Trzeba być grzecznym
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzeba być grzecznym |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom III Drobiazgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Powiadam wam — wołał rozentuzjazmowany pan Kleofas — że nienawidzę tych fircyków, tych wiercipiętów, tych lalek, tych charcików angielskich... no! słowem tych wszystkich błaznów, którzy przed lada cymbałem skaczą, lada osłowi kłaniają się, lada gamoniowi ustępują... Powtarzam, nienawidzę ich! a tobie, mój Jasiu, życzę, abyś trochę spoważniał i przestał być tak dla wszystkich nadskakującym, jeżeli chcesz dłużej ze mną stosunki utrzymywać...
Cały ten potok wyrazów energicznego Kleofasa spadł na upomadowaną głowę przyjemnego i niewinnego Jasia, który od roku dopiero wszedł między ludzi, od dwu lat golił wąsy scyzorykiem, a obecnie wił się i przestępował z nogi na nogę, rumiany, jak szesnastoletnia panienka.
— Ależ kochany Kleofasiu! — odparł wytrawny pan Paweł — ależ Kleofasiu, duszko, zastanów się nad tem, jaką teorją wykładasz młodemu chłopcu?... Chcesz więc, aby był brutalem, grubjaninem, aby sobie zaraz na początku karjery porobił nieprzyjaciół między ludźmi?...
— Niech będzie brutalem — przerwał pan Kleofas — niech będzie gburem, ale niech szanuje swoją godność! Co to znaczy mieć przyjaciół, albo nieprzyjaciół między ludźmi?... Furda, głupstwo!... Ludzie tego kochają, kogo się boją, a... a papinkowymi młokosami pogardzają!...
Wyrecytowawszy to, gwałtowny Kleofas dobył z kieszeni i zapalił bardzo grube cygaro, które w jego przekonaniu nazywało się Esmeraldosem, a w istocie było zwykłą czterogroszówką od Zajdla i Fruchtmana, której woń bardzo często czuć można w okolicach Kopernika i Karasia.
Miły Jaś był tymczasem czerwony jak piwonja, a spotniały, jak za najgorętszych szkolnych czasów.
— Słuchaj, Jasiu! — reflektował młodzieńca pan Paweł. — Nigdy nie wierz poglądom dziwaków, ale temu, co się dzieje na świecie — a na świecie ludzie, o ile umieją, starają się być grzecznymi dla siebie. Gdyby nie te drobne ustępstwa wzajemne, jakich się wszyscy codzień ku zgorszeniu pana Kleofasa dopuszczamy, gdyby nie te ustępstwa, powtarzam, to my trzej i podobni do nas chodzilibyśmy z głowami obandażowanemi, zębami powybijanemi, żebrami połamanemi, a nawet, kto wie, kto wie... czybyśmy mogli jeszcze chodzić...
— Cha! cha!... cha!... — zaśmiał się ironiczny Kleofas. — Jasiu!... złoty, tortowy, śmietankowy Jasiu, nie słuchaj bredni safandułów, ale faktów, faktów!... czy ty uważasz?... faktów!...
— Prosimy o fakta! — pochwycił pan Paweł.
— Tak!... — dodał jeszcze bardziej zarumieniony Jaś, i chciał dokończyć zaczętego frazesu, ale że go w tej chwili skromność pochwyciła za gardziołko, więc umilkł.
— Chcecie faktów?... dobrze!... — mówił wielbiciel dwukopiejkowych Esmeraldosów. — Otóż, czy znacie Wojciecha, który u mnie służył za lokaja?...
— Aha! tego, z którym besztaliście się po całych...
— Pawełku!... — oburzył się pan Kleofas. — Otóż ten Wojciech póki był u mnie, póty znał służbę, odznaczał się pilnością i punktualnością, celował w pokorze i innych cnotach...
— O... tak! — westchnął pan Paweł.
— Pawełku! — upomniał go Kleofas, otaczając się kłębami dymu, od którego muchy z sufitu upadały na ziemię, a potem ciągnął dalej:
— Otóż Wojciech, po odejściu ode mnie...
— Nota bene przez cyrkuł...
— Pawełku!... Otóż tyle razy wymieniony Wojciech dostał się mazgajowi Guciowi, który go traktował per wy, per proszę, per niech Wojciech będzie łaskaw... I cóż powiecie?... Z tego skromnego, potulnego, karnego, służbistego Wojciecha zrobił się po kilku miesiącach tak bezczelny bisurman, że wyobraźcie sobie, zaczął sypiać na łóżku Gucia, chodzić w jego ubraniu, a upominany, zagroził mu w końcu wybiiiciem zęęębów!...
— No, nic dziwnego... nauczył się tego w poprzedniej służ...
— Ależ Pawełku!... — wrzasnął pan Kleofas, i znowu uśmiercił tuzin much potężnym kłębem dymu.
— Ja myślę... ja myślę, proszę cię... — wyjąkał Jasio — że to był przypadek szczególny, lecz wogóle...
— Aha, wogóle!... zaraz ci powiem, co to jest ogół. Znacie Henryka, tego, co był kasjerem u bankiera?... Otóż Henryk także celował w grzeczności, także miał, jak nazywacie, dobre wychowanie i posłuchajcie, co się stało:
Ile razy ktoś przyszedł do kasy, a trafiało się to sto razy na dzień, Henryczek skakał koło niego, rozmawiał, wdzięczył się, no!... ledwie że ze skóry nie wylazł. Pewnego razu, gdy ekspedjując w ten sposób cały tłum interesantów, zagadał się z jakąś damą, ktoś, wyobraźcie sobie, świsnął mu paręset rubli z przed nosa!... Zrobił się rwetes, gwałt, bieganina w całym kantorze, — lecz naturalnie, złodzieja, który miał czas umknąć, nie schwytano. Ojciec Henryczka pieniądze musiał zwrócić, a sam Henryczek dostał dymisją. Bankier przyznał mu wprawdzie, że jest najgrzeczniejszym chłopcem, jakiego widziano, ale przyznał i to, że nie ma kwalifikacji na kasjera i że za dużo wogóle czasu traci!
— Oto mi dopiero przykład!... niechże cię!... — mruknął zniecierpliwiony pan Paweł.
— Jasiu!... — zaczął znowu uroczyście pan Kleofas, udając skutkiem urazy, że nie domyśla się nawet istnienia swego przeciwnika. — Jasiu! czy przekonałem cię, że nie warto inaczej ludzi traktować, jak tylko przez nogę?...
— Ależ bój się Boga, Kleofasiu... a damy... damy! — zawołał ustępujący już z placu Jasio, oblewając się przy wyrazie „damy“ takim potokiem krwi, że aż ściany pokoju zrobiły się czerwone.
Pan Kleofas opuścił rękę z cygarem ku podłodze, dobijając tym sposobem leżące na niej a poprzednio odurzone muchy.
— Damy?... damy!... — nietyle wyrzekł, ile raczej wykaszlał te wyrazy nasz mizantrop, z taką potęgą goryczy, jaką zrozumieć mogą tylko ludzie, którzy... którzy mają uzasadnione powody do nienawidzenia płci pięknej. — Ale mniejsza o to! — dodał po chwili — opowiem ci i o damach!... Czy znacie Józia?...
— Znam go! — wtrącił pan Paweł. — Chłopiec tkliwy i korpulentny...
Pan Kleofas, wysłuchawszy z godnością tej uwagi, zrobił taką minę, jakby swego przeciwnika poczytywał za ludożercę z epoki krzemienia niepolerowanego, i ciągnął dalej:
— Mój osobisty przyjaciel Józio, o którym nie lubię słuchać uwag uszczypliwych, jechał raz koleją żelazną w towarzystwie pewnej młodej damy, której (wymawiam to z boleścią) względy starał się pozyskać.
W drodze trzymał w rękach jej pudełko, jej pieska, jej parasolkę, jej koszyczek, jej zawiniątko, jej torebkę, zawieszał jej kapelusz, składał i rozkładał szal, otwierał i zamykał okna i mówił tysiące grzeczności. Na stacjach wydzierał dla niej z rąk markierów najpierwsze szklanki herbaty, najprzedniejsze befsztyki, najzimniejsze napoje gazowe, i płacił za wszystko, mówiąc, że poda jej rachunek na miejscu.
Gdy dojeżdżali do Warszawy, dama wyraziła obawę o dorożkę. Grzeczny Józio (staram mu się tego nie pamiętać) uspakajał ją, zapewniał o swem poświęceniu i wachlował swoim kapeluszem, ponieważ było gorąco.
Nagle słychać świst przeraźliwy!... Podróżni nasi widzą stosy drzewa, węgli, sznury wagonów, gromady gapiów. Dama znowu niepokoi się o dorożkę, pociąg zwalnia, a Józio, chcąc być pierwszym, wyskakuje i pada na ziemię!...
— Zabity! — krzyknął ktoś. — Raniony!... — powtórzył drugi. — Żyje!... — zawołał trzeci, a Józio, wysłuchawszy tych wykrzykników, uczuł się podniesionym z ziemi, obmacanym, wytrzepanym i zaprowadzonym do naczelnika stacji...
— Puśćcie mnie! — wołał zrozpaczony Józio, myśląc o damie.
— Czy to pan zostałeś rozjechany przez pociąg? — pyta go chłodno naczelnik.
— Ależ ja zdrów jestem... nic mi nie brak... puśćcie mnie!... — wołał Józio, widząc, że dama z innym wsiada do dorożki.
I czy sądzicie, że go puszczono? Bynajmniej! Jeszcze go do cyrkułu odprowadzono, ponieważ nie miał żadnych dowodów legitymacyjnych i zdawał się być zanadto niespokojnym.
I cóż powiecie? nim biedny Józio spotkał znajomego urzędnika, który go uwolnił, upłynęło parę godzin. Dama tymczasem znikła, pozostawiając mu sińce, wstyd, deficyt w jego portmonetce, a unosząc z sobą jego pyszną bursztynową cygarnicę, wartości kilkunastu rubli.
— Czy i tym razem jesteś przekonany o potrzebie grzeczności? — spytał szyderczo pan Kleofas zgnębionego Jasia i, z uczuciem triumfu, zaciągnął się swoim Esmeraldosem.
— A teraz mnie... mnie posłuchaj, Jasiu! — przerwał zirytowany pan Paweł. — Otóż tedy był sobie pewien wysoki, chudy, długowłosy, jak niedźwiedź zarośnięty i jak tyczka prosto trzymający się gbur...
W tej chwili Jaś spojrzał na mocno obciągającego się pana Kleofasa, jakby zapytując, czy jest podobieństwo między nim a podanym rysopisem?...
— Gbur ten głowy nie czesał, ludziom się nie kłaniał, rozwalał się na krzesłach, wyciągając daleko swoje laskowate nogi, chłopców w cukierniach beształ, przechodniów na ulicy potrącał...
Figura pana Kleofasa nikła stopniowo za gęstemi obłokami dymu z dwukopiejkowego cygara.
— Ale do czasu dzban wodę nosi! — ciągnął dalej pan Paweł. — Ten gbur, ten grubjanin, rozbijający wszystkich, trafił raz...
— Panie Pawle!... — przerwał Kleofas drżącym z gniewu głosem.
— Trafił raz na nagniotek takiego samego jak on brutala, który jak złapie kija...
— Pawle... zapominasz się!...
— Jak zacznie lać wzdłuż, wpoprzek...
— Pawle... bo mnie wywiedziesz z cierpliwości!...
— Wzdłuż, wpoprzek, wukos pana Kleofasa...
— Jesteś impertynent!... jesteś człowiek bez wychowania! — wrzasnął pan Kleofas, i cisnąwszy na podłogę swego cennego Esmeraldosa, wybiegł jak oparzony z pokoju.
Pan Paweł, widząc to, odetchnął...
— I cóż ty, Jasiu... hę?...
— Trzeba być grzecznym! — westchnął ładny Jaś, któremu niewiadomo, czy opowiadanie pana Pawła, czy też dym pana Kleofasa, przywrócił naturalne blado-różowe rumieńce, na obliczu już od dwu lat pielęgnowanem za pomocą scyzoryka.