czasu powitać, bo usiłowano teraz całą rzecz zakończyć jak najprędzéj.
Obawiano się aby egzaltowani i po części winem zagrzani nie dopuścili się niemiłéj sceny.
Sędzia jeszcze raz odczytał wyrok, aby kat spełnił jego rozkaz.
Traupmann widział, że jest skazany na śmierć, przez ścięcie toporem, śmierć dla takiéj bestyi za lekką i łaskawą. Ten wyrodny, krwiożerczy morderca, powinien był siedm razy umierać.
Duchowny przemówił do niego poważnym, upominającym głosem.
— Jesteś u celu, Traupmannie, rzekł nakoniec; czy przyznajesz, że sam tak straszliwą zbrodnię popełniłeś?
— Mam wspólników! i teraz jeszcze odpowiedział morderca.
Więc wymień ich, Traupmannie!
Skinął zaprzeczająco, i obejrzał się jak tonący, co się chwyta źdźbła słomy, a okropnie świecącém w téj chwili okiem szukał ratunku.
Nie mógł wymienić współwinnych, bo ich nie miał.
Oprawcy porwali go nadspodziewanie szybko.
Wściekle się opierał.
Okropna, ale przelotna walka toczyła się przed gilotyną.
Oprawcy obalili go na ziemię i przysznurowali do bloku.
W téj wściekłéj bestyi jeszcze raz w téj chwili obudziła się dzikość i żądza krwi — odgryzł tu palec jednemu z pomocników kata, który nieostrożnie za nadto przybliżył go do zębów mordercy.
Ale toż oprawcy zapłacili mu za to, bo tak mocno ścisnęli rzemienie, że się wcale ruszyć nie mógł — obawa śmierci odebrała mu wszelkie siły do oporu.
Topór spadł — głowa Traupmanna potoczyła się po podłodze.
Stało się jak przewidywali oprawcy — mnôztwo kobiet, prawie oszalałych pod wpływem tego widoku, ze zmienionemi twarzami przybiegło maczać chustki we krwi zbrodniarza — jakby ten fachowy morderca rabuś był męczennikiem.
Opisaliśmy to stracenie jedynie dla dania czytelnikom obrazu o rusztowaniu w Paryżu, przygotowanego już dla Furscha, wówczas gdy Eberhard przybył do Paryża z Józefiną.
Ujęto nakoniec tego niebezpiecznego zbrodniarza, który niewiele ustępował mordercy Traupmannowi, ale był zręczniejszy, przebieglejszy i doświadczeńszy, a historya owego Furscha wzbudzała wówczas prawie tak wielką ciekawość jak teraz historya Traupmanna, Rudy Dzik uszedł przed ścigającymi go, a to stanowiło dla Furscha bardzo korzystną okoliczność, bo się spodziewał na pewno, że z pomocą tego wspólnika uwolniony będzie.
Posłuchajmy przedewszystkiém jakim sposobem ujęto Furscha.
Obaj zbiegli z galer skazani, zamordowali wtedy dwóch podróżnych i zabrali ich odzież.
Krewni jednego z zamordowanych zdołali trafić m ślad dwóch dziwnie znikłych, a niejaki Lucyan Avan- lier nie prędzéj spoczął. aż po powtórném zbadaniu ciał, pogrzebanych, przekonano się, że to nie są zbiegowie z galer, lecz dwaj podróżni.
Wieść o tak niesłychanym czynie rozeszła się z ust do ust, i nie wątpiono, że dwaj złoczyńcy, którym za pomocą tego nowego mordu tak doskonale powiodła się ucieczka, udali się do Paryża.
Wykrycie to o ile możności tajono, bo inaczéj ściganie byłoby bardzo utrudnione okolicznością, iż między samym czynem a pierwszemi jego śladami upłynęła pewna liczba lat. Ale Lucyan Avantier, młody, ryzykowny Francuz, poprzysiągł, że nie prędzéj spocznie, aż wynajdzie srogich morderców swojego krewnego.
Policya udzieliła mu pomocy, a prefekt oświadczył, że niewątpliwie uda się schwytanie dwóch złoczyńców, ponieważ teraz mają się za zupełnie bezpiecznych.
Szukano starannie w spisach cyrkułowych nazwisk dwóch zamordowanych podróżnych, bo Fursch i Rudy Dzik na swoją korzyść użyli ich papierów. Lucyan Avantier był niezmordowany i przydanemu sobie urzędnikowi przyrzekł znaczną summę, jeżeli mu się uda znaleźć ślad prawdy.
Poszukiwania odbywały się jak najtajemniéj, właśnie w czasie, w którym Eberhard pośpieszył do Burgosu, dla oswobodzenia Małgorzaty.
Była to trudna i niebezpieczna praca dla śmiałego Francuza i policyanta, bo musieli przygotować się na to, że gdy na prawdę znajdą dwóch nic nie bojących się zbrodniarzy w jakiéjś kryjówce, to na pewno przyjdzie do bójki z nimi.
Po kilkakroć sądzili, że wpadli na ślad winowajców, gdy znaleźli zapisane nazwiska dwóch zamordowanych.
Ale ile razy wpadli do wskazywanego domu, dwaj złoczyńcy już się byli przenieśli do innéj części miasta naturalnie nie wymieniając do jakiéj.
Nakoniec urzędnicy znaleźli w pewnym podejrzanym domu człowieka już podstarzałego, z siwo-rudawą brodą. oraz drugiego młodszego, gdy wyprawiali sobie dziką orgię z dziewczętami złego życia, a gdy dwaj niespodzianie napadnięci nie chcieli się wylegitymować, zabrano ich gwałtem do więzienia Mazas.
Tam rzeczywiście okazało się, że Furscha i Edwarda nie znaleziono, lecz za to schwytano dwóch innych złoczyńców, których zatrzymano w więzieniu.
Po bardzo długich poszukiwaniach i szpiegowaniach wykrył Lucyan Avantier, że w klasztorze przy ulicy św. Antoniego, leżącym w dosyć osławionym cyrkule, często tajemnie przebywają dwaj ludzie, którzy, jak opowiadała żona robotnika, która Lucyana na ten ślad naprowadziła, zapewne nie chodzą prostą drogą, bo często przychodzą późnemi wieczorami, a nawet i w nocy.
Liczne tego rodzaju wiadomości i domysły już wprawdzie nieraz omyliły młodego Francuza, ale niestrudzony chciał pójść za tym śladem.
Kazał sobie opisać dwóch podejrzanych odwiedzaczy klasztoru, i powziął nadzieję, że teraz nakoniec pójdzie należytą drogą. Opis zgadzał się prawie zupełnie z opisem nadesłanym z galer.
Fursch miał być podstarzały, niewielkiego wzrostu człowiek, o siwiejących włosach i brodzie, przeszywającym, niespokojnym wzroku, wprawnie mówiący po francuzku i po niemiecku.
Edward — przezwany Rudy Dzik — miał być młodszy, chudszy, ale na pozór niebezpieczniejszy, aniżeli jego wspólnik.
Od dawna nie nosił brody, włosy na wzór paryzkich elegantów miał porządnie na głowie uczesane, i uderzająco długie, dobrze utrzymane paznogcie.
Dwaj zbrodniarze — twierdziła nadto żona robotnika — zawsze byli najwytworniéj ubrani i niczém nie zdradzali swojego niebezpieczeństwa, tylko późnemi i bojaźliwemi odwiedzinami w samym przez się złowrogim klasztorze, w którym według wieści ludu działo się niewiele dobrego.
Gdy Lucyan Avantier uwiadomił o tém policyantów, ci trochę się skrzywili — sądzili, że nie wypada im podejrzewać klasztoru.
Ale młody Francuz, nieznający trudności, ofiarował im wyższą kwotę w mniemaniu, że policyantów bardziéj zachęci.
Atoli inna była przyczyna kłopotu policjantów.
Lucyan Avantier dowiedział się o niéj nazajutrz w poufnéj rozmowie z prefektem — że równie ostrożnie należało się brać do dzieła, jak wówczas gdy podejrzewano zamek Angoulème, a może nawet jeszcze względniéj należało postępować teraz, gdy chodziło o klasztor, w którym spodziewano się schwytać zbrodniarzy.
— To się nie obejdzie bez dalszych następstw, szanowny panie! bardzo uprzejmie mówił prefekt. Najecie na klasztor jest niepodobne; takim postępkiem narazilibyśmy się niebezpiecznie najwyższym osobom. Muszę więc panu stanowczo odmówić!
— Ale jeżeli zbrodniarze znajdują się w klasztorze? zawołał Lucyan Avantier.
— Nawet i w takim razie nie możemy naruszać świętości i spokojności klasztoru, szanowny panie; wierz pan mojemu słowni Cesarzowa jest tarczą wszystkich klasztorów i...
— O, teraz rozumiem! Zatém będziemy mogli w dostatecznéj liczbie obledz okolice klasztoru?
— To zrobimy dzisiaj wieczorem, tylko proszę pilnie unikać wszelkiego zbiegowiska, wszelkiego narażenia klasztoru: nie chciałbym za nic w świecie wywoływać skarg!
— Daję na to słowo panu prefektowi, że klasztor nie będzie miał nic wspólnego z tą sprawą!
— Dajesz mi pan na to rękę — więc dobrze, — dzisiaj wieczorem znajdziesz pan dziesięciu urzędników w blizkości ulicy św. Antoniego! I nam naturalnie zależy na tém, abyśmy dostali w moc swoją tyle niebezpiecznych morderców; więc pan licz przytém na naszą pomoc, panie Avantier!
Młody Francuz, pełen nadziei, wyszedł od prefekta, i z wzrastającą niecierpliwością oczekiwał wieczoru.
Gdy się ściemniło, uzbrojony rewolwerem, udał się do cyrkułu św. Antoniego.
Lucyan Avantier szukał przyobiecanych dziesięciu policyantów — mieliżby się spóźnić?
Niewątpliwie, prefekt przyrzekł mu ich.
Miałże śpieszyć do odległego biura i sprowadzić ich?
Tymczasem dwaj złoczyńcy mogliby mu znowu umknąć, a pierwszego lepszego dnia dowiedzieć się o ściganiu ich.
Coraz niecierpliwy Lucyan szukał policyantów — noc zapadała coraz bardziéj.
Podszedł bliżej klasztoru i sam licząc na własną siłę, miał na oku fortę i ulicę.
Młody, śmiały Francuz nie nadarmnie czekał.
Policyanci nie pojawiali się, ale raczéj nadeszło dwóch ludzi otulonych płaszczami, którzy byli niewątpliwie złoczyńcami.
Lucyan był sam, w pobliżu nie widać było nikogo innego. Pomimo to przystąpił do śpieszących ku forcie klasztornéj panów i zastąpił im drogę.
— Fursch! zawołał prędko i głośno, albo pan de Renard!
Rzeczywiście byli to Fursch i Edward, zamierzający wrócić do klasztoru.
Tak nagłe spotkanie przeraziło ich — czyżby to jaki znajomy ze stolicy zaczepił ich?
Rudy Dzik zmiarkował złe i umknął tak prędko i zręcznie, że Lucyan Avantier musiał poprzestać na Furschu — tém bardziéj, iż miał wiele do czynienia, aby nie dopuścić ucieczki temu zbrodniarzowi.
Głośno zawołał o pomoc i szarpał się z Furschem, szukającym sztyletu.
Lucyan postrzegł to i wydobył rewolwer.
W téj chwili ukazało się kilku niby z pod ziemi nagle wyrosłych, przyrzeczonych i tak długo szukanych policjantów, ci otoczyli Furscha i w jednéj chwili pochwycili go.
Byłoby szaleństwem bronić się przy takiéj przewadze, dla tego poddał się mówiąc z szyderczym uśmiechem:
— Tylko bez żadnych gwałtów, moi panowie, nie lubię tego — chodźmy daléj!
Na jednéj z narożnych ulic Fursch skinął na fiakra, i wsiadł weń z policyantami, rzuciwszy wspaniałomyślnie woźnicy pięcio frankówkę.
Lucyan Awantier pojechał za nim drugim fiakrem, i miał to zadowolenie, że przynajmniéj jeden i to najgorszy z dwóch zbrodniarzy, teraz nie ujdzie zasłużonéj kary.
Okazało się zaraz téj saméj nocy, że rzeczywiście schwytano prawdziwego Furscha.


ROZDZIAŁ XIV.
Więzień w la Requête.

We Francyi nie robią sobie tyle ambarasu z więźniami co w innych krajach.
Kiedy gdzieindziéj o morderstwo obwiniony często rok siedzi w inkwizycyjném więzieniu, a prawie zawsze przynajmniéj pół roku, we Francyi sprawa prędko się załatwia.
Często już po upływie miesiąca wysyłają go na galery, albo jeżeli nie uzyska ułaskawienia, tracą go.
I według nas jest to wyborne urządzenie.
Szybkość w sprawiedliwości, byle tylko gruntownie, pojętéj, jest to rzecz nadzwyczaj pochwały godna.
Na co żywić długo podobnego zbrodniarza? na co te długotrwałe plątaniny biurowe?
Furscha osadzono w gmachu Mazas, wielkiém inkwizycyjném więzieniu w Paryżu, i po kilku tygodniach los jego rozstrzygnięto.
Skazano go na śmierć, chociaż całą, winę zwalał na Edwarda.
Tak świetnie przekonany został o udział w zbrodniach, że sąd jednogłośnie skazał go no pozbawienie życia.
Rudy Dzik także nie tracił czasu.
Z jak największą ostrożnością szukał wszelkich środków ocalenia swojego wspólnika. Udał się do Leony i do Schlewego, który powrócił z Burgosu, aby zapobiedz spełnieniu wyroku śmierci, bo powiedział sobie, że wpływ tych dwóch osób ostatniemi czasy wzrósł tak wysoko, iż jeżeli w ogóle możliwy jest jeszcze jaki ratunek, to mógł tylko zależeć od zamku Angoulême, w którym bywały najwyższe i najwięcéj mogące osoby.
Rudy Dzik nieźle spekulował, gdy w chciwym zemsty baronie wzbudził nadzieję, że sam Fursch, jeżeli uniknie śmierci, będzie w stanie dowieść swojéj wdzięczności, pełniąc w każdym razie wolę Schlewego.
Użył całéj swojéj wymowy, bo rzecz była równie trudna jak niebezpieczna, a wyrok śmierci złożono już w Tuileries cesarzowi do potwierdzenia.
Baron wiedział, jako mający znajomość między osobami otaczającemi cesarza, że Napoleon zwykle szanował wyroki sądu kryminalnego, i pod tym względem żadnemu wpływowi nie ulegał.
A przytém czas naglił, bo skoro cesarz wyrok zatwierdzi, nastąpi zaraz przeniesienie więźnia do la Requête i zwykle w kilka dni późniéj jego stracenie.
Gdy baron pomyślał o więzieniu na placu de la Roquête, przypomniał sobie pewną osobę, która mogła mu być bardzo pożyteczną, chociaż dotąd mało na nią zważał, i prawie z wysoka na nią patrzał. Tą osobą był pan Epervier, wielki inspektor wspomnionego więzienia.
Pan d’Epervier był to zapalony wielbiciel i bywalec w zamku Angoulême, tudzież miłośnik jego zabaw, a bardziéj jeszcze saméj hrabiny Poninskiéj, którą zwykle nazywał bóztwem wszystkich zmysłowych piękności.
Von Schlewe wniósł także ze zbytkownego sposobu życia wielkiego inspektora, że jego stanowisko musi być równie wpływowe jak korzystne i samoistne.
Wszystko to dobrze zważywszy — postanowił z niego skorzystać.
Von Schlewe gotów był ratować jedynego człowieka, którego uważał za właściwego i zdolnego zgubić nakoniec nienawistnego księcia i jego kreatury, i który mu już wyświadczył niejedną przysługę, gdyż sądził, że ten, którego wydrze gilotynie, na pewno dowiedzie mu swojéj wdzięczności, témbardziéj, że w przeciwnym razie zawsze będzie go mógł wydać władzy.
Nazajutrz już przewieziono Furscha w przeznaczonym na to żelaznym, zupełnie zamkniętym powozie z gmachu Mazas do więzienia na placu la Roquête.
To znaczyło zapowiedzenie mu wyroku śmierci — chociaż ten dopiero za parę dni miał być spełniony.
Okoliczność ta dosyć nieprzyjemnie wzruszyła Furscha.
Z poprzedniéj klatki niepodobna było uciec, a tutaj w tém więzieniu śmierci rzecz wyglądała jeszcze fatalniéj.
Mimo to, gdy go wprowadzono do celi pierwszopiętrowéj, doskonale wypróbował grubość muru, małą objętość mocno zakratowanego okna i bardzo pewne żelazne drzwi, w których znajdował się mały otwór z klapą, przez który podawano mu teraz lepszy przedśmiertny posiłek.
Chciano go utoczyć na ostatni pochód, mówił Fursch w swoim prawdziwie szubienicznym humorze, aby miano w nim coś do zabicia i aby Paryżanom nie popsuć widowiska tém, że przywleczono na rusztowanie na pół umarłego trupa.
Ale w głębi jego czarnéj duszy nie było mu zbyt przyjemnie, gdy się po ciasnéj celi obejrzał i przez wysokie, małe, okratowane okno spojrzał na więzienne podwórze, na którém gęsto stała straż wojskowa, a które podwójna brama oddzielała od placu.
Uciec ani podobieństwo.
Fursch jednak właściwie nie znał żadnych niepodobieństw.
Ten w zbrodniach posiwiały niegdyś kancelista, który zaczął od fałszerstwa, a potém awansował na rabusia i mordercę, nie kłopotał się nigdy o wykręt.
Tu nawet w téj ostatniéj celi, z któréj była jedna tylko droga na wystawione jak widzieliśmy rusztowanie, nie tracił Fursch nadziei, że podstępem albo siłą się ocali.
Zaiste, ten wypolerowany łotr, który w życiu swojém zgładził zapewne tylu ludzi co i Traupmann, był jednak innego rodzaju złoczyńcą niż tamten.
Gdyby nam wolno było użyć tego wyrażenia, nazwalibyśmy Furscha delikatniejszym i inteligentniejszym.
Traupmann, był to pospolity, żarłoczny zwierz. Fursch zaś był to złoczyńca par excellence! Traupman był niezręcznym mordercą ludzi, który się w ciągu kilku tygodni dostał pod gilotynę. Fursch zaś wyrafinowany, zręczny, powierzchownie wielce towarzyski i dla tego tém niebezpieczniejszy morderca, umiał zobowiązywać sobie ludzi wpływowych.
Rozmyślał teraz nad tém, jakby przy najpierwszéj sposobności pochwycić i udusić dozorcę, gdy wieczorem przyjdzie rewidować jego celę.
Wtedy możeby się dało coś zrobić.
Mimo podstarzałości, był jednak zarówno silny jak odważny.
Lecz zaszła okoliczność, która plan jego zmieniła.
Wieczorem po przeprowadzeniu do więzienia la Roquête, na korytarzu wiodącym do jego celi, dała się słyszeć rozmowa, a jeden jéj głos wydał mu się znajomym.
Fursch roześmiał się sarkastycznie i złośliwie.
Wszyscy protektorowie, których w zeznaniach swoich oszczędził, okazali się wdzięcznymi. Baron von Schlewe, którego mógł mocno skompromitować, a nie uczynił tego, boby sobie tém wcale nie pomógł, widocznie nie zapomniał o nim i przybył go pocieszyć.
Klucze zaszeleściły we drzwiach więziennéj celi, które się wnet otworzyły.
Dozorca stał w głębi korytarza — we drzwiach obok pana naczelnego inspektora ukazał się baron von Schlewe, którego głos Fursch poznał.
Dobry, pobożny, litościwy pan przybył do więzienia — szukał złoczyńcy Furscha.
Rzeczywiście była to ofiara, o jakiéj pomyśleć mogą tylko ludzie równie pobożni i miłosierni jak ów szlachetny baron von Schlewe.
Naczelny inspektor ukłonił się bardzo uprzejmie, i wyjątkowym sposobem pozostawił barona von Schlewe w celi skazanego na śmierć, dla którego już kat paryzki zamierzał czynić swoje przygotowania i kazał szlifować topór.
Mógł był oszczędzić tego trudu.
Chociaż tę ofiarę uważał za równie pewną jak wszystkie poprzedzające, skoro siedziały w złowrogim, wielkim domu na placu, de la Roquête. Fursch jednak stanowił wyjątek.
Powitał barona prawdziwie po kawalersku, za to, że nie wahał się odwiedzić go.
— Przebacz mi pan, rzekł z uśmiechem, że. nie jestem nawet w stanie podać panu krzesła, panie baro- nie. Paryż nazywają siedzibą cywilizacji, ale jeszcze daleki od tego.
Von Schlewe również uśmiechnął się — humor tego kandydata śmierci podobał mu się.
— Daj temu wszystkiemu pokój, kochany Furschu — możemy stojąc rozmawiać! Bardzo mi boleśnie, że cię tu znajduję, bo uważam cię za niewinnego!
— Wolno panu, panie baronie; dowody są słabe, bo wiadomo, że zmarli milczą!
— Boli mnie to, że grożą twojéj szyi, cicho mówił; daléj von Schlewe, przystąpiwszy nieco bliżéj; byłeś zawsze człowiekiem, na którego można było rachować!
— I dzisiaj jeszcze jestem taki sam, panie baronie; ręczę za to słowem.
— Niestety! podczas mojéj nieobecności — bo jeździłem za interesami do hiszpańskiego klasztoru w Burgosie, sprawa twoja się zawikłała?
— Zdaje mi się, że trochę za nadto!
— Niestety, powtarzam — lecz spodziewam się, że nie ma jeszcze nic spóźnionego!
— Ratunek, drogi baronie, nigdy nie jest za późny, jeżeli nie leżymy jeszcze na gilotynie!
Baron chrząknął — powiedziane przez Furscha „my,“ połechtało go po szyi.
— Wielu osobom dałeś dowody uczciwości, powiedział von Schlewe, i te osoby chcą cię koniecznie uratować.
— Właśnie też wielki już czas po temu!
— Widać, że znasz swoje położenie?
— O to właśnie zawsze się starałem — nic przed sobą nie ukrywam!
— A więc te osoby uczynią coś dla ciebie, jeżeli liczyć mogą na twoją wdzięczność i dalsze milczenie, mój kochany Fursch! poszepnął von Schlewe.
— Te osoby doczekają się czegoś, drogi baronie, jeżeli opuszczę ten dom straszliwy!
— Książę de Monte-Vero znalazł swoją córkę!
— To dla mnie nowość — ten człowiek ma szczęście! Powiedz drogi baronie, hrabinie Ponińskiéj, że to szczęście skończy się za trzy dni, jeżeli mi się uda ujść szczęśliwie z téj pułapki!
— Czy może pani zamku Angoulême, we wszelkich okolicznościach polegać na tém? czatując na Odpowiedź spytał von Schlewe.
— W każdym razie, panie baronie! Alboż Fursch nie zawsze dotrzymuje tego, co przyrzeka?
— Dotychczasowe twoje przedsięwzięcia nie powodziły się!
— Myślisz pan o Rio i o pożarze? Rzeczywiście — ale wprawa stanowi mistrza, drogi baronie!
— Żartowniś z ciebie widzę, Furschu!
— Tuż przy rusztowaniu, panie baronie!
— Dobrze, to świadczy o geniuszu!
— Czy pan przybywasz, aby mi dać pomoc? Mówmy o rzeczy!
— Przyszedłem, aby cię przynajmniéj pocieszyć.
— Jeżeli pan nie miałeś lepszego zamiaru, to sam sobie dopomódz zdołam.
— Daj pokój wszystkiemu, Furschu — jutro w nocy będziesz wolny!
— Jutro w nocy będzie już za późno! Pan baron wiesz zapewne, ze skażanym dodają na ostatnią noc dwóch dozorców i księdza — sądzę, że następna noc ma być moją ostatnią nocą.
— Dozorcy ze światłem i winem przyjdą dopiero około północy do twojéj celi, z sędzią, ksiądz ustąpi po przeczytaniu ci wyroku — a ty o jedenastéj już z celi wyjdziesz!
— To śmiałe! Ale jeżeli mnie pan w téj ostatniéj godzinie na sztych wystawisz?
— Wtedy hrabina Ponińska dozna zawodu w przyniesieniu ci pomocy!
— Rozumiem drogi baronie! Oświadcz pan szanownéj hrabinie, że tym razem przekonam ją o mojéj wdzięczności bardziéj niż kiedykolwiek, i że w pałacu przy ulicy Rivoli w przeciągu trzech dni znajdować się będzie trup, przy którym klęczeć będzie upokorzony książę!
— Bardzo dobrze, kochany Furschu — i wtedy niewątpliwie z Hawru odpłyniesz do Ameryki?
— Zgadujesz pan moje, myśli baronie! Jednak nie z Hawru, bo to za bardzo zwyczajne — obiorę inną, lepszą drogę!
— Jak ci się podoba! poszepnął von Schlewe: umowa zawarta! Trzymaj się pana naczelnego inspektora w la Roquête; teraz śpieszę do niego, od niego dowiesz się co daléj nastąpi.
— Tysiączne dzięki!
— Nie śpij Furschu, abyś i przez sen nie wydał naszéj rozmowy — a — za trzy dni trup w pałacu przy ulicy Rivoli!
— Jak przyrzekłem, drogi baronie!
— Niech cię święci mają w swojéj opiece! kończąc rozmowę głośno rzekł von Schlewe, bo znowu zabrzęczały klucze w zamku.
Czas rozmowy upłynął.
Sam pan d’Epervier otworzył drzwi — łaska to niesłychana! Ale aby rąk sobie nie powalał, włożył na nie rękawiczki.
Baron wyszedł naprzeciwko niemu.
Pan naczelny inspektor pozostawił dozorcy zamknięcie znowu drzwi, gdy von Schlewe, podchodząc ku niemu, wyszedł z celi.
Dwaj panowie rozmawiając o chłodnéj jesieni i o ostatnich wyścigach, przebyli korytarz i zbliżyli się do leżących na jego końcu pokojów, które otwierały widok na plac de la Roquête.
Były to bardzo eleganckie i wygodnie urządzone pokoje pana d’Epervier.
W salonie świeciły się już kandelabry; naczelny inspektor wprowadził tam swojego gościa.
Obaj zasiedli na wysłanych aksamitem krzesłach.
Służący pana Epervier’a przyniósł wybornéj madery i pięknie rznięte kieliszki.
Widocznie okazywano baronowi wszelkie względy.
Gdy dwaj panowie, którzy jak wspomnieliśmy, zabrali z sobą znajomość w zamku Angoulême, pozostali sami w pokoju, mówili najprzód o godnych podziwienia przyjemnościach, które nastręczała hrabina Leona Ponińska.
— Ta piękna kobieta to czarodziejka! z zapałem wyznał pan d’Epervier, co barona zapewniło niewątpliwie, że ten najmniéj znaczący bywalec w zamku Leony, jest jéj najzagorzalszym wielbicielem.
— Ona jest równie piękna, jak rozsądna i niedostępna!
— Niedostępna — z ubolewaniem powtórzył pan d’Epervier; sądzę że pan masz słuszność panie, bo dawno znasz hrabinę?
— Od lat kilku zaszczyca mnie swojém zaufaniem! Dostojna ta pani doznaje wielu przeciwności.
— Widząc ją tak promieniejącą, trudno temu uwierzyć!
— Są to tajemnice, szanowny panie, najdelikatniejsze tajemnice!
— O, ta hrabina to najpiękniejsza kobieta w świecie, najwspanialsza postać, jaką kiedykolwiek widziałem! z prawdziwym zapałem zawołał rozkochany i dla silnych dam wielce czuły pan d’Epervier, którego na prawdę zawsze jeszcze zachwycająca postać pulchnéj i powabnej Leony zupełnie oczarowała, i napełnił kieliszek barona, po którym spodziewał się, że mu nastręczy sposobność bliższego widzenia się z najpożądańszą kobietą w Paryżu: — wychylmy na cześć najpiękniejszéj kobiety, panie baronie!
— Z radością, odpowiedział von Schlewe, lekko dotykając kieliszka pana naczelnego inspektora i kosztując madery; ten zaś, myśląc o pięknéj kobiecie, cały kieliszek wypróżnił. Powód mojéj tu bytności ma niejaką wspólność z temi tajemnicami! zawołał von Schlewe w ciągu rozmowy, aby zaciekawić pana d’Epervier.
— Ma wspólność z temi tajemnicami? powtórzył wielki inspektor: ów skazany na śmierć...
— Z którym za łaską pańską rozmówić się mogłem, potwierdził von Schlewe.
— Ów Fursch byłżeby z najpiękniejszą, najdostojniejszą kobietą...?
— Tajemnie połączony! dopełnił von Schlewe. Nie pytaj mnie o to, kochany panie d’Epervier, są to właśnie tajemnice! Hrabina odda wszystko, jeżeli zdoła sprawić, że wyrok nie przyjdzie do skutku.
— Jestem nadzwyczaj zdziwiony! Ale, o Boże, takie nieszczęsne stosunki rodzinne trafiają się wszędzie! Przypomnij pan sobie tylko margrabiego de Chartres, którego brat skazany został na dożywotnie wygnanie do Kajenny; przypomnij pan sobie syna księcia de Montebello, który umknął do Australii...
— Udało mu się uciec! o to też i tu idzie! powiedział von Schlewe, korzystając z przytoczonego przez inspektora przykładu.
— Uniknął hańby!
— Za to książę winien dzięki Stwórcy i miłosierdziu urzędnika, który mu ucieczkę ułatwił.
— Przed pięciu, sześciu laty zdarzały się takie wypadki.
— Pan mniemasz, panie Epervier, że dzisiaj już się to zrobić nie da? znacząco zapytał von Schlewe.
— Cesarstwo mocno to utrudniło, szanowny baronie, nieskończenie utrudniło!
— Smutną tedy odpowiedź przyniosę hrabinie! powstając odrzekł von Schlewe ze źle ukrytém nieukontentowaniem.
— O, zacny panie baronie, racz oświadczyć najpiękniejszéj kobiecie, że ginę z uległości i posłuszeństwa dla niéj! gorliwie zapewniał naczelny inspektor.
Von Schlewe szyderczo się uśmiechnął — jego blada, pomarszczona twarz miała do tego rysu szczególny talent — w minie jego mieściły się zarazem duma, cierpkość i szatański uśmiech.
— Hrabina Leona Ponińska zwykła czcze słowa brać za to czém są rzeczywiście — zwykła nie słuchać ich, a tylko za czyny łaską wynagradzać!
Pierwszy inspektor w la Roquête widocznie dobrze zrozumiał ostatnie słowa Schlewego.
Przez chwilę namyślał się, a siwe oczy barona mierzyły go.
Nagle Epervier ujął rękę Schlewego.
— Powiedz mi pan zatém otwarcie, co mogę uczynić dla pięknej hrabiny, która mnie snu pozbawia — która mi się tak powabnie w moich marzeniach ukazuje! powiedział porywczo i namiętnie.
— Mów pan ciszéj, panie d’Epervier! upomniał von Schlewe: sądzę, że traktujemy o rzeczach...
— Które gardłem przypłacić mogę! Masz pan słuszność, panie baronie; mimo to — powiedz mi pan otwarcie, czego żąda hrabina Ponińska?
— Między nami mówiąc, panie d’Epervier, rzecz to drażliwa! Ale przewiduję, że dla pana będzie łatwa. Hrabinie to sprawi wielką przyjemność, szepnął von Schlewe naczelnemu inspektorowi, biorąc go pod rękę i powoli przechadzając się z nim po pokoju: jeżeli więzień z la Roquête uniknie bolesnéj sceny, którą po téj i następnéj nocy ma odegrać!
Epervier pokazał wielkie urzędowe pismo, leżące na bocznym stole.
Było to polecenie wydania katowi skazanego na śmierć po upływie dwóch dni.
— Ja dla niego muszę się także więzić, panie baronie — pan wiesz co to znaczy!
— Zdaje mi się, że dopiero od jutra po północy dwaj dozorcy pilnować będą więźnia?
— Tak jest!
— Niepodobna, abyś go pan tak długo sam pilnował, panie d’Epervier, tego nikt nie żąda. Zatém nie możesz pan odpowiadać, jeżeli więźniowi w la Roquête uda się ujść, gdy pan ulegając zaproszeniu pięknéj hrabiny Ponińskiéj, zamiast tutaj, znajdować się będziesz w zamku Angoulême, na poufném sam na sam!
— Na sam na sam z hrabiną? namiętnie zawołał Epervier; czy dobrze zrozumiałem?
— Sądzę, że mogę to panu przyrzec, jeżeli pan dopuścisz, aby więzień przed egzekucyą uciekł.
— Dla Boga wielkiego! dajesz mi pan trudny wybór, panie baronie!
— Decyduj się, kochany panie d’Epervier! Jutro wieczorem o godzinie jedenastéj będziesz pan oglądał najpiękniejszą kobietę na świecie, jak w swoim nigdy dla żadnego śmiertelnika nieprzystępnym buduarze odbywa próby z tancerkami i marmurowemi damami swoich w całym świecie wsławionych przedstawień — tymczasem o téjże saméj godzinie więzień w jakiémkolwiek przebraniu celę swoją opuści.
— To niepodobieństwo — poznają go.
— Już mnie pan to pozostaw, kochany panie Epervier! Ale przedewszystkiém dwa pytania: Czy oprócz dozorcy i pan masz klucz do celi więźnia, klucz na pewno otwierający?
— Mam klucze do wszystkich cel!
— Doskonale! Pożycz mi pan tego klucza do jutra do południa. A teraz drugie pytanie: Kto oprócz dozorcy wejdzie jutro wieczorem do celi więźnia?
— Nikt potém już tam wejść nic może!
— Namyśl się, panie d’Epervier — czy i kat nie?
— Jego pomocnik — masz pan słuszność; muszę podziwiać pańską oględność i znajomość rzeczy, panie ba- ronie! odpowiedział naczelny inspektor, mocno wzruszony.
— Pomocnik kata? Wybornie! Skoro mi pan do jutrzejszego południa pożyczysz klucza, o czém nawet mój cień się nie dowie, nic nie potrzebujesz czynić, na nic się narażać, tylko wsiąść do powozu, który o godzinie dziesiątéj przy bramie oczekiwać pana będzie.
— Pan jesteś — straszny człowiek, baronie! poszepnął Epervier, widząc się zwyciężonym. Pan jesteś — szatan kusiciel!
Von Schlewe głośno się roześmiał.
— Kochany panie, dodał potém, dobrze to być szatanem, kiedy się wyświadcza komu przysługę taką, jak oglądanie najpiękniejszéj kobiety! Czekam pana jutro wieczorem o kilka minut po dziesiątéj u wjazdu do zamku Angoulême — przybij pan!
Pan d’Epervier, którego oczy pałały, położył mięsistą rękę na chudéj dłoni Schlewego.
— A teraz klucz, mój drogi! czekając przypomniał baron.
Epervier widocznie walczył — czuł, że przez wydanie klucza zdecydował się — że już się cofnąć nie może.
Von Schlewe ujrzał, że naczelny inspektor waha się.
— Będziesz pan patrzał na piękną hrabinę tak długo i tak blizko, jak się panu podoba — w marmurowym pokoju prób! mówił cicho.
— Więc dobrze — kiedy otrzymam klucz napowrót?
— Jutro o południu — sam go tutaj panu przyniosę.
— A drugi klucz?
— Po zrobionymi użytku pójdzie do Sekwany, kochany panie d’Epervier, kiedy ja w co się wdam, to pan możesz być spokojny.
Inspektor poszedł do przyległego pokoju.
Twarz Schlewego pomarszczona i siwa złowrogo się uśmiechała, oczy zezowały jaśniejąc z zadowolenia.
Po upływie kilku minut Epervier powrócił — miał w ręku dosyć duży, nieco rdzą zaszły klucz i właśnie odwiązywał numer znajdujący się przy jego rękojeści.
Poczém podał go baronowi.
— Bardzo dziękuję za grzeczność, zacny panie d’Epervier, powiedział von Schlewe ściskając mu rękę; nie będziesz pan tego żałował! Jutro o południu jeszcze raz się panu naprzykrzę, odniosę klucz i poproszę o zaprowadzenie mnie do więźnia w la Roquête dla ostatniego z nim widzenia się.
— To nie uchodzi — nie uchodzi w żadnym razie — toby nas zdradziło
— Czyliż ostatniego dnia nie wpuszczają krewnych po raz ostatni do skazanego?
— Krewnych — więcéj nikogo!
— No, to jutro będę inaczéj wyglądał, niby wzruszony brat więźnia ukażę się i odwiedzę go w pańskiéj obecności, dla pożegnania się z nim!
— To szalony zamiar!
— Pan w nim nic nie ryzykujesz, kochany panie d’Epervier, bo w najgorszym razie, będziesz oszukany i dla tego nie ulegający odpowiedzialności!
— Niech i tak będzie — o niczém nie wiem — wszystko panu pozostawiam, baronie!
— Byle nie odwiedziny w zamku Angoulême, co? rozśmiał się von Schlewe. Bądź pan zdrów, mój nieoceniony panie d’Epervier! O godzinie dziesiątéj czeka na pana ekwipaż i bożki widok, jaki nie wiem kiedy dostał się w udziale śmiertelnikowi — żegnam!
Baron potrząsł ręką naczelnego inspektora jak nowo nabytego przyjaciela, i odprowadzony przez niego wyszedł z pokojów.
Już było późno. Spojrzenie w korytarze więzienne przekonało barona, że nie są za mocno strzeżone. Dwóch dozorców z cicha rozmawiających przechadzało się tam i na powrót około celi skazanego.
Na dole znajdował się odźwierny, który bez wylęgi- tymowania się nikogo nie wpuszczał do domu ani wypuszczał z niego.
Na rozkaz pana Epervier’a z wielką usłużnością otworzył wysokie, ciężkie drzwi.
Baron znalazł się teraz na dziedzińcu.
Tu i przy wielkiéj bramie prowadzącéj na plac de la Roquête, przechadzały się posterunki.
Odźwierny musiał także otworzyć tę bramę, i teraz dopiero baron wyszedł na wolne miejsce.


ROZDZIAŁ XV.
Zuzanna w kąpieli.

Następny dzień był ponury i dżdżysty. Nie chciało się wyjaśnić. Z nizko zwieszonych chmur prawie z wygodną spokojnością i wytrwałością padał śnieg i deszcz na wilgotne i brudne ulice Paryża.
Przeszłego jeszcze wieczora von Schlewe posłał przez swojego sługę klucz pana d’Epervier do niepozornego ślusarza na małéj bocznéj uliczce, i żądał, aby nowy klucz nazajutrz rano był gotów.
Ani sługa ani ślusarz nie domyślali się co to za klucz, baron kazał dorabiać. Nazajutrz jak zamówiono, otrzymał oba klucze, i przypatrzywszy się im, przekonał się, że są zupełnie jednakowe.
Von Schlewe ubrał się teraz bardzo skromnie po miejsku, włożył perukę, któréj nigdy nie nosił i która mu twarz zupełnie zmieniła, trochę się uśmiechnął i wyprawił sługę, aby niepostrzeżony mógł pieszo wyjść z domu. Baron wziął stary, ciemny płaszcz, włożył niepozorny kapelusz i wyszedł z mieszkania.
Nikt, bo nawet i najzaufańsi przyjaciele, nie byliby w stanie poznać w nim dumnego i znakomitego ponfnika hrabiny Ponińskiéj.
Prócz tego działo się to w porannéj godzinie, w któréj ukazywać się na ulicy ludziom takim jak baron zupełnie nie przystoi — zwłaszcza w taką pogodę i piechotą.
Von Schlewe rzeczywiście wielkie robił poświęcenie, ale zarazem miał plan, dla którego wykonania nic mu trudném nie było.
W potrzebie był to zręczny komedyant, umiejący odegrać rolę swoją aż do złudzenia. Jego tak niezwykle ranna wycieczka miała widocznie cel daleki, bo śpieszył coraz daléj nowemi ulicami i uliczkami, przeszedł Sekwanę, skręcił na rogu, śpieszył przez plac, a deszcz mglisty zmoczył go do nitki.
Nakoniec zdążył do celu wycieczki. Stał przed domem nieco odosobnionym i mającym w tyle obszerne podwórza.
Było to zabudowanie paryzkiego kata.
Baron nie wzdragał się wyszukać tego nie tak jak dawniéj wzgardzonego, ale zawsze unikanego człowieka.
Mistrzowi sprawiedliwości w dawnych czasach nie wolno było mieszkać w obrębie miasta.
Teraz jest już inaczéj! Zabudowania, przed któremi stał baron, wyglądały jak inne? były nieco odosobnione, lecz po za niemi rozciągały się jeszcze całe cyrkuły miasta.
Wszedł do domu, rozejrzał się po nim, i przez otwarte drzwi sieni postrzegł człowieka, który miał coś do czynienia z małym wózkiem nieco złowrogo wyglądającym. Deszcz zmoczył jego drzewo poczerniałe — nad nim było nakrycie, teraz otwarte, bo człowiek wymywał tę wozową skrzynkę we środku.
Von Schlewe mimowolnie nieco się wzdrygnął.
Był to wóz straconych — pomocnik kata, postać muskularna z zawiniętemi rękawami, mył go dla Furscha.
Teraz było ochędożnie — czyściéj niż za czasów wielkiéj rewolucyi, kiedy jednego trupa rzucano na drugi i dozwalano spływać krwi — zawsze dla nowego niemego podróżnego czyszczono powóz.
— Psi — przyjacielu! stłumionym głosem spytał von Schlewe.
Człowiek z gołemi rękami spojrzał i postrzegł obcego, stojącego we drzwiach sieni.
— Przyjacielu?! powtórzył nie bardzo zachęcająco — pan pierwszy dopiero tak mnie nazywasz! Czego pan tu szukasz?
Von Schleve nieco się przybliżył, ale wózek, może tylko w wyobraźni, tak mu niemiło zapachniał, że aż się odwrócił.
Człowiek przy wózku rozśmiał się niedelikatnie — przy robocie czarne jego włosy zwisły mu złowrogo w koło głowy, miał na sobie zmoczoną koszulę i spodnie, których czerwona wypustka świadczyła, że kiedyś służyły żołnierzowi. Nogi miał bose.
— Miałbym wam coś powiedzieć na czworo oczu! nieco tchórzowato rzekł baron von Schlewe.
— Gadajcie prędzéj mam pilną robotę! spokojnie odpowiedział pomocnik kata daléj szorując.
— Tutaj zmokniemy.
— Już zmokliśmy — cóż tam powiecie?
— Prosiłbym was bardzo o jedną grzeczność, kochany przyjacielu, naturalnie za odpowiedniém pieniężném wynagrodzeniem.
Człowiek z gołemi rękami i nogami po tych ostatnich słowach okazał się chętniejszym.
Słówko „pieniądze“ niétylko na ministrów i radców, ale na grabarzy zmarłych i na pomocników katowskich ten sam wpływ wywiera.
— Mówcie, mówcie — pójdziemy tam do sieni!
Von Schlewe uśmiechnął się trochę szyderczo — aby lepiéj zapewnić sobie powodzenie, brzęknął pieniędzmi w kieszeni.
Tak długo małomówny i nieprzyjemny człowiek odstąpił od wózka i poszedł do sieni z baronem, którego nie znał, ale teraz więcéj szanował, bo słyszał, że ma pieniądze.
— Idzie tu o pewny żart, o małą maskaradę, mówił v. Schlewe, jeden mój przyjaciel wyprawia jutro pewnego rodzaju bal! Jabym chciał was na tym balu przedstawić — bo to coś niezwyczajnego!
Pomocnik kata śmiał się.
— Chciałem sobie kazać zrobić takie, ubranie jak wasze, które nosicie podczas uroczystości.
— Do jutra? To będzie trudno!
— Myślę, że niewiele jest tego ubrania!
— Oho, czy chcecie obaczyć je?
— Jesteście bardzo uprzejmi — bardzo mi będzie przyjemnie! A nie moglibyście pożyczyć mi waszego ubioru, aby mój krawiec mógł się mu przypatrzyć?
— Nie, potrzebuję go dzisiaj wieczorem! Bo to znowu siedzi jeden w la Roquête, którego szyi przypatrzyć się muszę, i dla którego téj nocy tron zbudujemy!
— Ach tak — no, to na nic mi się nie przyda widzenie, bo opisać rzeczy nie można!
— Dla czego nie? Czerwona koszula, czarne spodnie, u dołu w buty wetknięte, oto i wszystko!
— Wasze rzeczy są jeszcze nowe?
— Zupełnie nowe.
— Dałbym wam chętnie czterdzieści franków, gdy — byście mi ich do jutra rana pożyczyli!
— Czterdzieści franków, powtórzył gołoręki — do pioruna, to byłby interes!
— Mojemu krawcowi musiałbym dać sześćdziesiąt, wolę wam dać czterdzieści i mieć rzeczy w oryginale!
— Prawda, rozśmiał się parobek, macie racyę!
— Ale czy wy i wasi towarzysze macie jednakową odzież? spytał von Schlewe.
— Naturalnie, zupełnie jednakową! Czekajcie, może się to da załatwić!
— Czterdzieści franków zapłacę wam chętnie i to natychmiast!
— Dam wam moje rzeczy, a na dzisiejszy wieczór pożyczę sobie innych u Henryka, bo inaczéj nie wpuszczonoby mnie do więziennego gmachu! W nocy zresztą wszystkie, koty są szare i wszystko jedno czy przy ustawieniu rusztowania któryś z nas będzie w białéj koszuli czy też w czerwonéj!
— Doskonale! Ale trzeba zachować sekret, powiedział von Schlewe, bo nie byłoby mi przyjemnie, gdyby się ktoś dowiedział, że na balu byłem w odzieży...
— Bądź pan spokojny, nie dowie się nikt ani joty! odpowiedział pomocnik kata i pobiegł przez podwórze.
Baron z zadowoleniem powiedział sobie, że bardzo dobrze i gładko załatwił sprawę.
Według przyrzeczenia mógł o południu być w la Roquête.
Człowiek z gołemi rękami wrócił wkrótce z zawiniątkiem, które w sieni rozwinął, aby pokazać Schlewemu, co dostał za pieniądze.
Była tam ciemno-czerwona koszula, a na niéj z przodu wyszyty srebrem podwójny topór, czarne aksamitne spodnie i przy nich obcisłe lśniące buty.
— Oto macie czterdzieści franków — za wszystko zapłacone?
— Ale pan rzeczy napowrót przyniesiesz?
— Wiecie, że się to często zdarza — jak mi koszulę rozedrą, albo spodnie winem zleją...
— Oho — to lepiéj dajcie od razu ośmdziesiąt franków, zawołał nieokrzesany chłop — abym w takim razie miał sobie sprawić za co nowe rzeczy! Nie wiedziałem że chcecie iść do knajpy?
Baron musiał się wiele nasłuchać.
— Oto macie ośmdziesiąt franków — patrzcie, cztery dwudziesto-frankówki — czyście zadowoleni?
— Jakkolwiek — ale — jeżeli rzeczy będą mogły jeszcze służyć do użycia, to mi je przynieście napowrót! Ośmdziesiąt franków za grzeczność i zszarzanie, to nie za wiele!
Von Schlewe dobrze zmiarkował, że gołoręki pragnie korzystać ze sposobności — ale kontent był głównie z tego, że przyszedł do posiadania rzeczy, które więźniowi w la Roquête drzwi otworzyć miały.
— Odwiedzicie dzisiaj waszego człowieka? spytał jeszcze von Schlewe — interesująca to rzecz słyszeć coś podobnego!
— Około godziny jedenastéj wieczorem!
— A kiedy zaczyna się ustawianie rusztowania?
— Około godziny dziesiątéj!
— A kiedyż zaczyna swoją robotę machina, ten wyborny instrument nieśmiertelnego doktora Guillotin’a?
— Gdy wszystko będzie w porządku, jutro rano o godzinie siódmej!
— Muszę się przypatrzyć temu żarcikowi — wszak to dla tego osławionego Furscha ma wybić ostatnia godzina — dla tego zbiega z galer?
— Tak, dla niego! Myślę, że z tym kundmanem będziemy mieli wiele do czynienia!
— Słyszałem, że jego kompanista uciekł?
— Niestety! rzekł gołoręki, inaczéj byłoby jutro rano za człowieka dziesięć franków, a tak będzie tylko pięć!
— A widzieliście już Furscha?
— Nie, ale dzisiaj wieczorem dobrze mu się przypatrzę!
— Strzeżcie się go!
— Myślicie, że on mi coś zrobić może?
— Z takimi ludźmi nie ma co żartować!
— Jeżeli ręką ruszy, za jedném uderzeniem zabiję go na śmierć jak wściekłego psa! rzekł srogi pomocnik kata.
— Oho, to go uwolnicie od publicznéj kary?
— Co mnie to obchodzi! — nie pierwszego to już zabitego przywlekliśmy do pani Guillotine!
— Gawęda z wami, tak jest zajmująca, że mi się wcale odejść nie chce! Ale jednak — dziękuję!
— Bawcie się dobrze na balu maskowym!
— Postaramy się — a wy na waszéj uroczystości tracenia — każdy podług gustu!
Gołoręki rozśmiał się. Von Schlewe ostrożnie swój pakunek ukrył pod płaszczem i wyszedł.
Rzecz jeszcze nie obeszła się bez trudności. Odźwierny w la Roquête nie powinien był wcale spostrzedz wprawdzie niewielkiéj objętości, ale jednak dosyć znacznego pakunku.
Baron więc wsunął się do jednego z domów, który uważał za stosowny, aby tam ułożyć i schować należycie rzeczy przeznaczone dla Furscha.
Udało mu się zwinąć czerwoną koszulę i włożyć do kieszeni płaszcza — ale aksamitne spodnie i buty kłopot mu robiły.
Musiał się spuścić na los szczęścia, i jak mógł najlepiéj utwierdził je pod szerokim płaszczem, który wciągnął na ramiona.
Pochmurna, niemiła pogoda dżdżysta sprzyjała jego dziełu.
Przybrawszy więc jak najsmutniejszą minę, ruszył w kierunku Père-Lachaise i przybył na ulicę la Roquête.
Im bardziéj zbliżał się do złowrogiego miejsca, tém nieszczęśliwiéj wyglądała twarz jego.
Nakoniec ujrzał przed sobą wolny plac i potężne więzienne gmachy.
Zapomnieliśmy przytoczyć wyżéj, że w pobliżu wielkiej bramy znajdowały się wkopane w ziemię żelazne kliny, mające służyć do przytwierdzenia gilotyny — których teraz nie używają, ponieważ umieszczone są za blizko od murów, lecz natomiast wkopują zawsze w ziemię drewniane pale.
Baron zagłębiony mocno w swoich myślach i wyrachowaniach, potknął się o jeden z tych klinów i tylko co nie upadł.
Sarkastycznie uśmiechnął się, gdy jak każdy kto się potknie, obejrzał i postrzegł żelazny słupek.
— Toby było fatalnie, gdybym przez niego upadł! pomruknął i zbliżył się do bramy.
Zegar więzienny zapowiedział południe.
Pan d’Epervier niewątpliwie czekał z boleścią serca na klucz.
Von Schlewe skromnie i trwożliwie, jak zwykle krewny skazanego, pociągnął za dzwonek. Usiłował mieć wilgotne oczy.
Odźwierny brząkając kluczami, pośpieszył na wezwanie i otworzył bramę.
Nie mógł poznać barona, bo poprzedniego dnia ciemno było, kiedy go wpuszczał i wypuszczał.
— Obciąłbym widzieć się z panem naczelnym inspektorem — powiedział von Schlewe boleśnie drżącym głosem.
— Nie można teraz!
— O! poproście go o kilka słów — jestem bratem więźnia z la Roquête!
Więźniem z la Roquête nazywa się wyłącznie skazany na śmierć; odźwierny zatém wiedział zaraz co znaczą te słowa.
— Jesteście bratem Furscha? No, to wejdźcie!
— Najnieszczęśliwszym bratem na świecie!
— Gdzież macie swoje papiery? spytał odźwierny, zamknąwszy znowu wielką i ciężką bramę i przypatrując się baronowi.
Niedaleko przechadzał się szyldwach tam i napowrót.
— Papiery... kochany panie nie przyniosłem ich, powiedzcie to panu naczelnemu inspektorowi!
— To się na nic nie zdało, rzekł odźwierny, ale proszę za mną!
— Widzę, że macie litość nademną, niech wam to Najświętsza Panna wynagrodzi! półgłosem powiedział von Schlewe, idąc za odźwiernym przez więzienne podwórze, po którego czterech bokach sztywno wznosiły się czerwone mury. Starał się tylko ukryć to, co niósł pod płaszczem.
Nakoniec doszedł do drzwi, prowadzących na korytarze — odźwierny otworzył je.
Posterunek przyglądał się baronowi.
Ten szybko wsunął się na korytarz.
— Przemówcie tylko dobre słowo za mną, mnie trochę za ciężko pożegnać się z bratem!
— O zły to człowiek!
— Któż może ręczyć za brata? Ja jeszcze nawet żadnéj muszce krzywdy nie zrobiłem!
— Poczekajcie trochę! mówił odźwierny i zwrócił się ku mieszkaniu pana naczelnego inspektora.
Von Schlewe nie mógł utaić tego przed sobą, że mu się cokolwiek gorąco robiło — ale myśl o trupie w pałacu przy ulicy Rivoli wszystko przezwyciężyła.
Pan d’Epervier wyszedł na korytarz.
Spojrzał na barona okrytego płaszczem i byłby go wcale nie poznał.
— Przystąp bliżéj, mój panie! zawołał.
Odźwierny oddalił się.
Von Schlewe śpiesznie wszedł do pokoju pana naczelnego inspektora.
— Dzięki Bogu! mruknął, gdy pan d’Epervier drzwi za nim zamknął — teraz już wszystko w porządku!
— I czy to pan na prawdę, panie baronie?
— To komedya, mój szanowny panie d’Epervier, oto klucz — bardzo dziękuję! A teraz pozwól mi pan pożegnać więźnia w la Roquête!
Naczelny inspektor z trwożliwą porywczością znowu przywiązał numer do rękojeści klucza.
— Przepędziłem noc bezsennie! wyznał Epervier.
— Wierzę ci mój łaskawco, kiedy mnie czeka taki widok, jak ten, który ujrzysz dzisiaj wieczorem, to i ze mną, dzieje się to samo!
— Jest to tém fatalniejsza historya, że ten Fursch, przez swoje krwawe czyny, zwrócił na siebie uwagę całego dworu i sam cesarz miał się nawet odezwać, iż zadowolony jest ze schwytania tego niebezpiecznego człowieka!
— Bajki, mój kochany Epervier, cesarz ma o czém inném radzić, nie zaś o sprawkach takiego Furscha! Powtarzam ci, że nic nie wiesz o tém co się stanie!
— Ale pomimo tego mogę ten interes głową przypłacić!
— Widzieć Leonę, a potém umrzeć, mój drogi! poszepnął von Schlewe — po niéj już nie mamy innéj rozkoszy!
— Chodź pan zemną, panie baronie!
— Czy Fursch zna już brzmienie wyroku?
— Nie, dowie się o nim dopiero dzisiaj wieczorem o jedenastéj godzinie!
— Czy mnie pan znowu wyprowadzisz z celi?
— Muszę!
— Ale pan nie potrzebujesz w niéj pozostawać?
— Tego mi instrukcya nie nakazuje.
— Doskonale, więc pan jesteś wolny od wszelkiéj winy!
— Jakże pełen współczucia jesteś, panie baronie!
— I jak się poświęcam! — Tak, tak, mój kochany panie d’Epervier! Otóż to się nazywa miłość ludzkości!
Naczelny inspektor zimno się uśmiechnął — czuł dobrze, że von Schlewe ratując Furscha, zupełnie co innego miał na celu.
Obaj wyszli z pokojów na korytarz! w którego głębi stało kilku gawędzących dozorców.
Przybrali wojskową postawę, gdy się zbliżył naczelny inspektor z nieznajomym.
— Gril, zawołał pan Epervier: otwórz celę więźnia z la Roquête! Brat jego przychodzi się z nim pożegnać.
Zawołany usłużnie przystąpił do celi skazanego, którą baron już znał.
Drzwi te otworzyły się.
— Wejdź pan! powiedział naczelny inspektor do Schlewego: na takie pożegnanie przepisy dozwalają dziesięć minut czasu!
— O wszyscy święci! stęknął von Schlewe, naśladując wzruszonego: ja nie przeżyję jutrzejszego dnia!
— Odważnie mój kochany, nie jesteś winien losu więźnia! odpowiedział Epervier i wpuścił Schlewego do celi.
Gril dozorca zamknął za nim ciężkie drzwi.
Naczelny inspektor przechadzał się po korytarzu.
Inni dozorcy odeszli.
Fursch postrzegł okrytego płaszczem człowieka, i domyślając się w nim duchownego, spokojnie siedział na słomianym sienniku.
— Oszczędźcie sobie trudu, pobożny panie, rzekł zatwardziały, bezbożny złoczyńca: zemną nie pójdzie wam szczęśliwie!
— Fursch, poszepnął von Schlewe, gram rolę twojego brata — narób nieco szmeru!
Siwobrody zbrodniarz cicho się uśmiechnął, potém niby coś zawołał kilka razy, co zewnątrz można było wziąć za bolesną oznakę widzenia się.
— Pan — panie baronie?
— Dotrzymuję obietnicy uratowania cię — ale dla tego tylko, iż liczę, że i ty Furchu dotrzymasz!
— Rozumie się! Jeżeli przyrzeczenia za trzy dni nie dotrzymam, to mnie pan napowrót wydasz władzom!
— A po dokonanym czynie ujdziesz do Ameryki?
— Natychmiast, panie baronie, mianowicie do Me- ksyku, tam powinna się znaleźć robota, teraz, gdy się tam udali Francuzi i Hiszpani!
— Zatem słuchaj, szepnął von Schlewe: rzecz jest niebezpieczna, ale bardzo prosta, jeżeli będziesz punktualny i ostrożny, a przedewszystkiém śmiały!
— Tego, zdaje mi się, Furschowi nigdy nie brakowało!
— Dzisiaj wieczorem o godzinie jedenastéj przybędzie sędzia, spowiednik i dwóch dozorców z winem i tym podobnemi rzeczami.
— Aha, rzecz idzie szybko!
— O dziesiątéj już zaczną ustawiać dla ciebie rusztowanie na placu la Roquête.
— Za wiele trudu!
— Musisz wyjść z celi przed jedenastą, i to pierwéj nim przyjdzie do ciebie pomocnik kata!
— Bądź pan spokojny, zastosuję się do tego!
— Ty właśnie powinieneś wyjść z więzienia jako ten pomocnik!
— To mi się podoba, uśmiechnął się Fursch: to awantura w moim guście!
— Oto masz czerwoną koszulę.
— Pan baron z tém się tu dostałeś?
— Uznaj mój trud i bądź wdzięczny! Schowaj koszulę! A tu masz czarne aksamitne spodnie i przy nich buty — a tu, von Schlewe mówił bardzo cicho, tu klucz od twojéj celi! Może będzie potrzeba, abyś dla wyjścia z niéj korzystał z chwili, w któréj nie będą cię pilnowali! Skoro jako pomocnik kata znajdziesz się na korytarzu, co ci łatwo przyjdzie, wtenczas już bez niebezpieczeństwa będziesz mógł wyjść z zabudowań i dziedzińca więziennego.
— Odźwierny jednak zdziwi się, że czerwony djabeł przyszedł do domu, tak, że on mu nie otwierał? wtrącił Fursch.
— Powiesz mu, że przyszedłeś z panem naczelnym inspektorem d’Epervier przez inne wejście od ulicy la Roquête, a teraz chcesz wyjść przez wielką bramę, aby odwiedziwszy więźnia, dostać się na plac la Roquête, gdzie masz dalszą robotę!
— Wybornie — rozumiem wszystko, panie baronie! O jedenastej panowie znajdą próżne gniazdo!
— Naczelny inspektor o dziesiątéj wyjedzie przez bramę od ulicy la Roquête, po przepuszczeniu ciebie jak to powiedzieć możesz. Teraz już wiesz wszystko?
— Wszystko, panie baronie, bardzo dziękuję!
— Znasz swój obowiązek! Dziesięć minut upłynęło — Gril brzęczy kluczami! Ukryj rzeczy!
Fursch bardzo zręcznie zwinął odzież i ukrył ją pod siennikiem.
Potem obaj ludzie przybrali takie stanowisko, jakby się z ciężkiém sercem z sobą żegnali.
Dozorca otworzył drzwi.
Baron wyszedł na korytarz, gdzie oczekiwał go d’Epervier.
Szli razem obok siebie prawie aż do mieszkania inspektora.
Potém von Schlewe ukłonił się naczelnemu inspektorowi dziękując, bo odźwierny czekał.
— O godzinie dziesiątéj, przy bramie od ulicy la Roquête! znalazł sposobność poszepnąć.
Potém zeszedł na dół z odźwiernym, który go bez obawy wypuścił.
Baron uśmiechnął się zwycięzko, gdy wszedł na plac zmoczony śniegiem i deszczem — spełnił wielką ofiarę, ale też i powiodła się.
Pośpieszył przez brudne, ciemne i nieprzyjemne ulice do swojego domu, i jakby się nic nie stało, przebrał się w zamiarze pojechania do zamku Angoulême.
Umył się bardzo energiczne, bo bezpośredni stosunek z więźniem i odzieżą kata sprawiał mu niejaką obrzydliwość.
Nad wieczorem wyjechał powozem drogą ku laskowi Bulońskiemu.
Ogrody i domki wiejskie zimową porą i podczas mglistego deszczu smutno wyglądały. Drzewa i krzaki były pozbawione liści, trawniki posiniały i pożółkły, klomby były przezroczyste i pozapadały się.
Baron nie uważał na to. Wygodnie rozsiadł się w miękko wysłanym powozie, wysoko podniósł kołnierz płaszcza i przemyśliwał o następstwach nadchodzącéj nocy.
Wtém postrzegł, że przybył do celu, powóz zajechał w ogród przedzamkowy i w kilka sekund stanął pod gankiem.
Chociaż wiedział, że tego wieczoru nie będzie żadnego zebrania u hrabiny Ponińskiéj, jednak kilku bogato wygalowanych lokajów wyskoczyło naprzeciw niemu, aby mu otworzyć drzwiczki od powozu.
Poznali powóz barona, który zawsze miał wstęp do mieszkania hrabiny.
Von Schlewe wysiadł z powozu i rozkazał stangretowi, aby przyjechał po niego o godzinie jedenastéj.
Baron wszedł do jasno rozwidnionego przysionka i kazał kamerdynerowi hrabiny, aby go wprowadził na pokoje, w których niedawno murzyn podsłuchał jego i hrabinę.
Leona spoczywała na sofie, a Franciszka czytała jéj z książki pozłocisto oprawnej poezye Mirzy-Schaffy, Miała na sobie szeroką, ciemną aksamitną suknię — bujne, ciemne włosy jak Rzymianka spięła złotą obręczą, a pojedyncze ich loki spadały aż na szyję.
Pełne jéj rysy, ciemne żywe oko, małe delikatnie wyrzeźbione usta — nic nie wskazywało, że młodość Leony już przekwitła. Wyglądała teraz tém powabniéj.
Pełność postaci, oślepiająca delikatność skóry, tryskający iskrami blask oczu, wszystko było piękne, czarowne, tak, że ją słusznie można było nazwać królową uczt, jakie wyprawiała.
Wprawdzie w zamku jéj można było znaleźć młodsze i wyszukanie wspaniale wyrosłe postaci — ale sama hrabina promieniała właściwym sobie wielkim powabem.
Gdy jéj zameldowano barona, powstała.
Franciszka po oddaniu wchodzącemu baronowi bardzo poufałego ukłonu, wyszła. Wiemy, że ten stary grzesznik, w czasie swoich zalotów poprzestawał często na pokojówce, kiedy pani nie była obecna.
Leona lekkiém poruszeniem białej ręki ułożyła aksamit swojéj sukni w bujne malownicze fałdy, ponieważ suknia przez leżenie na sofie nieco się zgniotła.
— Ach, mój drogi baronie, rzekła uśmiechając się łaskawie: przybywasz zapewne z nowościami, ale i ja mogę ci ich udzielić!
Von Schlewe ukłonił się i ucałował piękną rękę Leony.
— A więc zamieńmy te wiadomości, łaskawa hrabino, ale proszę racz pani zacząć!
— Dobrze, siadaj baronie! Wiesz, że książę de Monte-Vero szczęśliwie sprowadził tutaj córkę?
— Nikt lepiéj odemnie tego wiedzieć nie może, pani hrabino!
— Ale pan nie wiesz, że znalazł także i przywiózł tutaj dziecię, należące do jego córki i do księcia?
— Dziecię? Pani masz bardzo dobrych sprawozdawców: o tém rzeczywiście nie wiedziałem!
— Z tego możesz pan wnieść, jak doskonałe szczęście panuje w pałacu Rivoli!
— Powtarzam, że potrzeba tylko skinienia pani, aby to szczęście zbladło!
— Czy wiesz drogi baronie, jaki mam zamiar? rzekła Leona bawiąc się małym złotym łańcuszkiem od wysadzanéj brylantami lornetki.
— Jestem bardzo ciekawy poznać ten plan!
— Chciałabym ową Małgorzatę zwabić do zamku Angoulême?
— Ona będzie wołała nie uczynić temu zadosyć!
— Nawet i wtenczas gdy się tu znajdzie książę Waldemar?
— Książę nie dopuści tego!
— Małgorzata przybędzie potajemnie, skoro z polecenia księcia otrzyma zaproszenie, znam serca dziewcząt!
— Znam wszelki respekt dla wiadomości pani pod tym względzie, ale pomimo tego wątpię o powodzeniu, dopóki książę rzeczywiście tu nie przybędzie, a on nigdy nie przestąpi progów zamku Angoulême!
— Podstępem możesz uczynić prawdziwemi rzeczy najniepodobniejsze do wiary! Podziwiam pańskie niedowiarstwo baronie, którego dotąd nigdy nie dałeś mi dowodów!
— Nabyte ostatniemi czasy doświadczenie uczyniło mnie powątpiewającym, pani hrabino! Książę czuwa nad córką, a ta córka nie pojawi się tutaj na zaproszenie od pani lub odemnie pochodzące, chociażby nawet był tu i książę!
— Byłoby to niedelikatnie, gdybyśmy chcieli wymienić się, baronie! Jednak gdyby podstępem przywabić tu księcia i skłonić go do zaproszenia Małgorzaty — jestem mocno przekonana, że młoda matka nie oparłaby się temu zaproszeniu, bo gwałtownie kocha księcia.
— Wychodzi to na pokusę, moja łaskawczyni, wstając rzekł von Schlewe: plan mój niknie na prawdę!
— O, widzę, że pana obraziłam. Tego nie chciałam, drogi baronie! Niewątpliwie masz pan lepszy plan?
— Chociażby i nie, pani hrabino, ale przynajmniéj plan mój jest trafniejszy. Jeżeli mu pani sprzyjać będziesz, za trzy dni w pałacu Rivoli znajdzie się trup!
— Czy pana dobrze rozumiem?
— Są to słowa Furscha.
— Więźnia w la Roquête?
— Który nas oszczędził! z cicha, ale z naciskiem dodał von Schlewe.
— I pan wierzysz temu człowiekowi?
— Zupełnie moja łaskawczyni!
— Ale on sam już skazany?
— Skazany, ale jeszcze żyje, pani hrabino!
— Jeżeli się nie mylę, spełnienie wyroku na jutro naznaczono?
— Zupełna prawda — ale nie nastąpi!
— Pan jesteś mistrz, czarownik! Opowiedz mi pan wszystko!
— Już raport mój skończyłem, moja łaskawczyni; stracenie nie nastąpi, jeżeli pani zechcesz!
— Więc moja władza byłaby wyższą nad cesarską? zapytała bez dumy.
— Cóż to dziwnego, pani hrabino? Myślę, że pani znasz swoją wszechmocność, rozszerzająca się coraz bardziéj po całéj ziemi, że pani znasz ją lepiéj, niż moje słabe słowa wyrazić to potrafią.
— W pańskiém mniemaniu może być trochę prawdy — jednak, przystąpmy do rzeczy! Plan pański zaczyna się od zainteresowania mnie — co mogę uczynić dla więźnia z la Roquête?
— Będzie ocalony, moja łaskawczyni, jeżeli pani dzisiaj wieczorem podczas próby z marmurowemi damami, dozwolisz panu d’Epervier tobie się przypatrzyć!
— Rzeczywiście impertynenckie to zadanie owego inspektora z la Roquête — studyuję obraz Zuzanny w kąpieli — pan d’Epervier może go widzieć, gdy będzie przedstawiony w sali teatralnéj.
— On woli przypatrzyć się najpiękniejszéj kobiecie na ziemi, przy tym obrazie!
— A skutek?
— W tejże saméj godzinie więzień z la Roquête będzie wolny — a za trzy dni trup w...
— Dosyć, ze świecącém okiem przerwała Leona baronowi; ale jeżeli Fursch nie dotrzyma słowa?
— To czwartego dnia będzie znowu w swój celi!
— Widzę, że pan na wszystko jesteś przygotowany!
— Na wszystko moja łaskawczyni, tylko nie na pani decyzyę, bo niepojęte są pani postanowienia i drogi!
— Pan d’Epervier może przybyć — ale go widzieć nie chcę.
— Życzenie pani jest dla mnie rozkazem! Dziękuję za zezwolenie, moja najłaskawsza!
Baron powstał znowu, z wyrazem wielkiego zadowolenia na twarzy.
— Jednak — sądzę, że pan przybędziesz za późno — zegar wskazuje już dziesiątą wieczór, za kilka minut będę w ogrodowym salonie zamku — a o północy próba już się od dawna skończy!
— Wiem o tém, pani hrabino! Pan d’Epervier już w téj chwili jedzie tutaj, a więzień w la Roquête przygotowuje się do wyjścia z celi! z uśmiechem zadowolenia powiedział von Schlewe.
— Może pan wiesz także, iż w pałacu przy ulicy Rivoli odbywa się ostatnia spowiedź? Muszę pana najzupełniéj podziwiać, baronie!
— A ja pani złożyć moje dzięki za to, że pani plan mój przyjęłaś!
— Uważam, że jest dobry!
— Miejmy tę nadzieję, moja łaskawczyni — według mojego wyrachowania musi się powieść. Mam honor polecić się względom pani!
Leona uśmiechnęła się zimno i ironicznie — zimny rys ukazał się na jéj marmurowém obliczu.
— Za trzy dni spodziewam się od pana wiadomości! mówiła żegnając barona skinieniem ręki.
— Pośpieszę z doniesieniem pani o rezultacie, który, mam nadzieję, mocno panią hrabinę zadowoli!
Baron uniżenie pożegnał panią zamku Angoulême i wyszedł z buduaru, w którym Leona swoich poufników przyjmowała.
Gdy przez sypialnię pośpieszała do łazienki wykładanéj białym marmurem, a z niéj do ogrzanego w zimie i łagodnie oświetlonego ogrodowego salonu, von Schlewe zbiegł na dół dla przyjęcia naczelnego inspektora, który lada chwila powinien był przybyć.
Nieprzyjazna pogoda jeszcze się bardziéj pogorszy- ła — w powietrzu było pełno śniegu — nastąpiła gwałtowna burza, a baron nie chciał w jednym dniu dwa razy przemoknąć.
Poprzestał więc na przybyciu do przysionka i na spoglądaniu na zimowy ogród przedzamkowy.
Nakoniec z niecierpliwością usłyszał turkot nadjeżdżającego powozu.
Już się obawiał czy pan d’Epervier nie zmienił swojego postanowienia.
Turkot dał się słyszeć bliżéj — nie ma wątpliwości, to on zapewne nadjeżdża!
Von Schlewe odetchnął — przygotowania teraz już były dokonane, reszta zależała od Furscha.
Jeżeli jednak pomimo tego nie uda się ucieczka, nie potrzebował czynić sobie żadnego wyrzutu, ani obawiać się niebezpieczeństwa.
Za kilka godzin o wszystkiém będzie wiedział.
Fursch po swojéj ucieczce, otulony płaszczem, miał zaraz zameldować się w domu barona.
Wtém powóz, który baron posłał po naczelnego inspektora, wjechał przez żelazne kraty i zbliżył się do ganku.
Służący przyskoczyli i otworzyli drzwiczki.
Von Schlewe spostrzegł pana d’Epervier.
Odetchnął, a pomarszczona twarz jego, na któréj najpospolitsza rozpusta hieroglify swoje pozostawiła, przy brała wyraz zadowolenia.
— Serdecznie witam, kochany panie d’Epervier! i wyszedł na spotkanie nieco rozstrojonego naczelnego inspektora, aby go po marmurowych schodach przeprowadzić na górę przez liczne korytarze.
— Jestem do najwyższego stopnia wzruszony! wyznał z cicha naczelny inspektor z la Roquête.
Von Schlewe śmiał się w duchu.
— Dzieciństwo, kochany panie d’Epervier! Zapewne nim pan wyjechałeś, dozwoliłeś wejść do więziennych gmachów pomocnikowi kata?
— Broń Boże — o niczém nie wiem!
— Wpuściłeś go pan, tak potrzeba, aby mógł wyjść napowrót! twierdził baron, znacząco mrugając oczami.
— Czy dobrze rozumiem? więzień z la Roquête wyjdzie jako pomocnik kata?
— Tak jest, kochany panie d’Epervier, kiedy o nim mówimy, zapewne to już czyni.
— Zkądże ma odzież?
— Darowałem mu ją dzisiaj.
— Muszę podziwiać pański niegodziwy plan, panie baronie!
— Kiedy kto ma takiego sprzymierzeńca, jak ja w panu, rzecz jest łatwa i niekłopotliwa!
— Lękam się jutrzejszego dnia!
— Dajże pan pokój, kochany panie d’Epervier! albo może myślisz o trzeźwości po przebudzeniu się po przeminionéj rozkoszy? Nie obawiaj się go. Powinieneś pan téj tylko doznać przyjemności, że zamiast otrzeźwienia jeszcze większego nabędziesz pragnienia!
Dwaj panowie weszli na korytarz, rozciągający się obok salonu ogrodowego w Angoulême.
Ten zimowy ogród w czarownym zamku w swojéj okazałości i naturalności przewyższał wszystko — było to arcydzieło, które naśladowało wszystkie piękności przyrody.
Ogród salonowy znajdował się na pierwszém piętrze zamku i graniczył z pokojami hrabiny.
Był to ogromny i bajecznie piękny trephaus.
Drzewa pomarańczowe i palmy osłaniały szklane ściany, kwitnący jaśmin i liście bzu rosły na przemian między grotami i sztucznemi skałami, źródła tryskały w marmurem wykładane sadzawki. Drzewa i krzaki pyszniły się najbujniejszą zielonością, a z wierzchu padały na nie promienie światła, łagodnie przeciskające się przez szkła matowe. Posągi i fontanny błyszczały w przejściach, a zwrotnikowe rośliny nadawały temu salonowemu ogrodowi pozór jednego z wiszących ogrodów w haremach.
W jednej części téj zachwycającéj przestrzeni znajdowała się scena otoczona drzewami i bujnemi roślinami.
Na téj scenie hrabina odbywała próby.
Pod cieniem liści w przerwach znajdowały się tam otwory w rodzaju okien, wychodzące na przemieniony w oranżeryę korytarz, na który nikomu niewolno było wchodzić.
Baron wyjątkowym sposobem wszedł tam z panem d’Epervier.
Słupy, znajdujące się między pomarańczowemi drzewami, podpierały sklepiony sufit, były otoczone bluszczem i innemi pnącemi się roślinami.
Magiczny półcień panował w tym korytarzu, z którego tu i owdzie zajrzeć można było do salonowego ogrodu.
Dwaj panowie nic nie mówili — baron trzymał Epervier’a za rękę i prowadził go po zielonym kobiercu, który głuszył ich kroki.
Zewsząd obejmował ich zapach kwiatów, słyszeli szmer źródeł i wodospadów.
Kiedy niekiedy widzieli jak pomiędzy drzewami przechadzały się żartujące marmurowe damy.
Nagle baron pociągnął swojego towarzysza do jednego z ocienionych otworów.
Przez palmy i zarośla można było tam dojrzeć grotę utworzoną z ciemnozielonych liści, w któréj głębi na wysokim postumencie leżał lew wytryskujący wodę. On i pod nim rezerwuar, w który spadała woda, były z białego, nienagannego marmuru.
Po jednéj stronie postumentu znajdowała się czerwona aksamitem obita ławka ogrodowa, za którą gęste drzewa i krzaki tworzyły malowniczą dekoracyę, i tak naturalnie opuszczały swoje konary, że niektóre z nich zacieniały także i marmur.
Na téj ławce siedziała hrabina Leona. — Po drugiéj stronie lwa stała niemniéj piękna uczennica, którą hrabina miała niezwłocznie uczyć przedstawienia obrazu Zuzanny w kąpieli.
Dekoracye ogrodowego salonu, łudząco naśladowane, miały być urządzone na dole sceny znanego nam wielkiego salonu.
Przygotowanie do tego już były porobione.
Hrabina obiecywała niezmierne powodzenie temu obrazowi grzechu, i aby być tego pewną, chciała dać z saméj siebie swoim śmiałym wdziękom wzór marmurowéj damie, mającéj przedstawiać Zuzannę.
Leona kosztowną, jedwabną, złotem tkaną chustką okryła wierzchnią część ciemnych włosów i takową przytwierdziła złotą zapinką — końce chustki spadały z boku — pod niemi kłębiły się po obnażonych plecach bujne włosy.
Odrzuciła białe okrycie, w którém weszła — spadało ono z jéj ramienia w naturalnych, ale malowniczych fałdach, aż do marmurowego brzegu rezerwuaru, obok którego siedziała hrabina, trzymając jedną nogę tuż pod wodą, właśnie jakby zamierzała, zrzucić z siebie odzież i wstąpić w wodę, którą poruszały tryskające z lwiej paszczy strumienie.
Pełne łono i bujna postać Leony, ubranéj w białe trykoty, łudząco naśladujące marmur, podobne były do żywego posągu — cudne ramię przecudnych kształtów wyciągnęła ku wodzie z lwa wytryskującéj, i zmaczała w niéj rękę.
Obraz, który się przedstawił patrzącemu przez okno w niszy, wyglądał jak starożytna marmurowa gruppa, wystawiona w parku. Wspaniała, prawie ogromna, a jeddnak tak harmonijnie piękna postać Leony obchodziła swój tryumf, bo w takiém położeniu przewyższała wszelkie arcydzieła sztuki.
Ciemne rozpuszczone włosy, świecące oczy i purpurowe usta, nadały marmurowéj postaci jakieś zagadkowe, cudowne życie, które przemożnie na widza działać musiało.
Siwe oczy Schlewego zezowały z rozkoszy, a miał tyle do widzenia, że nie mógł wcale dostrzedz wpływu, jaki ten widok wywarł na jego towarzyszu.
Wtém poczuł z nagła, że pan d’Epervier drżał gwałtownie, i jakby rozszalały zamierzał wcisnąć się przez otwór do ogrodowego salonu.
Chciał jak w napadzie szaleństwa objąć oślepiający posąg, którego całą nieokrytą postać mógł podziwiać — oczy jego nie mogły się nasycić patrzaniem. Epervier tracił zmysły, von Schlewe porwał go i cofnął w tył.
— Co pan chcesz czynić? poszepnął. Jak przyrzekłem, widziałeś pan najpiękniejszą kobietę na świecie!
— To szatańskie oszukaństwo... muszę się jéj dotknąć!
— Nierozsądny! Ona się nie domyśla, że my tu patrzymy.
— Choćby śmierć potém — muszę iść do niéj!
— Wszystko pan widziałeś — teraz precz! szepnął von Schlewe, całą siłą wyprowadził szalonego z niszy, a potém na korytarz.
— Jesteś pan nielitościwym, baronie!
— Jestem tylko takim, jakim być muszę — uchodźmy!
— Przynajmniéj pozwól mi pan chociaż raz jeszcze spojrzeć na najpiękniejszą kobietę!
Von Schlewe pozwolił — może dla tego, że i sam dla siebie nie skąpił tego widoku.
Jeszcze raz z zachwyconym przystąpił do otworu — jeszcze raz ujrzeli marmurowy posąg Leony — żyjący obraz wstępującéj do kąpieli Zuzanny.
Ale teraz ten widok trwał bardzo krótko.
Hrabina pokazała uczennicy plastyczną postawę — i znowu zarzuciła na siebie okrycie.
Baron uprowadził za sobą pana d’Epervier — oczekiwał w swojém mieszkaniu znaku, krótkich odwiedzin Furscha, aby wiedział, że więźniowi z la Roquête powiodła się ucieczka — zatém bardzo się śpieszył.
Była godzina jedenasta, gdy dwaj panowie wsiedli do powozów oczekujących przy portyku, a po krótkiém uprzejmém pożegnaniu, bo blizko nich stała służba, rozjechali się.
Pan d’Epervier wrócił do swojego mieszkania w la Roquête, pan baron do swojego hotelu.
Bardzo nalegająco zapytał kamerdynera, czy w czasie jego nieobecności nikt o niego nie dowiadywał się lub czy mu czego nie oddano?
W hotelu nie było nikogo.
Schlewego zaniepokoiła nieco ta wiadomość. Czekał długo po północy — nadaremnie.
Dręczony niespokojnością, nie otrzymał wiadomości, któréj bezsenny oczekiwał.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


ROZDZIAŁ I.
Ucieczka.

Wróćmy jeszcze raz do więźnia z la Roquête.
Fursch nie pierwszy raz zostawał w niebezpieczeństwie życia.
Nadzieja dobrego powodzenia nie omyliła go. Dotychczas zawsze wymykał się od śmierci, i chociaż tym razem pomoc przybyła tak późno, że prawie już nie śmiał wierzyć w jéj możność, przybyła jednak o godzinie dwunastéj! Uspokoił się najzupełniéj, odkąd za pośrednictwem barona, którego od dawna przywykł uważać za wspólnika, mimo jego szambelańskiego fraka, został zaopatrzony we wszystko, czego było potrzeba do łatwéj i wolnéj od niebezpieczeństwa ucieczki.
Nikt się nie domyślał, że Fursch znał już dokładnie przebieg dotyczących go wypadków.
Chociaż więźniowie w la Roquête, przez samo już przeniesienie ich do tego więzienia wiedzieli, że są na śmierć skazani, nie ogłaszano im jednak urzędownie tego wyroku i godziny śmierci, aż dopiero w nocy przed straceniem. Taki był zwyczaj.
Razem z ogłaszającym wyrok sędzią, przybywał wtedy do celi kandydata do śmierci i duchowny, a zarazem i dwóch dozorców, którzy go już nie opuszczali, aby nie zadał sobie jakiego cierpienia i nie uniknął zasłużonéj kary.
Duchowny pozostawał także przy skazanym, aż do ostatniego pochodu, aby go pocieszał, a także skłonił do zeznań, a mianowicie aby go przysposobił na śmierć jako żałującego grzesznika.
Urząd tych pobożnych ojców nie jest godzien zazdrości, niebezpieczny jest owszem i niewdzięczny, a nierzadko zdarzało się, że podobnie jak niegdyś straszliwy Ovinani, który swoją ofiarę pociętą w kawałki wrzucił w Sekwanę, kata oplwał wprzód nim mu się poddać siał, bezbożni i srodzy zbrodniarze podnosili nawet ręce na tych spowiedników i opiekunów duszy.
Zważmy także że ci ojcowie w pobożnej i pełnéj miłości człowieka gorliwości, prawie nigdy nie wahają się towarzyszyć biednym grzesznikom na rusztowanie, że towarzyszą im w ostatnim pochodzie, że modląc się nawet w obec topora kata, klęczą przy nich i wtedy są świadkami krwi, przyczém często krew straconego obryzguje ich pobożną odzież.
Zaiste tacy ludzie godni są uwielbienia.
Fursch wiedział dobrze, iż już o godzinie dziesiątéj zaczną ustawiać dla niego rusztowanie na placu la Roquête, że około jedenastéj wejdzie do niego człowiek, dla przypatrzenia, się mu, i że tym człowiekiem będzie sam kat, albo jeden z pomocników.
Wiedział prócz tego, że ukażą się w jego celi ze światłem i winem, z aktami i książkami do nabożeństwa, sędziowie, duchowni i dozorcy.
Jego starzejąca się, chytra twarz, pozornie i niegodnie uśmiechnęła się na tę myśl.
— Czarni panowie zdziwią się, jeżeli znajdą opróżnione gniazdo, powiedział sobie; ho, ho, jakże szukać będą! Czekajcie, jeszcze wam figla wypłatam i napędzę strachu. Otóż zegar bije. — Fursch policzył uderzenia.
— Ósma godzina pomruknął; jeszcze dwie godziny w tém kruczém gnieździe! Hej, Fursch, coby z tobą się działo, gdyby litościwy, dobroduszny baron nie podał ci pomocnéj ręki? Sądzę, że byłoby ci trochę przykro! Z rzeczą, którą wynalazł ten przyjaciel ludzkości doktór Guillotin, i sam na niéj odbył próbę, nie ma co żartować! Jutro rano w pół godziny po siódméj, wstąpiłbyś mimowolnie do wieczności, z któréj nikt nie wraca! Mógłbyś w nią zajrzeć — bo zdaje mi się, że patrzy w nią ten kto swoją głowę wtyka w skrzynkę gilotyny! Wprawdzie przeżyłeś już zaszczytnie pięćdziesiąt kilka lat — wiele nie jest w żadnym razie — mimo to zawsze niemiło jest umierać gwałtownie! Rzeczywiście nie miałem nigdy zamiaru dopuszczenia się takiego gwałtu. Teraz, my ludzie jesteśmy wszyscy mniéj więcéj samoluby: co się drugiemu czyni, to nie zawsze człowiek gotów jest uczynić sam dla siebie!
Jak to niejeden cieszyć się musi, że już jedną nogą na rusztowaniu stoję! Musi takich być wielu, tak sądzę! A najprzód książę de Monte-Vero — cieszy się słusznie, jeżeli się cieszy, i nie mam tego za złe! Jeżeli się ztąd wydostanę, przedewszystkiém skręcę kark włóczącemu się po nocy chłopcu, jego ulubieńcowi, który zdradził pożar! Potém cieszą się władze, że się pozbywają człowieka, którego traktowały pracą i pisaniem — znam to — Furach był kancelistą! — ha, ha, ha, — to mi słodki chleb! Na prawdę, nic dziwnego, skoro urzędnicy albo mrą z głodu, albo kradną! Za piętnaście talarów miesięcznéj płacy wyżywić rodzinę, to sztuka! Ubocznie zarabiać im niewolno, bez osobnego zezwolenia władz — ale głodnymi być wolno!
Wreszcie ze śmierci mojej cieszy się także głównie mistrz kat!
Temu człowiekowi nie mam tego za złe: on do takiego rzemiosła przeznaczony!
Gril, dozorca, może się również cieszyć, że się mnie pozbędzie; prawdę mówiąc nic mi złego nie robi, a kto wie, czyby z dzisiejszym wieczorem nie zagasło dla niego światło życia, gdyby nie był nadszedł baron!
— A teraz mnóztwo ciekawych, którzy się cieszą, że znowu kogoś ujrzą pod gilotyną! Może tam będzie niejeden, którego przyjaciółką ona także się okaże, którego kiedyś uściska, aby go już więcéj nie wypuścić!
Ale mylicie się wszyscy. Radość wasza nadaremna! Szkoda byłoby Furscha, gdyby już teraz niechybnie ostatnia godzina dla niego wybiła!
Dziewiąta godzina — sądzę że Gril chce mi oddać ostatnią wizytę! rzekł Fursch kończąc rozmowę z samym sobą.
I na prawdę ciężkie kroki zbliżyły się do celi więźnia z la Roquête, który siedział na sienniku, mając pod nim ukrytą całą nadzieję.
Przeciw przepisom zupełnie jeszcze było ciemno w celi, w któréj zawsze już o tym czasie od dawna paliła się latarnia.
Téj nocy miały ją na krótko zastąpić świece woskowe!
Otworzono drzwi. Do celi wszedł Gril, potężny, mrukliwy dozorca ze złowrogo na bok strzelającym wzrokiem. W jednéj ręce trzymał latarnię, w drugiéj klucze.
Jakże często już Gril oddawał więźniom z la Roquête taką ostatnią wizytę!
— No, Gril, zawołał Fursch, gdy dozorca świecąc latarnią, pilnie zaglądał w każdy zakątek celi i takowy oczyszczał — zapewne to zemną sprawa?
— Nic nie wiem! odpowiedział krótko.
— Chętniebym pożegnał się z wami!
— Zawsze to możesz uczynić! Wstań-no, uporządkuję twoje łóżko!
— Oho, pomyślał Fursch, to ci się podoba!
Poczém dodał głośno:
— Dajcie pokój, ja sam późniéj ten stary siennik ułożę! Gril ostatniéj nocy zdawał się być dobroduszniejszym niż zawsze — odszedł od łóżka do starego, wielkiego stołu, który stał na środku celi i wytarł go czysto.
— Czy nie zostaniecie tu na noc? spytał Fursch.
— Nie, o dziesiątéj będę wolny na następne dwanaście godzin!
— Bywajcie zdrowi, Gril. Byliście wprawdzie przeklęcie mrukliwym i skąpym w słowach, ale nie biorę wam tego za złe!
Fursch podał dozorcy rękę.
Gril niedowierzająco uważał na każdą minę i ruch więźnia.
— Życzę wam prędkiego końca! Zapewne życie wam się już sprzykrzyło?
— Jak komu — nie trzeba z sobą robić za wiele ceremonii!
— Czy masz jeszcze jakie żądanie? spytał Gril, stawiając latarnię na stole.
— Dziękuję — że nie wiedziałem! odpowiedział Fursch, spokojnie siedząc na sienniku i ułożywszy twarz jakby się znajdował w mieszkaniu, którego gospodarz pyta go o życzenie.
— Niech Bóg i Najświętsza Panna zmiłują się nad tobą! mruknął Gril i wyszedł z celi.
Zamknął ją na dwa spusty bardzo pewno — potém rozległy się kroki po korytarzu.
Fursch powstał. Cicho zbliżył się do drzwi — słuchał — wkrótce miała wybić dziesiąta. Wtedy nowy dozorca zajmie miejsce Grila.
Odsłonił czworokątny otwór we drzwiach i zajrzał w korytarz mocno gazem oświetlony.
Niestety! otwór był za mały, i nie mógł przezeń wytknąć głowy — chętnie byłby widział, jak wielu dozorców znajduje się w końcu korytarza, tam gdzie schody prowadziły na dół do odźwiernego i gdzie przytykał się korytarz wiodący do mieszkania naczelnego inspektora.
Przez chwilę słuchał...
W końcu korytarza coś szeptano...
Musiało tam zapewne stać kilku dozorców...
Nagle rozległ się głos pana d’Epervier — wołał na dozorców zamierzając wyjechać, aby zabrali z jego biura butelki i szklanki, świece i wszystko co było przeznaczone dla więźnia z la Roquête.
Fursch uśmiechnął się — dozorcy z gotowością wykonali rozkaz.
— Nie trudźcie się na darmo, dzieci, pomruknął prawie swobodnie i dobrodusznie — szklaneczka wina bardzoby mi się wprawdzie przydała, ale wy sobie za nią drogo zapłacić każecie — za godzinę na mieście taniéj zapłacę!
Fursch prędko zdjął bluzę i spodnie i wsunął się w czerwoną koszulę i spodnie, przy których wisiały boty; wprawdzie były one na niego trochę za wielkie, ale to nic nie szkodziło.
Pomocnik kata nie zapomniał także dołączyć swego ciemnego, kalabryjskiego kapelusza, może dla tego, iż wszystko było razem zwinięte i zachowane.
Fursch nacisnął go mocno na czoło.
Jedno mu jeszcze zawadzało: jego rudawo-siwa broda, która go łatwo zdradzić mogła.
Ale złoczyńca tyle wyrafinowany co Fursch, nie zna nigdy kłopotu. Otworzył latarnię, umaczał palce w oleju i ufarbował je na czarno w żelaznym piecu swojéj celi. Tą szczególną farbą wytarł brodę doskonale i wkrótce zrobił ją wybornie czarną.
Klucz trzyma! na pogotowiu...
Słyszał — że na korytarzu biegano tu i tam.
Zegar więzienny wybił godzinę dziesiątą.
Ale Fursch chciał nieco zażartować z panów, którzy się ukażą o jedenastéj.
Wyciągnął słomę z łóżka, wypchał nią swoje spodnie i bluzę, które zdjął z siebie i tę słomianą lalkę starannie ułożył tam, gdzie sam tak długo spoczywał.
Z nie bardzo czystego ręcznika w celi zrobił coś na — kształt głowy i po nad bluzą wcisnął między słomiane poduszki.
Jeżeliby kto wszedł lub zajrzał przez otwór, musiałby lalkę wziąć za niego.
Dotąd wszystko szło wybornie — teraz trzeba było tylko trochę szczęścia, aby bez przeszkody wyjść z więzienia.
Fursch posiadał przymiot, zaręczający za powodzenie zuchwałego planu: mianowicie wielką pewność działania. Bojaźni nie znał wcale! Cóż mu zresztą mogło się stać gorszego, niż to, czego uniknąć zamierzał?
Gdyby go poznano, sprawa rzeczywiście byłaby zła, musiałby napowrót wędrować do celi i nazajutrz na pewno wejść na rusztowanie. Jeżeli zaś ujdzie i plan jego uda się, to cały świat stanie dla niego otworem.
Czas było — musiał uciekać.
Przez otwór we drzwiach chciał upatrzyć chwilę, w której korytarz będzie wolny, aby użyć klucza.
— Przeklęctwo! mruknął zgrzytając zębami: niegodziwe szelmy przechadzają się tam i na powrót.
Rzeczywiście dwóch dozorców weszło korytarzem, na który wyjść musiał.
Fursch spojrzał za nimi — Grila nie było — wkrótce miała wybić jedenasta — nie mógł więc zwłóczyć. Klucza nie mógł użyć, boby się wydał.
Zapukał mocno.
— Hej! zawołał zmienionym głosem: otwórzcie!
Dozorcy zatrzymali się.
— Czy nie słyszycie, do pioruna! zawołał głośniéj, otwórzcie!
Gdyby w téj chwili nadszedł prawdziwy pomocnik kata, Fursch byłby zgubiony.
Jeden dozorca zbliżył się do celi.
— Kto tam woła? spytał ostro.
— Otwórzcie, Gril wpuścił mnie do więźnia z la Roquête, ale zapomniał zostawić otwartych drzwi, ja chcę wyjść!
— A kto jesteście? spytał dozorca i spojrzał przez otwór wewnątrz celi. Ach! to wy, dodał postrzegłszy pomocnika kata: czekajcie otworzę wam drzwi. Gril nie mógł ich zostawić otworem! Zapomniał powiedzieć mi, żeście tam byli i szyję więźnia oglądali.
Dozorca brząknął kluczami i otworzył drzwi.
— To przeklęcie chytra bestya! pomruknął Fursch, wychodząc na korytarz i pokazując w celę.
— Wkrótce położycie koniec téj chytrości! odpowiedział dozorca.
Fursch kiwnął głową i przeszedł korytarzem obok drugiego dozorcy, a potém ze stopni schodów na dół.
Jednakże postradał nieco odwagi.
Gdy stanął na połowie schodów, usłyszał na dole silne pukanie.
Gdyby teraz wszedł prawdziwy pomocnik kata! Stanął i udał, że coś ze spodni strzepuje.
Odźwierny wyszedł ze swojéj izby i prędko otworzył drzwi dziedzińca.
Fursch spostrzegł, że na dole są sędziowie i duchowny.
— Przeklęctwo! mruknął, teraz sam czas!
Pewnym krokiem przebył resztę schodów i przeszedł obok czarnych panów, życząc im dobrego wieczoru.
— Wypuśćcie mnie! zawołał potém na odźwiernego Fursch grubym, szorstkim głosem, gdy sędziowie i duchowny szli na schody: to nie wy!
— Zawsze powiadam wy, chyba że z djabłem musicie mieć stosunki! żartował odźwierny.
— No, tym razem rzecz odbyła się bardzo naturalnie, prędko odparł Fursch, bo mu śpieszno było; pan d’Epervier wpuścił mnie własnoręcznie, gdy o godzinie dziesiątéj wyjeżdżał przez bramę od ulicy la Roquête!
— Tak — ha, pan naczelny inspektor może sobie pozwalać takich wyjątków! mniemał odźwierny otwierając ciężkie drzwi, bo wiedział, że o godzinie dziesiątéj pan d’Epervier rzeczywiście tam wsiadł do powozu.
Fursch szczęśliwie dostał się na podwórze — teraz więc szybko zdążał ku ostatniéj przeszkodzie.
Odźwierny otworzył mu także wielkie, bezpieczne drzwi, prowadzące na plac.
— Dziękuję wam! zawołał Fursch i wymknął się na wolność.
Niedomyślny officyalista znowu zamknął za nim drzwi najspokojniéj.
Fursch wesoło się rozśmiał — stał na placu la Requête w pobliżu w części już ustawionego dlań rusztowania.
Gęsty, drobny, ze śniegiem połączony deszcz ciągle jeszcze padał, tak że zaledwie na dziesięć kroków można było coś dojrzeć.
Więzień z la Roquête odetchnął.
Uszedł śmierci, kiedy już dla niego wznoszono rusztowanie.
Skoro mu się ucieczka udała tak szczęśliwie, kusiło go aby sam do tego rękę przyłożył — miał dosyć czasu do umknięcia daléj, nim powstanie trwoga. I czyż nie miał na sobie liberyi czeladnika śmierci? Panująca ciemność sprzyjała jego figlowi, który go uczynił jeszcze znakomitszym i bardziéj osławionym, aniżeli sama ucieczka, w któréj możliwość nikt nie wierzył.
Przystąpił bliżéj. Podstawa gilotyny już była ustawiona. Posługacze obciągali ją właśnie czarném suknem, które do jutra rana miało dobrze przemoknąć; przy téj sposobności choć raz zostało wymyte. Bo też było tego potrzeba.
Kat i kilku jego pomocników, oraz woźnica, który przywiózł rekwizyta, również byli zajęci przeniesieniem ciężkich drewnianych ram z wozu na rusztowanie.
Fursch stał z boku i bawił się — musiał przypatrywać się rzeczy, do któréj w innym przypadku nazajutrz nie byłby się tak uśmiechał.
Wtóm dostrzegł na stopniach rusztowania leżący spory kawałek kredy, którego zapewne jeden z pomocników, przy ustawianiu rusztowania, używał do znaczenia desek.
Fursch powziął dobrą myśl. Podniósł kredę i czekał aż towarzystwo katowskie będzie mocno zajęte w górze utwierdzeniem gilotyny. Poczém przystąpił do samych stopni i napisał wielkiemi białemi literami coś na czarném suknie.
Gdy jeszcze nie skończył téj roboty, wewnątrz więziennych gmachów dała się słyszeć uderzająca wrzawa.
Była północ.
Wrzawa coraz bardziéj wzrastała — straż na dziedzińcu wystąpiła pod broń — uderzono w bębny.
Fursch uśmiechnął się i skończył swoją robotę. Głupcy szukali go wewnątrz murów, przypuszczając, że zbieg nie miał jeszcze czasu wydostać się na wolność.
Wreszcie znikł.
Ponieważ spodziewano się ująć zbiega, pozostawiono rusztowanie.
Nadeszli Paryżanie przy poranném świtaniu, przeczytali na niém szydercze, nieco zatarte, ale zawsze jeszcze dosyć wyraźne słowa, które późniéj dopiero wytarli do reszty posługacze:
Tym razem nie będzie z tego nic — bywajcie zdrowi, Paryżanie! Fursch, więzień z la Roquête.“
Można łatwo zmiarkować, jakie wrażenie sprawiła ta ucieczka i to szyderstwo. Wiadomość o tém doszła nawet do cesarza. Ale wszelkie usiłowania co do wynalezienia zbiega były nadaremne!
Fursch i jego kompanista, Rudy Dzik, przepadli jak pod ziemią.


ROZDZIAŁ II.
Testament staréj Urszuli.

W pałacu przy ulicy Rivoli panował półblask szczęścia, podobny do księżycowéj wiosennéj nocy.
Nie był to blask ogrzewający i orzeźwiający pełnego słonecznego światła — lecz pierwszy promyk wschodzącéj nadziei, przebijający się przez dotychczasową noc.
I czy mogło być inaczéj?
Małgorzata znalazła ojca — jako pokutnica, która wiele wycierpiała, uczepiła się go słabą ręką — on łagodném słowem wiódł ją po ścieżce cichego poddania się, wyrzeczenia! Sercem pełném miłości przyciągał ją do siebie — z ojcowską troskliwością kierował jéj serce ku Bogu — przejęty nadzieją starał się ją podnieść!
Częstokroć, gdy pogoda zezwalała przechadzał się podpierając ją po ulicach parku, a w dali Janek i Józefina igrały lub bawiły się po dziecinnemu.
Wtedy Eberhard udzielał córce wzniosłych myśli i nauk — i aby w cichych godzinach nocy budowała się jak on niegdyś głębokiém znaczeniem amuletu z trzema znakami słońca, krzyża i trupiej główki, darował jéj takowy.
A w błogosławieństwie, jakie na nią zlewał jéj dostojny ojciec, Małgorzata poznała bozkie odpuszczenie.
Nie myśląc że jako córka księcia, powinna była użyć innéj przeszłości i spędzić wesołą piękną młodość — nie gniewała się na tych, którym zawdzięczała swój ciężki los, a budowała się jedynie pokojem, jakim ją dostojny ojciec obdarzyć usiłował.
Małgorzata dziękowała Matce Bozkiéj za to, że ją i jéj dziecię oddała w opiekę łaskawemu, przebaczającemu księciu, który zadném słowem, żadném spojrzeniem nie czynił wyrzutu, który wyciągał ku niéj miłującą rękę, aby ją do serca przytulić.
Doznawana z tego względu łaska, często wśród nocnéj ciszy aż do łez ją wzruszała, gdy jeszcze czuwała a Józefina już na jedwabnych poduszkach zasypiała.
Wtedy przystępowała do wysokiego okna pałacu w którym po długiéj walce z troskami i nędzą, teraz pospołu z dzieckiem przy najszlachetniejszym człowieku ojcowski dom znalazła. Wtedy spojrzawszy w noc ną ciemność, wśród któréj niegdyś bez odpoczynku i pomocy wałęsać się musiała, a którą teraz rozwidniało łagodne i dobroczynne światło księżyca, doznawała ulgi w swojéj zawsze jeszcze zranionéj duszy.
Potém w cichéj modlitwie wspominała zmarłego Waltera, który dla niéj poświęcił wszystko — wszystko, bo nawet życie... myślała o zatraconém dziecku, które pozostawiła na drodze, tam gdzie się ciągnie cmentarz świętego Pawła — pozdrawiała oddalonego kochanka, który zapewne już wcale o niej nie myślał.
Tak jest, Małgorzata modliła się za Waldemara. Modliła się za tych, którym zawdzięczała najgłębszy kielich swojego nieszczęścia — szczerze i z załzawioném okiem modliła się za księcia.
— Nie obaczę go już nigdy, mawiała wśród łez gorących — nigdy nie mogę spodziewać się, abym pełna błogości, przy sercu jego spoczęła!
Wtedy zdawało się jéj, że go w jego zamku odwiedza i przez to tylko powiększała swoją męczarnię i boleść z powodu oddalenia — lecz nie, chwile takie przynosiły jéj niewypowiedzianie wielką i świętą korzyść. Z drżącą z rozkoszy duszą połykała jego słowa, teraz towarzyszące jéj i wiecznie pocieszające, że on ją kocha — a kocha tak gorąco i wiernie jak ona jego.
O, serce ludzkie, które tak wiele wycierpi i zniesie, bywa zadowolone.
Małgorzata nasycała się wspomnieniem owéj godziny — lecz potajemnie i tak skrycie, że zaledwie sama sobie to przyznawała, żywiła w sobie to wspomnienie i nadzieję widzenia się.
Nie pytała, co z tego wyniknie — nie myślała o tém — sama zaledwie wiedziała o tém, że ma nadzieję.
Gdyby wiedziała, że Waldemar równie gorąco do niéj tęskni — że nosi po niéj żałobę jak po zmarłéj — że tylko lada znaku potrzeba, aby nie zważając na wszelkie przeszkody, przywołać go jak najspieszniéj, o! wtedy byłaby jeszcze większą miała nadzieję.
A tak gorącemi zalana łzami, lekko ucałowawszy policzki śpiącego dziecięcia późno dopiero w nocy zasypiała sama na miękkiéj, jedwabnéj pościeli.
Ona, która w zimowym lesie odepchnięta i bez pomocy upadała — która w chatce leśnika kładła głowę na łożu z liści usłaném, ustępując dziecku miększego miejsca — która w klasztorze spoczywała na cuchnącéj słomie, teraz leżała na obszytych koronkami puchowych poduszkach w domu księcia, który był jéj ojcem.
A daléj zasypiało owo delikatne dziecię, które musiała oddać do domu podrzutków — była to już zachwycająca, niewinna dziewczynka — któréj widok wywoływał uśmiech rozkoszy na usta młodéj matki.
Jak promień księżyca po parku, tak i po twarzy jéj przebiegł uśmiech — ale był to uśmiech bolesny.
Małgorzata przypomniała sobie drugie dziecię, na wieki dla niéj stracone — które na wieki pozostawiło czczość w jéj sercu.
Lecz gorąco dziękowała Niebu za to, że jéj udzieliło przynajmniéj tyle łaski, i że Eberhard, który prawie zawsze miał przy sobie małego, kochanego Janka, z rozkoszą patrzał na rozkwitającą Małgorzatę i jéj dziecię, które już z Jankiem zawarło szczere związki przyjaźni.
Blask szczęści; — rozszerzał się coraz bardziéj. Eberhard rozgrzewał się nim i coraz gorliwiéj pracował dla dobra ludzkości.
Nie przeczuwał, że go czeka nowe, ciężkie cierpienie.
Ale Marcin i Sandok byli to wierni słudzy, pełni niepokonaéj nieufności. Czuwali nad pałacem przy ulicy Rivoli tak starannie i dobrze, że Fursch słowa swojego dotrzymać nic mógł.
— Co się odwlecze to nie uciecze! mówił do Schlewego, prosząc o dalszą zwłokę.
Zima zbliżała się ku końcowi — w Paryżu i okolicy od dawna nie było ani śladu śniegu.
W parku księcia pracowali już ogrodnicy, chociaż Eberhard nie miał zamiaru pozostania w Paryżu przez lato, z rodziną i domownikami, do których liczył się i mały Janek.
„Germania“ leżąca w dokach w Nantes, miała wszystko przewieźć do Monte-Vero.
Eberhard zaniechał nadziei odszukania drugiego dziecka Małgorzaty — uważał je za zmarłe, a Małgorzata podzielała to przekonanie.
Wtém książę otrzymał z cesarskiego gabinetu pismo, w którém sekretarz gabinetu Napoleona w imieniu monarchy wypowiadał życzenie, aby książę ze swoim małym wychowańcem wziął udział w ostatniém dworskiém polowaniu, które za dni dziesięć nastąpi w lesie Saint-Cloud.
Goście zaszczyceni zaproszeniem, same prawie najdostojniejsze osoby, mieli w oznaczonym dniu zebrać się w letniém zamku Saint-Cloud, zkąd rozpoczną się łowy.
Książę de Monte-Vero raz tylko ukazał się na dworze cesarza Napoleona — doświadczenie nauczyło go unikać dworów.
Jednak nie mógł odrzucić tego zaproszenia, bo było tém bardziéj obowiązujące, że dla okazania księciu szczególnej grzeczności, zaproszono także i jego wychowańca.
Zresztą małego Janka, wybornego już jeźdźca, który na swoim Irlandczyku małym, pięknie zbudowanym koniku, z zadowoleniem Józefiny wykonywał prawdziwe konne sztuki, uszczęśliwiała myśl, że będzie mógł mieć udział w polowaniu i że obaczy cesarza.
Miał już teraz prawie lat czternaście i rozwijał się wybornie, tak, że przedstawiał milutkiego małego Strzelca, gdy książę sprawił mu zielony ubiór i kupił małą strzelbę.
Janek pod kierunkiem Marcina wprawiał się pilnie w strzelaniu z téj małéj strzelby, która podobnie jak inne musiała być nabijana i daleko niosła, i po kilku już dniach rzadko kiedy chybiał celu.
Eberhard cieszył się, że jego wychowaniec nietylko w naukach i w sposobie tłómaczenia się tak wielkie poczynił postępy, iż to każdego radowało, lecz bardziéj jeszcze tém, że zupełnie odzyskał mowę i niktby nie pomyślał, że kiedyś był niemowy.
Prócz tego serdeczny, braterski stosunek Janka z Józefiną sprawiał księciu wielkie zadowolenie.
Oboje prawie żyć bez siebie nie mogli i kochali się szczerze.
Józefina wypytywała się bardzo troskliwie, jak długo Janek z wujem Eberhardem na polowaniu zabawi, i gdy się dowiedziała, że upłynie trzy lub cztery dni nim powrócą, byłaby najchętniej z nimi pojechała.
— Na polowanie jeździ się zwykle konno, nie powozem! nauczał ją Janek, i damy biorące w niém udział także jeżdżą konno w myśliwskich kostiumach — a ty nie umiesz się nawet utrzymać na koniu!
— Już tobie pozostawiam — ty za to nie umiesz ani haftować, ani malować! odpowiedziała Józefina — zresztą poproszę wuja Eberharda, aby polecił koniuszemu wyuczyć mnie konnéj jazdy, abyśmy późniéj razem przejeżdżać się mogli po Bulońskim lasku!
— Patrzcie ją, jakie to ma wielkie myśli, śmiejąc się mówił Janek. Wuj Eberhard nie uczyni tego, bo to nie bardzo przyzwoicie dla dziewczyny, aby harcowała na koniu!
Janek niedawno słyszał to od księcia i powtarzał teraz z tak powagą, że na boku stojący Eberhard i Małgorzata uśmiechnąć się musieli.
— Ach, kochany wuju Eberhardzie, zawołała Józefina i z otwartemi ramionami podbiegła ku niemu: nie prawdaż, każesz koniuszemu, aby mnie nauczył konnéj jazdy?
Janek z uśmiechem i oczekiwaniem spojrzał na księcia.
— Obaczymy — niewątpliwie musimy się w téj mierze poradzić matki!
— O kochana mamo, pozwolisz zapewne! Wszakże i sama musisz umieć jeździć konno?
— Nie, kochana Józefino, ale myślę, że obie musimy się nauczyć tego, wprawdzie nie dla możności pojechania do Bulońskiego lasku, lecz aby nie pozostać w tyle w Monte-Vero, gdzie nam to będzie potrzebne i pożyteczne!
Eberhard przyzwalająco kiwnął głową, a Józefina tryumfowała.
— Więc razem jeździć będziemy w Monte-Vero — o! z tego bardzo się zawczasu cieszę! wołała skacząc i klaszcząc w ręce, jak mała czarodziejka — a kiedy odjeżdżamy do Monte-Vero?
— Bardzo rychło, kochana Józefino! odpowiedział książę, gdy Małgorzata cieszyła się radością swojego dziecka.
— My wszyscy, nie prawdaż? i Janek także?
— Z pewnością Małgorzato! Myślisz może, iż go tu pozostawimy? rzekł Eberhard.
— Nie, nie, bo wtedy jabym tu raczéj pozostała! zawołało dziewczę, i nim się mały strzelec spostrzegł, pochwyciło go i tańcowało z nim po kiełkującym trawniku.
Janek nie wzdragał się i oboje dzieci przedstawiały ładną parę, która zmusiła księcia do przychylnego uśmiechu.
Wkrótce poczyniono przygotowania do odjazdu do Saint-Cloud.
Aby się konie wierzchowe nie znużyły, Eberhard postanowił, że Sandok przeprowadzi je do letniego zamku, on zaś sam z Jankiem pojedzie myśliwskim powozem.
Przed odjazdem Marcin z miną doświadczonego jeszcze raz wypróbował strzelby księcia i wychowańca, wyczyścił ich ozdoby jak lustro i starannie upakował wszystko co potrzebne na polowaniu.
Na dwa dni pierwéj Sandok wyruszył z końmi, aby te w stajniach w Saint-Cloud dobrze wypoczęły.
Nadeszła mocno przez Janka upragniona godzina odjazdu.
Opływał w rozkoszy i zachwyceniu.
Wyglądał pysznie w myśliwskim stroju, i gdy obok księcia wyszedł z pałacu na werandę, tam pożegnać Małgorzatę i Józefinę, można go było wziąć za syna księcia.
Wszystkie pozory wskazywały, że z czasem nabędzie takiéj saméj wysokiéj i wspaniałéj postawy jak Eberhard, zdradzała to już teraz wielce jak na czternastoletniego chłopca rozwinięta budowa jego ciała.
Eberhard ucałował córkę i małą zasmuconą Józefinę, i polecił wiernemu Marcinowi, aby na wszystko miał baczne oko.
To nie było wcale potrzebne, bo zacny sternik „Germanii“ rzetelnie czczący łaskawą córkę pana Eberharda i Józefinę, gotów był dla nich bez zwłoki w każdéj chwili poświęcić życie.
— Nie turbujcie się, panie Eberhardzie; skoro Marcin czuwa, okręt idzie należytą drogą!
Książę wstrząsnął ręką poczciwego, starego, wiernego sługi, który z nim wytrzymał niejedną burzę, a Janek tymczasem żegnał Małgorzatę i Józefinę.
Żartował i był bardzo wesół.
Józefina płakała.
Dla czego bolała milutka dziewczynka, kiedy przecięż Janek i wuj Eberhard za kilka dni wrócić mieli z Saint-Cloud? Czy przeczuwała, że tylko jeden z nich do domu wróci.
Czy pożegnanie z ukochanym wujem Eberhardem i dobrym Jankiem, drogim towarzyszem zabaw, tém cięższe dla niéj było?
Pyszny myśliwski powóz księcia, zaprzężony w parę karych ogierów najszlachetniejszéj rasy, oczekiwał przy okratowanéj bramie pałacowéj.
Bogato wygalonowany stangret siedział na koźle: służący mający towarzyszyć księciu i małemu myśliwcowi którego wszyscy kochali, bo dla każdego był uprzejmy i życzliwy, stał obok powozu.
Kosztowne konie ubrane były w bogate, ale nie z przepychem srebrem wykładane szory — a zdawało się, że lekki powóz ciągniony przez dwa rumaki uleci na prawdę.
Eberhard i Janek wyszli z werandy i wsiedli — służący umieścił się na koźle.
Małgorzata i Józefina wionęły chustkami — Marcin trzymał w ręku swoją marynarską czapkę.
Myśliwski powóz ruszył przez ulicę, i w kilka sekund znikł z przed oczu patrzących.
Marcin odszedł dla objęcia obowiązków nadzorcy domu, a Małgorzata i Józefina przechadzały się po aleach parku.
Każdy mógł poznać, że to była matka i córka.
Mała, prawie czternastoletnia dziewczynka, któréj jasne włosy ozdobnie lecz naturalnie spadały na ramiona, pięknie wzrastała i rozwijała się. Była i wysmukła i pięknie zbudowana, a skromna w każdym ruchu, jak matka, która często z badawczą troskliwością i miłością na nią spoglądała.
Małgorzata teraz jeszcze w całéj swojéj postaci przedstawiała obraz pokutującéj Magdaleny. Teraz jeszcze miała blade policzki i bolesny wyraz na delikatnie wykrojonéj twarzy. Mocno błękitne oczy i ocieniające je powieki zamyślona często spuszczała w ziemię — jasny włos w prostych, silnych splotach okrywał jéj skronie.
Czarna suknia, aż po szyję zamknięta, w fałdach spadała na jéj piękne ciało — nie znalazłeś ani jednéj ozdoby na córce najbogatszego księcia — ani jeden błyszczący pierścień nie jaśniał na jéj białych, delikatnych palcach — wiodąc Józefinę za rękę, jak żałobna dama szła po tchnących już blizką wiosną ulicach parku.
Księżniczka de Moute-Vero miała srodze ciążącą na niéj przeszłość.
Nie mogła zapomnieć obrazów, przeciągających zawsze jak karawana duchów przed okiem jéj duszy, znalazła ojca, do którego z boleścią tęskniła — ale jakaż zasłona okrywała tę, co była jéj matką?
Nie śmiała pytać, a Eberhard uważał, że jeszcze nie czas wyjawiać jéj bolesnéj tajemnicy.
Sądził, że lepiéj będzie, skoro Małgorzata przetrwa pierwéj boleści i bez tego duszę jéj przejmujące — kiedy dla podzielania zgryzot ojcowskich, nabędzie pierwéj sił potrzebnych i nauczy przezwyciężać siebie.
Marcin wzruszająco przywiązany był do córki swojego pana, do téj prawie delikatną nazwać się mogącéj istoty. Sądził, że powinien oddawać całą czołobitność téj, która tyle nieszczęść przetrwała, że powinien jéj dowieść, że i on żywi dla niéj głęboką cześć i miłość.
Często wyglądało to dosyć komicznie i śmiesznie, ale Małgorzata pojmowała bardzo dobrze, jak on to rozumiał i z serdeczną wdzięcznością przyjmowała dowody jego życzliwości.
Nieraz kiwając głową stał w oddaleniu, kiedy piękna bolejąca księżniczka z Józefiną przez park przechodziła, niepostrzeżony spoglądał na nią i szeptał do siebie:
— Ona zawsze jeszcze uspokoić się nie może. Niech-no tylko dostaniemy się do Monte-Vero, gdzie nie zawsze odzywać się w niéj będą rozmaite wspomnieniu! Niech pioruny zatrzasną — Panie odpuść grzechy — ale taki widok boli! Tam, za morzem zapomni ona o księcia i o wszystkiém co zaszło, tam będzie miała rozrywkę! Ona uśmiecha się — piękném, łagodném obliczem spogląda na swoje dziecię, które za rękę wiedzie — zdaje się, że jak promień słońca tak przebiega blask szczęścia po jéj niegdyś tyle poważnych rysach — a dobrze rzeczy zważywszy, pan Eberhard wiele już dokazał! Jeżeli teraz wszystko tak pozostanie, to wszystko da się jeszcze naprawić! Ale mi jakiś głos mówi, że prędzéj czy później przybędzie tu książę Waldemar, a wtedy rozpoczną się nowe kłopoty! Książę nie może się z nim widzieć, ani ja także! Niech jasne pioruny trzasną! kiedyś także kochałem pewną dziewczynę, ale kiedy nie mogłem jéj dostać, przemówiłem do siebie rozsądnie. Przecięż to także była miłość — ale nie doznaje nic podobnego jak łaskawa córka pana Eberharda! Cicho bądź Marcinie, nie tobie o tém rozumować, a jeżeli tylko książę nie przybędzie, to rzecz zrobi się sama przez się, a ona odzyska spokojność.
I gdy Małgorzata i Józefina zbliżyły się do kraty, oddzielającéj park od ulicy Rivoli, Marcin zwrócił się ku zabudowaniom gospodarskim.
Tam miał rozmaite rzeczy do uporządkowania, a potém chciał wrócić do pałacu, aby w nocy czuwać z blizka, tak, iżby o tém nikt nie wiedział, nad spokojnością i bezpieczeństwem córki pana Eberharda.
Gdy Małgorzata z dzieckiem przechodziła koło złoconéj kraty, postrzegła nagle na ulicy małą, starą, zgarbioną kobietę, tak fantastycznie ubraną, że ją to uderzyło.
Była to stara cyganka, wodząca małemi, błyszczącemi oczkami po wszystkich domach i ogrodach i powoli idąca koło kraty.
Miała na sobie pstrą suknię, sandały na nogach i narzutkę podobną do hiszpańskiéj kapy. Włożyła ją na głowę, nad któréj czołem widać było różnobarwną chustkę. W jednéj kościstéj ręce trzymała miskę z węglami, drugą przytrzymywała kapę mocno pod szyję.
— Ach, piękna pani! zawołała nagle złamaną francuzczyzną, którą Małgorzata już po trochu rozumiała, bo obcując z Józefiną, prędko się poduczyła obcego jéj dotąd języka: stara Zinna chce przepowiedzieć przyszłość i los... i przytém cyganka postawiła swoją miseczkę na ulicy tuż przy kracie i wyciągnęła suchą rękę.
Małgorzata wstrząsła głową, uprzejmie odrzucając prośbę staréj kobiety.
— Dziękuję wam, moja kobieto, ale Józefina da wam za to jałmużnę!
Milutka dziewczynka wyjęta z małego, ładnego woreczka, który przy sobie nosiła, jakiś pieniądz i podała go staréj cygance.
— O, dobra pani, bardzo dobra pani! zawołała uradowana cyganka, i nim Józefina zapobiedz temu mogła, pocałowała ją w rękę — piękna córka! Stara Zinna chce podziękować dobréj pani!
I wyciągnęła chudą, brudną rękę tak daleko przez kratę, że się pokazało jéj chude ramię, na którém można było policzyć każdą żyłę, każde ścięgno.
Widząc to Małgorzata ulitowała się nad starą cyganką i podała jéj swoją rękę.
— Stara Zinna nie ma domu — nie ma żadnego dziecka — stara Zinna jest bardzo uboga i nieszczęśliwa! wołała cyganka mocno trzymając rękę Małgorzaty w swojéj dłoni.
— Pozwól biednéj kobiecie, aby ci co powiedziała o przyszłości! z dziecinną niewinnością prosiła Józefina.
— Małgorzata uśmiechnęła się na tak naturalne życzenie dziecka.
— Lewa ręka, dobra pani — lewa ręka! z zapałem wołała teraz stara cyganka, i wskazywała na nią, nie prędzéj puszczając prawą, aż po zamienieniu jéj na pożądaną.
Zaciekawiona Józefina przystąpiła tuż do kraty — twarz staréj Zinny tak szczególnie wyglądała, że się jéj długo z podziwieniem przyglądała.
Była ona mała i jakby żółtym pargaminem obciągnięta. Nos miała tak wielki, chudy i garbaty, że jego koniec prawie stykał się z brodą, gdy bezzębna gęba prawie całkiem zapadła. Głębokie, brudne zmarszczki poorały jéj twarz, a małe oczka chytrze błyszczały. Widać było jéj chudą szyję, gdy kapę pod brodą rozpuściła.
W zagłębieniach téj napiętnowanéj twarzy wypisany był niedostatek, i przygody, zapełniające przeszłość cyganki.
— O, stara Zinna wiele widziała i słyszała, stara przepowiadała także przyszłość wielu książętom i hrabiom i wszystko się sprawdziło! Stara Zinna wywróżyła także przyszłość nawet królowi Franciszkowi hiszpańskiemu, wysokiemu małżonkowi królowéj Izabelli — stara Zinna przepowiedziała przyszłość marszałkowi Serranie — było to wówczas nowonarodzone dziecię, ale stara Zinna postrzegła koronę w ręku tego dziecka — wszystko przyjdzie — wszystko jeszcze przyjdzie!
Małgorzata ze wzrastającém zajęciem słuchała opowiadań staréj, i chociaż nie wszystkiemu wierzyła co powiadała, bo wiedziała dobrze, że cyganie kłamią i oszukują, lecz słuchała jéj chętnie. Podała jéj żądaną lewą rękę.
Stara Zinna nim spojrzała na dłoń, mruczała niby jakąś modlitwę i zaklęcie — można to było postrzedz po jéj oczach w niebo wzniesionych.
— Niechże dobra pani słucha, co się stanie! Dobra pani niech uważa na każde słowo staréj Zinny — każde słowo jest prawdą i wszystko się sprawdzi! Małéj sennoricie potém los jéj przepowiem! rozmownie gawędziła stara i obracała dłoń Małgorzaty patrząc na nią uważnie.
Przeżegnała ją, a starannie przypatrzywszy się, przybrała zatrwożoną minę.
— O, dobra pani — biedna, dobra pani — zła przyszłość, wiele łez, — bardzo wiele łez! — O, Boże kochany co się stało, że biedna donna miała tak wiele ciężkich godzin?! Dostojna donna, widzi stara Zinna tu u góry! — bardzo dostojna donna — stara Zinna powinna powiedzieć infantka: bo ojciec dostojnéj donny bardzo bogaty i z koroną!
Małgorzata nie mogła wstrzymać się od lekkiego westchnienia, słysząc te słowa staréj cyganki.
— Wysoki infant kocha dostojną donnę i przyjdzie do nowych łez! mówiła daléj gorliwa wróżka — dostojna donna kocha także infanta, ale on daleko, bardzo ztąd daleko! — Dwoje dzieci — o! dostojna donna, jesteś zapewne żoną dostojnego infanta? Dostojna donna masz dwoje dzieci — jedno, tu stara Zinna małemi, błyszczącemi oczkami spojrzała na Józefinę — i jeszcze jedno...
Te słowa cyganki tak zdziwiły Małgorzatę, że nie miała siły przeszkodzić dalszéj jéj mowie, chociaż widziała, że stara o żółtéj pomarszczonéj twarzy z przerażenia na chwilę zamilkła.
— O, biedna dostojna donno! zawołała; biedny chłopczyk jutro umrze, i wiele łez będzie tu w pałacu! Wielki los, wiele linij — bardzo wielki los! Tak zawikłany jak ulice Madrytu! Ale tu na dole, tu nakoniec dostojna donna będzie szczęśliwa — stara Zinna widzi tu nakoniec przybywającego dostojnego infanta!
Małgorzata słuchała słów cyganki z wzrastającém wytężeniem — mówiła ona o dwojgu dzieciach — mówiła, że jej chłopczyk jutro umrze...
— Co wy mówicie? rzekła bez głosu — jutro umrze chłopiec?
— On ma złego nieprzyjaciela, bardzo złego nieprzyjaciela, dostojna donno — i jutro wykryje się tajemnica chłopca — o, stara Zinna wie wszystko, stara Zinna widzi rozłożoną przed sobą przyszłość jak ogród kwiatów, i umie wszystko wyczytać, co jest napisane! Wiele jeszcze łez, dostojna, piękna donno, bardzo wiele łez jeszcze! Linie na ręku są powikłane i oznaczają ciężkie godziny!
Małgorzata zamyślona upuściła rękę, a stara cyganka ujęła rękę Józefiny.
— Mała córka dostojnego infanta, z tajemniczym uśmiechem rzekła stara do Małgorzaty: także dawniéj było wiele łez, ale one zamienią się w same perły, perły promienieją w przyszłości! Przybędzie młody infant, przybędzie za trzy dni z żałobną wiadomością — o! dostojny infant, syn królowéj, czy cesarzowéj i kiedyś będzie mężem tej małéj córki dostojnéj infantki! Wiele szczęścia, o! bardzo wiele szczęścia w przyszłości, ale daleko ztąd, w pośród cudzoziemskich drzew i roślin! Wszyscy popły- ną za morze daleko — bardzo daleko, i wtedy przyjdzie wielkie szczęście! Mała córka dostojnego infanta będzie widziała przy sobie ojca i matkę, i pięknego, szlachetnego małżonka — ale przedtem wiele łez, jeszcze bardzo wiele łez! powtórzyła stara cyganka.
Małgorzata teraz znowu zdołała zapanować nad sobą, chociaż słowa cyganki głęboko w duszę jéj wniknęły — usunęła z przed niéj Józefinę i w nagrodę podała jéj sztukę złota.
— O, to za wiele dostojna donno — stara Zinna to tylko powiedziała, co napisano w liniach ręki!
— Zatrzymajcie to sobie, dobra kobieto, nie bez politowania odpowiedziała Małgorzata; chętnie wam to ofiaruję!
Cyganka jeszcze po hiszpańsku dziękowała lub też błogosławiła przez kratę, wreszcie znowu podniosła miseczkę i podążyła daléj, rzucając w koło małemi, bystremi oczkami.
Tego rodzaju cyganki, przychodzące z Hiszpanii aż do Paryża, nie są rzadkie, i w ogromnéj nadsekwanskiéj stolicy zwykle zbierają obfite żniwo.
Przepowiednie starej Zinny wywarły wielkie wrażenie na Małgorzacie, szła więc cicha i bardzo poważna, gdy się ściemniać zaczynało z Józefiną do werandy, wracając do pałacu.
Chociaż słowa staréj cyganki były powikłane, Małgorzata jednak wydobyła z nich pewny sens, który nabawił ją rozmaitych trosk.
Miałżeby na prawdę żyć jeszcze ten chłopczyk, którego niegdyś wśród zimowéj nocy opuściła?
Ta myśl napełniała Małgorzatę obawą i nadzieją — obawą, bo stara Zinna powiedziała, że on jutro umrze.
Gdzież on przebywa? Czyż niepodobna, aby go znalazła jeszcze i ocaliła?
Jeszcze raz pobiegła ku kracie.
Ale cyganka już się za bardzo ztamtąd oddaliła.
Małgorzata przywołała ją napowrót, odesławszy pierwéj Józefinę do werandy.
— Zlitujcie się, prosiła, powiedzcie mi gdzie się znajduje chłopiec, o którym pierwéj mówiliście, chłopiec, który jutro ma umrzeć? Ja go chcę poszukać — ratować.
— Oj, to nadaremnie, dostojna donno, zupełnie nadaremnie! mówiła stara Zinna — ale pokaz mi pani jeszcze raz twą rękę, obaczę co pani powiedzieć mogę, gdzie się kończy linja chłopca!
Małgorzata w najżywszém oczekiwaniu jeszcze raz podała rękę cygance.
— Powiedzcie mi, zaklinam was — powiedzcie mi! Bo ginę z obawy i żalu! rzekła Małgorzata.
— Pojmuję to, dostojna donno — ale już nie ma ratunku! To, co tu na ręku napisane stać się musi, to czego się obawiacie, nastąpić musi!
— Powiedzcie mi przynajmniéj, gdzie jest chłopiec i czém się to dzieje — że jutro umrze?
— Ma złego nieprzyjaciela, dostojna donno, umrze przez tego nieprzyjaciela, jest od was niezbyt daleko, ale dostojna donna już go nie dosięgniesz, nie obronisz ani ustrzeżesz!
— Niepodobna — wy kłamiecie — jakim sposobem to biedne dziecię ma być blizko mnie? mówiła wzruszona Małgorzata.
— Nie ma nic niepodobnego, dostojna donno, nic skłamanego — wszystko jest prawdą, wszystko nastąpi! Stara Zinna umie czytać w przyszłości!
— O Matko Boża! nie opuszczaj mnie, dozwól ocalić chłopca! jęczała zrozpaczona Małgorzata.
— Kula dla małego chłopca już ulana — on musi umrzeć dostojna donno, musi umrzeć! Nie pomogą żadne modlitwy, dostojna donno, żadne prośby i poszukiwania! Wszystko nastąpić musi! powiedziała stara cyganka i znowu poszła obok kraty. — Oszczędzaj łez twoich — w dali jest promień słońca — ale pierwéj wiele nieszczęścia i bólu!
Małgorzata rękami twarz zakryła, a stara Zioną znikła w wieczornym półcieniu.
— Żyjesz — ty, do którego tęskniłam, aby choć raz jeszcze być szczęśliwą? Ty, którego ja, szalona, zrozpaczona, porzuciłam podczas okropnéj nocy? Ty żyjesz, ale na wieczne udręczenie, za karę przez Boga wyrzeczoną, nie mam cię znaleźć — lecz na zawsze postradać? To okropnie — ale na to zasłużyłam! kończąc rozmowę z samą sobą rzekła Małgorzata, i szła, ocierając łzy z oczu ku werandzie, gdzie Józefina skrycie również plączącą czekała na matkę, aby potém prawie nic nie jadłszy na wieczerzę, udać się do swojéj sypialni.
Obie miały ciężar na sercu — a jednak nie domyślały się wcale, z jaką męczarnią spełnić się miała przepowiednia staréj cyganki.
Czuły tylko jak mocno cięży im to, co im dziwna Zinna w ciemnych słowach oznajmiła — i już żałowały w duszy, że jéj ręce pokazywały.
Wkrótce nad pałacem księcia de Monte-Vero przy ulicy Rivoli zapadła noc.
Świece w pokoju matki i córki pogasły.
Głęboka cisza panowała w parku i w pałacu, do którego przystępy Marcin starannie pozamykał.
Mała Józefina usnęła modląc się za wuja Eberharda i kochanego Janka.
Małgorzata jak zwykle spoczywała jeszcze na jedwabnéj pościeli, na którą ręka ojca zamieniła dawniejsze jéj nędzne łoże.
Słowa cyganki drgały jeszcze w jéj uchu — nie mogła się uspokoić.
Nakoniec około północy usnęła — ale duszę jéj napastowały złe i niespokojne marzenia. Ujrzała się nagle w letnim zamku cesarza — w koło poruszali się sztywnie i urzędownie postrojeni goście — ona sama Uświetniała w okazałéj myśliwskiéj sukni.
Wtém spostrzegła ją cesarzowa Eugenia i przystąpiła do niéj — bardzo była uprzejma dla córki księcia, owszem nawet podała jéj rękę i pozwoliła jechać obok siebie na polowaniu.
Cesarzowa tak pięknie wyglądała, że Małgorzata ciągle ją podziwiać musiała.
Lecz nagle ukazał się obok niéj ów obrzydły nieprzyjaciel jéj życia, ów szambelan księcia Waldemara! A więc i tutaj ten nędznik wchodził jéj w drogę?
Małgorzata zbladła; — sądziła, że padnie — obejrzała się szukając obrony, bo ten niegodziwiec groźnie spojrzał na nią siwém okiem.
Wkrótce pozostała z nim sama...
Chciała uciekać — on ścigał ją — dręczona śmiertelną trwogą wybiegła na dwór — na dół po schodach.
On biegł za nią — słyszała na schodach jego kulejące kroki.
Nakoniec dostała się na otwarte miejsce — von Schlewe stał tuż za nią — podbiegła pod najbliższe drzewo, i tu dopiero zaczęła się obrzydła w koło niego gonitwa.
Już Małgorzata dech traciła — już czuła, że jéj nogi usług odmawiają — chciała krzyczeć, wołać o pomoc, ale gardło miała jakby zasznurowane.
Prześladowca już prawie dotykał jéj odzieży.
Wtém padł strzał — wyraźny — od którego zadrżała — baron w głos się roześmiał.
Małgorzata wstrząsła się i obudziła.
Cała była potem zlana — na czole jéj i poduszkach perliły się krople.
Tak żywo marzyła, że huk strzału jeszcze się w jéj uchu rozlegał, więc zerwała się i trwożliwie po pokoju rozglądała.
Prócz śpiącéj Józefiny nie było tam nikogo — w przyległym przedpokoju spały służące — chciała poruszyć dzwonek stojący przy łóżku na marmurowym stoliku — lecz pokonała zatrważające wrażenie snu i nie chciała bezpotrzebnie przestraszać kobiet.
Marcin znalazłszy wszystko w porządku w parku i pałacu, udał się do pokoju, w którym dawniéj sypiał mały Janek ze starą Urszulą.
Pokój ten stał bez użytku od owéj nocy, po któréj go pożar po części zniszczył i kiedy stara duenna tak okrutnie padła ofiarą tego pożaru.
Wprawdzie odnowiono go znowu zupełnie, podobnie jak wszystkie inne pokoje pałacu, i urządzono jak dawniéj, lecz widocznie unikano go z obawą.
Pokoje Małgorzały mieściły się w drugiém skrzydle obszernego, okazałego domu.
Marcin chciał nocowywać w tym nadliczbowym pokoju, podczas nieobecności pana Eberharda. Spokojniejszy był, gdy czuwając pozostawał w pałacu. Obawiał się, aby te szelmy, które już nieraz usiłowały dopiąć morderczych zamiarów, nie skorzystały z nieobecności księcia dla wykonania swoich planów, a w tém przekonaniu utwierdził się jeszcze bardziéj, gdy się dowiedział, że Fursch przed straceniem uratował się ucieczką.
— Niech pioruny zatrzasną! mruczał, gdy około północy, niosąc świecę w ręku, wszedł do unikanego pokoju, którego okna, jak wiemy, na park wychodziły — gdybym był panem Eberhardem, jużbym tych łajdaków od dawna uczynił nieszkodliwymi! Wszyscy muszą gryźć trawę, prędzéj spokojności nie będzie! Nietylko ten niecnota Fursch i Rudy Dzik, ale także i przeklęty baron, który wszystkim niecnym czynom sprzyja i do nich podmawia — a właściwie i hrabina — ale o tém pan Eberhard i słyszeć nie powinien — on za nadto wspaniałomyślny i dobry! Gdyby nie to, trzech szelmów jużby dawno znaleziono gdzieś zimnych i zabitych! No, ale jeszcze nie mów: hop! mruczał muskularny sternik „Germanii“ stawiając świecę na rzeźbionym, pełnym drobiazgów stole; ja się z nimi kiedyś porachuję! Jeżeli ten morderczy szelma szydzi z cesarskich urzędników i ucieka, aby swoje krwawe rzemiosło daléj prowadzić, to niech-no mi się tylko w palce dostanie! Powiadam wam, łotry, niech wam nie przychodzi na myśl któréjś z tych nocy tu się wsunąć, Marcin nie żartuje! On wam karków ponakręca jak schwytanym kwiczołom!
Marcin nagle słuchał...
— Co to takiego? szepnął stojąc cicho — coś tu w pokoju brzękło jak pieniądz, kiedy po deskach przechodziłem? Ale zkądżeby znowu? Na stole stały srebrne rzeczy?
Marcin poszedł znowu do okna — spojrzał na park — wszędzie było cicho jak w kościele.
Świeca na stole rzucała niedoskonałe, niepewne światło na obszerny pokój, w którym było kilka portyer i firanek.
Sternik „Germanii“ rzeczywiście nie był bojaźliwy, należał do ludzi, o których mówią, że się nawet samego szatana nie ulękną — ale prawie jak wszyscy marynarze był zabobonny.
Sandok, którego pokój, aby był zawsze blizko księcia, leżał w głębi przechodzącego przez pałac korytarza, przed kilku dni; mi opowiadał Marcinowi, że stara Urszula chodzi po nocy.
— Murzynie, ty oszalałeś! odpowiedział Marcin — nie rozgłaszaj takich rzeczy, książę nie lubi podobnych głupstw!
— O, Sterniku Marcinie, cicho mówił czarny: Sandok nie chce być złym chrześcianinem i mówi prawdę o spalonéj!
— No, to gadajże ty duchowidzu, zawołał Marcin żartująca z powagą: możeby można kiedy zobaczyć to twoje zjawisko?
— To nie dobre do widzenia — Sandokowi wszystkie włosy na głowie powstały!
— Ty tchórzu!
— O ja nie być tchórz, sterniku Marcinie, być odważny, wiesz o tém dobrze! Sandok nie boi się ani tygrysa, ani lwa, ani złego człowieka — ale Sandok ma złe uczucie w obec widma!
W saméj rzeczy i sternik „Germanii“ doznawał czegoś podobnego, ale pan Eberhard wywarł na niego już niejaki wpływ i przytém musiał murzynowi okazać swoją wyższość.
— Gadajże przecię murzynie, do pioruna, co widziałeś?
— Słyszałem, że coś jęczało w pokojach, gdzie się spaliła stara duenna, a kiedy się jeszcze raz obejrzałem, to coś za mną, przebiegło wyskakując z pokoju!
— I ty nie zatrzymałeś się, nie przekonałeś się co to było?
— Strzegłem się tego, sterniku Marcinie; czyż nie wiesz, że Sandok i wszyscy z upiorem nic nie poradzą? Czy nie wiesz, że upiór na karki skacze, i nie chce odejść?
— Jesteś czarny głupiec!
— O, żaden głupiec! Sandok żaden głupiec, sterniku Marcinie! Pamiętaj o Klabauterze[8].
— Hm, to co innego, murzynie — na wodzie dzieją się inne rzeczy, niż tu na suchéj ziemi! wyrzekł stary szczur morski, z najkomiczniejszą i zarazem najpoważniejszą w świecie miną; ale znajdę sposobność przekonania się, ile jest prawdy w twoich słowach!
Otóż sposobność ta bardzo się prędko nadarzyła, i Marcin w czasie nieobecności księcia zapragnął czuwając przepędzać noce w pokoju staréj Urszuli.
Pomny skutku jaki strzał pana Eberharda wywarł na okręcie duchów, włożył w kieszeń rewolwer, który jednocześnie mógł mu wyświadczyć wielkie usługi w razie spotkania z nieproszonymi innego rodzaju gośćmi.
Mimo tego wszystkiego, i choć nie chciał sobie przyznać, sternik Marcin zaczął tracić odwagę, gdy nadeszła północ.
Głęboka wszędzie cisza — migające się niepewne światło — myśl o spalonéj Urszuli, którą w duchu widział jeszcze leżącą przed sobą na zwęglonéj podłodze — wszystko to mimowolnie sprawiło, że lekko drżał i był nieswój.
Może i chłodna noc była tego przyczyną, tudzież okoliczność, że Marcin zawsze o tym czasie w swoim pokoju w domu służących mocno spał i dzielnie chrapał.
Położył więc nabity rewolwer obok świecy na rzeźbionym stole i postanowił przechadzać się po pokoju.
Na dworze huczała burza. Gałęzie drzew szumiały i trzeszczały, a wiatr gwizdał przez wszystkie szczeliny i dziurki od klucza.
— Hucz sobie, mruczał dzielny sternik „Germanii“ nie wypędzisz mnie ztąd — chociażby na prawdę ukazała się stara Urszula, Marcin ztąd nie odejdzie! Cóż może mieć do mnie ta stara osoba? Zapytam jéj jak najspokojniéj, czego ludziom przeszkadza? i chętnie wyświadczę jéj usługę, aby spokojnie spoczywać mogła! Oho! przerwał sobie rozmowę, zatrzymując się nagle w swoim pochodzie przez pokój: otoż znowu, coś jeszcze wyraźniéj brzękło jakby pieniądze — co to znaczy? To nie mogą być srebrne sprzęty — trzeba tego dojść!
I sternik wrócił znowu na miejsce pokoju, w któróm pierwéj i teraz znowu posłyszał brzęk — stąpił mocniéj — a teraz i brzęk rozległ się głośniéj.
— To jednak mimo wszystkiego musi się dziać tam na stole! mruknął Marcin i znowu próbował tupnąć z tym samym pomyślnym skutkiem.
Niech pioruny trzasną! Czy tu jest gdzie jaki skarb schowany? To trochę dziwne — na stole albo w stole nikt podobnych rzeczy nie chowa — stara Urszula nie miała też żadnych skarbów!
Takie robiąc uwagi Marcin zbliżył się do starego, rzeźbionego stołu, na którym stała świeca i leżał rewolwer.
Znajdowały się na nim jeszcze rozmaite rupiecie srebrne i porcelanowe, które w czasie pożaru, razem ze stołem uratowano, a późniéj po naprawieniu spustoszenia napowrót do pokoju przyniesiono, i nietykalnie na tém samém miejscu pod ścianą ustawiono, gdzie dawniéj ze stołem pozostawały.
Marcin badawczo przypatrywał się małym wazonom, kloszom i figurkom, i biorąc na pomoc światło, schylił się aby stół z pod spodu obejrzeć.
Stół nie miał ani szuflady ani filunku, składał się raczéj jak po większéj części wszystkie kosztownie rzeźbione stoły, z płyty, czterech boków i czterech sztucznie rzeźbionych nóg.
Marcin badał pilniéj, bo rzecz wydała mu się komiczną, i chciał podnieść się prędko, aby świec ępostawić na stole, a potém jeszcze raz spróbować tupnąć.
Ale ślepa gorliwość zawsze szkodzi. Marcin za prędko podniósł świecę nieostrożnie — i przeciąg powietrza ją zgasił — poczciwy sternik „Germanii” znalazł się w ciemności.
Świeca jeszcze wprawdzie tliła si,ę ale nadaremnie, jak to czynił za młodu nieraz z łojowemi świecami, usiłował ją znowu rozdmuchać.
— Przeklęte te nowe wynalazki! Świec woskowych nie trzeba objaśniać! mruczał zakłopotany, bo nie miał przy sobie zapałek, i teraz bez ratunku ciemność go otoczyła; dawniéj bywało inaczej!
Marcin postawił świecę na stole, spuszczając się przytém na zmysł dotykania, bo też naprawdę w pokoju nic widać nie było.
— Niech pioruny zatrzasną — Boże przebacz grzechy! pomruknął — ale to już i żart przechodzi! Wszystko śpi, nie mogę wchodzić do drugiego pokoju po zapałki, bo mogę obudzić łaskawą córkę pana Eberharda, która mnie weźmie za upiora! Co tu robić? Czekać cierpliwie do rana to niełatwe zadanie, bo już po północy, a przed szóstą godziną jeszcze nie będzie widno! Musisz spróbo- wać, czy tu gdzie w tych koszykach i rupieciach nie znajdziesz zapałek, które cię z téj ciemności wybawią! — Oho, rewolwer muszę bardzo ostrożnie i bezpiecznie położyć na ziemi, inaczéj potrącisz go i — wystrzeli!
Marcin długo macał po stole, znalazł rewolwer i ostrożnie położył go na boku na ziemi — potém próbował otwierać srebrne pudełka i porcelanowe rzeczy.
W ciemności człowiek jest niezręczny i niepewny swoich ruchów, tém bardziéj, jeżeli kto ma tak wielkie i twarde ręce jak nasz sternik, które nie umieją obchodzić się z małemi i kunsztownemi rzeczami. Musiał się niezmiernie strzedz, aby czego nie stłukł, albo na ziemię nie zrzucił.
Już nadaremnie otworzył był kilka pudełek, gdy poczuł w palcach szeroką, porcelanową urnę.
— Tu nie znajdę wcale zapałek! pomruknął właśnie i chciał daléj macać palcami; wtém znowu w tyle urny dał się słyszeć brzęk podobny do pierwszego — podniósł więc nakrycie urny i wsunął w nią rękę.
Ale wyjął ją równie prędko, jakby się dotknął czegoś złego.
— Pieniądze, mruknął, zimne jak lód pieniądze — i papiery na nich i pomiędzy nimi! Co to znaczy — zkąd się to wzięło?
Marcin stał nie wiedząc co począć.
Ciemność jeszcze bardziéj mu dokuczała! Musiał koniecznie dowiedzieć się, co było w téj urnie. Pozostawił ją otwartą i daléj żwawo szukał palcami. Wtém ujął za jakieś pudełko, w ktôrém coś wiele obiecująco szeleśćło... otworzył je czémprędzéj — jego ręka poczuła małe drewienka — niewątpliwie, znalazł nakoniec czego szukał.
Uradowany bardzo Marcin wyjął drewienko i starał się zapalić je — nadaremnie — palić się nie chciało.
Drugie złamało się.
— Niech pioruny trzasną — ty znowu myślisz, że masz do czynienia z wiosłami. Nie tak porywczo!
To napomnienie samego siebie pomogło. Marcin szczęśliwie zapalił trzecie drzewko, a potém świecę.
Teraz skończyły się wszelkie kłopoty.
Gdy bliżéj przysunął świecę, jéj blask padł wewnątrz staréj, chińskiéj urny, której zapewne żaden człowiek nie tykał.
Błysło mu z niéj czerwone złoto.
Marcin zaledwie wierzył swoim oczom — jeszcze bliżéj przysunął świecę. W rzeczy saméj były to złote pieniądze, a pomiędzy niemi leżały, jak się zdawało, zapisane papiery.
— A to szczególne znalezienie! mruknął i namyślając się spojrzał w urnę. Zkąd się tu wzięło złoto? Może papiery mnie w tém objaśnią?
Marcin wyjął leżący na wierzchu, trzymał go przy świecy i z trudnością wyczytał nakoniec te słowa:

„Testament staréj Urszuli!“

Gdy wymruczał te słowa, dziwnie mu się zrobiło na sercu i mimowolnie obejrzał się po całym pokoju.
— Testament staréj Urszuli? powoli z powagą powtórzył i jeszcze raz spojrzał na papier, zapisany niepewnemi, niewyraźnemi i drżącą ręką kreślonemi literami. Stara osoba swój zapewne z trudem zebrany skarb ukryła w bardzo niepewném miejscu — ale rzeczywiście nie myślała o tém, że tak nagle i nędznie umrze.
Marcin położył ten papier na stole i zaczął wyjmować sztuki złota z urny i układać je na stole — było ich blizko sto — to stanowiło oszczędność staréj Urszuli.
Nakoniec Marcin wziął złożony papier znajdujący się jeszcze w urnie.
Był to wielki arkusz, cały zapełniony niepewném pismem staréj duenny.
Długiego zapewne potrzebowała czasu na spisanie ostatniéj woli — pojedyncze ustępy przekonywały, że często przerywała sobie i dopiero po kilku dniach pisała daléj.
Ale testament ułożyła bardzo rozsądnie i z właściwą sobie rozwagą.
„Ja, Urszula Nesselmannówna, tak brzmią! ten akt, urodziłam się dnia 10 stycznia 1790 r., w..... (tu było wypisane nazwisko stolicy). Rodziców moich straciłam wcześnie, a krewni moi wcale się o mnie nie troszczyli. Usługiwałam u bogatych ludzi aż do pięćdziesiątego roku życia. Potém trudno mi było znaleźć nową służbę, bo staréj osoby nikt przyjąć nie chce.
„Około tego czasu grabarz od św. Pawła, Samuel Bartels, szukał starszéj kobiety na gospodynię domu, bo jak powiadał, za małe miał dochody na utrzymanie żony i rodziny.
„Krewni moi, jak się od czasu do czasu dowiadywałam, wszyscy wymarli; nie pytając zatém o nagrodę, przeniosłam się do grabarza od św. Pawła Samuela Bartelsa, u którego lubo ubogo było w domu, mogłam mieć spokojne miejsce.
„Był to dziwny i nieprzyjemny, ale dobrego serca człowiek.
„Dla tego znosiłam jego chimery a nieraz i głód, lecz nie opuszczałam go — owszem myślałam nawet, że się zemną ożeni.
„Pozostawałam już trzy czy cztery lata w jego domu, pamiętam jak dzisiaj — był dzień mroźny, zimowy — obstalował ktoś grób, który na drugi dzień miał być wykopany.
„Samuel Bartels prędko zabrał się do roboty, ale ta przeciągnęła się aż do nocy, inaczéj robota nie byłaby gotowa na rano, bo ziemia była twarda i zmarzła, a zatém i praca wielka.
„Rzadko zdarzało się aby musiał kopać w nocy — jak teraz widzę, to była noc pełna przeznaczenia.
„Śnieg leżał na cmentarzu i w parku ciągnącym się po drugiéj stronie drogi.
„Nie mogłam spać gdy Samuel pracował, i chociaż było bardzo zimno, otuliwszy się chustką, około północy wyszłam z domu.
„Moje oczy szukały grabarza i nowego grobu, którego czarne ziemne brzegi z daleka, z pomiędzy śniegu wystawały — nie mogłam nic dopatrzyć.
„Sądziłam, że może on stoi wewnątrz grobu, albo chodzi między krzyżami i grobami.
„Nadaremnie zaglądałam w ciemną głębię — nadaremnie wołałam Samuela — nie był przy świeżym, już gotowym grobie.
„Gdzież więc przebywał?
„Tak napróżno, a mianowicie w nocy, nie wyszedłby z cmentarza.
„Wtém postrzegłam przy blasku księżyca, że stoi przy bramie na drodze, która kratami żelaznemi przedzielała od cmentarza drogę wiejską, z miasta do zamku księcia prowadzącą — ukrył się prawie za murowanym filarem i podsłuchywał czy też podpatrywał.
„Co on zamierza? poszepnęłam zaciekawiona i powoli podeszłam bliżéj.
„Było tak zimno, że trzęsłam się mrozem przejęta idąc do bramy.
„Samuel Bartels postawił obok siebie motykę, w chwili gdy się przybliżyłam, odszedł od bramy i przeszedł na drugą stronę drogi.
„Co on robi? pytałam sama siebie — czego tam szuka w parku? Coby tam wyśledził?
„Ale właśnie wracał, gdy przybyłam do bramy — niósł coś na ręku.
„Krzyknęłam głośno...
„Urszulo, poszepnął ujrzawszy mnie, dziecko!
„Co? zawołałam, co to ma znaczyć? co chcecie z niém robić?
„Słuchaj Urszulo, powiedział cicho, okrywając na w pół skostniałe, nowo narodzone dziecię — jaką nędzę widziałem! Oto przyszła jakaś młoda, biedna kobieta położyła tam dziecię pod drzewem.
„I wyście je zabrali?
„Inaczéj byłoby zmarzło, Urszulo — już prawie na wpół skostniałe!
„Samuel Bartels, zawsze tyle nieprzyjemny, opryskliwy człowiek, był w téj chwili miększy niż ja.
„Co z tego wyniknie? czémże je wyżywicie Samuelu? zawołałam — bierzecie na swój kark dziecię — obcych ludzi! Co sobie o mnie ludzie pomyślą?
„Niech sobie myślą co chcą! odpowiedział, wziął szpadel i sam poniósł dziecię do domu.
„Poszłam za nim, i raz głośno, drugi raz cicho robiłam mu wyrzuty.
„Dzisiaj to mnie boli, lecz wtedy tak mi serce dyktowało.
„Często sami nie mieliśmy co jeść, a teraz przybyło jeszcze dziecko — dziecko cudze, o którém każdy mógł myśleć, że jest moje.
Marcin przerwał czytanie i rozśmiał się — przypomniał sobie starą Urszulę, która go ciągle zapewniała, że jéj nie tknęła ręka żadnego mężczyzny i że mały Janek na prawdę jest podrzutkiem. Tu w jéj testamencie wszystko było rzetelnie i szczegółowo opisane. Ale mimo tego Marcin nie wątpił, że tak się wszystko stało.
„Małe nowo narodzone dziecię, czytał daléj, było nędzne i chore. Srogie, nocne powietrze zaszkodziło mu — gdyby jeszcze kilka minut było poleżało na mrozie — o mój Boże!! — byłoby bez ratunku umarło. Z trudnością i biedą udało mi się utrzymać je przy życiu — często ujmowałam sobie chleba, aby mu tylko kupić nieco mleka. Samuel Bartels widział to i kochał małego Janka, jak własne dziecię.
„Ale jednak nie żenił się zemną, chociaż widział, że dziecku zastępowałam matkę.
„Tak przechodził rok za rokiem — mały Janek nie chciał nauczyć się mówić, poznaliśmy wkrótce, że był niemym — był to skutek zimna, które pozbawiło dziecka głosu.
„Nie bardzo cieszyło mnie to, że mieliśmy jedną, istotę więcéj do żywienia, owszem nieraz z tego powoda powstawały między mną a Samuelem Bartelsem sprzeczki i kłótnie.
„Teraz poznaję, że źle czyniłam, bo gdyby nie mały Janek, nie działoby mi się dzisiaj tak dobrze.
„Wtem szczęście chciało — bo stary przesąd mówi, że takiemu podrzutkowi zawsze przyświeca szczęśliwa gwiazda — że mały Janek pewnéj niedzieli, gdy już biegać umiał, wybiegł za bramę i biegał po drodze. Coś go zawsze ciągnęło do drzew, pod któremi leżał — wpadł na niego jakiś ekwipaż i przejechał go; pan, książę de Monte-Vero, nadszedł, podniósł i przyniósł go nam na powrót.
„Dziecko pokochało wówczas nieznajomego sobie i nam obcego pana — rozumiałam jego znaki i myśli — ciągle myślało o księciu.
„I gdy stary Samuel Bartels w kilka lat późniéj zachorował i blizki był śmierci, pośpieszyłam do pałacu przy ulicy Stajennéj i powiedziałam o tém dostojnemu panu, który przybył, i zabrał do siebie małego Janka razem ze starą Urszulą, gdy biedny grabarz od św. Pawła zamknął strudzone oczy.
„Tak się wszystko stało według wiernéj prawdy — Bóg na niebie świadkiem moim.
„O młodéj matce małego Janka nigdy nic nie można było się dowiedzieć — jakżeby się cieszyła, gdyby wiedziała, że przezacny książę zrobił go swoim wychowańcem!
„Dni moje upływają teraz bardzo, spokojnie i szczęśliwie — nie potrzebuję wcale pieniędzy, które mi dostojny co miesiąc wypłacać każe. Gdy to piszę, oszczędziłam już sobie pięknych, czystych ośmdziesiąt dukatów i coraz ich więcéj przybywa.
„Ale bardzo zdarzyć się może, że prędzéj lub późniéj zamknę oczy, podobnie jak Samuel Bartels, którego niech Bóg Wszechmocny zbawi. Wkrótce będę miała lat sześć- dziesiąt i pięć, a więc potrzeba przygotować się do ostatniéj godziny.
„Dla tego piszę to, gdy mały Janek śpi, aby według tego postąpiono.
„Wolą moją jest, aby oszczędności moje, tak jak znalezione zostaną w urnie, w któréj je przechowuję, przypadły teraźniejszemu biednemu grabarzowi od św. Pawła — on zapewne ich równie potrzebuje jak Samuel Bartels, a przytém po mojéj śmierci oszczędzono pieniądze staréj Urszuli będą dla niego dobrodziejstwem. Tylko jeden warunek dołączam — aby z tych pieniędzy zmarłemu Samuelowi Bartelsowi, pochowanemu na cmentarzu św. Pawła, wznieść krzyż i na nim złotem wypisać:
„Tu spoczywa w Bogu grabarz Samuel Bartels, a ten krzyż postawiła mu Urszula Nesselmanówna, spoczywająca na obcéj ziemi.
„Taka jest moja ostatnia wola.
„Urna i to co się w niéj zawiera znajdą się — nie mam innego miejsca na zachowanie moich oszczędności.

„Boże błogosław dostojnego księcia i małego Janka!
Urszula Nesselmanówna.“

Marcin skończył czytanie.
Spojrzał na papier, a potém na pieniądze.
— Stara Urszula, która w tak haniebny sposób postradała życie, powiedział sobie, była to dobra, uczciwa osoba. Cóż jéj było po życiu w biedzie i nędzy, w pracy i o suchym chlebie? A gdy nakoniec lepiéj poszły jéj interesa, musiała umrzeć!
Tak to zwykle bywa, mruknął daléj Marcin: kiedy się nareszcie skończy bieda, wtedy nic już użyć nie można. Bobra, poczciwa, stara Urszulo, twoja ostatnia wola święcie spełniona będzie, o to się postaram — jak tylko dzień nastanie, wszystko zaniosę łaskawéj córce pana Eberharda, która to przeczyta i wykona! Marcin napowrót złożył akt i zakrył nim pieniądze.
Świeca już się mocno upaliła — na dworze szarzał już poranek — ducha staréj Urszuli, którego Sandok miał widzieć i słyszeć, nie było ani śladu, prócz jéj testamentu, który Marcin znalazł przypadkiem.
Gdy już było widno, wyszedł z pokoju, aby się przekonać czy i zewnątrz wszystko w porządku.
Poszedł do mieszkania domowników, do stajeń, a chociaż książę nieobecny, wszędzie panowała wesoła ochota do pracy i niewymuszona czynność, tak błogo w porównaniu z poddaństwem i niewolnictwem — wszędzie, gdzie przebywał duch Eberharda, gdzie panowała jego wielkość, istniała tylko swobodna, szlachetna, podnosząca człowieka praca.
Gdy Marcin ujrzał Małgorzatę w oknie, udał się do pokoju Urszuli, zabrał jéj testament i zaniósł łaskawéj córce pana Eberharda.
Wyszedł, a Małgorzata czytała zapis staréj duenny.
Przy każdym wierszu oddech jéj stawał się coraz krótszy, serce się coraz bardziéj ściskało — oczy przebiegały po stronicach — z gorączkowém wzruszeniem młoda matka przyjmowała w siebie każde słowo — a gdy przyszła do miejsca, w którém była mowa o podrzutku, którego Samuel Bartels, w pośród zimowéj nocy zabrał na brzegu parku, Małgorzata pokonana łaską Boga, zawołała:
— To on — to moje dziecię — moje porzucone dziecię, którego z boleścią szukałam, a teraz dopiero znajduję! Janek to twój brat Józefino! O, gdyby tylko Matka Boża pozwoliła, aby wkrótce z wujem powrócił! Janek jest moim synem — a twoim bratem!
I zachwycona tém odkryciem, przytuliła Józefinę do serca, które gwałtownie biło.
Janek był to utracony syn — Janek porzucony, którego szukała i po całych nocach opłakiwała — był tak blizko, a ona się tego nie domyślała — był ulubieńcem Eberharda, a nikt nie wiedział, że to syn Małgorzaty.
Józefina była z razu poważna i cicha — potém zaś śmiała się i skakała po pokoju wołając:
— Janek jest moim bratem! O, gdyby tylko wcale był nie odjeżdżał — tak się boję o niego!
Te słowa ciężko padły na serce młodéj matki.
— Ja, także lękam się i kłopoczę o niego! powiedziała — jakże wielce byłabym szczęśliwa, gdyby wszyscy teraz tu byli — gdybym Janka i ciebie do piersi przytulić mogła!
Małgorzata i Józefina przejęte były błogą radością — jakkolwiek rozmaitą w obu — przejmowała je jednak serdecznie.
Małgorzata całowała pismo staréj sługi i płakała, żałując zmarłéj — onaby jéj mogła jeszcze tak wiele opowiedzieć, chociaż dobra Urszula główne rzeczy tak dokładnie na papierze wypisała. Ileż trudu zadać jéj musiały litery, które wśród cichéj nocy kreśliła! — jak długo przesiadywać musiała przy téj niezwykłéj pracy, teraz tak błogosławionéj, tak obfitéj w następstwa, których stara Urszula nie przewidziała!
W pałacu Eberharda panowało szczęście, wzruszająca nadzieja i wytrwanie, tęsknota i oczekiwanie.
I Marcina wtajemniczono, i on wzruszony załamał ręce, wołając:
— Niech tylko mały Janek i pan Eberhard powrócą — do pioruna — co to będzie za radość! Wtedy dopiero wyprawimy prawdziwą ucztę szczęścia.
— I to wy znaleźliście testament staréj Urszuli! Wam, mój dobry Marcinie, należą się najgorętsze dzięki, mówiła Małgorzata, i podała rękę nieco zakłopotanemu staremu żeglarzowi.
— Ale nie, taka była wola boża! utrzymywał — ale co dopiero na to powie pan Eberhard?
— O, mój dobry Masinie, uwieńczymy werandę, a kraty girlandami ubierzemy!
— A ja będę na wszystko uważała póki ich nie obaczę! z radością zawołała mała Józefina.
— Dzisiaj jeszcze powrócić nie mogą, aż dopiero jutro, uprzedzał Marcin — dzisiaj odbywa się polowanie!
— Obyśmy nie byli wcale im pozwolili jechać! rzekła Małgorzata.
— O, pomyśl-no matko o tém, co powiedziała stara cyganka! poszepnęła w téj chwili Józefina.
Młoda, szczęściem jaśniejąca matka, zbladła — słyszała jeszcze słowa staréj Zinny — a one może właśnie się teraz sprawdzały.
— Nie opuszczaj nas Najświętsza Panno! westchnęła składając ręce i modląc się.
— To cygańska gadanina! perswadował Marcin — gdyby temu wierzyć, toby tylko smucić się trzeba! Tu w pałacu powinna panować radość — przez noc każemy splatać wieńce i girlandy i zbudować bramę tryumfalną, a skoro jutro pan Eberhard z Jankiem przybędzie — niech pioruny trzasną — toż będzie szczęście i radość niezrównana! Pan Eberhard zawsze tak kochał małego Janka! Co też to nie przytrafia się w życiu człowieka! Na prawdę, ktoby to był pomyślał!
Stary Marcin nie posiadał się z radości i sprawił, że Małgorzata i Józefina zapomniały o słowach staréj cyganki i niezasmucone oddały się nadziei cudnego powitania się.
Lecz niezbadane są drogi bozkie — wola Boga niepojęta.
Często to co na nas zsyła, wydaje nam się czarne i ponure — często tak nam ciężko i ciemno, że w rozpacz wpadamy.
Wiecznie, niezbadany duch, unoszący się nad nami, zawsze i na wieki istniejący, dopóki nie przejdą jedne światy a nie powstaną drugie, srogo i strasznie nieraz doświadcza serc naszych.
W podobnych chwilach potrzeba posiadać wielką siłę wiary, aby nie zwątpić lub nie zaprzeć się Boga!
W życiu naszém często napotykamy ludzi, którzy z powodu takich chwil obojętnieją dla wiary — a wtedy potrzeba nowych ciosów, aby ich znowu ukorzyć i do wiary nawrócić.
Życie wśród tak niezliczonych dolegliwości i doświadczeń staje się spiżową Biblią dla większéj części ludzi — z niéj uczą się oni poznawać słowo boże pierwéj, nim znużeni pracą, legną na pościeli, a sen członki ich skrępuje.
Praca i modlitwa — oto dwaj najlepsi, najwierniejsi przyjaciele człowieka, którzy go nigdy nie opuszczają, nie oszukują, którzy bez pobocznych celów do niego należą.
Praca i modlitwa — kto je do swojego domu przyjmie, ten podniesion bywa, ten dobrą obrał cząstkę.
Nie mówimy tu o modlitwie, o któréj krzyczy tak wielu pietystów, — nie o téj modlitwie, którą oni zawsze pokutą nazywają, nie o modlitwie z bojaźni i strachu — nie: lecz o modlitwie miłości i ufności, lecz o modlitwie z serca płynącéj — nie o bezmyślném paplaniu dziwaków i czarnych braci, którzy oczy przewracają, a w sercu djabła noszą.
Praca i modlitwa — każda w swoim czasie — czy to w kościele czy w izdebce. Praca jest już modlitwą, a czarny dym, wydobywający się z warsztatu, wznosi się wyżéj w obłoki, aniżeli pachnące katedralne kadzidła.
A czy nie milszy jest Bogu i Panu na niebiosach? Pobożni gorliwcy powiadają: Nie!
Lecz zapytajmy serc własnych.
Serce nasze powiada nam: Bóg miłości widzi głęboko. Przegląda on wszystko. Praca jest u niego modlitwą, bo do pracy nas stworzył, nie zaś do ciągłéj pokuty, trwogi i nędzy. Praca i modlitwa, to są prawdziwe sługi boże — to są najwierniejsi przyjaciele człowieka.
Poznaliśmy ich — i kochamy ich o tyle, o ile unikamy i walczymy przeciwko owym dziwakom i czarnym braciom, jako najgorszym nieprzyjaciołom ludzkości.
Celem i dążnością życia naszego jest obdarcie z nich owczéj skóry, którą się okrywają, aby wszyscy jeszcze w nich wierzący poznali w nich wilków, naszych najgorszych nieprzyjaciół.
Wszystkie nasze uwagi, wszystkie prace dla ludu, zbiegają się w jeden wyraz, ze wszystkich, jak niegdyś zawsze powtarzanych słów starszego Katona: „Ceterum censeo Carthaginem esse delendam!“ (zresztą, według mojego zdania, Kartagina musi być zburzona), stosujących się do trzeciéj punickiéj wojny, które nakoniec uświetnił najpomyślniejszy skutek, wyrasta u nas sentencya: „Zresztą według mojego zdania, tym dziwakom i obłudnikom koniec położyć należy!“
Nie potrzebujemy powiadać, gdzie ich szukać. Nasze oświecone ludy umieją ich wynaleźć i unikać, bo to są ludzie nocy i zacofania, ciemięzcy, którzy służą owéj nędznéj, zardzewiałéj zasadzie wszelkiéj księżéj kasty: że najlepiéj kierować i panować nad ciemnym ludem.
Precz z tymi fałszywymi apostołami — precz z tymi judaszowskimi pasterzami ludzkości!
Niech świeci słońce boże, słońce wiecznéj prawdy i swobody — a oni niezdolni je zagasić.
Lecz cześć owym kaznodziejom, którzy jak niegdyś siwy Jan, ojciec Eberharda, rozkrzewiali miłość i wiedli ludzi do Boga, bo im nakazywali pracę i modlitwę.
Pokutująca Małgorzata przez łaskę Nieba, przez cudownie łaskawą rękę Boga, odzyskała dwoje swoich dzieci.
Padła na kolana, gdy rozradowany Marcin wyszedł z pokoju, a Józefina przy niéj przyklękła — obie modliły się — coś ich do tego ciągnęło — musiały w słowach wylać uczucie swojéj wdzięczności.
Matka i córka złożyły ręce.
Jedno już tylko miały życzenie: widzieć jak najprędzéj powrót Eberharda i Janka, aby ich oglądać i obchodzić uroczystość niezrównanéj radości.
Rozdziela ich jeszcze tylko kilka godzin — które liczą niecierpliwie.
Długi dzień przeminął — nazajutrz powrócą.
— Co powie książę, myślała Małgorzata, kiedy mu odkryję tajemnicę?
Gdy nadszedł wieczór, Marcin i służba zajęci byli ubieraniem werandy w splecione wieńce i girlandy, oraz przemianą bramy wjazdowéj w strojną kwiatami świetną bramę tryumfalną.
Każdy z radością przykładał ku temu pomocniczą rękę. Zdawało się, że przyjaciele zdobią dom przyjaciela.
Gdy noc nadeszła, promieniał on wkrótce kwiatową okazałością, a Marcin z wewnętrzną rozkoszą przypatrywał się swojemu dziełu. Rozkosz ta odbijała się na jego ogorzałéj twarzy — uprzytomniał sobie radość dnia następnego.
Małgorzata i Józefina czuwały jeszcze w swojéj sypialni — radość i oczekiwanie gardziły snem — siedziały razem jak dwie siostry pełne błogich uczuć i nadziei.
Noc od dawna zapadła, a Marcin zamierzał ze szczególnemi uczuciami wejść do pokoju staréj Urszuli, w którym spotkała go tak wielka radość, wtém na ulicy rozległ się nagle odgłos kopyt pędzącego konia.
Marcin słuchał pilnie i wrócił do werandy.
Małgorzata i Józefina pośpieszyły do okna.
— Co to znaczy? pomruknął sternik „Germanii“ — to nie może być pan Eberhard — to jakiś jeździec — może Sandok?
Jeszcze rozmyślał Marcin i nakoniec osądził, że to jakiś nieznajomy goniec przejeżdżający tylko przez ulicę.
Wtém nagle pięknie zbudowany koń stanął tuż przy wjeździe kratowym.
— To jednak do nasi pomruknął Marcin i zbiegł ze schodów, a potém na dwór.
— Kto to przybywa? prawie jednocześnie zawołały pełne oczekiwania Józefina i Małgorzata.
— Zaraz obaczę, nieco z wahaniem przeciw zwyczajowi odpowiedział poczciwy Marcin i doszedł do kraty.
— Hej! zawołał głos młodzieńczy — to jest jeźdźca — czy to jest pałac księcia de Monte Vero?
— Do usług, szlachetny panie! odpowiedział Marcin, poznając w pianą okrytym jeźdźcu młodego hiszpańskiego oficera.
— Proszę zameldować mnie księżniczce Małgorzacie, rozkazał przybyły. Stoicie zdziwieni, a bez wątpienia jesteście Marcin, o którym mi wspominał książę?
Po sterniku Marcinie gdy usłyszał te słowa, mimowolnie przebiegło zimno.
— Ja to jestem dostojny panie — czy się co stało? spytał Marcin półgłosem i otworzył wejście. O tak późnéj godzinie...
— Czy księżniczka jest w sypialni? Tak, tak, nie można było prędzéj, spojrzyjcie na mojego konia! Musicie zameldować mnie księżniczce, mam dla niéj wiadomość od księcia!
— Dobrze, szlachetny panie — a kogoż mam zameldować?
— A, prawda — straszny wypadek odebrał mi zmysły! Zameldujcie dostojnéj księżniczce hrabiego Ramira de Teba! I — może potraficie mi być pomocnym przy spełnieniu trudnego polecenia, jakie otrzymałem — książę nazwał was swoim zaufanym sługą!
— Chętnie, dostojny panie — stało się jakieś nieszczęście — czytam to z pańskiéj twarzy! powiedział Marcin oddając spienionego konia nadbiegłéj służbie i wchodząc do parku z młodym hrabią.
— Rzeczywiście ciężkie nieszczęście.
— Może książę raniony?
— Nie — jego wychowaniec...
— Mały Janek?...
— Zabity... kula jakiegoś złodzieja leśnego albo zbrodniarza, dosięgła go dzisiaj o południu na polowaniu w St.-Cloud.
Marcin nie mógł ani słowa przemówić — zbladł jak marmur werandy.
— Zabity — pomruknął a głos jego zadrżał.
— Książę ściga winnych — węglarze mieli widzieć w lesie dwóch obcych ludzi! Dopiero więc jutro wieczo- rem będzie mógł tu przybyć z ciałem swojego wychowańca! Książę de Monte-Vero, którego przed kilku dniami nauczyłem się kochać i poważać, prosił mnie, abym w jego pałacu krewnych o wszystkiém uprzedził.
— Ciężkie polecenie — cięższe niż sam pan Eberhard pojmuje, pomruknął mocno wzruszony Marcin — myśmy budowali tryumfalną bramę — dla trupa!
— Podzielam waszą boleść, mój przyjacielu, i książę doznaje nieopisanéj boleści! Lecz — nie było to prawe dziecię księcia, więc poźniéj się pocieszy! mówił młody oficer hiszpański, około szesnastu lat wieku liczący, a w obejściu pełen dworskości i elegancyi, jak jego ojciec don Olozaga. Nie ociągajmy się dłużéj — damy ukazują się już w werandzie! Młody don Ramiro miał słuszność.
Małgorzata i Józefina, pełne wzrastającéj obawy, ubrały się i wyszły do werandy.
— Nie był dzieckiem księcia, z cicha rzekł Marcin, gdy mu boleść język rozwiązała; ale dzieckiem księżniczki Małgorzaty!
— Matko Bożka... to zbyt ciężkie! przyznał hrabia. I z wojskowo-eleganckiém pozdrowieniem zbliżył się do dwóch kobiet.
Marcin postępował za nim z zakrwawioném sercem.
— Pan hrabia Ramiro de Teba — z poleceniem od księcia — zameldował bez głosu.
— O mój Boże — stało się coś okropnego! wyrzekła Małgorzata, blada jak trup witając wysłańca.
— Niech Najświętsza Panna będzie z nami, księżniczko, przemówił Ramiro do córki Eberharda; niech nam udzieli odwagi i siły!
— Wejdź pan, panie hrabio, rzekła Małgorzata drżącym głosem, a Józefina wybuchła łzami — opowiedz nam wszystko — przywykłam do najcięższych doświadczeń...
Don Ramiro wszedł za damami do pałacu — przybyli do salonu, którego świeczniki już służące zapaliły.
Don Ramiro z głębokiém współczuciem spojrzał na Małgorzatę i Józefinę — a gdy służące oddaliły się, rzekł:
— Zbyt smutny powód dozwala mi łaskawie zbliżyć się do pań! Książę de Monte-Vero, który dopiero jutro wieczorem wróci do domu, polecił mi przygotować panie do wypadku, który nawet cesarza tak głęboko wzruszył, iż polowanie smutno się skończyło.
— Wiem wszystko, jęknęła Małgorzata — oczom jéj łez zabrakło — wyglądała blada i przerażona — wiem wszystko — Janek zabity...
Józefina padła na kolana i płacząc objęła matkę.
— Wszelkie usiłowania uratowania, utrzymania przy życiu, były bezskuteczne! donosił don Ramiro, którego widok klęczącéj dziewczynki mocno wzruszył.
We drzwiach salonu ukazała się przygnębiona postać Marcina.
— O, to najcięższa w życiu mojém klęska! jękła Małgorzata, drżącemi rękami twarz zakrywając.
Hrabia de Teba uszanował boleść młodéj matki — odwrócił się.
Może i w jego oku zabłysła łza?
W pokoju nastała chwilowa cisza — na zebranych osobach zaległ mglisty, tłoczący spokój.
Tylko łkania Józefiny i cięższy jeszcze wzdychający głos z ust Małgorzaty przerywał tę ciszę.
Zebrała myśli — przezwyciężyła boleść — posłaniec księcia był obcą osobą — należało zachować pewne względy — ale nie broniła dziecku, które jeszcze tak jak ona boleści pokonywać nie umiało.
— Mój dostojny, ukochany ojciec prosił pana hrabiego, abyś dla mnie poniósł ofiarę tak śpiesznéj podróży — ofiarę podwójną, bo wiem o tém, jak trudno być pośrednikiem tak smutnego posłannictwa! Pan czujesz wespół z nami — a chociaż w téj nocnéj godzinie widzimy się po raz pierwszy, mam głębokie w panu zaufanie! Bo- leść wielce zbliża dusze ludzkie! Przyjm pan moje dzięk1 za takie współczucie!
I Małgorzata podała rękę panu de Teba.
Don Ramiro ugiął kolano przed piękną dla niego jak święta wyglądającą córką Eberharda i ucałował jéj rękę.
— Dla dostojnego księcia de Monte-Vero, od pierwszego z nim spotkania, czuję cześć głęboką — i taką samą cześć składam u nóg pani, księżniczko! Oby Matka Bożka otoczyła cię swoją łaską, gdy cię boleść przemódz zapragnie, oby cię pocieszyła i umocniła! Zaiste takie tylko dusze, panijak dusza pani ciężkie ciosy losu jak ten! Zabieram — a nie broń pani klęczącemu przed waszą dostojnością — zabieram z tego żałobnego pałacu obraz wzniosły i święty, który mi wiecznie towarzyszyć będzie! Może — pragnę tego naj- goręcéj — szczęśliwe przeznaczenie wprowadzi mnie znowu kiedy na drogę pani, księżniczko; może doznam błogiego przekonania, że ciężki cios, o kktórm uwiadomić cię byłem przeznaczony, zdołałaś przezwyciężyć!
Małgorzata podniosła don Ramira i przytuliła do siebie Józefinę.
— Dziękuję, panie hrabio, za te słowa pełne głębokiego współczucia — okropnie to jest otrzymać coś upragnionego i wnet stracić na wieki! Żegnam pana — i niech wszyscy święci oddalają od pana wszelkie podobne zgryzoty!
Hrabia de Teba oddał ukłon Małgorzacie, a potém Józefinie, i wyszedł z salonu.
Obaczmy teraz, co się stało na polowaniu.


ROZDZIAŁ III.
St.-Cloud.

Kto opuszczając Paryż, dostanie się do Bulońskiego lasku, tych zarośli służących za miejsce spacerowe dla najwyższych towarzystw i dla pół-światka, kiedy do lasku Vincennes leżącego po drugiéj stronie miasta uczęszcza tylko stan średni, ten się znajdzie na właściwéj drodze do St.-Cloud i Wersalu, tych zamków letnich rozmaitych dynastyj francuzkich.
Przypomniawszy sobie rozmaite koleje, przez jakie przechodziły te miejsca, doznaje się szczególnych wspomnień.
Lasek Buloński rozciąga się daleko od miasta, aż do najbliższych zakrętów Sekwany, płynącéj tu wężykowato. Przebywszy go w całéj długości i przestąpiwszy rzekę, dostaniemy się do małego miasteczka St.-Cloud, złożonego głównie z pięknych miejskich domów bogatych Paryżan.
Letni zamek cesarski leży po za miastem. Rozmaitego rodzaju wspomnienia są z nim związane. Tu Clément w roku 1589 zamordował Henryka III, tu późniéj obalono dyrektoryat, po którym nastąpił rząd konsularny.
Napoleon kazał przyozdobię ten zamek i rezydował w nim chętnie jako konsul i pierwiastkowe jako cesarz. W roku 1814 była tu główna kwatera sprzymierzonych, i w miejscu Napoleona sypiał tu w roku 1815 Blücher w jego pokojach.
Późniéj był to królewski zamek Ludwika Filipa — a teraz znowu cesarski i Napoleona.
Zaprawdę, letni zamek St.-Cloud przedstawia zawsze różnobarwne historyczne panoramy i daje do myślenia. Co się też jeszcze w głębi jego ukaże?
Zbliżmy się ku niemu zaraz pospołu z księciem de Monte-Vero, kiedy w skutek zaproszenia, przybył tam z małym Jankiem na łowy, co się tak tragicznie zakończyły.
Elegancki powóz Eberharda stanął przy wjeździe, nad wieczorem.
Tam przechadzali się stróże.
Służbowy prosił księcia o bilet, a otrzymawszy go, z uszanowaniem odstąpił na bok.
Janek z wielkiém zajęciem patrzał na wszystko i liczne zadawał pytania.
Zamek, powierzchownie wyglądający nieco siwo i prawie nieprzyjemnie, gdyby tego wrażenia nie łagodziły olbrzymie otaczające go drzewa, stoi na wzgórzu.
Po przebyciu wjazdu, dwie drogi czerwonym szabrem wysypane i przerzynające park przodowy, prowadzą do zamkowego portyku.
Odciski kół i kopyt końskich przekonały księcia, że już przed nim przybyli liczni goście.
Cesarza spodziewano się dopiero za godzinę.
Bezlistne jeszcze gałęzie drzew tworzyły nad drogą dach, który w lecie pysznie ocieniać musiał.
Na trawnikach znajdowały się posągi, fontanny i wielkie kryształowe kule, w których odbijało się na małą skalę wszystko co je otaczało. Wkopane pomiędzy niemi działa, stanowiły dziwne z niemi przeciwieństwo. Ale bez wątpienia służyły raczéj dla ozdoby, niż na inny jaki użytek.
Powóz księcia stanął pod kolumnami, dźwigającemi balkon i zarazem zdobiącemi wjazd.
W szerokim, staroświeckim portyku stali liczni strzelcy i lokaje.
Służący księcia szybko zeskoczył z kozła i uprzedził lokajów.
Gdy Eberhard i Janek wysiedli z powozu i weszli do zamkowego portyku, ukazał się w nim książę de Morny i z polecenia cesarza przyjmował gości.
Ten już nieco posiwiały przyrodni brat cesarza, swoją uprzejmością okazywaną księciu de, Monte-Vero, najlepiéj świadczył o zajęciu się Napoleona „przyjacielem dwóch władców,“ jak cesarz zwykle nazywał księcia.
Książę de Morny w eleganckim myśliwskim stroju, równie jak Eberhard, wprowadził go po marmurowych schodach na górę do przeznaczonych dlań pokojów i prosił, aby przybył na wspólną wieczerzę do wielkiéj sali przyjęcia w zamku.
Książę i Janek przedewszystkiém rozpatrzyli się w wyznaczonych im na noc pokojach, urządzonych jak najzbytkowniéj, i udali się potóm na pływającą w morzu światła salę, jaśniejącą cesarską okazałością, gdzie wszystko wskazywało, że zgromadził dzisiaj około siebie samych miłośników łowiectwa.
Na ścianach zdobnych w ogromne lustra znajdowały się piękne i rzadkie jelenie rogi, okna zakryte były zielonemi draperyami, a kosztowna broń leżała na marmurowych stołach i kolumnach.
W środku sali nakryty był stół na jakie trzydzieści osób.
Gdy Eberhard wszedł z Jankiem, poznał zaraz, że cesarza jeszcze nie było. Książę de Morny bawił jeszcze gości i wyszedł na spotkanie księcia, chcąc go poznajomić z panami, których jeszcze nie widział, a byli to: don Olozaga, poseł królowój Izabelli i jego syn młody hrabia Ramiro de Teba; młodzieńczo jeszcze wtedy wyglądający książę Metternich — lord Motherwell, attaché angielskiego poselstwa — poseł sam naówczas znajdował się w Londynie — margrabia de Montricoux i jeszcze wtedy nie tyle cierpiący poseł pruski, hrabia von Goltz, namiętny myśliwy.
Napoleon miał zawsze dla otaczających go, o ile ich potrzebował pozyskać sobie, bardzo baczne oko; umiał każdemu zrobić jakąś przyjemność, każdego sobie zobowiązać, co dla jego dyplomatycznych względów zawsze miało ważne następstwa.
Inni panowie, którzy stali ugruppowani w sali i rozmawiali, byli znajomi księciu de Monte-Vero, byli to posłowie włoski i amerykański i kilku marszałków.
Don Olozaga, ugrzeczniony Hiszpan i młody hrabia de Teba, niezmiernie się zajęli pięknym, pysznie wyrosłym księciem, bo zawiązali z nim przydłuższą rozmowę.
Ten znajomy czytelnikowi naszego romansu „Izabella“ przyjaciel Serrany i Prima, ten dyplomata jak należy, wpływowy człowiek na dworze Napoleona, powierzchownie nic nie znaczący, a może najzręczniejszy dworak swojego czasu, ten elegancki, delikatny don Olozaga, bystrém okiem poznał zaraz w księciu de Monte-Vero wielkiego i szlachetnego człowieka.
Gdy don Ramiro, młody oficer wojsk hiszpańskich, rozmawiał z małym i roztropnym Jankiem, Olozaga zwrócił się do Eberharda.
— Jakkolwiek często słyszałem o waszéj wysokości, rzekł półgłosem, jak to zwykle czynią fachowi dyplomaci — nigdy jeszcze nie miałem sposobności zbliżenia się do pana. Niniejszą więc cenię podwójnie wysoko!
— Szlachetny donie, przez galanteryę odpowiedział Eberhard po hiszpańsku, bo język ten znał równie dobrze jak niemiecki, portugalski, francuzki i angielski: zwykle unikam wszelkich dworskich uroczystości. Mimo to jednak o mało nie miałem zaszczytu, przed niejakim czasem, korzystać w moim interesie z pańskiego wpływu!
— Usłużyć panu, mości książę,, byłaby to dla mnie rzecz pożądana!
— Własną pomocą wygrałem sprawę, która jeszcze gniewa hiszpańskie klasztory, ale dopiero po bardzo srogich pogróżkach!
Don Olozaga wzruszył ramionami.
— Dostojny książę, rzekł z tajemniczym uśmiechem, który w takich razach zawsze mu po twarzy przebiegał: na dworze w Madrycie habit jeszcze wielki wpływ posiada ze zgorszeniem moich przyjaciół, którzy go zwalczyć usiłują! Sądzę zresztą, iż słyszałem, że na dworze w Rio podobny zachodzi wypadek!
— To jakieś nieporozumienie, szlachetny donie! Cesarz Pedro...
— Który jak mówią, jest pańskim przyjacielem.
— Jest to człowiek energiczny, czynny, który nie poddaje się woli samolubnych i chciwych władzy mnichów. Wiem to najlepiéj!
— Książę masz tam majątek w tym błogosławionym kraju?
— Tak jest, nieznaczny kawałek ziemi. I spodziewam się, że wkrótce będę mógł powrócić do Monte-Vero.
— Bardzo dla mnie zajmującą byłoby rzeczą, gdyby na jutrzejszém polowaniu wolno mi było zbliżyć się do księcia pana, wyznał dyplomata, myśląc o Meksyku, który wówczas polityka hiszpańska i Francuzka chytrością zdobyć zamierzała. Mówią że pan jesteś znakomitym strzelcem, mości książę!
— Mam cokolwiek wprawy z dawniejszych czasów, dou Olozago; od lat wielu, które w Niemczech spędziłem, mocno zaniedbałem myśliwstwo! Lecz z radością przyjmuję pańskie towarzystwo, i jeżeli zwierzyna nie będzie obfita, z przyjemnością będziemy z sobą rozmawiali.
Rozmowę tę przerwał nagły ruch, wywołany zbliżeniem się cesarza.
Książę de Morny zbiegł spiesznie na dół po marmurowych schodach.
Goście utworzyli zwykły półokrąg, dla przyjęcia dostojnego monarchy głębokim ukłonem.
W kilka sekund potém Ludwik Napoleon wszedł prędko z adjutantem.
Lubił robić niespodzianki, albo być bardzo ruchliwym i prędzéj ukazywać się aniżeli go oczekiwano.
Podczas tych łowów, na które zaproszeni byli sami tylko reprezentanci zagranicznych mocarzy i bardzo znakomici goście, usunięte zostały wszelkie formalności.
— Witam panów moich, powiedział Napoleon według znanego zwyczaju poruszając ręką. Tylko w tych dniach żadnych ceremonij; chciałbym w waszém towarzystwie przepędzić kilka przyjemnych godzin!
Cesarz potém bardzo łaskawie zwrócił się do Metternicha i również łaskawie do Goltza.
— Ach, zawołał potém postrzegając księcia, nasz książę z Brazylii! Witam, witam pana! Pan pozbawiasz mój dwór swojego interesującego towarzystwa z konsekwencyą, któréj często żałować muszę — dla czegóż to, mości książę?
— Moje wielce ruchliwe życie, najjaśniejszy panie, i rzeczywiście obszerne prace, bo ztąd zarządzam mojemi osadami, każą mi wielce czas mój oszczędzać, a nieraz nawet i nocy wymagają!
— Wierzę, mości książę, odkąd dowiedziałem się od cesarskiego posła, jak ogromne są te pańskie zakłady, rzekł cesarz i dał znak intendentowi zamku, aby podawano do stołu — siadajmy — chciałbym pana mieć przy sobie!
Eberhard ukłonił się i poszedł za cesarzem do stołu. Inni goście zbliżyli się także do miejsc swoich.
Książę de Morny siedział po drugiéj stronie cesarza.
Lokaje przynosili potrawy i gorliwie napełniali kieliszki, najprzód ciężkiemi winami stołowemi, a potém ulubionym szampanem.
Cesarz pił bardzo mało i tém pilniéj rozmawiał z księciem de Monte-Vero, na którego wielu z zazdrością spoglądało.
Eberhard nie uważał na to.
Don Ramiro siedział obok małego Janka, który podziwiał liczne ordery w koło siedzących panów.
Mówiono także o zamku Angoulême i o hrabinie Ponińskiéj, o śpiewaczce Teressie i o balecie.
Książę milczał, więc Metternich zapytał go, czy nie zna czarodziejskich nocy hrabiny, a Eberhard wyparł się tego, chociaż dobrze widział, że oczy Napoleona uważają go.
Miałżeby cesarz znać tajemnicę, wiążącą go z tą grzeszną hrabiną?
Zawczasu wszyscy wstali od stołu, bo nazajutrz rano chcieli bardzo wcześnie zebrać się na łące w parku i rozpocząć polowanie.
Gdy Eberhard i Janek układli się w kosztownych łóżkach, które im posłano w przygotowanych dla nich pokojach, rozmawiali jeszcze długo o stole i polowaniu. Książę udzielił swojemu wychowańcowi Kilku przestróg, nim ten usnął.
Eberhard spać nie mógł — teraz, gdy wszystko ucichło, powstały w nim trapiące myśli — jego córka i dziecię — Leona, zawsze jak zły duch ciągle blizko niego będąca — wszyscy stanęli mu na oczach.
Nakoniec zaświtał poranek.
Na dziedzińcach i stajniach już się ruszano i wkrótce służba zaczęła chodzić po korytarzach.
Wyprowadzono psiarnię — ze stajen konie, i wkrótce na niedalekiéj łące ozwały się rogi.
Na zamkowym dziedzińcu Sandok trzymał w pogotowiu przyprowadzone dla Eberharda i Janka konie, zwierzęta tak doskonałéj budowy, że zwróciły na siebie uwagę wszystkich gości i nawet samego cesarza, który z księciem Mornym postanowił towarzyszyć polowaniu w lekkim powozie.
Strzelcy ustawieni byli od dawna w lesie St.-Cloud, który się na kilka mil rozciąga.
Jak zawsze na dworskich polowaniach, mieli rozkaz zwierzynę napędzać cesarzowi na strzał.
Grzecznie się powitano — odgłos trąb rozległ się po zupełnie jeszcze bezlistnym lesie — psy niecierpliwie szczekały, a konie rżały.
Liczba służby i łowców przeszło dwa razy przewyższała liczbę gości i postępowała za nimi w niewielkiéj odległości.
Margrabia de Montricoux jechał obok lorda Motherwella, książę de Monte-Vero obok don Olozagi, potém kilku marszałków, którzy zaledwie powstrzymać zdołali odważne zwierzęta, książę Metternich z zajęciem rozmawiał z hrabią Goltzem, a don Ramiro bawił się Jankiem, który na swoim islandczyku wyprawiał harce i kosztownego konika małéj rasy ostrogami podniecał do najkomiczniejszych podskoków.
Eberhard widział to i uśmiechał się — don Olozaga wyznał księciu, że ten odważny chłopczyk niezmiernie mu się podoba — cesarz także pozdrowił z daleka młodego strzelca i bawił się wychowańcem księcia de Monte-Vero.
Wreszcie wszyscy wyjechali z parku i dostali się do lasu St.-Cloud.
W pobliżu zamku, w rozległości jaką polowanie zająć miało, rozstawili się strzelcy — daléj na paśmie pagórków, z chatkami węglarzy, było miejsce wolne. Polowanie nie miało się tym razem rozciągać aż do leśnéj kaplicy, leżącéj romantycznie niedaleko od wąwozów i pagórków i w lecie prawie corocznie przez cesarzową zwiedzanéj. W jednym z następujących rozdziałów będziemy mieli sposobność także zwiedzić tę kaplicę.
Polowanie odbywało się z boku kaplicy i węglarskich chatek.
Wkrótce hukły strzały, a dostojni myśliwi zapalali się coraz bardziéj.
Wtém leśnicy przygotowali dla cesarza szczególniejszą przyjemność — pokazał się był dzik i napędzono go, rozumie się bardzo uważnie i ostrożnie, na drogę, którą cesarz przejeżdżał.
Napoleon postrzegł wściekle parskające zwierzę, ale że wtedy już bywał często cierpiący, prosił więc księcia de Monte-Vero, aby dla niego to dzikie zwierzę zabił.
Był to zawsze zaszczyt — do którego właściwie wybrany został Eberhard. Gdy książę Metternich i lord Motherwell nieco z obawą spoglądali na nadzwyczaj wielkie szczecinowate zwierzę, które rozwścieczone kłami ziemię ryło, Eberhard zeskoczył ze swojego karosza, oddał ukłon cesarzowi i dał strasznemu dzikiemu zwierzęciu z imponującą spokojnością wpaść na swój kordelas — radośnie ozwały się rogi na znak cesarza, który wysiadł z powozu i przystąpił do potężnego dzika, co rzucając się leżał u nóg księcia de Monte-Vero.
Inni myśliwi nadjechali i podziwiali upadłe wielkie i mocne zwierzę.
Napoleon powinszował księciu i powiedział mu kilka słów pochlebnych — potém pozostawiono wypaproszenie i sprzątnięcie dzika leśnikom, którzy nadjechali z wozem.
Wpośród coraz żywiéj rozwijającej się rozmowy nikt nie uważał, że wychowaniec księcia, mały Janek, znikł — nawet don Ramiro nie myślał o nim, bo go książę mocno zajął, jechał więc obok niego i obok don Olozagi.
Uszło to także uwagi służby i z dala jadącego Sandoka, że Janek odłączył się od drogi, którą dążyło towarzystwo łowieckie.
Gdy dzik zwrócił na siebie uwagę ogólną, a don Ramiro podjeżdżając do cesarskiego powozu, wezwał wychowańca księcia, aby się za nim udał, ten z boku niespodzianie ujrzał w krzakach kozła, który go niezmiernie wabił. Jeszcze ani razu nie strzelił, a nie chciał za nic w świecie wracać do zamku St.-Cloud bez żadnéj zdobyczy, przypuszczając, że nie ma nic tak bolesnego i upakarzającego dla rozpoczynającego kawalera, jak taki dowód niepowodzenia.
Janek był bardzo ambitny, zawsze jednako tyle, o ile przystoi młodzieniaszkowi pragnącemu czegoś dopiąć.
Nie pojechał więc za młodym hrabią de Teba, chociaż bardzo go polubił, lecz skrycie, aby sam położył, rączego kozła, rzucił się za nim, a ten skoro spostrzegł małego strzelca, śpiesznie zawrócił w krzaki.
To szybkie oddalenie się jeszcze bardziéj rozdrażniło nie tak łatwo zniechęcającego się Janka.
— Czekaj koźle, wołał, przekonawszy się, że nikt za nim nie zdąża, że nikt nie widział zwierzęcia, które wziął na oko: byłby wstyd, gdybyś ty miał przedemną umknąć!
I mały Janek, odważny strzelec, dał ostrogę swojemu islandczykowi, tak że się ten wspiął i skoczył potém po wązkiéj leśnéj ścieżce, która go coraz bardziéj od myśliwskiego towarzystwa oddalała.
Mogło to być około południa, słońce zapowiadającemu już wiosnę promieniami oświetlało nie zaliściony jeszcze las — tylko tu w téj jego części, w którą się teraz Janek zapędził, promienie oszczędniej się przebijały, bo po większéj części las składał się ze starych, gałęzistych i zawsze zielonych sosen i jodeł.
Jak dalekie echo, oz wały się tam odgłosy rogów cesarskiego orszaku.
Janek ich nie słyszał — od dawna już przebył przestrzeń dla polowania wytkniętą, którą dojeżdżacze opuścili wracając do orszaku. Wtém wdali ujrzał znikającego kozła, którego ciągle dotąd pomiędzy drzewami dostrzegał.
— Oho, zawołał zapalony Janek, co to znaczy? ty mi nie ujdziesz! To byłaby prawdziwa hańba, i nie mógłbym się pokazać na oczy wujowi Eberhardowi, gdyby cię moja strzelba nie dostała!
Pędził więc między drzewami, zręcznie prowadząc posłusznego mu islandczyka, ku miejscu, w którém znikł kozieł.
Chciał dla ratunku skryć się w wąwozie, po za którym rozciągały się pagórki.
Drugi może byłby teraz zawrócił — ale nie Janek, którego nowe niebezpieczeństwo jeszcze bardziéj pociągało i drażniło.
Z głośnym, radosnym krzykiem popędził konia — postrzegł, że kozieł pędzi na dole pomiędzy krzakami.
Janek był bardzo blizko leśnéj kaplicy — ale wcale jéj nie widział.
Bez zwłoki wskoczył w niebardzo stromy wąwóz, a potém pędził nim daléj.
Gdy nakoniec osądził, że może strzelić do zwierzyny, ścisnął mocno nogami swojego islandczyka, wypuścił cugle i przyłożył do twarzy nabitą strzelbę.
Strzał padł.
Janek głośno się ucieszył, aż się jego wołanie daleko rozległo — widział, że kozieł skoczył rozpaczliwie.
— Trafiony! — ha, ha — trafiony! wołał i właśnie chciał wyskoczyć na otwarte miejsce, gdy nagle, tuż blizko niego, z po za starego wiązu błysnął jasny promień i on po strzale poczuł gwałtowny ból, który go pozbawił przytomności.
Trafiony Janek spadł z konia, który go ciągnął za sobą po zaroślach, póki się małe nogi chłopczyny nie uwolniły z lekkich strzemion.
Leżał nieruchomy pomiędzy drzewami, a islandczyk rżąc uciekał.
Ale z po za grubego pnia wiązu wyszedł jakiś człowiek, ubrany w lekki płaszcz i w kapeluszu szeroko-skrzydłym mocno na oczy nasuniętym — towarzyszył mu zaś drugi, który wyszedł z pod daléj stojącego drzewa.
Wyglądali obaj jak leśni złodzieje; zbliżyli się ku miejscu, gdzie leżał chłopiec, któremu z lewego boku krew upływała.
— To on, półgłosem powiedział ten, który strzelił, uchylając nieco kapelusza — był to Fursch.
— Kula trafiła, już on do siebie nie przyjdzie, utrzymywał drugi, w którym poznajemy Rudego Dzika. Pochylił się ku małemu Jankowi i przypatrując się trafionemu bokowi, dodał: Krew płynie z serca.
— Oto moja zemsta, Eberhardzie de Monte-Vero, głośno zawołał Fursch. Hrabina i baron cieszyć się będą, że słowa im dotrzymałem!
— Nadjechał ci właśnie na strzał!
— Gdyby nie był nadjechał, to byłbym poszedł ku niemu i musiałbym dostać się blizko aż do myśliwskiego orszaku! Zbieg z la Roquête nie zna żadnéj bojaźni, już się od takich dzieciństw odzwyczaił! Tutaj, tutaj, panowie! wołał, aż się głośno po lesie rozlegało, tu jeszcze jest jedna trafiona zwierzyna!
— Śpieszmy się Furschu! upomniał Rudy Dzik.
— Dajże pokój! Chcę jeszcze zapewnić sobie widok, jaki mi przygotowała moja zemsta, chcę mieć przyjemność widzenia księcia klęczącym i płaczącym! Tak, ten Fursch jest to niebezpieczny nieprzyjaciel! Musi ci odebrać ochotę prześladowania go dłużéj!
— Słyszysz, że się zbliża odgłos rogów?
— Oni wołają umarłego! odpowiedział Fursch, a ta odpowiedź zgrozą przejmowała.
U nóg jego leżał mały Janek z zagasłemi oczami — jego myśliwska odzież na lewym boku, tudzież ziemia w koło były zbroczone krwią — strzelba mu wypadła i w niejakiém oddaleniu leżała między drzewami — ręce opadły zwieszone obok martwego ciała.
Mały Janek wyzionął duszę. Ten miły, niewinny chłopczyk nie miał już nigdy oglądać matki, nie miał nigdy utulić się na jéj sercu, ani powitać Józefiny jako ukochaną siostrę.
A jednak obie do niego tyle tęskniły!
Musiał umierać wtenczas, gdy matka o niego z boleścią się kłopotała — musiał umierać nie uczuwszy jéj miłości.
Biada nędznemu, wytrawnemu, srogiemu mordercy który tryumfując śmiał się nad jego ciałem!
I jego godzina wybije także — a będzie straszliwa.
Mały Janek, ulubieniec księcia, tyle obiecujący, wspaniale rozwijający się chłopiec, padł ofiarą tego przeklętego zbrodniarza — ofiarą Leony i Schlewego.
Kulawy, szatański baron, uwolnił więźnia z la Requête jedynie dla popełnienia tego nowego mordu. Ten podły łotr w szambelańskim fraku, nie miał nawet odwagi wywrzeć osobiście swojéj nienawiści na dostojnym i szlachetnym księciu de Monte-Vero. Ten przekleństwa godny nienawidził najwspanialszego człowieka w swoim czasie, bo w obec niego czuł całą swoją nikczemność i pospolitość — nienawidził go jak każdy nędznik wielkiego.
Owszem, gdyby przynajmniéj w nienawiści swojéj miał odwagę jawnie wystąpić przeciwko niemu, wyzwać go na pojedynek — wtedy przynajmniéj dowiódłby jakiegoś charakteru. A tak był tylko nędznikiem, podłym złoczyńcą, jeszcze godniejszym wzgardy niż ów obrzydły Fursch, którego morderczéj ręki potrzebował — godniejszy wzgardy i zdradliwszy niż hrabina Ponińska, która przecie śmiało szła do celu, jakkolwiek szatańskiego.
Ten podły łotr, który się baronem nazywał, a potajemnie wszelkiemu grzechowi służył, zjednał sobie karę nieustępującą w niczém karze, jaką Niebo nad Furschem i jego towarzyszami zawiesiło.
Zbliżał się czas tego wynagrodzenia.
Nędznicy gromadzili sami winę na winę — wkrótce miara przebrać się miała.
W orszaku cesarza zapewne posłyszano wkrótce po sobie następujące dwa strzały i obaczono brak wychowańca księcia.
Ale tego się przecięż nikt nie domyślał, że ulubieniec Eberharda, ofiara przeklętéj morderczéj ręki, leży zabity w pobliżu leśnéj kaplicy w krzakach.
Rudy Dzik ujął za ramię zuchwałego wspólnika mordów, który stał jeszcze obok krwią zbroczonego chłopca, i pociągnął go całą siłą z czerwono zafarbowanego miejsca lasu.
— Skryjmy się do kaplicy, mówił; ztamtąd wszystko widzieć możemy, co się dziać będzie!
— Nadchodzą — idą za głosem, odpowiedział Fursch, i cofnął się ulegając naciskowi Edwarda. Ha, gdyby nas znaleźli, toby była radość, toby był połów! Ale Fursch was się nie boi! Jedyny, któregobym się obawiał, na ten widok nie będzie zdolny myśleć o mnie! Sądzę, że odejdzie go ochota rozpoczęcia zemną nieprzyjacielskich kroków! To było za żeglugę w orzechowéj łupinie na morzu, za śmiertelną trwogę, za galery! wołał zgrzytając zębami.
Rudy Dzik gwałtownie pociągnął go w tył.
— Mogą cię usłyszeć, zawołał stłumionym głosem; już są bardzo blizko!
— Niech słyszą! wrzeszczał Fursch jak szalony — widział krew — a to czyniło go coraz wścieklejszym.
Rzeczywiście słychać już było w rozmaitych miejscach wyraźne wołania i głosy szukających — a także i szelest nadjeżdżających krzakami jeźdźców.
Fursch i jego towarzysz cofnęli się do leśnéj kaplicy, z dala wyglądającéj z pomiędzy drzew.
Gdy znikli, Eberhard i don Ramiro wypadli z gęstwiny.
Po wszystkich stronach ozwały się sygnały rogów — echo ich było nieco narzekające, melancholiczne.
Wtém don Ramiro najprzód zobaczył strzelbę małego Janka, a potém i jego samego na zwiędłych liściach przy suchych jeszcze zaroślach.
Podjechał bliżéj.
— Najświętsza Panno! zawołał przerażony: wasza Wysokość miałaś słuszność, że dwa strzały jeden po drugim tu padły i że jeden mógł tylko być strzał Janka!
Książę przybył do krwią zlanego miejsca — zeskoczył z konia i oddał cugle jadącemu za nim murzynowi.
— Mój Janek zamordowany! zawołał, a te słowa wydały głęboką boleść jego duszy, miłość, jaką czuł dla chłopca — schylił się ku niemu i podniósł go, spojrzał mu w zapadłe, martwe oczy.
— Umarł — bez ratunku! wyzionął. Kto mi to uczynił? Kto godny przekleństwa zamordował tego nieszczęśliwego chłopca? O, ścigać go pragnę — domyślam się czegoś straszliwego! Sandok, pozostań przy moim zabitym ulubieńcu, póki nie wrócę!
Gdy murzyn z głośném narzekaniem rzucił się na ciało małego Janka, bo i on go kochał, książę w towarzystwie don Ramira poskoczył przez las. Znaleźli zabitego kozła i pozostawili na prawo leśną kaplicę, zmierzając do chat węglarzy, znajdujących się na lewo na wzgórzach.
Eberhard spodziewał się otrzymać tam jakiekolwiek objaśnienie.
Przybyli do Sandoka strzelcy dali sygnały, że szukanego znaleziono, i wkrótce z polecenia cesarza nadjechał książę de Morny w towarzystwie margrabiego de Montricoux.
Wrócili do cesarza ze smutną wiadomością, i cesarz rozkazał natychmiast przerwać polowanie, bo wiadomość ta mocno go wzruszyła — nietylko dla tego, iż spodziewał się w lesie St.-Cloud być bezpiecznym od morderstw, lecz i dla tego, że ubolewał nad księciem de Monte-Vero.
Eberhard i towarzyszący mu hrabia de Teba, przybyli I do węglarskich chatek i dowiedzieli się tam, że od rana, dwaj jacyś złowrodzy ludzie ukazywali się w téj części lasu w rozmaitych punktach.
Węglarze mieli ich za leśnych złodziejów.
Ale Eberhard zażądał aby mu opisano ile możności, jak ci mordercy wyglądali? i przekonał się, że ten okropny czyn — spełnił Fursch i jego towarzysz.
Wyraz sprawiedliwego gniewu zaćmił oblicze księcia. Przez chwilę namyślał się — potem prosił don Ramira o rycerską przysługę (gdyż postanowił o ile można najśpieszniéj przeszukać las), aby pośpieszył do jego pałacu w Paryżu i tam wszystkich do smutnéj nowiny przygotował.
Prędko powrócił do ciała swojego ulubieńca, rozkazał murzynowi przenieść zabitego chłopca do zamku St.-Cloud, i otoczony kilku strzelcami popędził za zbiegłymi zbrodniarzami, a tymczasem hrabia de Teba pośpieszył do Paryża.
Znalazł ich ślad, i przy pomocy psów czujących pot ludzki ścigał aż do Sekwany — tam zdawało się, że dwaj mordercy musieli wsiąść na łódkę.
Nadaremnie aż do późnéj nocy szukano dalszego śladu — zbrodniarze niemożliwém uczynili ściganie. Jedynym skutkiem poszukiwania było znalezienie islandczyka pozbawionego pana.
Nazajutrz Eberhard odwiózł zmarłego Janka do swojego pałacu, który tak radośnie razem z nim opuszczał — tam dopiero dowiedział się o wykryciu tajemnicy, która boleść jego jeszcze bardziéj pomnożyła.


ROZDZIAŁ IV.
Przysięga w leśnej kaplicy.

Głęboka żałoba panowała w pałacu księcia de Monte-Vero, żałoba aż do najniższego służącego. Wszyscy bardzo kochali małego Janka, który każdemu w razie potrzeby przychodził z pomocą, a pełny litości i współczucia prosił dobrego wuja Eberharda za potrzebującymi. Był dobrym duchem pałacu, zawsze przychylnym pośrednikiem między podwładnymi a panem — teraz zaś leżał głęboko w chłodnéj ziemi — teraz nie bywał w dobrym humorze, tak go zawsze zdobiącym, a nigdy nie wyradzającym się w nieprzyzwoitość, w pysznie urządzonych stajniach, aby kazać zaprowadzić islandczyka do ujeżdżalni, którą dla niego w głębi parku książę kazał zbudować, teraz nie siadał już w śmiałym podskoku na grzbiet rżącego, gęstą grzywą wstrząsającego zwierzęcia, na którém tak ochoczo harcował.
Islandczyk cicho stojąc w stajni, ciągle oglądał się szukając pana — nadaremnie nadstawiał uszy, czekając na jego zawołanie.
Mały Janek już go nie wołał... w ujeżdżalni było cicho i pusto — w parku nie widziano jak dawniéj igrających Józefiny i Janka — wszystko się zmieniło.
Islandczyk stał smutny ze zwieszoną głową — masztalerz nie mógł na niego patrzeć. Marcin także chodził ze zwieszoną głową, a Sandok złościł się.
Ale murzyn oprócz gniewu wrzał jeszcze inném dręczącém go uczuciem. Ten czarny, czując instynktowo, zkąd poszedł ten nowy cios, podług zwyczaju swojego pokolenia, nie mógł obronić się od najgłębszéj nienawiści, która w nim od tygodnia do tygodnia wzrastała i dojrzewała.
W Marcinie miał zawsze wielkie zaufanie, które jeszcze się wzmogło, odkąd sternik „Germanii“ wiernie dotrzymywał słowa i murzyna zawsze nazywał „bratem Sandokiem.“
Przypomnijmy sobie, że Marcin przyrzekł czarnemu to odznaczenie, gdy rzeczywiście udało mu się dowiedzieć od hrabiny o pobycie Małgorzaty. Sandok dotrzymał obietnicy swojéj i Marcin swojéj także.
Gdy książę w kilka miesięcy po śmierci chłopca przechadzał się z Małgorzatą i Józefiną po letnio-zielonym i cienistym parku, murzyn spotkał sternika „Ger- manii“ w pobliżu domu służących — ten spojrzał na troje żałobników i właśnie mruczał:
— Już pan Ebehard temu szelmie zapłaci! wtém Sandok dotknął jego ramienia.
— Oho — nie słyszałem cię wcale, bracie Sandoku, zawsze jeszcze przeklęcie cicho chodzisz!
— Ciche kroki dobre, sterniku Marcinie, ciche kroki idą z serca Sandoka! poszepnął czarny, i przewrócił oczy, że aż białka widać było.
— To chyba sam djabeł zrozumie, Afrykaninie! Twoje ciche kroki pochodzą z twojego serca?
— Tak to jest, sterniku Marcinie — Sandok jest pełen nienawiści i pragnie zemsty, a murzyn zawsze się czołga kiedy nienawidzi!
— Niech pioruny trzasną! a więc i za mną Czołgasz się?
— O Sandok nie nienawiedzieć dobrego sternika Marcina!
— No, bardzo proszę!
— Sandok czołga się, bo jego serce jest pełne nienawiści dla morderców małego ulubieńca!
— To prędzéj daje się słyszeć, bracie Sandoku; moje serce jest także pełne nienawiści dla tych łajdaków!
— Sandok nie ma spokojności, nie może spać! Często wstawać Sandok wśród ciemnéj nocy i wściekle zgrzytać zębami!
— Oho! twoja twarz zawsze krwi pragnie?
— Sandok nie może dłużéj czekać, Sandok musi pomścić massa i małego ulubieńca!
— Ty jesteś szczególne stworzenie Sandoku...
— O — bracie Sandoku, mówi się!
— Do tego masz zupełne prawo — a więc bracie Sandoku, ty jesteś dziwne stworzenie! Pozostaw zemstę i karę panu Eberhardowi, on będzie najlepiéj wiedział, co dla przeklętego Furscha, który uszedł rusztowania, i Rudego Dzika, jest najwłaściwsze!
— Dobrze, sterniku Marcinie, massa ukarze Furscha i Rudego Dzika, zbrodniarzy, ale Sandok ukarze innego zbrodniarza!
— Cóż ty znowu zamierzasz? Przewracasz oczami, że aż mnie zatrważasz!
— O, Sandok zrobił dobrą znajomość w zamku cesarza — Sandok poznał jedną tajemnicę!
— Powiedzże, co to za nowy złoczyńca, którego chcesz ukarać, i co to za tajemnica, którą w St.-Cloud wykryłeś?
— Sternik Marcin będzie milczał? spytał murzyn.
— Pewno, bracie Sandoku, daléj, gadaj!
— Furscha i Rudego Dzika ukarać massa, ale to nie oni sami zamordowali Janka!
— Myślisz, że baron von Schlewe jest najgorszy?
— O tak, sterniku Marcinie, baron jest najgorszy! baron musi umrzeć — okropnie umrzeć — umrzeć jak massa czarnego Marcellina!
— Niech pioruny zatrzasną! Murzynie! przecięż nie będziesz zaczynał od przegryzienia gardła?
— Gorzéj umrzeć niż massa Marcellina. Baron musi zdechnąć jak dzikie zwierzę. Baron musi umierać przez dziesięć godzin w męczarniach i boleści!
— Tego warto posłuchać, bracie Sandoku — ten szambelan jest to przeklęty łajdak, najbardziéj wszystkiemu winien, masz zupełną słuszność! Ale co to ma wspólnego z tajemnicą, o któréj się dowiedziałeś w St.-Cloud?
— O, wiele, sterniku Marcinie, bardzo wiele! Sandok spotkał cesarskiego brata, czarnego brata!
— Co, w St.-CIoud jest czarny?
— Moro, służący cesarza, jak Sandok służący massy!
— Ale go nigdy jeszcze nie widziałem?
— Moro rzadko bawić w St.-Cloud i tylko przy cesarzu — ale Moro rozumny i dobry!
— I ten czarny brat powierzył ci tak ważną tajemnicę?
— To się przypadkiem trafiło, sterniku Marcinie! Sandok przybyć do zamku na jeden dzień pierwéj od massy — Sandok zmordowany chciał zasnąć na dole w zamku.
— Niech pioruny zatrzasną! bracie Sandoku, tyś należał do stajni a nie do pokojów!
Murzyn rozśmiał się.
— Sandok wiedzieć dobrze — ale na dole pokój, gdzie Sandok chciał spać, tam nikt nie mieszka — pokój z bujającym aniołem — bardzo piękny sterniku Marcinie, tak piękny, że Sandok nie mógł odejść od bujającego anioła!
— To sam djabeł zrozumie! W pokoju, w którym spać chciałeś, znajdował się bujający anioł?
— O, tak sterniku Marcinie, tak jest! w gmachu pod czerwoną ścianą buja anioł nad ścianą.
— I tam spałeś?
— Nie, Sandok chciał spać w łóżku — Moro przyszedł i wyrzucił Sandoka z łóżka!
— Wierzę temu, śmiejąc się powiedział Marcin. Brat Sandok trochę się zawstydził?
— O, nie dla tego Moro przyszedł, nie dla tego wyciągnął Sandoka. Biały anioł, jest to anioł dusiciel — zamęczy każdego kto pod nim śpi!
— Bracie Sandoku, tyś głupiec!
— Sterniku Marcinie...
— To nic nie pomoże — jesteś głupiec! Dawniéj chciałeś we mnie wmówić, że stara Urszula chodzi po nocy — a nie było w tém ani słowa prawdy! A teraz prawisz mi nowe historye o widmach — dajże mi raz pokój!
— O sternik Marcin może wierzyć i nie wierzyć! Sandokowi to nic nie szkodzi.
— Jakto, Afrykanin uczy się już myśleć? powiedział Marcin; a więc mogę wierzyć albo nie wierzyć, to ci wszystko jedno? Ale kiedy ci powiadam, że pleciesz bez sensu, hę?
Kiedy sternik Marcin nie chce temu wierzyć, to Sandok nic nie poradzi i pójdzie sobie precz!
— Niech pioruny trzasną, murzynie, jaki ty jesteś gorączka! rzekł Marcin zatrzymując czarnego.
— Murzynie? Bracie Sandoku, mówcie sterniku Marcinie!
— Prawda! Więc opowiadajże porządnie twoją historyę, bracie Sandoku! z uśmiechem mówił Marcin, w gruncie rzeczy nieco zniecierpliwiony. Opowiadanie czarnego nie chybiło swojego skutku.
— Moro wyprowadził Sandoka z pokoju, bo biały anioł tak piękny, o tak piękny, był to anioł dusiciel! Kto spał na łóżku, zawsze nazajutrz znaleziony został nieżywy! Anioł schodził i dusił go wśród spokojnéj nocy.
— Moro jest właśnie taki sam głupiec, jak mój brat Sandok.
— Nie głupiec, sterniku Marcinie! Anioł udusił przed dwoma laty cesarskiego lokaja, potém przed rokiem gospodynię zamkową, a następnie w tym roku pijanego lejb-stangreta! Zawsze z rana leżeli tam nieżywi, chociaż wieczorem zupełnie zdrowi pod aniołem zasnęli. Sternik Marcin śmiać się, ale to prawda!
— I chcesz przywabić barona do anioła dusiciela, bracie Sandoku?
— Moro i Sandok tam go zwabią!
— On się będzie strzegł i nie uda się za wami do St.-Cloud!
— O, uda się, sterniku Marcinie, daję ci na to słowo; baron uda się i nazajutrz żyć nie będzie, jak mały ulubieniec massy!
— To byłoby twoje arcydzieło, bracie Sandoku!
— O, to samo mówiliście sterniku Marcinie już przeszłym razem i śmieliście się, z przebiegłą miną utrzymywał czarny, a gdy Sandok przyniósł potém listy i wiadomość, to nie było nic.
— Chcesz przez to powiedzieć, że ci i teraz wierzyć powinienem bracie Sandoku; ale to była inna sprawa! Wtedy szło o twoją zręczność i nic więcéj, teraz zaś są to czarodziejskie historye.
— Sternik Marcin i wówczas nie wierzył, a jednak musiał biednego murzyna nazwać bratem Sandokiem — nie wierzy i teraz, a jednak obaczy wkrótce, że biedny Sandok znowu miał słuszność!
— Niech pioruny trzasną, jakiś ty pewien! No, obaczymy — nie będę ci przeszkadzał! Rób co chcesz! Tylko z tym aniołem daj mi pokój, bracie Sandoku; biała natura nie cofa się i nie wzrusza, chociażbyś mruczał tysiące przysłów. Więc i biała figura nad łożem pana Eberharda w Monte-Vero, musiałaby w nocy schodzić i wyrabiać hokus-pokus! Nie daj się wyśmiewać bracie Sandoku, i nie sprowadzaj barona do St.-Cloud, to się nieopłaci!
— Za dwa miesiące anioł udusi barona!
— Nie tak śpiesznie, bracie Sandoku!
— No, sterniku Marcinie, Sandok nie chce przyrzekać tego, co przeszkody zmienić mogą — w ciągu tego roku anioł w zamku udusi barona!
— Obaczymy! śmiejąc się mówił Marcin i udał się za panem Eberhardem, wracającym do pałacu z Małgorzatą i Józefiną; obaczymy bracie Sandoku!
— Albo biedny murzyn umrze tego roku, albo niegodziwy łotr baron umrze! zapalczywie wołał za nim Sandok: czy słyszeliście sterniku Marcinie? Sandok wskoczyć do Sekwany, jeżeli baron nie umrze od anioła!
— Nie tak zapalczywie, czarny! odpowiedział mu Marcin.
— Bracie Sandoku mówi się — Sandok upomina się o swoje prawo!
Sternik śmiał się serdecznie idąc ku werandzie, a murzyn udał się w stronę wjazdu w kracie, ponieważ zbliżył się tam jakiś powóz. Nie w najlepszym był humorze, bo Marcin znowu mu nie wierzył, a prócz tego, jak się to łatwo u czarnych zdarza, tak był oburzony, że mu aż żyły na czole i rękach grubo nabrzmiały.
— On doczeka tego, że Sandok dotrzyma słowa! albo w ciągu roku anioł udusi barona, albo Sandok zginie w nurtach Sekwany!
I mrucząc z cicha te słowa zbliżył się do kraty.
Sługa zeskoczył z powozu — drugi stał przy nim.
Murzyn wniósł z tego, że ktoś szczególnie znakomity przybył z wizytą.
Otworzył wjazd, a służący przystąpił do niego.
— Czy to jest pałac księcia de Monte-Vero? spytał go po niemiecku.
— O, tak jest, przychylnie odpowiedział Sandok, to jest pałac jego wysokości!
— Zameldujcież zaraz księciu jego królewską wysokość księcia Waldemara, mój przyjacielu, powiedział sługa.
— Bardzo dobrze, Sandok zamelduje! zawołał murzyn i pośpieszył ku werandzie, a ztamtąd do pokoju pana Eberharda. Książę tylko co do niego wszedł, bo zamierzał pracować sam do późnéj nocy.
Marcin miał jeszcze coś do czynienia w pałacowych korytarzach.
Eberhard postrzegł murzyna.
— Co tam nowego, Sandoku? zapytał łaskawie.
— Tam przy kracie stoi powóz dostojnego księcia, massa, odpowiedział murzyn.
— No — więc dla czegóż przeszkadzasz mi?
— Książę Waldemar kazał się massie zameldować!
— Co, książę Waldemar? rzekł Eberhard powstając. Był to ruch szybki, jak zwykle człowieka gwałtownego — potém znowu siadł na rzeżbioném krześle przy biurku — to rzecz szczególna!
Eberhard rozważał przez chwilę, czy ma przyjąć księcia lub nie.
Czuł dobrze, iż byłoby to obrażająco i w obec sług nieprzyzwoicie, gdyby odmówił przyjęcia wizyty niemieckiego księcia krwi, skoro ten sam się mu zameldować kazał i szukał go.
— Proś księcia tu do pokoju! rozkazał czekającemu murzynowi, który wyszedł.
Wysokie czoło Eberharda spochmurniało.
Dla czego człowiek ten naruszał spokojność jego pałacu? Czego jeszcze szukał w tych progach, obciążywszy się wielką winą?
Czy podobna było, aby się dowiedział rzeczy, o których przemilczenie upraszał Eberhard i czego delikatna księżniczka Karolina zapewne także nie wydała?
Gdyby Małgorzata obaczyła księcia!
Gdyby przybył był godziną pierwéj i znalazł ją, która była jego ofiarą, w parku obok księcia!
Byłaby to pełna wstydu, pognębiająca chwila, powiedział sobie Eberhard.
Lepiéj że się obaczy z samym księciem i że się z nim rozmówi — z człowiekiem, na którego bez uczucia pogardy spojrzeć nie mógł.
Życie Eberharda nie było splamione winą, jaką ów książę siebie obciążył.
Przeszłość jego była czystą, otwartą księgą. A jeżeli na jéj kartach zapisane były liczne powikłania i walki, troski i przygody — na żadnéj jednak nie było czarnéj plamy — wszystkie one były czyste.
Chmura zawisła na czole księcia, gdy czekał ukazania się Waldemara — szlachetny był zagniewany — dusza jego była obciążona.
Wtém Sandok otworzył drzwi pokoju.
Waldemar — już nie młodzieńczy, dawniéj blady książę, lecz teraz piękny, silny, poważny człowiek, stał przed księciem, który milcząc badawczo na niego patrzał.
Portyera zamknęła się za nim — przez chwilę stał przed wysokim, zagniewanym księciem nie mówiąc ani słowa — Waldemar budował się wspaniałością szlachetnego męża, przed którym stał milczący — czuł jego obecność — wyglądał jakby same już spojrzenia tego człowieka wywierały na nim głębokie wrażenie — czuł wyrzut niemych zapytań, sprawiedliwe słowa gniewu — i znosił to prawdziwie żałując — jak człowiek.
— Przychodzę, mości książę, oddać moje życie w ręce wasze, przemówił nakoniec wzruszony Waldemar. Przychodzę z daleka, abyś raczył postanowić o moim losie.
— Szczególne słowa, mój książę! Jesteśmy śmiertelni, a los nasz nie pozostaje w naszych ręku! Jak dalece bezwładni jesteśmy, może pan jeszcze się o tém nie przekonałeś, ale ja zbyt ciężko to przekonanie opłaciłem! Cóż mi przynosi zaszczyt pańskich odwiedzin?
Eberhard nie podał krzesła księciu.
Krótko tylko powinni byli rozmówić się — chciał stojąc załatwić formalności.
Waldemar poznał to — i zbladł gwałtownie.
Ale musiał powiedzieć sobie, że to było słuszne. Nie zawrzał gniewem — zniósł upokorzenie.
— Racz mnie wysłuchać mości książę, przemówił cokolwiek niepewnym głosem. Nie sprowadza mnie tutaj żadna chimera, ani krok nierozważny — lecz nacisk mojego serca, przeciw któremu walczyć nie mam siły! Nie przybywam tu jako książę Waldemar — ale jako człowiek, szukający u pana rady, pomocy, zbawienia — nie odmawiaj mi pan téj jałmużny, tego daru twojego wspaniałomyślnego serca, które tylu ludzi uszczęśliwia — nie odtrącaj mnie jak niegodnego! — Książę wymówił1 te słowa głosem przytłumionymi zbliżył się do Eberharda, — przychodzę tu prosząc i z nadzieją, racz książę być łagodnym, jak byłeś zawsze!
— Przez całe życie starałem się zawsze być sprawiedliwym książę Waldemarze — sprawiedliwość i przezwyciężenie siebie, są to główni działacze dla nas ludzi! To było mojém godłem przez wszystkie czasy — zawsze mu dotrzymywałem wiary: Równe prawo dla wszystkich! Mów pan — czego pan żądasz odemnie, wydam wyrok według tego hasła. Ale wyznać panu muszę, iż wołałbym był, abyś go pan odemnie nie wymagał. Dość — jestem gotów słuchać pana!
— Krótko powiem, mości książę, aby mu nie zabierać kosztownego czasu! — W pewnéj niemieckiéj stolicy żył młodzieniec, któremu ojciec umierając wyznaczył opiekuna, którego uważał za człowieka zacnego, wiernenego i mądrego! Pół opiekun, pół doradca, ten bezczelny człowiek na to użył swojéj władzy, aby młodzieńca, nie — znającego jego czarnéj duszy, nie umiejącego gniewać się i ufającego, wszelkiemi siłami ułowić w objęcia grzechu! Młodzieniec musiałby był przerazić się — byłby się wcześniéj przebudził, gdyby ów poufnik nie umiał zarzucać swoich sieci tak starannie, tak delikatnie i zręcznie i tak powoli sprowadzać młodzieńca z prawéj i szlachetnej drogi, że ten nie czuł wcale, iż błądzi. Z jednéj uciechy wabił go w drugą, czynił mu wszystko bardzo przystępném i łatwém — słowem był Mefistofilem młodzieńca, wtrącającym go w przepaść!
Już biedny był blady-i do oporu niezdolny! Potęga grzechu jest wielka a zepsucie przychodzi w nocy.
Wtém pewnego dnia młodzieniec postrzegł na samotnéj drodze modlące się dziewczę — poczuł, że go coś ciągnie do téj dziecinnie pięknéj istoty — chciał ją powitać — ale dziewczę znikło! Kochał to dziewczę — a na prawdę jeszcze nigdy nie kochał — tę miłą istotę kochał gorąco i niewypowiedzianie.
Widział to nędzny doradca! Niezdolny wierzyć w prawdziwą miłość, znalazł sposób odszukania téj dziewicy i doprowadzenia jéj do młodzieńca.
Zaślepiony ujrzał więc znowu czarowny obraz niewinności — poznał że odpowiadała jego miłości — i w chwili namiętnego zachwycenia poprzysiągł pięknej, ufającéj mu dziewicy wieczną wierność, a ona poświęciła mu swoją namiętność! Był to ostatni grzech jego życia! przezeń miał zginąć — nie! przezeń miał być ocalony, jeżeli książę wolisz!
Haniebny doradca poznał, że serce młodzieńca przez miłość dla dziewicy zobojętnieje dla niego i jego planów; znalazł więc sposoby i drogi rzucenia przed nim tak ciężkich na nią podejrzeń, iż młodzieniec ją porzucił! Owszem, ten nikczemnik, przygotowując młodzieńcowi inne rozrywki, wygnał nawet opuszczoną, biedną, piękną dziewicę na cztery wiatry!
Co większa! zamknął nieszczęśliwą w odosobionym domu, nazwał ją obłąkaną, gdy młodzieniec usłyszał wołania biednéj o pomoc!
Lecz zdawało się, że głos boży woła na młodzieńca: Nie wierz mu — to nędznik!
Od téj chwili ów młodzieniec został ocalony!
Pośpieszył do odosobnionego domu — otworzył drzwi jego — znalazł znowu tę biedną, którą jeszcze bardziej pokochał.
Ale niegodziwy doradca czując, że teraz zagraża mu karząca ręka młodzieńca, czołganiem się i obłudą doszedł do potęgi zaszczytów, i użył ich na pognębienie młodzieńca wyrastającego już na mężczyznę. Młodzieńca wygnano!
Znowu więc miłości i tęsknoty pełnego oddzielono od dziewicy, do któréj jednak na wieki serce jego należało — a kiedy nakoniec mógł powrócić do domu, gdy z boleścią serca szukał téj, co tyle wycierpiała, aby wszystko, wszystko tysiąckrotnie naprawić, co dla niego przeniosła... już jéj znaleźć nie mógł!
Waldemar zamilkł — głos jego drżał — oburącz zakrył twarz, na któréj wypisane było całe wstrząśnienie jego duszy.
Ale książę de Monte-Vero ani się poruszył.
Po przerwie książę mówił daléj:
— Młodzieniec został mężem — a z lepszemi jego przymiotami wzrastała i jego miłość — dla umarłéj! Uważał to za karę bozką, że unikając wszelkich przyjemności, na wieki skazany został na to, aby kochał zmarłą! Zawisł na jéj obrazie — modlił się do niéj — jéj imię we śnie powtarzał — jéj ostatnie pełne duszy słowa bujały nad nim jak święte błogosławieństwo! Kochał tak gorąco i czysto, jakby sprawdzić się miała przysięga, którą niegdyś w pałającém zachwyceniu wyszeptał!
Wtém jedno z cudownych zrządzeń bożych, których wyjaśnienia nadaremnie szukamy, zapragnęło, aby poważny, poprawiony człowiek, postrzegł na bazarze królowéj dziecię, milutką dziewczynkę, która go tajemniczo do siebie przywiązała! Przybył drugi raz — nie wiedział co go do dziecka ciągnie — nie domyślał się, że to było jego własne dziecię, wydostał je z domu podrzutków i z całą miłością wychowywać je kazał!
A teraz dopiero przed kilku dniami dowiedział się ten poważny, zdecydowany człowiek, że i matka także żyje!
Słyszał z mocno bijącém sercem, że Małgorzata, którą ze zranioną duszą jako zmarłą opłakiwał, żyje, że jest pańską córką.
Szlachetny, dostojny książę! Tym zbłąkanym młodzieńcem, tym poważnym, żałującym człowiekiem — jestem ja...
Waldemar przerwał sobie na chwilę — przystąpił do Eberharda i podał mu rękę.
— Czyliż nam ludziom, którzy wszyscy błądzimy, nie ma być wolno naprawiać błędów? Mości książę, pozo — stajesz zimny i milczący — z pełném, głęboko wzruszoném sercem przybywam tu do pana — z promieniem nadziei niebiańsko rozjaśnionym — o! nie dozwalaj mu książę zagasnąć! Uszczęśliw dwa serca, mój książę — oddaj mi rękę twojéj córki, którą wiecznie, wiecznie kocham.
Eberhard wzruszył się — dla znawcy zdradzały to jego oczy.
Milczał — namyślał się...
Potém podał rękę stojącemu przed nim.
Zdawało się, że ten najszlachetniejszy człowiek chciał zawrzeć pokój i przebaczyć, jakby chciał zapomnieć, co go spotkało.
Waldemar ukląkł przed nim, jakby z wyrazem dumy i szlachetném rozjaśnieniem, chciał zawołać: Mój ojcze!
Ale słów tych nie wymówił.
Jeszcze na nie czas nie nadszedł.
Eberhard podniósł księcia — nie lubił, aby ktoś klękał.
— Poczytuję to sobie za dobrodziejstwo, mości książę, że tu pośpieszyłeś i wszystko wyznałeś! Słowa twoje, jak wiem, tchnące prawdą i szczerością, przejednały mnie — i ile to być może, pogodziły z panem! Wracaj książę do swojego zamku w zwierzyńcu i tam szukaj uspokojenia! Ja wkrótce z mojóm dzieckiem odpływam za morze do Monte-Vero...
Waldemar powstał, a na twarzy jego wybiła się głęboka boleść.
— Więc książę chcesz na prawdę zgasić ten promyk nadziei, z którym przybyłem, i odrzucasz najświętszą w mojém życiu prośbę, najwierniejszą w świecie miłość?
— Lepiéj, że wyznam panu wyraźnie, odparł Eberhard, że ręki mojéj córki nigdy nie oddam księciu. Oszczędź mi wyjaśnienia tych słów, bo znasz dobrze całą przeszłość! Niech pokój będzie między nami, mój książę! Nie tłómacz na złe słów moich — są one rezultatem dojrzałéj rozwagi i wiernéj troskliwości!
— I nie ma dla mnie żadnéj nadziei — żadnego wyjątku?
— Żadnego, mój książę — wszyscy na całe życie rozłączyć się musimy! Myśl pan, że ta nieszczęśliwa na prawdę umarła i że jéj wcale nie znalazłeś — dla ciebie książę ona umarła!
— Bądź pan zdrów! chwiejąc się wyrzekł Waldemar: — życie bez Małgorzaty skończyć się musi.
— Nazwałeś się książę człowiekiem, upomniał Eberhard; maszże okazać mniéj odwagi i siły niż ta, co tyle przeniosła i dla któréj tu przybyłeś?
— Żegnam cię mój książę — przeznaczenia nasze spełnić się muszą.
Po upływie kilku sekund powóz jego odjechał z przed pałacu.
Eberhard stał nieporuszony — namyślał się...
— To było moim obowiązkiem, poszepnął. Sam to kiedyś przyznasz! Dzisiaj wzruszony spokojnie o tém sądzić nie możesz — ale po kilku latach powiesz mi: Inaczéj być nie mogło! Małgorzata kocha go, a przekonałem się, że nawzajem i on ją kocha — ale dla nich nie ma mostu — rozdziela ich przepaść zbyt głęboka i zbyt wielka! Jakkolwiek mało winni jesteście temu co zaszło i na przebaczenie zasługujecie, jakkolwiek błąd wasz spowodowała miłość, a główna wina jego cięży na owym przeklętym — lecz po tém co się stało, lepiéj że będziecie rozłączeni! Książę nie potrafi znosić i przetrwać dni ciężkiej twojej przeszłości, z tobą Małgorzato, moja nieszczęśliwa córko, a prócz tego pragnę oszczędzić ci bólu i upokorzenia, gdyby znakomici współziomkowie z wysoka na ciebie patrzeć mieli! Tam, za morzem, co innego — tam, dokąd cię uprowadzę, spotka cię wszędzie miłość i współczucie — tam będą umieli uszanować twoje — ciężkie przygody i doświadczenia, kiedy przeciwnie tutaj nierozsądna pycha tylkoby je krytykowała i wyśmiewała.
Małgorzata nie powinna wiedzieć, że z nim rozmawiałem — nie powinna słyszeć o tém, że książę był tak blizko niéj. Po co odnawiać dawne rany, nie dające się uleczyć? Mam nadzieję, że biedna przy mnie nauczy się przezwyciężać wszystko!
Tak myślał książę de Monte-Vero, pragnący uchronić córkę od nowych ciężkich walk.
Ale Małgorzata, któréj serce ożywione prawdziwie niewieściemi uczuciami prawie nauczyło się powierzchownie przezwyciężać siebie, jeszcze i dzisiaj kochała księcia całą głębią duszy — raz tylko kochała, i ta miłość nie opuściła jéj aż do śmierci.
Nie chciała zasmucać ojca — czuła, że miał słuszność kiedy wskazując amulet powiedział:
— Naucz się przezwyciężać samego siebie, jest to najwyższa, najszlachetniejsza dążność człowieka — wierzyć i nie lękać się śmierci — kto umiał sobie to przyswoić, ten dosięgnął prawdziwego szczęścia!
Ale jakkolwiek przezwyciężyć umiała tęsknotę i żal, pomimo tego jéj miłość dla Waldemara ciągle wzrastała, nie mogła jéj nigdy pokonać, nigdy zapomnieć; zdawało się, że Bóg ją taką miłością wiecznie i wspaniale obdarował. Była ona prawdziwą pociechą dla zranionéj duszy — wschodziła świecąco i wzmacniająco, jak odwieczne światło słoneczne po smutnych dniach przebijające się przez chmury — było jéj gwiazdą wśród ciemnéj nocy.
A laka miłość, czysta, bezinteresowna, wierna i nic nie pragnąca, czyliż nie uszlachetnia serca ludzkiego? Czyliż nie podnosi tyle wypróbowanéj duszy?
Taka miłość, jak córki Eberharda, jest wzniosła i święta — jest dla nas ludzi najwyższém dobrem duchowém.
Małgorzata znała dobrze i od dawna postanowienie ojca i jego słowa: „Nie możesz oddać i nie oddasz nigdy ręki księciu!“ — rozumiała ich znaczenie i przebijającą się przez nie troskliwość — nie myślała także o posiadaniu Waldemara i połączeniu się z nim — ale duszą do niego należała.
Upłynęło kilka dni po rozmowie z Waldemarem.
W miejscu, na którém znaleziono w lesie małego Janka, cesarz kazał postawić obelisk z czarnego marmuru.
Lecz wszelkie z największą gorliwością dokonywane poszukiwania dwóch morderców dotąd pozostały bez skutku, i już prefekt policyi doniósł cesarzowi, że bez wątpienia udać się im musiało ujść za morze.
Małgorzata wynurzyła życzenie oglądania miejsca i pomodlenia się w leśnéj kaplicy, przy któréj dziecię jéj padło ofiarą srogiéj zemsty, a Eberhard chętnie na to żądanie zezwolił — umiał to pojąć, że Małgorzata czuje potrzebę zwiedzenia tych miejsc.
Pewnego więc świetnego poranku ekwipaż księcia zaszedł po Małgorzatę zawsze czarno ubraną, dla zawiezienia jéj do St.-Cloud.
Stosownie do jéj woli, nikt jéj nie miał towarzyszyć — i Józefina musiała pozostać w domu. Żadna służąca nie wsiadła z nią do wygodnego i eleganckiego powozu; tylko Sandok, jako przewodnik, miał siedząc obok stangreta, towarzyszyć temu żałobnemu orszakowi.
Około południa ekwipaż przybył do miasteczka.
Małgorzata rozkazała jechać aż do brzegu lasu, poczém wysiadła z powozu, kazała mu pod cieniem drzew czekać na jéj powrót, i zabrawszy z sobą Sandoka udała się daléj.
W lesie powietrze było orzeźwiająco chłodne i pachnące; żałobnica szła jego ścieżkami, a Sandok postępował za nią w niejakiém oddaleniu.
Małgorzata szła powoli jak cierpiąca — piękna jéj twarz była Wada troską napełniona — w wysokiéj, posuwającej się jéj postaci malowała się gniotąca ją boleść, wolno i cicho przesuwała się w czarnych szatach po pachnącym lesie.
Gdy przybyła do kaplicy zawsze dla przechodzącéj publiczności otwartéj, słuchającemu Sandokowi zdało się, że słyszy w dali tętent końskich kopyt — ale nie bardzo na to zważał, bo musiał pokazać swojéj pani w zieleni lasu na boku znajdujące się miejsce, na którém leżał zabity Janek.
Małgorzata postrzegła czarny pomnik — wznosił się właśnie w punkcie, który krew zbroczyła.
Tam stała długo zamyślona, zapłakana.
Niewinny chłopcze, musiałeś wyzionąć twoją kochaną duszę, kiedym cię znalazła i poznała! Musiałeś niewinnie paść ofiarą srogiéj morderczéj ręki; nie przeczuwając śmierci, biegłeś naprzeciw niéj — tu przybyć musiałeś, abyś mi był wydarty! O! jeżeli to jest prawdą, jeżeli nie samą tylko ziemską pociechą i piękną wiarą, że patrzysz na mnie tam z góry, to spojrzyj: oto wycią- gam ku tobie ramiona, oto tęsknię do ciebie — nie było mi dopuszczono, naprawić bezprawie i grzech, jakiego się względem ciebie dopuściłam! Ale jeżeli możesz, to zajrzyj tu w moje serce, a poznasz, że czuję dla ciebie gorącą, wierną miłość macierzyńską — i wtedy przebaczysz mi, bo oko twoje wszystko zbada i pozna — wtedy uśmiechniesz się do mnie i pocieszysz mnie, bo się do mnie uśmiechniesz miłością i powitaniem. Chciałabym być przy tobie Janku, chciałabym jak ty z dziecinném sercem przejść do wieczności — jestem strudzona Janku, zabierz mnie rychło do siebie! Tylko pierwéj chciałabym jeszcze raz go widzieć, pożegnać tego, który jest tak daleko odemnie! Potém zabierz mnie do siebie — na ziemi nie ma już dla mnie żadnéj radości!
Łzy stłumiły głos Małgorzaty.
Sandok stał w oddaleniu za drzewami — nie przeszkadzał płaczącéj — nie poruszał się wcale — smutno mu było i ciężko na sercu — a jednak musiał powiedzieć córce swojego massa, że brzegiem lasu w dali zbliża się kilku jeźdźców.
HAle żałobnica, ale płacząca matka, to osoba święta, powiedział sobie. Nic jéj nie może szkodzić, nic spotkać.“
Ten murzyn miał mocno wrażliwe serce na dobre i złe.
Małgorzata pożegnała smutne miejsce. Zwróciła się ku leśnéj kaplicy tak wspaniale zielonością ocienionéj.
Potrzebowała upaść tam na kolana i pomodlić się.
Skinęła na Sandoka, aby ją pozostawił samą w tém miejscu poświęconém Bogu.
Leśna kaplica podobna była do małego kościółka w gotyckim stylu. Drzwi jéj były otwarte — a przez cztery arkadowe okna wpadało na jéj podłogę zieloném liściem złagodzone światło. W głębi stał modlitewnik na kilku stopniach, a nad nim unosił się obraz Matki Bozkiéj.
Na modlitewniku stał mały krucyfiks.
Małgorzata ze schyloną głową weszła do kaplicy. Powoli dążyła po jéj flizach.
Blado zielony promień, wpadający przez okna, rozjaśnił jéj postać, a szlachetnie wykrojone jéj oblicze wydało się jeszcze bledsze.
Zbliżyła się do stopni i uklękła przy pulpicie, opierając na nim drżące ręce — oczy wzniosła ku Madonnie.
Małgorzata modliła się — usta jéj szeptały serdeczne słowa, a cała dusza tak dalece uniosła się ku Matce Bozkiéj, że nie słyszała powolnych, cichych kroków, które przy zapadającym już dniu w kaplicy zbliżały się do niéj i do pulpitów.
W téj chwili obcą była dla świata — bujała gdzieś tam, w wyższych sferach — zmysły jéj służyły tylko niebiańskim wrażeniom.
Nieznajomy, który wszedł do kaplicy, na jéj widok stanął nieporuszony.
Złożył ręce... modlili się oboje.
Książę Waldemar w żałobnej damie modlącéj się przy klęczniku poznał — swoją Małgorzatę.
Rozkoszne światło zabłysło w jego oku — błoga radość odmalowała się na jego pięknej, męzkiéj postaci.
Nie śmiał przystąpić blizéj — musiał również modlić się — powstrzymywała go jakaś bożka przestroga, jakiś znak łaski tak wzniosły i piękny, że został nieporuszony.
Długo tak pozostali oboje — długo panowało w leśnéj kaplicy cudnie wieczorném czerwoném słońcem rozwidnione połączenie.
Nakoniec Małgorzata powstała — złożyła ręce, jeszcze raz z nabożeństwem wzniosła oczy w górę i zwróciła się wreszcie ku wyjściu.
Z boku — wznosząc ręce — z wilgotném okiem — stał książę Waldemar.
Zresztą, oprócz Matki Bozkiéj, nie było nikogo w leśnéj kaplicy czerwono oświetlonéj.
— Małgorzato! jęknął głęboko wzruszony.
Widział przed sobą pokorną żałobnicę.
Małgorzata przelękła się — zdawało jéj się, że śni, a w téj chwili stojący książę wyciągnął ręce.
Stanęła także nieruchoma — nie wierzyła sobie — ani ruchem, ani słowem nie chciała spłoszyć upragnionego zjawiska.
— Małgorzato — to jest wola Boga, rzekł nakoniec Waldemar, przystępując krokiem bliżéj i ujmując jéj rękę — powinniśmy byli znaleźć się i widzieć!
— Więc to nie sen — nie widzenie niebios? — szepnęła wieczorném złotem rozjaśniona.
— O! nie sen, moja Małgorzato, to rzeczywistość! Przeznaczeniem mojém było ciebie tu spotkać, znaleźć, tu, gdzieśmy weszli oboje dla modlitwy! Czy poznajesz w tém rękę Boga?
Małgorzata spojrzała na ukochanego — słów jéj zabrakło — dziwnie wzruszona spojrzała mu w oczy i łzami się zalała.
— Tyżeś to... i ja znowu cię widzę! wyszeptała.
— Uklękniéjmy tu razem Małgorzato, w obec Matki Bozkiéj, jeszcze raz przyjmiéj moją przysięgę, że wiecznie, wiecznie do ciebie należę!
— My się nigdy posiadać nie możemy, mój książę!
— Więc jeżeli cielesne nasze powłoki mają być rozdzielone, zawrzéjmy przynajmniéj związek dusz, Małgorzato, uklęknijé razem zemną — przysięgniéj podobnie jak ja — że dusze nasze do siebie należeć będą.
Małgorzata bez oporu poszła za księciem.
Oboje uklękli przy modlitewniku.
Wieczorne słońce przecudnie oświecało ich postaci.
Zdawało się, że błogosławieństwo Niebios spływa na nich, na Małgorzatę i Waldemara, którzy w téj świętej wieczornéj godzinie, w samotnéj leśnéj kaplicy, w obec Maryi i Jezusa dusze zaślubiali.
— Przysięgam na to, poszepnęła Małgorzata: że dusza moja na wieki twoją będzie!
Padła w jego objęcia. Nikt ich nie podpatrywał. Nikt im nie przeszkadzał. Tylko Duch Boży unosił się nad kochankami, którzy się w leśnéj kaplicy spotkali.
Gdy słońce zapadło, pożegnali się.
Małgorzata wróciła do Paryża.
Książę Waldemar znikł ze swoim orszakiem wpośród ciemności późnego wieczoru.
Byłoż to ostatnie widzenie się? i czy na prawdę nasi kochankowie nie mieli już nigdy połączyć się ostatecznie?


ROZDZIAŁ V.
Anioł Dusiciel.

Marcin niecierpliwie oczekiwał dnia, w którym Sandok dotrzyma swojéj obietnicy.
— W ciągu roku anioł w St.-Cloud udusi barona albo Sandok utonie w Sekwanie! powiedział, a Marcin polegał nieco na słowach czarnego, od czasu jak sié zręcznie sprawił z wiadomymi listami.
Historyę o aniele dusicielu niejasno pojmował, i powiedział sobie, że jeżeli Sandok polegać będzie na bajkach i upiorach, to baron zapewne dłużéj żyć będzie, niż wcale jeszcze nie stary a dosyć silny murzyn, mający tak pełne członki jak pulchna dziewczyna. Lecz spodziewał się, że Sandok nie jest tyle nierozsądnym, i wszystko tak urządzi, iż baron jednego pięknego dnia karę należną otrzyma.
Przy pierwszéj sposobności nie mógł wytrzymać i wieczorem w parku rzekł do murzyna:
— Bracie Sandoku! Jak stoi rzecz między tym bezbożnikiem a tobą?
— O! dobrze sterniku Marcinie, bardzo dobrze, szepnął czarny. Sandok poczekać jeszcze dobry czas, aby schwytać barona! Nie śpieszyć się sterniku Marcinie, lepiéj na pewno barona złapać w sidła!
— Prawda — nie prędzej ściągać mostek, aż wszyscy przejdą z pokładu na pokład! Ale — powiedz-no, bracie Sandoku — czy zaniechałeś już historyi z aniołem dusicielem?
— O! wcale nie, dobrze się nad nią namyślam — jest bardzo ładnie z aniołem dusicielem w pokoju w zamku!
— Daję ci na to słowo marynarza, że ta historya ma w sobie coś niepojętego, bracie Sandoku! Djabeł teraz już nie spaceruje po ziemi jak dawniéj, i nie skręca od czasu do czasu karków temu lub drugiemu ze swoich przyjaciół — a i z upiorami także można żyć w zgodzie!
— Sternik Marcin nie wierzyć? O, sternik Marcin dzisiaj wieczór zemną pójdź i spróbować!
— Niech pioruny zatrzasną — co ty sobie myślisz?
— Sternik Marcin położyć się pod anioła dusiciela, jak on zechce skręcić kark dobremu sternikowi Marcinowi!
— Chciałbym raz widzieć to cudo — ale narażać karku na próbę, wcale nie mam ochoty.
— O! sternik Marcin nie wierzyć w anioła dusiciela, dla tego spróbować!
— Rozumiem już co myślisz, żartował sobie olbrzymi sternik; ale wołałbym, abyś ty sam położył się tam, a mnie tylko patrzeć pozwolił?
— O! sterniku Marcinie, Sandok wierzyć w anioła dusiciela, nie potrzebować kłaść się pod niego — Marcin dobrze radzić! śmiał się z cicha czarny.
— Chciałbym raz widzieć tego anioła dusiciela, ale to nie tak łatwo!
— O, bardzo łatwo — sternik Marcin i Sandok brać konie i pojechać teraz do St.-Cloud. Moro chętnie przyj- mie gości — a jutro rano będziemy obaj znowu tu w pałacu.
— Hm, mówił namyślając się sternik „Germanii“ — więc przecięż obaj powrócimy?
— O, Marcin bać się?
— Nie — ale pan Eberhard może nas jutro potrzebować.
— Ach, tak — Sandok rozumieć! Jutro rano znowu obaj tu w pałacu — z zamku tutaj trzy godziny jazdy na rączym koniu.
— Zegary zapowiadają właśnie ósmą wieczorną — o tym czasie już prawie nie ma służby — niech i tak będzie, bracie Sandoku, przyprowadź parę dobrych wierzchowców, zaraz ci służę.
Czarnego bardzo ucieszyło postanowienie Marcina, pośpieszył więc do stajni, w chwili gdy sternik poszedł do pałacu obaczyć, czy jeszcze on i Sandok nie są do usług potrzebni.
Wszystko sprzyjało ich nocnéj wycieczce.
Książę pracował i nie miał już żadnych rozkazów dla Marcina i czarnego — pozwolił też chętnie na ich nocną przejażdżkę.
Sandok prędko osiodłał dwa wyborne wierzchowce i czekał sternika na ulicy.
Śmiał się półgłosem, gdy sternik nie bardzo zgrabnie wsiadał na konia, i jak zwykle marynarze, siedział na siodle bardzo naprzód pochylony.
— Oho, czarny, co ty sobie tak pozwalasz? gniewał się Marcin, niby żartem, niby seryo — bądźże tu dobrym dlatego murzyńskiego motłochu! Niech pioruny trzasną — czy sternik Marcin siedzi prosto, czy krzywo, to dla ciebie czarny powinno być wszystko jedno.
— Bracie Sandoku, mówi się.
— Mniejsza o to, bracie Sandoku — dla ciebie sternik Marcin, prosty lub krzywy, leżący i stojący, to osoba godna Szacunku.
— Tak też jest — tak jest! poprawił się czarny, i jechał z mruczącym Marcinem po wieczornych ulicach.
Udali się najkrótszą drogą przez przedmieścia, pragnąc dostać się do lasku Bulońskiego, a potém na drogę do St.-Cloud.
Gdy przejeżdżali obok zamku Angoulême, widzieli, że wszystkie jego okna były oświetlone.
— Zabawa i tańce u hrabiny — o! pięknie w zamku czerwonym, bardzo pięknie!
— Tam pewno baron znowu się rozkoszuje i przez lornetę pięknym dziewczętom przypatruje, choć siwieje i zęby mu kłapią!
— O! prawda, sterniku Marcinie — stary łapacz dziewcząt, baron lubi każdą ładną nóżkę i kolanko!
Marcin musiał się śmiać z czarnego.
— Zdaje mi się, że masz słuszność — on lubi wszystko co widzi!
— Baron lubi każde nagie ramię i łono, nie patrzeć na twarz, ani pytać do kogo piękne ramię należy! Baron nie jak człowiek, ale jak zwierz. O! Sandok z tego korzystać, Sandok Marcinie cudów dożyje!
Czarny chytrze się uśmiechała dostawszy się na drogę do St.-Cloud, jechał prędko obok muskularnego i ciężkiego sternika.
Noc była jasna, księżycowa. W dzień było nadzwyczaj gorąco, tak, że dwaj jadący z wielką przyjemnością napawali się chłodném powietrzem.
Na ulicach i uliczkach Paryża było duszno i cuchną, co — tu za miastem powietrze było orzeźwiające.
Mogło być około godziny jedenastéj, gdy dwaj jeźdźcy przebywali miasteczko, i jak najprędzój zdążali do letniego zamku, spoglądąjącego na nich z dalekiego wzgórza.
Nie rezydował w nim nikt z cesarskiego dworu, prócz marszałka i służby, którzy zimą i latem byli tam obecni.
Do téj służby należał także i Moro, czarny, z którym Sandok zabrał znajomość z powodu polowania, a jak łat- wo pojąć, dwaj murzyni weszli z sobą w bardzo poufały stosunek.
Jakkolwiek należeli do różnych pokoleń, z których ich porwano, łatwo się jednak za pomocą rodzinnéj mowy porozumieli, i przez dwie noce wiele się nagadali o swojej dalekiéj ojczyźnie.
Chociaż obu dobrze się powodziło, a z ust Sandoka nie wyszło nigdy słowo tęsknoty do domu, jednakże między sobą zwierzyli się z zamiarem zwiedzenia choć raz jeszcze swojéj ojczyzny.
Aby do niéj wrócić na zawsze, Sandok nigdy byłby się do téj chwili nie przyzwyczaił, bo pana Eberharda i Marcina, słowem wszystkich bardzo kochał i dobrze mu się powodziło — ale łatwo pojąć, obudził się pewny rodzaj tęsknoty, gdy z Morem o swojéj dawnéj ojczyźnie rozmawiał.
Sandok cieszył się, że téj nocy tak niespodzianie obaczy swojego czarnego brata, który mu wyjawił wszystkie tajemnice zamku — a między innemi tajemnicę anioła dusiciela — chociaż stary marszałek surowo zabronił Wspominać o téj, jak nazywał, nierozsądnéj gawędzie.
Wspomniony pokój stał bez użytku, tymczasem cała dziwna sprawa była odroczona. Stary jegomość przy schyłku życia nie chciał się zajmować takiemi szatańskiemi rzeczami, chociaż go to zadziwiało, że ilekroć ktokolwiek w tym pokoju spał, tylekroć w zamku był trup.
Rozkazał więc, aby tego pokoju nieużywane.
Ale rozkaz ten był prawie niepotrzebny, bo z całéj służby zamkowéj nikt nie dałby się namówić na przenocowanie w tym pokoju, a każdy wołałby raczéj sam na najsroższém zimnie pod gołém niebem noc przepędzić, aniżeli na miękkiém łożu pod bujającym aniołem.
Owszem, słudzy starego zamku, prawie do szaleństwa, jak to zwykle bywa, obawiali się upiorów, i żaden z nich nie śmiał przechowywać u siebie klucza od tego pokoju, i ten klucz przechodził z rąk kamerdynerów do rąk lokajów, ci zaś go wkrótce wcisnęli innym sługom aż nakoniec dostał się do czarnego Moro, który go nie miał komu oddać i zatrzymać musiał.
Moro też nie brał téj rzeczy z tak złéj strony.
Cóż mu mógł klucz zaszkodzić, skoro go nie używał? A używać go nie chciał.
Wprawdzie często napadała go ciekawość, ale albo zakaz albo bojaźń zawsze go dotąd przejmowały wtedy nawet, gdy już drzwi otworzył i wszedł do tejemniczego, wilgocią tchnącego pokoju, leżącego na samym dole i szczególniejszym wypadkiem nie mającego okien.
Znajdowały się w nim tylko dwa otwory w kątach, dla przewietrzenia. Oświetlał go tylko ścienny lichtarz.
Jakkolwiek z pozoru okoliczność ta uderza, nie należy jednak jéj się dziwić, zauważywszy, że w zamkach nie tylko sypialnie, lecz i sale bankietowe często nie miewały okien, aby w nich zawsze zastać można było sztuczną noc, którą usuwano według upodobania licznemi lichtarzami, dopóki chciano.
A starożytny też był zamek St.-Cloud, jak to widzieliśmy, według rozmaitego smaku i woli odnawiani zmieniany i przyozdabiany.
Co właściwie zaszło w pokoju z bujającym aniołem, co go tak strasznym uczyniło, nikt nie umiał objaśnić bo wszyscy, którzy kilka nocy pod aniołem spędzili, zachowali jéj tajemnicę i bez wykrycia umierali.
Wprawdzie opowiadano sobie najdziwaczniejsze i najokropniejsze rozmaitego rodzaju historye, ale wszystk0 polegało tylko na domysłach.
We wszystkich tych tajemniczych historyach grał rolę unoszący się piękny anioł, i wszyscy doszli do przekonania, że on w godzinie duchów zstępował i zasypiających pod nim dusił, bo wszyscy — a pomiędzy nimi pięciu czy sześciu w rozmaitych kilkoletnich przerwach — przy towarzyszeniu tych samych nagłych oznak i zjawisk poumierali, lekarze zaś zawsze kiwając głowami mówili o sercowéj apopleksyi i innych podobnych rzeczach.
Nie ulegało żadnéj wątpliwości, że w tém wszystkiém tkwi jakiś dotąd niewyjaśniony powód, jakaś przynosząca śmierć tajemnica — nikt dotąd nie odważył się, od czasu ostatniego trupa, wejść do pokoju i rzecz całą zbadać.
Stary marszałek dworu nie chciał tego czynić, a starzejący się słudzy kontenci byli, że tego czynić nie potrzebowali.
Sam nawet Moro prawie już nie myślał o aniele dusicielu, ale przypadkiem szukając wtedy pomieszczenia dla Sandoka, przechodził koło tego pokoju i swojemu czarnemu bratu przytém opowiedział szczególną historyę tego unikanego miejsca.
Gdy Marcin i Sandok przybyli do wjazdu w murze, przywiązali konie i bez przeszkody weszli na dziedziniec.
Ponieważ cesarz nie bawił w zamku, nigdzie więc nie było ani posterunków ani straży.
Zdawało się, że w zamku wszyscy już spoczywają snem głębokim.
Marcin przeto nie chciał iść daléj — ale Sandok był śmielszy — wiedział gdzie sypia Moro i zapragnął zbudzić go.
— Sterniku Marcinie, poszepnął wiodąc go za sobą po liściastych aleach parku: bardzo dobrze, że wszystko śpi, bardzo dobrze — możemy bez przeszkody do anioła dusiciela, Moro zaprowadzi!
— Mogą nas wziąć za złodziejów! mruknął Marcin.
— O, nie turbujcie się, nikt nas nie weźmie za złodziejów — tu w zamku wielka spokojność, mogą myszy po stołach biegać, mogą robić co chcą, sterniku Marcinie! Gubernator zamku stary, bardzo stary, lokaje także starzy, słudzy starzy, śpią dobrze i pozwalają chodzić każdemu kto chce!
— Tak — no, chodźmy raz obaczyć ten pokój! Muszę ci wyznać, bracie Sandoku, że przeklęcie ciekawy jestem téj twojéj tajemnicy!
— Nie tajemnicy Sandoka, ale tajemnicy zamku — w zamku każdy wie o śmiertelnym pokoju! szepnął czar- ny, gdy z Marcinem zbliżał się do bocznego lewego skrzydła zamku.
Stanął w rogu i słuchał, ale nic więcéj nie ruszało się na rozległym dziedzińcu zamkowym nic, w dali przy stajniach.
Marcin chciał właśnie zrobić uwagę, że w tém cokolwiek odosobnioném skrzydle, u dołu pod murem, szczególnie czuć się daje, ale nie zdążył, bo Sandok w téj chwili podsunął się do jednego okna prawie w samym rogu bocznego skrzydła i lekko zapukał w szybę.
Była to właśnie sypialnia Mora, który się w niéj znajdował.
— Moro spać mocno, poszepnął Sandok; stracić zupełnie w zamku swój murzyński słuch!
— Zapukaj jeszcze raz, to się obudzi!
Sandok uczynił to, i teraz coś na prawdę poruszyło się w izbie.
W kilka sekund późniéj ukazała się przy szybach czarna głowa, któréj obecność wskazywały tylko białka szukające przewracanych oczu.
To Moro ukazał się w oknie. Wyglądał nieco niższy niż Sandok, i nie tyle barczysty, ale przytém bardzo proporcjonalnie zbudowany.
Miał krótki, wełnisty włos, mocno wywrócone usta, szeroki nos oraz jak Sandok i prawie wszyscy murzyni, był bez żadnego zarostu.
Otworzył okno i poznał dopiero czarnego brata, który zewnątrz stał z drugim obcym.
— Moro iść, szepnął, i znikł z przed okna, a po kilku chwilach ukazał się w cicho otwartych drzwiach bocznego skrzydła.
Moro miał na sobie pstrą koszulę i ciemne krótkie spodnie, więcéj nic.
Niesłyszany od nikogo, szedł na żwirową drogę.
— He Moro, szepnął Sandok: sternik Marcin, który nazywa Sandoka bratem.
— O! bratem nazywa, bardzo dobrze, pochwalił Moro i podał obie czarne ręce tak późno przybyłym gościom; bardzo dobrze!
— Sternik Marcin nie wierzyć w anioła śmierci i chcieć obaczyć zły pokój tu na dole! mówił daléj Sandok.
— Jeżeli to wam nie zrobi żadnych ambarasów i nieprzyjemności — dodał Marcin.
— Nic nie szkodzi, poszepnął Moro, bardzo ruchliwy i zwinny: możecie widzieć pokój zmarłych, Moro ma klucz i może zaprowadzić!
— Czy nam nikt nie przeszkodzi?
— Do tego skrzydła nic przyjdzie żaden człowiek, tam gdzie jest anioł śmierci i gdzie tylko Moro sypia!
— A wy nie boicie się anioła?
— O nie! Moro nie bać się! Anioł zamknięty w pokoju i nie wychodzi z niego — ani się ruszy z miejsca, czeka na ofiarę, ale jéj nie szuka!
— Hm! uśmiechając się pomruknął Marcin: wasz anioł musi być dziwnie święty!
— Sternik Marcin nie chce wierzyć! objaśnił Sandok czarnemu bratu, który mocno ucieszony odwiedzinami Sandoka śmiał się pokazując zęby z kości słoniowéj.
— Uwierzy, o to się nie boję, odpowiedział Moro; dawniéj także nie wierzyłem, ale uciekłem gdy anioł ożył i zstąpił na ziemię!
— Niech pioruny zatrzasną! skończcież z temi czarodziejskiemi historyami i zaprowadźcie mnie przecię!
Sandok śmiał się do upadłego — cieszył się, że mógł raz okazać sternikowi Marcinowi, iż ma słuszność.
— Sandok powiedział, poszepnął, że w ciągu roku albo anioł udusi barona, albo Sandok utonie w Sekwanie!
— Gdzie są konie? spytał Moro, który jako wszyscy czarni, o wszystkiém myślał.
— Tam przywiązane stoją? odrzekł Marcin.
— Bardzo dobrze, chodźcie! szepnął czarny i skinął.
I poszedł naprzód, nic nie mówiąc, ku drzwiom niezamieszkanego prawie, jak powiadał, zamkowego skrzydła.
Otworzył drzwi po cichu, wprawną, ręką, i unikając ich zdradzieckiego skrzypnięcia, przytrzymywał je mocno, póki Marcin i Sandok nie weszli w korytarz.
Dopiero potém zamknął je.
W tym korytarzu było bardzo ciemno. Moro więc poszepnął gościom, aby chwilkę zaczekali.
Pobiegł do swojéj izdebki i wrócił wkrótce, niosąc w ręku jasną świecę.
Teraz postrzegł Marcin, że po obu stronach tego korytarza znajdowały się wysokie białe drzwi.
Moro skinął — i poprowadził gości długim korytarzem.
Nakoniec, gdy według zdania Marcina musiał się znajdować w pobliżu swojego pokoiku, stanął i czekał.
Zdawało się, że to są ostatnie w korytarzu drzwi z lewéj strony; postrzegano tam siwe mury.
Moro uśmiechnął się, a raczéj tajemniczo cieszył się» gdy trzymał w ręku klucz na pogotowiu.
Sandok i Marcin przystąpili ku niemu.
Na lewo znajdowały się na pół uchylone drzwi, prowadzące do małéj izdebki czarnego — na prawo szerokie podwoje z rzeźbą — białą olejną farbą pomalowane.
— Oto jest pokój zmarłych! powiedział Moro i wskazał owe drzwi — potém zbliżył się i włożył klucz w zamek.
Marcin z oczekiwaniem śledził każde jego poruszenie.
Sandok wziął świecę od swojego czarnego brata, aby tenże mógł otworzyć drzwi bez łoskotu i trudu.
— Mieć rewolwer? spytał Moro, wpół obrócony do Marcina.
— Mam go przy sobie!
— Bardzo dobrze — ale nie strzelać! Rewolwer obudzi gubernatora i całą służbę!
— Rozumiem, odpowiedział Marcin, tylko ze zwyczaju noszę przy sobie takie rzeczy!
Moro otworzył drzwi — Sandok niedowierzająco zaj- rzał w ciemne wnętrze pokoju, Moro odebrał mu znowu świecę i wszedł pierwszy.
Marcin poczuł, że go za wejściem do pokoju uderzyła jakaś niezwykła, szczególna woń, lecz przypisywał ją temu, że pokój od dawna nie był otwierany.
Udał się za przyświecającym murzynem — Sandok wszedł ostatni i zamknął drzwi za sobą.
Był to dosyć wązki, podłużny pokój. Na stronie wązkiéj znajdowały się drzwi wchodowe, a daléj drzwi balkonowe z dwoma otwartemi oknami. Przy dwóch długich ścianach znajdowało się na lewo łóżko z ozdobnym marmurowym stołem nocnym, na prawo sofa i stolik, tudzież kilka krzeseł.
Moro postawił świecę na małym marmurowym stoliku przy łóżku, nad którém unosił się biały anioł utrzymujący jedwabną kotarę. Ta bardzo ładna figura nie miała w sobie nic uderzającego. Marcin utrzymywał, że widział już takiego samego anioła w jakimś pałacu. Nie był wyciosany z marmuru, nie był arcydziełem, lecz zrobiony był z białéj, delikatnéj massy — w prawéj, wysoko podniesionéj ręce trzymał pierścień, z którego na obie strony łóżka spadała jedwabna zasłona, tworząc tło anioła. Lewa ręka unoszącego się ładnego posągu niby błogosławiła.
Sandok z daleka niedowierzająco spojrzał na unoszący się posąg.
Moro, stojąc tuż przy miękkiém, jedwabném puchowém posłaniu, wskazał go palcem:
— Oto anioł śmierci! rzekł do Marcina, który spojrzał nań kiwając głową.
— Obaczymy, odpowiedział, już północ, bez wątpienia wielka to korzyść dla waszéj dziwnéj historji — zapewne i godzina duchów będzie tu wpływała?
— Nie godzina duchów! Anioł dusił i przed północą i po północy!
— Czy on prędko schodzi, choćby nikt nie spał.
— Moro próbował — anioł przychodzi dopiero kiedy sen przychodzi!
— Więc będę musiał długo leżeć i czekać?
— Sternik Marcin chce spróbować! objaśnił Sandok.
— Nie długo leżeć i czekać, o wcale nie długo! Anioł zstąpić bardzo prędko — Marcin krzyczeć, jak anioł przyjdzie, wtedy Sandok i Moro go wystraszą!
— Niech pioruny zatrzasną, to mi się podoba! To coś brzmi awanturniczo! To mi się nigdy w życiu nie zdarzyło, a nie na jednym już okręcie pływałem.
Moro przystąpił do drzwi balkonowych znajdujących się w głębi pokoju — Marcin poszedł za nim, aby się należycie przyjrzeć wszystkiemu. Lubiał zawsze przedewszystkiém rozpoznać grunt, na którym się znajduje.
Drzwi balkonowe, po za których oknami znajdowała się krata ozdobiona wielkiemi roślinami, były zamknięte, Oba zaś okna po bokach tych drzwi balkonowych otwarte.
Moro je zamknął. Wychodziły na zielone drzewa i zarośla. W dwóch długich ścianach pokoju, nie było żadnego okna. Zatém wentylacya nie bardzo była tam korzystna. Ale co wentylacya miała obchodzić sternika Marcina? Nie postrzegł tego nawet, że teraz szczególniejsza woń, która go pierwéj uderzyła i do któréj już przywykł, teraz coraz bardziéj wzrastała.
— Bardzo tu wygodnie, mruczał. Ottomanka, jakiéj tylko dla wypoczynku pożądać można — poduszki na łóżku miękkie, jedwabiem kryte — wcale to nieźle!
— Bardzo źle, twierdził Moro bardzo miękkie i piękne, a jednak bardzo złe, sterniku Marcinie!
Marcin uśmiechnął się. Spojrzał na anioła i na odsłonione firanki łóżka — widział, że kiedyś obicie pokoju było ciemno-czerwone, a firanki ciemno-błękitne — ale barwa dziwnie się zmieniła. Wypłowiała, a po wielu miejscach nawet pożółkła, pozieleniała; wszystko to przypisywał starości.
— Figura tam w górze zapewne się porusza, mruczał mimowolnie, patrząc na nieżywą postać anioła, ma zejść i zadusić? Jednak to mnie obchodzi! Głupstwo zrobiłem, że tu przyszedłem!
— Spróbować, sterniku Marcinie, spróbować! mniemał Moro klepiąc po ramieniu muskularnego człowieka.
— No, trzymać się ostro, sterniku Marcinie, wołał Sandok z właściwym sobie uśmiechem: dusić także anioła, pojedynkować się z nim!
— Moro i Sandok przyjdą w pomoc!
— Niech pioruny trzasną, czy wy łajdaki chcecie mnie na głupca wystrychnąć? śmiejąc się rzekł Marcin; czy myślicie, że sobie nie dam rady? Mam przecię ścięgna i muskuły.
I barczysty Sternik „Germanii,“ nim się Moro spostrzegł, silném ramieniem podniósł go w górę.
— Moro wierzy, wrzasnął czarny, który podczas téj pieszczoty dech stracił; o! Moro wierzy. Ale nawet taka wielka siła nie poradzi aniołowi!
— Wynoście się! powiedział Marciu, i przyparł murzynów do drzwi.
Moro chciał zabrać świecę, widocznie aby doświadczyć i podrażnić takiego śmiałka.
— Oho, to nie uchodzi, zawołał Marcin biorąc szeroką ręką za lichtarz: bez światła rzecz nic nie warta; chcę widzieć, jak ten tam na górze zabierze się do dzieła?
I wskazał białego anioła unoszącego się nieruchomie nad łóżkiem.
— Dobrze, niech sternik Marcin zatrzyma świecę, ale tu na boku, na wielkim stole!
— Dla czegoż to, Moro?
— Mały marmurowy stolik można obalić, a wtedy sternik Marcin będzie bez świecy!
— Mniejsza o to, postawcie świecę na wielkim stole! A może chcielibyście dać mi trochę szumiącego proszku, czarne łotry? proszek szumiący i trochę opium, ażebym widział wszelkie niedorzeczności?
— Nie, nic więcéj, odpowiedział Moro.
— Ale jakiż nam dasz znak sterniku Marcinie? powiedział Sandok, nim wyszedł z pokoju; znak jak przyjdzie anioł i pomoc będzie potrzebna?
— Zamykaj drzwi, a wszystko będzie dobrze!
Moro pociągnął za sobą Sandoka i szepnął mu:
— Za godzinę zajrzymy tu obaczyć co się stanie?
Sandok poprzestał natém, bo przypuszczał, że za godzinę niebezpieczeństwo nie będzie jeszcze tak groźne.
Dwaj murzyni wyszli z pokoju.
Marcin pozostał w nim sam, i to ciekawie, to niedowierzająco oglądał się po wszystkich stronach.
— Ciekawym jednak co się stanie? mruczał, wyjął rewolwer z kieszeni, położył go obok świecy, która się nieco ciemno paliła, na większym, owalnym stole, przykrytym ciemnym pokrowcem, przystąpił do łóżka i odrzucił kołdrę.
Było zapraszająco białe i miękkie, jak łóżko wszystkich wielkich panów.
— Niechże i ja przez chwilę poleżę na jedwabiu, myślał uśmiechając się dobrodusznie; dosyć już często musiałem członki rozciągać na twardéj ziemi!
Poczém jeszcze raz poszedł do drzwi balkonowych, spróbował czy są należycie zamknięte, obejrzał oba okna i znalazł wszystko w porządku.
Przez białe drzwi prowadzące na korytarz, obcy nie mógł się tu dostać tak łatwo, bo tam dwaj czarni byli blizko.
— Nakoniec myślę, że obaj łotry żartują sobie ze mnie, ale ten żart drogo ich kosztować będzie! Zrobię próbę, ale biada im, jeżeli tu nie zajdzie nic szczególnego! Toż to dopiero poznają się z mojemi pięściami! Zdaje mi się, że słyszę jak się po cichu śmieją. Śmiejcie się, wy czarne djabły, ja śmiać się będę na końcu!
W pokoju dała się czuć jakaś wilgoć i zaduch, tak się, przynajmniéj zdało sternikowi Marcinowi, który rozpiął niebiesko wyszywaną koszulę i zamyślał położyć się na bujających poduszkach.
W koło panowała głęboka cisza — samotnikowi wydało się, że pokój ten słusznie nazywał się pokojem śmierci.
Marcin z pod oka spojrzał raz na anioła w górze — po kilku minutach spojrzał raz drugi, a potém oczy jego mimowolnie i prawie bez jego wiedzy zwróciły się ku pięknemu bujającemu posągowi.
Co się z nim działo?
Marcin miał tego doświadczyć!
Przyszły mu na myśl opowiadania o szczególnych wypadkach, ze wszystkiemi swojemi cudactwami — marynarze prawie bez wyjątku są zabobonni, chociaż mocno się tego zapierają.
Chciał zasunąć wypełzłą kotarę, ale zaniechał tego, bo światło stojące na stole naprzeciw łóżka i bez tego nie zbyt jasne promienie mu przesyłało.
Skończyły się przygotowania. Marcin położył się na poduszkach w ubraniu, jakby na marach; nie dotykał nogami jedwabiów łóżka, lecz je z boku zwiesił.
Leżał sobie bardzo wygodnie i ułudnie na miękkiém, piękném posłaniu! Marcin musiał przyznać sobie, że jeszcze nigdy tak nie spoczywał? Bez żeny i wygodnie pozakładał ręce na głowę i patrzał wprost na unoszącego się nad nim anioła — leżąc pod nim na łóżku, nie można była inaczéj.
— Nim usnę, upłynie jeszcze dobra chwila, mruczał spoczywający; stara to historya, że sen nie bierze tego, kto go wyzywa! Tak, gdyby to było na morzu! Marcinie, z ciebie już zrobił się prawdziwy szczur lądowy, to wstyd! Żebyż niebo raz nam pozwoliło powrócić do Monte-Vero! bo mnie to już niecierpliwi — psie życie na tym stałym lądzie! Woda to mój żywioł, a rudel sterniczy to moja narzeczona! Hej, kiedy burza zacznie gnać i przewracać fałami, tak dzielnie, że aż szumiące ich wierzchołki przez pokład przelatują! niech pioruny zaj- trzasną, to dopiero dla mnie prawdziwa uciecha — okręt leży na boku — to jest wysoko na falistéj wieży, to znowu głęboko między — nadpływającemi górami wód — wszystko się dobrze kołysze... to mi muzyka — taka — jak ja lubię...
Marcin uśmiechnął się — oglądał się ku morzu — ono się przed nim burzyło — huczało — leżał z na pół otwartemi oczami i zapomniał, że spoczywa na jedwabnych poduszkach pod pięknym aniołem...
Wtém spojrzenia Marcina znowu padły na anioła — przypomniał mu się zamiar, z jakim tu przybył — wielkiemi oczami spojrzał na miłą postać anioła — który niby swobodnie nad nim się unosił — i nieco już drzemiącemu, w niepojętym zawrocie głowy leżącemu wydało się, że anioł się pochyla — że coraz, coraz bliżéj schodzi — że błogosławiąca ręka wisi tuż nad nim — że piękna twarz anioła uśmiecha się łagodnie, powabnie — że jego fałdzista, falująca biała szata niby się porusza...
Czy Marcin marzył? Ależ leżał z otwartemi oczami jak w malignie — a był przecięż najzdrowszym w święcie człowiekiem, gdy wszedł do tego tajemniczego pokoju.
Co się z nim działo? Nie miał siły widzieć jasno, nie mógł się podnieść, a raczéj nie chciał, bo widok anioła żywo nad nim unoszącego się, przecudną pięknością rozjaśnionego, był powabny, rozkoszny nawet dla zawsze nie bardzo miękkiego i czułego Marcina, który wcale nie był przyjacielem malowideł i tym podobnych rzeczy, który nigdy nie dał się oczarować niewieściéj piękności, który przedewszystkiém zawsze był praktyczny i myślący.
Czuł, że krew jego wre jak morskie bałwany podczas burzy — czyliż to wzrastające uczucie zaczarowało w nim myśl o jego ukochaném morzu? Czuł, że ma twarz poczerwieniałą i rozgrzaną, że teraz mocno biły jego pulsa zawsze tak spokojne i zimne, że często naśmiewając się z siebie mawiał: że jest na wpół ziemno-wodném zwie- rzęciem, rzeczą, która żyć może powietrzem i wodą, jakimś gatunkiem foki w ludzkiéj postaci.
Cóż się tedy z nim działo? Marcin pokonany tajemniczemi wzrastającemi w nim wrażeniami, zapomniał zupełnie o przestrodze Mora, o wątpliwych opowiadaniach Sandoka, zdawało się, że bujający anioł sparaliżował jego członki, odmienił jego wnętrze — patrzał z upodobaniem na piękną postać, która teraz w naturalnéj wielkości unosiła się nad nim jak przecudnie powabna kobieta — widział mile uśmiechając się twarz, która go zachwycała — widział piękne, pełne, na pół odkryte łono unoszącego się anioła — zdało mu się, że porusza ustami, i czuł że jego serce coraz szaleniéj uderza, że krew jego wre coraz gwałtowniéj — widział wszystko wyraźnie przy łagodnym blasku światła — doznawał przyjemnością marząc tak z otwartemi oczami, przyjemności dotąd mu nieznanéj.
Ale zarazem wzrastała w nim powolna trwoga, jakby mu powietrza brakowało — mocno otworzył usta i silnie odetchnął.
Czyliż bajeczne opowiadanie czarnego miało się sprawdzić? czyliż tego miał na prawdę dożyć, on, który się na to jak na bajkę niedorzeczną oburzał?
Już przez pół był Marcin w mocy anioła, bo już sparaliżowany, nie mógł stawić oporu.
Lecz cóż to miało tak tajemniczą, zagadkową potęgę nad spoczywającym człowiekiem, który teraz leżał jak marzący w gorączce?
Sprawiały to jakieś niepojęte, nadziemskie czary. Nie był to cud, ale są cudowne siły przyrody, których najmniejsze poznajemy dopiero po całém ich działaniu.
Upłynęła prawie godzina, gdy Marcin w czujnym zawrocie wyraźnie mniemał, że się anioł ku niemu spuszcza — że otaczający go pokój znikł — że widzi tylko około siebie piękną, uśmiechającą się postać — coraz bardziéj się zbliżającą — zdało mu się, że czuje już dótknięcie jéj, chciał użyć rąk, ale nie mógł — był jak urzeczony, jak odurzony. Anioł tak uporczywie spoglądaj na niego — zaległ jak chmura na jego członkach — a Marcin nie bronił się, czegóż mogła chcieć od niego ta wymarzona istota? dla czegóż miał się jéj obawiać? Czyliż rozjaśnione wdzięki tego anioła sprawiły, że zapomniał o wszelkich przestrogach, że się one rozproszyły?
Zdało mu się, że jakiś cichy, nieopisany i łagodny głos szepce mu:
— Nie bój się — przeprowadzę cię do wiecznéj rozkoszy, walka będzie krótka — bez boleści nie ma żadnéj radości!
Marcin nie ruszał się — ale teraz zaciężyło mu na piersi — dyszał — widział na sobie anioła, czuł jego zimne jak lód policzki na swojéj pałającéj twarzy — chciał wołać, ale głos odmówił mu posłuszeństwa.
Wtém — a była to chwila niewypowiedzianej, okropnéj trwogi i męczarni — poczuł Marcin ręce anioła na swojéj szyi objęły ją jak żelazne kleszcze — gniotły ją, że aż powietrze uchodziło — chciał wołać — chciał się podnieść...
Nadaremnie.
Zimny pot przerażenia wystąpił na jego czoło. Chciał rękami odtrącić od siebie postać co z uśmiechem szyję mu ściskała.
Nadaremnie.
Ręce jego leżały po nad głową, jakby już nie jego były — był zgubiony.
Chrapał — jego wyniosła, szeroka, silna pierś, gwałtownie podnosiła się i opadała.
Był to stan, którego całéj okropności opisać nie podobna... a zawsze jeszcze męczony widział anioła tuż przy sobie — nie, na sobie.
Wtém nagłe zdało mu się, że jakieś dalekie, niezrozumiałe głosy dochodzą do niego coraz bliżéj — zdało mu się, że go ktoś uniósł...
Godzina upłynęła.
Moro i Sandok weszli do pokoju — to były ich głosy, które mocno już odurzonemu wydały się z daleka nadchodzące mi.
Dwaj czarni zostawiwszy drzwi otwarte, pośpieszyli do łóżka, na którém Marcin z otwartemi oczami leżał jak w malignie.
— O, zły zapach, złe powietrze w pokoju, zawołał Sandok — o biedny sternik Marcin!
— Będzie wierzył w anioła! mruknął lękliwie spoglądając na spokojnie nad łóżkiem unoszącą się postać prędko zdecydowany Moro, który przedewszystkiém zdjął ramiona Marcina z poduszek i potém wsunął czarne swoje ręce pod barki muskularnego sternika — weź go za nogi i wynieśmy z pokoju.
Sandok prędko usłuchał, i pierwszy za wskazaniem Mora otworzył okno. Wziął Marcina za nogi, i tak dwaj czarni wynieśli omdlałego, który nie bardzo był lekki, z pokoju, który przy niepewném świetle jeszcze bardziéj złowrogie na nich wywarł wrażenie.
Anioł z mile uśmiechniętém obliczem unosił się nieruchomy na ścianie po nad łożem, jakby nigdy nic nie zaszło.
Moro i Sandok, powodowani prawdziwym instynktem, wynieśli chrypiącego sternika „Germanii“ przez korytarz na otwarte powietrze — tam położyli go pomiędzy drzewami na miękkim, pachnącym mchu w parku.
Stary zamkowy zegar ponurym głosem zapowiedział Pierwszą godzinę po północy.
— O! sterniku Marcinie, dobry sterniku Marcinie! Wołał Sandok klęknąwszy obok ciągle jeszcze chrapiącego i ocierając mu pot z czoła.
— Bądź spokojny, Sandoku, sternik już wraca do życia! O! teraz sternik uwierzy, uczuł jak anioł dusi — Moro czuł także, ale nie czekał, uciekł, a wtedy anioł 2uowu zabujał na swojém miejscu!
Świeże, chłodne nocne powietrze rzeczywiście dobroczynny wpływ wywarło na Marcina, a gdy Moro przy- niósł przytém kubek zimnej wody i dał mu się napić, zawsze zdrowy i silny człowiek, ocknął się z ciężkiéj niemocy.
Przedewszystkiém musiał przypomnieć sobie, co zaszło — wielkiemi oczami spojrzał na dwóch murzynów.
— O dobry sterniku Marcinie! wołał Sandok, wielce uszczęśliwiony widokiem przychodzącego do siebie Marcina, brat Sandok lękał się o życie...
Marcin uśmiechnął się na tak szczerą troskliwość czarnego.
— Niech pioruny trzasną! mruczał chrapliwym głosem — Boże przebacz grzechy — to był żyjący djabeł — chciał mi zgnieść szyję!
— A czy sternik Marcin wierzy teraz w anioła? powtórzył Moro poważnie kiwając głową.
— Niech cię djabli porwą — zdaje mi się — że wierzę! Moje kości są jeszcze jak rozbite! Już mnie i w dziesięć koni nie przyciągniesz do téj przeklętéj dziury z jedwabnemi poduszkami!
Sandok był nadzwyczaj szczęśliwy i śmiał się zadowolony.
— Dobry sternik Marcin zapewne nie będzie mógł z powrotem jechać do pałacu? zapytał troskliwie.
— Zapewne, że pojedziemy, i to niedługo, tylko cokolwiek odpocznę — to były piekielne męki, w sam raz dostateczne dla łajdaka, dla którego je wymyśliłeś!
— O Sandok będzie dotrzymać przysięgi! Baron przyjdzie do anioła śmierci w pokoju!
— Nie wspominaj mi więcéj tego anioła, nie trzeba wierzyć w bajki o upiorach, ale... w tém tkwi jeszcze coś innego! mruknął Marcin kiwając głową, gdy Moro pośpieszył do pokoju po świecę i rewolwer, aby potém wysokie, rzeźbione, białe drzwi znowu zamknąć bezpiecznie.
W godzinę późniéj Marcin zupełnie odzyskał siły i mógł wsiąść na konia; Sandok uczynił to samo.
Obaj pożegnali Mora i odjechali, aby przed nadejściem dnia stanąć mogli w pałacu przy ulicy Rivoli.
Marcin teraz jeszcze wstrząsał się cały, gdy pomyślał o tém co przebył, ale nikomu nie wspomniał ani słowa.


ROZDZIAŁ VI.
Tajemnica pana d’Epervier.

W kilka dni późniéj przybyli do Eberharda dwaj goście, których przyjął otwartemi ramionami — dwaj przyjaciele, którzy dotąd jeszcze w jego duchu w odegłéj stolicy działali. Byli to doktór Wilhelmi i Justus Von Armand.
Malarz Wildenbruch znowu był w podróży, i oświadczył Justusowi, iż najmocniéj pragnie raz jeszcze zwiedzić posiadłości księcia de Monte-Vero, i zastać tam samego Właściciela, którego mocno poważał.
Eberhard wkrótce domyślił się, że podróż Wilhelmiego i Armanda, oprócz chęci zwiedzenia Paryża, miała jeszcze inny, bardzo poważny cel, który też obaj wkrótce księciu objawili.
Ulrych cierpiący na nieuleczoną konsumpcyę, który W ostatnich czasach szukał ulgi w Palermie, przed kilku tygodniami uległ swojej powolnéj chorobie, która niegdyś tyle silnego, pełnego, mocnego człowieka, w ciągu lat kilku w nieszczęśliwy szkielet przemieniła.
— Podziękuj Bogu Eberhardzie, że go nie widziałeś, ze zachowałeś jego dawniejszy obrazi powiedział Wilhelmi — my mieliśmy bardzo smutny widok — częstokroć z zakrwawioném sercem wyznawałem sobie, gdy mu nic pomódz nie mogłem, że my lekarze jesteśmy nędzni partacze, którzy w ciemnościach macamy i mało co umiemy — ale przy nim dopiero najciężéj bolałem, że mu nic pomódz nie mogłem! Chętnie jeszcze byłby żył — aż do ostatnich dni pocieszał się nadzieją — ale potém wszystko się skończyło!
Wiadomość ta mocno zasmuciło Eberharda. Armand i Wilhelmi nie domyślali się, że blizko był ze zmarłym spokrewniony.
— I nie było mi dopuszczono, widzieć go jeszcze raz i pomówić z nim?! boleśnie powiedział książę.
— Jego ostatnia myśl, ostatnie słowo było o tobie, donosił Justus von Armand; przywozimy ci jego ostatnie pozdrowienie!
— Obawa śmierci spowodowała, że kazał mnie zawołać, a zarazem pewność śmierci, o któréj przez chwilę był przekonany, aby potém znowu nabrać nadziei wyzdrowienia, sprawiła, że zaprosił Armanda do swojego łoża, opowiadał Wilhelmi, odemnie spodziewał się ratunku — sądził, że przyjaciel więcéj potrafi niż obcy lekarze! A przecięż gorzko się zawiódł; gdy przystąpiłem do niego, widziałem już śmierć w jego rysach — krewni płakali, bo czuli, że już nie ma żadnéj rady! Przywołał do siebie naszego Justusa von Armand, aby mu poruczyć zarząd swojego majątku i objawić swoją wolę. Aż do śmierci był szlachetnym, podobnie jak ty myślącym, Eberhardzie, był godzien nazywać się twoim przyjacielem! Zostawił po sobie wielki spadek, tak, że nietylko rodzina jego żyć może bez troski, ale nawet i biedne, niezdolne już nic zapracować robotnice, mają sobie zapewnioną znaczną summę!
— Poznaję po tém mojego brata Ulricha, poszepnął książę, miał wielkie, szlachetne serce!
— Każde choćby najmniejsze jego życzenie wypełnię sam z największą troskliwością; jest to mój najświętszy obowiązek, rzekł Justus von Armand; obowiązek podwójny, gdyż twój to wysoki duch, książę Eberhardzie, temu wszystkiemu przyświeca.
— Według życzenia, jakie umierając wynurzył, ciało jego jest już w drodze z Palerma do Niemiec — bo chciał spoczywać we własnéj ojczyźnie, zakończył Wilhelmi, a spoczywać będzie błogosławiony, bo życie jego było czyste!
Eberhard zaprowadził przyjaciół do córki, a także i Marcin ośmielił się przystąpić i powitać tych panów, którzy wnet z radością postanowili jakiś czas pozostać w gościnie u księcia.
Była to dobroczynna rozrywka nietylko dla zranionéj duszy Eberharda, ale i dla Małgorzaty, mocno cierpiącéj od śmierci małego Janka.
A chociaż widzenie się z Waldemarem wywarło na niéj wrażenie przynoszące ulgę i napoiło wzniosłą ale niepewną nadzieją, jednakże boleść po stracie Janka zawsze i zawsze we łzach się wylewała.
Gwałtowna śmierć tego ulubieńca książęcego, jak się, zaraz przekonamy, sprowadziła za sobą nadto daleko sięgające następstwa.
Wypadek ten tak nieprzyjemnie dotknął cesarza, iż przez kilka tygodni nie mógł o nim zapomnieć, chociaż interesa rządowe czasami na drugi plan go odsuwały.
Głównie zajmowało go i oburzało to, że taki wypadek morderczy mógł nastąpić w jego obecności, a prefekt policyi z tego powodu miał wiele do zniesienia.
Ale sprawa przybrała jeszcze poważniejszy charakter, gdy niewątpliwie udowodniono, że mordercą był nie kto inny tylko Fursch, więzień zbiegły z la Roquête.
Ztąd wrócono jeszcze raz do wniosku, że ucieczka tego zbrodniarza, pierwsza w swoim rodzaju, dopełniona została w pośród okoliczności pokrytych mistyczną ciemnością.
Wprawdzie ścisłe śledztwo prefekta, jeszcze raz ponowione, przekonało, że więzień uciekł jako pomocnik, ale nie zdołano wyjaśnić, jakim sposobem dostarczono przebrania temu niebezpiecznemu zbrodniarzowi.
Śledztwo wykazało, że oprócz brata Furscha nikt nie wchodził do celi, a tego brata przyprowadził naczelny inspektor w la Roquête, pan d’Epervier.
Nikt więc nie wpadł na myśl, że on przyniósł odzież do celi, bo prędzéj przypuszczano wszystko, niżeli-to, że pan d’Epervier liczył się także do współwinnych, ponieważ zaszczycał się rzadkiém i rzeczywiście wielce zasłużoném zaufaniem.
Że na godzinę wyjechał z domu, nikt mu tego nie mógł brać za złe, bo naczelny inspektor nie jest przecięż sam więźniem, któremu la Roquête opuszczać nie wolno. A nawet zachował tę ostrożność, że wyszedł z domu boczném wyjściem.
Całe zatém podejrzenie padło na dozorcę Grila, który, jako biedny podrzędny officyalista, jak to często bywa, musiał pokutować za wszystko, chociaż był niewinny.
Grila osadzono w śledczém więzieniu i zrobiono mu zarzut, iż przekupiony ułatwił więźniowi ucieczkę.
Na zeznanie i zaklęcie biednego człowieka prawie nie zważano, nie miano nawet względu na opowiadanie odźwiernego, że więzień z la Roquête, zuchwale przechodząc obok sędziów, jako oprawca, przytoczył, że go pan d’Epervier bocznemi drzwiami wpuścił — jednak musiało to uderzać, że Fursch o tém wiedział.
Przypuszczano, że Gril go o tém uwiadomił, bez względu na to, iż ten niewinny daleko pierwéj opuścił więzienie niż pan d’Epervier wyjechał, nie mogąc nawet przeczuć, iż naczelny inspektor wyjedzie z domu o godzinie dziesiątéj.
Gril miał pozostawać w więzieniu, dopóki Fursch nie będzie znaleziony i dostawiony.
Biedny Gril niecierpliwie i ze spokojném sumieniem oczekiwał tego dostawienia zbiegłego zbrodniarza, który nietylko szydził z władz, bo śmiał bazgrać na wzniesioném dla niego rusztowaniu, ale nadto tak się roz- zuchwalił, że zastrzelił ulubieńca księcia de Monte-Vero, właśnie kiedy był gościem u cesarza.
Lecz najrozleglejsze rozporządzenia i usiłowania policyi pozostały bez skutku — Furscha nie znaleziono. Nie trafiono nawet na ślad jego wspólnika Rudego Dzika, chociaż słudzy prawa zachęceni przyobiecanemi nagrodami, z największym trudem starali się położyć koniec zabiegom obu tych niebezpiecznych złoczyńców.
Była to hańba, że połączonym usiłowaniom nie udało się wyśledzić ich kryjówki, i groziło niebezpieczeństwo narażenia się przez to na pośmiewisko, gdy cały Paryż i cesarz czekał na skutek.
Można sobie wyobrazić, że biedny Gril wiele na tém cierpiał, bo urzędnicy wywarli na niego całą swoją wściekłość.
Badano go bez liku, i zawsze wracano, wypytywano się, obarczano najcięższemi wyrzutami za domyślne przeniewierzenie się w obowiązkach.
Gril wpadał nadaremnie w bezwładną wściekłość, pozwolił robić z sobą co chciano. Ze stoicką spokojnością powtarzał tylko zawsze, że jest niewinien i o niczém nie wie. Biedny człowiek nie mógł też nic więcéj zeznać, choćby go na śmierć męczono.
Lecz nikt mu nie wierzył.
Kto mógł myśleć, że nie on, ale właściwie pan d’Epervier był winowajcą?
Zawsze znakomity naczelny inspektor wyszedł na czysto, a dozorca musiał pokutować. Jakże często w życiu urzędniczém popełnia się taka niesprawiedliwość!
Ale pan d’Epervier, chociaż bardzo lubiał rozkosze i był już nieco przeżyły, uczuł, wyrzuty sumienia. Nie był jeszcze złym — był tylko lekkomyślnym i łatwo kochającym się. Lecz jest rzeczą doświadczoną, że lekkomyślni są zarazem dobroduszni — jedno z drugiém łatwo się brata.
Pan d’Epervier bolał nad biednym, niewinnie cier- piącym Grilem. Ale miałże go ratować, a poświęcać siebie, ogłaszając się za winnego?
To nawet dla dobrodusznego było za ciężkie zadanie.
Albo miałże powtórnie dopuścić się przekroczenia w urzędowaniu, dozwalając przy pomocy wszelkich swoich doświadczeń i uwodzeń Grilowi uciec z więzienia?
Zły czyn wywołuje, zawsze drugie nowe. Z tego tworzy się zawsze łańcuch, który winnego nakoniec bez ratunku w przepaść pociąga, i co z początku było lekkiém przekroczeniem, to w następstwie wyradza się w coraz cięższe występki.
Pan d’Epervier namyślał się i wahał. Żałował chwili urojonéj rozkoszy w zamku Angoulême, za którą kupił sobie dni i tygodnie wyrzutu. Za widok pięknéj hrabiny Leony Ponińskiéj sprowadził sobie bezsenne noce, a biednemu Grilowi wyjednał ciężkie więzienie.
Zaiste — kara nastąpiła prędko, kara sroga dla pana d’Epervier.
Dojrzało w nim postanowienie nadania innego obrotu téj sprawie; nie chciał od razu oddać się na zatracenie, ale też nie chciał także oszczędzać owego barona, który w gruncie rzeczy wszystkiemu był winien.
Ale zastanowił się nad tém, że gdy skompromituje chytrego i niewątpliwie wpływowego barona, to upadnie z nim razem — nie mógł także zataić przed sobą potęgi hrabiny Ponińskiéj.
Cóż czynić wypadało? Pan d’Epervier postanowił na własną rękę wykonać wycieczkę na Furscha i jego wspólnika, a był to dosyć wytrawny prawnik.
Niewątpliwą było rzeczą, że dwaj zbrodniarze przebywali w Paryżu, bo gdzież indziéj byli bezpieczniejsi, niż w niezliczonych ulicach i domach téj Sodomy? Ale wątpił bardzo pan d’Epervier, aby ich należało szukać w kryjówkach i osławionych domach.
Poznał Furscha jako wielce doświadczonego zbrodniarza i nie przypisywał mu takiéj nieostrożności i głupoty.
Do prywatnych rodzin zapewne nigdzie nie miał wstępu: raczéj przypuszczać należało, iż gdzieś w klasztorze pod płaszczykiem dobrze udanéj obłudy znalazł schronienie.
W każdym razie, mówił sobie naczelny inspektor z la Roquête, zawsze jeszcze pozostawał w stosunkach z baronem von Schlewe i przez niego mógł najłatwiéj gdzieś istnieć.
Tajemnica ta mocno ciężyła pąnu d’Epervier — chciał nie gubiąc wprost siebie samego, pozbyć się jéj i wszystko naprawić.
Lecz komuż miał i mógł się zwierzyć?
Gdyby swoją tajemnicę, to co się stało, mógł powierzyć jakiemu człowiekowi, byłby wolny jak ptak.
Musiał więc w tak krytyczném położeniu być sam swoim sługą i poufnikiem.
Chętnie byłby tę pracę opłacił innemu, chętnie byłby ofiarował znaczną summę, aby się wywiedzieć i zbadać, jakie ma stosunki baron von Schlewe — ale to się nie dało uskutecznić.
Pan d’Epervier pojął jasno, że mą tylko jedną drogę do śledzenia miejsca pobytu więźnia z la Roquête, a mianowicie sam powinien podjąć się roli szpiega.
Postanowił zatém odegrać tę rolę, i wieczorem wyszedł z domu, udając się do hotelu Schlewego.
Ale przekonał się, że rzecz miała swoje trudności.
Nietylko że go utrudzało i nudziło wyczekiwanie na ulicy, póki baronowi nie podoba się wyjechać z hotelu; ale z powodu wielkiego oświetlenia obawiał się, aby go wnet służba nie postrzegła, zachowywał wszelką możliwą ostrożność. Poznał to z téj przyczyny, że zawsze wprzód nim baron opuścił hotel, służba przeglądała ulicę, a sam von Schlewe bacznie siwemi oczkami mierzył każdego, kto mu się zdał podejrzanym.
Atoli pan d’Epervier nie zaniechał tak prędko raz ułożonego planu.
Naprzeciwko hotelu Schlewego znajdowała się kawiarnia, co stanowiło bardzo sprzyjającą miejscowość.
Naczelny inspektor bywał w téj kawiarni co wieczór, pił likier i uważał na hotel.
Dwa razy jeździł już fiakrem za powozem barona, który zawsze udawał się w kierunku zamku Angoulême.
Trzeciego wieczoru postanowił pan d’Epervier, potajemnie czekać przy zamku i przyglądać się temu co się, przed nim dziać będzie.
Wytrwałość jego miała być uwieńczona pomyślnym skutkiem.
Nie poszedł do kawiarni, lecz pojechał wprost da zamku, w którego okolicy wysiadł i niepostrzeżony wszedł do parku.
Przybywali tam rozmaici goście, po większéj części bardzo znakomici panowie, i wysiadali pod gankiem.
D’Epervier uważał na wszystko, okryty wieczornym cieniem, wpośród kilku z boku stojących drzew.
Ponieważ już było ciemno, gdy zamierzał wyjść z ukrycia, zbliżył się do wjazdu jeszcze jeden ekwipaż.
— Miałżeby to być ekwipaż barona? mruczał niecierpliwie oczekujący, i pochylił się naprzód, aby lepiéj mógł widzieć — przez wszystkich świętych, tak jest — zbliża się ku przodowi parku — ale co to znaczy? — nie podjeżdża pod ganek?
D’Epervier widział, że powóz barona cicho po żwirze toczy się i przejeżdża przed zamkiem, aby opóźnionych gości wysadzić w tylnéj stronie jego.
W każdym razie była to rzecz dziwna!
Pan d’Epervier przeto wyszedł ze swojego ochronnego miejsca i udał się za powozem — ale tak był tém gorliwie zajęty, że nie zachował potrzebnéj ostrożności, i aby lepiéj widzieć, zbliżył się do terrasu, przy którym stanął powóz barona.
Teraz był oświetlony, nie zakrywał go cień drzew, wysiadający zatem mogli go tak dobrze widzieć jak on ich, chociaż usiłował ukryć swoją postać za jednym z szero- kich postumentów, otaczających u spodu bluszczem obrosłą galeryę.
Służący otworzył drzwiczki ekwipażu. Von Schlewe wysiadł z niego pierwszy i zaraz wszedł do zamku bocznemi drzwiami — po nim zaś wysiadł z powozu jakiś ciemnym płaszczem okryty człowiek, w którym d’Epervier niewątpliwie poznał poszukiwanego.
A tak Furscha skrycie przechowywano w zamku Angoulême — może nawet przeciw albo i bez wiedzy hrabiny.
Rzeczywiście było to najlepsze ukrycie, bo nikt nie domyślał się obecności więźnia z la Roquête w tym domu, w którym dla rozrywki bywały tylko najznakomitsze osoby.
D’Epervier nie mógł się wstrzymać od mocnego wyciągnięcia szyi, aby się dostatecznie przekonać,! przez to wydał się przed uważnym sługą barona; gdy naczelny inspektor szybko wracał do Paryża, ów jak najprędzéj uwiadomił swojego pana o tém co zauważył.
Zaledwie więc pan d’Epervier wrócił do la Roquête, dla przedsięwzięcia kroków, gdy mu zameldowano przybycie jakiegoś pana, który niezwłocznie z nim mówić pragnie.
Naczelny inspektor niedomyślający się, aby go baron już miał odwiedzić, odpowiedział odźwiernemu, że o tak późnéj godzinie mówić z nim nie można.
Ale odźwierny wrócił jeszcze raz z doniesieniem, że pan ten nie odszedł, ale wręczył mu swoją wizytową kartę.
D’Epervier wyczytał na niéj nazwisko von Schlewe, i nim znalazł dostateczny powód do odmówienia, nieprzyjemny gość ukazał się na progu.
Baron von Schlewe wyglądał nieco wzburzony. Pomarszczona jego twarz była bardzo blada, otarł pot z czoła, a siwe jego oczy znowu przybrały zezowate spojrzenie, zawsze świadczące, że baron był niespokojny.
— Przebacz, drogi panie d’Epervier, zawołał, podając zdziwionemu chude palce odziane w nienaganne rę kawiczki: po tysiąc razy proszę, przebacz, że przeszkadzam o tak późnéj godzinie.
Von Schlewe przerwał sobie i pytająco spojrzał na odźwiernego, który jeszcze stał w pokoju.
— Zamierzam wyjechać, panie baronie, chłodno powiedział naczelnik więzienia, nie zważając na spojrzenie Schlewego: niech mój powóz czeka na dole!
Odźwierny ukłonił się i wyszedł.
Von Schlewe czekał, aż się drzwi zamknęły i portyera, potém porywczo przystąpił do d’Eperviera.
— Przybywam śpiesznie i tak późno, aby szanownego pana ustrzedz od pośpiechu, któryby pana szyję kosztował. Chciałeś pan jechać do prefekta policyi.
— A gdyby i tak było, panie baronie?
— To byłoby nieszczęściem — nie, więcéj niż nieszczęściem — to byłaby śmierć pańska!
— Pan mówisz zagadkowo, panie baronie!
— Pozwól mi pan pierwéj tchu nabrać! Byłeś pan w zamku Angoulême?
— Być może — słucham daléj!
— Ujrzałeś pan tam — von Schlewe następujące słowa wymówił bardzo cicho — więźnia z la Roquête?
— Także być może — cóż daléj?
— Chciałeś pan przedsięwziąć kroki ku uwięzienia go na nowo?
— Jak pan dobrze umiesz zgadywać, baronie! Nasza niedawna umowa jest z obu stron dotrzymana?
— Dotrzymana, ale jeszcze niezapomniana!
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Że przypłaciłbyś pan własną głową, gdybyś teraz więźnia na nowo chciał wydać prawu.
— Nie jestem bojaźliwym, panie baronie! Mogę więc zezwolić na wszelki zamach na mnie.
— Otóż mój domysł sprawdził się, moja obawa uzasadniona! zawołał wielce rozdrażniony von Schlewe. Słuchaj mnie pan, drogi panie d’Epervier! nie sądź, że mną powoduje osobisty interes. Niedawna umowa dotrzy- mana już ubiegła, ale zapominasz pan, że obaj przez nią niestety! wydaliśmy się na zawsze owemu Furschowi w ręce!
— Co do mnie, nie wierzę temu! Gotów jestem dopuścić do wszystkiego! z lodowatą spokojnością odparł naczelny inspektor.
— Zaklinam cię drogi panie d’Epervier, przez wzgląd na siebie samego nie próbuj. Mówiono mi właśnie, że ten Fursch gotów w takim razie nas obu wydać sprawiedliwości — pomyśl pan, nas obu!
— Zapewne ów Fursch sam się panu z tém zwierzył?
— No, zgadłeś pan — tak jest!
— Rzeczywiście dobre źródło, z nieco szyderczym uśmiechem zauważył naczelny inspektor; mimo tego, ponieważ raz dałem się uwieść i zapomnieć obowiązku, teraz nie powinienem wahać się naprawić pośpiechu!
— Pan gubisz siebie i mnie.
D’Epervier wzruszył ramionami.
— Jeszcze czas możesz pan powziąć postanowienie i przygotowania! powiedział zimno.
— Ależ posłuchaj mnie pan tylko! Byłby to krok przedwczesny, bez żadnego celu! Pan może myślisz, że ów Fursch znajduje się jeszcze w zamku Angoulême?
D’Epervier dopiero teraz uczuł, że popełnił nieprzebaczony błąd przez to, iż nie kazał natychmiast dostatecznie obsadzić zamku. Rzeczywiście byłoby to napotkało największe trudności i przeszkody, a prócz tego wina jego nie była tak wielka, bo nie uważał, iż obecność jego postrzeżono.
Von Schlewe poznawszy zaraz, że jego słowa wywarły wrażenie, mówił daléj:
— Chccsz pan uwięzić Furscha w zamku, ale zapominasz szanowny panie d’Epervier, że gdy my tu rozmawiamy, on od odawna już wyniósł się ztamtąd. Krokami swojemi zatém nic nie dopniesz, a siebie samego wtrącisz w podwójny kłopot, który cię bez ratunku zgubi!
— Chociaż czuję, że pan masz słuszność, pragnę jednak dowiedzieć się od pana, na czém zależy ten podwójny kłopot? nieco ponuro powiedział naczelny inspektor, bo widział, że go chytrze oszukano. Pan z jednéj strony mniemasz o mojéj winie, którą panu z powodu ucieczki zawdzięczam?
— Z jednéj strony — tak jest, drogi panie d’Epervier; ale z drugiéj mianowicie zemstę samego człowieka, który się niczego nie lęka i w takim razie zaprzysiągł panu śmierć. Jest to okropny człowiek! Jestem w tém samém położeniu, w tém samém co pan straszliwém niebezpieczeństwie — zważ pan zatém zamiar, jaki mnie tu sprowadza!
— Ale jeżeli mnie wszystko nie myli, pan i teraz przyczyniasz się do ukrywania zbrodniarza?
— Na miłość bozką, czyżem nie zmuszony? Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem w świecie, bo ten niegodziwy Fursch na to tylko używa przysługi, jaką mu wyświadczyłem, aby mnie napiętnować i zmusić do czynienia wszystkiego czego żąda, gdyż mi grozi, że wyda i mnie i pana, drogi panie d’Epervier. Cóż sobie robi taki szubienicznik z tego że nas zgubi? Jest to najniebezpieczniejszy człowiek, jakiego ziemia nosi, a ja najnieszczęśliwszy, dopóki się nie wyrwę ze szponów tego okrutnika!
Baron wypowiedział te słowa z tak naturalną trwogą i tak wzruszonym głosem, że d’Epervier nie mógł się wstrzymać od uwierzenia jego opowiadaniu, tém bardziéj, że brzmiało bardzo naturalnie.
— Więc pan dla tego tylko ukryłeś i broniłeś złoczyńcy, że obawiałeś się jego zemsty? spytał.
— Rzeczywiście! naturalnie, mój jedyny panie d’Epervier! zawołał von Schlewe, ściskając rękę Eperviera aby swoim słowom dodać wartości.
Przychodzę tu przeciąż dla zasiągnięcia pańskiej rady, w jaki sposób moglibyśmy uwolnić się od tego okropnego człowieka? Żałuję mojéj dawniejszéj dobroduszności, w którą pana wplątałem jak najgłębiéj. Ale to się już stało i pozostaje nam tylko połączyć się i wspólne mi siłami uczynić tego człowieka nieszkodliwym.
— A wiesz pan dokąd się udał?
— Nie, drogi panie d’Epervier; nie miałem czasu dowiedzieć się o tém, bo niezwłocznie tu pośpieszyłem,, aby przeszkodzić najgorszéj rzeczy. Pomyśl pan tylko, gdybyś nas obu bezpotrzebnie był wydał prawu — ach, to okropna myśl! A wszystko przez niewczesną dobroduszność! Daj mi pan na to rękę, że mi nie odmówisz pomocy w uwolnieniu się od tego okropnego człowieka; daj mi pan słowo honoru, że potajemnie i ostrożnie razem obmyślimy właściwe środki do uczynienia nieszkodliwym tego nędznika.
Głos Schlewego zdradzał wielką trwogę — drżał.
— Chętnie, powiedział d’Epervier, kładąc swoją dłoń w dłoni barona; nie wiedziałem jaki jest stan rzeczy! Teraz mi pan wszystko objaśniłeś, wierzę że pańskie troski są usprawiedliwione. Mogliśmy byli obaj ich sobie oszczędzić. Masz pan już jaki plan?
— W drodze przyszła mi myśl — bojaźń mi ją podszepnęła. Wyjeżdżając tu z zamku, znalazłem jeszcze sposobność skłonienia hrabiny Ponińskiéj, aby usiłowała dowiedzieć się od Furscha, dokąd się udaje, bo dla mnie było to niepodobieństwem?
— Hrabina — miewa także stosunki ze zbrodniarzem? spytał zdziwiony d’Epervier, bo wyrażenie się barona kazało domniemywać się poufałości.
— Zdaje mi się, że panu kiedyś wspominałem, drogi Panie d’Epervier, że idzie tu o pewną rodzinną tajemnicę — ten Fursch był kiedyś bardzo porządnym człowiekiem, kancelistą, hrabina zna go jeszcze z owego czasu!
— I pan mniemasz, że zwierzył się téj pięknéj kobiecie z tém dokąd się udaje?
— Nie wątpię o tém — ale aby się nawet tego dowiedzieć, musimy postępować z największą ostrożnością; pan nie uwierzysz jak niebezpieczny, mściwy i przebiegły jest ten Fursch!
— Wierzę panu, a jednak nie boję się go tyle co pan! odrzekł pan d’Epervier.
— Tém lepiéj! Jeżeli uda się nam uwięzić podstępem, wtedy uwolnimy się od kłopotów, których niestety! moją dobrodusznością znowu przysporzyłem. Zjedz się pan zemną jutro wieczorem w zamku Angoulême, drogi panie d’Epervier!
— W zamku Angoulême? powtórzył naczelny inspektor z pewną przyjemnością.
— Zasięgniemy rady hrabiny, kobiety równie roztropnéj jak pięknéj — ale gdy się tam spotkamy, pamiętajmy o jak największéj ostrożności — nikt o tém nie powinien wiedzieć! Słyszysz drogi panie d’Epervier? Nikt!
— Zgadzam się — spotkanie nasze nastąpi zupełnie potajemnie!
— Nie przyjeżdżaj pan nawet swoim powozem, lepiéj weź pan dorożkę!
— Tak też zrobię! O ktôréj godzinie będziesz mnie oczekiwał baronie?
— Zdaje mi się, że najstosowniéj około dziesiątéj wieczorem. Będziesz pan widział nieco przedstawienia, sam nie będąc widzianym.
— O, pan jesteś nadzwyczaj łaskaw i uprzejmy!
— Proszę, proszę, kochany panie d’Epervier, poszepnął von Śchlewe, ściskając mu rękę z zobowiązującym uśmiechem — naradzimy się z hrabiną przy szklaneczce wina!
— Winu dajmy pokój, od kilku dni cierpię na dosyć silne uderzenia krwi!
— Ach — i nie radziłeś się pan lekarza?
— Powiedział mi właśnie, że dla uniknienia apopleksji powinienem się wstrzymać od wszelkich rozpalających napojów!
— Dobrze, drogi panie d’Epervier! Do widzenia jutro wieczorem. w czarodziejskim zamku przy. lasku Bulońskim! Odchodzę od pana z przyjemną myślą, iż przekonałem pana, że najlepiéj wyjdziemy działając razem bardzo ostrożnie — zaręczam, że mi pan niedowierzałeś?
— Coś podobnego było w rzeczy saméj — proszę po tysiąc razy o przebaczenie!
Von Schlewe uśmiechnął się uprzejmie.
— Szczęśliwy jestem, że pana nawróciłem, rzekł żegnając się — bywaj pan zdrów, panie d’Epervier!
Naczelny inspektor odprowadził, barona aż do powozu czekającego na ulicy la Roquête, i zupełnie był przekonany o szczerości zamiaru Schlewego.
Ten baron był to zręczny komedyant.


ROZDZIAŁ VII.
Zatruta Limoniada.

Gdy służący doniósł Schlewemu, że w kilkakrotnie przechodzącym poznał niewątpliwie pana d’Epervier, wiedział zaraz, że ten d’Epervier byłby dołożył wszelkich starań ku uwięzieniu zbiega, w skutek czego nietylko baron za ułatwienie ucieczki i czynną pomoc byłby stawiony przed sądem przysięgłych, ale nadto zamek Angoulême i hrabina byliby pociągnięci do odpowiedzialności.
Należało więc cokolwiekbądź przeszkodzić temu niebezpiecznemu zamiarowi Eperviera — pojął to baron natychmiast.
Nie tracąc więc czasu na naradę z hrabiną, pośpieszył czémprędzéj do la Roquête, lecz tymczasowo miał. na oku jedyny cel przeszkodzenia téj nocy krokom pana d’Epervier.
Jakoż rzeczywiście było to najważniejsze zadanie chwili.
Wystąpieniu Eperviera zapobiegł tak usilnie i łatwo, że teraz gdy uspokojony w powozie wracał do hotelu, uśmiech tryumfu spoczywał na jego siwém, pomarszczoném obliczu.
Ale przy téj sposobności przekonał się, że Epervier może być dla niego człowiekiem niebezpiecznym, jeżeli go nie uczyni nieszkodliwym.
Von Schlewe wiedział dobrze, że tego rodzaju dobrodusznych ludzi, gdy ich sumienie nagle dręczyć zacznie, wielce obawiać się należy, bo działają na ślepo.
A oprócz tego musiał bronić zagrożonego Furscha, nietyle z powodu szlachetnéj wdzięczności za spełnione dla niego czyny, ile raczéj, że jeszcze dobrze użyć go zamyślał.
Baron wiedział bardzo dobrze, dokąd się uda Fursch, gdy mu się zamek wyda niebezpiecznym: znał dobrze schronienie obu zbrodniarzy.
Może i sam je dla nich przygotował.
Policyanci mogli ich długo szukać po wszystkich cyrkułach Paryża — byli pewni, że ich nikt nie znajdzie.
W domu jakkolwiek odosobnionym, pomimo wszelkiéj ostrożności, zawsze im groziło niebezpieczeństwo zdrady, bo policya, jak wiadomo, zawsze utrzymywała swoich sprzymierzeńców właśnie po kryjówkach — potrzeba zatém było wynaleźć bezpieczniejsze schronienie, znaleźli je na jednym szonerze, stojącym za miastem przy brzegu Sekwany.
Niewielki ten, ale bardzo przyzwoity statek, którym w razie potrzeby dopływano aż do morza i nawet na niém się utrzymywano, baron tanio najął dla Furscha i Rudego Dzika.
Nikt nie domyślał się obecności dwóch zbrodniarzy na tym zdala od zgiełku miejskiego spoczywającym szoferze, bo Fursch postarał się, aby ten stał na kotwicy w dosyć niezaludnioném miejscu Sekwany.
To tém mniéj uderzało, że w niejakiém oddaleniu, stały jeszcze na kotwicach liczne większe i mniejsze okręty.
Policya portowa nie dokonała na nich rewizyi, dla tego, że stały daleko po za miastem.
Gdy nadszedł najbliższy wieczór, baron na godzinę przed umówieniem się przybył do zamku hrabiny Ponińskiéj, dla należytego przygotowania jéj do odwiedzin i pana d’Epervier.
Właśnie podjeżdżały pod ganek liczne ekwipaże gości Leony, którzy w sali jéj zamku szukali i znajdowali rozkosze życia.
Chociaż po innych salonach usiłowano naśladować jéj widowiska, a nawet oprócz przedstawiania żywych obrazów, kopiowano także drażniące zmysły śpiewki Teressy, tudzież kankan, były to jednak dotąd tylko naśladowania, niewyrównywające oryginałowi.
W zamku Angoulême upajano się szampanem, zmysłowością, pianą pryskającą, świeżą, nieporównaną pianą — w innych zaś miejscach męty, drożdże, gruba zmysłowość, za nadto ich zamiar zdradzały.
U Leony wszystko było grzechem wyrachowanym, zalotnym, wyzywającym grzechem — ale plastycznym, poetycznie przyodzianym i osłonionym.
Kłamała tylko małemi szatańskiemi szponami i rękami ukrytemi po za firankami z brokatu, a czarować tém więcéj, im się mniéj pokazywała.
I dla tego wieczory pięknej hrabiny nie traciły nic na swojéj przyjemności, chociaż ich pustoszące tchnienie coraz się bardziéj rozprzestrzeniało i zarazę roznosić.
Leona sama nigdy się nie pokazywała, nie należała nawet nigdy do gości w salonie — podobna do szatańskiego bóztwa, z ukrycia kierowała zgubnemi przedstawieniami — była duszą wszystkiego — użyciu dodawała powabu, ale tylko kierując niém, urządzając i wymyślając.
Miała do tego talent, którego jéj piekło udzieliło.
Czuła to — wiedziała — że cel swój osiągnęła. Wykonywała władzę, była despotką — a jéj siepaczami były: użycie, grzech, czar i zmysłowość.
Panowała — z zamku rozszerzała się jéj władza coraz daléj a daléj... ona, córka owego pierwszego Napoleona, owego chciwego władzy Korsykanina, posiadała tę samą żądzę panowania, którą po nim odziedziczyła.
Nie przebierała w środkach dopięcia swojego celu — podobnie jak jéj ojciec, który swojéj ambicyi poświęcał życie milionów ludzi.
Co ją obchodziły zatracone dusze?
Siniała się szyderczo, gdy jéj o tém mówiono — śmiała się, jakby chciała powiedzieć: Czémże są dla mnie ci głupcy? Pragnę bądź co bądź panować — oni wszyscy mają być niewolnikami mojéj woli — w prochu u nóg moich tarzać się, a nogą grzbiety ich przygniatać pragnę.
Powodziło się Leonie — radowała się tém powodzeniem.
Siedziała w przymkniętéj niszy salonu, z któréj niewidziana przypatrywać się mogła przedstawieniom i gościom, z któréj wychodziła na korytarz idący po za Ułudnie urządzonemi pozostałemi niszami, altanami i grotami.
Wiemy już, że z tego ukrytego korytarza mogła zaglądać do wszystkich nisz na pozór nie dających się podpatrzyć i ukrytych.
Lubiła widzieć oddanych grzechowi w całém ich odurzeniu — bo się cieszyła — na taki widok doznawała rozkoszy — czuła przytém zaspokojenie, użycie, wstrząśnienie nerwów.
Dało się słyszeć lekkie pukanie i spłoszyło pulchną hrabinę z ottomanki, na któréj w niszy spoczywała, gdy czarowne tony do jéj uszu dochodziły.
Pukanie przestraszyło ją — jednemu tylko człowiekowi wolno było wchodzić na korytarz za niszami, był nim baron von Schlewe — on też ukłonił się i wszedł do matowo czerwonawo oświetlonéj rotundy, gdy się drzwi otworzyły.
— Jesteś pan wzruszony baronie, jakieś różowe tchnienie spoczywa na twoich policzkach, z uśmiechem poszępnęła pani z Angoulême — co słychać? Ale przypominam sobie, że wczoraj wieczorem wyjechałeś z zamku niezmiernie wzruszony?
— Niezmiernie, moja łaskawa hrabino, z pewnością niezmiernie, bo dzisiaj przybywam z gotowemi planami jako zwycięzca!
— Jak zawsze, baronie! Kiedyż to uległeś, ilekroć tylko chodziło — o roztropność i chytrość?
— Bardzoś łaskawa, moja najszanowniejsza przyjaciołko! poszepnął von Schlewe i podniósł, kłaniając się, miękką, białą rękę Leony do ust swoich — ona nie broniła mu tego — ale na jéj pulchnie pięknéj twarzy zadrgał ironiczny uśmiech.
— Któż tym razem jest tym nieszczęśliwym zwyciężonym? spytała hrabina, wskazując baronowi, aby usiadł.
— Podziwiam swobodę i spokojność mojéj łaskawczyni, powiedział siadając z odpowiedniém poruszeniem głowy — mnie się zdaje, że pani słyszałaś wczoraj w wieczór doniesienie mojego służącego?
— Co do pana d’Epervier?
— Tak jest!
— Więc, — i czémże się przerażasz z tego powodu <o mnie?
— Wielką odwagą i małą ciekawością!
— Muszę ci wyznać, kochany baronie, że ten pan d’Epervier i jego sprawy prawie mnie nie obchodzą!
— Podzielam to zdanie pani — ale tym razem sprawy jego są naszemi sprawami!
— Mniemasz pan, że ze względu na Furscha?
— Właśnie jak łaskawa pani mówisz!
— Nie wiedziałam, że ta sprawa pana d’Epervier staje się moją...
Schlewe wyglądał mniéj blady i siwy niż zawsze — śmiał się...
— Nie zważając już na moją nic nieznaczącą osobę, która w tę sprawę jest zawikłana...
— Ach, tak, przypominam sobie. Pan ocaliłeś tego człowieka.
— Nie zważając na to, powiadam, byłoby rzeczą wielce fatalną, wielce kompromitującą, moja łaskawa pani, gdyby wczoraj wieczorem była policya obsadziła zamek Angoulême, i zbiegłego więźnia z la Roquête w nim znalazła!
— A to dla czego baronie? Czyżby ów zbieg, aby się czuć bezpiecznym, nie mógłby się równie łatwo wcisnąć i do Tuileries, i dać się w cesarskim zamku schwytać policyantom?
Von Schlewe złośliwie się uśmiechnął.
— Hm — hm! Pani zapominasz, że ów Fursch wie o nas więcéj aniżeli o cesarzu!
— Przystąp pan do rzeczy — co stanowi pańskie zwycięztwo?
— Skutek jego dopiero od pani zależeć będzie, najłaskawsza przyjaciółko!
— Ach, co za galant! zaśmiała się Leona, ciekawam!
— Pan d’Epervier przybędzie tu za godzinę, aby od pani i odemnie dowiedzieć się, gdzie się Fursch znajduje, i naradzić się, jakimby go sposobem pochwycić.
— Nic na to odpowiedzieć nie umiem baronie!
— A jednak musiałem tak postępować, moja łaskaw — czyni, dla zapobieżenia temu, aby niepospolicie dla nas niebezpieczny d’Epervier zeszłéj już nocy nie poczynił kroków, mogących sprowadzić dla pani i dla mnie najgorsze następstwa! Nie ukrywajmy przed sobą dłużéj najłaskawsza hrabino, najgorszych następstw — bo Fursch nie byłby nas oszczędzał!
— Mniemasz pan, że ów d’Epervier skłoni się do zaniechania zamiaru wydania urzędnikom swojéj tajemnicy?
— To nic, dostojna przyjaciółko, on stanowczo załatwi przykrą sprawę, czego pierwéj nie obawiałem się — jeżeli tylko tego dożyje!
— Czy pana dobrze rozumiem, baronie? — D’Epervier będzie nam szkodził, zgubi nas, skoro pozna, że nie jesteśmy jego stronnikami i przyjaciółmi; strasznie nam szkodzić będzie, jeżeli jutrzejszy dzień przeżyje!
—— A więc gotów jesteś...
— Nie dopuścić tego, uzupełnił von Schlewe; nie zapominaj łaskawa pani, że mamy tylko do wyboru między nim a nami!
— Pan jesteś Mefistofil! Z jakąż szatańską spokojnością i zdecydowaniem podpisujesz i uzasadniasz wyrok! rzekła cicho i nadsłuchując spojrzawszy na stronę.
— Nazwiéj mnie pani raczéj przezornym, który nietylko myśli o sobie, lecz też swoją łaskawą i dostojną przyjaciółkę od zguby uchronić pragnie!
— A więc jest także łaskaw i troskliwy! odpowiedziała Leona, a jéj marmurowe rysy usiłowały przybrać minę pokrywającą niepokój, jaki ostatnie słowa Schlewego w niéj wywołały.
— Łaskawa pani zdajesz się być niezadowoloną ze mnie, to mnie mocno zasmuca — ale działam w najlepszym przeświadczeniu! Nie powinno przyjść do tego, aby ten d’Epervier popełnił szalony czyn wykrycia tajemnicy dotyczącéj ucieczki Furscha — nie powinno przyjść do tego aby nas zdradził — niezmierne obawiam się następstw, i dla tego mówię: musimy naczelnego inspektora z la Roquête przyjąć tu uprzejmie i zręcznie zabawić go, coś mu o Furschu powiedzieć, knuć plany — przedewszystkiém postarać się, aby nie przedsięwziął szkodzących nam kroków.
— Pan już zapewne coś postanowiłeś, drogi baronie? Uprzejmości i zabawy nie zabraknie!
— Wiem o tém najłaskawsza hrabino! Jak mogłem ośmielić się użyć tych słów? Kto wejdzie do zamku Angoulême, ma do zbytku wszystkiego o czém wspomniałem! Widzę karafkę na marmurowym stoliku — zawiera jakiś pięknie zabarwiony płyn.
— To limoniada, baronie, a na srebrnéj podstawce lód, dla chłodzenia jéj, lubię ją, bądź łaskaw nalać mi jéj trochę!
— Szczęśliwy jestem, że mogę pani usłużyć, moja najłaskawsza! poszepnął baron, i wstał, aby przystąpić do małego stolika, stojącego na boku w matowo oświetloné rotundzie. Von Schlewe wziął karafkę z różowym płynem bardzo zimnym, i napełnił jedną z ozdobnych, kosztownych, kryształowych szklanek, obok na srebrnéj tacy stojących.
Poczém podał limoniadę hrabinie.
— Dziękuję — reszta zostaje do pańskiego rozporządzenia!
Leona napiła się ze szklanki i udała, że nie widzi, jak baron ukłoniwszy się znowu przystąpił do marmurowego stolika i coś wsypał do prawie pełnéj jeszcze karafki; limoniada przez chwilę zapieniła się — ale potém znowu zupełnie była jasna.
Zbliżyły się do niszy bujające kroki, cicho otworzyła drzwi jakaś zamkowa bajadera. Piękna Miranda, złotem połyskujący motyl z czarnemi włosami i ciemnemi oczami, z miną zapytującą wytknęła zachwycającą główkę przez otwór.
Leona spojrzała ku niéj — von Schlewe powitał ją siwém okiem.
— Pan d’Epervier, zameldowała półgłosem zalotnie ładna bajadera.
— Jaki słowny! poszepnął baron.
— Wprowadź go tutaj, kochana Mirando! rozkazała hrabina.
Ładna dziewczyna znikła.
— Zdaje się, że już był w salonie, powiedział von Schlewe po cichu, w przeciągu czasu jaki mu pozostał na zrobienie tej krótkiéj uwagi, ten naczelny inspektor jest to bardzo gorliwy wielbiciel utworów mojéj łaskawczyni!
Leona zaledwie powstrzymywała wyraz swojego marmurowego oblicza — gdzie klękali arcyksiążęta i książęta, tam nic nie znaczył poklask takiego inspektora.
Ładna Miranda otworzyła drzwi obicia w niszy — na progu ukazał się z głębokim ukłonem pan d’Epervier.
Hrabina z uprzejmą miną powstała z sofy, na któréj siedziała.
Bajadera zamknęła drzwi.
— Pozwól mi, najłaskawsza hrabino, powiedział von Schlewe wstępując między nią a gościa, przedstawić ci pana d’Epervier, naczelnego inspektora z la Roquête — jest to przyjazny mi pan, o którym właśnie wspominałem pani!
— Witam pana! wymówiła Leona, a na jéj pięknej twarzy zabłysł pogodny, nieprzeparty uśmiech.
Zaślepił on, porwał Eperviera — ujrzał znowu przed sobą hrabinę bez tiulowéj sukni w zimowym ogrodzie zamku, jako wzór Zuzanny wstępującej do kąpieli.
— I mnie niezmiernie zobowiązuje wysoka gościnność pani hrabiny, wyrzekł nieco pomieszany d’Epervier — przedewszystkiém więc moje najczulsze dzięki za takie odznaczenie!
— Pragnę, abyś pan mógł jak najczęściéj u mnie szukać rozrywki! odpowiedziała z uśmiechem i pięknie ukształtowaną, białą ręką, z któréj zwieszał się szeroki rękaw koronkowy, wdzięcznie wskazała blizkie krzesła.
— Byłeś pan już w salonie? spytał von Schlewe, gdy usiedli.
— Nie mogłem oprzeć się pokusie; czarownie piękne wszystko, co się tam słyszy i widzi!
— Ale przez to już tu pana zauważano? spytał von Schlewe nieco spokojny, ale jednak nie tyle, aby to uderzało.
— Rozumiem, co pan baron chcesz powiedzieć! Pamiętałem słowa pańskie i nikt mnie nie widział, prócz świecącego złotem motyla, który na moją prośbę wprowadził mnie do jednéj z nisz, a potém tutaj.
— Wybornie drogi panie d’Epervier! Nie byłbym mianowicie w stanie zaręczyć panu, że ów zręczny a niebezpieczny człowiek nie ukrywa się w sali pod maską jakiego generała lub posła. Wiesz pan że tu w Paryżu a dworze nawet często nie jesteśmy pewni czy nie siedzimy obok jakiegoś w najgorszym rodzaju niegodziwca.
— Urząd mój niestety! aż nadto dobrze poznajomił mnie z nimi! Wyznać muszę, iż ma tę niekorzyść, iż zamiast swobody wszędzie nieufność wzbudza. To tak częste i stwierdza się nieraz tak trudnemi do uwierzenia doświadczeniami, że są towarzystwa, które odwiedzam tylko skrycie uzbrojony i w których nic do ust nie biorę.
— Czyś pan tę nieufność i tutaj z sobą przywiózł? z zimnym uśmiechem spytała Leona, patrząc na Eperviera skamieniałym wzrokiem.
— W obec kwiatów i motyli, w obec najad i dryad trzeba się tylko uzbrajać we wstrzemięźliwość! z uprzejmością odpowiedział naczelny inspektor.
— I mimo tego myślę, że pański pancerz pękł, że pańska ostrożność, niedowierzanie i uzbrojenie nic panu nie pomogły, szelmowsko zaśmiał się baron — z tego, kto go głębiéj przejrzał, djabeł w owéj chwili naśmiewał się.
— Słyszę, przerwała rozmowę Leona, że chcesz dopomagać baronowi w pozbyciu się i zabezpieczeniu od owego niewdzięcznika i niepoprawionego, nad którym i ja niestety! za długo miałam miłosierdzie — straszny to złoczyńca!
— Wierzyłem równie długo, że przynajmniej dotrzyma słowa i niezwłocznie wyjedzie z Europy, dodał von Schlewe, ale oszukał mnie!
— Dla tego to postanówmy niezwłocznie, aby go uczynić nieszkodliwym i naprawić nasze bezprawie! z zapałem na seryo powiedział d’Epervier.
— Chętnie, ale pizedewszystkiém — pozwólcie mi panowie małéj przerwy! wtrąciła Leona i poruszyła złotym dzwoneczkiem, który przed nią stał na stoliku.
Ukazała się złotem błyszcząca bajadera.
— Każ, kochana Mirando, aby nam podano szampana!
Czarująca, lekka, jak sarna tancerka miała już zniknąć i rozkaz wypełnić, gdy von Schlewe szybko podniósł rękę.
— Za pozwoleniem, powiedział uprzejmie: pan d’Epervier jest nieco cierpiący — lekarz zakazał mu używać wina!
Leona napiła się stojącéj przed nią limoniady.
— Za nadto pan jesteś łaskaw, drogi baronie. Rzeczywiście wołałbym prosić o trochę limoniady!
— Lękam się, czy pan tylko przez grzeczność nie chcesz podzielać mojego gustu! z uśmiechem rzekła Leona, gdy bajadera, jedną z kosztownych kryształowych szklanek napełniła chłodnym płynem z karafki i na srebrnéj tacy podała ją panu d’Epervier, który wypił.
— Jakże orzeźwiające, chłodne i smaczne! wyznał.
Miranda chciała napełnić drugą szklankę dla barona — ale podziękował prędko, widocznie aby piękną bajaderę jak najprędzéj wyprawić.
— Przystąpmy do rzeczy, rzekł przytłumionym głosem, gdy się drzwi zamknęły — czy mogę przełożyć mój projekt?
Leona odpowiedziała zapraszającém poruszeniem ręki.
Pan d’Epervier przyłączył się do niéj.
— A więc, uważam za najlepsze, abyśmy tego człowieka uprzątnęli, to jest abyśmy go na zachodnio-indyjski okręt wsadzili — środki i drogi po temu łatwo znajdziemy!
— Przebacz, szanowny baronie, zapominasz na ten raz, że ten Fursch pierwszym lepszym okrętem powróci?
— Już on niemłody — prócz tego dadzą się poczynić przygotowania, które mu to niepodobném uczynią.
— Ale przedewszystkiém potrzeba, abyśmy dowiedzieli się gdzie przebywa! zauważył Epervier.
— Tę wiadomość, jak już oświadczyłem panu, zawdzięczamy łaskawéj hrabinie! Fursch i kompanista znajdują się w oberży pod „Trzema liliami,” znajdującéj się w końcu Vincennes na lewo od drogi.
— I tam policya nie była?
— Zapewne być musiała, z przelotnym uśmiechem odpowiedział von Schlewe; nie zawsze się to znajduje, czego się szuka! Ta oberża ukrywa w niełatwo odkryć się dającéj izbie, złoczyńców.
D’Epervier rzucił pytające spojrzenie na Leonę.
— Tak jest, jak mówi pan baron, i wyznać muszę, że i ja wołałabym wysłanie niż wydanie sądowi.
— To życzenie rozstrzyga — odrzekł d’Epervier, i gdy mu było gorąco, napił się znowu zimnéj limoniady.
— A zatém — słuchajcie państwo! Na ten przypadek już zebrałem niejakie objaśnienia. Okręt „Rekin“ za trzy lub cztery dni odpływa z Hawru udając się do Kalkutty — ale przy ujściach Gangesu panuje pustosząca cholera, któréj ulegają prawie bez wyjątku wszystkie starsze przybywające tam osoby. „Rekin“ gotów jest zabrać tego człowieka.
— To wszystko byłoby bardzo sprzyjające! wyznał d’Epervier.
— Jutrzejszéj nocy jak najciszej musimy ująć dwóch łotrów i natychmiast ich wysłać do Hawru!
— Mówisz pan, że oberża leży odosobniona — samotna?
— Zupełnie; tam robota pójdzie nam całkiem łatwo, jeżeli będziemy mieli wieczorem w pogotowiu sześciu silnych chłopów — zamknięty powóz ja przygotuję!
— Wybornie, drogi baronie! O czasie i bliższych okolicznościach znajdziemy jeszcze czas pomówić jutro w dzień.
— Zaszczycisz mnie pan swojemi odwiedzinami — cieszę się bardzo, że będę mógł pana przyjąć — lecz dla czego pan się śpieszysz?
— Fatalne uderzenie krwi! wyznał pan d’Epervier wstając.
— Proszę, limoniada sprowadzi krew na dół, radził baron: wybornie chłodzi!
— Bardzo dobrze działa, pochwalił d’Epervier, wypróżniając szklankę; bardzo orzeźwia!
Potém ukłonił się uniżenie ulotnie podnoszącéj się hrabinie, która pozostawiła baronowi odprowadzenie gościa.
— Do widzenia, mój drogi! szepnął von Schlewe, gdy pożegnał Eperviera na terrasie.
— Około południa będę u pana, odpowiedział tamten cicho i odszedł przez park.
— Już z tego nic nie będzie! mruknął von Schlewe, patrząc za nim.
Nazajutrz rano pan d’Epervier uczuł się bardzo cierpiącym, i gdy przywołany lekarz wszedł do jego pokojów, znalazł naczelnego inspektora już nieżywego leżącego na podłodze obok fotelu.
Zaniesiono go natychmiast do łóżka, ale lekarz oświadczył, że już dla pana d’Epervier nie ma żadnego ratunku — stwierdził, że śmierć nastąpiła w skutek apopleksyi, i że zapewne pan d’Epervier nie usłuchał jego przestrogi co do wstrzymania, się od rozpalających trunków.
Lekarz mylił się, jak się to często dzieje.
Pan d’Epervier nie w skutek rozpalającego lecz chłodzącego napoju, do którego baron coś domieszał, co za nadejściem śmierci zostawia znaki podobne do skwapliwie za przyczynę skonu podawanéj apopleksyi.
W orszaku żałobnym pana d’Epervier, wielkim i okazałym, widziano także barona Schlewego w bardzo eleganckim powozie.


ROZDZIAŁ VIII.
Sandok i Moro.

Upłynęło kilka tygodni, gdy do pałacu przy ulicy Rivoli zbliżała się ostrożnie lekkonoga postać, śpieszyła zaś tuż przy domach i kratach.
Był to pachnący letni wieczór, a ulice pokrywał zmrok powstający wówczas, gdy miejsce słońca na ciemno-błękitném niebie zajmie księżyc i gdy zabłysną gwiazdy.
Lekkonoga postać, która widocznie korzystała z cienia drzew po części aż do sztachet do ulicy sięgających, prędko zbliżała się do pałacu księcia — nogi miała czarno ubrane.
Ale gdy się bliżéj przypatrzono powoli jak kot podsuwającemu się, poznawano, że nietylko nogi były nieobute, ale i od natury czarną miały barwę, tak jak i twarz nakryta kapeluszem było czarna, a przynajmniéj bardzo ciemno-brunatna.
Gdy przybył do wejścia w kracie i znalazł je zamknięte, namyślał się, czy przechodząc werandę dostać się do Parku, jakby nie chciał aby go widziano.
Namyślał się jednak niedługo, obejrzał się, i gdy nikogo blizko nie było, z zadziwiającą zręcznością i siłą przelazł przez kratę do ogrodu.
Tu przez chwilę czekał i słuchał.
Delikatny słuch dał mu poznać, że w parku jeszcze ktoś chodzi.
Czy Moro co złego zamierzał, że tak starannie unikał, aby go nikt nie postrzegł?
Elastycznie i giętko podczołgał się pod cień drzew i uważał, kto to chodził po aleach parku.
Oko przekonało go wkrótce że to książę i jego dwaj ze stolicy przybyli w liściastych aleach spacerowali, że Małgorzata i Józefina szły za nimi, a nakoniec, że Marcin postępował o kilka kroków w tyle.
— O biedna córka massy! mruknął czarny wspomniawszy o zabitym chłopcu: nosi czarne suknie i bardzo smutna — biedna piękna córka!
Nagle zabłysły oczy Mora.
Znalazł tego właśnie kogo szukał, i dla którego tu przyszedł.
Za Marcinem szedł jeszcze ktoś przez alee — zdawało się, że i on jako wierny sługa idzie za swoim panem.
Moro w tym ostatnim poznał czarnego brata Sandoka.
Cicho i szybko jak myśl przedarł się przez krzaki ku alei i dotknął ramienia Sandoka, tak, że tego przechodzący nie widzieli.
— Ach — dobry bracie Moro!? szepnął Sandok cicho, gdy się szybko obrócił i poznał czarnego.
Moro położył palec na ustach.
— Nikt wiedzieć! szepnął.
— Czekaj tutaj — massa iść do pałacu — Sandok przyjdzie potém tutaj, dobry bracie Moro!
Czarny zrobił nieme, zgadzające się poruszenie, i szybko napowrót poskoczył pomiędzy drzewa, gdy Sandok, jakby nigdy nic nie zaszło, za Marcinem pośpieszył ku werandzie, pomiędzy któréj zielono otwartemi ścianami zapraszająco przeglądał stół wspaniale nakryty i kosztownemi lampami oświetlony.
— Gdy wszyscy zasiedli, a lokaje przynieśli potrawy i napełniwszy kieliszki uwijali się tu i owdzie, Sandok znalazł sposobność szepnąć kilka słów sternikowi Marcinowi, blizko niego stojącemu.
— Jeżeliś przybył w tym celu, to bądżże ostrożny Sandoku, wiesz, że baron i hrabina jeszcze cię śmiertelniéj nienawidzą, od czasu jak im zabrałeś listy, powiedział cicho. Robisz minę, jakbyś chciał powiedzieć, żeś szybszy i przebieglejszy niż oni! Mimo to ostrzegam cię, najsilniejszego i najdoświadczeńszego nieraz okpiewają!
— Nie bójcie się, sterniku Marcinie, poszepnął Sandok, obaczymy kto wygra. Sandok przysiągł, że albo zły anioł udusić barona, albo Sandok umrzeć w Sekwanie!
— Idź już idź — ja tu pozostanę! z lekkim uśmiechem odparł Marcin, bo widział, że czarnego dręczy niepokój.
Kiwnął więc sternikowi głową i wielce uradowany znikł w ciemnych aleach.
Zaraz potém przystąpił do Mora nieruchomo stojącego niedaleko.
— Cóż to, dobry bracie? zapytał błyskając oczami.
— Baron jest w willi hrabiny. Noc sprzyja, marszałek zamku odjeżdża!
— Więc myślisz że powinniśmy schwytać barona?
— Téj nocy bracie Sandoku — noc najlepsza! Baron przyjechał powozem do willi hrabiny, znowu odjedzie z samym tylko stangretem. Sandok i Moro dopędzą powóz, baronowi gębę zawiążą i porwą go!
Albo i stangreta zabija?
— Nie dobrze jest, jeżeli Moro cesarski zabije człowieka, szepnął Moro; stangret musi żyć, a barona potajemnie wziąć do zamku St.-Cloud!
— O, brat Moro ma dobry plan — Sandok ma przyjaciół, przeklęty baron dostanie się do pokoju śmierci, co za wielka radość! — Sandok zdjąć liberyę i także pójść jak brat Moro!
— Ale prędko, bardzo prędko, poszepnął Moro, gdy Sandok śpieszył do mieszkania służących.
— Wkrótce potém Sandok przystąpił znowu do Mora pod cieniem drzew. Zdjął swoją niebieską, srebrem wyszywaną liberyę, przywdział ciemny płaszcz, stary i szary kapelusz, i krótkie po kolana spodnie jak Moro, tak że jego czarne nogi od spodu widne były.
— Można dobrze podsunąć się, i dobrze biegać! mruknął pokazując nogi.
— O, bardzo dobrze, bracie Sandoku! odpowiedział Moro, widocznie w najlepszym humorze będący, jakby i jemu zamierzone schwytanie barona sprawiało największą radość.
Dwaj czarni wleźli łatwo na drzewa, przebyli kratę i spuścili się na ulicę Rivoli, potém prędko pobiegli w stronę lasku Bulońskiego.
Ulice były bardzo ożywione. Powozy i piesi jak szeleszczące koniki polne zapełnili całą szeroką drogę, a kto był nieuważny i niezręczny, ciągle narażał się na niebezpieczeństwo zostania przejechanym lub stratowanym.
Dwaj murzyni bardzo szybko przesuwali się pomiędzy tłumem i wkrótce też dostali się na drogi lasku Bulońskiego.
Mogło być około godziny jedenastéj, gdy się ujrzeli obok parku i willi hrabiny Ponińskiéj. Okna i drogi były tam jasno oświetlone, po drugiéj stronie drogi stał szereg powozów.
Moro pociągnął Sandoka do kraty leżącéj w głębokim cieniu, aby ich nie postrzegli rozmawiający z sobą stangreci i lokaje.
Udało się im niepostrzeżenie przejść przez szeroki wjazd do przodowego parku.
Sandok, jak wiemy, znał nietylko zarośla i klomby, lecz także i wewnętrzny rozkład zamku.
— Dwa wyjścia, poszepnął swojemu towarzyszowi, gdy się ostrożnie pomiędzy drzewami przesuwali. Moro zostanie tu od przodu — Sandok przejść tam do tylnych drzwi!
Moro skinął na znak że zrozumiał i poskoczył ku gruppie drzew, znajdujących się naprzeciw portyku.
Miał tu wyborne, spokojne stanowisko, z którego można i było zauważyć każdy powóz.
Sandok nie tak dogodne miał miejsce. Na terrasie paliły się wielkie kandelabry, w korytarzach paliły się tu świetne klosze, tam balony i lampiony — tam na klombach błyszczały niezliczone palące się kwiaty, a na licznych drzewach jaśniały światła aż do samych prawie Wierzchołków, jak na drzewkach Bożego Narodzenia.
Przytém wszędzie przechadzały się pary, rozmawiający panowie, śmiejące się tancerki, które śmiało swawoląc często wpadały w najgęściejsze zarośla, goniły się i drażniły.
Niełatwo zatém było znaleźć dobre ukrycie, z któregoby bez przeszkody można było uważać na wyjście obok terrasu.
Sandok musiał zaufać swojemu szczęściu, bo nigdzie nie był pewien i wkrótce to poznał, bo miłośne pary żadnego skrytego miejsca nie pozostawiły bez użytku, i właśnie najmocniéj ocienione najchętniéj wybierały na krótkie sielankowe chwile.
Nie pozostawało nic innego do czynienia, jak poprzestać na miejscu odleglejszém, gdyż byłoby wprost szaleństwem, gdyby Sandok chciał wyszukać sobie miejsca w blizkości czarownie oświetlonego terrasu. Nie ulegało wątpliwości, że tam by go znaleziono i uwięziono jako nieproszonego, z powierzchowności bardzo źle wróżącego gościa, a potém wkrótce poznanoby w nim znienawidzonego murzyna księcia.
To wszystko żadną miarą nie powinno było nastąpić.
Sandok więc umieścił się w pewnéj odległości tak ochroniony, że go niełatwo można było zamknąć, on zaś mógł widzieć dobrze, czy zbliża się jaki powóz ku tylnemu wyjściu, i czy to powóz barona, który on znał doskonale.
Goście już po części zaczęli się rozjeżdżać. Wychodzili na terras — a daleki trzask piasku świadczył, że wyjeżdżali, że powozy zbliżały się dla zabrania swoich znakomitych panów i odstawienia ich z powrotem do miasta.
Lecz Sandok pilnujący tylnego wyjścia, musiał także uważać na znak, który mógł dać w każdéj chwili Moro, w razie gdyby baron, podobnie jak inni goście, wsiadał do powozu we frontowym ganku.
Piękne balleryny, tu i owdziéj jeszcze jak elfy przechadzające się i swawolące po zielonych aleach, z cichym uśmiechem rozmawiały o swoich zdobyczach, o księciu de Montfort, o uprzejmym margrabi de Chalbert, o marnotrawnym perskim księciu Ulughu i stu innych. Oczy i uszy Sandoka były wszędzie.
Wtém nagle na wysokości terrasu spostrzegł dumną, wysoką kobietę — była to hrabina — a obok niéj jakiegoś nieco kulawego pana. Czarny porwał się — oczy jego ponuro zabłysły, pokazały się ich białka.
Sandok poznał barona — ten zdawał się na coś czekać — wtém potoczył się powóz po żwirowéj drodze — zbliżył się do terrasu, aby koło niego objechać. To byłe dosyć dla patrzącego, chciał zawiadomić Mora i czekać z nim na drodze, aż powóz z baronem przejedzie.
Szybko i zręcznie przebiegł przez puste już teraz alee — w rogu postrzegł niecierpliwego już Mora, który szedł za powozem i na wszelki przypadek chciał zwrócić nań uwagę swojego towarzysza. Radość i niecierpliwość zrobiła go jednak nieco opieszałym, tak iż można było przypuścić, że stangret Schlewego postrzegł go — lokaja przy nim nie było.
Dwaj czarni zeszli się i pomiędzy drzewami pośpieszyli do bramy wjazdowéj; nie mogli czekać w parku aż baron wsiądzie, boby jego powóz stracili z oczu.
Zatrzymali się zatém przy kracie ocienionéj drzewami i czekali, aż von Schlewe przejedzie.
— Tak bardzo dobrze, szepnął Moro, powozy wszystkie odjadą! Nie będzie żadnéj przeszkody!
— Masz słuszność, zdaje się, że już wszyscy goście — odjechali do Paryża, a baron będzie ostatni!
— Moro dobrze biegać, dopędzi powóz i wskoczy z tyłu!
— Oho, Sandok także umie biegać! Każdy z nas pobiegnie z innéj strony, nie z tyłu, z dwóch stron napadniemy na barona, a nim stangret usłyszy lub obaczy, baronowi szyję zdusimy i z powozu go wyciągniemy!
Padło właśnie kilka ciężkich kropli na liście drzew — chociaż nie było zupełnie ciemno, jednak panowała nocna pomroka, czego też sobie dwaj czarni życzyli. Gęste powietrze w koło się rozniosło, a głęboka cisza panowała w alei prowadzącéj do miasta.
Północ dawno już minęła.
Wtém drogą od przodowego parku, trzeszcząc po żwirze, zbliżył się powóz barona ku wyjazdowi.
Moro i Sandok pochyleni stali na czatach, jak dwa tygrysy, naprężone do rzucenia się na swoje ofiary.
Już widzieli ciemne zarysy powozu. Ponieważ deszcz zaczął padać, więc zawieszono w górze powozowe nakrycie, boków jednak z oknami nie wstawiono — zapewne aby wewnątrz powietrze przewiewało.
To się bardzo podobało dwom czarnym, którzy się trącili, bo to zasłaniało ich robotę przed wzrokiem stangreta.
Już powóz przybył do wyjazdu — już Moro i Sandok czekali, aby po ich stronie skręcił w alee — już zamierzali pozrzucać stare płaszcze przeszkadzające im w biegu.
Wtém postrzegli zdziwieni, że powóz kieruje się nie ku nim, lecz w stronę przeciwną.
Co to znaczyło?
Czy baron przeczuł, że go w alei czeka niebezpieczeństwo?
Czy stangret postrzegł Mora i ostrzegł swojego pana?
Te pytania lotem błyskawicy przebiegły po głowach dwóch czarnych; jednak mimo tego, nie tracąc czasu i nic nie mówiąc, przejęci tą samą myślą, poskoczyli na pokrytą ciemnością i bezludną drogę, dążąc za powozem barona, który szybko pędził w stronę odległéj Sekwany.
Wiadomo jak murzyni lekkie mają nogi, kiedy im chodzi o schwytanie ofiary.
Stangret Schlewego gwizdnął biczem dla popędzenia koni; nigdy tego nie czynił i czynić nie potrzebował — czy wiedział, że tu chodzi o wyścigi?
Sandok i Moro wnet postrzegli, że odległość między nimi a pędzącym powozem zmniejsza się — ale mimo tego tak się wysilali, że dla innych przebyć tę odległość byłoby niepodobieństwem.
Sandok przypuszczał już także, iż wie, że jest ścigany, bo nie mógł pojąć ani tego kierunku, ani pośpiechu powozu. Być więc może, że wypadnie i stangreta uczynić nieszkodliwym. Lecz to nie mogło w niczém zmienić raz ułożonego planu. Dla murzyna Eberharda było to niezrównaném dobrodziejstwem, módz nakoniec ukarać i uczynić nieszkodliwym tego łotrowskiego barona.
Moro i Sandok coraz bardziéj zbliżali się do powozu — coraz prędzéj śpieszyli za nim, zaledwie końcami nóg dotykając ziemi — biegli w równéj linii, tak jednocześnie dostać się mogli na stopnie powozu. Za kilka minut mieli dosięgnąć celu, bo już rękami mogli dotknąć powozu. Wtém zdało się Sandokowi, że ktoś wyjrzał z głębi powozu.
Mógł się bardzo mylić. Ciemność nocy i pośpiech mogły spowodować taki łudzący obraz.
Sandok nieco wyprzedził, bo chwytał za stopień. Moro usiłował uczynić to samo. I tak byliby po dwóch stronach go dopadli.
Sandok o jeden krok był na przedzie — pochylony wskoczył z boku na żelazny stopień przy drzwiczkach i jak kot uczepił się sprężyny przy budzie.
W téj chwili uczuł, że i Moro również dopadł do drzwiczek z drugiéj strony.
Czarna skóra oddzielała ich jeszcze od wygodnie wewnątrz siedzącego barona, a wysoko podciągnięta ściana od kozła nie dozwalała stangretowi spostrzedz ich, musiałby chyba przechylić się na jedną stronę.
Sandok uważał, że teraz czas rozpocząć dzieło.
Wyprostował się i zamierzał zajrzeć do wnętrza powozu, a wtém dwie ręce nagle pochwyciły go za szyję i ścisnęły.
Był to napad tak nagły i okropny, że nawet prędko decydujący się Sandok tylko co ze stopnia nie zsunął się na drogę — i to byłoby jego szczęście. Ale chcąc rękami uwolnić się od niemiłéj tortury, która go tak niespodzianie pochwyciła, gdy barona chciał wydać aniołowi dusicielowi na ofiarę, sam nagle ujrzał się ofiarą jakiegoś dusiciela. Jedno spojrzenie przekonało go, że ma do czynienia nietylko z jednym baronem, ale i z Furschem, który siedząc po téj stronie powozu, może go już oczekiwał, gdy z drugiéj strony Rudy Dzik usiłował to samo zrobić z Morem.
Von Schlewe, niby nie dbając o siebie, siedział między dwoma zbrodniarzami, którzy niezawodnie już przy zamku wsiedli do jego powozu, czego dwaj czarni nie mieli czasu dostrzedz.
Rzeczywiście stangret barona postrzegł i poznał Sandoka, a baron nie przeczuwając nic dobrego, tak umieścił dwóch na wszystko zdecydowanych zbrodniarzy, aby w razie napadu pochwycić mogli murzynów.
Gdy Rudy Dzik ujrzał Furscha mocującego się z takim czarnym djabłem, tak się przeląkł, że wypuścił Mora z rąk swoich, ale Sandok nadaremnie bronił się od uścisków Furscha.
Gdy baron trwożliwie krył się w głąb powozu w ciągu téj walki, pośpieszył Rudy Dzik swojemu wspólnikowi na pomoc, i połączone ich usiłowania zdołały pokonać Sandoka, chociaż ten wściekle się bronił. Rudy Dzik związał mu sznurkiem ręce, i gdy go potém dusił, Fursch dopełnił reszty, bo wciągnął całkiem Sandoka do powozu i związał także mu nogi tak mocno, że biedny czarny schwytany w pułapkę, ani ruszyć się nie mógł, lecz cierpliwie musiał się zdać na los, pełen oczekiwania patrząc na Mora, po którym spodziewał się jeszcze pomocy. Nie wiedział, że Moro z trudnością tylko uniknął tego samego losu, więc myślał, że zeskoczył ze stopnia, aby dokonać nowego napadu na powóz.
Ale przypomniał sobie wnet, że Moro równie jak i on nie był uzbrojony.
Zależał więc zupełnie od trzech łotrów, którzy go całkiem mieli w swojéj mocy, bo mu ręce i nogi tak mocno i pewno związali, że nie można było zgoła pomyśleć o uwolnieniu się lub wysunięciu z pędzącego śpiesznie powozu.
Baron mocno przerażony usiadł na przodzie, gdzie na prawdę nie było dla niego właściwe miejsce, a tylne siedzenie pozostawił dla dwóch zbójców, którzy wzięli pomiędzy siebie Sandoka.
— Otoż mamy ptaszka, tryumfował Fursch i oglądał więzy jego rąk. Ej! patrz-no, to murzyn księcia de Monte-Vero! Cóż cię tu sprowadziło do powozu, przyjacielu Sandoku? Czyś także przystał do krzakowych złodziejów i opryszków?
— Dziwna rzecz, szydził von Schlewe, który teraz odzyskał odwagę, bo widział, że Sandok ma ręce i nogi związane: książę ci winien nagrodę? Wystaw sobie kochany Furschu, że ten złodziej dostał się do sypialń hrabiny i wykradł jéj najważniejsze papiery!
— Ma talent jak wszyscy czarni, śmiał się Fursch; można się od niego czegoś jeszcze nauczyć, dla tego nie zaraz jeszcze nakręcimy mu karku!
— Boże zachowaj tego czarnego człowieka — mniemał von Schlewe.
— Czarni to nie ludzie, przerwał Rudy Dzik, i tak mocno uderzył w twarz bezbronnego Sandoka, że aż krew z nosa poszła.
— Przeklęty morderco-podpalaczu! zgrzytnął związany i pokazał białe zęby: przyjdzie i na ciebie koléj!
— Nie zabijajcie go, ale zamkniéjcie w pewném więzieniu, mówił znowu von Schlewe. Czarny pies może nam wyjawić jeszcze niejedno, jeżeli go do tego przymusimy!
— Troszkę gorącéj smoły na piersi albo topniejącego laku, to mu język rozwiąże, mówił Fursch ze zwierzęcym uśmiechem. Nie wyszczerzaj zębów, czarny djable, albo ci je powybijam!
— Zróbcie to — zróbcie tylko! Dzień odpłaty przyjdzie! zgrzytnął Sandok i zatoczył oczami.
Nadaremnie szukał sposobności zwrócenia się do dwóch otwartych stron, aby wyskoczyć, pomimo że miał związane ręce i nogi — Fursch i Edward pilnowali go jak dwa brytany.
— Tak, tak, śmiał się zadowolony baron: nieco gorącéj smoły to rozwiąże język temu zwierzęciu! Z takim czarnym inaczéj nic nie poradzimy, z takim zawsze trzeba gwałtu! Założę się o tysiąc przeciw jednemu, że murzyna nasłał Monte-Vero, aby mnie tu na drodze zamordował bo zkądżeby inaczéj ta czarna bestya; wzięła się tu przy naszym powozie?
— Już my to z łajdaka wydusimy, utrzymywał Rudy Dzik. Czekaj-no mój czarny młodzieniaszku, jak cię weźmie my w naszą kuracyę, to ty i wzrok i słuch stracisz!
— Wy na kuracyę? powtórzył von Schlewe śmiejąc się serdecznie; wy na kuracyę? To żart! Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada! Jakże się hrabina ubawi, kiedy jéj jutro ten wyborny żart opowiem!
— Już dawno zwróciłem uwagę na tego przeklętego szpiega! powiedział Fursch, gdy Sandok ciągle jeszcze nadaremnie oczekiwał ukazania się Mora. A teraz sam do nas przyszedł!
— Tak niejeden sam wpada w sidła, zaśmiał się budy Dzik wychylając się z powozu i wyglądając. Gdzie to, został drugi czarny złodziéj? Dałem mu porządnie w łeb, ale ci murzyni mają twarde życie jak koty!
— Te czarne psy to tchórze, powiedział Fursch; przekonałem się o tém w Rio i na drodze do Monte-Vero. To są niepewne szelmy, i raz chciałbym spróbować, czy ten tu za sto franków swojego pana nie zdradzi!
Sandok z gniewu ugryzł się w język, ale milczał, choć się w nim gotowało — był związany, uwięziony, coby mu pomogło, gdyby w bezwładnych słowach wywarł swoją wściekłość? nie mógł ich poprzeć siłą ramion. Pilnie tylko uważał, dokąd go wiozą.
— Zrobimy jednak próbę, powiedział baron, to rzecz zajmująca! Tymczasem proszę was, moi panowie, abyście należycie pilnowali murzyna i starali się, by nam nie uciekł!
— Tak mu na sucho nie ujdzie, rzekł Rudy Dzik. Wszystkiego co ma związek z tym Monte-Vero, który nas zaprowadził na galery, nienawidzę jak śmierci i kata! Tak, tak, czarny szelmo, i ciebie nienawidzę, bo ty jesteś murzyn z Monte-Vero!
Fursch śmiał się.
— I zemną dzieje się to samo! pomruknął.
— A więc panu Sandokowi wcale nie będzie się dobrze powodziło, z zadowoleniem powiedział Schlewe; ale to bardzo słusznie, bo się przynajmniéj nie rozpieści! Znieście go z powozu bardzo starannie, moi panowie, bo kto wie na co się jeszcze może nam przydać! Muszę wyznać panom, że nietylko sam chciałbym dowiedzieć się od niego wielu rzeczy, ale i łaskawa hrabina zapewne zechce wybadać go o to i owo.
— Tymczasowo pozostanie przy życiu, a mianowicie póty, pokąd nie zniknie wszelkie dla nas niebezpieczeństwo! Skoro nam coś zagrozi, pozbędziemy się tak uciążliwego towarzysza, stanowczo powiedział Fursch. Pamiętaj to sobie, czarny djable, i módl się pilnie do twojego bożka, aby z dala od nas utrzymywał wszelkie niebezpieczeństwo — to jest twój interes!
Powóz zbliżył się do Sekwany i wjechał w aleę ciąg- nącą się przez pewną przestrzeń nad jéj brzegiem, ale potém ustępuje miejsca pustéj, piaszczystéj przestrzeni.
Rudy Dzik pilnie baczył na drogę, i wnet poznał, że się zbliżano do kresu.
— Zawiążemy oczy czarnemu albo mu je wyjmiemy, aby nie widział dokąd go zaprowadzimy! mruknął do Furscha.
— Pański stangret będzie świadkiem tego, panie balonie, to rzecz fatalna! rzekł odwróciwszy się.
— Nic nie szkodzi, on tylko to widzi co powinien, moi panowie, uspakajał baron róbcie co tylko za potrzebne uznacie!
— Zawiąż mu oczy, rozkazał Fursch, a potém powiedział do Sandoka: Biada tobie, jeżeli dobrowolnie nie dasz się poprowadzić i nie pójdziesz z nami — przy pierwszém podejrzaném poruszeniu przybiję cię do ziemi!
— Iść? zaśmiał się Sandok; a czy Fursch umie chodzić ze związanemi nogami?
— Nie, mój przyjacielu, szyderczo odpowiedział Fursch. Masz słuszność; ale biada tobie, jeżeli uczynisz podejrzane poruszenie, gdy zdejmę więzy z czarnych nóg twoich!
Schlewego widocznie niezmiernie to bawiło, że szpieg księcia znajdował się w ręku nie bardzo delikatnych zbójców.
Rudy Dzik zwrócił ku sobie głowę Sandoka, wyjął z jego kieszeni chustkę i mocno zawiązał mu oczy, gdy mu Fursch rozwiązywał nogi ze sznurów, aby je potém włożyć na szyję murzyna i prowadzić go jak dzikie zwierzę.
Stangret zatrzymał powóz, gdyż przybyli do końca alei.
Fursch i Edward grzecznie polecili się względom barona, który pozostał w powozie, i zmusili potém czarnego, aby wysiadł.
Sandok uczynił co chcieli, nie opierał się, bo to byłoby szaleństwem.
Fursch trzymał w prawéj ręce koniec powroza jak wąż skręconego około szyi Sandoka.
Von Schlewe pożegnał dwóch zbrodniarzy, uprowadzających z sobą jego ofiarę, i czekał aż odejdą i znikną w nocnéj ciemności, potém zaś wrócił do swojego hotel.
Ale Fursch i Edward zaprowadzili uwięzionego Sandoka nad brzeg Sekwany aż do miejsca, w którém stal szoner „Rekin.“
Rudy Dzik zręcznie wskoczył na jego pokład, zarzucił na brzeg mostek, a Fursch przekonawszy się spojrzeniem, że w pobliżu nie ma nikogo, wprowadził czarnego na statek.
Sandok bardzo dobrze poczuł i poznał gdzie się znajduje, to jest nie wiedział wprawdzie, na którém miejscu Sekwany i na jakim jest okręcie — ale poznał, że dwaj zbójcy zaprowadzili go na pokład okrętu.
Wtrącili go w jakąś głęboką przestrzeń, w któréj zdołał nakoniec pozbyć się swoich więzów, ale o ucieczce nie było co myśleć: Fursch mocno zamknął zwierzchni otwór, a w małéj cuchnącéj przestrzeni nie było żadnéj drabiny.
Sandok poznał że miejsce to znajdowało się w tylnéj części szoneru, pod sterniczém kołem.
Sandok zgrzytnął zębami; tym razem zamiar jego nie powiódł się tak haniebnie, jak jeszcze nigdy. Zamiast dostać barona w swoje ręce, wpadł sam w ręce jego wspólników.


ROZDZIAŁ IX.
Cesarz i książę.

Zaledwie poranek zajaśniał na błękitném niebie, które wysuszyło aż do ostatniéj wszystkie krople nocnego deszczu, zaledwie pierwsze promienie słońca padły na park pałacowy, gdy już pracującemu w pokoju Eberhardowi doniesiono o przybyciu okrytego kurzawą i zaledwie oddychającego murzyna, który koniecznie z nim mówić pragnął.
Tak ranne i szczególne odwiedziny zdziwiły nieco księcia, lecz rozkazał służącemu, aby mu czarnego przyprowadził.
Zaraz potém wszedł Moro i padł na kolana, a skrzyżowawszy ręce na piersiach, czekał aż książę pierwszy przemówi.
— Wstań-no, rozkazał Eberhard i łaskawie skinął ręką: wszak jesteś murzynem cesarza i widziałem cię w zamku St.-Cloud?
— Tak jest, to ja, massa! O wielki massa bardzo łaskaw, poznać biednego Mora!
— Cóż tak rano tu przybywasz i czego żądasz odemnie?
— O wielki massa, racz przebaczyć biednemu Morowi tak wczesną godzinę — ale potrzebny jest wielki pośpiech!
— Cóż więc się stało? Jesteś zupełnie tchu pozbawiony; odzież twoja pokryta kurzem i poszarpana! Siadaj tu przy mnie — słudzy przyniosą ci posiłek.
— O, nic, tylko świeżego napoju, tylko wody massa!
— Podobasz mi się Moro, jesteś wstrzemięźliwy! Oprócz mojego Sandoka, rzadko to u was murzynów dostrzegałem! powiedział Eberhard, przystąpił do marmurowego stolika, na którym stała kryształowa karafka z czystą wodą i nalał murzynowi szklankę. Pij, powiedział, i podał mu szklankę.
— O, wielki massa, podawać sam biednemu Morowi szklankę! to za wielka łaska dla biednego Mora! Woda smakować jeszcze raz tak dobrze! — i czarny chciwie wypróżnił szklankę.
— A teraz mów! rozkazał książę.
— O! zła wiadomość, wielki massa, zaczął Moro, a oczy jego na wspomnienie tego co się stało dziko zabłysły: Sandok uwięziony!
— Co! zawołał Eberhard: mój Sandok — jak to się stało? Czy ty go znałeś?
— Brat Sandok był w zamku z wielkim massa, Moro bardzo kochać brata Sandoka!
— On się wydalił z pałacu?
— O, Moro winien! Moro przybył wczoraj w wieczór i zabrał Sandoka, aby ukarać złego barona za złe uczynki!
— Ja o tém nic nie wiem! Jesteście parą dziwnych służących! Co was baron obchodzi?
— Sandok bardzo zły na złego barona, bo baron jest winien śmierci małego ulubieńca w lesie.
— Hm, jednak Sandok powinien był zasiągnąć mojéj rady, z lekkim wyrzutem powiedział Eberhard.
— Dobry brat Sandok myślał, że wielki massa nie dozwoli ukarać złego barona!
— Kto wie — myślę, że ten nędznik już przebrał miarę!
— Wielki massa za wspaniałomyślny i szlachetny Sandok i Moro chcieli ukarać barona!
— A nie rozważyliście, że takie rzeczy gładko nie uchodzą, że bylibyście za to również ukarani?
— Plan był dobry! Sandok i Moro nie byliby karani, gdyby wszystko nie chybiło!
— Otóż mamy! Jeden w pułapce! Sandoka zapewne ukryli w pewném miejscu?
— W ciężkiém zachowaniu, powiedział czarny.
— Panowie policyanci nie powinni mieć na nic względu! Oni was wyśledzili na nieprawych drogach, a teraz wzywacie mojéj pomocy? Ale to tak bez dalszych następstw nie ujdzie, w obec prawa jest każdy równy i Sandok może teraz pokutować!
— To nie policya, on nie wyśledzony, szybko zawołał Moro, bo nie mógł tak prędko zdobyć się na wyrażenie swojéj myśli: on schwytany przez pomocników barona w nocy!
Eberhard słuchał uważniéj — zadrgała w nim myśl, możliwość.
— Opowiadaj spokojnie, co się stało! rozkazał.
— Sandok i Moro biedz za powozem barona — i złapać powóz...
— Gdzie? Tak opowiadasz, jakbyś przypuszczał, że ja tam byłem!
— W alei lasku Bulońskiego! Baron jechał powozem z zamku hrabiny, nie do Paryża, ale w przeciwną stronę! Sandok i Moro biegli za powozem — a potém z dwóch stron wskoczyli.
— Toście postąpili jak rabusie!
— O, zaraz też i ukarano nas! Sandok schwytany, Moro schwytany przez ludzi w powozie!
— A myśleliście, że baron był bez towarzyszy?
— Tak, tak, kiwnął czarny: nagle ręce na szyi! Moro bardzo się bronił i uciekł, upadł na trawę obok drogi — ale Sandok zgubiony! Człowiek z siwą brodą...
— Zapewne to Fursch!
— Schwytał Sandoka i zatrzymał w powozie! Moro bez broni, bez pomocy, biegł za powozem i nie dał się widzieć! Powóz jechał bardzo daleko, aż się alea skończyła, tam baron siedział, a dwaj ludzie wywlekli biednego, związanego jak bydlę Sandoka na drogę nad brzeg Sekwany! Baron powozem odjechał, ale Moro ostrożnie ścigać ludzi aż do okrętu, gdzie biednego Sandoka w dolny pokład wrzucili!
— A potrafisz wskazać ten okręt i poznasz tych ludzi, gdy ich znowu zobaczysz?
— O! Moro wszystko znaleźć i poznać! Jeden z siwą brodą, drugi bez brody, blady, niebardzo duży!
— To oni! Nie ulega wątpliwości! Oni to schwytali Sandoka i trzymają w więzieniu!
— O biedny Sandok, może już nie żyje!
— Nie powinniście byli przedsiębrać tego napadu, z gniewem rzekł Eberhard: należało mnie to pozostawić!
— Gdyby nie Moro i Sandok, nie byłoby ani śladu, odpowiedział czarny, baron jest bardzo chytry!
— Prawda, że bez was nie miałbym żadnego śladu o tych dwóch zbrodniarzach, którzy się schronili na okręcie i tam znikli z oczu urzędników! Ale teraz mam nadzieję, że już nam nie ujdą!
— Wielki massa, tylko nic policyi nie mówić i nie działać w dzień, inaczéj gniazdo puste, albo okręt precz! Wielki massa sam l wiernymi sługami W nocy zrobić połów.
— Zawsze ci się zdaje, że jesteś w twojéj ojczyźnie, gdzie podobne rzeczy uchodzą i są w porządku — ale wtém masz słuszność, że potrzebna jest jak największa ostrożność!
— Inaczéj wszystko zgubione, a biedny Sandok zabity!
— Toby mnie bardzo zmartwiło! Sandok to wierna dusza, a jeżeli popełnił bezprawie, które się na nim mści tak ciężko, to popełnił, przez miłość dla mnie, która go w błąd wprowadziła. Więc wszelkich starań dołożę, aby go uratować i dwóch nędzników nakoniec wydać sprawiedliwości, do któréj należą.
— Samemu ukarać, wielki massa, więzić to nie dobrze, to nie dosyć — źli ludzie znowu uciekną i mścić się będą.
— Powracaj do St.-Cloud, abyś się nie naraził na karę, Moro. O wszystko się postaram. Jak cię zapotrzebuję, to każę przywołać. Masz, weź tę nagrodę twoich trudów! I Eberhard podał czarnemu napełniony złotem woreczek.
Moro upadł na kolana i podniósł rękę do księcia.
— Moro nie zasługuje na żadną nagrodę! Moro chętnie zniesie karę, jeżeli go tylko wielki massa zatrzyma tu na nocny połów.
— Dziwna z ciebie istota, z życzliwym uśmiechem powiedział Eberhard: moją nagrodę odrzucasz i chcesz mi pomagać w ściganiu?
— Największa nagroda dla biednego Mora, jeżeli go massa tu zatrzymać i na połów weźmie.
Eberhard podniósł czarnego — podobał mu się, murzyn cesarza miał w sobie coś dobrodusznego.
— Zobaczymy co wypadnie czynić, całą rzecz trzeba dokładnie rozważyć. Tymczasem nie mów nikomu ani słowa o tém co zaszło!
— O! Moro uczynić wszystko, co wielki massa rozkazać!
— Eberdhard stanął na srebrnéj sprężynie, umieszczonéj tuż przy nim w podłodze.
Ozwał się daleki głos dzwonka, i wkrótce potém Marcin wszedł do pokoju, a widząc Mora bez Sandoka, niezmiernie się zdziwił.
— Przyjmiéj tego czarnego jak najlepiéj, Marcinie! rozkazał książę. O jego przybyciu i zasługach późniéj ci opowiem.
— O dobry sternik Marcin! serdecznie powiedział Moro, kłaniając się uśmiechniętemu barczystemu Marcinowi, który na to powitanie nie uchodzące tu w salonie swojego pana, nieco krótko odpowiedział.
— Jakto! znacie się? powiedział zdziwiony Eberhard, gdy Marcin na myśl o nocy w St.-Cloud nieco się zakłopotał i jak zawsze w takim razie, kilka razy pogładził ręką po swojéj ciemno-blond brodzie. Ale właśnie ten manewr powtarzany tém bardziéj go zdradzał.
— O! Moro znać dobrze dobrego sternika Marcina przez brata Sandoka! objaśnił czarny.
— Tak jest, przez Sandoka! potwierdził Marcin.
— No, to tém lepiéj pamiętać będziesz o twoim znajomym! Nie oddalajcie się obaj z pałacu ku wieczorowi, a może i prędzéj potrzebować was będę. Tymczasem rozkaz koniuszemu, gdy pójdziesz z Morem do domu, aby o godzinie dwunastéj zajechał mój ekwipaż w sześć karych koni zaprzężony!
Marcin wytrzeszczył oczy. Książę zwykle jeździł parą koni, chociaż miał stajnię mogącą się mierzyć ze stajnią niejednego króla, a dzisiaj miał być użyty powóz galowy i sześć arabskich ogierów?
Książę zrozumiał dobrze tę zapytującą minę Marcina.
— Aby cię napróżno ciekawość nie dręczyła, śmiejąc się powiedział do swojego starego poufnika, dla którego nie miał żadnych tajemnic: powiem ci tylko Marcinie, że masz wykomenderować także dwóch lokajów dla towarzyszenia mi — jadę do cesarza!
— Wszystko będzie spełnione panie Eherhardzie, odrzekł z uśmiechem zadowolenia Marcin; wszystko się będzie iskrzyło i błyszczało! A sześć koni, niech pioruny trzasną, to prawdziwa rozkosz!
— Cieszysz się bardzo naturalnie z tego, że jadę do cesarza, i robisz jak próżna kobieta, co się starzeje. Chcesz mnie wystroić? Stara, poczciwa duszo!
— Nie pierwszy to cesarz i król, do którego pan Eberhard jedzie, ani też ostatni! z pewną dumą powiedział Marcin.
Skinął ręką na czarnego, aby szedł za nim i oddalił się z salonu, w którym pozostał sam cicho uśmiechający się książę.
— Jego można nazwać wiernym sługą i prawie przyjacielem! Czyliż zawsze, co się nieczęsto zdarza, nie podzielał zemną radości i cierpienia! poszepnął rozmyślający Eberhard. Kocham go całém sercem, tego dobrego, starego Marcina, z jego „niech pioruny zatrzasną,“ które mu się tak często mimowolnie z ust wymyka, tak, że się powstrzymać nie może. Jeszcze był dumny z tego, że jadę do cesarza; jestem mocno o tém przekonany, że przegląda wszystko z jak największą starannością, co mi do wyjazdu potrzebne. Teraz dręczy go jedynie niepewność co do Sandoka i moich zamiarów. Wkrótce dowiesz się o wszystkiém, dobra, wierna duszo, bo musisz mi pomódz w położeniu nareszcie końca zdrożnym postępkom tych zbójców. Pragnę być surowym, krwawym sędzią, a wy poczujecie moją rękę! Chciałem was uczynić nieszkodliwymi, wydając was na galery, na których mogliście się poprawić; ale wy, aby się uwolnić, poświęciliście dwa ludzkie życia. Lecz i wtedy jeszcze nie zaspokoiły się wasze krwiożercze dusze: wydarliście mi mojego małego Janka! Biada wam, jeżeli moja cierpliwość wyczerpie się, jeżeli ręka moja was dosięgnie. Co się nie udaje znacznéj liczbie urzędników mimo ich starań i ofiar, po to dla mnie będzie dosyć tylko wyciągnąć rękę. Znacie mnie! Dawno już ostrzegałem cię Furschu, i dowiodłem ci, że dla mnie jesteś piórkiem — dwa razy darowałem ci życie — ale teraz czas twój już przeminął. I twój towarzysz także będzie osądzony — to moja ostatnia praca tutaj!
Ów nędznik, sprzymierzeniec Leony, pragnący mnie obalić i boleści mi przygotować — ów politowania godny, który nie uważa za ubliżenie swojéj godności używać pospolitych zbrodniarzy do swoich celów, niech się sam zgubi — on i hrabina nie ujdą swojego losu, chociaż moja ręka gardzi ich ukaraniem! Grzech ich uniesie i zagrzebie. Ale dopomagać ludzkości, abym ją podniósł, abym udzieloném mi mieniem na jéj dobro rozporządzał! Im pomyślniéj wieść się będą moje przedsięwzięcia, tém skuteczniéj pomagać mogę z dala i z blizka — w owéj stolicy, która dziecię moje w sobie ukrywała, przyjaciele moi nie poprzestają wspierać nieszczęśliwych i ubogich — bez odpoczynku usiłuję i tu także przeprowadzać moje dzieło, a jakkolwiek powodzenie w porównaniu z wielkością zadania jest zbyt małe, lecz jednak już się czuć daje. Gdyby każdy w swojém kółku i w miarę sił swoich do tego samego dążył, wkrótce wszędzie panowałoby szczęście i błogosławieństwo podobne jak w Monte-Vero, w mojéj ojczyźnie, do ktoréj wkrótce powrócę. Bóg ciężko mnie doświadczał, ale też obdarzył mnie niewypowiedzianą łaską!
Eberhard przygotowywał się do wyjazdu do pałacu Tuileries. Nie przywdział świetnego stroju; miał na sobie odzież bogatego i znakomitego prywatnego człowieka, umieścił tylko na piersiach gwiazdy orderowe otrzymane od przyjaznych mu władców. Jego wysoka, szlachetna postać, spokojna, łagodna, piękna twarz, stanowiły jego najpiękniejszą ozdobę, Sześciokonny powóz dla tego tylko kazał zaprządz, aby cesarzowi i powierzchownie dowieść czci, jaką mu był winien.
Wsiadł do ekwipażu, przy którego drzwiczkach stali dwaj przeznaczeni do towarzyszenia mu lokaje. Stanęli z tyłu powozu, i sześć wspaniałych rumaków lotem powiozło księcia de Monte-Vero do szerokiego, wysokiego portyku Tuileries, gdzie grenadyerowie cesarscy broń przed nim sprezentowali.
Zamek monarszy w Paryżu uległ wielu przemianom i przekształceniom, a nawet cały Paryż, stosownie do woli swoich rozmaitych władców, często zmieniał zewnętrzną postać. Król lipcowy zbudował potężne forty — Napoleon III rozszerzył ulice, aby lud uspokoić pracą? zasypał stare bulwary i na wielką skalę powznosił nowe; był twórcą owego olbrzymiego dzieła, które już zamierzał wykonać Henryk IV; nie szczędząc niesłychanych kosztów, ani też dając się powstrzymać stojącym na zawadzie ulicom i domom, umożliwił połączenie Tuileryów z Luwrem i utworzył pałac niezrównany. Widok jego jest zadziwiający i zachwycający. Postrzegamy przed sobą pełno słupów, arkad, pawilonów i olbrzymich figur, które tworzą wspaniałą całość. Z Luku Tryumfalnego, z którego widzieć można cały front obu części, przedstawia się oku przecudny obraz, tak, iż widz z trudnością może oderwać oczy od tak przemożnego widoku.
Cudnie piękne są arkady otaczające części obu połączonych pałaców i wypełniające przedziały między pałacami. Po nad temi arkadami postrzegamy najznakomitszych mężów Francyi w kostiumach swojego czasu. Ale We wszystkich architektonicznych pięknościach występuje naprzeciw nam różnokolorowo ubarwione N. Ta litera ukazuje się na dźwiganych przez kolumny marmurowych łukach, na obficie liściastych kapitelach i na kamiennym wieńcu kwiatów, otaczającym pałac.
Ekwipaż księcia de Monte-Vero przejechał obok dwóch lwów strzegących portyku.
W kilka minut potóm książę wchodził na wielkie marmurowe wschody, do salonów adjutantów i szambelanów.
Cesarz pracował w dolnych pokojach, tych samych, które niegdyś zamieszkiwała Marya Antonina.
Jakież to wspomnienia wiążą się z tém samém imieniem! Czy też niekiedy przychodzą one na myśl cesarzowi?
Zresztą nic tu więcéj nie przypomina Burbonów. Niebieski kolor i lilie zbladły i znikły. Wszystko co przeszłość przypominało, upadło ustępując miejsca Napoleonizmowi... nazwiska nawet zmieniono; teraz słychać tylko nazwy: „Salon pierwszego konsula “ „cesarskie Schody“ „buduar cesarzowej “ „perron cesarskiego księcia.“
Ale czyliż to nie było tak samo za upadłych dynastyj? czyliż to mogło położyć tamę spiżoéj pięści losu? czyliż mogło powstrzymać niszczący bieg historyi świata?
Niewielki to trud zmienić szereg nazwisk i przemalować kolory — kamień jest cierpliwszy niż naród!
Ale ten mały człowiek z prawie żółtawo połyskującą, odznaczającą się twarzą, garbatym nosem, mocno czarnym wąsem i małą spiczastą bródką, który stoi zamyślony przy wielkim okrągłym stole w swojéj pracowni, zna swój czas i zmienny, płochy, łatwo przekupny naród — wie, jak go w karbach trzymać, jak go także łatwo podarkami pozyskać. Wie, że przedewszystkiém zatrudniać go należy, aby mu nie przychodziły do głowy złe myśli, i stara się dla niego o rozrywki, o wojny, o pracę — jest to doświadczona, roztropna, wyrachowana głowa — naśmiewa się z wypadków, które jego poprzedników pozbawiły znaczenia i przewagi — mocno i sprężyście trzyma wodze w swoich ręku, nie słuchając rad, nie powierzając ich poufnikom, popuszcza je i znowu ściąga podług potrzeby.
Napoleon III lubi pracować sam — to też stał bez otoczenia w swoim pokoju, gdy go książę de Monte-Vero prosił o posłuchanie.
Cesarz, który nie łatwo uczuwał skłonność dla kogokolwiek złudzi, który niedowierzał nikomu, bo może sam po sobie sądził, jak mało ludziom wierzyć należy, dla księcia de Monte-Vero powziął rzadką i uderzającą w nim przychylność. Czy Ludwik Napoleon czuł wielką wyższość tego szlachetnego męża, i czy mógł jeszcze pojmować, że uszczęśliwiające przymioty tego księcia, których mu brakowało, mają na sobie jakąś cechę bozkiéj łaski?
Cesarz dał znak meldującemu adjutantowi, aby wprowadził księcia, i wnet wspaniała postać Eberharda okazała się na progu.
Napoleon powitał go swojém zwyczajném poruszeniem ręki, ale na jego żółtawéj, prawie martwo wyglą- dającéj twarzy osiadł uśmiech, który rzadko i coraz rzadziéj na rysach jego postrzegać się dawał.
— Witam pana, mości książę, rzekł do kłaniającego się Eberharda, którego nie widział od czasu nieszczęśliwie zakończonego polowania w St.-Cloud, witam podwójnie, bo mam obowiązek o ile możności wynagrodzić pana za stratę, którą przezemnie poniosłeś. Przybywasz pan użalać się, że winnych jeszcze nie dosięgła zasłużona kara.
— Przybywam, sire, pewnym, spokojnym głosem odpowiedział Eberhard: wyprosić sobie łaskę! Tych zbrodniarzy urzędnicy pana prefekta policyi nigdy nie wynajdą.
— To byłaby rzecz uderzająca — prawie haniebna!
— Więcéj jeszcze! Ci winowajcy zawsze znajdą środki i drogi uniknienia kary.
— Przypominasz mi mości książę wypadek z la Roquête, powiedział Napoleon widocznie nieprzyjemnie dotknięty: potrafię postarać się, aby uniemożliwić powtórzenie się takowego.
— Racz przebaczyć, sire, mojéj otwartości, ale to nie da się wykonać!
— Jak to mam rozumieć, mości książę? Główny inspektor z la Roquête, któremu uszedł ten wypadek i który zapewne już wtedy był cierpiący, umarł, a kto inny już go zastępuje.
— I ten także umrze, sire!
— Co! czy dobrze rozumiem? Pan mniemasz! że główny inspektor z la Roquête umarł nienaturalną śmiercią?
— Pan d’Epervier był otruty!
— Niepodobna! zawołał niezmiernie oburzony Napoleon i zadzwonił stojącym obok niego na stole dzwonkiem: zupełnie niepodobna! Mimo to chcę jasno widzieć i rzecz jeszcze raz zbadać! Posłać natychmiast szambelana do prefekta policyi, rozkazał wchodzącemu adjutantowi, dzisiaj jeszcze ma być otwarty grób pana d’Epervier i dokładnie przeszukać czy w ciele zmarłego nie znajdzie się trucizna!
— A jeżeli zdanie moje sprawdzi się, sire? spytał Eberhard po wyjściu adjutanta.
— Wtedy przyznam ci, mości książę, iż lepiéj wiesz o wszystkiém niż ja, i sądzę iż łatwiéj wynajdziesz i pojmasz winnych, aniżeli cesarz za pomocą swoich organów — nie przeceniaj pan tego wyznania, jeszcze go nigdy nie uczyniłem! Rzecz załatwiona. Ale jeszcze jedno! Z panem dzieje się to samo co ze wszystkimi ludźmi godnymi zazdrości. Pan masz nieprzyjaciół, mości książę.
Napoleon pytająco i badawczo spojrzał na stojącego przed nim ze wzniosłą spokojnością Eberharda, jakby chciał czytać w jego rysach.
— Dopóki, sire, ci nieprzyjaciele swoją nienawiść tylko przeciw mojéj własnéj osobie wymierzają, nie patrzę na nich wcale — istnieją dla mnie dopiero wtedy, gdy dla podrażnienia mnie i zranienia wylewają żółć swoją na tych, których kocham!
— Bardzo pięknie i szlachetnie, mości książę — ale sądzę prawie, że ta zasada nie zawsze da się wprowadzić w wykonanie!
— Jeżeli nastąpi taki wypadek, sire, potrafię i ja karać, nie gorąco rozdrażniony, lecz spokojnie i z żelazną, nieugiętą wolą! Dawniéj często musiałem być surowym sędzią, gdy jeszcze moje posiadłości nie kwitły w całéj pełni, jaką się dzisiaj cieszą, a ten urząd sędziego bogate wydał owoce. Teraz doszedłem do tego, że tylko rzadko, a nawet prawie już nigdy wykonywać go nie potrzebuję!
— To godne zazdrości! poszepnął nie mogąc się powstrzymać Napoleon i spojrzał na księcia z mimowolném podziwieniem.
Szczególne sprawiał wrażenie widok tych dwóch tak rozmaitych ludzi, stojących naprzeciw siebie w gabinecie — różnych wewnętrznie i powierzchownie. Cesarz Francuzów wyglądał jak chorobliwa, niedoskonała, mała istota w porównaniu z księciem de Monte-Vero, który stał w obec niego wyprostowany, wielki ciałem i duszą, bohatersko piękny i wspaniały. Czy Ludwik Napoleon chciał przygnębić następują — tém pytaniem tak nad nim przeważającego księcia, czy chciał go ugiąć gdy wspomniał o bolesnym punkcie jego życia?
— Mówią mi, mości książę, że tajemnicze związki łączą pana z pewną damą, która niejako wiele daje o sobie mówić — mam tu na myśli hrabinę Ponińską, wyprawiającą w zamku Angoulême uczty ze wschodnią okazałością — czy to prawda?
— Tak, sire, śmiało i spokojnie odpowiedział Eberhard: ta dama to moja małżonka!
— To mnie zadziwia — nie domyślałem się tego — dawałem pani hrabinie przed kilku dniami posłuchanie, na którém rzeczywiście wykryły się bardzo dziwne, awanturnicze stosunki familijne, ale o tych nic nie wspomniała, prócz wzmianki o nienawiści, która mi o związkach wnieść kazała. Strzeż się mości książę, téj nienawiści! Owa hrabina wielką ma potęgę, któréj żadne stosunki Wydrzeć jéj nie mogą. A sprzymierzeńców ma więcéj niż myślałem!
— Przeznaczenie moje chce, aby w czasie długiego pobytu mojego w Europie, drogi hrabiny Ponińskiéj zawsze się z mojemi krzyżowały. Ciężkie to zrządzenie sire, ale umiem je znosić bez gniewu! Plany moje i życzenia, które mnie tu gwałtem sprowadziły; zresztą załatwione będą i skończone, skoro dopełnię kary, jaką winien jestem ludzkości; spodziewam przeto wkrótce już powrócić do moich posiadłości!
— A plany, które pana sprowadziły i z Monte-Vero oddaliły, czy wszystkie wykonane i szczęśliwie się powiodły?
— Składam dzięki Wszechmocnemu, za to, że po wielu latach udało mi się to co osiągnąłem, sire! że nie zostaje mi nic do życzenia, nic do żałowania! Życie nasze to dane, abyśmy umieli być zadowoleni, abyśmy uczyli się odrzekać i dziękować Bogu! Z takiemi uczuciami wracam do owéj odległéj części świata, w któréj znalazłem nową ojczyznę! Tam, na moich rozległych pięknych błoniach, na których spoczywa błogosławieństwo i pokój, pragnę dążąc daléj przepędzić resztę mojego życia.
— I to pana zaspakaja? zapytał Napoleon, jakby był przekonany, że umysł podobny Eberhardowi nie tak łatwo zaspokojony być może.
W posiadłościach moich, nietylko ciesząc się kiełkowaniem pól, ale i stanem moich niezliczonych pomocników, niezmordowanie daléj szerzyć będę cywilizacyę, całemi siłami daléj dążyć, aby ludzkości, o ile słabe moje ramiona dosięgną, dać udział w szczęściu życia, które znajdujemy w wynagrodzonéj pracy. Takie jest zadanie mojego bytu, taki powinien być piękny cel życia, które mi Bóg jeszcze zostawić raczy!
Napoleon zamyślił się i milczał — stanęło mu na myśli porównanie, parallela, nie pomiędzy nim a księciem de Monte-Vero, lecz ważniejsza, dziwna, która ze swojemi następstwami i możliwościami, z towarzyszącemi jéj obrazami, utworzyła interesujący obraz czasu.
— Rzecz szczególna, pomruknął nakoniec: jest to pojedynek, jakiegośmy jeszcze nie widzieli, — pojedynek tak wielki i nowy, że wzbudza mój podziw i mocno mnie obchodzi. Owa hrabina Ponińska tworzy ponęty i świetne drogi do ruiny i upadku, do nędzy i zepsucia — pan, mości książę poświęcasz swoje życie podniesienie ludzkości, daniu jéj udziału i doprowadzeniu do prawdziwego szczęścia, które się znajduje tylko w wynagrodzonéj pracy! Oto gra, oto walka o świat, która mnie w zdumienie wprawia. Życzę panu i nadal najrozleglejszego powodzenia, jakie już osiągnąłeś, i pozostaję przy mojéj obietnicy, że panu w całym moim kraju nadane ma być moc ścigania i ukarania owych winowajców, skoro się sprawdzi coś mi pan poprzednio wyjawił. Dowiesz się pan o mnie, mości książę!
Eberhard oddał ukłon cesarzowi, który go na pożegnanie pozdrowił skinieniem ręki i potém pewnym krokiem zmierzył ku wyjściu z gabinetu.
U portyery obrócił się jeszcze raz i ukłonił cesarzowi, którego spojrzenie, prawie z poszanowaniem, spoczęło na pięknéj wysokiéj postaci księcia.
Duch i pojawienie się tego człowieka nawet władcę Francuzów, który przepędził tak ruchliwe życie, przejęły podziwem i czcią, które na chwilę wzbudziły w nim chęć naśladownictwa.
Ale potém, gdy znikł książę de Monte-Vero, zajął się znowu poprzedniemi myślami, i mniemał, że się sam przed sobą usprawiedliwia i podnosi, gdy z ironicznym wyrazem twarzy poszepnął:
— Od marzeń należy się odzwyczajać, jeżeli się panować pragnie...
Nazajutrz Eberhard otrzymał własnoręcznie przez cesarza zredagowane upoważnienie, do ujęcia winnych i do ukarania ich według prawa i sumienia. Rzeczywiście, jak powiedział książę, w ciele zmarłego Eperviera znaleziono truciznę, gdy otworzono grób i trumnę, a ciało W trupiarni poddano lekarskiemu zbadaniu.


ROZDZIAŁ X.
Modlitwa wygnańca.

Sandok w dzikiéj wściekłości wstrząsał balami i deskami swojego więzienia i zgrzytał zębami, a poznawszy swoją niemoc, zdał się na los. Miał nadzieję, że Moro uszedł szczęśliwie, że wyśledził jego uwięzienie i powiedział sobie, iż Moro niezwłocznie pośpieszył do pałacu księcia, iż mu pomoc sprowadzi.
Przestrzeń pod sterem „Rekina,“ w któréj się znajdował Sandok, była tak ciemna, bez żadnego otworu, że nawet nie był w stanie rozróżnić, czy to była noc czy dzień, lecz po czasie swojego tam pobytu liczył, że się zapewne zbliża wieczór drugiego dnia.
Rudy Dzik dwa razy spuścił mu przez otwór na długich hakach chleb i wodę, ale potém zaraz mocno i szczelnie ten otwór zamykał.
Sandok przejrzał znowu ze wzrastającym gniewem swoje kieszenie i przekonał się, że nie ma przy sobie ani broni, ani, oprócz ogrodniczego noża, żadnego narzędzia do wyłamania się ze swojego więzienia — a oprócz tego nie wiedział, gdzie się dostanie, jeżeli tę stronę trójkątnego więzienia wyłamie, która prowadzi do wnętrza, gdy dwie inne strony oblewa Sekwana. Ucieczka bowiem bez zemszczenia się na Furschu i Rudym Dziku nie zadawalała go, tak był zły i wściekły, że sam siebie gotów był przytém poświęcić, byleby tylko dwóch szelmów mógł sprzątnąć.
Właśnie z zaiskrzoném okiem namyślał się, jak użyć noża, jedynego narzędzia, które posiadał, gdy posłyszał nad sobą na pokładzie nagłe i szybkie bieganie kilku ludzi. Sandok słuchał uważnie — doszły go głosy, ale belki, przestrzeń jego otaczające, nie dozwoliły mu rozróżnić słów — poznał tylko głos Furscha, potém cichszy kogoś tylko co na okręt przybyłego — był to głos znienawidzonego barona.
Murzyn zaniepokoił się — krew burzyła mu się W żyłach, a muskuły czarnéj twarzy gwałtownie drgały.
Lecz cóż było czynić?
Nagle zabłysło mu w ponurych oczach — jego silna, muskularna postać przybrała takie stanowisko, jakby miał zamiar chwycić się rozpaczliwego planu — wyjął wielki nóż ogrodniczy z kieszeni i otworzył klingę — Sandok chciał wyciąć dziurę w dolnych belkach i wpuścić wodę do okrętu — poświęcał siebie chętnie aby tylko przygotować śmierć trzem łotrom, którzy nie przeczuwając jego myśli, znajdowali się na okręcie.
Już się położył na ziemi — już zaczął utrudzającą pracę, przebicia nożem grubego drzewa — wtém przyszło mu na myśl, że ci, którym chciał śmierć zgotować, mogą zawsze jeszcze umknąć na brzeg, bo szoner leżał tuż przy nim, a zatonięcie, chociażby nawet czekał na noc i sen znienawidzonych, nie tak prędko nastąpi, aby ich bez ratunku na śmierć naraziło.
— To nic, mruczał sam do siebie, Sandok musi coś lepszego wymyślić! Jak biegają i rozmawiają! Sandok słuchać!
Murzyn zerwał się — trzymał nóż w ręku i wzrokiem przywykłym do ciemności mierzył odległość do sufitu przestrzeni — rękami dostać jéj nie mógł. Słowa mówione na górze, już jednak zapewne usłyszy, gdy zrobi w bocznéj ścianie dziurę, dla tego też śpieszył się, aby wykroić takową w belkach jak można najwyżej.
Sandok był zręczny i wprawny we wszystkich tego rodzaju robotach, udało mu się też prędzéj niż komu innemu swój zamiar wykonać.
Już po kilku minutach wydobył kawał drzewa i zaczął świdrować!
Dziki uśmiech przebiegł mu po twarzy, gdy przebił się ku niemu pierwszy, jasny promyk światła, i prędko też powiększył otwór, tak że wkrótce mógł przezeń ujrzeć wodę i niebo. Ale na szczęście przedziurawił stronę okrętu do lądu zwróconą tak że i brzeg mógł przejrzeć, musiał tylko pilnować się, aby nikt nie postrzegł téj dziury w bocznéj ścianie, która już miała wielkość talara.
— Bardzo dobrze — bardzo dobrze! mruczał uradowany Sandok i przekonał się, że się nie mylił, licząc, że wieczór nadchodzi.
Ujrzał w dali w cieniu kilku drzew stojący powóz barona, znajdującego się na okręcie i właśnie rozmawiającego z Furschem i Edwardem na pokładzie, po nad miejscem, w którém Sandok podsłuchywał.
Murzyn przyłożył ucho do otworu i słuchał.
— Nie turbuj się mój drogi baronie, słyszał mówiącego Furscha: jesteśmy przygotowani do takich odwiedzin. Jeżeli na prawdę pan de Monte-Vero zaszczyci nas swoją wizytą, może być pewien, że przyjmiemy go należycie!
— Rzecz się ma gorzéj niż myślicie, mówił von Schlewe nieco stłumionym głosem. Doszła mnie za pośrednictwem hrabiny wiadomość, że książę wyjednał sobie u cesarza upoważnienie do wymierzenia kary, bo się przekonano, że naczelny inspektor d’Epervier został otruty!
— Téj trucizny mu nie podawałem — ale wszystko jedno! Co się nie udało cesarzowi, tém mniéj uda się księciu!
Sandok wydał głos zdziwienia, po tych słowach nastała przerwa w rozmowie, a on wyjrzał i w oddalenia dojrzał tuman kurzawy coraz się przybliżający. Jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że ten kurz powstaje z powodu zbliżania się powozu jego pana.
Słyszał jak von Schlewe mówił do Furscha:
— Oni zdają się być pewni swojéj rzeczy, książę jest to człowiek, który umie przeprowadzać swoją wolę! Jeżeli cię ściga, jeżeli czarnego, którego więzisz bądź co bądź uwolnić pragnie — jeżeli was dostanie i przed swoim sędziowskim trybunałem stawić każę...
— Przewidzieliśmy ten wypadek, drogi baronie, odpowiedział Fursch w szatańsko uprzejmy sposób. Jeżeli nas książę ścigać będzie i pokona tak, że się w jego ręce dostaniemy, wtedy...
— Co wtedy, wahasz się powiedzieć?
— Czy widzisz pan tam powóz? przerwał Fursch rozmowę.
— Przez wszystkich świętych — to on...
— Czego się pan przestraszasz, panie baronie? To ekwipaż księcia de Monte-Vero, i pan niestety! jesteś teraz zmuszony, mimowolnie być uczestnikiem naszéj wycieczki na wodę — nie bój się, drogi baronie! Na „Rekinie” będziesz tak dobrze ukryty jak na łonie Abrahama! Odbijać! rozkazał Fursch głośno trzem marynarzom, których przyjął i którymi jeszcze dopomagał Rudy Dzik; przejedziemy się trochę po Sekwanie, podnieść żagiel! Mówicie, że nie ma wiatru? No, to płyńcie trochę, chociaż powoli.
— Co czynisz? zawołał baron: nie dozwalasz mi powrotu na ląd!
— Myślę, że taka mała przejażdżka powinna być dla pana pożądańsza, niż spotkanie z księciem, którego może nie byłbyś w stanie uniknąć, odparł Fursch. Powierz się pan raz naszéj opiece i naszemu dobremu szczęściu!
— Najświętsza Panno — to ucieczka!
— Jeżeli panu podoba się ta nazwa, to tak jest! twierdził Fursch z podziwienia godną spokojnością duszy; tymczasem cofnięto z lądu pomostoową deskę, okręt zbliżył się na środek rzeki, i o ile można śpiesznie oddalał się od miejsca, w którém ekwipaż księcia do brzegu dojechać musiał.
— To oni zawołał baron, on znajdzie sposób ścigania nas na wodzie!
— Przedtém przerwałeś mi moje sprawozdanie, panie baronie, słuchajże teraz! Jeżeli nas ścigać będzie i tak przeważny będzie, że się ujrzymy zgubionymi, tośmy na taki przypadek należycie przygotowani.
— I na czém, zależy to przygotowanie?
— Na pięciu beczkach grochu, które są przygotowane pod przodowym pokładem!
— Co okrutniku! chciałbyś...
— Wysadzić „Rekina“ w powietrze! Czy pana tak bardzo przeraża ten plan, panie baronie?
— Ależ obaj w takim razie zginiemy? jęknął von Schlewe.
— Cóż ztąd, mój szanowny! W każdym razie pożądaniéj wylecieć w powietrze i zginąć zaszczytnie, niż wytknąć głowę przez okno gilotyny!
Baron stracił głowę i wyglądał mocno wzruszony.
— Każ spuścić łódź — ja chcę na brzegi zawołał, i gwałtownie począł biegać po pokładzie okrętu.
Fursch śmiał się szyderczo.
— Żądasz niepodobieństwa, drogi baronie, a prócz tego zapominasz, że jeżeli teraz na ląd wysiądziesz, to bez ratunku wpadniesz w ręce księcia i jego kreatur, które właśnie wysiadają z powozu, a oni pewno nie tak delikatnie się z panem obejdą! Wznieś się pan do myśli, że w razie gdy książę nas ścigać będzie i doścignie, wyleci w powietrze razem z nami, skoro tylko rzucę pochodnię w przestrzeń z prochem!
— Czy on zginie czy nie, to dla mnie nic nie znaczy, jeżeli przytém mam zginąć! narzekał baron, który załamywał ręce i w niezmiernéj był rozpaczy.
— Ej, ej, mój drogi! miałem pana za mocniejszego i więcéj zdecydowanego, rzekł Fursch, widocznie napa- wający się trwogą Schlewego — załóżcie żagiel! Ciemność sprzyjać nam będzie — pod zasłoną nocy ujdziemy ścigań księcia!
— Nigdy — nigdy! wołał baron; to moje nieszczęście! Puśćcie mnie z okrętu, zaklinam was na miłość Boga!
— Wspólnie uwięziony — wspólnie powieszony! szydził Fursch z humorem szubienicznika, który tchórzliwemu baronowi obosiecznie krajał przelękłą duszę.
Sandok, chociaż mu podobny los zagrażał, śmiał się serdecznie mocno uradowany, gdy posłyszał rozpacz znienawidzonego barona, który teraz gdy mu śmierć w oczy zajrzała, drżał i truchlał.
— Stary złoczyńco, mruczał, stary biały z czarną duszą! Jakże on drży i biega jak szczur po rozbitym okręcie! Massa przybędzie, a okręt z baronem i Furschem, a także i z Sandokiem wyleci w powietrze! Żeby tylko i massa nie wyleciał! Massa musi mieć ratunek!
Sandok usiłował wyjrzeć przez dziurę w bocznéj ścianie — ale nie mógł już dostrzedz na brzegu ani powozu ani wysiadających z niego, bo „Rekin“ za bardzo się już od tego miejsca oddalił.
— O przeklęta rzecz! rzekł murzyn zgrzytając zębami i zaczął gorliwie i szybko rozszerzać dziurę, wielkim nożem dzielnie krając drzewo, trzeba massę ratować! O czarnym widocznie zapomniano. Nikt nie otwierał luki dla podania mu chleba i wody jak co wieczór, a murzyn Eberharda właśnie tego pragnął, bo mu nikt nie przeszkadzał w pracy, która też szybko postępowała. W godzinę późniéj dziura już była tak wielka że mógł przez nią wytknąć głowę i widzieć, jak jego pan, któremu towarzyszyli Marcin i Moro, układał się z jakimś żeglarzem, którego statek znajdował się niedaleko od miejsca, gdzie „Rekin“ stał na kotwicy.
— Bardzo dobrze, mruczał Sandok, najmą okręt i ścigać będą — ale się nie domyślają niebezpieczeństwa!
— Słońce zaszło, a wieczór coraz bardziéj rozpościerał swoje głębokie cienie.
Murzyn rozmyślał, w jaki sposób najlepiéj mógłby ostrzedz swojego massę i dobrego sternika Marcina, tudzież brata Mora o zgubie. Miałże czekać aż się zbliżą i dopiero wtedy wołać?
To było bardzo niepewne. Gdyż najprzód przy szybkiém płynięciu nie usłyszanoby jego głosu, a powtóre był pewny, że przy wszelkim zamiarze uratowania księcia, przeszkodzą mu tém, iż bez namysłu go zabiją — bo i bez tego Fursch pozostawił go przy życiu tylko dla wyciągnięcia z niego korzyści.
Ale Sandok powiedział sobie, że cokolwiekbądź ratować musi odbijający od brzegu okręt z niedomyślającymi się nic ścigającymi, a czarny w takich razach zawsze umie sobie dać radę. To też zapewne i murzyn księcia musiał nagle powziąć myśl szczęśliwą, bo z nowym pośpiechem zaczął krajać otwór w boku okrętu i wyłamywać go, tak że ten otwór zaledwie o stopę po nad wodą będący, coraz się powiększał. Wprawdzie była to praca męcząca i utrudzająca, ale dla silnéj ręki czarnego nie za ciężka. Chciał tak rozszerzyć dziurę, aby się przez nią mógł wyśliznąć — elastyczne członki murzyna potrzebują tylko małego otworu, który dla nas byłby bezpożyteczny. O to się tylko obawiał, aby na górnym pokładzie nie postrzeżono pierwéj jego roboty, aż mu się uda rzucić w nurty Sekwany.
Ale nie zaniechał swojego zamiaru, lecz krajał i wyłupywał belkę coraz bardziéj.
„Rekin“ rozwinąwszy kilka żagli, szybko ślizgał się po żółtawo siwéj wodzie, a Fursch stojący z tyłu przy sterze, widział z zadowoleniem, że jego okręt znacznie wyprzedzał statek księcia. Poznał też wkrótce, iż ten statek o wiele był mniejszy od „Rekina.“ Rudy Dzik stał na przedzie, majtkowie, nie wiedzący, komu podają pomocną rękę i o co chodzi, gorliwie pracowali za otrzymane pieniądze i jeszcze za- jęci byli przy żaglach i linach — a baron stał na środku okrętu i trwożliwie spoglądał to na brzeg, to na ścigających. Zimny pot wystąpił mu na czoło — śmiertelnéj doznawał trwogi, która odznaczała całą nędzotę tego nikczemnego tchórza. Kiedy chodziło o wymyślenie z obronnéj zasadzki jakiéj zemsty, jakiego nienawistnego czynu i o wykonanie go, ten blady, nędzny von Schlewe zawsze okazywał największą odwagę, zawsze knuł najhaniebniejsze plany; ale gdy szło o otwartą walkę, o jego życie, wtedy ulegał śmiertelnéj trwodze, której nawet nie miał siły ukryć przed innymi. O ile był wyrachowanym i okrutnym, chytrym i złośliwym, gdy chodziło o zaspokojenie żądz swoich, o poświęcenie młodych dziewcząt swoim grzesznym chuciom, o tyle znowu przedstawiał obraz tchórzliwego łotra, był bezradny i pogardy godzien, gdy przyjść miało do jawnego spotkania, gdy za mordercze i chytre plany miał być pociągnięty do odpowiedzialności.
Ucieczka, szczęśliwa ucieczka, było to ostatnie źdźbło słomy, którego się chwytał baron. Prędko pojął, że jeżeli przy wysadzeniu okrętu na prawdę przez to uniknie śmierci, że odważy się skoczyć w Sekwanę, co już dla niego było okropnością, to czekał go widok dostania się w ręce księcia, który podług jego rachuby, bardzo sprawiedliwie na nim się pomści. Wiedział przecięż najlepiéj co zawinił i na co zasłużył, i dla tego przejmowała go tak wielka trwoga, że zupełnie nieumiał nad sobą panować. Trząsł się i w swojéj nieradnéj rozpaczy nie czuł nawet zimnych kropli, z czoła jego spadających — doznawał śmiertelnéj trwogi, wszelki opis przechodzącéj. To spoglądał — na okręt ze ścigającymi, to znowu na „Rekina“ i na wodę.
Ucieczka stanowiła jego jedyną nadzieję — ale wnet jego siwe, szeroko rozwarte oczy poznały, że odległość między nim a ścigającymi zmniejsza się, że okręt księcia pod kierunkiem Marcina prędzéj idzie naprzód niż „Rekin“ — trwoga zaostrzyła mu wzrok.
Słusznie twierdzą, że każdy z nas zauważył to na sobie, że trwoga uczy modlić się; że dopiero w godzinie najwyższéj niedoli, zwraca się ku Niebu ten, który dawwniéj nigdy się nie modlił — i co dotąd szatańsko uśmiechającemu się baronowi nigdy się nie zdarzało, co go do szyderstwa skłaniało na innym postrzegał, to go w téj chwili rozpaczą i śmiertelną trwogi mimowolnie przejęło — bez wiedzy złożywszy ręce mruczał modlitwę — może po raz pierwszy w życiu, przelękły i prawie zmysłów pozbawiony, zwrócił się do Boga, błagał go o ratunek, o szczęśliwą ucieczkę.
Baron modlił się. Ten człowiek, w którym nie było ani jednéj dobréj żyłki, ani jednéj uczciwéj myśli, widząc że jego władza i własna pomoc przepadły, zwrócił się teraz do Boga i żądał dla siebie ratunku. Ale czy też ta modlitwa wyklętego, w grzechach i zbrodniach osiwiałego wygnańca, mogła znaleźć drogę do tronu Wszechmocnego Ojca? Czyliż to śmiertelną trwogą natchnione usiłowanie nędznika, mogło spodziewać się wysłuchania u Boga?
Modlił się, nie z prawdziwéj, pobożnéj potrzeby serca, lecz że śmiertelna trwoga nastręczała mu modlitwę jako ostatni środek ratunku — a chociaż może teraz na prawdę modlił się serdecznie — jakąż wartość mogło mieć to nawrócenie, które równie prędko przeminąć i zapomniane być mogło, gdyby nastąpił ratunek?
Młodzi grzesznicy — starzy nabożnisie. Te słowa często się sprawdzają w życiu. Kiedy się starość zbliża, żal zwykle na kulach przychodzi, a ci, którzy niegdyś mocno grzeszyli, gdy upominająca śmierć przed nimi stanie, gdy siły opadają, usiłują pobożnością naprawić popełnione niegdyś złe.
Ale nawet tak taniéj poprawy, tak niebłogosławione — go nawrócenia, po baronie spodziewać się nie można było, bo tylko dla chwilowéj trwogi zaniechał swojéj roli, bo modlił się jedynie dla wymknięcia się z niebezpieczeństwa tak wielkiego, iż nie miał na to innéj drogi.
Gdyby Fursch widział był tę przemianę Schlewego, wybuchnąłby sprawiedliwie szyderczym śmiechem — ale nie widział wcale téj modlitwy nędznika, bo było ciemno, a prócz tego całą uwagę zwrócił na ścigających.
— Héj, krzyknął zuchwały zbrodzień na Rudego Dzika: lubię takie polowanie! Zaciągniéjcie flagi na uczczenie téj nocy i przynieście tu wino i broń! Jak się dostatecznie ku nam zbliżą, damy im do skosztowania kilka pigułek! Teraz ściganie nie powinno im się tak udać, jak wówczas na morzu! Oho, mości książę, nie zapomnieliśmy ci twojéj miłéj przysługi i teraz. Ty albo my! Pisz testament! Bezkarnie nie zbliżysz się teraz do nas!
Rudy Dzik przy tych słowach swojego towarzysza, pogroził ręką i pośpieszył na dół do prochowéj przestrzeni, w kóréj obok beczułek prochu stała broń i inne beczki z winem. Wszystko gorliwie wyniósł na pokład, a mianowicie na tylną część okrętu, a położywszy obok Furscha kilka strzelb i pistoletów, przyniósł wielkie szklanki i tak gwałtownie odbił czop od beczki, że wino strumieniami pokład zalało.
Po tym czynie nastąpił piekielny śmiech — to było stosowne towarzyszenie do modlitw barona.
— Chodźcie tu, zawołał Fursch na majtków, którzy zaczęli rozmyślać o swojém położeniu, bo jego grozę dopiero teraz poznali; chodźcie i pijcie! Wino dodaje odwagi i rozwesela serce człowieka! Trąć się zemną Edwardzie, na zniszczenie naszych prześladowców! Dawno już przyrzekliśmy im pamiątkę na całe życie.
Fursch napełnił szklankę, Rudy Dzik uczynił to samo — uniosła go wściekłość i odwaga jego wspólnika, który się z nim trącił.
— Precz z nimi z tego świata, zawołał grożąc, niech Bas poznają! — i nalał wina, tak że majtkowie, poczuli pragnienie i przystąpili bliżéj, aby wziąć udział w uczcie, po za którą uśmiechała się śmierć.
Fursch znowu napełnił szklanki i trącił się z nimi — twarze zarumieniły się, głosy stały się silniejsze. „Rekin“ wyglądał jak okręt piratów, taka na nim panowała dzikość i spustoszenie, taka ponurość. Beczka, z ktôréj bezprzestannie toczono i broń przy niéj, wzrastająca ciemność i groźne wołania, wszystko to pomnażało okropność wrażenia, jakie sprawiał okręt śpieszący po szerokiéj rzece.
Tu i owdzie stały dotąd przy brzegu większe i mniejsze statki — teraz „Rekin“ przybył na otwarte miejsce i wkrótce na przodzie i z tyłu nie widziano innego prócz okrętu ścigających.
Fursch był w dobrym humorze. Wino go rozgrzało — wyglądał jak potwór, mordujący z zimną krwią i dziką rozkoszą. Wychylił jeszcze jedną szklankę i zaśmiał się do Rudego Dzika, który zagłuszył powstające w nim myśli i chęci ratunku i zachowania życia.
I majtków odurzyło użycie wina, dzikiemi okrzykami życzyli Furschowi długiego życia, a ten cieszył się takiemi honorami.
Wtém nagle rozległ się trzask, jaki powstaje gdy kto drzewo łamie. Pomimo głośnéj wrzawy ucztujących, Fursch usłyszał ten uderzający łoskot, bo przez użycie wina zaiskrzyły się jego zmysły — zerwał się — oczy jego zabłysły — porwał jednę z leżących koło niego nabitych strzelb — słyszał dobrze że trzask rozległ się blizko niego. Prędko przejrzał pokład — potém przystąpił do poręczy i spojrzał na jedną stronę okrętu — nie mógł nic dostrzedz.
Ale jeszcze raz rozległ się ten sam trzask i teraz Rudy Dzik poskoczył do drugiéj poręczy, aby wyjrzeć, bo odgłos dał się słyszyć z téj strony.
— Murzyni krzyknął — przeklęty czarny ucieka! Widział, że Sandok dostatecznie rozszerzywszy otwór w belkach, wysunął się przezeń prawie aż po biodra i teraz zamierzał, wyciągnąć za sobą jak kot resztę ciała, i skoczyć w wodę, ktôréj ręce jego już sięgały.
Krzyk Rudego Dzika działał gwałtownie. Nim sam odskoczyć zdołał i pochwycił jedną ze strzelb stojących przy sterze, Fursch już stanął przy poręczy po jego stronie. Postrzegł od razu niepewne ciemne zarysy czarnego, który tylko co zanurzył się w falach i już w téj chwili przyłożył strzelbę... padł strzał — po nim nastąpił gwałtowny plusk, jakby Sandok rozpaczliwie robił rękami.
Rudy Dzik przyskoczył — i także nie celując strzelił w to samo miejsce — nie było wątpliwości, że jeden z tych strzałów trafił murzyna. Ale jeżeli był nawet tylko raniony lub ogłuszony, to musi zginąc w falach, bo go zgniecie pędzący okręt Eberharda, na którego maszcie wisi latarnia.
— Będzie miał dosyć! zawołał Fursch: — czarny szelma już nam zawadzać nie będzie na drodze! Dać tu pochodnię, musimy być w pogotowiu — może Paryżanie obaczą fajerwerk, jakiego jeszcze nie widzieli!


ROZDZIAŁ XI.
Gorejący okręt.

Gdy Eberhard powrócił z Tuileries do swojego pałacu, powitał przy wspólnéj kolacyi córkę i milutką Józefinę, załatwił potém niektóre pilne roboty i interesa i wreszcie rozkazał sternikowi Marcinowi, tudzież murzynowi Morowi, aby mu towarzyszyli.
Nasz marynarz wiedział zaraz o co chodzi, i wielce go uradowała myśl, że idą ścigać ludzi, którzy tyle cierpień księciu zadali.
— Niech pioruny zatrzasną, mówił do Mora, gdy kazawszy zajechać powozowi, wszedł do domu służących niech pioruny zatrzasną, Boże przebacz mnie grzesznemu — ale jeżeli któryś z tych łotrów dostanie się w moje ręce, to już się z nich żywy nie wymknie! i przytém muskularny, długi, barczysty sternik tak wyrabiał pięściami, iż o prawdzie jego słów ani na chwilę wątpić nie można było. Skręcę kark przeklętemu gałganowi, mianowicie temu Furschowi — a jeżeli to być może, to i Rudemu Dzikowi!
— Bardzo dobrze sterniku Marcinie, uśmiechnął się zadowolony Moro, a jeżeli się uda, to i baronowi!
— Zgoda młodzieńcze, i baronowi! A jeżeli rzeczy inaczéj pójdą, to według umowy, powierzymy tę robotę tobie i Sandokowi!
— O biedny brat Sandokl — siedzi na spodzie okrętu jak biedny murzyn na niewolniczym kuterze!
— Wyprowadzimy go znowu na światło, jeżeli mu ci mordercy nie wypłacili już wszystkiego do reszty — te szelmy na wszystko są gotowe! Jeżeli tylko nie spodziewają się po Sandoku żadnych korzyści, to nim zdążymy do nich przybyć, bardzo już mogli zagasić światło jego życia!
— O śpieszyć, dobry sterniku Marcinie, bardzo śpieszyć!
— Gdy ciebie słyszę mówiącego, to mi się zawsze zdaje, że to Sandok mówi! Chodź, powóz wyjeżdża — słońce zachodzi — już wielki czas! Znaszże dokładnie okręt, do którego te łajdaki twojego czarnego brata zaciągnęły?
— Doskonale! Okręt nazywa się „le Requin“ — o! Moro poznać go wśród tysiąca.
— Więc dobrze — chodź! rozkazał Marcin, dał czarnemu mały rewolwer, a większy włożył do kieszeni swojego surduta i poszedł przez park do kraty, przy któréj stał powóz.
Wnet połączył się z nimi pan Eberhard, kazał murzynowi usiąść na koźle obok stangreta, i ze zwykłą sobie poufałą dobrocią powiedział do starego Marcina, aby usiadł naprzeciw niego w powozie.
Gdy książę i jego poufnik zajęli miejsca. Moro wskazał stangretowi kierunek, którym udać się należy, aby o ile można niepostrzeżenie dostać się do miejsca Sekwany zewnątrz ogromnego miasta, gdzie stał szukany okręt.
Moro radził wysiąść w niejakiéj odległości i czekać aż się zupełnie ściemni, aby Fursch i jego towarzysz, bez wątpienia będący na okręcie, ich niepostrzegli — ale to miało swoje trudności, bo w tém miejscu brzeg był otwarty.
Gdy książę i Marcin wysiedli z powozu i Moro wskazał im na pewno w dali stojący okręt, czarny stanął nagle i słuchał, poczém z lekka dotknął ramienia sternika.
— Co nowego? spytał Marcin.
Moro położył palec na ustach i gdy pan Eberhard rozkazał stangretowi wracać do domu, wskazał powóz stojący niedaleko przy kilku samotnie rozrzuconych drzewach.
— Niech pioruny trzasną, wykrzyknął Marcin: to ekwipaż barona!
Moro potwierdzająco kiwnął głową, i z rozkoszą zwrócił także na to uwagę nadchodzącego księcia.
— Są wszyscy razem na okręcie, mruknął.
— Zabijemy trzy muchy jedną klapką, powiedział Marcin: to się wybornie zdarza!
— Ostrożnie, rozkazał książę — nie strzelać, nie rozpoczynać nieprzyjacielskich kroków, aż dam znak! Może zdołamy bez walki dostać ich w moc naszą.
— Za pozwoleniem, panie Eberhardzie, tak nie sądzę. Ci łotrzy już nas zwietrzyli — podnoszą kotwicę i chcą odbić od brzegu!
— Sternik Marcin ma słuszność. Widzę pięciu ludzi na pokładzie — nie, sześciu — mają trzech majtki!
— Prawda! Niech pioruny trzasną, te łotry nam umkną!
Książę również postrzegł przygotowania, śpiesznie czynione na „Rekinie, u do jak najprędszéj ucieczki — zaraz okiem przejrzał cały brzeg, i już w téj chwili według swojego zwyczaju wiedział co ma czynić.
— Będziemy ich ścigali! powiedział mocnym głosem i poszedł ku oddalonemu miejscu brzegu, w ktôrém stał jakiś okręt, wprawdzie nieco mniejszy do „Rekina“ ale niewątpliwie szybszy, bo daleko wysmuklejszy.
Marcin i murzyn udali się za księciem, czoła ich pofałdowały się z gniewu, gdy postrzegli, że trzéj razem znalezieni przeciwnicy przy pomocy trzech majtków zbliżali się ku środkowi rzeki i przez to dosyć daleko się odsunęli. Sternik „Germanii“ mimowolnie mruczał prze- klęctwa i czuł jak go ręce świerzbiały. Moro zaś do tego stopnia nie umiał powstrzymać swojéj niecierpliwości, że przeszedł koło księcia, aby się prędzej dostać do brzegu.
Na okręcie, do którego zbliżał się pan Eberhard, znajdował się jakiś stary żeglarz i jego syn, zatrudnieni uporządkowaniem sznurów żaglowych i t. p.
— Słuchąjcie-no ludzie, zawołał książę, możebyście mi pożyczyli swojego okrętu na wieczór i noc?
Dwaj ludzie spojrzeli zdziwieni na nieznajomego, a potém na siebie pytająco.
— Wypłacę wam zaraz za to całą wartość waszego okrętu, mówił daléj Eberhard, widząc, że się wahają: a nawet czystém złotem.
Te słowa nie chybiły skutku i wpłynęły na biednych widocznie ludzi.
— Jeżeli tak chcesz dostojny panie, to ci pożyczymy i naszych ramion dopóki ci się spodoba! odpowiedzieli z zadowoleniem.
— Więc dobrze! Idzie mi o to, aby dopędzić tamten szoner, który tylko co ztąd odpłynął.
— To niedługo potrwa, dostojny panie! odpowiedzieli dwaj żeglarze, i gdy Eberhard z towarzyszami wszedł na statek, niezwłocznie przygotowywać się zaczęli do płynięcia za „Rekinem.“
— Widzę, że macie wielkie zaufanie w waszym okręcie i drogo go cenicie — nie chcę z was korzystać. Oto macie tu 10,000 franków — a gdy dopędzimy „Rekina,“ jeszcze dodam 2,000. Czyście kontenci? No, więc odwiążcie sznury i rozpuśćcie żagle!
Z radosną gorliwością dwaj ludzie zabrali się do roboty, wsparci przez Marcina, w którym wnet poznali bardzo doświadczonego marynarza. Zajął miejsce przy sterze. Moro położył się w nosie statku i czatując wytknął głowę z pokładu — książę zaś stanął przy maszcie, aby z tego miejsca uważać na ściganie i wybierać potrzebne kroki.
Już się ściemniało, a „Rekin“ był znacznie na przedzie, gdy mniejszy okręt zbliżył się ku środkowi rzeki i posunął się po wodzie jak strzała, z początku bez żagli i tylko gnany wiosłami dwóch żeglarzy.
Eberhard chciał koniecznie tym razem dosięgnąć dwóch zbrodniarzy i podzielającego ich sprawę barona i mieć ich w ręku — chciał prócz tego przyjść w pomoc biednemu Sandokowi, który się znajdował w ich mocy. Pragnął być surowym sędzią i uwolnić świat od tych złoczyńców.
Wkrótce można było coraz wyraźniéj słyszeć dziką wrzawę, dochodzącą od strony „Rekina“ — do którego się coraz bardziéj zbliżano. Nie ulegało wątpliwości, że oba okręty musiały poznać, iż uciekający jeszcze w nocy, chociaż daleko od Paryża, po rozpaczliwie wysilonéj żegludze dognani zostaną.
Wtém nagle Moro wydał głos gardłowy, właściwy swojemu pokoleniu, podskoczył, jak strzała, wskazywał i patrzał na wodę — mimo ciemności postrzegł na falach czarne ramię i głowę.
— Oho! zawołał i skinął na żeglarzy — człowiek na wodzie — człowiek jak Sandok — i z godną podziwu szybkością, nim ktokolwiek do niego przyskoczyć zdołał, porwał linę i rzucił ją na wodę.
Książę podbiegł ku poręczy okrętu i dostrzegł także człowieka walczącego z falami, który już tracił siły.
— Tu — bracie Sandok — sznur! prędko zawołał Moro, i błyszczącém okiem śledził ruchy płynącego i mocnéj wyrzuconéj liny.
Marcin także szybko się przez pokład pochylił i zaraz postrzegł, że okręt gnany coraz przyjaźniejszym wiatrem, pędził niezmiernie szybko ku walczącemu z falami po za sterem.
— Niech pioruny trzasną, zawołał, woda tramowa pozbawi go ostatnich sił — chwyta za linę — ten Sandok jest i pozostanie tak zręczny jak kot! Ale co to on tylko jedną ręką władać może? — lina mu się znowu wyśliźnie... Stopp! ludzie, na dół żagle,“ krzyknął Marcin, a widząc punktualne wykonanie rozkazów, całą siłą nacisnął ster, tak że okręt chwiejąc się nagle się obrócił, a woda wysoko w górę trysnęła.
Śmiertelną trwogą przejęty Moro, pośpieszył na tylną część okrętu — książę przystąpił szybko do Marcina.
— O, Sandok mieć mocno linę w ręku, cieszył się czarny, schwycił ją jak żelaznemi kleszczami — dobry Sandok uratowany!
I zaczął ciągnąć ku sobie znajdujący się na okręcie koniec liny. Marcin prędko i skutecznie mu w tém dopomagał.
Nadaremnie książę spodziewał się usłyszeć jakiś głos znajdującego się w wodzie Sandoka — nie rozległo się żadne wołanie o pomoc, żaden ton — Sandok gardził tém. Pochwycił linę zdrową ręką i czuł, że go ciągniono do okrętu.
Przez ten czas „Rekin“ znowu wyprzedził i noc zapadła — wkrótce zginął ślad uciekających, bo latarni nie zapalili.
Gwałtownemu wysileniu barczystego Marcina udało się wydobyć czarnego z wody na pokład, i dopiero wtedy spostrzeżono, że mu z lewego ramienia krew płynie, że jedna kula za nim wysłana trafiła go.
Ale Sandok nie skarżył się. Nic nie świadczyło, że przetrwał okropne boleści, uśmiechnął się, i widząc; że Eberhard znajduje się na pokładzie, rzucił mu się do nóg.
Była to rozrzewniająca scena. Zapomniał wierny czarny o przebytych niebezpieczeństwach, a tylko radość i miłość jaśniała na obliczu jego, gdy klęczał przed swoim massą.
— Wstań Sandoku, i opowiedz co się stało, łaskawie przemówił książę do murzyna. Tyś raniony!
— O, lekki strzał rozdarł ramię, powiedział Sandok, którego podniosła ręka Eberharda; za parę dni wszystko się zgoi!
— Trzymali cię w więzieniu, a jednak udało ci się umknąć, pochwalił książę, gdy Moro pośpieszył z bandażem, który prędko zrobił z kawałka materyi i zręcznie Sandokowi ranę zawiązał.
— Raczéj śmierć niż niewola, massa! Fursch, Rudy Dzik i baron na okręcie pienią się z wściekłości, że Sandok wykroił dziurę w ścianie okrętowéj! Massa być bardzo ostrożnym — proch na pokładzie i Fursch z pochodnią w ręku!
— Co! te szelmy chcą „Rekina“ wysadzić w powietrze? zawołał Eberhard.
— Bardzo wierzę, oni wiedzą co ich czeka, niż się w nasze ręce dostaną, mniemał Marcin.
— Baron truchleć ze strachu, Rudy Dzik i Fursch piją wino, dodają sobie odwagi, opowiadał Sandok. Kiedy mnie zobaczyli na wodzie, dali ognia — jeden strzał trafił — ale Sandok żyje, aby powrócił do massy i ostrzegł. Sandok musiał żyć, aby massa musiał żyć!
Marcin kicnął głową na potwierdzenie i przystąpił do żeglarzy, aby im powiedzieć, że teraz jak najprędzéj „Rekina“ muszą dopędzać.
— Jesteś wierna dusza Sandoku, powiedział książę i podał rękę czarnemu, którego wielka utrata krwi tak osłabiła, że aż białe zęby ścisnąć musiał, aby nie stracił przytomności: dziękuję ci za tę przysługę. Ale twoje doniesienie nie może nas powstrzymać! Będziemy ścigali winnych, choćby nawet groziło nam niebezpieczeństwo śmierci razem z nimi. Teraz nam nie ujdą. Połóż się Sandoku, jesteś wyczerpany.
Moro pomógł czarnemu bratu wyszukać legowiska, na którémby owiązanie ucierpiało, » aby rana nie rozkrwawiła się. Marcin wrócił do steru i po rozpuszczenia na nowo żaglów, nadał okrętowi dawniejszy kierunek — książę zaś z pochmurną twarzą wrócił na swoje miejsce przy maszcie. Czuł, że się zbliża stanowcza chwila, że tu idzie o śmiertelną walkę. Ale był to bohater do takich walk przywykły i nie lękający się ich.
Wielki też był czas, aby Sandok dostał się na pokład okrętu — wysilenia i utrata krwi wyczerpały nawet twarde siły czarnego, tak, że teraz leżał nieruchomy obok Mora, który mu podawał napój i zimny pot z czoła ocierał. Potém przyniósł z kajuty żeglarzy kilka sztuk suchéj odzieży, zdjął z Sandoka wilgotne suknie i okrył go starannie, bo było chłodno.
Upłynęła prawie godzina po północy, gdy książę i Marcin w niewielkiéj od siebie odległości ujrzeli tułów „Rekina“ i posłyszeli głuche z niego wołania — wkrótce mieli dosięgnąć zbiegów.
Nastąpiła cisza zapowiadająca wybuch burzy — wszyscy czuli, że nastąpi coś nadzwyczajnego, i że żadna z dwóch stron nie ustąpi.
Fursch ujrzał zbliżające się światło okrętu prędzéj niż „Rekin“ płynącego, i nie było już sposobu ucieczki, nie pozostawało nic do wyboru. Już dawno wiedział o tém, że teraz nie mógł pokładać nadziei w ocaleniu lub ucieczce, jeżeli się dostanie w ręce księcia — szatańsko zatém cieszyła go myśl, że ten razem z nim zginie! Liczył na to, że zapalenie i wysadzenie „Rekina“ udzieli się okrętowi Eberharda, i dla tego postanowił czekać ze zrzuceniem zapalonéj pochodni do składu prochowego poty, aż ścigający, o których sądził, że się nie domyślają, bo myślał że murzyn zabity, tuż przy nim będą.
Fursch nie truchlał jak bezradny baron, nie był także pijany jak Rudy Dzik, który stał na przodzie okrętu, i ochrypłym głosem wyśpiewywał łajdackie pieśni — był to spokojnie obliczający łotr, który z szatańsko błyszczącym okiem rzuca się na śmierć, skoro widzi, że już go nic nie ocali, on zaś swoich nieprzyjaciół pospołu z sobą zgubić może. Blada i chuda twarz jego z siwo-rudawą brodą przybrała okropny wyraz. Na ustach biegał dziki uśmiech, sam zaś ani drgnął, i zapalił pochodnię, któréj chciał użyć do spełnienia swojego straszliwego planu.
Trzéj majtkowie „Rekina“ nie domyślali się tego planu, inaczéj byliby w téj chwili opuścili okręt, poświęciwszy go zgubie, rzuciliby się w wodę, aby uratować życie — widzieli wprawdzie że ścigający okręt coraz bardziéj się zbliża, lecz jakież niebezpieczeństwo mogło im grozić, kiedy tylko swoje siły wynajęli? Kto im płacił temu służyli, nie pytając o co chodziło.
Książę de Monte-Vero widział, że na okręcie otoczonym nocną ciemnością zabłysła pochodnia — znał jéj cel — wiedział, że ją zapalono, aby i jemu śmierć zadać. Ale to bynajmniéj nie zachwiało zimnéj spokojności jego i oznaczało wielkość i doskonałość jego duszy. Wszakże w każdéj chwili gotów był stanąć przed tronem Boga. Czegóż się miał obawiać ten najszlachetniejszy mąż swojego czasu? Jeszcze wisiał amulet na jego piersiach, wiele mówiący, drogi znak, dziedzictwo po dostojnéj jego matce, jaśniały na słońcu krzyż i trupia główka, które tak się głęboko wypiętnowały na jego duszy, tak wrosły w jego wnętrze, że ich znaczenie wydało w nim owoce.
Eberhard de Monte-Vero nie wahał się zatém. Miał do spełnienia obowiązek — a zginąć wśród pełnienia obowiązku, to najwznioślejsze uczucie dla takiéj jak jego natury — czysty był przed Bogiem i ludźmi. Gdyby umarł w téj godzinie, pozostałoby innym tylko opłakiwać swojego najszlachetniejszego przewodnika — on zaś, ta doskonała dusza, uniósłby się w wieczną szczęśliwość.
Ale jeszcze nie dopiął swojego celu, los jego nie spełnił się. Niebo potrzebowało jeszcze szlachetności i przewodniczéj ręki tego człowieka, tego messyasza ludu, te, go obrońcy sprawiedliwości. Miał jeszcze dosyć chwili, w której Bóg zagoi rany domowi jego zadane, bo przecięż ten szlachetny człowiek zasłużył, na to dobrodziejstwo, aby dziecię swoje ujrzeć szczęśliwém.
Jeszcze nieprzenikniony obłok zasłaniał przed jego okiem losy odszukanéj, którą nieraz zeszedł łzami zalaną i pogrążoną w żarliwéj modlitwie — jeszcze nie można było dośledzić drogi, która Małgorzatę doprowadzić miała do celu jéj życia.
Eberhard, jako wierny, a pełny miłości ojciec widział ten gorąco upragniony cel córki... ale chociaż z ciężkiém sercem, musiał go przeciąć, gdy jak wiemy, powiedział:
— Nigdy książę nie otrzyma ręki mojéj córki!
Od owego dnia ani on ani ona nie wspomnieli nigdy ani słowa o Waldemarze i jego miłości — ale Eberhard z głęboką boleścią czuł ile jego dziecię cierpiało. Szczęście życia, którego dla niéj mimo walk i burz, zawsze się spodziewał, teraz czuł to dotkliwie na zawsze było dla niéj stracone.
Ale przy tém wszystkiém był stały i niezachwiany, nieugięty w swojém postanowieniu, bo w ojcowskiém sercu żywił przekonanie, że po tém wszystkiém co zaszło, książę nie może uszczęśliwić jego dziecięcia.
I to przekonanie dozwoliło mu spoglądać w przyszłość. Wybrał dla córki najlepsze, bo szlachetniéj jest i wzniośléj cierpieć w zaparciu się, niż na osiągnięciu celu zawieść się tak okropnie, jak to mogło się zdarzyć w tym razie, jak tego Eberhard z ciężkiém sercem się obawiał. Jakkolwiek dusza Małgorzaty także się wydoskonaliła i podniosła — ale o tak wysokiéj doskonałości jak księcia, jaka do osiągnięcia tego szczęścia potrzebna była, nie otrzymał żadnego dowodu przekonywającego.
Spodziewał się, że mu się uda na pięknych polach Monte-Vero całkiem uzdrowić duszę Małgorzaty, i widzieć, jak spada z niéj ostatnia ciężka i ciemna zasłona.
Wszak mógł i w tym względzie być dla niéj jasnym wzorem, wszak mógł ją pocieszać słowy, które tém bardziéj do serca jéj przeniknąć musiały, że pochodziły, także z jego ruchliwego i doświadczonego serca.
Wiemy, jak okropnie zawiodła i oszukała go ta, która niegdyś posiadała jego całą miłość i teraz jeszcze dążyła do poniżenia go i występowania naprzeciw niemu — ale wiemy także, że przeznaczono mu było jeszcze raz uczuć miłość — miłość dla szlachetnéj, pięknéj istoty — i widzieliśmy, że się jéj w ciężkiéj walce wyrzekł, że się przezwyciężył. Na wieki pożegnał Karolinę i równie jak się jego silnéj duszy udało znaleźć szczęście życia w gotowości do ofiar dla ludzkości, w tym bozkim celu, tak również spodziewał się, że łagodnością i kochającą ręką powoli i Małgorzatę naprowadzi na tę szlachetną drogę.
Te myśli zajmowały Eberharda w ciągu nocnéj żeglugi — towarzyszyły mu w chwili ciężkiego niebezpieczeństwa, naprzeciw któremu dążył — widział jak pochodnia na „Rekinie“ ponuro świeciła — jéj światło złowrogo odbijające się w wodzie powiadało mu, co ma nastąpić — a gdy okręt jego coraz bardziéj zbliżał się do uciekających, już mógł rozpoznawać ich postaci.
Wtém przystąpił do niego Marcin.
— Panie Eberhardzie, rzekł nieco stłumionym głosem: te łajdaki za kilka sekund przyjmą nas wystrzałami — mam tu kilka nabitych pistoletów.
— Postaramy się, Marcinie, uciekających żywcem dostać w nasze ręce, zdaje mi się, że oni nie są godni umrzeć z naszéj ręki.
— Wiemy, czego się spodziewać mamy, panie Eberhardzie: oni postarają się aby nas powystrzelać, a jeżeli się im to nie uda, „Rekina“ wysadzą w powietrze!
— To pozbawią nas obowiązku sądzenia, Marcinie, ale jesteśmy w ręku Boga!
Książę wymówił te słowa z uroczystą spokojnością, która nie omieszkała wywrzeć wpływu na starzejącego się sternika „Germanii,“ długoletniego zaufańca Eberharda.
Opuścił rękę podającą księciu nabitą broń.
— Jak pan Eberhard rozkażesz, rzekł i z dumą spojrzał na wysoką, wspaniałą postać szlachetnego i człowieka: jesteśmy w ręku Boga! Ale pan Eberhard pozwoli staremu sternikowi Marcinowi pozostać tu blizko, aby w razie potrzeby...
— Na mojém miejscu pozostaniesz Marcinie, masz do tego prawo! Ileż to razy stałeś w walce obok mnie!
— Dla tego wołałbym raczéj umrzeć z panem, panie Eberbardzie!
— Dobrze, mój przyjacielu, są to słowa, które od ciebie słyszeć przywykłem! Podaj mi rękę, stary wierny Marcinie! Ani okiem nie rusz — strzelą do nas, ale drugi raz nie będą mieli czasu strzelić.
Widok dwóch wyprostowanych ludzi stojących przy maszcie nieruchomie i służących za cel strzelbom nieprzyjaciół, sprawiał prawdziwie wzniosłe wrażenie. Był to olbrzymi dowód sprawiedliwości ich sprawy, odwagi i spokojności.
Hukły strzały na „Rekinie“...
Ale właśnie nieruchoma postawa dwóch ludzi, która obłąkała strzelających, czy też dreszcz śmiertelny, który ich przejął w stanowczéj chwili, sprawiły, że dwie wymierzone przeciw nim kule gwizdnęły obok nich, a okręt zbliżył się do „Rekina“ o jakie 50 kroków.
Eberhard postrzegł, że Fursch rzucił strzelbę i znowu chwycił za pochodnię — zdało mu się, że słyszy okropne przeklęctwo miotane przez Furscha, gdy się rzucił ku przedniéj części okrętu.
Nadeszła przerażająca chwila — miała nastąpić okropność, na „Rekinie“ biegano tam i napowrót! Majtkowie odrąbali sznury, które przytrzymywały małą łódź ratunkową, aby poznawszy grożące im niebezpieczeństwo, mogli się ocalić.
Baron pobiegł ku poręczy — chciał skoczyć w wodę — miał szkaradny wybór, śmierć w pośród ognia lub w zimnych falach wody. Tę ostatnią zapewne wołał, bo może spodziewał się, że chociaż pływać nieumiał, życie swoje ocali. Zgubne zamięszanie opanowało sześciu ludzi będących na „Rekinie.“
W téj chwili Eberhard, który tak dalece zachował żelazną spokojność, iż na jego twarzy nie drgnął ani jeden muskuł, przywołał do siebie dwóch łudzi, którzy ściągali żagle.
— Chodźcie tu moi ludzie, rzekł, i podał im sakiewkę ze złotem, oto reszta: którą wam wypłacić przyrzekłem. Macie zdrowe ramiona i tak dobrze pływacie, że to złoto z sobą zabrać możecie! Rzućcie się w wodę i płyńcie do brzegu — zostawcie nas i zapłacony wam okręt naszemu losowi!
Dwaj ludzie usłyszawszy strzały nabrali pojęcia o znaczeniu téj żeglugi, jednak nie znali całego niebezpieczeństwa, jakie im groziło, jeżeli pozostaną na okręcie. Wahali się zatém przez chwilę, przyjmując pieniądze.
— Nie ociągajcie się ani sekundy, nalegał Eberhard; opuśćcie okręt i ratujcie swoje życie! Ci ludzie tam wysadzą „Rekina“ w powietrze, a przytém mogłaby i was śmierć zaskoczyć!
— Najświętsza Panno, zawołał starszy żeglarz bledniejąc i ciągnąc za sobą syna: dla czegóż panowie nie chcecie się ratować? może mógłbym wam w czém dopomódz?
— Umykajcie prędko — póki jeszcze czas, powiedział Eberhard; my pozostaniemy tutaj, chociaż także pływać umiemy!
Marcin popchnął żeglarzy ku poręczy — i w chwili kiedy się rzucali w wodę, dał się słyszeć straszliwy trzask, który zatrząsł okrętem i zagłuszył plusk wody, która na chwilę pod dwoma okrętami zawirowała... zabłysł żółtawy płomyk i okropnie oświecił wodę i brzeg — zdawało się, że świat się zapada, że nastąpi sąd na wyklętych od Boga, znajdujących się na „Rekinie...“
Marcin modlił się — książę de Monte-Vero czuł, że okręt pod nim drży, że go fale podnoszą — ale to wszystko trwało przez chwilę, przez okropną chwilę. Czarne deski i części rozsadzonego szoneru bujały w jasno oświetloném powietrzu — żaden głos, żaden krzyk nie dał się słyszeć przy strasznym trzasku — woda w koło wysoko tryskała, potém szumiała, jakby w nią wpadały palące się kawały drzewa.
Eksplozyę tę musiano słyszeć daleko — ale okoliczne brzegi były puste i niezamieszkane, a w dalekim Paryżu, chociaż nocny huk wielu przebudził ze snu, nikt z razu nie mógł poznać, zkąd ten huk pochodzi i co go spowodowało. Nagle szerokim ognistym pasem zabłysł płomień, prócz tego w jednéj chwili przytłumił się — potém nastąpił głośny trzask i plusk — wyrzucone w powietrze Części znowu wpadły w wodę, na resztki palącego się i węglącego „Rekina “ i na okręt księcia, który groził prawie zanurzeniem się i zaczął palić na przodzie.
Gdy niebezpieczeństwo przeminęło, Eberhard postrzegł, że Marcin śpieszy ku palącemu się miejscu okrętu — obaj wcale nie byli ranieni. Moro i Sandok, znajdujący się w tyle okrętu, także ocaleli i nie trafiły ich spadające deski, bo dowiódł tego ich głośny okrzyk. Eberhard wcale nań nie zważał, bo go całkiem zajęły resztki palącego się „Rekina,“ do których się zbliżano.
Obraz straszliwego spustoszenia nastręczył się jego oczom. Zwęglone, tlące się deski i wystające w powietrze szczątki masztu na wpół rozszarpanego szkieletu, przedstawiały przerażający widok. Nie można było dostrzedz ani śladu życia; zdawało się że ani jeden z ludzi, którzy znajdowali się na okręcie, nie ocalał. Eberhard, przechylony przez poręcz, ujrzał obok czarnych części rozerwanego okrętu, pływające po falach ludzkie ciała. Ale to były poszarpane — nie do poznania massy, pozbawione życia resztki.
W dali tylko coś pluskało, jakby jedna jakaś ludzka istota ocalała, lecz było? za daleko, iżby Eberhard mógł rozpoznać co to było właściwie.
Marcin zdołał szybko ugasić ogień na przodzie okrętu — a tak zniszczone zostało niebezpieczeństwo grożące księciu i jego towarzyszom. Wrażenie tego wypadku tak było silne, iż Eberhard i Marcin przez kilka minut niemi spoglądali na gorejące szczątki rozsadzonego szone- ru, które powoli sycząc w wodzie zatonęły — dopiero wtedy usłyszeli głosy dwóch czarnych, którzy wołali tryumfująco. Ta radość w obec straszliwego wrażenia chwili, wstrętnie podziałała na księcia, ale Marcin oświadczył, że Sandok musi mieć coś osobliwego, bo nie ma zwyczaju wydawać napróżno tego rodzaju okrzyków.
— O sterniku Marcinie — tutaj! brzmiał głos czarnego — bywaj!
Książę usłuchał wołania i poszedł z Marcinem na tył okrętu — przy blasku latarni wziętéj z kajuty, postrzegł dwóch murzynów klęczących obok okropnie poszarpanego trupa, którego tu przyciągnęli — głowa się jeszcze trzymała, ręce i nogi zaś wisiały nieruchome.
Marcin schylił się i spojrzał na bladą, zmienioną, krwią zalaną twarz zmarłego, którego wskazywał Sandok — poznał zmienione rysy — przed nim leżał poszarpany Rudy Dzik.
— I Fursch zapewne nie uszedł tego samego losu, mruknął: oni się sami osądzili!
— O i baron także ukarany, zawołał Sandok, baron był na „Rekinie!“ Uszedł od anioła dusiciela w St.-Cloud! Wielka szkoda dla Sandoka!
Eberhard nie słyszał tych słów — przedewszystkiém rozkazał Marcinowi i murzynowi Morowi, aby o ile ciemność dozwalała, pomogli mu przejrzeć w koło wodę, bo być mogło, iż jeden z nieszczęśliwych ocalał i trzymał się jakiéj deski pływającéj około okrętu.
I Sandok podniósł się, aby przy tém pomagać, bo mówił, że już go rana nie boli.
Czarne resztki „Rekina“ w koło pływały po falach — Marcin ułowił kilka długiemi hakami, przedstawiały pełny zgrozy widok spustoszenia — ale na żadnéj nie znaleziono śladu człowieka.
Gdy zaczynało dnieć, nurty rzeki uniosły już tak daleko ku morzu większą część pływających resztek i martwych ciał zabitych, że widać było tylko małe oznaki tego co się stało.
Z dwóch żeglarzy, którzy się w ostatniéj chwili w wodę rzucili dla uratowania życia, ani śladu nie znaleziono. Eberhard spodziewał się, że dostali się na brzeg i trafili do chat swoich. Z Paryża, gdzie zamierzał donieść o tém co się stało, chciał telegrafować do Hawru, dla otrzymania ztamtąd wiadomości, czy nie znaleziono ciał nieszczęśliwych. Chciał wiedzieć koniecznie, co się stało z Furschem i baronem.
O wschodzie słońca Marcin przypłynął do brzegu; Moro sprowadził z przylegléj wsi dwa powozy — do jeddnego wsiedli książę i Marcin, aby wrócić do Paryża, do drugiego dwaj murzyni, dla oddania ciała Rudego Dzika do trupiarni.
Po kilku dniach doniesiono z Hawru, że oprócz kilku zwęglonych części okrętu, złowiono ciała trzech ludzi, które chociaż w części pogniecione, wskazywały jednak ciała majtków.
Śledzenia po obu brzegach ciał Furscha i barona pozostały bez skutku, tak, że książę nie mógł wykryć ich śladu.
Ale niedługo miał pozostawać w niepewności o losie obu tych osób. Ślad ich znalazł się w zupełnie inném miejscu, aniżeli po tém co zaszło spodziewać się można było.


ROZDZIAŁ XII.
Taniec umarłych o północy.

Sandok po kilku, tygodniach wyzdrowiał, rana jego zagoiła się. On jeden nie wierzył w śmierć Furscha i barona, i pojmiemy to niedowiarstwo, skoro usłyszymy, że na swoją rękę jeszcze raz całą nadbrzeżną okolicę Sekwany aż do Hawru poddał gruntownemu zbadaniu.
Przy téj sposobności nie zaniedbał mianowicie wstępować do licznych chat rybackich, i zdołał wynaleźć dwóch żeglarzy, którzy w owéj nocy podczas eksplozji dopłynęli do brzegu. Od nich dowiedział sié tyle, że mógł zaraz wrócić do Paryża i tam daléj odbywać swoje poszukiwania. Tak przytém postępował tajemniczo, że nawet sternika Marcina o swojém powodzeniu nie uwiadomił.
To miało ważny powód. Najprzód wiadomości dotąd zebrane były tego rodzaju, że Marcin mógł je wyśmiać, a powtóre, postanowił] nie prędzéj wyjawić wszystko, aż sprawdzą sié słowa, które dawno już powiedział sternikówi „Germanii:“ — „W przeciągu roku anioł w St.-Cloud udusi barona, albo Sandok utopić się w Sekwanie!“
Chciał dotrzymać obietnicy. Żadna myśl nie dręczyła tyle murzyna księcia, ile wyśmianie przez Marcina; wszystko mógł znieść, byle nie szyderstwo i na nic nie zważające urąganie.
Było to podczas dżdżystego, jesiennego wieczoru. Około godziny ósméj Sandok ostrożnie wyszedł z pałacu przy ulicy Rivoli — przekonał się, że nikt nie zważa ani na niego, ani na drogę, którą iść zamierza. Miał na sobie ciemny płaszcz, którym się okrył, bo powietrze było wilgotne chłodne.
Karety i fiakry pędziły ulicami, ku którym zwracał się murzyn, mocno nasunąwszy na głowę ciemny kalabryjski kapelusz.
Widocznie bardzo mu się śpieszyło, bo mimo natłoku tak porywczo dążył daléj, że kilka osób zawadzających mu, bez ceremonii na bok odtrącił.
Nakoniec skręcił na wielki dziedziniec jakiegoś domu. Był na nim napis wielkiemi literami, że w dzień i w nocy można tu dostać wszelkiego rodzaju powozów.
Sandok widocznie znał już wnętrze tego domu, bo zaraz udał się do téj części jego, w któréj były stajnie.
— Powóz do St.-Cloud, zawołał przy oknie pokoju zarządu: z dwoma dobrymi biegunami — ale natychmiast! Tu jest złoto! I rzucił kilka dziesięcio-frankówek na płatniczą deskę przy oknie.
W kwadrans stał lekki powóz na podwórzu, zaprzężony w parę wybornych, młodych koni.
Sandok zajął w nim miejsce, rozkazawszy stangretowi zatrzymać się przy murze zamku St.-Cloud.
Konie ruszyły, a powóz potoczył się jak strzała po Ulicach, następnie zaś po drodze do parku St.-Cloud.
Gdyby Sandok piechotą tę drogę odbywał, byłby późno przybył na bal, na który chciał sprowadzić swojego brata Mora: na to poświęcił z radością kilka oszczędzonych dukatów.
— O, dobrze się jedzie w powozie, bardzo dobrze! kruczał sam do siebie i wyciągał się wygodnie; — zwykle siadywał na koźle, albo stał na stopniu — teraz czuł, sobie jedzie jak pan.
Wkrótce przebył drogę do St.-Cloud. Wysiadając z powozu, kazał stangretowi, aby kilka minut pod murem poczekał, bo go zabierze na powrót razem z towarzyszem, którego zaprosił do Paryża na salę Valentino, w któréj się odbywa bal maskowy, późno się zaczynający, a kończący nad ranem.
Poczém pośpieszył do zamku i poszedł do skrzydła w którém mieszkał Moro.
Mogło być około godziny dziesiątéj — większa część okien zamkowych była jeszcze oświetlona.
Sandok szybko wstąpił na znany nam flizowany korytarz i otworzył ostatnie jego drzwi po lewéj stronie.
W pokoju nie było nikogo. Moro zapewne miał jeszcze do czynienia w zamku. To było fatalnie, Sandok musiał czekać, choć go niecierpliwość dręczyła.
Na stoliku w pokoju paliła się świeca. Czekający zatém mógł dla przepędzenia czasu przypatrzyć się przestrzeni, w któréj mieszkał Moro.
Był to bardzo przyzwoity pokój. Wygodne łóżko, kilka stołków i stół oraz rzeźbiona szafa w nim się znajdowały. Na téj szafie jakby dla ozdoby stały dwie trupie głowy, dwie z wypadłemi oczami czaszki ludzkie. Moro zapewne je gdzieś wynalazł i tam ustawił.
Sandok, jak każdy czarny, lubował się w tych ozdobach — jest to czarnym wrodzone, że podzielają gust cudzy i téj zawisłości nie tracą, chociaż od dawna są z ojczyzny wyrwani. Sandok przypatrując się tym trupim głowom powziął dobrą myśl — uśmiechnął się i wziął obie czaszki w ręce. Były mocne i nieuszkodzone. Żółtawo białe części kości okropnie wyglądały przy jamach oczu, nosa i ust.
— Bardzo dobrze — bardzo dobrze, szeptał sobie ciągle Sandok: będzie wielka radość! Baron będzie drżał, a Sandok śmiał się!
Nakoniec Moro wszedł do pokoju — zdziwił go widok murzyna książęcego u siebie, powitał go zatém ze wszelkiemi oznakami wielkiéj radości.
— Bardzo pilno, szepnął Sandok: czy mój brat Moro ma jeszcze służbę w nocy?
— Żadnéj służby, zupełnie wolny, odpowiedział czarny.
— Bardzo dobrze! Mój brat Moro pójdzie z Sandokiem na bal maskowy! O, bardzo piękny, bardzo rozmaity! Sandok i Moro będą także przebrani, niebiesko, czerwono i biało złotem wyszywane!
Ten opis bardzo wielkie wrażenie zrobił na czarnym, którego rasa lubi pstre kolory. Tańcując kilka razy podskoczył i przewracał oczami.
— Dobry Sandok myślał o mnie! powiedział potém.
— Baron jest w sali Valentino i rzucił okiem na piękną dziewczynę!
— O, Moro rozumieć! Brat Sandok chce barona zwabić do pułapki?
— Do St.-Cloud, do anioła dusiciela. Moro pomoże!
— Ale baron obaczyć murzyńską skórę i domyślić się złego?
— Nie widzieć murzyńskiéj skóry, tylko widzieć piękne białe pończochy, ciasne i pełne, tylko widzieć piękne kształty! Czarne maski na twarzy! Baron myśleć o pięknych kobietach — a w nich tkwić będą Moro i Sandok! Przyprowadzą tutaj barona i umieszczą na łóżku pod aniołem!
Moro zrozumiał zamiar Sandoka, z radości i rozkoszy skakał dziko. Plan podobał mu się, bo nastręczał mu sposobność, znalezienia się raz w różnobarwnéj odzieży w pośród maskowego zgiełku, który wprawdzie często widywał u dworu, lecz nigdy tak swobodnego nie miał udziału.
— Brat Sandok wie na pewno, że baron odwiedzi salę Valentino? zapytał.
— Najpewniéj! Biedni żeglarze uratowali barona i Furscha. Baron skoczył z pokładu przed wielkim ogniem na „Rekinie“ i machał łapkami jak pudel. Biedni żeglarze płynąc zabrali z sobą barona na brzeg. Fursch musiał być ten drugi co uszedł śmierci, bo trzéj majtkowie zostali zabici!
— O, przeklęty Fursch uciekł! zgrzytnął Moro.
— Dokąd — Sandok nie wie! Ale baron wrócił do swojego pałacu i Sandok codzień szpiegował. Wtém wczoraj wieczorem baron wyszedł z pałacu podczas deszczu na bulwary — wieczorem wiele dziewcząt na bulwarach.
— Sandok ścigał barona?
— Zawsze tuż za baronem! Ładne dziewczęta podczas deszczu — podniesione suknie — baron biegał za białemi pończochami i małemi nóżkami. Sandok wszystko widział!
— Dla białych pończoch baron na bulwarach? śmiał się Moro; chciał widzieć piękne nóżki i zamoczył swoje własne!
— Brawo, brawo! śmiał się Sandok: nakoniec znalazł ładną dziewczynę! Nie była bardzo młoda, ale pięknie zbudowana. Powiedziała baronowi... dzisiaj w wieczór w sali Valentino jak Turczynka... Baron chciał iść!
— Znajdzie dziewczynę i nie pójdzie z Sandokiem i Morem!
— Baron musi tu do anioła do pokoju i tu musi umrzeć, gwałtownie zgrzytnął Sandok; wszystko pójdzie — podstępem albo gwałtem! Teraz znowu wpadnie w ręce złego nieprzyjaciela, Sandok ostrożny i...
Zamiast zakończyć murzyn księcia wydobył z pod płaszcza sztylet, i tak go gwałtownie ścisnął w nerwistéj pięści, że z tego ruchu sądzić można było, iż zamierzył położyć koniec życiu barona.
Moro pochwycił płaszcz i kapelusz i ruszył prędko za śpieszącym się Sandokiem, zagasiwszy światło.
Za kilka minut dwaj czarni byli w powozie, który ich prędko dostawił na ulice Paryża i wysadził przed salą Valentino.
Sandok zalecił stangretowi, aby przy najbliższym rogu czekał póty, aż trzy osoby wsiądą do jego powozu i rzucą mu sakiewkę, a kierownik biegunów chętnie przystał na ten projekt.
Dwaj murzyni pośpieszyli potém do jasno oświetlonego wchodu, do bardzo ulubionéj sali Valentino, przed którą już wysiadały liczne maski, aby się rzucić w wir zabawy.
Sandok i Moro kupili bilety wejścia i udali się do rozległéj garderoby, któréj jedna część zawierała obfity wybór gotowych kostiumów. Były tam także małe pokoje do ubierania się. Sandok już w ciągu dnia wywiedział się o wszystkich okolicznościach, obstalował dwie maski Turczynek, które mu zarządzający garderobą wręczył z poufnym uśmiechem.
Sandok wprowadził Mora do jednego z przyległych pokoików, zamknął drzwi i z wielkiém upodobaniem oglądał pstre jedwabne kobiece suknie, które niewątpliwie pasowały, bo dwaj murzyni nie byli zbyt wysocy. Pozrzucali więc swoją odzież i z niezmierném zadowoleniem wkładali nogi w białe pończochy a na nie trzewiki. Oglądali się wzajemnie i znaleźli, że przemiana tych niższych części doskonale im się udała, że każdy uważać je będzie za nogi dwóch pulchnych piękności.
Szerokie niebieskie jedwabne spodnie, bogato wyszywany krótki kostium, łańcuchy z półksiężycem, zalotne turbany, mocno podtrzymujące czarne maski okręcone woalami — wszystko to było tak wybornie zastosowane, tak ułatwiało złudzenie, że gdy obaj włożyli białe rękawiczki, jeden drugiego podziwiał i zdumiewał się. Maski były tak wyborne, iż nikt pod niemi nie mógł się domyślać dwóch mężczyzn, a témbardziéj dwóch murzynów. Nawet ubiór ten miał coś porywającego, témbardziéj że szyje i łona mieli owinięte tajemniczo szatami.
Murzyni często są pięknie i plastycznie zbudowani. To też Sandok i Moro mieli pięknie utoczone nogi, chwilowo okryte jedwabnemi spodniami, łydki dobrze zaokrąglone i wyrównywające najpiękniejszym kobiecym kształtom. Nawet w ruchach obie męzkie Turczynki nie potrzebowały sobie zadawać trudu, aby były miękkie i lekkie, co bardzo łatwo wyradza się w nienaturalność.
Wyszli prędko z gabinetu i pośpieszyli na korytarz, a potém z tłumem masek do sali, tak wielkiéj i rozległéj, że cała massa obecnych jeszcze się w niéj swobodnie poruszać mogła.
Były też tam i sale poboczne, które poprzemieniano w pachnące zimowe ogrody, — i do nich to udali się nasi dwaj przyjaciele, przeszedłszy kilka razy tam i nagłowną salę. Zbliżało się tam kilku kawalerów, ale barona nie było pomiędzy nimi.
Z dobrém wyrachowaniem zabrano się do dzieła. Moro wszedł do przyległéj sali na lewo, a Sandok umówiwszy się, że w każdym razie spotkają się w sali głownéj, udał się do sali leżącéj po prawej stronie, aby się tam pokazać.
Jeden tylko wypadek mógł powstrzymać dotychczas tak wybornie udające się plany dwóch murzynów — mianowicie możliwość, iż baron znalazł już właściwie oczekiwaną Turczynkę i z nią wyniósł się z sali Valentino. Byłaby to rzecz przykra, ale Moro odpowiedział na to przypuszczenie Sandoka, że mu ta noc w pośród zbiegowiska masek sprawia wielką przyjemność, jakiéj dotąd nigdy w życiu nie doznawał, i że dla tego niezbyt go to rozgniewa, jeżeli baron im ujdzie.
W salonach było jeszcze kilka innych Turczynek, Sandok więc nie tracił nadziei.
Liczba masek co minuta wzrastała, i tak było gorąco, że liczne wodotryski powietrza ochłodzić nie mogły, bo w salonach mnóztwo gazowych płomieni oświetlało je jak w dzień.
Kiedy Moro znajdował tak wielkie upodobanie w pstrym zgiełku i powabnych bachantkach, że zapomniał o właściwym celu swojéj tu obecności i wyznaczonym czasie, Sandok tymczasem przechadzając się w przyległym salonie, postrzegł jednego kawalera w staroświeckim francuzkim kostiumie, cokolwiek, jak mu się zdawało, kulejącego. Okoliczność ta wzbudziła w Sandoku nadzieję, że właśnie to jest poszukiwany.
Lecz nagle kawaler zwrócił się w stronę salonu, w któréj pod ścianą siedziała Turczynka; baron, bo on to był pod maską tego kawalera, zginął dla Sandoka, jeżeli w téj Turczynce znalazł poszukiwaną.
Szybko zdecydowany Sandok przebił się przez tłum, aby zajść drogę kawalerowi.
Nadeszła stanowcza chwila.
Połów znienawidzonego barona témbardziéj drażnił książęcego murzyna, że towarzyszyły mu niebezpieczeństwa i przebiegi, niezmiernie go zadawalające. O ile poświęcająca się i bogata w skutki była jego miłość i przywiązanie, o tyle pożądliwa i niewygasła także była jego nienawiść i chęć zemsty. A ten kulawy, szatański baron, ten blady w grzechach posiwiały łotr, ciągle podżegał nienawiść czarnego.
Przez wrodzoną chytrość i zgrabność Sandok umiał przesunąć się po posadzce tak lekko i wdzięcznie, że każdy byłby wziął tę Turczynkę za kobietę — szeroki ubiór sprzyjał niezmiernie rozległéj przestrzeni fantazyi ścigających ją spojrzeniami panów.
Mocno welonem otulona Turczynka, gdy się jéj droga skrzyżowała z drogą barona, lekko dotknęła jego ramienia — poczém szła daléj, jakby się nic nie stało.
Ale kawaler, oznajomiony z miłosnemi przygodami, postrzegł ruch ręki i zmienił drogę udając się za Turczynką.
Pod filarami blizko głównéj sali, gdzie było nieco inniéj ludzi, dopędził ją.
— Ej, piękna maseczko, poszępnął kawaler i tak raźno pochwycił rękę Turczynki, tak ją właściwie ścisnął, iż Sandok nabrał pewności, że znalazł w nim pożądanego: czyś to ty, któréj szukam?
Sandok nie mógł pozwalać sobie za wiele mówić, bo chociaż maska i welon szepcący jego głos nie do pozna- nia zmieniły, jednakże wadliwa wymowa łatwo go zdradzić mogła.
— Zkądże mam o tém wiedzieć masko? odpowiedział cicho. Lecz jesteś ten, którego wczoraj spotkałam; więc na znak, że to ty jesteś, powiedz mi swoje nazwisko!
— Wybornie! zaśmiał się kawaler; patrzcie jaka przebiegła, ta piękna Turczynka — tak to się wypytuje ludzi! Lecz prawie sądzę, żeśmy się nawzajem szukali i znaleźli, żeśmy się wczoraj spotkali i do salonu Valentino zamówili. Przekonaj mnie i zdejm maskę i welon.
— Nigdy — precz! — poszepnął Sandok, i niby zasmucony odwrócił się — to się przeciwi maskaradowéj swobodzie!
— Miluchna, mała filutko, przymilał się kulawy kawaler i przyglądał postaci Turczynki: no, to przynajmniéj wyznaj, dla zniesienia mojéj wątpliwości, gdzieśmy się wczoraj spotkali?
— Na bulwarach. Proszę o rękę! Kawaler, chociaż nie miał już żadnéj wątpliwości, więcéj dla żartu, podał Turczynce rękę, a Sandok na jego dłoni wypisał B. i Sch.
— Tak, tak, moja czarowna Franciszko — to my! Chodźmy do któréjkolwiek niszy w głównym salonie; przedewszystkiém obchodzić będziemy to szczęśliwe spotkanie. Musisz się trącić zemną.
— To nie uchodzi — moja siostra spotka się z nami na sali — ona chce jechać do domu!
— Twoja siostra? powiedział zdumiony von Schlewe. Powiedziałaś mi przecię wczoraj, że nie masz żadnych krewnych?
Sandok zląkł się — czuł, że powinien być ostrożniejszym.
— Tak jest, jak wczoraj powiedziałam, poszepnęła Turczynka i razem z kawalerem przybliżyła się do głównéj sali: mam tylko macochę i przyrodnią siostrę!
— Toś ty jest rodzaj kopciuszka, biedne dziecko, rozumiem! Twoja chciwa władzy przyrodnia siostra da się namówić, aby tu jeszcze pozostała. Wczoraj tak mi uporczywie odmówiłaś wstępu do twojego domu — dzisiaj muszę go zwiedzić!
— Nie nalegaj pan na mnie...
— Muszę go zwiedzić! Twoja piękność, którą wczoraj bardziéj podziwiać mogłem niż dzisiaj, zrobiła mnie twoim wielbicielem! Tak, tak, twoim wielbicielem! Jeszcze nigdy nie widziałem dziewczęcia, które możnaby porównać z tobą, z twoją wysoką, pełną postacią! Chciałbym cię poznać bliżéj. Twoją siostrę przyrodnią potrafię sobie pozyskać, odprowadzę was do domu!
— To nie uchodzi — macocha!
— Każecie jéj iść spać, a potém, tak, że się nie domyśli, darujecie mi kilka chwil towarzystwa.
— Stangret nas zdradzi!
— Mój woreczek zamknie mu usta, bądź spokojna! Czy jeszcze kogo trzeba się obawiać — może ojca?
— Ojciec umarł — był kamerdynerem cesarskim!
— Kamerdynerem u cesarza — to wy jeszcze mieszkacie w Tuileries?
— Nie, w St.-Cloud!
— Dla czegóż szepcesz tak niewyraźnie i cicho?
— Aby nas nikt nie słyszał!
— Czarownie, moja najukochańsza Franciszko! Jakże możecie po nocy same jechać do St.-Cloud? Ja wam towarzyszę!
— Otóż i moja siostra idzie!
— Turczynka w tych samych barwach co ty? — możnaby was wziąć jedną za drugą! powiedział von Schlewe, bujający w nadziei spędzenia nieporównanie rozkosznéj nocy.
Gdy sobie wyobrażał, że siostra przyrodnia może mieć równie piękną postać jak Franciszka, przyznał, że nie samo tylko szczęście, ale i biegłe jego oko wczoraj sprawiło, iż wybrał prawdziwą, ofiarę. Córki cesarskiego kamerdynera przedstawiały niejako rękojmię tego, że schwycił coś dobrego, a wspomnienie o pulchnych kształtach, których świadectwo ograniczenie tylko mógł widzieć na bulwarach, do najwyższego stopnia drażniło jego pożądliwość. Przyczyniał się do tego obszerny ubiór i gęste zasłony masek, każące się domyślać piękności i gorączkowo jego żądzę podżegające.
— Jak się nazywa twoja siostra Franciszko? spytał gdy się do niéj zbliżyli.
— Babetta — nie mów pan do niéj — ona szkaradna!
„Ach! pomyślał von Schlewe: patrzcie, ta mała filutka trochę zazdrosna. Jeżeli się obawia siostry, można przypuścić, że ta jeszcze piękniejsza od niéj — obaczmy.“
— Szkaradna — jak to rozumiesz? spytał cicho.
— Ona panu nie odpowie. Pozwól pan, postaram się skłonić ją do tego, abyś pan z nami jechał!
— Wybornie moja czarowna Franciszko, czyń co tylko można — ginę z niecierpliwości!
Gdy mniemana Turczynka przystąpiła do siostry i z nią rozmawiała, von Schlewe miał czas podziwiać dwie jak na dziewczęta wysokie i piękne postaci. Nie powziął najmniejszéj wątpliwości, że nie będą jego ofiarami, tak jak często dotąd wszystkie inne, lecz że przeciwnie tym razem on będzie ofiarą swoich grzechów. Napawał się widokiem pięknie zbudowanych, niezakrytych łydek i w swojéj pożądliwéj fantazyi tak żywo malował sobie inne kształty dziewcząt, że aż drżeć począł, a nerwy jego rozdrażniły się. Ten niewolnik namiętności swojéj od téj chwili aż do osięgnąć się mającej rozkoszy, był ślepy ze wzruszenia i chuci — według swojego mniemania, tak dalece już miał w swojéj moc ydwie piękne postaci, a radował się myślą upojenia się niemi i ochłodzenia krwi wzburzonéj, która dziko w żyłach jego wrzała. Gdyby nim teraz wzgardziły, gdyby swojéj niewinności bronić chciały, był w stanie, jak to już nieraz uczynił, gwałtem zmusić je do uległości. Zręcznych planów i dobrych doświadczeń, zdecydowanych i milczących sług nie brakło mu nigdy, a wszelkich tłómaczeń umiał się zawsze wybornie wystrzegać.
Wtém postrzegł nagle, że Franciszka nieco się ku niemu zwróciła i zdało mu się iż postrzegł ruch podobny do skinienia. Szedł więc za dwiema Turczynkami do wyjścia i na drodze zbliżył się do nich.
— Baron chce nas odprowadzić do domu! posłyszał jak powiedziano.
— Jeżeli bierzesz na siebie odpowiedzialność? niby odpowiedziała Babetta.
— Już późna noc, rzekł z cicha, tuż idąc obok Turczynek śpieszących do rogu ulicy, przy którym zatrzymał się ekwipaż: pozwólcie, abym was wziął pod opiekę!
— Pod jednym warunkiem, poszepnęła Franciszka, że w drodze pan nie wymówisz ani słowa i uczynisz wszystko co panu powiem!
— Przysięgam ci to — o ja jestem posłuszny!
„Jesteś w pułapce, tryumfując pomyślał sobie Sandok: jak drży ten niegodziwy!“
Moro wsiadł do powozu.
— Nie zapominaj pan o stangrecie! poszepnął Sandok i także wsiadł.
Według umowy stangret dostał sakiewkę i krótki rozkaz:
— Napowrót do St.-Cloud.
Na konie było cokolwiek za ciężko, ale u takich ludzi otrzymany pieniądz usuwa podobne uwagi. Gdy więc von Schlewe usiadł na przodzie, powóz ruszył po ciemnych ulicach drogą do St. Cloud.
Baron tak usiadł, że był naprzeciw mniemanéj Franciszki. W powozie było dosyć ciemno. Gdy Sandok poczuł członki Schlewego w drażliwie ścisłém zetknięciu ze swojemi, brała go chęć, już w ciągu jazdy położyć koniec życiu nędznika, który był głównym sprawcą najcięższych przeciwności księcia i Małgorzaty — ale przezwyciężył się wspomniawszy, że temu szatańskiemu rozkosznikowi należy przygotować śmierć, jaką, obmyślił, tak, aby skonał wśród swojéj chuci i namiętności i w mękach szaleństwa.
Sandok miał plan przypominający straszliwe kary ludów dzikiego pokolenia — plan, w którym świeciła cała jego murzyńska dusza: — chciał patrząc jak znienawidzony powoli umiera, mordować go własną jego pożądliwością i przedstawić widowisko pełne zgrozy tańca umarłych murzyńskiego pokolenia. W jego dalekiéj ojczyźnie winnego kneblowano, a potém tańcowali około niego fantastycznie pomalowani i poubierani murzyni wśród dzikiego hałasu. Każdy przebijał nożem skazanego, zaczynając od członka ciała, którym zgrzeszył, i ten obrzydły taniec trwał poty, aż z winnego zrobiła się martwa massa.
Wyrok Sandoka nie był tyle okropny — ale zdradzał się swoém pochodzeniem.
Baron był zgubiony! Teraz nie mógł ujść kary, na którą niedomyślny szedł sam w zmysłowém upojeniu — sam utorował przygotowania do należytego powodzenia téj kary, tak, że na oślep, podobny do dzikiego zwierzęcia w czasie ciekania się, rzucił się na broń swojego przeciwnika.
Wtém powóz zatrzymał się w głębokim cieniu murów zamku St.-Cloud.
— Cicho, szepnął Sandok baronowi, który prędko wysiadł pierwszy, aby pomódz wysiąść Turczynkom i przypatrzyć się lepiéj ich postaciom.
Von Schlewe, po wyjściu Sandoka z powozu, podał grzecznie rękę Morowi, a Sandok rozkazał stangretowi, aby wracał do Paryża.
Przy zamku panowała śmiertelna cisza — mogło być około godziny pierwszéj. Ciemna noc otaczała zamek i ogrody. Powóz odjechał — von Schlewe szedł za dwoma czarnymi, którzy teraz zdjęli welony, przez przodowy park do bocznego skrzydła zamku — cicho i ostrożnie przesuwali się wszyscy trzéj po żwirowéj drodze.
Nakoniec dostali się do drzwi bocznego wchodu. Moro otworzył je — Sandok poszepnął baronowi, aby stąpał ostrożnie w ciemnym korytarzu i dla tego pozostał tuż przy nim.
Von Schlewe rozkosznie się uśmiechał.
Był na drodze do bujającego rusztowania, po nad ktérém unosił się powabny anioł.
Moro pobiegł naprzód, otworzył ostrożnie swój pokój i przyniósł klucz od pełnego zrządzenia pokoju.
Wszystko to odbyło się tak cicho i tajemniczo, iż przez to nadzieje barona jeszcze bardziéj wzrosły — ta miłosna przygoda niezmiernie łechtała jego zmysły, bo miała rozmaite niebezpieczeństwa. Myślał o matce pięknéj ofiary, o mogącéj się przebudzić służbie — a potém o rozkoszy, jakiéj doznawać będzie w nocném towarzystwie dwóch sióstr.
— Chodź pan tu, poszepnął Sandok i wciągnął Schlewego do pokoju, z którego już nigdy wyjść nie miał: tu nikt nas nie usłyszy!
Moro zapalił lampę wiszącą u sufitu, któréj matowo czerwonawe światło rozwidniało nieco duszną przestrzeń.
— Wybornie — wybornie, wołał baron, położył kapelusz z piórami i zdjął maskę. Teraz możemy porozwiązywać nasze uciążliwe ubiory i godzinkę porozmawiać.
Von Schlewe chciał sam przyłożyć rękę do atłasowych masek Turczynek, ale nie dozwoliły tego, bo mu się wymknęły i roześmiały — nie chciały zdjąć masek, bo też i baron miał na sobie złotem wyszywany kawalerski spencer.
Trzéj w pokoju anioła dusiciela znajdujący się odbywali śmiertelną maskaradę.
Baron przyglądał się pokojowi. Widział zamknięte okna i firankami zasłonione drzwi balkonu, widział sprężyste, wabiące jedwabne poduszki łóżka pod bujającymi uśmiechającym się aniołem, utrzymującym kotarę — a wszystko przy przycmioném świetle lampy wydawało się jeszcze wonniejsze, jeszcze ułudniejsze.
Sandok dał znak baronowi, aby dla wypoczynku położył się na miękkich poduszkach — ten chciał pochwycić maskę i przyciągnąć do siebie, ale mu się wymknęła, radował się oglądaniem tych części jéj członków, które odkryć zdołał.
Moro wyszedł z pokoju — Sandokowi udało się zręcznemi ruchami, odurzonego pustaka umieścić na poduszkach — ukląkł przy nim i wskazał powabnie uśmiechającego się anioła, który się nad baronem unosił i wywierał na nim wrażenie.
Wtém Moro wsunął się do pokoju — coś niepostrzeżenie położył na kobiercu, tak, że leżący tego spostrzedz nie mógł — potém rozpoczął z Sandokiem jakiś dziki, rozpustny taniec po białym kobiercu pokoju, który przygłuszał stąpanie — kręcili się w koło, gwałtownie, zręcznie.
Taniec ten odznaczał się jakąś dziką, pałającą cechą Południa i Wschodu — raz członki ich dotykały poduszek, na których baron niby sułtan spoczywał i nie mógł się napatrzyć temu widokowi, aby potém w chwili najwyższego rozdrażnienia wychylić kielich rozkoszy; to znowu kręciły się szybkim wirem w ułudnych pozach po głębi niepewnie oświetlonego pokoju.
Dobrze odgrywali swoją rolę. I w nich zatliło się coś nakształt żaru dalekiéj ich ojczyzny. Ruchy ich podobnie jak wszystkich murzynów, były obok swojéj dzikości tak miękkie, tak zwinne w zwrotach, że nawet oszukały spoczywającego rozkosznika, którego zmysły coraz się bardziéj rozpalały i jak w czuwającém marzeniu używały chwilowéj rozkoszy, podobnie temu, kto się przez opium upoił lub zażył haszyszu.
Oczy Sandoka jak oczy tygrysa wpatrywały się w stan jego ofiary — spojrzenia odurzonego jeszcze zawsze spoczywały na tańczących członkach masek — twarz jego pałała — żyły wzbierały — krew strasznie uderzała — stękał namiętnie rozpalony, zamierzał wyskoczyć i zaspokoić chuć swoją do szaleństwa posuniętą — oczy przewracał — musiał zebrać wszystkie siły, aby się podnieść z poduszek i pochwycić którąś z masek.
Lecz Sandok uchylił się i podniósł coś z podłogi — Moro uczynił to samo — były to przedmioty, które po przednio przyniósł — w jednéj chwili welony fałdziste opadły na ramiona, a z pomiędzy nich wychyliły się trupie głowy z ciał tańcujących masek i zbliżyły się do przerażonego rozkosznika.
Na tak nagły widok wyraz szaleństwa dziko zmienił twarz Schlewego — śmierć zaśmiała się do niego z ciał tańcujących masek... obłąkane, niezaspokojoną żądzą pałające zmysły odmówiły mu nagle posługi, jakby się zerwała struna nad siły wyprężona.
Ofiara swoich ofiar, łup szalonéj chuci upadł znowu na poduszki... jego oczy jak koła kręciły się w głowie — członki okropnie drgały — biała piana wystąpiła na usta...
Moro szybkim ruchem zagasił lampę.
— Anioł dusiciel dopełni swojego obowiązku! rzekł, i wyszedł razem z Sandokiem szybko z pokoju śmierci, bo zatrute jego powietrze i na nich już działać zaczęło i dech im wstrzymywało.
Czaszki zanieśli znowu na swoje miejsca. Moro pożyczył czarnemu bratu nieco swojéj odzieży, i wkrótce na dwóch murzynach nie było ani śladu tego co się stało.
Blizko w godzinę potém weszli ze świecą w ręku do pokoju anioła i przystąpili; do jedwabnych poduszek, na których leżał ukarany.
Przedstawiał okropny widok — walkę, jaką stoczył ze śmiercią, znać było nietylko na jego pokurczonych palcach, na przygryzionych ustach — ale wypisana okropnemi literami na jego obliczu, że kara, którą tylko co wycierpiał, nie była jeszcze największa, że zamiast spokoju i zbawienia, za nieskończoną liczbę zbrodni i występków oczekuje go sprawiedliwość bożka.
Sandok przeżegnał się — poczém z Morem wyszedł z pokoju, mimowolnie spojrzawszy pierwéj na anioła, który uśmiechając się błogo i niezmiennie, bujał po nad ciałem człowieka, po którym nigdy nikt łzy nie wylał.
Równo ze świtem Sandok wrócił do Paryża i doniósł księciu de Monte-Vero o wszystkiém co się stało.
Około tego czasu znaleziono w St.-Cloud w osławionym pokoju ciało barona i poznano mimo przebrania. Kwestya, zkąd się on tam wziął, z powodu intendenta wyrodziła się w śledztwo, przyczém głównie winnym okazał się Moro, bo u niego były klucze w zachowaniu.
Murzyn wypierał się ciągle wszelkiego wpływu na ten wypadek, i pragnął, aby go stawiono przed księciem de Monte-Vero.
W kilka godzin późniéj powóz Eberharda zatrzymał się przed zamkowym gankiem. Zaszczycił intendenta odwiedzinami mającemi na celu okazać mu pismo cesarza, które naturalnie zawiesiło wszelką karę i odpowiedzialność na czarnego sługę Mora wymierzoną.
Opuszczając jednak zamek, gdy Moro rzucił mu się do nóg, książę ostrzegł go, aby drugi raz nie dopuszczał się nigdy podobnego spełniania katowskiego urzędu.
Po upływie kilku dni, gdy pochowano barona, cesarz przybył do St.-Cloud, i długo, a jak powiadano, gwałtownie rozmawiał z intendentem. Przedmiotem rozmowy zapewne był ów pokój złowrogi i bujający anioł, bo cesarz kazał się tam zaprowadzić i długo a gruntownie oglądał przyległe przestrzenie, dla powzięcia wyjaśnień co do strasznych własności tego pokoju. W skutek tego zwiedzenia, usunięto natychmiast bujającego anioła, znisz- czono całkiem zewnętrzne ściany pokoju, i na zawsze rozproszono zjadliwe wydobywające się tam gazy. Dopiero po dokonaniu tego wyprowadzono nowe mury, i przestrzeń tę przeznaczono na przechowywanie narzędzi ogrodniczych, do czego i dzisiaj służy. Wszystko co tam zaszło, dzisiaj pokrywa gęsta zasłona — niechętnie wspominają przeszłość tego pokoju, nie wzmiankują nigdy o aniele dusicielu — ale starzy słudzy zamkowi zawsze jeszcze unikają wejścia do téj przestrzeni, bo nie mogą tak łatwo stłumić w sobie pamięci na to, co się w niéj niegdyś działo.


ROZDZIAŁ XIII.
Ostatnia noc w pałacu Angoulême.

W kilka dni po tak straszliwéj śmierci barona, w pośród nocy, właśnie gdy hrabina Leona Ponińska przybyła do swojego buduaru, weszła tam jeszcze raz mocno pomieszana jéj sługa.
— Racz pani przebaczyć, wyjąkała: jakiś pan tak uporczywie żąda wejścia, że muszę go zameldować, aby nie sprawdził swojéj groźby, że się sam zamelduje!
Hrabina, w lekkiém nocném okryciu i z rozpuszczonemi włosami na sofie spoczywająca i widocznie zatopiona w myślach, które zachmurzyły jéj czoło i oczy, słysząc to zerwała się i zawołała:
— Kto śmie? co to za zuchwalec? pozwala sobie mówić takie słowa?
— Nie chciał wymienić swojego nazwiska i utrzymywał, że często jest tutaj przyjmowany!
— Niesłychane rzeczy! pomruknęła Leona — czy wiedzą, że hrabina Ponińska wyczerpała wszelkie źródła i śmią w nocy zbliżać się do niéj z rachunkami?Nie pojmuję, gdzie ten baron bawi — już mu także nie wierzę...
— Najświętsza Panno — nieznajomy! zawołała sługa, postrzegając w portyerze natrętnego człowieka, w nieco zniszczonéj odzieży i ze zdziczałą siwo-rudawą brodą.
— Fursch! wykrzyknęła Leona, cofając się, bo widok jego był straszny, oczekiwała raczéj każdego innego niż jego.
— Żadnéj komedyi, pani hrabino! Nie lubię długo pozostawać w przedpokoju! Czas mój na to za kosztowny, mówił Fursch, wchodząc do buduaru obok osłupiałéj pokojówki. Możesz odejść, moja kochana: mam do pomówienia na czworo oczu z twoją panią! Nie prawdaż, pani hrabino, pani pochwalasz moje na pozór uderzające znalezienie się? Jeszcze bardziéj pochwalisz, jeżeli mnie wysłuchasz! Zawsze to wielka rzecz odważyć się wstąpić do pałacu pani, i spodziewam wdzięczności pani za ten dowód mojego interesowania się.
Gdy służąca z pomieszaną miną odeszła, Fursch niedbale położył na marmurowym stolika niezbyt elegancki kapelusz i rzucił się na krzesło.
Leona patrząc na to poruszenie, nie mogła zdobyć się na przemówienie — stała jak skamieniała.
— Jestem niezmiernie strudzony, moja łaskawa pani! Siadajmy. Mam pani wiele do powiedzenia, co wymaga spokojnéj rozwagi. Pani i nasze interesa stoją źle!
— Mój panie, widzisz mnie bardzo przerażoną! dumnemi usty wymówiła Leona.
— Bardzo to pojmuję, moja łaskawa pani! pani nie wiesz jeszcze wielu rzeczy, o których niestety! mam zawsze zaszczyt wiedzieć!
— Widzisz pan, że czekam niecierpliwie!
— Ten ton dziwi mnie! Albo może to fałszywa pogłoska, że właścicielka zamku Angoulême liczy się do upadłych paryzkich wielkości, że zamkowi, grozi subhastacya, bankructwo.
Po obliczu hrabiny przebiegła śmiertelna bladość — widocznie z trudnością wstrzymywała się od okazania Wewnętrznego wzruszenia — wszystko na raz niby zwarło się na hrabinę tyle zawsze zdolną do stawiania wszystkiemu czoła.
— Pan widzę chcesz próbować mojéj cierpliwości. — Kto śmie podobne rzeczy rozgłaszać o zamku Angoulême?
— Zwykle dobrzy przyjaciele nie wahają się mówić prawdy i rzetelnie donosić o tém, co inni po cichu opowiadają! sarkastycznie utrzymywał Fursch.
— Jutro baron zniszczy te wieści, bo niezwłocznie uporządkuje interessa.
— Baron — o jakim baronie myślisz łaskawa pani? spytał Fursch zdziwiony, lecz z djabelskim uśmiechem.
— Baron von Schlewe, który ciągle zarządza interesami zamku Angoulême.
— Jeżeli masz w piekle do uregulowania to i owo, moja łaskawczyni, rzekł radując się z przestrachu Leony, to zapewne nie znajdziesz lepszego administratora swoich interesów — ale tu na ziemi, trudno byłoby baronowi od dni kilku jeszcze ziemskiemi marnościami się zajmować.
— Co pan mówisz! — nie rozumiem pana...
— Pani zdajesz się nie wiedzieć, moja łaskawczyni, że jéj zaufany przyjaciel, baron von Schlewe, przed kilku dniami uległ pod nastawaniami księcia de Monte-Vero?
— On nie żyje? — zawołała przerażona Leona — to kłamstwo — to niepodobna!
— To panią gniewa, rzekł Fursch jak najspokojniéj, a mnie na prawdę przykro przynosić pani taką wiadomość, bo przewiduję jak to niemiłe dla pani następstwa sprowadzi. Będziesz pani musiała przywyknąć do myśli obchodzenia się bez barona! Tém mniéj sądziłem, że ta smutna wiadomość będzie dla pani nowością, że jutro już baron jak najciszéj ma być pochowany.
Leona słysząc to odsunęła z czoła pełny, ciemny włos, i tym ruchem złożyła dowód wrażenia, jakie ta nagła wiadomość na niéj wywarła. Do téj chwili nie przychodziło jéj na myśl, że ten, od którego jedynie w kłopotach swoich spodziewała się czynnéj pomocy, już należy do zmarłych — a pomocy téj tak potrzebowała, iż bez niéj czekało ją co może być najgorszego, Nigdy niczyjéj rady niepotrzebująca, zbladła i zachwiała się...
Lecz powoli zapanowała nad sobą, bo widziała przed oczyma świadka swojéj słabości; jéj ciemne oczy znowu zapałały — marmurowa spokojność znowu osiadła na twarzy.
— Zdaje mi się, że pan wiesz wszystko! wymówiła? cicha z odzyskaną dumą, ale i z goryczą, mającą ukryć jéj upadek przed bezwstydem rozwalającego się na krześle Furscha. Pan wiesz wszystko — kto mi to zrobił, kto winien nagłéj śmierci barona?
— Łaskawa pani zapytujesz o to? Ten, w którego ręku znajdujemy się wszyscy, w obec którego wszyscy winni jesteśmy!
— Książę...
— Książę de Monte-Vero otrzymał upoważnienie, wszystkich nas, którzy jesteśmy jego nieprzyjaciółmi, ukarać według swojéj woli i upodobania — wygnać nas, poćwiartować, pooślepiać lub jak mu się podoba!
Leona spojrzała na człowieka, który i w takiéj chwili jeszcze mógł żartować.
— I któż miał owemu księciu nadać taką moc? mówiła pogardliwie. Uważam, że do żartów czas teraz zupełne niewłaściwy!
— Niech mnie Bóg strzeże od żartów, moja łaskawczyni! czas mój drogi i wymierzony! To już ostatnia noc bezpieczna dla mnie w Paryżu, bo jak słyszę, ten przeklęty murzyn księcia wie, że mi się udało płynąc uniknąć ognistéj śmierci, którą obmyślałem dla księcia i jego towarzyszy. Pełnomocnictwo do ukarania nas wszystkich dawniejszemu małżonkowi pani dał cesarz, a pierwszym przykładem ostrzegającym, w jaki sposób to pełnomocnictwo wykonać zamierza, jest baron, którego jutro zagrzebią w ziemię. Kto teraz jest pierwszy z rzędu, pani czy ja, to Niebu wiadomo — a książę!....
— Jeżeli pan mówisz prawdę... jękła Leona wal- cząc z wściekłością i obawą — ta wiadomość mogła ją pozbawić zmysłów.
— Wszelka wątpliwość, moja łaskawczyni w tych dniach już tak się ciężko a mściwie sprawdzi, że powinienem usilnie przypomnieć pani obowiązek pomyślenia o swojém ocaleniu. Jedyném dla nas zbawieniem jest ucieczka!
— Ucieczka? — z pogardą powtórzyła Leona — czyż to pan jesteś ów Fursch, który mi dawniéj niejednokrotnie przysięgał i płacić sobie kazał za to, że tego księcia... nieszkodliwym uczyni?
— Zdaje mi się, że wszystkiego pod tym względem próbowałem — ale zamiast powodzenia...
— Zrobiłeś pani tyle, jakbyś był tajemnym jego sługą lepsze od niego pobierającym wynagrodzenie, że księciu, wszystko się powiodło! Znalazł córkę — znalazł jéj dziecię — przerwała szyderczo uśmiechająca się Leona, bo oburzenia swojego dłużej powstrzymać nie mogła.
— A stracił chłopca! To rzeczywiście było jedyne zdarzenie, które mi się udało. Przeciw takiéj potędze jak książę, moja częsta gotowość poświęcenia życia, które narażałem, okazała się daremną. Ale nie traćmy czasu, łaskawa pani, na takich gawędach! Mamy do pomówienia o rzeczach ważniejszych. Powtarzam, że zbawienia naszego tylko w ucieczce szukać należy, i to w ucieczce natychmiastowéj!
— Zdaje mi się, że pan już ułożyłeś jéj plan: posłuchajmy!
— Plan dotyczę pani i mnie!
— A więc ja w pańskiém towarzystwie? zauważyła Leona.
— Rzeczywiście! Musisz pani na to przystać, moja łaskawczyni, chociaż widzę, że to pani zdaje się być za trudne, ale w dniach potrzeby musimy przyzwyczaić się do pożegnania z dumą!
— Mów pan — na wszystko jestem przygotowana!
— Zapewne pani posiadasz jeszcze dostateczne środki do ucieczki do Północnéj Ameryki — kilkakroć sto tysięcy franków wystarczą dla nas obojga! O! będziemy skromni, moja łaskawczyni!
— Daléj — daléj — nalegała Leona.
— Zwyczajną drogą ucieczka niepodobna, bo po wszystkich miejscach nastawiona przez księcia policya czynnie nas pilnuje. Bez ratunku wpadlibyśmy w jéj ręce, gdybyśmy chcieli odbyć podróż okrętem wychodźców lub każdym innym statkiem. Trzeba więc wykonać coś genialnego, aby owych szpiegów omylić!
— Spodziewam się, że plan, który pan przygotowałeś, jest lepszy niż dawniejsze, które po większéj części się nie udawały.
— Mam nadzieję, że nam ocali życie. Nie zapominaj pani, że dla siebie samego człowiek jest najbardziéj wynalazczym i że ucieczkę z panią podzielam!
— A zatém wyjaw mi pan swoją tajemnicę!
— W kilku słowach ją wyłożę! W takich razach najlepsze są najprostsze środki. Do przejazdu musi nam posłużyć bryg parowy księcia, stojący na kotwicy W Hawrze!
— „Germania?“ — To myśl szalona!
— Tak się zdaje prostaczkom! Lecz pozwól pani dać sobie bliższe objaśnienie, może wtedy odpowiesz inaczéj. Pamiętaj, łaskawa pani, że mamy przecięte wszystkie drogi, że wszystkie bramy obsadzone, wszystkie ulice pilnowane — to rzecz ważna! Jeżeli pani wybierzesz drogę żelazną, to wprost wpadniesz w ręce policyjnych agentów. Jeżeli zechcesz jechać ekstra-dyliżansem, to na najpierwszéj stacyi zatrzymają nas i uwiężą. Wszystkie porty, wszystkie miejsca graniczne, osadzone są Urzędnikami, którzy nad nami czuwają i przed którymi nawet z cudzemi pasportami nie ujdziemy — bo oni posiadają nasze fotografie. Widzisz pani, że o wszystkiém pamiętają, że do nas wielką wagę przywiązują. O „Ger- manii“ nikt nie myśli! Stoi sobie w Hawrze, gotowa na rozkaz księcia wypłynąć na morze. Osada nie zna nas — odwiezie nas niezwłocznie do Calais albo do Londynu, jeżeli przywieziemy podsternikowi rozkaz księcia, i nikt nie przeszkodzi wypłynięciu „Germanii,“ gdy inne okręty podlegają mniéj lub więcéj ścisłéj rewizyi!
— Ależ niepodobieństwo otrzymać taki rozkaz księcia!
— Pani i ja potrzebujemy ocalić życie, moja łaskaw — czyni, więc dla nas nie ma niepodobieństw! Pani doskonale umiesz naśladować charakter pisma dawniejszego swojego małżonka! Daj mi pani pismo zawierające te słowa: Okaziciele mają być natychmiast przewiezieni do Londynu! Słowo daję, że za kilka dni będziemy stąpali po angielskiéj ziemi, jeżeli ręka pani nie zadrży, lecz pismo niejako naśladować zdoła. Herb księcia jest zawsze ten sam jaki się znajduje na pierścieniu z pieczątką, który niegdyś na pani pięknéj ręce widziałem — przyłóż pani tę pieczęć na naśladowaném piśmie, a mnie pozostaw przewiezienie pani do Hawru na „Germanię.“
Leona rzuciła badawcze, przeszywające spojrzenie na Furscha, który wstał i jakby znajdował się we własnym domu, zbliżył się do biurka hrabiny.
— Jeżeli pan jesteś kreaturą księcia, mającą zamiar złapać mnie w sidła, aby przez to wyjednać dla siebie wynagrodzenie, to zwracam pańską uwagę, że skazanym często się robią obietnice, aby ich skłonić do zeznań i pomocy, lecz tych obietnic nigdy nie dotrzymują! powiedziała Leona, widząca się już w otoczeniu nasłańców Eberharda.
— Dotąd byłaś pani w oczach moich kobietą, któréj przypisywałem kiedyś rodzaj bohaterstwa! Teraz, gdybym był na prawdę tak zaślepiony, jak pani mniemasz, pozostaje jeszcze dla pani śmierć Kleopatry, która wołała raczéj umrzeć, niż oddać się w ręce nieprzyjaciół. Nie, nie, moja łaskawczyni! Potrzebuję pisma, któ- re pani przygotujesz, i pieniędzy, aby umożliwić naszą ucieczkę. Widzisz pani, że jestem nadzwyczaj szczery! Proszę, siadaj pani! Oto papier — i pióro! Dobrze byłoby pierwej spróbować, czy się pani uda sztuka naśladowania pisma dawniejszego pani małżonka!
— Leona wahała się... namyślała — widocznie zastanawiała się w duchu nad rozpaczliwém swojém położeniem.
— Niech i tak będzie, rzekła; dyktuj pan, jesteś mistrzem w takich rzeczach!
— Każdy w swoim rodzaju, łaskawa pani, nie trzeba się za nizko szacować! zaśmiał się Fursch i przysunął hrabinie krzesło do biurka.
Leona usiadła i pochwyciła pióro — ręka jéj nie drżała. Gdy wszystko wrzało i huczało w jéj wnętrzu, powierzchownie zachowała marmurową spokojność — i w téj nawet godzinie ta kobieta dowiodła siły i umiejętności przezwyciężania siebie, spokojności i panowania nad sobą. Ale i dla niéj istniały pewne granice — a jeżeli je złamała, zachwiała, się to już na zawsze.
— Proszę najprzód o próbę — tu, ten kawałek papieru wystarczy! A więc, — Fursch przechadzał się po buduarze i dyktował:
„Okaziciele tego rozkazu mają być bez zwłoki przewiezieni moim brygiem parowym „Germania“ do Londynu.“ Na dole na lewo, w rogu: „Do podsternika Germanii,“ na teraz w porcie Harwu.“
Leona napisała — Fursch przystąpił do niéj i spojrzał na kartkę przez jéj ramię.
— Wybornie, na honor, wybornie! ta próba może ujść za oryginał, którego użyjemy! Teraz tylko o pieczęć proszę i wszystko będzie w najlepszym porządku. Pomyśl pani, jakiego figla wyrządzamy księciu, wystawiamy go na pośmiewisko. A cóż jest gorszego, co dokuczliwszego nad pośmiewisko? Używamy jego okrętu do ucieczki! Nie ma się co namyślać! Jutrzejszej nocy staniemy w Hawrze — za dwa dni jesteśmy w Londynie. Zaufaj pani hrabina zupełnie mojemu przewodnictwu; wygramy!
— Miejmy tę nadzieję — tu jest papier opatrzony pieczęcią! Mówiłeś pan poprzednio o pieniądzach, które mieć musimy...
— Przypuszczałem, że pani jak każdy bankrutujący, zachowasz coś dla siebie, moja łaskawczyni, powiedział Fursch, chowając papier do kieszeni; sądzę, że pani pamiętałaś o swojéj prywatnéj szkatułce! Bez pieniędzy...
— Baron zawiadywał moją szkatułką — w biurku mam zaledwie tysiąc franków!
— Tak bez środków to się jest zaledwie żoną dziennego najemnika: pani musisz mi zapłacić tysiąc razy tyle, abym ją z sobą mógł uprowadzić!
— Z pozostałości po baronie wypłacą mi moją należytość!
— Baron panią oszukiwał w czém tylko mógł, moja łaskawczyni i w każdym razie przerachowałaś się pani, bo majątek jéj przyjaciela przypadł skarbowi. O jakże mocno pani żałuję! Co to za wyszukany zbieg nieszczęśliwych okoliczności!
— Potrafię sobie dostać pieniędzy!
— O ktôréj godzinie?
— Jutro około południa. Wszak dopiero jutro w nocy zamierzasz pan jechać do Hawru!
Fursch wzruszył ramionami.
— Jutro około południa — niepodobna moja łaskawczyni, wszystkobyśmy przez to zniszczyli! Nie jestem w stanie jeszcze raz zwiedzać tego zamku, bo to wyrównywałoby uwięzieniu mnie.
— Więc pan chcesz sam uciekać?
— Z wielkim moim żalem — tak jest!
Leona wstała z krzesła — a to mówiąc kurczowo ujęła ręką za jego poręcz — dziki, rozpaczliwy rys osiadł na jéj ustach — oczy ogniem tryskały — ujrzała się opuszczoną nawet przez tego łotra, kiedy się do tego stopnia poniżyła, że gdy wszystko runęło, jemu się powierzyła i do ucieczki dopomogła.
Tego już dusza téj kobiety przenieść nie mogła. Cała siła i okropność, jaka pierwéj wybuchła w niéj, kiedy chodziło o posłużenie jéj dumie i celom, zabłysły w téj chwili na jéj obliczu, podobném do głowy Meduzy — zacisnęła pięści — usta jéj trzęsły się — w takiéj chwili była w stanie udusić nędznika, który w téj godzinie był w stanie pogardliwie z nią postępować i naśmiewać się.
Fursch dostrzegł téj zmiany, postrzegł rozpacz, jaka owładnęła hrabiną — znał jéj stanowczość i energię — ale się jéj już nie lękał, a tém mniéj na nią zważał, że już się nie spodziewał wyciągnąć z niéj żadnéj korzyści.
Ukłonił się z uśmiechem, na wpół uprzejmym, wpół szyderczym, nie odwracając od niéj oczu i śledząc każde najmniejsze poruszenie.
— Pamiętaj łaskawa pani, że mnie tu nie było, i czyń swoje rozporządzenia bezemnie. Przyznasz mi pani zarazem, że daleko łatwiéj i korzystniéj jest starać się o siebie samą i uciekać, aniżeli dbać o dwoje — korzyść ta służy zarówno pani jak i mnie!
— Pan odchodzisz — wyzionęła Leona, gdy Fursch przystąpił do portyery. Pan uciekasz sam...
— Bywaj pani zdrowa — spodziewam się, że się w Londynie zobaczymy! odpowiedział Fursch i rozsunął Portyerę.
— Nędzniku! zawołała Leona przytłumionym głoa wielkie jéj oczy rozszerzyły się — i cisnęły błyskawicami za wychodzącym z pokoju zbrodniarzem — grożąc wystąpiła krokiem naprzód: — ja zginę — ale pierwéj ciebie za sobą w przepaść pociągnę! Tę rozkosz, uciechę pragnę sobie zapewnić, nim się sama zgubię, a potém umrę zaspokojona. Nie uciekniesz. Nie dostaniesz się do Londynu! Leona to poprzysięga — Leona, którą w godzinie przekleństwa godnéj słabości oszukałeś i poniżyłeś!
Oblicze zrozpaczonéj wyglądało okropnie — rysy jéj zmieniły się jak u furyi — drżała z gniewu i chęci zemsty — trzęsącą się ręką pochwyciła za dzwonek — jasny jego dźwięk rozległ się głośno po zamożnie urządzonéj przestrzeni, w któréj kiedyś spoczywała Wenus, a dzisiaj stała Megera.
Zapomniała o nieradności i słabości, jakim na chwilę uległa — Leona była znowu dumną, despotyczną kobietą — teraz śmiertelnie obrażoną i gniotącą na miazgę tego, który ośmielił się ją zhańbić.
Służąca wpadła do pokoju i ujrzała przed sobą swą panią tak okropnie groźną, że zbladła ze strachu.
— Pobudź służbę — śpiesz na dół. Niech wszyscy będą przy mnie! Pozapalaj świeczniki! Przyszléj mi tu lokaja do pokoju!
Pokojówka wybiegła, wykonać nagłe rozkazy hrabiny — nigdy jeszcze nie widziała swojéj pani w takiém jak teraz usposobieniu — lękała się jéj.
W kilka minut późniéj przyszedł do buduaru lokaj, przygotowany do porywczości hrabiny, ale i on cofnął się przerażony widokiem, jaki przedstawiała groźna, trzęsąca się jéj postać.
— Biegniéj natychmiast na ulicę Rivoli! Czy znasz pałac księcia de Monte-Vero? porywczo zapytała hrabina.
— Pałac znam!
— Żądaj aby cię wpuszczono do Sandoka, książęcego murzyna.
— Do murzyna, który przed pewnym czasem...
— Wsunął się tu do pałacu! Powiedz mu, aby zaraz z tobą — tu przyszedł!
— Będzie się wzdragał!
— Nie będzie, jeżeli mu powiesz, że hrabina Ponińska ma mu coś bardzo pożądanego oświadczyć! Powiedz mu, że go proszę, aby tu przyszedł — tylko zaraz jeszcze teraz w nocy! Jutro jużby mogło być za późno! — Śpiesz się — czekam niecierpliwie twojego powrotu!
Lokaj nie mogąc pojąć tak nagłego rozkazu swojéj pani, wybiegł.
Leona chodziła niespokojna po pokoju... Czy w godzinie rozpaczy i rozczarowania przebudziło się w niéj przekonanie o winie? Czy też może był to gniew, z powodu, że ją nagle wszyscy opuścili, że wszystko przepadło?
— Zgubiona — mruczały jéj usta. Całkiem zgubiona! Gra się skończyła — jam w jego mocy! Ale nie — nigdy, Eberhardzie! Tylko mój trup do ciebie należy!
On mnie każę ścigać — on przyszłe tu do pałacu swoich siepaczy — on mnie ukarze, nie zmieniając żaddnego rysu twarzy, jak nieznajomy! Tego tryumfu Leona ci nie dopuści, takiego końca nie przeżyje!
Albo może mną do tego stopnia pogardza, że mnie uważa za niegodną swojéj nienawiści? Dumny — a tak się spodziewam! W takim razie mimo wszelkich powodzeń, to jedno mi się nie udało! Powinieneś był mnie nienawidzieć, Eberhardzie, to był mój cel, ciebie i świat opanować! Oni przedemną klęczeli, wszyscy w prochu się tarzali... tylko ty ani razu nie dałeś o sobie znaku, nigdy nie tchnąłeś nawet nienawiścią! Nic — nic! Że nie oszalałam z powodu niezaspokojonych usiłowań, które nic nie szczędziły, które się nic nie lękały, a na które nie zważałeś, jakby mnie już święta ziemia nie nosiła!
Zuchwały... Chciałeś być podobny Bogu — to mnie do piekła zagnało! I ty masz zwyciężyć... tego nie może przenieść na sobie moja pałająca dusza — raczéj zginąć — umrzeć — przysypana ziemią nie widzieć, co się stanie! Może zmarła przyniesie ci znak uczucia — nie miłości! Tylko chodzi mi głównie o jeden znak, o jedno słowo... chociażby o przekleństwo...
Leona zachwiała się — namiętnie oburącz twarz zakryła — była gorączkowo rozdrażniona — czuła się zwyciężoną, złamaną, bezwładną — co dla jéj olbrzymiéj, obłąkanéj duszy to samo znaczyło co śmierć!
Córka straszliwego Korsykanina, co gnany nieopi- saną chęcią panowania, był plagą świata, miała jego krew w żyłach — lecz u niéj ta krew, zmieszana z krwią namiętnéj Polki, znalazła inne środki i drogi do objawiania swojéj niesforności. Gdyby zamiast na wzór straszliwego, wszystko pustoszącego ojca, zwróciła była swoją olbrzymią duszę raczéj ku celom szlachetnym i wzniosłym, jakichże w połączeniu z owym wspaniałomyślnym, wielkim mężem, którego drogi dziwne zrządzenie z jéj drogami zetknęło świat uszczęśliwiających byłaby doznała powodzeń!
Teraz pozostawiła za sobą niebłogosławione, klątwami obciążone życie do dzikiéj, nieprzejrzanéj pustyni podobne, z któréj piasku wyglądały tylko jak groźne oznaki wspomnień tu i owdzie na wpół rozwiane trupy pielgrzymów, sterczące wśród palącego, pożerającego powietrza — czekając aż i na nią powieje samum, to tchnienie śmierci, i wszystko wyrówna, wszystko zagasi...
Leona zerwała się — posłyszała nadchodzące kroki w korytarzu prowadzącym do jéj pokoju — lokaj powracał.
Gorączkowo wstrząśniona słuchała.
Szedł sam? Murzyn książęcy nie usłuchał jéj rozkazu, słyszała tylko stąpania lokaja. Porywczo rzuciła się ku portyerze — szybko ją rozsunęła.
Lokaj stał tuż przed nią.
— Przychodzisz sam nędzniku! Gdzie Sandok, murzyn księcia?
Lokaj usunął się na bok, a wnet ukazała się hrabinie postać murzyna — tak śpiesznie usłuchał wezwania, że boso jak we własnym kraju, stanął przed Leoną uśmiechającą się z zadowolenia.
Sandok ukłonił się i skrzyżował ręce na piersiach.
— Przychodzisz... wynagrodzę cię za to — wejdź do mojego pokoju! rzekła hrabina.
Murzyn udał się za nią bez oznaki nieufności. Musiało go to wprawdzie dziwić, że ta, która miała powód nienawidzieć go od owéj nocy, kiedy się zakradł do jéj pokoju i porwał jéj tak ważne dla księcia listy, teraz go nagle w pośród nocy do siebie zawołać kazała.
Sandok nie wahał się, bo lokaj wspominał mu o ważnym interesie, a zresztą nie obawiał się żadnego zamiaru zemsty ze strony hrabiny. Ciemnemi oczkami śledził każde jéj poruszenie i pod odzieżą trzymał prawą rękę — zapewne na jakiéj broni. Gdy się drzwi i portyera zamknęły, Leona nic, nie mówiąc wzrokiem zmierzyła murzyna.
— Czy wyświadczysz mi za tysiąc franków przysługę, wymagającą pośpiechu i odwagi? rzekła przystępując do biurka i wyjmując z niego rolkę złota.
— Sandok słucha — pierwéj wysłuchać, potém mówić!
— Dobrze! Wiem, że jesteś śmiały i zręczny chłopak. Raz dowiodłeś mi tego! Nie chcę o tém pamiętać, jeżeli ci się uda czyn, dla którego cię tu w nocy przywołałam. Usłuchałeś mojego żądania, już to samo zasługuje na nagrodę!
I hrabina podała czarnemu swoje ostatnie pieniądze.
— Sandok jeszcze nie zasłużył na nagrodę! Hrabina prosiła. Sandok przyszedł!
— Ach, szczególny chłopcze — zaraz widać, żeś sługa księcia. Przyszedłeś nie dla nagrody, lecz że cię prosiłam — więc dobrze! Jeżeli prośba tak skutkuje, to słuchaj! Chcę zgubić jednego człowieka, którego jak wiem i ty nienawidzisz! Może się boisz...
— Sandok nie boi się nikogo na świecie, odpowiedział czarny. Sandok boi się tylko Boga!
— Tego człowieka, którego zgubić pragnę, ściga twój pan, książę de Monte-Vero — on mu ucieknie, jeżeli nie uczynisz natychmiast tego, co ci powiem!
— O Sandok słyszy! Fursch — mruknął i spojrzał ciekawie, pytająco.
— Widzę, że wiesz o kogo chodzi! Następnéj nocy Fursch ucieknie mimo wszelkich, ostrożności i szpiegów, powinieneś przeszkodzić téj ucieczce — ty jeden tylko możesz jéj przeszkodzić!
— Fursch nie może uciec, mniemał Sandok, z niedowierzaniem wstrząsając czarną głową, na drogach pilnują!
— On się dostanie do Hawru i okrętem umknie do Londynu!
— Massa da znak do Hawru i Fursch uwięziony zostanie na okręcie.
— Gdyby nie ja i ty, Fursch ucieknie w przeciągu 24 godzin i to na parowym brygu „Germania“ należącym do księcia!
Sandok zerwał się — ta wiadomość była w stanie przekonać go o niebezpieczeństwie ucieczki Furscha, pomimo wszelkich ostrożności, bo miała na sobie cechę całéj przewrotności tego zbrodniarza.
— Sandok uprzedzi! zawołał, a na twarzy jego zabłysła radość i stanowczość.
— Śpiesz do Hawru — przeszkodź ucieczce — zabij tego nędznika! powiedziała Leona.
— Czy Fursch nie jest przyjacielem hrabiny? właściwym tonem nagle zapytał — dziwna rzecz, że hrabina chce zgubić przyjaciela!
— On musi umrzeć, on nie może uciec, ten nędznik śmiał mnie zhańbić i oszukać! Proszę cię — słyszysz — proszę cię! Śpiesz do Hawru na „Germanię!“ znajdziesz tam Furscha ze sfałszowanym rozkazem księcia, w którym napisano, aby „Germania“ okaziciela natychmiast do Anglii przewiozła!
— Sandok wpadnie na niego, jak tygrys na ofiarę. Już więcéj nie puści przeklętego Furscha — udusi go...
— Podobasz mi się! Nie myliłam się domyślając się w tobie tego, który usłuży mojéj zemście — teraz jestem spokojna! Wiem, że ten nędznik skazany jest na zgubę. A teraz jeszcze jedno murzynie! Powiedz twojemu panu, że widziałeś mnie i mówiłeś zemną, aby wiedział, gdzie ma przysłać swoich siepaczów, aby mnie pojmali!
— Massa tego nie czyni! Massa nie mówi o hrabinie — dla massy hrabina nie żyje! odpowiedział Sandok, nie wiedząc, jak mocno ubódł temi słowy Leonę.
— Śpiesz, rozkazała mu ponuro i nakazująco. Wiesz jakie masz polecenie!
Murzyn ukłonił się i wyszedł z pokoju hrabiny.
Przez ciężkie firanki przebijała się poranna pomroka — świece znacznie się upaliły — niepewny ich blask, walczący z szarzejącym porankiem, zgadzał się z ponurém usposobieniem duszy Leony.
Dumnie założyła ręce — postać miała wyprostowaną — rysy jéj i postawa odznaczały się jakąś potęgą. Pulchność jéj junońskiéj postaci wyglądała w téj chwili jak zewnętrzna oznaka niezwykłej siły napełniającéj duszę téj kobiety — włosy spadały jéj po barkach — czoło zachmurzyło się... z oczu błyskały myśli o śmierci — dumne usta wskazywały, że dla córki Napoleona, dla hrabiny Leony Ponińskiéj pozostał tylko jeden krok, i że nań bohatersko odważyć się gotowa...
Przystąpiła do biurka i otworzyła jedną szufladę małym kluczykiem, który zawsze na złotym łańcuszku na piersiach nosiła — przecudny zapach rozległ się ztamtąd, gdy ją wysunęła. Biurko widocznie zawierało skarby, które Leona przechowywała troskliwie, i które od dawna światła dziennego nie oglądały.
I z czegóż to składały się te skarby?
Dusza téj kobiety była nieodgadniona. Zdawało się, że zostawała pod władzą złego ducha, z którego więzów dawniéj rzadko się oswobadzała, a teraz już wcale uwolnić się nie mogła.
Ręka Leony wyjęła z otwartéj szufladki starannie owiniętą paczkę. Były to listy, listy młodego oficera von der Burg do młodéj hrabianki Ponińskiéj. Pożółkły. Nie były już do poznania. A jednak Leona nie mogła nigdy ich zniszczyć.
Przy nich były listy, które Napoleon pisywał do jéj matki — tych było tylko trzy.
Leona połączyła je z listami Eberharda, i trzymała je przy płomieniu świecy stojącéj obok niéj na biurku.
Nie odwracając oczu przypatrywała się pożerającemu żywiołowi, który prędko chłonął te ostatnie pamiątki miłości, dawno, dawno zagasłéj.
Kupka tlejącego się popiołku upadła na podłogę... a ileż to świata miłości, jaki ogień, ile nadziei zawierały w sobie skreślone na kartkach, które teraz rozwiane pędem powietrza, rozpadły się w czarnych i popielatych cząstkach!
Leona przez kilka minut stała nieporuszona — i jéj marmurowe serce miewało sentymentalne chwile — była kobietą! Ale wnet znowu na jéj twarzy osiadł chłód lodowy; straszliwa rzeczywistość, rozbudziła ją z tych marzeń.
Już dniało... musiała działać.
Jéj biała ręka jeszcze raz wysunęła tajemną szufladę. W jéj palcach zabłysła, cienka złota obrączka, przedstawiająca węża, i mały kosztowny flakonik pięknie szlifowany jak wschodnie flakony z różanym olejkiem.
W téj chwili weszła służąca do buduaru, dla rozniecenia ognia na kominku — znalazła panią tak jak ją o północy po raz ostatni widziała.
Gdy ogień zapalił się, hrabina skinęła na służącą, aby wyszła z pokoju.
Wzięła złotą obrączkę, przedstawiającą węża, oraz pierwéj użyty pierścień z pieczątką, i oba rzuciła w płomień na kominie — tym sposobem zniszczyła ostatnie pamiątkowe znaki Eberharda i patrzała w płomień, który jakby się nigdy nic nie stało, strawił złoto.
Potém pochwyciła mały flakonik, który zawierał w sobie kilka kropel czystego jak woda płynu. Flakonik ten, przed wielu, wielu laty podróżując w stronach południowych, otrzymała od staréj Włoszki, która podziwiała ją walczącą ze lwami i przecisnęła się do niéj przez tłumy.
— Przyjm ten flakonik, poszepnęła jéj stara, zawiera on dziesięć kropli — jedna może cię odurzyć na kilka godzin — dwie tak cię rozdrażnią, że nabierzesz sił olbrzymich — a jeżeli zażyjesz, wszystkie dziesięć, to za kilka godzin uwolnisz się od wszelkich męczarni tego świata!
— Męczarni, pogardliwie zawołała Leona — nie znam żadnych męczarni — co mi po twoich kroplach?
— Przyjm i schowaj je! Przyjdzie chwila, w któréj cię lwy zranią — wtedy zażyj jedną kroplę, a zagłuszysz boleści! Zażyj dwie, a zgnieciesz bestyę, która na ciebie łapę podniosła — zażyj wszystkie, kiedy bez ratunku zraniona będziesz!
Leona zachowała flakonik. Dotąd nie miała sposobności spróbować działań czystych jak woda kropli, bo lwy nigdy jéj nie zraniły.
Teraz jednak nadeszła chwila, o któréj wspomniała stara Włoszka; teraz zapragnęła połknąć krople, aby się uwolnić od czekających ją męczarni, od upokorzeń, prześladowań i wstydu widzenia się zwyciężoną, biedną i opuszczoną.
Jasny dzień zajrzał do pokoju hrabiny, a jeszcze paliły się w niém matowo połyskujące światła nocne — nie widziała tego — otaczały ją obrazy przeszłości, przerażająco wzrastające i duszę jéj zaciemniające.
Leona widziała swoje dziecię błąkające się po nocy i mgle — widziała własną rękę chwytającą sztylet dla usunięcia tego dziecka, które jéj w ambitnych planach przeszkadzało — widziała wracającego Eberharda, którego od dawna miała za zmarłego, przebrzmiałego i zaginionego — widziała go ze stroskaném sercem szukającego swojego dziecka — słyszała szalone wołania Małgorzaty w wieży przy sadzawce... widziała ją w łańcuchach, a siebie w szatach zakonnicy... swoje plany zemsty, swoje zatrute strzały dla Eberharda — szukała uciechy w panowaniu przez grzech i nienawiść, byłaby się niemi zagłuszyła, a teraz nie chciała już ocknąć się nie chciała przeżyć upadku, ani słabą się okazać.
Szybkim ruchem pochwyciła kryształową szklankę, w któréj jeszcze było wino, które na noc pijać zwykła — bez zadrżenia wpuściła do tego wina krople z flakonu... i nakoniec całą szklankę aż do dna wychyliła.
Po mnie potop! wyzionęła — szklanka wypadła jéj z rąk — wykonała swój wyrok! Czekała śmierci.
Taka była ostatnia noc w zamku Angoulême... już promienie słońca wpadały do buduaru bladéj hrabiny, która w nocném odzieniu stała jeszcze na miejscu z rozpuszczonemu włosami.
Przypomniała sobie słowa staréj Włoszki, jakby jakie dobrodziejstwo, słowa:
„Za kilka godzin wybawiona będziesz od wszelkich męczarni...“


ROZDZIAŁ XIV.
Sąd Ostateczny.

W pałacu przy ulicy Rivoli nikt się nie domyślał tego» co zeszłéj nocy przytrafiło się w zamku Angoulême.
— Książę de Monte-Vero siedział w pracowni i pisał list do rządcy swoich dalekich posiadłości, w którym oświadczał mu, że zamyśla wkrótce powrócić do Monte-Vero. Potém napisał kilka rozkazów o nowych urządzeniach, o cenach zboża i o powiększeniu swojego księztwa przez uprawę nowych obszarów ziemi. W tym celu rządca miał przyjąć znowu tysiąc robotników, a w ostatnich czasach prawie wszyscy wychodźcy udawali się do Monte-Vero, szukając w téj kolonii nowéj szczęśliwéj ojczyzny.
Oblicze Eberharda rozjaśniło się na myśl, że znowu przez pracę doprowadzi do szczęścia dobrobytu część owych nieszczęśliwych, którzy w Europie popadli w nędzę — bo za pomocą swoich coraz to nowych bogactw, był w stanie z blizka i z dala niezmordowanie wpływać na wydźwignięcie ludzkości z nędzy i kłopotów. Raporta doktora Wilhelmiego, bankiera Armanda, malarza Wildenbrucha i wielu innych osób, które się do tych szlachetnych ludzi przyłączyły, a nie przez rozgłośne mowy i zbiegowiska ludu, lecz czynami ludowi pomagać usiłowały, przekonywały go codziennie coraz bardziéj, o błogości tych usiłowań i o powszechnéj korzyści dobrego wszędzie zastosowania jego ogromnych zasobów dla dobra robotników. Bo też bez odpoczynku, starał się rozsiewać błogosławieństwo i żadnéj nie szczędził ofiary.
Wtém wszedł Sandok do pokoju — ponieważ było zimno, więc miał na sobie szeroki płaszcz i ubrany był tak jak do podróży.
— Co tam nowego? zapytał książę. Taką masz minę, jakbyś mi miał przynosić jakąś ważną, tajemną wiadomość?
— Sandok ma bardzo ważną wiadomość, massa! odpowiedział czarny.
— Wyglądasz jakbyś się do czegoś przygotowywał.
— Sandok prosić o pozwolenie wyjechania na cały dzień i noc, massa!
— I gdzież cię twoja droga prowadzi?
— Do Hawru! do „Germanii!“
— Co! czy ci już w Paryżu nie dają spokojności? Jeszcze nie czas jechać do „Germanii“ z rozkazem rozgrzania machiny. Bądź cierpliwy jeszcze kilka tygodni!
— Nie ma ani godziny do stracenia, massa! Fursch będzie dzisiaj w Hawrze, a jutro na morzu!
— Fursch — zkąd wiesz o tém?
— Od hrabiny w zamku Angoulême!
Książę spojrzał na murzyna niezadowolony i gniewny.
— To mi się nie podoba, Sandoku, rzekł poważnie; cożeś tam znowu robił?
— Przebacz, massa! Hrabina kazała prosić Sandoka, aby ja w nocy odwiedził dla ważnéj wiadomości, — Sandok poszedł!
— I hrabina uwiadomiła cię, że ów Fursch zamyśla uciec?
— Fursch ucieknie, jeżeli Sandok nie pojedzie! Fursch wyłudził u hrabiny rozkaz do „Germanii.”
— Co! ten nędzny zbrodniarz, który nie powinien ujść kary, chce użyć „Germanii” do ucieczki?
— Dobry ma plan — na „Germanii” bezpieczny!
— Więc poszlę rozkaz do Hawru, aby w przeciągu 24 godzin nie wypuszczano żadnego okrętu z portu!
— To będzie przestroga dla Furscha i on znowu ucieknie — Sandok bardzo prosić massa, nie posyłać téj wiadomości do Hawru. Sandok sam pośpieszy do „Germanii,“ ukryje się i schwyta niegodziwego Furscha!
— Rozumiem! Zdrożność tego zbrodniarza zadziwia mnie! Odważa się na krok rozpaczliwy.
— Który się uda massa, jeżeli Sandok nie uprzedzi go! Hrabina naśladowała rękę massa, a podsternik „Germanii“ prędko przewiezie Furscha do Londynu!
— Czuję, że to ostatni cios, który mi zadają. Więc śpiesz, aby go odwrócić i nakoniec tego ostatniego łajdaka, który zawsze ucieka od zguby, tym razem w nasze ręce dostawić! Strzeż się go Sandoku, niechętnie cię puszczam, bo przeczuwam, że nie sprostasz rozpaczliwéj obronie tego zbójcy?
— O Sandok jest silny! Sandok uśmiecha się z rozkoszy, że niegodziwy Fursch wpadnie w jego ręce! Sandok pochwyci i w żelaznych kleszczach trzymać będzie chytrego niegodziwca który zabił małego massę Janka! To wielka łaska dla Sandoka, że massa dajesz takie polecenie, powiedział czarny, twarz mu zajaśniała radością, i Sandok nie powróci bez Furscha! Wtenczas massa na „Germanii“ opuści ten niegodziwy kraj i Sandoka zabiedzę do pięknego kraju Monte-Vero — o Sandok bardzo tęskni!
— Wierzę ci, czarny, który masz duszę więcéj przywiązaną wierniejszą, niż niejeden szlachetnie urodzony, i zemną dzieje się to samo co z tobą, i ja tęsknię do Monte-Vero! Coraz bardziéj zbliża się godzina, w ktôréj popłyniemy do Rio, a wtedy zacznie się dla nas wszystkich czas radości. Zawsze powiadają, że wy murzyni jesteście niewdzięczni, fałszywi, nie zasługujący na wiarę. Ty dajesz mi dowód, że i między wami czarnymi, znajdują się dobrzy ludzie, tak samo jak i między tak zwanymi cywilizowanymi! Wszystko zdaje mi się, zależeć od tego, jak się z wami obchodzą. Niewolnik nienawidzi nas i nietrudno znaleźć powód téj nienawiści. Murzyn traktowany jak człowiek podnosi się do lepszych uczuć — tego doświadczyłem. Idź Sandoku, Bóg cię dla mnie zachowa!
— O wielki massa! Sandok odda życie swoje za massę i piękną córkę! wszystko będzie dobrze i obaczymy znowu piękny kraj Monte-Vero! O! to dodaje odwagi, a sternik Marcin zawsze będzie mówił z radością: bracie Sandoku, do biednego murzyna, którego massa zrobił dobrym murzynem!
Eberhard uśmiechnął się na te słowa murzyna, tak z serca wypływające. Podał mu rękę i pożegnał go — zdawało mu się, że go nigdy więcéj nie obaczy, a jednak nie mógł wiernemu odmówić życzenia, które go tu sprowadziło. Sandok miał prawo spełnić ostatnie dzieło, jakie jeszcze do wykonania pozostało — postanowił więc niepostrzeżenie w nocy udać się za nim, aby w chwili potrzeby przynieść mu pomoc. Gdy Sandok wyszedł, książę udał się do pokoju Małgorzaty.
Kto z wielu przeciwności wyszedł zwycięzko, ten złożył dowody niezwykłéj siły.
Córka Eberharda należała do tych istot, które niewypowiedzianie cierpiały, a mimo to zachowały miłość ludzkości i czystość wewnętrzną. Ukazanie się jéj na każdym kto uważał na jéj postępowanie, wywierało nieopisanie dobroczynne wrażenie — każde jéj słowo, każdy ruch tchnął miłością i dobrocią. Sama w sposób wzruszający wolna od pretensyi, w całém swojém postępowaniu, dążyła do uszczęśliwienia drugich, do widzenia w koło siebie miłego Bogu zadowolenia.
Żyła w swojém ukochaném dziecku, Józefinie! Matka i córka wyglądały jak dwie siostry, obie rozjaśnio»6 tchnieniem skromności. Widząc je razem z sobą obcujące, każdy czuł się wtajemniczonym w błogie ciche życie, jakie wiodły, w prostotę ich zachowania się, która jednak miała w sobie tyle piękności i wdzięku!
Józefina wyrosła na pysznie rozwijającą się dziewczynkę, tych samych czarownych rysów, które niegdyś stanowiły piękność jéj matki, a dzisiaj jeszcze takim cieniem wybijały się na twarzy Małgorzaty, mimo wszelkie przebyte jéj cierpienia.
Ale obok tych rysów dobroci serca i niewinności, milutka twarz Józefiny otrzymała jakby tajemniczo wypisane wspomnienie Waldemera. Małgorzata, gdy jéj córka śpiąc na poduszkach spoczywała, często czytała te cudne oznaki, i wtedy przypominał się jéj duszy obraz księcia — obraz ukochanego, do którego wiecznie należała, chociaż na zawsze była z nim rozłączona.
Wtedy pochylała się chętnie ku téj drogiéj pamiątce swojéj miłości, a usta jéj wyciskały pocałunek na zarumienionych snem policzkach Józefiny, niedomyślającéj się, że matka czuwa we łzach przy jéj łóżku.
— Czy cię kiedy jeszcze obaczę? szeptały wtedy usta Małgorzaty — czy będziesz kiedy w stanie dotrzymać twojéj przysięgi, mój Waldemarze? Czego nikt, czego nawet mój ojciec nie domyśla się, to w téj cichéj godzinie wymówić mogę, niesłyszana przez nikogo, tylko przez twoją duszę, która unosi się w koło mnie, bo mnie kochasz. Bez ciebie nie ma dla mnie szczęścia na téj ziemi! Bez ciebie usycham, niepocieszona, mimo wszelkie bogactwa i przepych, opuszczona nawet w pałacu mojego ojca!
Odkąd wiem, że kochasz mnie, że twoja miłość wiecznie do mnie należy, jedną tylko zasyłam do Boga modlitwę, aby mi zesłał ciebie — aby nas połączył! Jeżeli mi to na ziemi odmówione, to choćby tam po nad gwiazdami; gdzie się wszyscy znowu obaczyć mamy!
Takie to najserdeczniejsze słowa wymawiała Małgorzata, wśród cichéj nocy siedząc przy łóżku Józefiny.
Eberhard domyślał się takiéj modlitwy — widział skrytą boleść, wyrytą na obliczu córki — ale przezwy- ciężył się i milczał. Powiedział księciu ostatnie słowo i w żaden sposób nie mógł spodziewać się szczęścia dla Małgorzaty.
Gdy wszedł do jéj pokojów, zastał u niéj i u Józefiny, młodego, bardzo mu miłego hrabiego Ramira de Teba, który przybył na pożegnanie. Obowiązki powoływały go napowrót do Madrytu, ale nie mógł wyjechać z Paryża bez odwiedzenia jeszcze raz pałacu księcia de Monte-Vero i bez widzenia jeszcze Józefiny i jéj matki, które obie wywarły tak trwałe wrażenie na jego duszy czułéj na wszystko piękne i szlachetne.
Dowiedział się od Eberharda i kobiet, że pałac przy ulicy Rivoli wkrótce opustoszeje, bo wszyscy wyglądali dnia, w którym udadzą się w podróż do Monte-Vero, a dzień ten już niedaleki.
— A więc niech mi wolno będzie, rzekł młody don, do Eberharda, odwiedzić pana kiedyś w jego dalekim raju! Sądzę, że powietrze powiewające w pobliżu pana będzie dla mnie silnym magnesem. Nie mniéj pociągać mnie będzie życzenie obcowania ze szlachetnemi donnami, które pałac pański zdobią, mówił daléj don Ramiro; chociaż byłem w nim obcy, wszystko mi jednak tutaj tak sympatyzowało, że drogo cenić będę chwilę, która mnie do państwa sprowadzi!
Spojrzenia Józefiny niedostrzeżone przez nikogo z upodobaniem zawisły na ustach młodego, hiszpańskiego oficera — widziała, że żegnał się i że nie ulęknie się takiéj podróży do Monte-Vero, byle tylko ujrzał się w ich kółku — czuła także mimowolnie, że te słowa pochodzą z jego duszy i że je urzeczywistni.
— Będziesz pan przyjęty z otwartemi ramionami, mości hrabio, powiedział Eberhard, i spodziewam się, że moje posiadłości podobają się panu!
— A zatém do widzenia! rzekł don Ramiro żegnając Eberharda i Małgorzatę.
— I czyż nie podasz panu hrabiemu ręki na pożegnanie, Józefino? spytała ostatnia.
— Bardzo chętnie! Do widzenia! wyrzekła zarumieniona dziewczynka, i położyła drobną, delikatną rączkę na ręku Ramira, który ją do ust poniósł.
Książę przypatrywał się téj scenie ze szczególném przeczuciem — potém odprowadził młodego hrabiego de Teba aż do werandy.
Po obiedzie Małgorzata udała się do pałacowego treibhauzu, który się rozciągał tuż obok pałacu i w niepogodnych dniach zieloném liściem i bujnemi klombami nastręczał przyjemne miejsce pobytu.
Eberhard, jak się zdawało, miał jakąś ważną rozmowę z Marcinem, a Józefina poszła do swojego pokoju, gdzie zajęła się malarstwem, swojém ulubioném zatrudnieniem.
W przejściach treibhauzu panowała głęboka cisza. Kwiaty rozsiewały zapach, a palmy rzucały głęboki cień na spoczywającą Małgorzatę, która chciała zasnąć na jednéj z wygodnych ławek w altanie. Ani jeden listek nie poruszał się — nic nie naruszało kościelnéj tam spokojności — żadne tchnienie wiatru nie poruszało gałęzi drzew i krzaków — pachnący przewiew powietrza napełniał przestrzeń.
Ramiona Małgorzaty opadły — oczy zamknęły się — zaległa uśpiona na miękkiéj ogrodowéj ławce, łono jéj wznosiło się i opadało regularnie — jaśniejąca pięknością, objęta prostą obcisłą suknią, przedstawiała w téj chwili zachwycający obraz najdoskonalszéj żeńskiéj postaci — uśmiechała się — marzyła o Waldemarze. Może przychodził ją nazwać swoją, i nigdy się już z nią nie rozłączać.
Wtém nagle zadrgał jakiś bolesny rys na obliczu śpiącéj — we śnie zadano jéj pytanie, jakiego w taki sposób nigdy jeszcze sobie nie czyniła. Znała swojego ojca — Bóg dozwolił jéj znaleźć go, i w modlitwach swoich dziękowała mu za to.
Lecz gdzież była jéj matka? Jakiż straszliwy los nie dopuścił jéj widzieć i kochać téj, która jéj życie dała?
Zdało się jéj, że musi znowu błąkać się jak włóczęga, aby matkę swoją wynalazła.
Serce jéj biło gwałtownie — widziała siebie na rozległéj, wyschłéj równinie — bez celu szła ku zwiędłemu kwietnikowi — żadne drzewo, żaden krzak, nie zapewniały jéj cienia, nigdzie jéj szukające spojrzenia nie dostrzegały miejsca spoczynku — pośpieszała daléj, musiała szukać matki — serce jéj gnało ją całą siłą. Marzyła tak żywo, iż czuła cierń raniący jéj nogi — lecz bez namysłu gnała ku ciemno w oddaleniu wystającemu przedmiotowi, który zdawał się przed nią uciekać.
Wewnętrzny głos mówił jéj, iż musi dopędzić ten cień uciekający — przyjęła ją śmiertelna trwoga, aby ten cień nie rozprysnął się i nie uniknął jéj spojrzeń — chciała wołać — ale głos odmówił jéj posługi — na czoło jéj wystąpiły krople potu — nogi zachwiały się — czuła, że nie może już tak jak dawniéj biedź milami — z tęsknotą wyciągnęła ramiona, aby zatrzymać swą matkę, aby ją do siebie przyciągnąć — pulsa jéj bić przestawały — dech przerywał się.
— Litości, wyrwało się z jéj ust, matko — moja matko — nie mogę iść daléj — a jednak muszę cię dopędzić, muszę cię zatrzymać i na twojém łonie spocząć, chociażby tylko na jedną rozkoszną chwilę!
Wtém cień zaciemnił się — zdawało się, że uciekająca usłyszała te słowa błagającéj, że je usłyszeć musiała.
Małgorzata posunęła się daléj — spojrzała — krzyknęła przeraźliwie — ujrzała przed sobą hrabinę Leonę, ową okrutną, która w zamku księcia i w leśnym domu groźnie przeciw niéj wystąpiła.
— Jestem twoja matka! przemówiło zjawisko.
— Ty — ty — moja matka? odpychająco wyciągnąwszy ręce wyjąkała udręczona.
Serce jéj ucichło — padła — te słowa przezwyciężyły ją.
— Nie bój się, było słychać. Ścigałaś mój cień — przychodzę pożegnać cię! Ja twoja matka!
Małgorzata przebudziła się — patrzała osłupiałe w otaczający ją zielonawy blask treibhauzu — ale przed sobą widziała postać, którą we śnie spostrzegła — rzeczywistość stanęła jéj znowu przed oczami — przecięż czuwała, widziała i słyszała wszystko, co się działo.
— Coś mnie ciągnęło do ciebie, słyszała Małgorzata jak mówiła jéj matka — dla ciebie przestąpiłam ten próg! Nadeszła ostatnia godzina, moja duma upokorzona, siły moje złamane. Gdy jedném okiem widzę ciebie i przy tobie czuwam, drugiém postrzegam już wieczność, otwierającą swoje wrota — pałający ogień wygląda przez nie ku mnie — płomienie groźnie ku mnie buchają — słyszę szum burzy i huk piorunu — chciałabym uciekać, ale za każdym krokiem zbliżam się ku otchłani — ciała szydzących szatanów powstają z przepaści i wyciągają do mnie chciwe polipie ramiona... tam są wszyscy obrzydliwcy! Patrz, tam rozkosz z pełnemi piersiami i pożerającym wzrokiem... tam chciwość z kościstemi palcami — tam łakomstwo — pycha — nienawiść i gniew — śmieją się, bo widzą, że przybywa im nowa ofiara... Ratuj mnie — ratuj... jestem twoja matka!
Małgorzata powstała — czuła, że czuwa, że sen już przeminął — że żyje ta, która drżące ręce ku niéj wyciąga jakby w téj godzinie szukała ucieczki w jéj sercu.
Szklane drzwi treibhauzu były otwarte.
Leona w szaleństwie śmiertelnéj walki szukała i znalazła drogę do swojego dziecka.
Matka to wyciągała ramiona. Jéj widok, jakkolwiek okropny, przywołał Małgorzatę do przytomności. Wewnętrzny głos powiadał jéj, że straszliwie cierpiąca, która wytrzymała wszystkie męczarnie piekła, była jéj matką, nie mogącą umrzeć bez otrzymania od niéj przebaczenia... poskoczyła więc bez bojaźni i zgrozy — roz- szerzyła ramiona i przyciągnęła do siebie okropnie mordowaną.
— Tutaj — tu żyć powinnaś, moja matko, zawołała Małgorzata, pragnę cię strzedz i odpędzić od ciebie okropne obrazy! Przebaczone niech będzie wszystko co po za nami leży, Bóg będzie dla ciebie miłosierny!
— Obejmiéj mnie twojém ramieniem! Przy tobie jestem od nich obroniona! Czy słyszysz ich donośne śmiechy? Słychać je coraz daléj — ich obrzydłe ramiona nie mają siły, kiedy mi przy sobie spocząć pozwalasz... Przebaczenie — wymów jeszcze raz to słowo — zdaje się, że ono mi skrzydeł dodaje, że zdejmuje ołów z członków.
— Jesteś tu przy twojéj córce! Nie ma tu nikogo — przebudź się z ciężkiego snu! Bóg cię tu sprowadził, abyś żyła! rzekła Małgorzata i objęła ramionami chwiejącą się...
Ale zaledwie, utrzymać ją zdołała — z trudnością położyła umierającą, złamaną na duszy i ciele, na ogrodowéj ławce — płacząc klęczała obok niéj, i łzami zalane oczy wznosiła w niebo.
Małgorzata nie widziała, że w otwartych drzwiach treibhauzu ukazała się postać jéj ojca — że Eberhard na przedstawiający się mu widok pobladł, stał nieporuszony i słowa wymówić niezdolny.
— Zbliża się sąd świata! zawołała Leona szeroko roztwierając oczy i z przerażeniem na twarzy — z płomieni wznosi się tron Boga — na ziemi noc i tylko w koło niéj błyszczy nocne światło., kto w nie spojrzy, ślepnie! Biada mi! Tam daléj stoją sprawiedliwi i dzieci — uśmiechają się — klęcząc wyciągają ramiona ku Wszechmocnemu, który błogosławiąc podaje im rękę — a tu około mnie stoją odwróceni potępieńcy. Błyskawice Boże ku nim migają — odwraca On oblicze — biada mi! Bądźcie wszyscy przeklęci! wołają Jego usta, a przedemną otwierają się wieczne jaskinie piekielne... ognie z nich buchają... nadszedł sąd ostateczny... ogień obejmuje moje ciało... łaski... miłosierdzia!... Kurczowo wy- ciągnięte ramiona Leony opadają... oczy jéj gasną... pada na piersi Małgorzaty, która się za nią modliła.
I Eberhard załamał ręce — był świadkiem straszliwéj śmiertelnéj walki, męczących wizyj swojéj umierającéj małżonki.
Marząc przyszła tu — Bóg wiódł jéj kroki, aby umarła na ręku córki, która błagała Nieba o jéj zbawienie i jéj przebaczyła...
Dumna, potężna hrabina Ponisńka, ręką śmierci w nicość została obrócona.
Eberhard przystąpił ku Małgorzacie, która w dłoniach utuliła oblicze.
— Modlisz się i czuwasz przy twojéj matce, wyrzekł poważnie — oby Bóg się nad nią zmiłował!
Małgorzata nie mogła zdobyć się na słowa — to co dopiero przeżyła, tak nagle i strasznie ją uderzyło, że do głębi duszy wzruszona klęczała obok Leony, któréj ostatnie słowa przebrzmiały — która leżała tam jak obraz marmurowy — jéj dumna postać była złamana, a ta godzina zatarła całą przeszłość.
— Ani jedna chwila prawdziwego szczęścia nie uśmiechnęła się do biednéj, powiedział Eberhard, i podał rękę córce, przyciągając ją do ojcowskiego serca; była zbłąkaną, przebiegającą puste łąki i nie mogącą znaleźć spokoju — zwodziła sama siebie, szukając w ciemnych przepaściach celu życia, porywając zaślepionych; była zbyt dumna i uparta, nie mogła się cofnąć... więc błądząc ścigana przeczuciem ostatecznego sądu, przybyła tu skonać w twoich objęciach! To dobrodziejstwo dozwala nam spodziewać się dla niéj łaski Nieba!
— Bóg przyprowadził ją do nas, mój ojcze, poszepnęła Małgorzata i podniosła się z przed martwéj, któréj lica ucałowała — spełnij prośbę twojéj córki i dozwól przewieźć do Monte-Vero ciało jéj matki! Tam w cichych godzinach przy jéj grobie klęczeć i modlić się będę!
— Twoje życzenie spełnione będzie, Małgorzato, szlachetne, drogie dziecię! rzekł książę i zamknął w objęciach córkę, która równie jak on złe wynagrodzić usiłowała niewygasłą dobrocią i miłością.
— Zapomnijmy o czynach żyjącéj — pokój niech będzie między nami a jéj duszą, co oczyszczona znajdzie drogą do tronu Stwórcy — żyjemy na padole łez i błędnych dróg! Twórca, który nas wiedzie na krzyżowe drogi dobrego i złego, będzie sędzią łaskawym! My błądzimy wszyscy, wszyscy, dopóki z ciemnością walczymy!


ROZDZIAŁ XV.
Pojedynek.

Tego samego wieczoru, w którym Małgorzata z zakrwawioném sercem modliła się przy ciele matki, odegrała się w porcie Hawru scena, tak straszna i pełna zgrozy, że zajmuje wybitne miejsce w aktach sprawiedliwości, w których ją zapisano.
Z Paryża do Hawru, tego największego portu w północnej Francyi, jest około 25 mil. Koléj żelazna łącząca te dwa miasta należała do najpierwszych w Europie.
Sandok mógł zatém z niéj korzystać, aby pomimo wszelkich okoliczności przeciąć ucieczkę zbrodniarza, którego występne czyny zwróciły wówczas na siebie oczy całéj Francyi. Pana Renarda, tak jeszcze zawsze znanego, niższe warstwy ludu uważały na prawdę za sprzymierzeńca złego ducha, nietykalnego i opierającego się kulom, a w wyższych nawet kołach śledzono jego postępki z niejakiém podziwieniem. Z dosyć jawném szyderstwem wyśmiewano władzę, któréj usiłowaniom nie udało się pochwycić tego złoczyńcy, a nawet bawiono się tém, że on tak śmiało i pewnie uważał je za głupców.
Niektórzy utrzymywali, że Fursch czy też Renard umknął od dawna, może już czuł się zupełnie bezpiecznym w Ameryce, i wyśmiewał ciągle jeszcze trwające poszukiwania go. Inni znowu sądzili, że poszukiwany jak najspokojniéj przebywa w Paryżu, bo jak wiadomo nie ma lepszego schronienia i kryjówki dla ściganych nad stolicę z jéj niezliczonemi zakątkami i często przez długie lata niezwiedzanemi gniazdami złoczyńców.
Sandok słyszał powszechne o tém rozmowy, śpiesząc przez ulice i place Paryża, aby w każdym razie przed zapadnięciem nocy dostać się do Hawru. Mimowolnie rozśmieszały go te sprzeczki tłumów, bo sam jeden tylko wiedział, gdzie Furscha szukać należało. Gardził wszelką pomocą. Sam jeden zapragnął położyć koniec postępkom najniebezpieczniejszego zbrodniarza, bo pomimo to, nie chciał podzielać z nikim zaszczytu schwytania go; bardzo słusznie przypuszczał, iż tak przebiegły i rozdrażniony, tak doświadczony i ze wszystkiém obeznany zbieg jak Fursch, natychmiast przeczuje zdradę, skoro ujrzy krzątających się dwóch ludzi. Kiedy jednemu łatwo przyjdzie ścigać go niepostrzeżenie, jeżeli go tylko znajdzie, daleko więcéj uderzać będą dwie osoby depcące mu po piętach, a Sandok musiał się i tak mieć wielce na ostrożności, bo Fursch znał go za nadto dobrze.
Wprawdzie przedewszystkiém nasz czarny przyjaciel postarał się niejako o to, aby go na pierwsze spojrzenie nie poznano, a zimna, posępna, dżdżysta pora dopomogła mu do tego. Miał stary, długi płaszcz żołnierski, rzemieniem w połowie przepasany, przytém stary, szeroko-skrzydły kapelusz, pod którym jeszcze okręcił uszy czarnym szalem. Kto więc nie wiedział że w takiém okryciu tkwi murzyn księcia, témbardziéj nie mógł poznać, że zziębli i dla tego bardzo po europejsku zamaskowani czarni, nie byli wcale rzadkością na drogach łączących Paryż z portami.
W takim płaszczu i kapeluszu ubiór i postać Sandoka wywierały zupełnie inne wrażenie. Opakowany, chorobliwy i trzęsący się od zimna murzyn, miał krótkie spodnie, na nich faję, po za którą oprócz rewolweru tkwił sztylet, tudzież czerwoną wełnianą koszulę. Przedstawiał więc widok groźny i niezwykły, skoro nagle zrzucił swoje dobrze wyrachowane okrycie.
Sandok jeszcze sam nie wiedział na pewno, czy nie badając w jaki sposób Fursch znalazł drogę do Hawru, bez dalszego namysłu ma korzystać z żelaznéj drogi i udać się do „Germanii.“ Pewien był, że przed nocą inną drogą nie dostanie się do Hawru, ale nim się w nią uda, chciał mieć jakiś ślad zbiegłego. Ale chociaż znał kierunek, w jakim się Fursch udać musiał, jakże go mógł znaleźć w ogromnym Paryżu?
Sandok więc musiał poprzestać na tém, że się niezwłocznie udał na stacyę drogi żelaznéj i pojechał do Hawru. Przybywszy tam, zamierzał w jakiéj kawiarni, najbliższéj „Germanii,“ czekać wieczoru, aby Fursch, jeżeli czatuje, nie postrzegł jego obecności na okręcie i aby pod zasłoną nocy mógł pierwéj wstąpić na pokład. Tak był rozdrażniony i taką zemstą pałał, iż wcale nie dozwolił osadzie „Germanii“ aby mu do schwytania Furscha dopomogła. Prócz tego nie mógł wiedzieć, czy się temu chytremu i zręcznemu przestępcy nie udało przekupić któregoś majtka, coby go ostrzegł o przybyciu Sandoka na okręt. Z tych powodów postanowił dopiero w ostatniéj chwili pośpieszyć na „Germanię“ i napaść na zbiega czującego się zbyt bezpiecznym. Ten zaś rzeczywiście musiał się czuć zupełnie bezpiecznym, bo do Hawru nie przybył rozkaz niewypuszczania z portu żadnego okrętu.
Temi myślami zajęty Sandok, dostał się na stacyę drogi żelaznéj, na któréj panował ruch niezmiernie urozmaicony. Powozy, dorożki i wozy z pakami i tłomokami tamowały przystęp — mężczyźni i kobiety biegali tu i tam — w pośród tego zgiełku słychać było wołania urzędników, odbierających pakunki, ostrzegające stojących od uszkodzeń.
Sandok bacznie spojrzał po tym natłoku, chcąc się przekonać, czy nikt na niego nie patrzy i zamiarów jego nie poznaje. Pod tym względem równie był niespokojny jak złoczyńca, pragnący uciec i wszędzie domyślający się ścigających.
Ale nic nie dostrzegł, co by go uderzało.
Przystąpił więc do szerokich i wysokich drzwi szklanych, przy których poręczy stały różne osoby w ścieśnionym szeregu, zamierzające kupić sobie bilety.
Przezornie i ostrożnie, aby nikt nie postrzegł co on ma pod płaszczem, wyjął z kieszeni pieniądze, i orlém okiem powiódł po licznie przed nim natłoczonych osobach.
W téj chwili posłyszał, że najbliżéj przy okienku stojący powiedział:
— Proszę o bilet do Hawru!
Słowa te nie byłyby wcale uderzające, jako często powtarzane, ale uderzał cichy głos żądającego. Wyprostował się więc, aby obaczyć jeżeli nie twarz, to przynajmniéj postać i odzież tego, który jak wszyscy inni przed nim stojący, plecami był do niego obrócony — ale liczba osób i szczupłość miejsca pomiędzy żelazną poręczą nie dozwoliła mu osiągnąć swojego celu. Zaraz też ów podróżny, głosem przypominający Furscha, znikł w tłumie obecnych. Mimo to jednak powstała w Sandoku myśl, że Fursch wybrał najprostszą drogę do Hawru, nie chwytając się żadnych manowców. Doświadczeni i wypróbowani zbrodniarze tyle zuchwali co Fursch, zwykle i słusznie czują się tam najbezpieczniejszymi, gdzie bojaźliwi ścigani nie chcieliby się dać poznać i to ma tę wielką korzyść, że urzędnicy w takich miejscach daleko mniéj uważnie działają, niż w ukrytych.
Ścisk około Sandoka wzrósł tak dalece, iż musiał użyć całéj siły, aby przy nim stojącym nie dać poczuć swojéj broni. Nakoniec i jego popchnięto ku oknu, kupił bilet i torował sobie drogę przez tłum, stojący w rozległéj sali obok nagromadzonego swojego mienia, aby je argusowém okiem ustrzedz od długich palców, których, jak dowiedziono, znajduje się wiele na banhofach Paryża i innych stolic.
Powierzchowność Sandoka nie bardzo była ujmująca, i niejeden spojrzał nań niedowierzająco, gdy przechodził obok obecnych, do pokoju oczekujących.
Ale on śmiał się-z tego w cichości, nie biorąc nikomu za złe jego obawy — bo, wiedział dobrze iż w jego rassie jest wielu takich, którzy przy właściwéj sposobności lubią jak kruki wzbogacać się cudzą własnością.
Gdy się zbliżał przez korytarz do sali oczekujących, w któréj popieścić się mogły tysiące osób, nim do niéj wszedł, zachował tę ostrożność, że przez okno we drzwiach niepostrzeżenie zajrzał do środka. Skłonił go do tego uderzający ton głosu.
Przy niezliczonych stołach siedzieli oczekujący na odejście pociągu, jedli przekąski lub popijali wino. Inni pozajmowali krzesła i ławki stojące pod ścianami, a większa część stała lub przechadzała się pomiędzy żelaznemi filarami, dźwigającemi tę ogromną przestrzeń.
Przejrzeć zamęt, i wynaleźć w nim jedną osobę, trudniéj jest niż się zdaje. Ale bystre oko Sandoka szybko przebiegło po twarzach i przyjrzało się postaciom podróżnych. Dostrzegł pomiędzy przechadzającymi się kilku tajemnych policyantów, którzy podobnie jak on przypatrywali się obecnym i ich postępowaniu. Gdyby pomiędzy nimi dostrzegli byli albo przynajmniéj domyślali się tak długo poszukiwanego Furscha, nie byliby tak swobodnie przechadzali się tu i owdzie wypróżniając podaną szklankę, w ogóle ukazując jak najlepszy humor.
Ta spokojność i bezpieczeństwo urzędników nie wprowadziło w błąd, ani powstrzymywało jego uwag — przywykł wierzyć tylko własnym zmysłom. Chciał przedewszystkiém przekonać się na pewno do kogo należał ów głos, którzy go niedawno tak szczególnie wzruszył.
Wtém nagle zwrócił na siebie jego uwagę człowiek, który stojąc tyłem zwrócony do niego i do urzędnika, uderzająco wiele miał do czynienia z pledem, z wełnianéj chustki, jakie zwykle noszą studenci.
Człowiek ten miał bardzo elegancki surdut, skórzany podróżną czapkę i był średniego wzrostu. Wystające z pod czapki włosy jego niepewnéj barwy i cała postawa przekonywały czarnego, że osoba ta bynajmniéj nie jest w wieku studenta.
Sandok więc przypatrywał mu się dłużéj i dostrzegł nareszcie, że schylając się naprzód, korzystał ze sposobności i z pod oka patrzał na przechadzających się policyantów.
— Oho, powiedział nasz murzyn: tak ukradkowo postępuje tylko ten, który ma powód obawiania się ludzi!
Jeden urzędnik, uważniejszy niż inni jego koledzy lubiący wino i rozmowę, także z pod filaru dostrzegł uderzająco długo trwającą postawę pochylonego człowieka, przystąpił do niego nagie i dotknął go, chcąc z nim pomówić.
Wyprostował się więc nieznajomy, i gdy nie można było inaczéj, obrócił się do urzędnika, który widocznie zażądał jego papierów legitymacyjnych. To żądanie wyraźnie oburzyło już niemłodego jegomości, bo jego twarz, na któréj wielkie okulary i szeroki czarny plaster widoczniejsze były niż wszystko inne, wskazywała wielkie rozdrażnienie.
Wydobył z kieszeni pugilares i pokazał urzędnikowi jakieś papiery, które go zdawały się tak dalece przekonywać o nietykalności i pewności właściciela, że ten prawie z pełnym uszanowania ukłonem prosił go o przebaczenie i tłómaczył temu jegomości, że w obec teraźniejszych okoliczności tego rodzaju rewizyi nikt z dobrze myślących za złe brać nie powinien.
Gdy zaczepiony wyprostował się, Sandok wielkiemi oczami przypatrywał się wszystkim jego minom i ruchom. W pierwszéj chwili, myśląc o głosie i o Furschu, znalazł tak wielkie podobieństwo między tym jegomością a poszukiwanym, że już miał zamiar otworzyć drzwi i ku niemu pośpieszyć... ale potém, postrzegając, że urzędnik cofnął się, lepiéj się namyślił. Przypadek mógł zrządzić, że się to podobieństwo wyjaśni. Nie przypuszczał też, aby policyant odstąpił bez należytego przekonania się.
Ale późniéj wielkie niebieskie okulary i czarny plaster tak uderzyły murzyna, że znowu nie mógł się pozbyć przekonania, iż Fursch wymyślił tę sztukę dla zmienienia się i uczynienia niepodobnym do poznania. Figura, wiek i pewność ruchów zgadzały się z poszukiwanym, który po odejściu urzędnika znowu zabrał się do swojego pledu, jakby z nim miał wiele do czynienia, tak że oczy Sandoka zapałały i nie mógł sobie odmówić otwarcia drzwi i wejścia do sali. Jednak nie chciał się żadną miarą dać poznać Furschowi, jeżeli to on był w istocie.
Wtém otworzono wyjścia na platformę, iw chwili gdy Sandok chciał się zbliżyć do człowieka w niebieskich okularach, ozwał się dzwon, wzywający podróżnych do wsiadania.
Sandok widział, że poszukiwany już się znajduje w tłumie cisnącym się do wyjść — przez chwilę niepodobna było dostać się do niego ~ nim więc wsiadł do powozu, bo jeszcze było kilka minut czasu, pośpieszył do urzędnika.
— Za pozwoleniem, spytał Sandok policyanta: kto był ten jegomość w niebieskich okularach, z którym pan mówiłeś?
Urzędnik zdziwionym wzrokiem spojrzał na czarnego, niewielkie wzbudzającego zaufanie.
— Cóż panu do tego — kto pan jesteś? zapytał policyant.
— Jestem murzyn księcia de Monte-Vero, szepnął Sandok; ścigam uciekającego zbrodniarza, na którego i pan zwróciłeś uwagę!
— Więc dowiedz się, że ów podróżny jegomość — zdaje mi się nazwiskiem Pédon — jedzie do Hawru, z polecenia twojego pana!
— Czy to polecenie, które pan widziałeś, ściągało się do „Germanii?“ bez tchu spytał Sandok, bo już wsiadać musiał.
— Rzeczywiście! Było ręką księcia napisane do podsternika parowca.
— Dosyć! zawołał Sandok i rzucił się ku powozom.
W saméj rzeczy był to Fursch — nie mógł dłużéj wątpić — nie powinien był go z oka spuścić.
Gdy urzędnik kiwając głową za nim patrzał, Sandok biegał od powozu do powozu, aby usiąść jak najbliżéj nic niedomyślającego się zbójcy.
Ale pociąg już miał odchodzić, a konduktor prawie wtrącił czarnego do najbliższego wagonu — poczém zamknął za nim drzwi, a on usiadł na ławce.
Gdy pociąg ruszył, Sandok miał czas obejrzeć się po wagonie — musiał się skupić, aby nie zdradzić się z przyjemném wzruszeniem, bo na ostatniéj ławce kilku innemi od niego oddzielonéj, postrzegł podróżnego w niebieskich okularach, który już zdawał się na niego uważać.
Sandok więc na pozór zupełnie obojętny, tak się wsunął w kąt powozu, że nakoniec znalezionego Furscha ciągle miał na oku.
Trzeba było podziwiać spokojność i zuchwalstwo tego człowieka. Chociaż ostrożnie uważał na siedzącego z boku murzyna, nic w nim jednak nie zdradzało zbiega, ściganego i poszukiwanego. Pochylił się, niby zmrużył oczy pod niebieskiemi okularami i opuścił nieco pled, tak, że można było widzieć jego ciężki złoty łańcuch od zegarka i kosztowną spinkę. Wyglądał na podróżującego zamożnego kupca, który zapewne zwiedzał Paryż dla operacyi czarno zaklejonego policzka, a teraz wracał do domu.
Jeden z panów siedzących przy nim najbliżéj, chciał go wciągnąć w rozmowę — ale Fursch udał strudzenie i sen, aby mówić nie potrzebował. Wiedział z doświadczenia, że nie masz nic zdradliwszego nad głos, i że największém głupstwem jest chęć zmienienia go.
Wzrok Sandoka zezowato na Furscha strzelający, dostrzegł, że ten od czasu do czasu otwierał oczy i jemu się przypatrywał — widocznie nie dowierzał czarnemu, chociaż i on podobnie jak Fursch zmienił się nie do poznania.
Na każdéj stacyi Fursch z trudnością tylko ukrywał obawę, aby telegrafem nie dano znać o jego przybyciu, bo mu to niebezpieczeństwo groziło.
Gdy o sześć mil od Hawru na jednéj stacyi zbliżyło się do pociągu kilku policyantów, Fursch tak dalece stracił spokojność i przytomność umysłu, że się zerwał i stanął w oknie wagonu, aby zważać na urzędników.
Mimowolnie i Sandok w skutek tego poruszenia także się zerwał i stanął przy swojém oknie.
Fursch to dostrzegł i zaraz odzyskał przytomność i panowanie nad sobą, ujrzawszy, że odwiedziny policyantów nie ściągały się do jego osoby. Teraz zwrócił całą uwagę na murzyna, którego zakrytych rysów, mimo wszelkich usiłowań, dokładnie rozpoznać nie mógł.
Ale stan rzeczy dawał mu do myślenia — przygotowywał się więc do stanowczego kroku, na który Sandok nie długo miał czekać. W każdym razie murzyn księcia postanowił za nic w świecie nie dać ujść znalezionemu. Przyznawał to przed sobą, że wprawdzie byłoby mu bardzo przyjemnie, aby stanowcza chwila nadeszła dopiero na „Germanii,“ bo można było obawiać się, aby publiczność podczas nagłego napadu łatwo nie przechyliła się na stronę Furscha w przekonaniu, że Sandok zamierza tylko napaść rabunkową. Nimby więc udało mu się w takim razie, odtrącający go tłum przekonać o prawności swojéj napaści, Fursch, korzystając z chwili, mógł mu tymczasem wymknąć się swojemi zręcznemi sposobami — należało więc postępować z jak największym namysłem i ostrożnością.
Pociąg z podróżnymi szybko popędził ku swojemu celowi.
Przed Hawrem była jeszcze jedna stacya i miano tam przybyć w przeciągu kilku minut.
Gdy wcześnie nastał wieczór, więc Sandok znowu wsunął się w swój kąt i bez ustanku patrzał na swoją ofiarę teraz nieco niespokojną.
Wtém przybyli na miejsce przystanku.
Platforma była po stronie gdzie siedział Fursch.
Konduktorowie oznajmili nazwisko stacyi i że się zatrzymują dwie minuty, z Sandok chętnie to usłyszał. Usiłował jeszcze lepiéj udać obojętność i oddalić wszelką myśl o zważaniu na uciekającego. Nie patrzał więc wcale na niego.
Fursch widocznie czekał tylko téj chwili — machina gwizdnęła — już pociąg ruszał, wtém Fursch wychylając się przez okno, nacisnął klamkę drzwiczek, i nim Sandok postrzegł tę jego rozpaczliwą ucieczkę, już zeskoczył ze stopni przy szynach i upadł pomiędzy zarośla, znajdujące się z boku drogi.
Okrzyk zdziwienia, wybiegły z ust współpodróżników, zwrócił uwagę Sandoka na szczęśliwe udanie się tak śmiałego kroku zbiega — porwał się za nim do okna — ale go podróżni cofnęli i szybko zamknęli drzwi, a tymczasem pociąg leciał jak strzała, a Furscha ani śladu nie było widać.
Cały ten wypadek nie trwał i chwili.
Podróżujący tak się przerazili tym nagłym czynem, że nikt nie mógł przeszkodzić ucieczce lub szalonéj pokusie zbiega. A teraz gdy drugi, jakby ta pokusa była zaraźliwa, chciał to samo popełnić, oprzytomnieni podróżni gwałtownie i stanowczo mu w tém przeszkodzili.
Pochwycili Sandoka i nie dali mu się wyrwać z rąk swoich, dawszy mu poczuć przewagę. Po większéj części brali go za waryata, tém bardziéj że wcale nie chciał prawdy powiedzieć. Dopiero gdy wyznał, że zbieg był to zbrodniarz, którego ściga, wyjaśnił się stan rzeczy, a i teraz podróżni usiłowali łagodnemi słowy objaśnić murzynowi, że gdyby był wyskoczył z pociągu, był- by to niezawodnie życiem przypłacił. A gdyby nawet i wyszedł cało, niepodobnaby mu było znaleźć zbiega, bo w kilku minutach od chwili ucieczki, oddalono się już od zbiega o tyle, że podczas wieczoru o wyszukaniu go i znalezieniu wcale myśleć nie można było.
Sandok przekonał się o prawdzie tych słów, i chociaż ze zbolałem sercem, poddał się konieczności.
Szczęściem ta ostatnia stacya oddalona była od Hawru tylko o kilka mil, i wkrótce też zatrzymano się na banhofie tego miasta.
Wszyscy wysiedli — i Sandok także szybko wyszedł z wagonu.
Nie wiedział co począć. Fursch domyślał się jego obecności, i wyskoczył, aby uniknąć niebezpieczeństwa oddania go przez prześladowcę policyi w Hawrze.
Zapewne uważał z zarośli czy kto za nim nie wyskoczy — a jeżeli nieufność jego będzie uzasadniona, to spodziewał się, że murzyn księcia, bez namysłu za nim się uda, i na taki przypadek przygotował sobie rewolwer. Jedna z sześciu kul, które Fursch miał do wystrzelenia, pewnoby Sandoka trafiła.
Ale nadaremnie czekał na goniącego za nim, i teraz śmiał się ze swojego, jak mówił, przedwczesnego kłopotu, bo ów czarny zapewne nie był to murzyn księcia.
Fursch więc ruszył w dalszą drogę, dążąc po nad szynami po nocy do Hawru.
Miał zaledwie jakie dwie mile do przybycia na banhof i spotkania tam urzędników. Przybywając do Hawru piechotą, mógł pod zasłoną nocy bez niebezpieczeństwa przejść przedmieścia i dostać się do portu!
Uczucie spokojności coraz bardziej w nim wzrastało. Nad jedném się tylko namyślał. Była to niepewność, czy książę de Monte-Vero jakim wypadkiem nie dowiedział się o jego zamiarze i w ostatnich chwilach nie telegrafował do Hawru z rozkazem zamknięcia portu. Wiedział dobrze, że jest do tego umocowany — ale nie domyślał się, aby przed śmiercią zdradziła go ta, któréj nie posą- dzał o takie zaniedbanie swojéj roli. Nie wiedział, że tak głęboko zraniona i uciśniona kobieta w takich chwilach zawsze na wszystko się narażając, mści się na tym, który ją na ostatku w jéj nadziejach zawodzi.
Nakoniec zdołał późnym wieczorem przybyć na ulice ludnego miasta i wmieszać się bez przeszkody między przechodniów. Czuł się jeszcze tyle bezpiecznym, że postanowił wstąpić do kawiarni na bulwarze portowym i tam zaspokoić głód i pragnienie, a potém jakby tylko co przybył, udać się na pokład „Germanii“ i tam z zupełném bezpieczeństwem odegrać rolę, którą sobie sam nadał. W szynkowni chciał się przekonać, czy nie mówią o zamknięciu portu, i śmiał się mocno na myśl, że plan jego teraz mu się powieść musi.
Bo jeżeli rzeczywiście książę de Monte-Vero mógł sprawić to, że żadnemu okrętowi nie wolno było wypłynąć z portu, zawsze pozostawała mu otwarta droga wycofania się w nocy z miasta i oczekiwania korzystniejszéj sposobności dostania się na drugi okręt przy innym brzegu stojący.
Fursch więc cieszył się zupełném bezpieczeństwem i szedł po bulwarze, przy którym w dalekim okręgu wznosił się w powietrze las masztów. Brzmiały pieśni majtków i wszystko szło niezakłóconym porządkiem; tu jeszcze wyładowywano przy domach opłaty podatkowéj, tam znowu spuszczano pakunki do wielkich okrętów i t. p. Nie mógł tedy ani przypuszczać zakazu dotyczącego portu.
Gdy przechodził obok jednego z wielkich parowców, które regularnie krążyły między Londynem, Hamburgiem, Nowym Yorkiem i innemi wielkiemi miastami, postrzegana pokładzie kilku majtków i przystąpił do nich.
— Héj, zawołał, zapewne panowie znacie parowiec „Germania,“ albo widzieliście go stojącym na kotwicy, gdzie go znajdę?
— „Germania,“ powtórzył stary majtek, podnosząc się i wskazując ku portowi: to będzie zapewne parowy bryg o jakie sto kroków ztąd stojący przy Angliku, który jeszcze téj nocy odpływa!.
— Jeszcze téj nocy? powtórzył Fursch, bo mu się ta wiadomość podobała: do Londynu zapewne? Jak się ten okręt nazywa?
— Jest to parowiec „Snowdown,“ przy nim stoi „Germania!“
— Tuż przy szynkowni pod „Złotą Kotwicą“ któréj czerwona latarnia świeci tam w pośród wieczoru, mówił drugi majtek. Trafisz pan idąc wprost bulwarem!
Fursch podziękował i pośpieszył we wskazanym kierunku. Mocno go ucieszyła wiadomość, że parowiec „Snowdown,“ stoi obok „Germanii,“ bo jeżeli mimo rozkazu, który miał w kieszeni, czynionoby na „Germanii“ wiele ceremonii, będzie mógł za pomocą cudzych papierów, w które umiał się zaopatrzyć, w ostatnim razie korzystać jeszcze z tego angielskiego parowca.
Wkrótce też posłyszał szumiący huk, powstający przy rozgrzewaniu machiny wielkiego okrętu, i postrzegł z daleka pół-białe, pół-czarne kominy „Snowdowna,“ z których już od czasu do czasu wychodziła para.
Jeszcze godzina, a Fursch, ta plaga ludzkości, ujdzie na prawdę, aby znowu na innych miejscach dopuszczać się zbrodni.
Ale na radzie bozkiéj postanowiony był koniec krwawéj karyery tego nędznika. Dosyć długo wiódł wojnę z bliźnimi i nie dostał się w ręce sprawiedliwości, teraz rachunek jego był zamknięty, czas jego przeszedł.
W szynkowni pod „Złotą Kotwicą“ było głośno i bardziéj niż wesoło. Majtkowie z rozmaitych krajów, dziko wrzeszczący, robotnicy okrętowi i mnóztwo podejrzanych, szkaradnie wyglądających chłopów, siedzieli lub leżeli przy wielkich drewnianych stołach, pili i puszczali wielkie kłęby dymu ze swoich krótkich fajeczek, Fursch skierował się ku napełnionéj białą parą szynkowni, znalazłszy pierwéj „Germanię“ i usłyszawszy na niéj, że podsternik poszedł na wino pod „Złotą Kotwicę.“ Zaraz kazał sobie dać znak, po którymby go poznał, a ten był tak dokładny, że nie potrzebował żadnego towarzysza.
— Podsternik Gabryel ma na brodzie szczecinowaty zarost, a głowę łysą! powiedziano mu, i to było dostateczne.
Opuścił więc „Germanię“ któréj majtkowie, pozwieszawszy nogi z pokładu, siedzieli na poręczach, i przeszedł obok granitowego filaru, o który okręcone były łańcuchy „Germanii,“ udając się do szynkowni, dla wyszukania podsternika Gabryela.
Z powodu panującéj ciemności Fursch nie uważał, że za tym filarem skrył się skulony człowiek, który słyszał rozmowę z ludźmi „Germanii“ i ścigał wzrokiem Furscha.
Tym człowiekiem, który wyszedł z po za głębokiego cienia filaru, skoro tylko Fursch wstąpił na próg szynkowni, był Sandok — majtkowie „Germanii“ nie widzieli go, bo jeszcze nie wchodził na okręt.
Czarna twarz Sandoka rozjaśniła się, gdy ujrzał, że upragniony tak bezpiecznie i bez troski przygotowuje się do ucieczki — przy czerwonawém świetle palącém się nade drzwiami szynkowni w zawieszonéj latarni, można było poznać jego dziko błyszczące oczy i białe szeregi zębów — zacisnął pięści i zbliżył się do okna izby szynkowéj, aby przez nie uważać co się stanie.
Fursch wprawném okiem spojrzał po obecnych — przekonał się także dobrze, że ów czarny, którego w drodze już miał za murzyna księcia, nie znajduje się w téj zadymionéj i pustą wrzawą napełnionéj przestrzeni. Poczém szukał między obecnymi podsternika „Germanii,“ którego włosy przenieść się miały z głowy na brodę, a wielu tam miało takie szczotkowate brody.
Ale Sandok nagle postrzegł, że Fursch swoim dobrym wzrokiem poznał tego kogo potrzebował, i zbliżył się do siedzącego samotnie przy jednym stoliku przed butelką wina podsternika.
Co obaj między sobą mówili, tego zapewne i w pobliżu siedzący przy takiéj wrzawie rozumieć nie mogli, a témbardziéj stojący po za oknem i ostrożnie czuwający Sandok, ale brak ten zastąpiły jego oczy.
Widział, że stary Gabryel podniósł się, że kłaniał się swoim białym kapeluszem, potém jeszcze go bardziéj nasunął na czoło, a wreszcie przypatrywał się przystępującemu do siebie.
Fursch siadł przy stole, kazał sobie podać butelkę wina, nalał podsternikowi i zarazem widocznie zawiadomił go o tém, co go tu sprowadziło.
Na ten widok serce Sandoka uderzyło tak gwałtownie, a niecierpliwość tak go dręczyła, iż takiego niegodziwca widział obok bardzo usłużnie wyglądającego Gabryela, że musiał użyć całych sił do powstrzymania się od wpadnięcia pomiędzy nich. Zgrzytał zębami z wściekłości i postrzegł teraz, że Fursch pokazał sternikowi rozkaz, tak wybornie naśladowany i tak wyraźną pieczęć księcia noszący, iż stary Gabryel nie mógł bynajmniéj wątpić, lecz szybko wypróżnił swoją butelkę i zdawał się zabierać do wyjścia.
Lecz Fursch zatrzymał go jeszcze, nalał mu swojego wina i zręczną przemową jeszcze więcej pewniejszym i skłonniejszym go uczynił.
— O, ale pomimo tego, to twoja ostatnia godzina, zgrzytnął Sandok: wszystko nic nie pomoże! Jeszcze dosyć czasu, „Germania“ musi pierwéj nabrać pary!
W téj chwili Gabryel skinął na siedzącego w pobliżu majtka i dał mu jakiś rozkaz.
Sandok widział, że ten szybko wyszedł z szynkowni i pośpieszył na „Germanię,“ na któréj już w kilka minut rozpoczął się ruch. Wiadomo że osada tego okrętu była wyborna, pracowano na nim tak punktualnie i szybko, iż gdy Gabryel i Fursch siedzieli jeszcze przy winie, machina już sapać zaczynała. Sandok drżał z niecierpliwości, ale nie wchodził na okręt, aby Fursch nie uszedł mu jeszcze z powodu jakiéj okoliczności.
Tymczasem wielki angielski parowiec „Snowdown“ przygotowywał się do wypłynięcia. Na nim i na bulwarze zapalono kilka jasno świecących latarni, aby przybywający passażerowie siebie i swoje pakunki bez niebezpieczeństwa na pokładzie umieścić mogli. Para gęsta buchała z obu kominów.
Ale już ciemny dym zaczął wydobywać się z machinowéj przestrzeni „Germanii.“
Wtém stojący za oknem Sandok postrzegł, że Fursch i Gabryel podnoszą się.
Stanowcza chwila nadchodziła.
Sandokowi serce bić przestało — zdawało mu się, że krew w jego żyłach zastygła.
Zręcznie jak kot odskoczył od okna i ukrył się w kącie.
Fursch i podsternik „Germanii“ wyszli z szynkowni. Gdy pierwszy szpiegując oglądał się, jakiś przechodzący kapitan zawołał na ostatniego:
— Dokąd kmotrze Gabryelu wasza „Germania“ już dymi?
— Do Londynu, Willu! odpowiedział podsternik.
— Oho! czy to jaki zakład ze „Snowdownem?“
— Być może! Do jutra rana wyprzedzimy go!
— Szczęśliwéj drogi, rzeki kapitan, kończąc krótką rozmowę i poszedł daléj.
Fursch miał czas przekonać się, że wszystko w koło było w najlepszym porządku.
— Kiedy odpływamy? spytał Fursch towarzysza, idąc z nim ciemną, szeroką nadbrzeżną ulicą ku oświetlonemu placowi, przy którym stały „Germania“ i „Snowdown.“
— Za godzinę, panie, odpowiedział stary Gabryel; bądź pan spokojny, dobrześ pan zrobił, że na wszelki przypadek uzyskałeś od naszego księcia rozkaz. Gdyby ów zbiegły złoczyńca, którego pan masz ścigać, rzeczywiście dzisiaj opuścił Hawr, spotkamy go jeszcze przed Londynem, tak, że pan przy pomocy urzędników będziesz mógł schwytać ptaszka. Ale „Snowdown“, mówił Gabryel z dumą, chociaż o godzinę pierwéj niż my odpływa, za późno przybędzie do Londynu — „Germania“ płynie jeszcze raz tak prędko jak on!
— Wybornie! Spieszcie się kochany przyjacielu, powiedział Fursch, i postępując za sternikiem po mostku przechodowym wszedł na „Germanię.“
W téj chwili dochodzący aż do szpiku odgłos dzwonu na gotującym się do odpłynięcia „Snowdownie,“ tak zajął uwagę uciekającego zbrodniarza, że nie postrzegł nadchodzącego od ulicy murzyna, którego zaraz byłby poznał po ubiorze.
Ściągnięto mostek wielkiego parowca, rozwiązano łańcuchy i liny, i z kajuty kapitana dały się słyszeć pierwsze rozkazy.
Fursch poszedł na tylny pokład „Germanii,“ najbliższy odchodzącego „Snowdowna,“ aby się przypatrzyć okrętowi, a późniéj w tę część również przygotowującéj się do odpłynięcia „Germanii,“ która w téj chwili oświetlona nadbrzeżnemi lampami, za kilka minut pogrążyć się miała w ciemności i oczekiwać czasu wypłynięcia.
Wtém posłyszał głośne zapytujące wołanie Gabryela — obejrzał się, sądząc, że to wołanie jego dotyczę.
Fursch ujrzał na mostku prowadzącym na „Germanię“ postać jakiegoś człowieka.
Niespodziewana trwoga wstrząsnęła złoczyńcą, bo w przybywającym poznawał owego czarnego, który go w dzień niepokoił w wagonie. Gabryel rzucił temu człowiekowi, który mu się wydał obcym, pytanie: czego żąda? Ale Sandok nie słuchał tego pytania.
W jednéj minucie stanął na pokładzie „Germanii,“ i schyliwszy się, z taką szybkością i siłą zerwał mostek łączący z bulwarem, dla przecięcia kommunikacyi, że Gabryel stanął oburzony — mostek z łoskotem wpadł w wodę.
Wypadek ten trwał tylko chwilę.
Sandok głośno się rozśmiał i spojrzał ku Furschowi, który nie mógł jeszcze wyjaśnić sobie przyczyny tego co się stało, ale coś złego już przeczuwał — widział, że odcięty został od bulwaru.
— Sandok, zawołał stłumionym głosem murzyn księcia do podsternika i groźnie nadbiegających majtków — Sandok przybyć, aby uwięzić złego nieprzyjaciela massy!
— Boże dopomóż! powiedział stary Gabryel, zdumiony ukazaniem się jakby z pod ziemi wyszłego czarnego, a majtkowie już zamierzali okazać wątpliwość co do tożsamości Sandoka, to jest chcieli spróbować na nim swoich pięści, bo ich czekała niemała robota z mostkiem.
Ale Sandok odskoczył w tył, zrzucił kapelusz, chustkę i płaszcz, tak, że wnet stanął groźny przed nacierającymi w czerwonéj koszuli, krótkich spodniach i schwycił się za pas.
— Precz, zawołał i odepchnął na bok stojącego przy nim majtka — Sandok nie jest żaden duch! Sandok pochwyci złego nieprzyjaciela massy!
I w kilku poskokach przeszedł koło starego Gabryela — i wszedł na tylny pokład „Germanii.“
Fursch spojrzał i poznał murzyna księcia.
Dzika klątwa wybiegła mu z ust, — wydobył rewolwer.
Lecz w téjże saméj chwili powziął lepszą myśl, niż myśl o bezpożytecznéj obronie! Powiedział sobie, że gdyby nawet ranił Sandoka i odparł go od siebie, zawsze majtkom uledz musi, bo na okręcie był jeńcem.
Jednak prędko umiał sobie poradzić. Aż do ostatniéj chwili życia był to przebiegły i mimo dosyć podeszłego wieku dziwnie zręczny i gibki zbrodniarz, zachowujący zawsze przytomność umysłu.
„Snowdown,“ zamierzał właśnie przepłynąć tak blizko tylnéj części „Germanii,“ że jéj majtkowie uznali za potrzebne, długiemi drągami oba okręta od siebie odpychać.
Tę okoliczność zagrożony i jak się zdawało teraz już zgubiony Fursch miał na oku.
Jeszcze ani na bulwarze, ani na przepływającym parowcu nie zwrócono na niego uwagi — właściwa zatém była chwila, do ujścia o ile można bez walki przed prześladowaniami Sandoka.
Gdy nacierający murzyn z wyciągniętemi rękami i tryumfującym krzykiem zaledwie o trzy kroki był od niego oddalony, Fursch wskoczył na poręcz „Germanii“ i schwycił drąg wiosłowy, którego majtkowie używali do odepchnięcia cięższego, wyższego i większego „Snowdowna.“
Gdyby drąg ześliznął się był z „Germanii“ — gdyby się złamał pod ciężarem wiszącego na nim Furscha! — ale zgiął się straszliwie, gdy Fursch trzymając się go torował sobie rękami drogę do żelaznéj galeryi otaczającéj wysoki pokład powoli poruszającego się wielkiego parostatku.
Zdawało się, że ten rozpaczliwy krok uda się zbiegowi.
Majtkowie dwóch okrętów, nie wiedząc o co chodzi, widzieli, że Fursch dostał się do żelaznych krat pokładu i na nich wisiał.
W téj chwili Sandok skoczył przez powietrze na posuwający się naprzód „Snowdown.“
Wszystkie spojrzenia skierowały się na odważnego murzyna, który zdawał się chcieć ścigać zbiega i dostać go nieodzownie.
Sandok dobry skok wymierzył — schwycił za nogi wiszącego u żelaznych sztab Furscha, który głośno i wściekle krzyknął, tak, że aż ramiona i biodra zbrodniarza zatrzeszczały, bo podwójny ciężar dźwigać musiały.
Tłum zebrany na „Snowdownie“ i na brzegu radował się z tak dzielnego skoku.
Sandok wisiał jak tygrys, który się uczepił swojéj ofiary i bujał z nią po nad wodą.
Fursch czuł, że będzie zgubiony, jeżeli nie uwolni się od czarnego, bo się nie mógł dłużéj utrzymać, a walka w wodzie przy przeważającéj sile lepiéj pływającego Sandoka, wypaść musi na jego niekorzyść.
Śmiertelną trwogą przejęty, chwycił się ostatniego wybiegu.
Odważył się oswobodzić swą prawą rękę, wisząc tylko na lewéj, i wyjął nóż z kieszeni — poczém w jednéj chwili tak gwałtownie pchnął błyszczącą bronią w prawie ramię Sandoka znajdujące się przy jego nodze, że mu rozciął ścięgna aż krew trysnęła.
Ale czarny nie stracił przytomności, i wściekły ze straszliwego bólu, tak mocno ścisnął brzuch i miękkie części Furscha, iż ten jęcząc puścił żelazne sztaby i razem z przeciwnikiem wpadł w wodę.
Okropny krzyk napełnił powietrze — wydali go widzowie okropnéj walki, bo powiedzieli sobie, że dwaj walczący wpadli pod śrubę „Snowdowna,“ któréj tak prędko powstrzymać nie można. Nie mogli oprzeć się prądowi wody, a śruba ich zgnieść musiała.
Nastąpiła cisza bez tchu — chwila okropnego oczekiwania i wytężenia.
Posłyszano plusk — posłyszano szum wody poruszanéj śruby parowca.
Wszystkie oczy zwróciły się na słabo oświetloną, falistą powierzchnię wody, na pokryte pianą miejsce, które „Snowdown“ pozostawił za sobą.
Wszyscy nie oddychając prawie spojrzeniem szukali dwóch przeciwników.
— Zgubieni — obaj zabici! wołały pojedyncze głosy, gdy nic dośledzić nie można było — ale wtém wyjrzała z fal czyjaś ręka — w jéj pięści zabłysł sztylet... czajaż to była ręka? uciekającego zbrodniarza, czy też nie zważającego na życie swoje wiernego murzyna?
Nikt jeszcze nie mógł tego rozpoznać... liczba widzów na brzegu wzrastała — majtkowie na „Germanii“ usiłowali rzucić płynącym liny, albo hakami ich dosięgnąć.
— Murzyn — murzyn! rozległ się w téj chwili ra- dośny okrzyk stronników Sandoka — poznano czarne ramię, za którém pokazała się głowa i barki.
Lecz Sandok widocznie zaledwie się już mógł utrzymać na wodzie — umiał pływać wybornie — ale go siły opuszczały.
— Ratujcie go tam hakami — trzyma drugiego lewą ręką! wołano zewsząd.
Rzeczywiście zdawało, się że murzyn schwytał ciało Furscha — ale jeszcze sekunda a sam zginie, bo prawa ręka mocno w ramieniu skaleczona, odmawiała mu posłuszeństwa.
Majtkowie „Germanii“ wysilali się, aby go dostać hakami.
Nakoniec jeden z nich schwycił jego czerwoną koszulę.
Hak rozdarł Sandokowi skórę — ale on to zaledwie czuł, bo go przejmowała śmiertelna trwoga: byłby się zanurzył, gdyby go w téj chwili pomoc nie dosięgła.
Straszliwy pojedynek w ostatnich chwilach odbył się między murzynem a Furschem. Walczący o życie zbrodniarz, gdy wpadł w wodę z Sandokiem, użył wszystkich sił na uwolnienie się z uścisków murzyna — ale ten trzymał go jak kleszczami, a nawet silne uderzenia wody nie zmusiły zanurzonego pod nią Sandoka do puszczenia swojéj zdobyczy.
Sandok dopiero wtedy odepchnął swoją ofiarę, gdy pod wodą dotknął ściany „Snowdowna“ i gdy go porwał prąd śruby. Tyle był przytomny, że puścił Furscha i za pomocą całéj swojéj siły odpłynął od okrętu, tak, że się o kilka stóp od niego oddalił.
Ale w tym krótkim czasie Fursch wpadł pod śrubę, ktôréj części na niego trafiły i zgruchotały mu głowę — potém gdy pozostał w falach nurtu, w których Sandok dotknął znowu jego ciała, tenże schwycił go znowu za rękę.
Takim sposobem ciężko zraniony murzyn ciągnął za sobą pokaleczone ciało zbrodniarza.
Jak wiadomo zmarły jest w wodzie lekki. Sandok więc, chociaż mu było trudno, bez wielkiego wysilenia ciągnął go za sobą dopóki mógł.
Teraz gdy siły jego zupełnie się wyczerpały, bo rany strasznie go osłabiły, poczuł, że go ciągnie hak majtka — ramiona jego opadły strudzone i sztywne — prawie bezprzytomny, krwią swoją farbując w koło wodę, dał się ciągnąć na pokład „Germanii.“
Trup Furscha wymknął mu się z rąk — ale jeden majtek dostrzegł go i razem prawie z Sandokiem wyciągnął na „Germanię.“
Zgromadzone na brzegu tłumy cisnęły się ku stronie leżącéj najbliżéj parowego brygu, aby się dowiedzieć o skutku okropnéj walki, a tymczasem „Snowdown“ bez przeszkody teraz ruszył w dalszą podróż, bo wypadek ten wcale nie zatrzymał kapitana.
Ponieważ mostek przechodowy na „Germanię“ jeszcze leżał w wodzie, tłumy jak to z radością postrzegł stary Gabryel, odcięte były od jego okrętu, i można było swobodnie a bez przeszkody zwrócić uwagę na potrzebujących ratunku. Na parowym brygu księcia jeszcze nie wiedziano przytém właściwego powodu i związku tylko co odbytéj straszliwéj walki.
Fursch pokazał rozkaz księcia, o którego prawdziwości Gabryel ani na chwilę wątpić nie mógł... potém zaś ukazał się Sandok, którego w pierwszéj chwili zupełnie nie poznano.
Teraz wydobyto obu z wody, a podsternik przecisnął się do nich, aby mieć jakieś wyjaśnienie. Ale to nie tak łatwo można było otrzymać, bo Fursch miał głowę roztrzaskaną, Sandok zaś leżał zemdlony i krwią zalany.
Znaleźli się na brzegu policyanci i tak gwałtownie zażądali wstępu na „Germanię,“ że musiano za pomocą mocnéj deski ułatwić z nią związek.
Ponieważ Fursch w walce pod wodą stracił okulary i wielki czarny plaster, więc mimo zdruzgotanéj głowy, policyanci wkrótce po całych częściach jego twarzy po- znali w nim długo poszukiwanego pana de Renard, a osada „Germanii“ nie wątpiła dłużéj, że widzi przed sobą murzyna księcia.
Sprowadzono lekarza, który opatrzył rany Sandoka, po zdjęciu z niego przemokłéj odzieży.
Oprócz pchnięcia w ramię, Sandok miał jeszcze dwie niebezpieczne rany w piersiach, tak, że lekarz, który mu pierwszą pomoc przyniósł, oświadczył, że czarny wprawdzie na teraz uniknął śmierci, ale rany po części obraziły jego płuca, zatém trwałego utrzymania przy życiu zaledwie spodziewać się można.
Starego Gabryela témbardziéj przeraziła ta wiadomość, iż wiedział, jak bardzo książę lubił Sandoka. Ciągle więc tylko kiwał głową i pomagał w pielęgnowaniu rannego.
Urzędnicy zabrali ciało Furscha, czémprędzéj spisali protokół na miejscu o tém co zaszło, i telegrafem posłali do Paryża wiadomość, że tak długo poszukiwany zbrodniarz Fursch nakoniec w porcie Hawru przez murzyna księcia de Monte-Vero został schwytany i w walce z nim zabity.
Sandok wkrótce odzyskał przytomność. Lecz gdy załodze „Germanii,“ w krótkich i widocznie z trudnością wymawianych słowach opowiedział cały stan rzeczy, rzuciła mu się krew ustami, i dopiero po kilku godzinach udało się lekarzowi powstrzymać ten powtarzający się wytrysk krwi z obrażonych płuc czarnego.
Mimo to Sandok cieszył się i tryumfował, że mu się udało położyć koniec niebezpiecznym czynom owego nędznika, który tak długo jego massie bolesne zadawał rany i wymykał się również długo z rąk sprawiedliwości.
— Sandok chętnie umrzeć, szeptał, gdy mu lekarz mówić zabronił: kiedy już zły Fursch zabity! Sandok dopiął celu życia — teraz tylko jeszcze obaczyć massa! massa i piękną córkę!
To życzenie czarnego spełnić się miało.
Na drugi już dzień książę, jego córka i Józefina, tu- dzież cała ich służba przybyli nadzwyczajnym pociągiem, wioząc z sobą ciało w cynkowéj trumnie z Paryża do Hawru.
Przygotowano Sandoka do widzenia się ze swoim panem, aby nie dowierzał swojemu osłabieniu zdrowia. Ale radosne wzruszenia nawet dla chorych najczęściéj sprowadzają dobre następstwa. To samo stało się z murzynem, widok księcia i jego pięknéj córki, jak zwykle nazywał Małgorzatę, sprawił, iż płakał z radości i czuł się daleko lepiéj.
Eberhard starał się, aby temu biedakowi, który mu życie swoje poświęcił, przynieść wszelką możliwą pomoc i ulgę, i po kilku dniach doznał téj radości, iż usłyszał, że Sandok, jeżeli poprawa jego zdrowia tak daléj pójdzie, będzie mógł mu towarzyszyć do Monte-Vero, gdzie na wiecznie ciepłém i piękném powietrzu może płuca jego zupełnie wyleczyć się dadzą.
Mocno ubolewająca nad wiernym Sandokiem i czułego serca Józefina, własną ręką zwykle opatrywała go, czuwała przy nim i z pełną obawy troskliwością od wszelkiego wzruszenia strzegła.
Ta miłość i dobroć pięknej, wspaniałomyślnéj dziewicy, przyniosła jak najpomyślniejszą zmianę w stanie Sandoka, a Małgorzata z upodobaniem i głęboką radością widziała, jak jéj dziecię w pełnéj poświęcenia troskliwości, tudzież w postępującém polepszeniu zdrowia Sandoka znajdowało najwyższą nagrodę swoich usiłowań.
Eberhard niepostrzeżenie śledził postępowanie Józefiny, i kiedy teraz tuląc ją do serca, wyciskał pocałunek na jéj czole, działo się to jeszcze z większą miłością, bo widział, że w sercu jego wnuczki coraz bardziéj kiełkują i rozwijają się jego własne idee i życzenia.
— Okazuje czarnemu taką samą miłość i troskliwość, jakąby nam okazywała. To dla mnie błogie spostrzeżenie. I tam po drugiéj stronie oceanu, w naszéj ojczyźnie, podzielają nakoniec moją zasadę, oswobodzenia niewolników, i moje zdanie: Równe prawo dla wszystkich! nabiera coraz większego znaczenia. Oby Bóg dozwolił, aby i daléj myśl ta uznana została! Już to pojęcie prawdziwéj miłości bliźniego, prawdziwéj miłości i sprawiedliwości!
Milutka Józefina na własną i matki pociechę doczekała się tego zadowolenia, że lekarze po kilku tygodniach oświadczyli, iż stan Sandoka tak zadziwiająco polepszył się, iż teraz już bez niebezpieczeństwa rozpocząć można podróż do Brazylii.
Książę de Monte-Vero chętnie przyjął tę wiadomość, bo tęsknił do swego pięknego kraju i z rozkoszą myślał, że w towarzystwie córki i ukochanéj Józefiny wstąpi na kwitnące błonia, które sam stworzył i z których błogosławieństwo rozchodziło się po całéj ziemi.
Ale najszczęśliwszy był Marcin, sternik „Germanii,“ który codziennie przychodził do łoża Sandoka, aby się przekonać, czy rzecz prędko przyjdzie do skutku.
— Zuch z ciebie, bracie Sandoku, zwykle mawiał wtedy: uczyniłeś więcéj niż ci obowiązek nakazywał! Niech pioruny trzasną! niech-no komu podoba się, coś złego na ciebie powiedzieć, a wszystkie mu żebra połamię! Starego Marcina na wieki zrobiłeś swoim przyjacielem, i mogę ci przyrzec, że panią śmierć, gdyby się do i ciebie zbliżyć chciała, pięściami niegrzecznie od ciebie odpędzę! Baczność, bracie Sandoku!
Czarny uśmiechnął się zadowolony ze swojego brata Marcina.
— Baczność, bracie Sandoku! Jakże się miewasz?
— Wybornie, nie prawdaż? No, to jutro wypływamy na morze, a niech nie noszę z honorem mojego nazwiska, jeżeli W Monte-Vero za cztery tygodnie nie będziesz prawdziwym olbrzymem siły i zdrowia. Niech pioruny trzasną...


ROZDZIAŁ XVI.
Monte-Vero.

„Germania“ wyrzucała parę... Marcin zajął swoje miejsce u steru — radosna duma jaśniała na jego twarzy.
Książę de Monte-Vero stał przy przodowym maszcie okrętu — Małgorzata i Józefina były blizko niego — Sandok nie mogący jeszcze znieść ostrego powietrza, wiejącego od portu Hawru, siedział w znajoméj nam czarownie urządzonéj kajucie parostatku i tęsknie wyglądał łagodniejszego klimatu.
Wtém zaszumiały koła „Germanii“ w wodzie — okręt poruszył się.
— Do Monte-Vero! zawołali majtkowie, do Monte-Vero! powtórzyły Małgorzata i Józefina.
— Chwała Bogu! mruknął stary Marcin przy sterze, ładunek w komplecie — teraz już nie ma powrotu; Przecięż i hrabinę mamy z sobą — ta jest w przestrzeni na dole jak pakunek!
Stary Marcin dziwny gaduła, istny szczur morski, nawet po śmierci nie zawierał serdecznego pokoju z tymi, co za życia tylko nieprzyjaźń okazywali — dla tego mimo bardzo zmienionych stosunków, względem hrabiny zachował to samo co dawniéj usposobienie, a gdy na prawdę łagodniéj chciał rzecz traktować albo o jéj śmierci co pomyślał, to przypominał sobie o jéj licznych nieprzyjaznych, krokach i kończyło się zaraz wszelkie Wzruszenie, na które zresztą Marcin bywał bardzo czuły. Jako zaufany pana Eberharda, który długi czas razem z nim poszukiwał jego córki, znał najlepiéj cały przebieg téj nieszcęśliwéj historyi i na kim ciążyła cała jéj wina.
Teraz wprawdzie wszystko się dobrze zakończyło, ale to właśnie po Bogu przypisać należało panu Eberhardowi i jemu.
Stary sternik Marcin nie przeceniał się. Wiedział najlepiéj, że myślał dobrze i że ten sposób myślenia owoce wydać musiał, Zatém może ze wszelką słusznością przypisywał sobie pewną część powodzenia, które sprowadził za sobą pobyt w Europie.
Nie wiedział jednak o tém, że wiele jeszcze pozostawało do życzenia, że pan Eberhard, a bardziéj jeszcze jego córka, w skrytości, dla uzupełnienia szczęścia, pragnęli jeszcze wielu zaledwie spodziewanych okoliczności. Nie pojmował zgoła tęsknoty owéj miłości czasowo rozdzielonych serc, które aż do końca spodziewają się spełnienia swoich życzeń, których dusze nierozdzielnie połączone są z tymi, do których ich miłość należy. Stary Marcin nie rozumiał takiego spokrewnienia dusz, i to nas dziwić nie powinno — bo jego narzeczona, jego kochanką było morze. Jego miłość przeto nie była pożądliwą, ambitną, samolubną — raczéj podobna była do miłości platonicznéj, która nic posiadać nie chce, która tęskni jedynie ku swojemu przedmiotowi, która do niego należy ciałem i duszą nie pragnąc wcale w nim się zatopić.
A przy tych platonicznych uczuciach pomyślmy tylko o szorstkiém obejściu; Marcina, o jego jędrnéj postaci, pospolitym sposobie wyrażania się, a otrzymamy obraz jego wystąpienia i zachowania się w czasie podróży, którą odbyć zamierzono. Podczas żeglugi był znowu we właściwym sobie żywiole, a ogorzała twarz jego nieustannie uśmiechnięta świadczyła o zadowoleniu z tego, że od tak dawna upragnione życzenie opuszczenia Europy nakoniec się spełnia.
I twarz księcia objawiła blask rozkoszy — cieszył się wrażeniem i spodziewał najpiękniejszych następstw dla córki, skoro ujrzy Monte-Vero. Bo przecięż i jego najżywszém życzeniem było powrócić do swojéj błogosławionéj kolonii i ztamtąd nieprzestannie dążyć do uszczęśliwienia ludzkości i do jéj wspomagania.
Podróż pomimo zimnych jesiennych burz, odbywała się pomyślnie. Gdy w pierwszych dniach, kiedy się jeszcze znajdowali na kanale, gęsta mgła często sprowadzała za sobą śnieg, a powietrze było mroźne, zmieniła się już temperatura, gdy przebyli wyspę Onessant i zatokę Brest, żeglowali coraz daléj po oceanie ku południowi.
Morze tak długo mające zielonawy, nieprzyjemny połysk, teraz gdy się zbliżono do hiszpańskiego brzegu, przybierało coraz bardziéj lazurową barwę, a słońce nabrało znowu tak ogrzewającéj i cichéj potęgi, że nawet Sandok kiedy niekiedy o południu ukazywał się na pokładzie, aby odetchnąć ciepłém, świeżém, orzeźwiającém powietrzem, które po falach powiewało.
Nieprzejrzany ocean rozścielał się jak niebieskie, lekko poruszające się zwierciadło, które przedstawiało oku w około rozległą, słońcem oświetloną wodę, w dali zmieszaną z błękitem niebios, jak ochronny dzwon nad nią zawisły.
Kiedy niekiedy tylko na dalekim horyzoncie pojawiał się biały punkt, wskazujący żagle przepływającego okrętu — potém można było za pomocą lunety, którą Eberhard podał córce, widzieć dalekie skały hiszpańskiego przylądka Finisterre — ale to były tylko krótkie przerwy, które znowu ustępowały miejsca wrażeniu nieprzejrzanych niebieskawych przestrzeniach, po nad któremi wieczorem unosiły się stada morskich wilków, albo przy jasném świetle księżyca czatownie w dali jak połyskujące iskry wyglądających ryb latających.
Małgorzata i Józefina nie mogły się dosyć napatrzyć tym ogromnym widokom, téj wspaniałości morza, a Eberhard cieszył się wrażeniem, jakie to wszystko na nich wywierało. Marcin zaś niezmiernie był dumny, gdy się do niego zwracały z zapytaniami, a on mógł im odpowiedzieć.
Lecz oko jego chmurzyło się, kiedy na rejach, po przebyciu wyspy St. Jago, gdzie nabrali świeżéj wody, i równika, ukazały się ptaki zapowiadające burzę, owe podobne do mew wielkie białawe ptaki, które podobnie do nizko latających na stałym lądzie jaskółek, obeznanemu oku żeglarza zawsze burzę przepowiadają.
— Nie obejdzie się bez burzy, i spojrzał po ruchliwém morzu aż ku horyzontowi, który niby się we mgle ukrywał, tak, że się zachodzące słońce wydarło jak olbrzymia ognista kula. Czy widzi pani wdali małe białe wierzchołki? rzekł do stojącéj blizko niego Małgorzaty; wyglądają one jak pióra, długiemi strzępami powiewające — to piana bałwanów! Wkrótce posłyszymy szum i ryk burzy! Noc nadchodzi — niech nas Najświętsza Panna ustrzeże od klabautera!
To nazwisko brzmiało tak dziwnie i zarazem komicznie, że Małgorzata mimowolnie spojrzała na Marcina, aby się przekonać czy nie żartuje — ale rysy starego marynarza były tak poważne i pochmurne, że nie można było przypuszczać żartu.
— Goście to dopiero powiedzieli, Marcinie? spytała córka Eberharda, gdy się ściemniało, a fale coraz się wyżéj podnosiły. Wymieniliście jakieś nazwisko.
— Prawda — powiedziałem: niech nas Najświętsza Panna strzeże od klabautera! powtórzył Marcin robiąc krzyż po nad morzem, po stronie, od ktôréj od czasu do czasu dochodziły powiewy wiatru — czy pani nie wiesz, co to takiego?
— Nie, dobry Marcinie, opowiedzcie mi!
— Raz go tylko w mojém życiu widziałem, powiedział stary sternik i uchylił kapelusza, aby odgarnąć włosy z czoła, ale myślałem, że to już moja ostatnia godzina. Niech pioruny trzasną — Boże odpuść moje grzechy! to była straszliwa chwila, i nie życzę sobie doznać jéj drugi raz w mojém życiu. Byłem wtedy młodym, może dwudziestoletnim chłopakiem. Statek „Fryderyk Wilhelm,“ który wówczas przybył z Hamburga do Nowego Yorku, a na którym przyjąłem służbę majtka, był to nowy piękny okręt o trzech masztach, na którym niemieckie państwa przedstawialiśmy. Z Nowego Yorku wieźliśmy ładunek do Londynu, a kapitan Black, Anglik, był to człowiek, który się i samego djabła nie lękał — to mój prawdziwy nauczyciel! Niech pioruny trzasną! to była sztuka do wody stworzona — im bardziéj fale szalały, tém był spokojniejszy i bardziéj zadowolony!
Brzeg Ameryki, opowiadał daléj Marcin, już prawie od dwóch tygodni pozostawiliśmy za sobą i znajdowaliśmy się na pełném morzu, kiedy jednego wieczoru tak jak dzisiaj zaczęło się niepokoić.
— „Coś nastąpi chłopcy, zawołał Black: spuśćcie żagle i zabierzcie swoje racye! Noc będzie wściekła, ptactwo zapowiadające burzę już przelatuje! Dawajcie tu szklankę rumu — przedewszystkiém trzeba morzu zapłacić haracz, to przejdzie!“
I nasz kapitan Black wylał rum na syczące fale, które się do „Fryderyka Wilhelma“ zbliżały.
Za każdą minutą wzrastała burza i ciemność. Stałem obok sternika na tylnéj części okrętu. Można było widzieć tylko do połowy masztu. Biała piana coraz silniéj uderzała o pokład, a statek tańcował po falach jak orzechowa łupina! Wtém mogło to być około jedenastéj w nocy — postrzegłem jak coś włazi na maszt środkowy — było to podobne do naszego okrętowego kota, ale większe, czarniejsze i okropniejsze! Widziałem czerwone świecące oczy i to stworzenie tańcujące na maszcie, akurat jak kot w kominie.
— „He, sterniku!“ pomruknąłem, popchnąłem go pokazałem mu to przeklęte stworzenie: „czy widzicie to zwierzę? — to nie może być nasz kot!“
— „Najświętsza Panno“ zawołał stary i zbladł truchlejąc: „to klabauter — jesteśmy zgubieni!“
Gdy wymienił nazwisko, wiedziałem co widzę. Dotąd nie widziałem jeszcze nigdy stworzenia zapowiadającego zgubę okrętu, ale dosyć o niém słyszałem. Wstrząsnęło mną gwałtownie — ale zwierzę już znikło, a fale coraz wyższe uderzały o nasz statek. Musieliśmy obciąć dwa maszty i tylko z trudnością i biedą uszliśmy zguby, uciekając z „Fryderykiem Wilhelmem“ jako rozbitkiem do portu. Od owéj nocy, w któréj życie nasze tylko na włosku wisiało i któréj dla tego nigdy nie zapomnę, zawsze przy nadchodzącéj burzy myślę o téj bestyi z czerwonemi oczami!
Małgorzata mimowoli niedowierzająco śmiać się musiała, gdy stary Marcin z taką powagą prawił jéj o morskim upiorze, który rzeczywiście u starych marynarzy grał wielką rolę.
Usiłowała dać sternikowi naturalne objaśnienie rzeczy, mówiła o chwilowém wzruszeniu, w którém zdaje się, że widzimy to czego w pośród śmiertelnéj trwogi przyczyny uwzględnić nie możemy, a co bywa często prostém złudzeniem zmysłów — ale stary Marcin nie dał sobie wyperswadować zabobonu, i zawsze utrzymywał, że nie życzy, aby szanowna córka pana Eberharda obaczyła to przeklęte zwierzę.
Tymczasem na niebie zaciągały coraz groźniejsze, szybko-lotne chmury, a „Germania“ walczyła z falami, które tocząc się, wiatrem gnane, o siebie się rozbijały.
Na horyzoncie zadrgały błyskawice — daleki grzmot tak straszliwie zapowiadał wcześnie zapadającą noc, iż Józefina z trwogą uczepiła się matki, która za radą Eberharda zeszła z pokładu i udała się z nią do kajuty, ponieważ białe wierzchołki fal coraz dziczéj po nad pokładem igrały.
Spadły wielkie krople deszczu, a coraz gwałtowniéj, sza burza huczała po nad parowym brygiem, walczącym z żywiołami.
Książę objąwszy ramieniem maszt przodowy, zmaczany pianą fal, stał nieulękły — osada z zimną spokojnością pełniła swoją służbę — a Małgorzata modliła się z córką przed krucyfiksem w kajucie.
Grzmoty i błyskawice wyścigały się, a niebieskawo-jasne światełko groźnie przerzynało głęboką ciemność. Wzburzone morze podobne było do potworu, wyciągającego nieustannie ramiona, dla pochłonięcia okrętu, który raz zapadał w głęboką przepaść, drugi raz bujał po grzbietach fal.
Nad rankiem dopiero niepogoda uspakajać się zaczęła. Krople deszczu i rozerwanie się chmur oznaczały koniec straszliwego wzburzenia przyrody — ciągle jeszcze wznosiły się i opadały bałwany morskie — ale na wschodzie widać już było świtanie, chmury się rozdzieliły, zaczęły się uspakajać, jakby wschodzące słońce moc ich poskramiało.
Szczęśliwie przeminęło niebezpieczeństwo, i Eberhard wszedł do kobiet, zapowiadając, że teraz pocieszone mogą znowu wstąpić na pokład i używać orzeźwiającego, dobroczynnego powietrza, po morzu wiejącego.
— Zawsze jednak coś widziałyście, mówił z uśmiechem, o czém z dumą mówić możecie. Taka burza nie przytrafia się przy każdéj morskiéj podróży, a ja utrzymuję: że bez walki nie ma zwycięztwa! Teraz tém bardziéj uszczęśliwione powitacie ląd stały i pośród niebezpieczeństw osiągniętą ojczyznę!
W kilka dni późniéj ukazały się na horyzoncie skaliste wierzchołki Capo Frio, jasnym blaskiem połyskując z pośród morza ku niebu, i wkrótce zdumione spojrzenia podróżnych miały przed sobą wązkie wejście skaliste i świetny fort Santa-Cruz!
Zatoka Rio-Janeiro rozwinęła przed nimi swoją bujnie zieloną panoramę, celni urzędnicy powitali i odwiedzili z uszanowaniem flagami ubraną „Germanię“ wszę- dzie poważanego i znanego księcia de Monte-Vero a Małgorzata wylewając łzy radości, zamknęła zdumione dziecię w swoich objęciach.
Przepędziwszy noc na obwarowanej wyspie Lagos, „Germania“ nazajutrz rano wpłynęło w zatokę, a tam cesarz Don Pedro, któremu doniesiono o przybyciu księcia, wypłynął naprzeciw przyjacielowi w przepysznéj, złoconym namiotem okrytéj gondoli, aby powitać tego, na którym mu tak długo zbywało.
Don Pedro szczerze był rad księciu i wstąpiwszy na „Germanię“ uściskał go w swoich objęciach, a ten widok prawdziwie zachwycił wszystkich obecnych.
Wszystkie okręty powywieszały swoje flagi, zdawało się że dla stolicy brazylijskiej zajaśniał dzień radosny. Ciekawi i uradowani, witający okrzykami przybycie wszędzie ukochanego księcia de Monte-Vero, zapełnili rozległe amfiteatralne brzegi. Możnaby sądzić, że przybył ukochany brat cesarza, że wyprawiano jakąś uroczystość, tém większą wartość mającą, że nie przygotowaną.
Eberhard zaledwie zdołał panować nad wzruszeniem, Małgorzatę podobnież mocno rozczuliło tak niespodziewane przyjęcie. Ale Marcin, stojąc z dala, uśmiechał się tak uszczęśliwiony, jakby to z góry przewidział i miał za bardzo naturalne. Cieszyły go zdziwione spojrzenia i twarze Małgorzaty i Józefiny, które cesarz gorącemi słowy powitał.
Gdy przybyli na brzeg, zabrały ich cesarskie ekwipaże i powiozły do pałacu księcia, z którego, po kilko-dniowym wypoczynku, konno miano się udać do Monte-Vero.
Eberhard z córką był u dworu, a rodzina cesarska, oddała im wzajemną wizytę, współubiegając się między sobą w dowodach łaski i miłości. Don Pedro mimo kłopotów doznawanych z powodu wojny z Paraguaitami, tak szczerą przejęty był radością, że po kilka razy przyciskał księcia do piersi; zapewniał go, że tych odwiedzin od dawna oczekiwał, jako chwili największéj rozkoszy.
Cesarzowa Teressa, z domu księżniczka neapolitańska, czczona w całym kraju za niestrudzoną dobroczynność, prawdziwie ukochała Małgorzatę, jeździła z nią i jéj córką po ulicach i okolicach Rio, zwracała ich uwagę na różne rzeczy i obyczaje kraju.
Biedna, niegdyś wałęsająca się Małgorzata, obok cesarzowéj, traktującéj ją jak siostrę! Jakże pełne i uszczęśliwione musiało być serce córki księcia, skoro pomyślała o owym czasie, w którym siadywała na przydrożnych kamieniach i pośród cichej nocy nóciła żałosną piosenkę o rodzicach, o swojém sieroctwe i opuszczeniu!
Teraz znalazła ojca i matkę i pokonała nędzę... znalazła serce, które ukochała, które do niéj należało... miałoż uzupełnić się jéj szczęście? i czy było jéj przeznaczeniem, po przejściu ciężkich prób, ujrzeć znowu ukochanego i należeć do niego?
Pocieszać się taką nadzieją mimo przyświecającego blasku szczęścia, jakie ją teraz opromieniało, nie śmiała. Tak więc nawet i w tych dniach nigdy niespodziewanéj rozkoszy, w sercu Małgorzaty istniał tajemny, bolesny punkt, którego istnienia Eberhard nie domyślał się, bo Małgorzata ukrywała go przed nim ze wzruszającą delikatnością.
Córka księcia była księżniczką, i nie tytułowano inaczéj skromnéj i zawstydzonej Małgorzaty, chociaż najbliżéj otaczającym ją osobom łagodnemi słowy czynić to zabroniła. Miała wszelkie prawo do tego wysokiego tytułu — była księżniczką jako córka księcia, chociaż większa część jéj życia bez jéj winy upłynęła w ubóztwie i nędzy.
Do téj zmiany z początku przyzwyczajać się musiała. To pewna, że na wysokości, na jaką teraz wstąpiła, nie zapomniała o swojéj przeszłości, że na wzór ojca każdemu jak siostra podawała rękę, komu szczęście nie tyle co jéj przyświecało. Alboż sama nie czuła najlepiéj, jak to boleśnie być ubogą i opuszczoną? Przygody młodości dostatecznie przygotowały ją do teraźniejszych chwil szczęścia — przygotowania takiego życzymy niejednéj z naszych dumnych i pysznych księżniczek, niejednemu z nadymających się, zarozumiałych młodzieńców, bo to dla nich błogieby przynieść mogło następstwa.
Po przebyciu przykrości podróży, zdrowie Sandoka w ciepłym klimacie Rio tak dalece się poprawiło, że można było przystąpić do podróży do Monte-Vero.
Gdy Marcin i część majtków cynkową trumnę hrabiny wodą przewozili, Eberhard wołał jechać konno z rodziną i służbą do Monte-Vero, aby im dać poznać w drodze bujność wegetacyi przebywanych pól i odwiecznych nietkniętych lasów. Przy pomocy rządców, którzy pośpieszyli na jego spotkanie, zaopatrywał się w dostateczną żywność i wszystko do podróży potrzebne, i miał to zadowolenie, że Małgorzata i Józefina mocno się zajmowały wszystkiém, co ich w drodze uderzało.
A tak po kilku dniach jazdy, zbliżano się coraz bardziéj do znanego nam wspaniałego zamku, w granicach nieprzejrzanego bogatego, wspaniałego księztwa.
Kiedy niekiedy dotykano brzegu szerokiéj i transportowemi uflagowanemi statkami z Monte-Vero ożywionéj Rio-Vero — postrzegano plantacye cukrowéj trzciny kawy i wymywalnie brylantów — pola zasiane bawełną, wsi, fabryki i górnictwo, a wszędzie znajdowano czarnych i białych tak skrzętnie i zgodnie razem pracujących, że widok tych prowincyj kwitnąco rozwijających się, tego dzieła Eberharda, był błogi i wspaniały. Wszędzie zaś księcia i jego córkę przyjmowano tak szczerą i uczciwą radością; z okrętów i z ciężko wyładowanych furgonów przesyłano im tak serdecznie radosne powitania, bez wszelkiego przymusu tchnące uszanowaniem, że Małgorzata i Józefina w pośród tych wszystkich oznak miłości, czci i promieniejącego szczęścia, jakby tryumfalny wjazd do swojéj nowéj ojczyzny odprawiały. Nie mogły się dosyć napatrzyć na to wszędzie rozpościerające się błogosławieństwo i na nieprzejrzane zakłady, w których coraz coś nowego było do podziwiania; coraz to nowe szczęściem oddychające przebywali pola i wsi, w których starzy i młodzi wychodzili naprzeciw nim i drogę ich kwiatami i rószczkami zaścielali.
Ale książęcą rodzinę oczekiwało jeszcze najbardziéj rozrzewniające i najwspanialsze przyjęcie.
Zbliżał się wieczór, gdy daleki huk dział przeraził kobiety, a wywołał uśmiech na oblicze księcia — wiedział zkąd te działa strzelały — wiedział, że to były strzały radosne, które mu z wież w Monte-Vero przesyłano — jeszcze kilka minut, a zdumionym oczom wyjeżdżających z lasu na czysty plac, na rżących koniach ukaże się nagle obok srebrnych fal Rio-Vero, wysoki zamek, otoczony kwitnącemi terrasami i w głębi osłoniony ciemnemi wierzchołkami gęstych lasów.
Na zamkowym dachu powiewały chorągwie — działa biły z wież i okalających murów, a postrojeni mieszkańcy stali w nieprzejrzanych szeregach przy wjeździe, po za którym olbrzymi wodotrysk swoje chłodzące perły wyrzucał w pełne zapachu powietrze.
Był to widok przejmująco piękny i wspaniały.
Małgorzata i Józefina wstrzymały konie i spojrzały na czarodziejskie dzieło, które się im nagle przedstawiło.
— Patrzcie dzieci, oto nasza siedziba! zawołał rozrzewniony książę, który nie spodziewał się tak królewskiego przyjęcia.
Radosne okrzyki napełniły powietrze — córki oficyalistów i osadników zasypały drogę kwiatami i witały przybywających.
Masztalerze odebrali konie i pomogli kobietom z nich pozsiadać.
Eberhard wziął pod ręce Małgorzatę i Józefinę, i szedł z niemi w pośród niezliczonych szeregów radośnie wykrzykujących tłumów.
Pyszny to był ten wjazd księcia. Radość jaśniała na wszystkich twarzach. Miłość tchnęła ku niemu. Wszyscy w koło oddychali szczęściem i zadowoleniem.
Eberhard serdecznemi słowy dziękował zgromadzo- nym, najbliżéj stojących ściskał za ręce, a także i Małgorzata ze wzruszającą serdecznością wypowiadała głęboko przejmujące ją uczucia.
Wszędzie na okół było mnóztwo rzeczy do widzenia, do podziwienia. Urządzono tryumfalne bramy, na terrasach pozapalano ognie, a z wież zamku wyrzucano świecące kule w ciemną przestrzeń, aby dalekim i blizkim zapowiedzieć radosną wiadomość o przybyciu księcia i jego rodziny, i donieść, że już swojego pięknego, rozległego państwa nigdy nie opuszczą.
Nakoniec gdy Eberhard wszedł do zamku i z córką i Józefiną ukazał się na balkonie, przed którym przy świetle księżyca połyskiwały wody wodotrysku, przytulił obie do mocno bijącego serca. Wzruszenie przemogło najszlachetniejszego w swojéj epoce człowieka — usta posłały Niebu dziękczynne słowa, a potém wskazał ogrody i lasy, rzekę i błonia.
— Wszystko, o ile okiem zasięgnąć możecie i jeszcze daléj, znacznie daléj, do was należy, to wasza siedziba, teraz dopiero słońcem prawdziwego szczęścia rozjaśniona, gdy was około siebie widzę, gdy z wami wspólnie Błogosławionych owoców używać mogę! Do tego miejsca tęskniłem, i tu rozpocznie się dla nas piękne życie, tu przy waszym boku, codzień z nową radością spędzać będę wieczory mojego bytu! Tu panuje spokój, dobrobyt, praca i szczęście — ten zakątek ziemi Bóg całém swojém błogosławieństwem obdarzył!
— Tak wiele mam do widzenie i do podziwiania, widok tego raju tak bardzo mnie uszczęśliwia, drogi ojcze, iż brak mi słów na należyte podziękowanie ci za ten dzień radosny! poszepnęła Małgorzata i ucałowała ojca, a tymczasem weszła na balkon Maranha, pulchnie piękna kolorowa i na marmurowym stoliku postawiła soczyste owoce.
Eberhard przywitał ją — prawie jéj nie poznał, tak pięknie i wspaniale się rozwinęła.
Wtém oczy zdumionych oślepił fajerwerk zapalony na łące pod lasem. Iskrami tryskające rakiety na głęboko niebieskiém tle drzew sprawiały wspaniały widok, a gdy groty i altany na terrasach stanęły w czerwonym bengalskim ogniu, gdy na dole w klubach zakwitły płomieniste kwiaty, a na wieżach i murach wybuchły wielkie radosne ogniska, zamek i okolica przedstawiły bajecznie wspaniały, niezapomniany widok, podwyższony śpiewem narodowych pieśni, brzmiących tysiącami głosów, ukrytych w klombach ogrodu osadników.
Łagodna, gwiaździsta, pachnąca noc południowa rozpostarła się nad tą uroczystością, nieporównaną co do swojéj serdeczności i piękności.
Po odprawieniu modlitwy wieczornéj w zamkowéj kaplicy, do któréj majtkowie zanieśli ciało Leony, Eberhard zaprowadził Małgorzatę i Józefinę do przeznaczonego im zamkowego skrzydła, którego uwieńczone kwiatami i na przyjęcie przyozdobione pokoje równie były okazałe jak zapraszające.
Poczém wszedł podstarzały rządca Schönfeld, następca zamordowanego przez Furscha Villeiry, aby zaprowadzić księcia do czerwonéj sali, w któréj oczekiwała go jeszcze jedna niespodzianka.

Rozległa, wysoka sala oświetlona była à jour, a w niéj ustawiono wymownie podobny portret cesarza brazylijskiego brylantami ozdobiony, który Don Pedro przysłał księciu de Monte-Vero w dowód swojéj miłości i przyjaźni.
„Przyjm go mile, mój drogi Eberhardzie, pisał cesarz w liście towarzyszącym podarunkowi. Jakiżbym inny mógł ofiarować upominek mojego wysokiego poważania, tobie osypanemu orderami i zaszczytami, jeżeli nie ten obraz, który ci ciągle będzie przypominał słowa przyjaźni, niezmiennéj dla ciebie po wszystkie czasy?

„Twój wielce przychylny
Pedro
Ta nowa widoczna oznaka miłości cesarza głęboko wzruszyła księcia. Obraz znalazł miejsce w jego pokoju, w którym także zawieszono obraz matki księcia, pięknéj księżny Krystyny, który mu podarował król jego ojczyzny.

Piękne, spokojne życie nastało w zamku Monte-Vero, życie, o którém można byłoby powiedzieć, że nic do życzenia nie pozostawia, gdyby na licu Małgorzaty, skromnie się po aleach parku przechadzającéj, nie odbijało lekkie tchnienie głębokiéj troski i tęsknoty, którą, przed oczami księcia i córki swojéj skrywać usiłowała.
W kilka miesięcy późniéj dowiedział się nad rozprzestrzenieniem i poprawą swojéj kolonii bez ustanku pracujący Eberhard, że na północ Monte-Vero, gdzie przed kilku jeszcze laty rozciągały się puste pastwiska i błotniste lasy, osiedlił się jakiś Niemiec, który na jego wzór, usiłował użyźnić te obszary ziemi i ściągał do siebie osadników.
Wiadomość ta uradowała księcia, starał się więc wywiedzieć o nazwisku człowieka, który daléj rozwijał jego idee, a jednak dotąd go nie odwiedził.
Doniesiono księciu, że tym plantatorem, którego osobę okrywa jakaś szczególniejsza pomroka, jest piękny może trzydziesto-ośmio-letni mężczyzna, poświęcający się zupełnie poprawie i zarządowi swoich osad, i że się każę nazywać senhor Waldemar.
Zawsze jeszcze nie przychodziło księciu na myśl, aby pod tém nazwiskiem ukrywała się osoba tyle mu znana i prawie tak blizko niego stojąca — niepodobieństwo możliwości wszelkiego przypuszczenia tak było wielkie, że książę jeszcze przez kilka następnych tygodni nie domyślał się osoby swojego sąsiada.
Jednéj niedzieli wieczorem, gdy Eberhard z Małgorzatą i Józefiną znajdował się na terrasie swojego parku i patrzał na wolne miejsce przed wjazdem, dostrzegł nagle nad brzegiem lasu kilku zbliżających się jeźdźców. Zwrócił na nich uwagę Małgorzaty, i teraz ujrzano, iż jeden z nich jechał przodem i zwyczajem brazylijskich plantatorów miał na sobie letnią odzież, oraz żółty szeroki kapelusz, a towarzyszący mu dwaj inni jeźdźcy widocznie go z uszanowaniem traktowali.
Skierował ku zamkowi pięknego młodego konia, a w kilka minut jeden z jego towarzyszy zeskoczył ze swojego wierzchowca i zameldował coś w pobliżu zajętemu rządcy Schönfeldowi.
— Zdaje mi się, powiedział książę do kobiet: że ten jeździec to nasz sąsiad, który nakoniec chce nam oddać wizytę!
W téj chwili gdy jeźdźcy pozostali pod murem, rządca zbliżył się do gruppy.
— Mam donieść waszéj wysokości, rzekł Schönfeld, że właściciel osady Santa-Francisca prosi o łaskawe zezwolenie na niezwłoczną z nim rozmową bez świadków!
— Sprawdził się mój domysł, zawołał uradowany książę: nakoniec szuka mnie nasz sąsiad! Idźcie do zamku, moje kochane, bo nieznajomy życzy sobie mówić zemną sam na sam; późniéj do was wrócę!
Gdy Małgorzata i czarowna Józefina przechodząc koło marmurowój sadzawki wodotrysku udały się ku portykowi zamku, Eberhard razem z rządcą udał się ku wjazdowi — widział owego jeźdźca, który niezawodnie był niemieckim plantatorem, stojącego na drogowym żwirze i z widoczném wzruszeniem spoglądającego za dwiema kobietami, które właśnie znikły za wodnistą zasłoną słoneczném złotem oświetlonego wodotrysku — potém postąpił naprzeciw księciu i ukłonił się.
Eberhard widział przed sobą pięknie wyrosłego, silnego, południowém słońcem ogorzałego mężczyznę, którego cała postawa i ruchy wprawdzie oznaczały wysoki ród i znakomite pochodzenie, lecz w którym te przypadkowe korzyści wybornie łączyły się z przeświadczeniem o energii i twórczości. Eberhard z upodobaniem przypatrywał się nieznajomemu, i dla tego przyjął go tém uprzejmiéj.
— Przebacz; wasza wysokość, że ją na kilka chwil oderwałem od obecności dam, które widziałem idące do zamku, mówił nieznajomy pełnym wprawdzie, ale szczególniéj wzruszonym głosem — ale przedewszystkiém winienem złożyć waszéj wysokości moje dzięki za wzór, który mi podałeś! Staram się naśladować pana, a choć powodzenia moje w porównaniu z pańskiemi są zbyt małe i nieznaczne, jednak napełniają mnie tak wielką radością, że teraz, po zwycięzkiém postawieniu pierwszych kroków, musiałem pośpieszyć do waszéj wysokości, aby jéj prosić o radę i przyjaźń. Brzmi to pretensyonalnie, ale mam nadzieję, że dowiodę waszéj wysokości, iż nie zbliża się do niéj żaden niegodny.
Eberhard z coraz większém zajęciem słuchał słów nieznajomego; obudziło się w nim przytém jakieś szczególne wspomnienie. Ten głos, te rysy, chociaż ocienionie brodą, przypominały mu jedną osobę z przeszłości, któréj nie lubił.
— Witam pana w domu moimi rzekł, podając rękę gościowi i prowadząc go do zamku. Przebacz mi pan przedewszystkiém pytanie, które mnie niepokoi: — to podobieństwo — mój Boże — jak sobie teraz przypominam, nazwano pana senhor Waldemar... miałżebyś pan być?...
— Byłem kiedyś księciem Waldemarem, wasza wysokości, ze szlachetną spokojnością i radosną dumą odpowiedział nieznajomy; teraz jestem tylko człowiekiem, który jak ty mości książę, pragnie sam sobie utworzyć państwo! Mam nadzieję, że pan temu dążeniu nie odmówisz uznania i zajęcia! Przypomnij pan sobie słowa, które wyrzekłeś do mnie w innéj części świata, gdy się... o córkę twoją starałem...
Ręka Waldemara drżała w ręce Eberharda — obaj stali, patrząc sobie oko w oko, milczeli, obu zapewne ta chwila rozczuliła i wzruszyła...
— Powiedziałeś wówczas panie, że nigdy, nigdy nie oddasz księciu ręki twojéj pięknéj, ukochanéj córki... a zatém, Eberbardzie de Monte-Vero, nie książę przychodzi po raz drugi prosić cię o rękę, ale człowiek, który podobnie jak pan utworzył sobie swój los i swoją ojczyznę; człowiek, który w najtajniejszéj głębi serca nie żywi czyściejszego i wyższego życzenia, nad to: aby posiadał Małgorzatę i z niewypowiedzianą, niezmienną miłością naprawił wszystko, w czém w dawno ubiegłym czasie pobłądził!
— Otwarte i szczere słowo panie Waldemarze, poważnie rzekł książę: słowo, które znalazło odbicie w mojéj duszy! Zdziwiłeś mnie — nigdybym się był nie spodziewał po tobie takiego kroku!
— Pojmuję bardzo, mości książę! Sam dawniéj nie byłbym wierzył w jego możliwość! Ale życie nasze posiada siłę, która wszystko do skutku doprowadza, która urzeczywistnia niepodobieństwa i cuda czyni... nie potrzebuję wymieniać panu téj niewidzialnéj czarodziejki! Ona to mnie tutaj sprowadziła, ona kazała mi odrzucić i zapomnieć o wszystkiém w mojéj ojczyźnie — i tak mnie zmieniła, iż mnie książę zaledwie poznałeś, że i Małgorzata mnie nie pozna...
— Spróbujemy tego, senhor Waldemar; lecz pierwéj chciałbym zawrzeć z tobą pokój. Jest to niezrównane dobrodziejstwo, skoro się nagle spostrzega nawróconą duszę, którą kiedyś z rozmaitemi uczuciami odeprzeć od siebie należało, mówił Eberhard; tego dobrodziejstwa dzisiaj doznaję. Czego się dawniéj nie spodziewałem, czego życzyć sobie nie śmiałem, to z nagła zbliżyła twoja energia; to nas tém żywiéj pociesza, że mi dowodzi poświęcenia, jakie uczyniłeś dla twojéj miłości. Tak, to było poświęcenie — w téj chwili tak go nie nazwiesz, bo czytam w twojém obliczu zadowolenie i szczęście!
— Któremu jednego tylko jeszcze potrzeba do zupełnéj doskonałości! dopełnił Waldemar, i zbliżył się do ręki widocznie uradowanego pana zamku.
— Pozostań tu na chwilę — sam wezwę Małgorzatę; poszepnął księciu, pokój nakoniec będzie za mały, bo wyznać ci winienem senhor Waldemarze — że ona cię i dzisiaj kocha jak dawniéj!
— Przyjmiéj moje dzięki za te słowa, mości książę! porywczo, ale ostrożnie przytłumionym głosem odpowiedział bardzo uszczęśliwiony tą wiadomością Waldemar: spełnia się moja nadzieja!
Eberhard znikł w wysokich podwojach zamku, a Waldemar rzucił okiem po cudnéj jego okolicy. Miał widzieć Małgorzatę i swoje dziecię, które niegdyś serce jego kochać mu kazało, gdy jeszcze należało do sierot dalekiéj stolicy... Pierś jego gwałtownie się wzdymała — pulsa mocno biły — oczekiwał błogiego, pełnego rozkoszy widzenia się, którém się radował od lat wielu, do którego walcząc przygotowywał się. Dawno już, pocieszając się z dnia na dzień, doświadczał swojéj cierpliwości i przezwyciężał się wiedząc o blizkości ukochanéj — nie chciał prędzéj wystąpić przed Eberhardem, tym mężem którego podziwiał i czcił aż mógł mu słusznie powiedzieć:
— Spojrzyj! Oto dowody mojéj siły, mojéj woli!
Nadszedł teraz ten dzień piękny, dawno upragniony! Posłyszał stąpanie po taflach posadzki przy drzwiach... na progu ukazał się Eberhard, prowadzący za ręce Małgorzatę i Józefinę.
Obie spojrzały pytająco najprzód na nieznajomego, który zdjął był kapelusz, potém na Eberharda, który się lekko uśmiechał.
— Nasz sąsiad, wielce szanowny i bardzo mi drogi senhor Waldemar! rzekł nakoniec.
Książę z mocno bijącém sercem śledził każde poruszenie na twarzach zdziwionych kobiet.
— Senhor Waldemar... nagle powtórzyła Małgorzata, i jak przebudzona krokiem naprzód postępując: — mój Boże — czy marzyłam... senhor Waldemar...
Jéj głos drżał — spojrzała pytająco i oczekująco na nieznajomego — widziała jego wzruszenie — on podał jéj rękę.
— Małgorzato — czy poznajesz mnie? spytał mocno wzruszonym głosem.
— To on... o mocny Boże... to Waldemar!
I pokonana szczęściem tego widzenia się padła księciu w objęcia, który także poznał Józefinę z radością ku niemu śpieszącą.
Eberhard stał obok téj gruppy i budował się myślą, że obawiającéj się rozłączenia z jego woli Małgorzacie mógł śmiało powiedzieć:
— Senhorowi Waldemarowi, mojemu przyjacielowi, oddaję chętnie twoją rękę — teraz z honorem na nią zasłużył! Bogu na niebie niech będą dzięki, że wszystko dobrze sprawił!
Długo łkająca Małgorzata spoczywała u piersi ukochanego, do którego z boleścią tęskniła i którego nakoniec znalazła.
A on trzymał ukochaną tak mocno, jakby jéj nigdy więcéj od siebie puścić nie chciał.
Ale potém, kiedy książę ręce ich połączył i uściskał dzieci swoje, niewypowiedziana radość w słowach się objawiła. Tyle mieli sobie do opowiedzenia połączeni, tyle tam było uciechy, że cała noc im zeszła na rozmowie, a ranek zastał wszystkich na zamkowym balkonie.
— Senhor Waldemar, wstawszy powiedział książę żartobliwie: rządcy twoi będą oczekiwali rozkazów i instrukcyj! Czy będzie ci przyjemnie, jeżeli cię jutro z mojemi dziećmi w Santa-Francisca odwiedzę? Tam pomówimy o dniu, w którym wyprawimy wesele — czy zgadzasz się na to?


Zakończenie.

Czyliż potrzebujemy jeszcze przedstawiać naszemu czytelnikowi, który nam tak wiernie towarzyszył w niezliczonych kolejach losu, przez które przechodzili Eberhard i Małgorzata — co sę teraz działo w Monte-Vero i w Santa-Francisca?
Szczęście, bezchmurna radość i tu i tam zaponawały — w obu miejscach jaśniało słońce prawdziwego, niepodzielnego szczęścia, a szczęśliwi nie mają żadnéj historyi.
Małgorzata oddała rękę księciu Waldemarowi, dumnemu utworzoną przez siebie i jak Monte-Vero błogo rozwijającą się kolonią, któréj był założycielem i panem.
Józefina zaś znalazła ojca i rozrzewniający to był widok, z jak dziecinną miłością, pięknie już rozwijająca się dziewica do niego się przywiązała. Często widywano jak promieniejący rozkoszą pan Santa-Francisca obok Małgorzaty i Józefiny konno śpieszył do Monte-Vero, gdzie ich w parku przyjmował szlachetny, szczęśliwie uśmiechający się Eberhard. Doznawał on nieopisanéj radości widząc, jak szczęśliwa była jego córka z posiadania swojego małżonka, jak na wzór utworzonego przezeń księztwa, kwitła osada Waldemara, i dotykając jego granic, rok w rok się rozszerzała.
Cesarz, dla księcia de Monte-Vero, kochający przyjaciel, wkrótce i pana osady Santa-Francisca przypuścił do swojéj łaski, a ilekroć don Pedro po trudach swoich rządów zapragnął wypocząć i nabrać nowych sił, widywano go w cywilnéj odzieży w towarzystwie Eberharda, Waldemara i kobiet.
Józefina była żywą kopią swojéj matki, tylko że młodość i zapał rozjaśniały ją w całej pełni, a Małgorzata pod rękę ze swoim męzko pięknym małżonkiem, oczyszczona nieskończonemi dolegliwościami i latami żalu, ukazywała się jak pani przedstawiająca cześć i miłość, po któréj drodze doświadczenie i dojrzałość uszczęśliwiające owoce rozrzucały. Zdawało się, że w duszy téj córki Eberharda znalazły grunt świat uszczęśliwiające idee księcia, grunt, z którego wyrosły najwspanialsze dla licznych robotników nabytki, które pod przewodnictwem jéj małżonka i w jego krainie nową, szczęśliwą znalazły nagrodę.
Waldemar był siłą, Małgorzata łagodnością — on człowiekiem poważnym, ona dobrym aniołem, wszędzie pocieszającym, ulżywającym, uszczęśliwiającym.
Co się w Eberhardzie zjednoczyło, to wszystko z nieskończoną pomyślnością osiągnął na swoich polach Waldemar w połączeniu z Małgorzatą, a tak kwitły nieprzejrzane obszary tych tak rozkosznie złączonych ludzi, coraz to większém błogosławieństwem i szczęściem, w takiéj pełni i rozciągłości, jakich u nas trudno znaleźć gdziekolwiek. Przybyli wychodźcy, którzy dawniéj w tym obszernym kraju często smutnemu ulegali losowi, w koloniach obu tych ludzi, znajdowali państwo dobroczynności i szczęścia, które również i dla czarnych, tam oswobodzonych stanowiło ucieczkę pracy i nową ojczyznę, gdzie dla białych i czarnych, skoro ich ożywiały i uszlachetniały wierność i uczciwość, zastosowywane było wzniosłe słowo:
Równouprawnienie dla wszystkich!
Równe prawo — ale też i równe obowiązki! Kto w Monte-Vero i w Santa-Francisca pełnił swoją powinność, kto w pracy upatrywał nagrodę i cel życia, które jedynie uszczęśliwiać może, ten w tych krainach znalazł dla siebie pole, ten mógł zapewnić sobie tam na zawsze szczęśliwe życie.
Równouprawnienie dla wszystkich!
Któż przy tych słowach nie przypomina sobie owéj rozmowy, którą Eberhard, ten wybawca ludu, miał niegdyś z królem swojéj ojczyzny? W tych kilku słowach zawierało się wszystko, co czuł i do czego dążył; to jedno zdanie obejmowało wszystko, co stanowiło uszczęśliwienie ludów według jego pojęcia. I czyliż nie powinniśmy podzielać z nim tego zdania? Nie jestże to prawdziwy szczyt ludzkiéj doskonałości i ukształcenia, kiedy bogaty i ubogi, wysoki i nizki, książę i sługa, podlega jednemu i temu samemu prawu, kiedy wszyscy w obec prawa są sobie równi? Alboż nie wszyscy jesteśmy ludźmi, zrodzonymi w jakiéj części świata, zaopatrzonymi w podobne do siebie ustawy? czyliż pomiędzy białymi i czarnymi, pomiędzy blado-twarzymi i Indyanami, pomiędzy chrześcianami, żydami i poganami nie ma ludzi dobrych i złych?
Ta popularna idea księcia de Monte-Vero nie powstała przy zielonym stoliku, nie była bezzasadną teoretyczną zasadą, lecz raczéj wyrodziła się z dlugoletniéj praktyki, była rezultatem życia ludzkiego. Pan Eberhard miał jedyny cel: podniesienia i uszczęśliwienia ludu, a podźwignąwszy sam siebie własną siłą z głębokiéj nędzy i gorzkiéj boleści do szczęścia i dobrobytu, całe życie swoje poświęcił temu celowi, i dla tego bardzo wierzyć można, że ten tak na pozór prosty rezultat jego doświadczeń opierał się na całéj podstawie światowéj mądrości, która zjednoczyła w sobie wszystko uszczęśliwiać i zaspakajać zdolne.
Ale Eberhard de Monte-Vero nie poprzestawał na przeprowadzaniu świat uszczęśliwiających idei i ulepszeń w samém tylko księztwie swojém, lecz także i tu, ponosząc niezliczone ofiary, dążył do dalszego rozkrzewiania ich jako prowadzących do szczęścia i błogosławieństwa.
Chociaż sam przebywał daleko, jednak w ojczystym kraju miał swoich uczniów i przyjaciół, którzy z zaparciem się własném starali się o wykonywanie jego popu- larnych pojęć. Dalecy od chełpienia się pięknemi mowami, które jak przekonywa doświadczenie, rozsiewają tylko niezadowolenie, działali oni z ukrycia, pomagali, pocieszali i podnosili. Doktor Wilhelmi, malarz Wildenbruch i bankier Armand niezmordowanie dążyli do utrzymania utworów Eberharda i do ich rozkrzewiania — chętnie wyszukiwali pracę dla zubożałych, przewodniczyli ludowi i wspomagali nieszczęśliwych, a dla księcia de Monte-Vero, który z nimi pozostawał w ciągłych stosunkach, nie były za wielkie żadne ofiary, ponoszone dla osiągnięcia celu, jaki sobie założył.
Skrycie tylko, próżni lichych przechwałek owych bohaterów mównic, którzy udają, że przez swoje opłacone mowy chcą dopomagać ludowi, starali się o wynagrodzenie pracy. Nie dążyli oni do mnożenia niezadowolonych, lecz do uszczęśliwienia, bo pracowali nad otworzeniem ludowi dróg, wiodących jedynie do prawdziwego szczęścia, do prawdziwego zadowolenia wewnętrznego, dróg do pracy i zysku. Nie w skomplikowanych ideach nowoczesnych agronomów, nie w ambitnych po większéj części teoryach obfitych w słowa mówców upatrywali i znajdowali zbawienie ludu, lecz w odwiecznych, prostych prawdach, które pojmował książę de Monte-Vero, ten prawdziwy przyjaciel ludu, i które wiecznie się utrzymają.
Nim rzucimy ostatnie spojrzenie na naszych dalekich przyjaciół, niech nam wolno będzie donieść o dwóch osobach, które w ciągu naszego opowiadania może poniekąd słusznie zasłużyły na współczucie u naszych czytelników — mówimy tu o Sanoku murzynie i o Marcinie starym sterniku „Germanii,“ dwóch arcy wiernych sługach i stronnikach swojego pana.
Rany, jakie Sandok poniósł w walce z Furschem, wprawdzie zostały wyleczone, i zdawało się, że odzyska siły i zdrowie — w kilka jednak miesięcy późniéj rzeczy niezmiernie się pogorszyły.
Książę, który murzyna, podobnie jak i Marcina, coraz bardziéj lubił, poznał wkrótce, że postać Sandoka się zmieniła — skurczył się, chodził zgięty, a nakoniec często i coraz mocniéj użalał się na brak tchu. Kiedy z zewnętrznych ran szybko się wyleczył, obrażenia płucne nie z tak pomyślnym postępem usuwać się dawały, a raczéj zły kierunek przybrały. Sandok poczuł nakoniec sam, że nie ma co już myśleć o wyleczeniu się i polepszeniu zdrowia, ale przy tém wszystkiém pocieszał się myślą, że życie swoje poświęcił dobremu, szlachetnemu celowi, a to dodawało mu odwagi do spokojnego oczekiwania śmierci.
Wkrótce podupadł jeszcze bardziéj, a serdecznie pożegnawszy wszystkich, jednego poranku w swojéj izdebce zamku, znaleziony został bez duszy na trzcinowém posłaniu — wierny, poczciwy murzyn, pełny poświęcenia sługa księcia, przeszedł do wieczności — dożył jeszcze téj upragnionéj pociechy, że widział znowu Monte-Vero, tudzież piękną córkę swojego wielkiego massy w szczęściu i rozkoszy. To, jak często powiadał, uczyniło mu śmierć lekką. Zasnął na wieki z tém uczuciem, że sam siebie poświęcając, przyczynił się do doprowadzenia wszystkiego do dobrego końca.
Marcin niejedną łzę tajemnie otarł z oka, gdy stanął nad ciałem Sandoka, i ciągle innym sługom białej i czarnéj barwy powtarzał:
— Niech pioruny trzasną — Panie przebacz grzechy ale to żal, że on musi gryźć ziemię! Była to zacna wierna skóra, a co przyrzekł, to dotrzymał z narażeniem własnego życia! Czarny był moim przyjacielem, a wy wszyscy długo musicie pełzać i starać się, abyście godni byli podać mi szklankę wody. On osiągnął najlepszą cząstkę, powiadam wam! on w usługach swojego pana, przez poświęcenie się dla swojego massy, śmierć poniósł. Niech pioruny trzasną, Bogu wiadomo, że czarny może nam wszystkim za przykład służyć! Pokój jego popiołom!
Taką to mowę pogrzebową, powiedział Marcin nad ciałem swojego dobrego brata, zmarłego Sandoka — i wiele było prawdy w słowach, które staremu z duszy popłynęły. Nawet pan Eberhard, który je niepostrzeżony podsłuchał, był niemi wzruszony i w końcu ścisnął rękę wiernego Marcina, przyznając mu, że powiedział prawdę.
Małgorzata i Józefina również mocno były rozrzewnione, gdy ciało zmarłego Sandoka spuszczano do ziemi, i często przybywały z Santa-Francisca, zwiedzać grób murzyna i przyozdabiać go pachnącemi kwatami swoich ogrodów i na nim się modlić.
Marcin zaś z woli księcia i w uznaniu wielu jego zasług, otrzymał stanowisko, które teraz w Monte-Vero, nabyło wielkiego znaczenia.
Flotylla księcia, składająca się blizko ze czterdziestu wielkich, małemi działami uzbrojonych okrętów kupieckich, tudzież z czterech miedzią okrytych bark, które nietylko sprowadzały do Rio płody nieprzejrzanych obszarów, lecz wkrótce na trzymasztowych statkach przewoziły je do Europy, zyskała tak wielkie znaczenie, że Eberhard musiał mieć generalnego kapitana swoich okrętów, naczelnego wodza swojéj flotylli, i uznał za stosownego na to stanowisko swojego starego, wiernego doświadczonego Marcina. Mianował go przeto z nieograniczoném pełnomocnictwem dowódcą swoich okrętów, wprowadził wzruszonego starego marynarza na nowy zaszczytny urząd i doznał téj wielkiéj radości, że cesarz przysłał z Rio patent na admirała, a tak Marcin został teraz dostojnikiem pierwszego stopnia.
Stary śmiał się i płakał z rozkoszy, i z razu nie znajdował słów — aż wreszcie huknął:
— Niech pioruny trzasną — takiéj radości i zaszczytu nigdy się nie spodziewałem, nigdy nie marzyłem, panie Eberhardzie! rzekł, i słyszał każdy jego głębokie wzruszenie: to wyższe nad wszystkie zasługi starego Marcina!
— Daj-no pokój, dosyć długo byłeś jako kapitan sternikiem Marcinem — winszuję ci stopnia kontradmirała! Zasłużyłeś na to odznaczenie, i przyznać ci muszę, że cesarz tak mnie niém ucieszył, jakby mnie samego udarował. Wiwat, wiwat kontr-admirał Marcin! Monte-Vero radować się winno, że takich ludzi posiada. Na moją duszę, dumny z tego jestem, a dążeniom naszym, przy bozkiéj pomocy, szczęście i błogosławieństwo coraz bardziéj towarzyszyć będzie.

∗             ∗

Od tego czasu upłynął szereg lat.
Znajdujemy podstarzałego księcia de Monte-Vero na leśnéj drodze, prowadzącéj do kolonii Santa-Francisca, w towarzystwie młodego kawalera, w którym poznajemy don Ramira, znanego czytelnikom z romansu „Izabella“ syna Eugenii de Montijo i don Salustyana Olozagi. Eberhard i don Ramiro jechali mocno zajęci rozmową, po cienistéj drodze, wyrąbanéj w odwiecznym lesie i łączącéj Monte-Vero z Santa-Francisca.
— I królowa hiszpańska, Izabella, umknęła? spytał książę, który widocznie nie dowierzał wiadomości, jaką mu przyniósł gość jego. Serrano jest regentem, a pański wielce szanowny ojciec sprawuje w Paryżu interesa swojego narodu?
— Tak jest, jak wasza wysokość powiadasz, odpowiedział rycerski don Ramiro. Hiszpania jest nakoniec wolna, i spodziewać się należy, że czeka ją teraz lepsza przyszłość!
— Życzę tego temu, niejako pokrewnemu krajowi, który niegdyś kwitnął bogactwy i powagą, a od dziesiątków lat coraz niżéj upadał — życzę mu tego całém sercem! Jeżeli teraz ludzie, którzy stanęli u steru, nie mówiąc o pańskim bardzo zręcznym ojcu, który będzie wiedział jak snuć sieci dyplomatyczne, są rzeczywiście uczciwi, jeżeli ich ambicya nie zaślepia... O regencie Serranie, wnosząc po tém wszystkiém czego doświadczyłem, sądzę jak najlepiéj — ale ów Juan Prim zdaje mi się mieć samolubne zamiary i nie zawsze uczciwie postępuje. Kto pragnie podnieść głęboko upadły naród i doprowadzić do szczęścia, winien odrzec się swoich własnych celów i pragnień. Spodziewajmy się jak najlepszego, mój młody przyjacielu! Ale widzę, że pan masz zaledwie zagojone bliznę na szyi — czy to skutek walk za ojczyznę, do których należałeś?
— Nie, wasza wysokości! z tej walki wyszedłem bez ran! Blizna ta ma inny powód. Regent Hiszpanii, don Franciszek Serrano, miał wyrodnego brata, Gdy nakoniec ten Józef Serrano zginął w skutek swoich niecnych czynów, stało się, że pozostawił no sobie nieprawego syna, którego spłodził z zakonnicą Franciszką de Cuenza. Ten Józef także złośliwy chłopiec, usiłował zabić swojego stryja, a gdy go ścigałem i na ostatek walczyłem z nim, ranił mnie wprzód, nim zdałem resztę. Rana była lekka, tak, iż wkrótce pośpieszyłem do Paryża, gdzie od szlachetnego don Olozagi dowiedziałem się, iż mości książę, z całą rodziną powróciłeś do swojego pięknego kraju.
— I nie lękałeś się pan tak dalekiéj podróży, aby mnie odwiedzić?
— I aby po długiéj walce i pasowaniu się prosić waszéj wysokości o radę i przemówienie za mną! mówił daléj don Ramiro jadąc obok Eberharda.
— W jakim interesie? mów mój młody przyjacielu! Jeżeli mogę ci poradzić i dopomódz, z radością to uczynię. Jakiego to przemówienia potrzebujesz?
— Zrządzenie wyższe sprawia, że obraz Józefiny zawsze przedemną występuje, że po długiém wahaniu się w wątpliwości, po wielu doświadczeniach, tylko jéj posiadaniem uszczęśliwiony być mogę. Józefina jest to miła, czysta, piękna istota, która od pierwszego spotkania naszego wywiera na mnie wpływ dobroczynny — czy chcesz pan przemówić za mną do dostojnych rodziców ukochanéj dziewicy?
— Ej, ej! uśmiechnął się stary książę Eberhard, patrząc z boku na wysmukłego hiszpańskiego kawalera, to mi niespodzianka, mój szlachetny donie! Teraz pojmu- ję twoją daleką, pełną niebezpieczeństw podróż. Przybyłeś tu, aby nam porwać Józefinę. Nad tém muszę się zastanowić, mój młody przyjacielu!
— Nie chcę tak zupełnie porywać Józefiny, jak książę zdajesz się myśleć! Odległości już prawie znikły, odkąd mamy tak znakomite kommunikacyjne drogi między Europą a Ameryką. Postanowiłem, przeżyć tu rok, a następnie zamieszkać w moim zamku Teba pod Madrytem. Tak naprzemian spodziewam się, że dogodzę panu i sobie, a przebywając w połowie tu, a w połowie w moich posiadłościach, połączony z Józefiną, tuszę sobie, że znajdę prawdziwe szczęście!
— Plan pański podoba mi się don Ramiro, i gdyby odemnie samego zależało, podałbym ci zaraz rękę, mówiąc: Weź tę perłę mojego domu, nabierze ona większéj wartości w twoich ręku! Ale to już odemnie nie zależy. Przedewszystkiém musisz Józefinę widzieć i usłyszeć od niéj saméj, czy pójdzie za ciebie — oto tam w dolinie rozściela się przed nami kolonia Santa-Francisca ze swojemi biało błyszczącemi domami i z zielonemi matowemi i ciemnemi lasami — za kilka godzin usłyszymy jéj decyzyję, teraz już mogę ci oznajmić, że gorąco za tobą przemówię!
Hrabia Ramiro de Teba podziękował księciu serdeczném ściśnieniem jego ręki, potém pośpieszyli ku wjazdowi do zamku, a wkrótce Waldemar, Małgorzata i skromna Józefina, na widok hrabiego nieco zarumieniona, jak najuprzejmiéj ich przyjęli.
Eberhard uśmiechał się wkrótce tajemniczo, i gdy po pierwszém przyjęciu i wspólnym posiłku don Ramiro i Józefina przechadzali się po parku, książę wyjawił rodzicom dziewicy prawdziwy powód i cel tych równie radosnych jak niespodziewanych odwiedzin.
Młody hrabia de Teba nie potrzebował długo czekać na decyzyę, bo Józefina, mile przez matkę zapytana, wyznała jéj, że gotowa jest wszędzie pójść za Ramirem, bo go kocha od dzieciństwa.
Stary książę w kilka dni późniéj z radością znajdował się na zaręczynach, po których wkrótce nastąpiło wesele. Głęboko wzruszony błogosławił córce Małgorzaty i hrabiemu don Ramirowi, który od chwili pierwszego ich spotkania dobre na nim wywarł wrażenie.
Józefina opromieniona najwyższém szczęście wyglądała jeszcze piękniéj niż zawsze, gdy szła prowadzona przez Ramira, którego radośnie świecące oczy z niewypowiedzianą miłością na niéj zawisły.
Jakie uczucia przejmowały Małgorzatę, gdy stojąc przy małżonku i ojcu, patrzała na szczęście dziecka, zostawiamy domysłowi czytelników. Widziała siebie u najpiękniejszego celu swojego życia, i ze łzami w oczach złożyła ręce, składając gorące dzięki Niebu za tak błogosławiony zwrot jéj życia, niegdyś nocą otoczonego, a teraz tak świetnie rozjaśnionego.
My zaś z błogiém uczuciem, żegnamy uszczęśliwionych ludzi, bo to co nam dodać pozostaje, da się zawrzeć w krótkich słowach: oni promienieją radością i zadowoleniem.
O całéj przeszłości zapomniano, pokonano ją, wszystkie boleści przetrwano i zniesiono.
A komuż po Bogu należało zawdzięczać tak szczęśliwe zakończenie i to zwycięztwo dobrego?
Najszlachetniejszemu z owoczesnych ludzi, którego zasady i nauki wiecznie błogosławione owoce wydawać będą, którego piękny cel oby także i nas podnosił, tak, iżby każdy wedle swojéj możności dążył do jego osiągnięcia, a zrozumiemy tu cel zawarty w słowach księcia de Monte-Vero:
Równouprawnienie dla wszystkich.

KONIEC.




  1. Wszystkie prawie te osoby, tudzież ta i dalsze karczemki, są bez przesady, wiernie z natury narysowane.
  2. Bom Diaz, znaczy Dobry Diaz — w prostéj zaś mowie ludowéj używa się także zamiast: Bans diaz, dzień dobry!
  3. Milreis znaczy 25 srebrnych groszy.
  4. Parda znaczy mulatka, od pardo, żółty.
  5. Góra ta widziana od strony morza, przedstawia kształty człowieka leżącego na grzbiecie, którego zarysy głowy szczególniéj zwodniczo przedstawiają się.
  6. Wozy dwukołowe, wołami zaprzężone.
  7. Tak się nazywają po klasztorach dozorcy osób uwięzionych w podziemiach.
  8. Tak nazywają upiora, który jakoby pojawia się na okrętach, w rozmaitych postaciach, i według przesądu marynarzy, zapowiada rozmaite nieszczęścia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.