<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł U pańskiej klamki
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
U pańskiej klamki.

Za czasów rzeczypospolitej krakowskiej i w kilka lat jeszcze potem Kraków był siedliskiem zubożałej arystokracyi. Oprócz kilku rodów bogatych, które tradycya i stosunki wiązały do miejsca, reszta żyła tu więcej z konieczności, bo ją nie było stać na wystawne życie w większych miastach. Nikt jednak nie był tak szczerym, żeby się przyznać, iż go tu ściągnęła taniość, która rzeczywiście była bajeczna. Za kilka tysięcy złotych polskich można było nabyć dom z ogrodem i nazwać go pałacem. Od trzymania powozów i koni cugowych uwalniała szczupłość miasta.Na tak niewielkiej przestrzeni powóz był zbytecznym, a jeżeli okazała się czasem potrzeba, to było parę powozów za możniejszych rodzin, któremi się w takich razach posługiwano tytułem znajomości lub pokrewieństwa. Te zamożniejsze rody podejmowały zarazem koszta balów,kuligów, które nieraz dochodziły do znacznej sumy, bo bez tych zabaw życie byłoby nudne, szczególniej dla takich ludzi, których jedynym celem życia było zabicie czasu. Nie było jeszcze wtedy w modzie, aby arystokratyczna młodzież starała się o posady w ces. król. Namiestnictwie, albo zajmowała profesorskie katedry. Karyera wojskowa przy milicyi krakowskiej nie nęciła także potomków rycerskich rodów; do przemysłu i instytucyj bankowych także nie rwali się, jak teraz. Cóż więc pozostawało? bawić się.
Bawiono się tez w przerozmaity sposób. Panowie w karty, damy w loterye fantowe, kwesty. koncerta, maskarady, których świetność zachowała się do dziś dnia w ustnych podaniach.
Złota młodzież miała także swoje rozrywki. O ulicę i jej opinię nie troszczono się wtedy wcale. Taki krawiec, szewc, lub inny jaki rzemieślnik, którego dziś, szczególnie podczas wyborów, kaptują sobie ukłonami, ściskaniem ręki — wtedy nie znaczył nic. Nazywano go aspan, albo częściej przez trzecią osobę: on i trzymano go za drzwiami.
Kraków był rajem dla uprzywilejowanych tylko. Na szczęście nie znałem już takiego Krakowa, — byłem dzieckiem jeszcze, kiedy dogasała sławetna rzeczpospolita krakowska, o życiu jej wiem tylko z opowiadań wiarogodnych ludzi. W czasie, kiedy przychodziłem do używania rozumu i jakiego takiego poglądu na świat, stosunki już się zmieniły. na dobre. Wśród napływowych żywiołów biurokratycznych, intelligencyi, mieszczaństwo krakowskie, szczególniej klasa rzemieślnicza, poczęła coraz śmielej podnosić głowy i dawać znaki samodzielnego życia. Arystokracya w tym napływie ludności znikła, nie znać jej było wcale.Herby jej nie imponowały przybyszom, traktowano ją bez czołobitności; dlatego też usunęła się z widowni, na której musiałaby podrzędną odgrywać rolę, i zamknęła się w salonach. Wiele ciekawych okazów z tej epoki konserwowało się przez długi czas w mieście; miałem sposobność poznać jeden taki cenny zabytek z czasów oligarchicznej rzeczypospolitej krakowskiej i przypatrzyć mu się dobrze, bo mieszkał w sąsiedztwie naszem. Nie był to żaden hrabia, żaden nawet jaśnie wielmożny, ale dostawszy się przez żonę do arystokracyi, nabrał poloru, przejął się. jej zwyczajami, upodobaniami. Był jej niedostępnvm satelitą i żył pożyczanem od niej światłem i pożyczanemi pieniędzmi.Był to poprostu dziad pański.
W salonach stanowił użyteczną figurę. Jemu powierzano konwojowanie panienek do kościoła, zabawianie starych grą w ekartę, opowiadaniem zabawnych anegdotek, załatwianie sprawunków. etc. Było to coś pośredniego między przyjacielem a służącym. Takich dziadów pańskich dużo gromadziło się w salonach arystokracyi krakowskiej; czepiali się oni majętnych protektorów, jak pasożytne rośliny i żyli ich sokami, a raczej ich pieniędzmi i protekcyą.Byli między nimi zrujnowani hrabiowie, kilku baronów, jako też osoby, które przez kolligacye wcisnęli się w wyższe sfery. Do tych ostatnich należał nasz sąsiad. Był on podobno zamłodu guwernerem w jakimś hrabskim domu, dokąd mu jego francuskie pochodzenie wstęp utorowało.Tam poznał się z jakąś daleką kuzynką hrabiego, panną na respekcie, niemłodą i nieładną, z którą jednak mimo to ożenił się, bo kolligacya z domem pochlebiała jego próżności i dawała mu nadzieję zrobienia kary ery; nadzieja go jednak zawiodła, bo łaska hrabiego skończyła się na skromnym fundusiku, i na tolerowaniu ich w salonie, gdzie ich traktowano protekcyonalnie. Pan Latour (tak się nazywał nasz sąsiad) i tem się zadawalniał; pobyt na salonach hrabiego w roli krewnego uszczęśliwiał go wielce i torował mu wstęp do innych domów arystokratycznych; zaklimatyzował się w nich tak dalece, że nawet po śmierci żony utrzymał się na tem stanowisku. Małoletni syn jego był tym węzłem, który go łączył z hrabskiemi domami. Bądźco — bądź, był to zawsze potomek z krwi pańskiej, któremu nie można było pozwolić zmarnieć i zordynarnieć w mieszczańskim stanie. Zajmowano się więc chłopcem, a tem samem i ojcem. Panie urządzały na nich loterye fantowe, posyłano im obiady, brano małego Latoura na przejażdżkę, pozwalano malcowi bawić się z dziećmi, w czem, obok litościwego serca, było wyrachowanie, bo malec, choć wychowany w Polsce, miał akcent jak prawdziwy paryżanin i mówił po francuzku tak, że panie nazywały go cudownem dzieckiem. Posyłano go sobie z salonu do salonu, jak uczonego szpaczka, albo papugę, i bawiono się nim; ojciec rósł w dumę z tego powodu i marzył o świetnej karyerze syna.
Bo do jakiegoż stanowiska nie mógł dojść chłopiec, który był kuzynem hrabiego, ulubieńcem wszystkich pań wielkiego świata i miał zdolności niepoślednie. Pobierał on nauki razem z synami hrabiego X. i celował pomiędzy nimi.
Był to rzeczywiście chłopak, pod każdym względem wyszczególniający się, bo i zdolny, i zręczny, i urodziwy. Wzrost, jak na swoje lata, piękny, postawa kształtna i buńczuczna, zuchwała, a twarz do malowania: oczy błękitne, trochę marsem dumnie patrzące, nosek zadarty, a usta pięknie zakrojone, wydęte nieco, znamionowały charakter silny. Pomimo tego, a może właśnie dlatego nie lubiliśmy tego panicza, bo traktował nas pogardliwie, z góry, nie chciał brać nigdy udziału w naszych zabawach i poprostu, ignorował nas. Także ojciec jego, choć wskutek swego finansowego położenia musiał mieszkać w otoczeniu mieszczańskiem, wśród ludzi, utrzymujących się z pracy rąk, zdaleka trzymał się od swoich współlokatorów, był dla nich grzeczny, ale ta grzeczność jego była zimna, otaczał się nią jak murem, który zbliżać się nie pozwalał. Nie nazywał nikogo w rozmowie, jeżeli mu taką kiedy prowadzić wypadało, tylko acan, aspan, wasan, a do stróżki, która go obsługiwała, odzywał się zawsze w trzeciej osobie.
Mieszkanie jego wyróżniało się takie od innych mieszkań. Zajmował tylko dwie stancyjki w oficynie, stancyjki nizkie i szczupłe; umiał je jednak tak przyozdobić różnemi gracikami, pochodzącemi przeważnie z darowizny, prezentów, że wyglądały jak pańskie pokoiki. Nieraz, kiedy stróżka, w czasie jego nieobecności robiła, porządki wtem mieszkanku, zaglądaliśmy tam z ciekawości; i dla nas, cośmy w domu rodziców widywali proste, drewniane sprzęty i mytą ’podłogę, te pokoiki wyfroterowane, świecące, te kotary, choć wypełznięte i stare, meble staroświeckie, wydawały nam się czemś tak wspaniałem, żeśmy z respektem gapili się na to wszystko przez uchylone drzwi i cudaśmy o tem w domu opowiadali.W istocie zaś był to zbiór starzyzny wszelkiego rodzaju. Gdy jaki sprzęt zawadzał w domu, zamiast go wyrzucić, lub sprzedać żydom, obdarowano nim protegowanego. To zachciało się odświeżyć sypialnię, stare więc kotary posyłano w prezencie „poczciwemu Latourowi.“ Wygrano na loteryi fantowej uszkodzony serwis posyłano go „biednemu Latourowi.“ W taki sposób dostawały mu się stare fajczarnie, obrazy, tak czarne od starości, że zdawało się na pierwszy rzut oka, iż przedstawiają noc, czarną jak smoła noc, gdy tymczasem był to jakiś portret, albo obraz religijnej treści, o czem obdarowany dopiero od właściciela się dowiedział, bo z samego obrazu poznać tego nie można było. Takie obrazy dawano mu z adnotacyą, że pochodzą od jakiego sławnego mistrza.Dostawały mu się stare krzesła uszkodzone, jako cenne antyki z czasów rokoko, potłuczone filiżanki z prawdziwie chińskiej porcelany, zegary, które nie chodziły, klatka z papugą, która zanadto drażniła nerwy pani i dlatego pozbyć się jej musiano, i mnóstwo książek, które poniewierały się po szafach arystokratycznych i nie wiedziano, co z niemi zrobić. Do tego dodać trzeba niezliczoną liczbę fotografij znajomych, które staruszek z czcią prawdziwie bałwochwalczą przechowywał w albumach i na ścianach w ramkach, wyciskanych ze skóry cielęcej. Słowem, mieszkanie naszego sąsiada wyglądało jak handel antykwarza, taka w niem masa nagromadzona była starzyzny wszelkiego rodzaju. A do wszystkich tych rupieci przywiązywał on ogromną wartość i wysoko je sobie cenił; i kiedy czasem stróżka utrąciła kawałek i tak już dobrze wyszczerbionej porcelany, albo gipsową ornamentykę na ramach obrazu, to i przez kilka dni gderał o to swoim słodko — cierpkim głosem.
Biedna Wojciechowa, kiedy jej już do żywego dokuczył tem gderaniem, gotowa była odkupić stłuczony przedmiot; ale stary utrzymywał, że gdyby całą swoję chudobę sprzedała, to nie byłaby w stanie wynagrodzić mu tej straty, bo oprócz przesadnej wartości, jaką każdemu gratowi nadawał, cenił je sobie także i dlatego, że z magnackiej pochodziły ręki.
Ubranie staruszka licowało bardzo z jego mieszkaniem, bo pochodziło także z darowizny, tylko mniej wyszarzane i poniszczone, często nawet dość świeże, gdy osobie, dla której było sprawiane, nie przypadło do gustu. I dziwna rzecz — nie tylko nie czuł się tem upokorzony, ale owszem dumny był, że dodzierał suknie cudze. Raz nawet, kiedy z powodu paltota, który dostał od hrabiego, wzięto go ztyłu za hrabiego samego, był tak ucieszony tą pomyłką, że sam wszędzie o niej rozpowiadał, przyczem oczywiście tajemnica darowanego paletota musiała wyjść na wierzch.
Ubierał się zawsze nadzwyczaj starannie. Nie dowierzając oczom i szczotce Wojciechowej, sam codziennie, przed wyjściem z domu, czyścił dokładnie swoje suknie, nie zostawiając na nich najmniejszej prószyny, najmniejszej plamki. Miał przeróżne środki na wywiabianie plam, niektóre tak niepachnące. że cały dom zapowietrzał niemi. Rękawiczki dla oszczędności sam pierał w domu i suszył je na sznureczku w oknie, a nawet niekiedy i sam je zszywał.Łatał swoję biedę jak mógł, żywił się wraz z synem mlekiem lub wodzianką, wyjąwszy obiadów, które, jak wspomniałem, dochodziły go z pańskiego stołu; ale na ulicę występował zawsze jak pan jaki-z miną senatora lub ministra, wygolony starannie, co wtedy było modą, i ubrany jak z igły.
Równie pokaźnie i miniasto wyglądał przy nim syn jego, co nas niezmiernie gniewało, bo wiedzieliśmy dobrze, że to ludzie z łaski żyjący; że gdyby nie żebranina po salonach, nie mogliby mieć nawet tego, co najbiedniejszy rzemieślnik, a mimo to nadymało się to aż strach, i udawało panów. Jako dzieci rodziców, którzy ciężko pracowali na kawałek chleba i nasze wychowanie, nienawidziliśmy instynktownie tych dziadów pańskich. Julek nawet, syn stolarza, który był trochę zawadyak, nieraz głośno objawiał to swoje niezadowolnienie i rzucał przechodzącym koło nas tym jegomościom wcale niepowabne przezwiska,między któremi „dziady pańskie“ dość często figurowało.
Jednak oni, czy nie słyszeli, czy udawali, że nie słyszą, pogardliwem milczeniem odpowiadali na zaczepki, co nas do irytacyi doprowadzało. Szczególniej gniewała nas harda mina młodego; który przechodził koło nas z nosem tak zadartym, jakby to był co najmniej królewicz jaki; nawet spojrzeć na nas nigdy nie raczył.
Raz jednak zauważyliśmy ze zdziwieniem, że ów panicz wracał do domu z miną nie tak napuszoną i pewną siebie, jak zawsze; był widocznie czemś mocno wzruszony i niespokojny; a kiedy Julek, podług swego zwyczaju, zawołał za nim: dziad pański, obejrzał się nagle, jakby go kto gwałtownie szarpnął ztyłu, twarz jego różowa i delikatna zapłonęła naraz szkarłatem, poruszył się, jakby chciał rzucić się na Julka, ale coś go wstrzymało, zakrył tylko twarz rękoma i pobiegł szybko na górę.
W jakiś czas potem przyszedł ojciec jego; był także czegoś mocno wzruszony, bo się trząsł cały, jak w febrze, a twarz miał bladą, trupio bladą. Dziecinna ciekawość pociągnęła nas za staruszkiem aż na schody. Niezadługo usłyszeliśmy pomiędzy ojcem i synem żywą rozmowę, z których tylko pojedyńcze słowa nas dobiegały. Ojciec z początku gniewał się i łajał, potem nakłaniał syna do czegoś, wreszcie prosił nawet; ale ten na wszystko odpowiadał albo uporczywem milczeniem, albo krótkiem: nie, nigdy.
— Dla własnego szczęścia twego, dla mnie powinieneś to zrobić — prosił ojciec.
— Nie, nigdy — odrzekł syn — dosyć tego upokorzenia. Nie ja jego, ale on mnie przeprosić winien za to, Taka hańba, Boże, Boże!.
Tu głos syna rozmięknął od płaczu, którym wybuchnął nagle. Potem słyszeliśmy jak coś sztuknęło o podłogę, niby kolana, i głos syna rzewny, pokorny dał się słyszeć:
— Na Boga, ojcze, dość tego upokorzenia — potrafimy pracować — niewiele nam potrzeba.
I długo w podobnym tonie mówił, na co stary swoim cichym a dosadnym głosem odrzekł:
— Przewróciło ci się w głowie; sam nie wiesz, czego ci się chce. Potém coś mówił o karyerze, o pozycyi w świecie, a zakończył podniesionym tonem:
— Przeprosisz i koniec!
— Nigdy! — odezwał się z mocą młody.
— Wydziedziczę. Niechcę cię widzieć więcéj.
Z tych urywanych słów niewiele mogliśmy zrozumieć. Dopiero służący, który na drugi dzień przyszedł z obiadem, wygadał się przed Wojciechową, że wczoraj w domu hrabiego X. zrobiła się awantura straszna.
Młodzi panicze pokłócili się o coś między sobą. Przyszło do tego, że syn hrabiego w pasyi wyrzucać począł młodemu Latourowi, iż żyje z ich łaski, i nazwał go pogardliwie dziadem pańskim, za co młody Latour dał mu policzek, Awantura ta oburzyła niesłychanie Latoura, któremu w tej chwili więcej chodziło o łaskę pańską, niż o syna, bo nie mógł sobie wystawić życia poza salonami, bez protekcyi i faworów możnych, To też ledwie nie na klęczkach przepraszał za ten nierozważny postępek syna, który przypisywał jakiemuś niewytłómaczonemu obłędowi. Sądził, że łatwo nakłoni syna do przeproszenia; ale trafił na opór, którego się nie spodziewał.
Syn ani chciał słyszeć o przeproszeniu, uważając, że to on raczej został obrażony; prosił dalej ojca, aby nie narażali się więcej na podobne upokorzenie, żyjąc z łaski, ale raczej, aby pracowali, poprzestając na matem a własnem utrzymaniu. Każdego innego ojca słowa takie wzruszyć, a może i rumieńcem wstydu oblaćby musiały, czułby się dumnym z syna, który je wypowiedział; ale stary Latour tak już zatracił poczucie godności, że w prośbie syna widział tylko szaleństwo, nierozwagę młodzieńczą, głupotę, która go do żywego oburzała. Szaleństwem mu się wydawało porzucać wygodny sposób życia, jaki dotąd prowadzili, pracować na utrzymanie, jak pierwszy lepszy człowiek z gminu, wyrzec się dobrowolnie obcowania z osobami wyższego świata, i dlatego nakłaniał syna, aby nie deptał samochcąc nogami swego losu.
Takie postępowanie nazywał umiejętnością życia.
Kilka dni trwało to pasowanie się dwóch sprzecznych charakterów, ojca i syna, którzy, jakkolwiek tak blizkiemi węzłami złączeni, duszami stali od siebie daleko i nie rozumieli się wzajemnie. Nareszcie, po kilku dniach, dowiedzieliśmy się za pośrednictwem Wojciechowej, że młody Latuor gdzieś znikł z domu. Nie zabrał ze sobą nic, zupełnie nic, uciekł tylko w tem ubraniu, które miał na sobie, a ojcu zostawił list jakiś. — Co było w tym liście, tego Wojciechowa już dowiedzieć się nie mogła; mówiła tylko, że stary, po przeczytaniu listu, rzucił go do kosza i mruknął pod nosem: Głupiec!
Tego dnia jeszcze ubrał się starannie, staranniej niż zwykle i poszedł-zapewne przeprosić za głupstwo, jakiego się syn dopuścił, i polecić się nadal opiece. Chcąc uratować siebie, musiał nie oszczędzać syna.
Co do nas, młody Latuor przez swój postępek zyskał w naszych oczach i podniósł się bardzo i jakkolwiek nie lubiliśmy go poprzednio za jego hardość i pańskie miny, to teraz spodobał nam się za to, że miał ambicyę.
Niedługo potem rodzice moi wyprowadzili się z domu, gdzie mieszkał stary Latour; widywałem go więc odtąd tylko czasami; to w powozie z jaką starą damą, której towarzyszył na spacery, lub do teatru, piastując na kolanach jej ulubioną charciczkę i trzymając okrycie; to pieszo chodzącego po sklepach za sprawunkami swoich protektorek.Raz nawet w teatrze zaczepił mnie, choć byłem mu całkiem nieznany, aby się zapytać, kto były te damy, w których loży siedziałem. Odpowiedziałem mu nie bardzo grzecznie na tę niedyskretną ciekawość, co go jednak wcale nie obraziło, i poszedł spytać się o to samo kogo innego.
Nie pominął żadnego zaproszenia, choćby tylko dla formy zrobionego; łaził od salonu do salonu nawet wtedy, kiedy zdrowie mu nie dopisywało. Uważałby sobie za zbrodnię opuścić jaki raut, herbatkę, lub większą zabawę. Wszędzie stawiał się punktualnie jak zegarek i tak się przyzwyczajono do jego widoku, że stał się prawie niezbędnym sprzętem w każdym domu. Nazywano go tam poufale: poczciwy Latour, stary Latour, nawet „nieoceniony Latour“, stosownie do usposobienia i humoru; a on był tak uszczęśliwiony temi oznakami dobroci, którą mu na zimno wraz z przekąskami do herbaty podawano, że nie oddałby tego za Bóg wie jakie dostatnie utrzymanie, podane innemi rękoma!
O synu jego nic dowiedzieć się nie mogłem, gdzie się obraca, czy żyje. To pewna, że z ojcem go nigdy nie widziałem. Mówiono, że chodził do szkól we Lwowie, że utrzymywał się z lekcyj i do ojca pisał, zaklinając go, aby, porzuciwszy swoich dobroczyńców, przyjeżdżał do niego, gdyż może zapracować tyle, że obydwa dostatnio wyżywić się będą mogli; ale ojciec głuchym był na te prośby syna — tak zasmakował w dziadowskim chlebie.
Z czasem jednak położenie jego musiało się pogorszyć, bo widywałem go później wprawdzie czysto, ochędożnie,ale bardzo licho odzianego. Surdut tabaczkowy, zadługi w stanie, był od starości i od ciągłego widać czyszczenia tak wytarty, że nitki na nim porachować można było. Cylinder zaobszerny świecił się wprawdzie, ale więcej z tłustości i od ciągłego prasowania, którem staruszek usiłował wygładzić jego zmarszczki i zgięcia. Rękawiczki i buty także nosiły ślady starości i zniszczenia, co napróżne starał się ukryć. Bieda, jaka wynurzała się z jego powierzchowności, była tem smutniejsza, że widać w niej było pretensye do udawania elegancyi. Łachman żebraka mniej przykre robi wrażenie, bo się otwarcie przyznaje do nędzy.
Staruszek powoli, stopniowo schodził do tej nędzy. Protektorowie jego dawni wymierali jeden po drugim, Latour każdego z nich odprowadzał do grobu, coraz więcej chylący się ku ziemi i coraz bardziej zwiędniały, jak liść jesienny; w końcu umarła dobrodziejka, która mu przysyłała obiady. Nikt jakoś inny nie domyślił się, żeby ją zastąpić;
trzeba było samemu upomnieć się o to, nie chcąc umrzeć z głodu; a odkąd zaczął prosić, narzucać się, odtąd towarzystwo jego stawało się coraz uciążliwsze; unikano go, pomijano w zaproszeniach, a wreszcie odsyłano z prośbami do instytucyj publicznych dobroczynnych. Dostawał wsparcie z funduszu, przeznaczonego dla wstydzących się zebrać; z jakiegoś balu dla ubogich dostała mu się także parę razy mała zapomoga; ale to był tylko chwilowy ratunek, który nie zabezpieczał go dostatecznie od niedostatku. A tu przychodziła starość coraz więcej zgrzybiała, niedołężna, bezsilna; wreszcie przyszła choroba, i to choroba powolna, ze wszystkiemi dolegliwościami starego wieku, która wyczerpała cierpliwość dobroczynnych dam. Z początku niektóre z nich wstępowały po drodze odwiedzić „chorego Latoura”, niektóre litościwsze nadsyłały resztki rosołu, kawałek kurczęcia i trochę starego wina, niedopitego ’Przy stole, dla wzmocnienia zdzieciniałego staruszka; ale gdy choroba przewlekała się na czas nieograniczony, uwolniono się od niego, posyłając go do szpitala.
Wtedy dopiero staruszek, opuszczony przez tych, których się czepiał całe życie, przypomniał sobie że ma syna i napisał, aby przybył i zabrał go do siebie, bo szpitala bał się.
Syn pośpieszył co tchu na wezwanie ojca; ale zdążył zaledwie ucałować ręce umierającego i odebrać od niego ojcowskie błogosławieństwo. Pogrzeb wyprawił mu wspaniały, bo zmarły życzył sobie być pochowany z wielką pompą i paradą; była to ostatnia słabostka. Dawni protektorowie, dowiedziawszy się o zgonie „ukochanego Latoura”, wysłali za konduktem kilka powozów swoich; ale żaden osobiście nie był na pogrzebie. Tylko garstka tych,co z nieboszczykiem mieszkali kiedyś pod jednym dachem, szła za trumną, i kilkunastu biedaków, którzy na pogrzeby chodzą jedynie dla zyskania woskowej świecy. Ci ostatni już od wrót cmentarza zawrócili do domu, chowając starannie pod odzieżą niezapalone nawet całkiem świece. Sami prawie księża doprowadzili ciało do samego grobu, zkąd, po odśpiewaniu Salve Regina, prędko wrócili do domu.
Nad świeżą mogiłą, nawpół przysypaną ziemią, został tylko jeden człowiek, i modlił się i płakał za zmarłym. Był to jego syn.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.