Trzej muszkieterowie (Dumas, 1927)/Tom II/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Trzej muszkieterowie
Wydawca Biblioteka Rodzinna
Data wyd. 1927
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX
BASTION ŚWIĘTEGO GERWAZEGO

Gdy d‘Artagnan stawił się na wezwanie, zastał trzech przyjaciół zebranych w jednym pokoju: Athos rozmyślał, Porthos wąsy podkręcał, Aramis modlił się z prześlicznej książeczki, oprawnej w błękitny aksamit.
— Na imię boskie! panowie — odezwał się — spodziewam się, że to, co usłyszę, warte jest zachodu, w przeciwnym razie uprzedzam, nie daruję wam tego; kazać mi przychodzić, zamiast zostawić w spokoju po nocy, spędzonej na szturmie do bastjonu, zdobyciu go i następnie zburzeniu... O! czemuż was tam nie było, panowie, gorącą mieliśmy rozprawę.
— Byliśmy gdzieindziej, tam nie było też wcale zimno — odpowiedział Porthos, podkręcając wąsa, właściwym sobie sposobem.
— Sza!... — rzekł Athos.
— Oho! — mówił d‘Artagnan, zrozumiawszy lekkie zmarszczenie brwi muszkietera — pokazuje się, iż mamy znów coś nowego.
— Aramis — zaczął Athos — byłeś podobno wczoraj na śniadaniu w oberży „Parpaillot?“
— Tak.
— Jakże ci się tam podobało?
— Bardzo niedobre jadłem śniadanie; onegdaj był dzień postny, a zastałem jedynie mięso.
— Jak to może być? — rzekł Athos — w porcie morskim nie mają ryb?
— Utrzymują — odparł Aramis, zatapiając się napowrót w modlitwie — że tama, którą każe wznosić pan kardynał, wypłasza je na pełne morze.
— Nie o to się pytałem — podjął Athos — pytałem, czy byłeś tam swobodny, czy nikt ci nie przeszkadzał?...
— Zdaje mi się, że oberża nie jest bardzo uczęszczana; tak, pewny jestem, że dla pogadania na osobności będzie nam wcale nieźle w „Parpaillot“.
— Idźmy więc do „Parpaillot“, bo tutaj ściany są, jak papier cienkie.
D‘Artagnan, obyty ze sposobem postępowania przyjaciela, a nauczył się poznawać ze słowa jednego, z gestu, ze znaku najmniejszego ważność okoliczności, wziął Athosa pod rękę i wyszedł z nim, nic nie mówiąc; Porthos udał się za nimi, gawędząc z Aramisem.
Spotkano w drodze Grimauda; Athos dał znak, aby się zbliżył. Grimaud, podług zwyczaju, usłuchał w milczeniu; biedny chłopak zapomniał już prawie mówić.
Przybyli do oberży „Parpaillot“; była siódma zrana; zaczynało świtać; trzech przyjaciół zadysponowało śniadanie i udało się do sali, gdzie, jak zapewniał gospodarz, nikt im nie przeszkodzi.
Na nieszczęście, złą godzinę wybrali na schadzkę; właśnie bębniono na poranny capstrzyk, każdy zrywał się po nocnym śnie, i, aby się wytrzeźwić i rozgrzać, przychodził wychylić miarkę w oberży; dragoni, szwajcarzy, gwardziści, muszkieterowie, lekka kawalerja — zmieniali się, jak w kalejdoskopie, ku wielkiemu zadowoleniu oberżysty, lecz wcale nie na rękę naszym przyjaciołom.
Odpowiadali też bardzo chłodno na powitania, zaczepki i żarty przybywających panów.
— Widzę już — odezwał się Athos — że dopytamy się tutaj jakiej dobrej awantury, a nie potrzebna nam wcale w tej chwili. D‘Artagnan, opowiedz nam, coś robił w nocy; my zaś później ci opowiemy.
— Czy w istocie — zaczął jeden z kawalerzystów, przestępując z nogi na nogę, ze szklanką wódki w ręce, którą cedził powoli — czy w istocie byliście na wałach tej nocy, panowie gwardziści? zdaje mi się, że mieliście na pieńku z roszelczykami?
D‘Artagnan spojrzał pytająco na Athosa, czy ma odpowiedzieć natrętowi, mieszającemu się nieproszenie do rozmowy, czy też nie.
— No, cóż — odezwał się Athos — czy nie słyszysz że pan de Busigny raczy przemawiać do ciebie? Opowiedz, co było tej nocy, kiedy panowie tego pragną.
— Podobno bastjon zdobyliście? — zapytał szwajcar, który pił rum kuflem od piwa.
— Tak, panie — odrzekł d‘Artagnan — mieliśmy ten zaszczyt; podłożyliśmy nawet pod jeden węgieł baryłkę prochu, który, wybuchając, wysadził go w powietrze, a reszta budynku została porządnie zachwiana.
— Któryż to bastjon? — zapytał dragon, trzymając zatkniętą na końcu szpady gęś, którą przyniósł, aby mu ją upieczono.
— Bastjon świętego Gerwazego, — odparł d‘Artagnan — z poza którego roszelczycy niepokoili naszych robotników.
— A ciepło tam było?
— O! i bardzo; straciliśmy pięciu ludzi, roszelczycy ośmiu czy dziesięciu.
— Sacrébleu! — wykrzyknął szwajcar, który pomimo obfitego repertuaru wymysłów w języku niemieckim miał zwyczaj kląć po francusku.
— Prawdopodobnie — przerwał kawalerzysta — zaraz dziś rano przyślą pionierów i naprawią bastjon.
— Tak, być może — dodał d‘Artagnan.
— Panowie! — odezwał się Athos — idźmy o zakład.
— A, tak! o zakład! — rzekł szwajcar.
— O jaki? — zapytał kawalerzysta.
— Czekajcie! — przerwał dragon, zasadzając szpadę, jak rożen, na hakach żelaznych, wbitych w mur komina — domyślam się, o co wam chodzi... Gospodarzu przeklęty! przynoś natychmiast patelnię, nie chcę stracić ani kropelki tłuszczu z tego szacownego ptaszka.
— Masz rację — dodał szwajcar — szmalec gęsi wyborny jest z konfiturami.
— Dobrze już — rzekł dragon, podstawiając patelnię. — Teraz zobaczymy, o co zakład idzie. Panie Athosie, słuchamy!...
— Tak, słuchamy!... — potwierdził kawalerzysta.
— Otóż, panie Busigny, zakładam się z tobą — rzekł Athos — że moi towarzysze, panowie Porthos, Aramis, d‘Artagnan i ja, zjemy śniadanie w bastjonie świętego Gerwazego i pozostaniemy tam przez godzinę, z zegarkiem w ręku, nie zważając na usiłowania nieprzyjaciela, aby nas stamtąd wysadzić.
Porthos i Aramis spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
— Czy wiesz? — szepnął d‘Artagnan do ucha Athosowi — że prowadzisz nas na niechybną śmierć.
— Większe daleko niebezpieczeństwo nam grozi — odrzekł Athos — jeżeli tam nie pójdziemy.
— Na honor! panowie — zawołał Porthos, rozwalając się na krześle i podkręcając wąsa — oto mi zakład, co się nazywa!...
— Przyjmuję — rzekł de Busigny — idzie tylko obecnie o ustanowienie stawki.
— Panów jest czterech — mówił Athos — i nas czterech; zatem obiad na ośmiu, przystajecie panowie?...
— Z ochotą — odparł de Busigny.
— Doskonale — dodał dragon.
— Zgadzam się — rzekł szwajcar. Czwarty słuchacz, milczący podczas całej tej rozmowy, i teraz skinął jedynie na znak zgody.
— Śniadanie dla panów gotowe — zawołał gospodarz.
— Przynieś je tutaj — rzekł Athos.
Oberżysta wykonał rozkaz. Athos skinął na Grimauda, wskazał mu duży koszyk w kącie izby i objaśnił gestem, że trzeba zawinąć mięso w serwety.
Grimaud domyślił się zaraz, że chodzi o śniadanie na świeżem powietrzu; wziął koszyk, zapakował mięso, dołożył butelki i cały pakunek przewiesił na ręce.
— Gdzie panowie spożyją swoje śniadanie? — zapytał gospodarz.
— Co ci do tego, — rzekł Athos — jeżeli ci zapłacę?...
I cisnął majestatycznie na stół dwa pistole.
— Czy dać reszty, panie oficerze?
— Nie; dodaj tylko dwie butelki wina szampańskiego, a reszta za serwety.
Gospodarz nie tak znów świetny interes zrobił, jak myślał z początku, nagrodził jednak sobie, kładąc do kosza wino andegaweńskie, zamiast szampańskiego.
— Panie de Busigny, — odezwał się Athos — czy pozwolisz nastawić swój zegarek podług mojego, albo mój podług twojego?
— Z chęcią — odparł zapytany, wyjmując z kieszeni od kamizelki przepyszny złoty zegarek, wysadzany brylantami — obecnie wpół do ósmej.
— Siódma i trzydzieści pięć minut — rzekł Athos — wiadomo teraz, że zegarek mój śpieszy się o pięć minut.
Skłoniwszy się zebranym, osłupiałym ze zdziwienia, czterej młodzi ludzie skierowali się ku bastjonowi świętego Gerwazego, za nimi postępował Grimaud z koszykiem, nie wiedząc, dokąd idzie, lecz przyzwyczajony do biernego posłuszeństwa, nie myślał i teraz wypytywać.
Dopóki znajdowali się w obrębie obozu, nie przemówili ani słowa; w dodatku chmara ciekawych szła za nimi, wiedząc o zakładzie i chcąc się przekonać, jak też nasi przyjaciele wybrną z powziętego zamiaru. Gdy minęli szańce obozowe i znaleźli się w czystem polu, wtedy d‘Artagnan, niewtajemniczony w zamiary przyjaciela, osądził, iż przyszedł czas dowiedzenia się prawdy.
— Teraz, kochany Athosie — rzekł — bądź łaskaw powiedzieć mi dokąd idziemy?...
— Widzisz dobrze — odparł Athos — że idziemy do bastjonu.
— Cóż tam robić będziemy?
— Wiesz przecie, że będziemy jedli śniadanie.
— Dlaczego nie w Parpaillot?
— Albowiem musimy o ważnych niesłychanie sprawach pogadać, a tam trudno mieć pięć minut spokojnych z tymi natrętami; wchodzą, wychodzą, kłaniają się, witają, zaczepiają... to nie do wytrzymania; tutaj przynajmniej — dodał Athos, wskazując bastjon — nikt nam chyba nie przeszkodzi.
— Zdaje mi się — rzekł d‘Artagnan, z roztropnością, nie czyniącą ujmy odwadze — zdaje mi się, iż moglibyśmy znaleźć jakie oddalone miejsce nad morzem...
— Gdzieby nas widziano naradzających się we czterech, a za kwadrans kardynał jużby wiedział przez szpiegów swoich, że spiskujemy...
— Tak, tak — rzekł Aramis — Athos ma rację; animae adventuntur in desertis.
— Pustynia byłaby bardzo dobra — odezwał się Porthos — lecz trzebaby ją znaleźć. Niema na świecie takiej pustyni, gdzieby ptak nie przeleciał ponad głową, ryba nie wyskoczyła ponad wodę, a królik nie wybiegł z kryjówki, a ja przypuszczam, że ptak, ryba, królik — wszystko to służy za szpiegów kardynała. Lepiej zatem dotrwać w naszem przedsięwzięciu, przed którem, coprawda, niepodobna się cofnąć bez wstydu; założyliśmy się, a nikt się nie domyśla, o co nam chodzi, wszyscy są pewni, że dla wygranej przez godzinę będziemy siedzieli w bastjonie. Albo nas atakować będą, albo nie. Jeżeli nam dadzą spokój, będziemy mieli aż nadto czasu do rozmowy, i nikt nas nie podsłucha, bo zaręczam, że ściany bastjonu uszu nie mają. Jeżeli zaś atak do nas przypuszczą, to i tak o interesach naszych pogadamy, a w dodatku, odpierając napaść, okryjemy się chwałą. Widzicie więc, że wszystko wychodzi na naszą korzyść.
— Tak — rzekł d‘Artagnan — lecz kula nas nie minie z pewnością.
— E! mój drogi — odparł Athos — wiesz dobrze, że nie te kule są najstraszniejsze, które pochodzą na wojnie od nieprzyjaciela.
— Zdaje mi się, iż na taką wyprawę trzeba było zabrać nasze muszkiety.
— Głupi jesteś, przyjacielu Porthosie; na co mieliśmy się obarczać nieużytecznym ciężarem?...
— Przydałby się wobec nieprzyjaciela kalibrowy muszkiet, ze dwanaście nabojów i woreczek z prochem.
— A czy nie słyszałeś, co opowiadał d‘Artagnan?
— Cóż on mówił? — zapytał Porthos.
— D‘Artagnan mówił, że przy szturmie tej nocy poległo kilku Francuzów i tyluż roszelczyków.
— Więc cóż z tego?
— Nie miano czasu ich obedrzeć, wszak prawda? było tam coś pilniejszego do roboty.
— Zatem?
— Zatem zabierzemy ich muszkiety, różki z prochem i naboje, zamiast czterech muszkieterów i dwunastu kul, będziemy posiadali strzelb najmniej piętnaście i ze sto pewnych wystrzałów.
— O, Athosie! rzekł Aramis — jesteś naprawdę wielki!
Porthos schylił głowę z uznaniem. D‘Artagnan tylko nie wydawał się przekonany.
Zapewne Grimaud podzielał obawy młodzieńca, bo, widząc, że idą prosto do bastjonu, o czem dotąd powątpiewał, pociągnął swego pana za połę ubrania.
— Dokąd idziemy? — zapytał giestem.
Athos wskazał bastjon.
— Ależ my tam skórę zostawimy — odpowiedział Grimaud na migi.
Athos wzniósł rękę i oczy ku niebu.
Grimaud postawił kosz na ziemi, usiadł i kiwał głową.
Athos wyjął pistolet z za pasa, obejrzał, czy dobrze nabity, odwiódł kurek i przyłożył lufę do ucha Grimaud‘a.
Grimaud zerwał się na równe nogi.
Athos pokazał mu, ażeby wziął kosz i szedł przodem.
Doszedłszy w ten sposób do bastjonu, czterej przyjaciele stanęli i zwrócili się przodem do obozu.
Przeszło trzystu żołnierzy rozmaitej broni zgromadziło się przed obozem; na boku stali: pan de Busigny, dragon, szwajcar i czwarty, który nic nie mówił.
Athos zdjął kapelusz, włożył na koniec szpady, podniósł do góry i powiewał nim w powietrzu.
Zebrani przed obozem zrobili tak samo, dodając jeszcze głośne „hurra!“, które aż do nich doszło.
Poczem zniknęli wszyscy czterej we wnętrzu bastjonu, gdzie ich już Grimaud wyprzedził.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).