U stóp puebla/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | U stóp puebla |
Pochodzenie | cykl Szatan i Judasz |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ani nam przez myśl nie przeszło wracać do tego miejsca rzeki Canadian, gdzie rozstał się z Indjanami Jonatan Melton, — byłaby to niepotrzebna strata czasu. Trzymaliśmy się raczej, o ile teren pozwalał, linji powietrznej do Albuquerque. W drodze nie przytrafiła się żadna godna uwagi przygoda. Czwartego dnia wieczorem stanęliśmy u celu.
Miasto Albuquerque bierze swą nazwę od księcia Albuquerque, który był ongi wicekrólem Meksyku. Albuquerque oznacza biały dąb[1]. Miasto składa się właściwie z dwóch dzielnic, wcale do siebie niepodobnych i oddzielonych obszerną, niezabudowaną przestrzenią. Stara dzielnica hiszpańska zachowała w czystości dawny charakter kastylski i nigdzie chyba nie przeciwstawia się tak wyraźnie współczesnemu amerykanizmowi. Nowe zaś Albuquerque ma wygląd zwykły miast amerykańskich, wyrosłych jak grzyby po deszczu. Marne, niebrukowane ulice i zaułki z drewnianemi chodnikami dla przechodniów. Budynki drewniane, oblepione sklepami i szynkami wszelkiego rodzaju. Całe miasto leży na prawym brzegu Rio Grande del Norte, na lewym zaś wielka wieś Atrisco.
Można było nawet nie wiedzieć, że zbiegowie wyznaczyli sobie spotkanie w salonie Plenera, aby ich szukać nie w hiszpańskiej, lecz amerykańskiej dzielnicy. Nie uważaliśmy za właściwe odrazu w trzech odwiedzić ów zakład. Zajechaliśmy do innego t. zw. hotelu, który bynajmniej nie był godny tej nazwy. Zostałem tu wraz z Winnetou, Emery zaś pojechał wprost do Plenera. On najmniej ściągał na siebie uwagę. Poleciliśmy aby nie narzucał się swą powierzchownością, ale zato tem gorliwiej zasięgnął języka.
Był już, jak rzekłem, wieczór, gdyśmy przyjechali. Znużeni podróżą, zamierzaliśmy się wcześnie położyć. Gdy przy kolacji oznajmiłem to posługaczowi, odezwał się:
— Bardzo niesłusznie, gentlemans! Powiadam wam, że Albuquerque jest ponurem gniazdem i skoro się tu nastręcza sposobność, to należy z niej stanowczo skorzystać, zamiast się kłaść do łóżka.
— Cóż takiego? Jest pan wprost wzruszony, master!
— Bo też jest czem się wzruszać! Gdybyście tylko zobaczyli naszą Hiszpankę, sir!
— Widziałem już wiele Hiszpanek. Cóżto za jedna?
— Śpiewaczka. Powiadam panu, całe Albuquerque szaleje za nią. Chciała tylko raz jeden wystąpić, ale powodzenie było tak ogromne, że zdecydowała się dać jeszcze dwa wieczory.
— Jak się nazywa ta niezwykła śpiewaczka?
— Pajaro.
— Pięknie brzmiące nazwisko!
— Prawdziwe hiszpańskie. To rodowita Kastylka, aczkolwiek nadewszystko lubi śpiewać niemieckie pieśni.
— Jakto? Hiszpanka, śpiewająca niemieckie pieśni?
— Tak. Czy to pana dziwi? Jeśli nie lubi pan pieśni niemieckich, to dlatego, że pan nie słyszał, jak śpiewa je sennora Marta Pajaro. A warto również posłuchać jej brata skrzypka! Powiadam panu, że nie znam takiego drugiego wirtuoza, jak ten Francisco Pajaro!
— A więc Marta Pajaro i Francisco Pajaro? Zaciekawiłeś mnie pan naprawdę. Może się zdecyduję pójść ich posłuchać. Gdzie się odbywa koncert?
— W salonie naprzeciwko. Bilety wszystkie rozsprzedane, wykupione i rozchwytane. Tylko ja mam jeszcze kilka. Miejsce kosztuje właściwie dolara — jak mi pan zapłaci dwa, to panu sprzedam.
— Ach, chce pan zarobić sto procent! Niech tam! Daj pan dwa bilety.
Czytelnik zapyta chyba, dlaczego kupiłem bilety, mimo podwójnej ceny? Z łatwo zrozumiałego powodu: Pajaro znaczy ptak, po niemiecku Vogel. Rodzeństwo miało imiona Marta i Franciszek. Czyż nie nasuwali się na myśl moi starzy znajomi-rodacy, których sprawy spadkowe zagnały mnie i Winnetou do Egiptu i Tunisu, a teraz znów sprowadziły do Ameryki? Hiszpanka, śpiewająca pieśni niemieckie, — zjawisko nieco osobliwe. Raczej należało przypuścić, że śpiewaczka jest Niemką i że tu, w New-Mexico przybrała nazwisko hiszpańskie. Podzieliłem się domysłami z Winnetou, który zmiejsca zgodził się pójść na koncert.
Do rozpoczęcia mieliśmy pół godziny, trzeba więc było się śpieszyć. Posługacz hotelowy nie skłamał, przynajmniej co się tyczy publiczności. Salonem była buda, sklecona z desek, tak wielka, że mogła pomieścić sześćset osób, a jednak tylko nieliczne krzesła w ostatnich rzędach były wolne. Tam się usadowiliśmy.
Po kilku minutach wszystkie miejsca zostały zajęte. Przybywało jednak coraz więcej ludzi i zapełniało przejścia. Scenę stanowiło podjum, na którem stał fortepian.
Niebawem wstąpili na podjum oboje artyści. Tak, to byli oni, Franciszek Vogel i jego siostra. Franciszek trzymał skrzypce, ona zaś siadła do fortepianu. Zagrał jakiś brawurowy opus — stwierdziłem w jego grze znaczne postępy. Martę widziałem z profilu. Rozwinęła się już całkowicie i wypiękniała. Cierpienia i troski ostatnich lat uduchowiły jej twarz i nacechowały piękne rysy bolesną powagą, która mnie przepełniła żałością. Skończywszy pierwszy numer, oboje ukryli się za zasłoną.
Drugi numer był popisem Marty z akompanjamentem Franciszka. Śpiewała hiszpański romans, śpiewała tak pięknie, że musiała pieśń powtórzyć. Marta nie uciekała się do tanich efektów toaletowych — nosiła długą czarną suknię, wysoko podpiętą pod szyję. Jedyną ozdobą była róża we włosach. Rodzeństwo popisywało się naprzemian lub razem.
Marta zaśpiewała dwie pieśni góralskie, hiszpańską serenadę, poczem nastąpiła wspaniała pieśń niemiecka: Widziałem cię raz tylko jeden.
Większość publiczności nie rozumiała tekstu, a jednak zabrzmiał tak huczny poklask, że budynek nieomal zatrząsł się w posadach. Śpiewaczka musiała bisować dwie strofy.
Winnetou oczywiście poznał Franciszka Vogla. Zapytał mnie:
— Czy mój brat nie pójdzie dowiedzieć się ich adresu? Musimy wszak z nimi pomówić.
Miał słuszność. Artyści występowali po raz ostatni. Być może, jutro już mieli odjechać. Trzeba się było z nimi porozumieć. Podniosłem się, by do nich podejść. Musiałem się przedzierać przez tłum widzów, skupionych w przejściu, czem zwróciłem na siebie uwagę. Nagle usłyszałem przerażony, cichy okrzyk:
— All devils! To Old Shatterhand!
Obejrzałem się i zobaczyłem dwóch osobników, noszących szerokie sombreros. Z pod olbrzymich rond widać było tylko ciemne brody. Widząc, że ich obserwuję, odwrócili się w przeciwną stronę. To mnie zastanowiło. Niestety, głośno wymówione imię zwróciło na mnie mnóstwo spojrzeń. Mocno zażenowany, przedzierałem się dalej.
Artyści podczas pauz ukrywali się za zasłoną. Dotarłszy do niej, zapytałem po niemiecku:
— Czy wolno wejść znajomemu?
Uchylono zasłony. Wszedłem i stanąłem wobec Voglów.
— Kto — kto — jakże — — pan, to pan? — zapytał Francisco z oszołomieniem, cofając się o dwa kroki.
— Panie doktorze! — krzyknęła niemal Marta.
Miałem wrażenie, że się zachwiała na nogach. Wyciągnąłem ręce, aby ją podtrzymać. Uchwyciła moją dłoń, ucałowała, zanim zdołałem zapobiec, i wybuchnęła głośnym łkaniem. Doprowadziłem ją do krzesła, posadziłem łagodnie i rzekłem do Franciszka:
— Jakże się cieszę, że was widzę! Mam wam do powiedzenia wiele ważnych rzeczy, ale nie będę teraz przeszkadzał. Podajcie mi swój adres.
— Ostatni dom przedmieścia, nad rzeką, — odpowiedział.
— Czy będę mógł was odprowadzić do domu po koncercie?
— Ależ tak, tak, bardzo pana prosimy!
— Dobrze. Zajdę tu po was. Jest ze mną Winnetou.
Marta ukryła twarz w rękach i płakała. Aby swą obecnością nie spotęgować jej podniecenia, wróciłem do audytorjum. Mijając miejsce, gdzie poprzednio wymieniono moje nazwisko, chciałem się uważnie przyjrzeć obu nieznajomym, ale krzesła ich były już puste. Uciekli. Bodajbym nie odszedł był od nich!
Dopiero po dłuższej pauzie wyszła na podjum para artystów. Marta musiała się uspokoić. Franciszek zagrał utwór koncertowy, poczem ona śpiewała. Już się nawet uciszył grzmot oklasków, a jeszcze publiczność zachwycona i porwana niechętnie opuszczała salon. Sporo czasu minęło, zanim sala się opróżniła.
Winnetou wyszedł wraz z tłumem, zostawiając mnie samego z rodzeństwem Vogel. Byłem z tego rad, gdyż rozmawialibyśmy po niemiecku i Winnetou nicby nie rozumiał. Skoro uznałem, że już nikt z pośród oczarowanych słuchaczy nie będzie się narzucał śpiewaczce z wyrazami hołdu, rozchyliłem zasłonę. Po krótkiej chwili milczenia podałem jej ramię i opuściliśmy lokal. Franciszek został, aby załatwić rachunki z gospodarzem.
Niebo wieczorne miało ten dziwny kolor, właściwy firmamentowi Nowego Meksyku, gdzie często przez cały rok nie pada kropla deszczu. Aczkolwiek księżyc nie świecił, było widno, niemal jak za dnia. Dom, który oboje rodzeństwo zamieszkali na krótki czas pobytu w Albuquerque, wznosił się wpobliżu rzeki. Gospodyni, Hiszpanka, była wdową. Marta nie chciała ulokować się w tutejszych gospodach, które wprawdzie noszą nazwę hoteli, lecz nie posiadają żadnych wygód, a są bardzo drogie i, co najważniejsza, skupiają wszelką zbieraninę istot, zagrażających nietylko wygodzie i spokojowi, lecz osobistemu bezpieczeństwu.
Wąska, wydeptana ścieżka zaprowadziła nas nad brzeg rzeki. Przez krzaki nadbrzeżne widać było, obrastające rzekę, gęste sitowie. Gospodyni otworzyła drzwi. Oczekiwała powrotu rodzeństwa, to też wielce była zdumiona, gdy zobaczyła lokatorkę w towarzystwie obcego mężczyzny. Ale, nic nie mówiąc, oświetliła wąskie schody, prowadzące na piętro, gdzie w trzech pokojach mieszkali Voglowie. Domy z takiemi piętrami są nader rzadkie w Albuquerque. Gospodyni, zapaliwszy lampy, wyszła, uprzednio jednak upewniła się, że brat Marty wkrótce przyjdzie.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie. Trzeba było mówić, zacząłem więc:
— Wie pani naturalnie, że Franciszek odwiedził mnie w Europie i poinformował o waszej sytuacji?
— Tak. To ja dodałam mu odwagi, aby się zwrócił do pana.
— Aż odwagi?
— Rozumie się. Mniemał, że się pan nie zechce nami zająć po tem wszystkiem, co zaszło.
— W takim razie, niestety, nie myśli o mnie tak, jakbym sobie tego życzył. A zresztą, to Winnetou skierował was do mnie.
— Tak. Bóg nam zesłał tego złotego człowieka. Wydźwignął nas z nędzy i tylko dzięki jego poparciu mogliśmy rozpocząć tournée koncertowe.
— Jak się wam opłaca?
— Wyśmienicie! Pierwszy nasz występ spotyka się zwykle z rezerwą, potem publiczność domaga się parokrotnego powtórzenia koncertu.
— A teraz dokąd jedziecie?
— Do Santa Fé i dalej na Wschód.
— Aha! Nie jest już pani zadowolona z dotychczasowego powodzenia — chcesz zostać miljonerką!
Z opuszczonemi oczami, z wyrazem głębokiej powagi odezwała się:
— Miljonerką? O, nie chciałabym po raz drugi być nią, w każdym razie za tę cenę, jaką już raz musiałam zapłacić. Przekonałam się aż zbyt prędko, że byłam tylko olśniona bogactwem. — Mówi pan o mojem powodzeniu? Niech pan nie sądzi, że ono mnie upaja! Wie pan, że już wówczas wolałam śpiewać w domu, niż przed publicznością. Nie marzyłam bynajmniej o przyszłości śpiewaczki, którą może słuchać każdy, kto zapłacił za bilet. O wieleby mi było lepiej, gdyby mnie wówczas nie odkrył kapelmistrz. Zaopiekował się mną, wszak nie mogłam się temu przeciwstawić. Gdyby tego nie uczynił, pozostałabym nadal biedną hafciarką i — —
Nie dokończyła zdania. Ponieważ się nie odzywałem, podjęła:
— Byłabym może szczęśliwsza, albo, co więcej, zostałabym nadal tak szczęśliwa, jak byłam podówczas.
— Mam nadzieję, że nie zalicza się pani do osób nieszczęśliwych!
Odemknęła powieki, w zamyśleniu wpatrzyła się w przestrzeń ponad moją głową i rzekła:
— Czem jest szczęście i nieszczęście? Nie należy mieszać szczęścia z wiecznie trwającą radością, a nieszczęścia z nigdy nie ustępującym bólem wewnętrznym. Ale jeśli mnie pan zapyta, czy jestem — zadowolona, wówczas odpowiem panu tak, skoro się do tego... zmuszę.
Rozmowa przybierała obrót nieco męczący. Dlatego ucieszyłem się, kiedy wrócił Franciszek. Przyniósł jakieś zawiniątko. Złożywszy na stole, podał mi rękę i rzekł:
— Serdecznie pana witam, panie doktorze! Któżby mógł przypuszczać! Oniemiałem ze zdumienia, ale i radości, gdy pana ujrzałem. Ale teraz uczcimy nasze spotkanie. Przyniosłem coś w tym celu. Odgadnijcie, co!
— W każdym razie wino?
— Tak, ale jakie? Oto przeczytaj pan!
— Riedesheimer Berg — przeczytałem.
— Tak — rzekł, śmiejąc się i podsuwając mi pod oczy flaszkę. — A teraz dziwi się pan bardzo?
— Nie, wcale nie. Raczej się gniewam.
— Dlaczego?
— To wino nie jest prawdziwe.
— Z początku skosztujemy!
— Niekoniecznie, gdyż nawet etykieta jest podrobiona. Miejscowość nazywa się Rüdesheim, a nie Riedesheim.
— Ach! — krzyknął rozczarowany, oglądając uważniej etykietę. — Tego nie zauważyłem.
— Gruby byk ortograficzny! Jeśli etykieta została tu wydrukowana, to tem bardziej wino tutaj było tłoczone. Ileż pan zapłacił za flaszkę?
— Piętnaście dolarów.
— Za dwie?
— Za jedną!
— Tak, to jeszcze uchodzi! Bywają Rüdesheimery, które na miejscu więcej kosztują. Można jeszcze przeboleć stratę trzydziestu dolarów. A więc skosztujmy!
Napełnił trzy szklanki. Trąciliśmy się i podnieśli szklanki do ust. Voglowie już po pierwszym hauście zrobili miny niezbyt radosne. Ja wcale nie piłem, gdyż zapach mi wystarczył. Była to zbutwiała polewka z octu i rodzynków.
— Niech się pan tem nie przejmuje — rzekłem. — Nie przyszedłem do was, aby się upić. Odsuń pan tę lurę i siadaj! Pomówimy o czemś ważniejszem.
— Tak, o pańskich czynach w Egipcie! — rzekł, oglądając mnie z zaciekawieniem. — Zadanie jest ponad siły. Jestem przekonany, że nic pan nie wskórał. Nawet najmądrzejszy człowiek na świecie nie potrafiłby odnaleźć poszukiwanego przy tak nielicznych i mglistych poszlakach.
— Hm! We mgle nieraz wpadają na siebie ludzie, którzyby się podczas pogody nigdy nie spotkali!
— Jak — co?! Co pan powiedział? To ma znaczyć, że pańska podróż nie była jednak daremna?
— To ma znaczyć, że zmuszę pańską siostrę do czegoś, co, jak się zdaje, jest jej nader niemiłe.
— Mianowicie?
— Twierdziła poprzednio, kiedy pana tu nie było, że nie ma chęci zostać znów miljonerką.
— Miljonerką? Czy do tego właśnie chciałby ją pan zmusić?
— Tak. Mówię z całą powagą.
— To byłoby więcej niż dziwne, więcej niż cudowne! — zawołał, zrywając się z miejsca.
Marta wpatrzyła się we mnie uważnie, ale nadal milczała.
— Nic cudownego niema w tej całej sprawie — rzekłem. — A dziwne jest tylko to, żeśmy jeszcze jej nie zlikwidowali.
— A więc niech pan odrazu przystąpi do rzeczy! Wyraził pan swego czasu przekonanie, że towarzysz Smalla Huntera jest oszustem i nazywa się Jonatan Melton.
— I tak jest istotnie.
— Czy spotkał go pan?
— Tak, jak również Smalla Huntera. Jednego martwego, drugiego żywego.
— Którego?
— Meltona. Smali Hunter nie żyje.
— Mój Boże! A więc jesteśmy spadkobiercami ogromnego majątku!
— Miljonowego! — dodałem.
Schwycił się za głowę i rzekł:
— Ktoby chciał uwierzyć! Co za radość! Chociażby przez wzgląd na rodziców! Teraz czuję, że z radości można umrzeć, lub zwarjować. Podejdź-że pan, podejdź! Muszę pana uściskać, człowieku, jedyny, jedyny!
Chciał mnie podnieść z krzesła. Oparłem mu się i, aby ukrócić radosne wzruszenie, rzekłem:
— Niech się pan uspokoi! Sprawa nie doszła jeszcze do takiego punktu, aby można było zwariować z radości. Tak, to prawda, żeście spadkobiercami, ale spadku już niema. Jonatan Melton zdmuchnął go wam z przed nosa.
— O niebiosa! A więc kurator masy spadkowej, Fred Murphy, wydał mu spadek?
— Tak — odpowiedziałem i wyjaśniłem okoliczności tej afery.
— A więc Melton musi natychmiast zwrócić wszystko! Gdzież jest ten szubrawiec? Bezzwłocznie jadę go odszukać i zmusić do zwrotu majątku!
Mówiąc to, przyjął tak groźną postawę i tak wściekłą minę, że Melton, gdyby tu siedział, na pewnoby struchlał z przerażenia.
— Jakże! — dodał, gdy nie odpowiadałem. — Gdzie jest ten łajdak?
— Tu, w Albuquerque, — odpowiedziałem spokojnie.
— Co? Tu — w — Albuquerque?
— Tak. Czy pan nie rozumie? Wszak wyruszyłem w świat, aby zdemaskować tego człowieka. Nie schodziłem z jego tropu — a zatem, skoro tu jestem, nietrudno odgadnąć, co mnie sprowadziło.
— Ach, tak! To istotnie prawda! A więc tutaj jest, tutaj! Będę — —
— Stój! — krzyknąłem, gdyż podbiegł już do drzwi. — Poczekajże chwilę! Wszak Melton nie stoi na schodach, aby panu poczciwie wpaść w objęcia. Miałem na myśli, że albo jest tutaj, albo, co najmniej, był tutaj, i to niedawno — najwyżej przed dwoma dniami.
— My tu bawimy od dłuższego czasu, i nie mieliśmy o tem pojęcia! Nie wie pan, czy jeszcze jest tutaj, czy już go niema? Więc nie mógł się pan dowiedzieć, do jakiego hotelu zajechał?
— Owszem, dowiedziałem się. Prawdopodobnie zajechał do saloon Plenera.
— Do Plenera! Bywałem tam kilka razy dziennie Kto wie, czy nie siedziałem z nim przy jednym stole!
— Możliwość taka istnieje!
— I nic nie wiedziałem! Ale to nie mola wina, gdyż nie miałem o tem wszystkiem najmniejszego pojęcia! Pan, pan, pan jest w tem winien! Trzeba było odrazu o niego pytać, skoro tylko przybyłeś do Albuquerque!
— Pytać? Ani mi się śniło! Chętnie przyjmę, na siebie tę przewinę, że byłem ostrożny. Czy mogłem się pokazać? Gdyby mnie zauważył, odrazuby stąd drapnął.
— To prawda. Wybaczy pan! Te miljony całkiem mi rozum zaćmiły.
— Niech się pan skupi. Może pan być przekonany, że nie zaniedbam sprawy. Melton narobił nam wiele kłopotów. Wymykał się wciąż, nie wskutek naszych błędów, lecz dzięki szczęściu, które mu stale dopisywało. Siadaj pan i pozwól sobie opowiedzieć!
Opowiedziałem nasze przygody. Naturalnie wysunąłem na pierwszy plan działalność Winnetou i Englishmana. Można sobie łatwo wyobrazić, z jaką ciekawością słuchali. Przerywali mi setkami zapytań i okrzyków, wskutek czego opowieść trwała bardzo długo. Wreszcie doprowadziłem ją do chwili bieżącej, poczem mogłem się napawać zdumieniem obojga słuchaczy.
Franciszek obsypał mnie wyrazami najwyższego uznania. Powstrzymałem go jednak, mówiąc:
— Niech pan to powie nie mnie, lecz sir Emery’emu i Winnetou, których wnet zobaczycie. Obaj zasłużyli na pochwały, o ile nam się powiedzie doprowadzić sprawę do szczęśliwego kresu.
Marta milcząco podała mi rękę, co mnie bardziej wzruszyło, niż nadmiernie głośne pochwały jej brata. Chodził teraz po pokoju tam i zpowrotem, mruczał, kiwał głową, wydawał niezrozumiałe dźwięki, groził pięściami, jakgdyby miał przed sobą Meltona.
— Nie wojuj pan z powietrzem, mój miły przyjacielu! Nic nie wskórasz. Ponieważ opowiedziałem już wszystko, wrócę spokojnie do hotelu. Zapewne był tam, lub jest jeszcze Emery, aby zdać sprawę z pobytu w saloonie Plenera. Jeśli Melton dotąd nie wyjechał, mamy ptaszka w ręku. Ale jeśli go już niema jutro rano wyruszamy w dalszą drogę. Co się zaś tyczy ojca i stryja, to — hm, śmiem twierdzić, że są tu, a nawet, żem ich widział.
Opowiedziałem zdarzenie w sali koncertowej.
— Obaj noszą sombrera? — zapytał Franciszek w zamyśleniu. — Powiedz mi pan, jak wyglądali?
— Chudzi i wysocy, jednakowego prawie wzrostu.
— Zdaje się, że widziałem ich, wracając do domu!
— Gdzie?
— Między tym a pierwszym domem, na ścieżce koło rzeki.
— Ach! Czyżby mnie śledzili?
— Wątpię! Wszak nie wiedzą, że nas pan odwiedził.
— Myli się pan. Meltonowie są wielce doświadczonymi westmanami. Przypuśćmy, że to istotnie oni są owymi słuchaczami z sali koncertowej. Zobaczyli mnie i poznali — odrazu sobie powiedzieli, że przyjechałem w pościgu za nimi, dlatego też szybko czmychnęli.
— Ale skądże by się tu wzięli? Nie mogli przecież odgadnąć, że pan pójdzie do nas!
— To prawda. Nie poszli też wprost tutaj, lecz ukryli się wpobliżu koncertowej sali, aby wyśledzić, gdzie mieszkam. Widząc, że odprowadzam pańską siostrę, poszli za nami i zaczaili się wpobliżu, aby mnie wnet unieszkodliwić. Czy widział ich pan?
— Naturalnie! Musiałem ich wyminąć. A teraz przypominam sobie nawet, że zlękli się, usłyszawszy za sobą kroki, i szybko się odwrócili!
— Na dworze jest tak jasno, że widać wszystko wyraźnie. Czy zauważył pan, jak byli uzbrojeni?
— Nie przyglądałem się, czy mają noże, pistolety, albo rewolwery. Śpieszyłem do domu, ale to jedno dostrzegłem, że trzymają strzelby.
— Nikt bez powodu nie włóczy się po mieście ze strzelbą. Na koncert przecież nie zabrali ze sobą broni. A zatem, jeśli zaopatrzyli się w nią po koncercie, to widocznie uważali, że im się przyda. A zwłaszcza że czyhali wpobliżu waszego mieszkania — to niewątpliwie godzą na moje życie.
Marta chwyciła mnie za rękę, prosząc:
— Na miłość Boską, niech pan nie idzie! Musi pan tu zostać!
— Nie mogę. Winnetou i Emery czekają na mnie.
— Niech czekają do jutra!
— Do jutra może się zdarzyć coś, co będzie wymagało mojej obecności. W każdym razie wypatrują mnie z niecierpliwością. Muszę iść, stanowczo muszę.
— A ja pana nie puszczę! — zawołała, chwytając mnie za drugą rękę. — Chcą pana zastrzelić. Niech się pan zastanowi, co to znaczy!
— To znaczy, że już niejeden chciał mnie zastrzelić i strzelał, a jednak stoję przed panią żywy i zdrów.
— Ale teraz niebezpieczeństwo jest zbyt groźne! Na ulicy czekają dwaj mordercy — pomyśl pan, dwaj mordercy!
— Niebezpieczeństwo byłoby groźne, gdybym o tem nie wiedział. Ale skoro wiem, niema obawy. Możliwe są dwie ewentualności: albo Meltonowie domyślili się, że pan mnie o nich powiadomił, a w takim razie poszli sobie precz, wiedząc, te jestem ostrożny.
— A druga ewentualność?
— Że nie odeszli. Aby mnie zaskoczyć, zaszyli się w zagajniku nad rzeką. Wobec tego pójdę inną drogą.
— Pobiegną za panem i zastrzelą! Nie. Zostań pan tutaj — proszę, błagam!
Prosiła szczerze i gorąco. Widziałem, że istotnie się lęka, ale nie mogłem ulec. Odpowiedziałem, zwalniając rękę z uścisku:
— Niech mnie pani nie usiłuje zatrzymywać. Muszę iść, muszę naprawdę, gdyż — —
Naraz rozległ się wystrzał, a zaraz potem drugi. Jakiś głos zawołał:
— To tam! Tam te opryszki z zagajnika!
To był głos Emery’ego. Wziąłem lampę, wręczyłem Franciszkowi Voglowi, mówiąc:
— Świeć pan! Prędko, prędko! Muszę iść!
Marta chciała mnie zatrzymać za rękaw. Wyrwałem się i wybiegłem na schody. Na dole nie mogłem otworzyć drzwi, ponieważ nie znałem mechanizmu zamkowego. Musiałem czekać, aż nadejdzie Vogel. Wreszcie znalazłem się na dworze, ale mimo jasności nic nie można było zobaczyć.
Na górze, na schodach, stała Marta i wołała:
— Zostań pan! Słyszał pan, że to nie przelewki!
— Dla mnie niebezpieczeństwo minęło; bandyci zostali spłoszeni. Ale jeśli ich kule były celne, w takim razie lęk mnie przejmuje na myśl o Winnetou.
— Winnetou? — zapytał Vogel. — Sądzi pan, że to on był?
— Tak. Poznałem głos Bothwella. Emery nie wiedział, że jestem u was. Musiał się tedy dowiedzieć od Winnetou, a ten nie puściłby go samego.
— I lęka się pan o Winnetou?
— Tak. Jeśli kula nie chybiła, to trafiła w niego. A Emery, jak można było sądzić z okrzyku, pobiegł za złoczyńcami. Głosu Apacza nie słyszałem. Musiał — — ach, Bogu dzięki, oto nadchodzą dwie postacie! Kamień mi się z serca zwalił. To oni, oni, i, zdaje się, żaden nie jest raniony!
Obaj biegli naprzełaj przez puste pole. Byli to Winnetou i Emery. Skoczyłem im z radością naprzeciw i zapytałem:
— Czy nikt nie jest raniony?
— Nie — odpowiedział Emery. — Kule były dobrze pomyślane, lecz źle wymierzone. Kto wie, co to byli za łotry! W każdym razie para tutejszych rycerzy nocnych. Przyjęli nas zapewne za kogo innego.
— Nie sądź tak pochopnie! Na mnie czyhali ci rycerze. To starzy Meltonowie, jeśli się nie mylę.
— Pioruny! Czy to być może?
— Nietylko być może, ale nawet wielce pewne.
— Do kroćset! Gdyby tak istotnie było, gryzłbym się do samej śmierci! Z czego to wnosisz?
— Zaraz się dowiesz. Ale muszę wiedzieć, dokąd zmykali.
— Hen, daleko!
— I nie dogoniliście ich? Wszak Winnetou jest zawołanym biegaczem!
Teraz odezwał się Apacz:
— Winnetou pomknął za nimi. Niemal ich doścignął, gdy naraz dopadli dwóch rumaków i zrejterowali.
— Aha, więc tak? A ponieważ nie mieliście broni, więc nie mogliście strzelać. Plan był wcale nieźle pomyślany. Uciekli — szukaj wiatru w polu.
— Tak sądzisz? — zapytał Emery. — Jeśli się wrócą i przyczają, to grozi nam znowu niebezpieczeństwo.
— Uciekli — o tem nie wątpię. Ponieważ was widzieli i poznali, przynajmniej Winnetou, więc nie odważą się wrócić. Chodźcie ze mną na górę. Sennora pozwoli?
Byłem zadowolony, że przyszli. Mogliśmy na miejscu omówić z Franciszkiem Voglem dalsze postępowanie. Marta była ucieszona widokiem owych dwóch ludzi, którym tyle zawdzięczała. Skorośmy weszli do pokoju, zagadnąłem Emery’ego:
— Przedewszystkiem opowiedz, jak się to zdarzyło.
— Źle, bardzo źle, — mówił ze wściekłością. — Gdybym przypuszczał, że te draby sterczą tu w polu, to...
— W polu? — przerwałem.
— Tak. A gdzie myślałeś?
— Nie w zagajniku nad rzeką?
— Nie. Dlaczego się tak pytasz?
— Potem. Opowiadajże!
— Wróciłem do hotelu, aby się z wami porozumieć, i zastałem tylko Winnetou, który mi powiedział, kogoś spotkał. Czekaliśmy na ciebie długo, a ponieważ nie wracałeś, więc poszliśmy do ciebie.
— Ale Winnetou nie znał tego domu.
— Fraszki! Nie jesteśmy dziećmi, potrafimy zasięgnąć wiadomości. Oczywiście, pytaliśmy o mieszkanie państwa Pajaro. Obchodziliśmy wybrzeże, aby się przekonać, czy nie zatrzymał cię jakiś zły przypadek, gdy naraz w odległości czterdziestu, czy pięćdziesięciu kroków podniosły się z prawej strony w polu dwie postacie. Widzieliśmy, jak przyłożyły broń i padliśmy na ziemię w chwili, gdy błysnęły wystrzały. Poczem skoczyliśmy i pobiegli ku strzelającym. Szubrawcy podali tył i zmykali co tchu. Winnetou wyprzedził mnie; wiesz, że biega lepiej. Zbliżał się do nich coraz bardziej. Naraz ukazały się, jakby z pod ziemi wyczarowane, dwa wierzchowce. Złoczyńcy dopadli koni i ruszyli galopem. Taki był przebieg zdarzenia.
Lekki uśmiech przemknął przez piękną twarz Winnetou.
— Winnetou był już tak bliski jednego, że uchwycił wierzchowca, za ogon, ale puścił po pierwszym skoku.
— Wszak mieliście rewolwery. Czemuście nie strzelali?
— Nie wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia, — odpowiedział Emery. — Gdybym przypuszczał, że to Meltonowie, inaczejbym postąpił!
— Mój brat niech tak nie mówi! — rzekł Apacz. — Postąpiliśmy, jak dzieci. Strzelali, są więc mordercami, a mordercom nie pozwala się zbiec. Nie powinniśmy byli się zrywać. Pomyśleliby, że jesteśmy ranni, a może nawet zabici, i zbliżyliby się do nas, a wówczas — — czy wie mój brat Emery, cobyśmy zrobili?
— Do wszystkich piorunów! — zawołał natchnionym głosem Bothwell. — Naturalnie, że wiem! Złapalibyśmy ich i trzymali. Nie nas przecież uczyć, jak się traktuje takich łotrzyków! Tak, masz słuszność. Postępowaliśmy, jak sztubacy. Jakże można było tak zbaranieć! Powiedz mi tylko, Charley...
— Łatwo powiedzieć — odparłem. — Wszak, nic nie podejrzewając, szliście swoją drogą. Byliście zaskoczeni, gdy tu, tak blisko miasta, znienacka powitano was strzałami. Dowodzi to niezwykłej przytomności ducha, żeście natychmiast padli na ziemię. Nikt nie może żądać więcej od najzręczniejszego nawet i najsłynniejszego westmana.
— Well! To mnie pociesza. A jednak lepiej byłoby uciec się do fortelu Winnetou. Cóż, kiedy przepadło. Nie mówmy już o tym wypadku, nie przysparzajmy sobie zgryzoty.
— Tak, mówmy lepiej o wiadomościach, które zdołałeś zebrać. Czy masz co ważnego?
— Tak. Jonatan Melton był tu i zatrzymał się z narzeczoną u Plenera.
— Kiedy?
— Wczoraj przed obiadem. Oboje posilili się, zmienili zaprzęg i bezzwłocznie odjechali.
— Karetą?
— Tak. Plener dał im przewodnika. Pojechali przez Acoma do małego Colorado.
— Gdybyż to można było wierzyć! A nuż chcieli sprowadzić nas na manowce.
— W takim razie Plener byłby w zmowie z Jonatanem.
— Niekoniecznie. Jonatan mógł go oszukać, aby i nas okpić.
— Może. Plener robi wrażenie hotelarza, kutego na wszystkie cztery nogi, ale łotrem nie jest na pewno. I pocoby Jonatan się trudził, aby zachować ostrożność? Wszak jest pewny, że zginęliśmy w Dolinie Śmierci.
— Być może. I właśnie dlatego nie zaciera za sobą śladów. Czy to wszystko?
— Nie. Plenerowi nie chciałem zbytnio narzucać się z pytaniami. Zwróciłem się do jego ludzi, ale nic z nich nie mogłem wyciągnąć. Wobec tego wieczorem znów zagadnąłem hotelarza. Powiedział, że dziś przed obiadem przyszli do saloonu dwaj mężczyźni, urządzi przyzwoitą pijatykę i dopytywali się o Jonatana. Udzielił im tych samych informacyj, co i mnie. Wkrótce potem odeszli.
— Przyszli więc pieszo?
— Tak. A teraz jeszcze przypominam sobie, że napomknął, iż nosili na głowie wielkie sombrera.
— A zatem ojciec i stryj Meltonowie. Byli tak przezorni, że nie zajechali do Plenera, lecz tylko wstąpili na chwilę.
— Ale czemu pozostali w mieście do wieczora, a nie pomknęli odrazu wślad za swoim drogim Jonatanem?
— Prawdopodobnie dlatego, że byli zmęczeni, i dlatego, że chcieli dać wypoczynek koniom.
— O ile nie zamienili zmęczonych wierzchowców na wypoczęte. Pieniędzy chyba im nie brak.
— Naturalnie. Jonatan z pewnością obdzielił ich gotówką. Przybyli tu inną drogą, niż Jonatan, ze względu na przezorność. Dziś wieczorem dla rozrywki poszli na koncert i ujrzeli mnie. Wywnioskowali stąd wcale trafnie, że dotrzymujecie mi towarzystwa. Skradali się za mną i, czatując, wypatrywali nad rzeką. Lecz oto wyminął ich master Vogel. Wiedzieli, iż jest bratem pani Marty, u której goszczę, i przypuszczali, że mnie ostrzeże.
— A jednak nie uciekli? Można byłoby pomyśleć, te wezmą nogi za pas.
— Ani im w głowie nie postało. Byłem sam jeden i przytem nieuzbrojony. Wiedzieli o tem, więc łatwo mnie było ukatrupić. Mogli do mnie strzelać z odległości, na jaką nie niosą rewolwery. Jakże sobie sprytnie poczynali!
— Sprytnie? Wręcz przeciwnie. Jestem zdania, że nie mogli głupiej postąpić.
— O nie! Postąpili sprytnie, że nie zaczaili się nad rzeką. Byłem ostrzeżony, że tam właśnie czatują. Stąd można było przypuścić, że pójdę przez pole. Istotnie, tak właśnie postanowiłem. Przypadli zatem w polu, niedaleko rzeki, aby mnie trafić i w tym wypadku, gdy pójdę ścieżką nadbrzeżną. Lecz otoście nadeszli. Oczywiście zbrodniarze odrazu was poznali.
— Mnie również?
— Naturalnie. Winnetou nietrudno poznać, nawet w głębszym mroku, niż dzisiaj. Widzieli mnie. Teraz ujrzeli Winnetou, więc domyślili się, kim ty jesteś. Byliście dla nich równie niebezpieczni, jak ja. Dlatego potraktowali was kulami, przeznaczonemi dla mnie. Musimy Bogu podziękować, że wniwecz obrócił ich zamiary.
— Stanowczo. Z początku niebezpieczeństwo groziło tobie, ale następnie nam śmierć zajrzała w oczy. Podczas gdy kule gwizdały nad nami, ty siedziałeś tutaj bezpieczny. Ale jakże im wpadło na myśl trzymać konie wpogotowiu?
— Ponieważ zobaczyli mnie na koncercie. Być może, zobaczyli także Winnetou. Wiedząc, że ich będziemy szukać, pomyśleli zawczasu o ucieczce. Gdy wyśledzili, dokąd poszedłem, wrócili po konie i trzymali je wpogotowiu, aby zaraz po morderstwie salwować się ucieczką.
— Dokąd pojechali?
— Zapewne wślad za Jonatanem. Nie ulega wątpliwości, że umówili się z nim przed wyjazdem z New-Orleanu.
— Ale jak tu przybyli inną drogą, tak samo inną mogą teraz pojechać?
Wówczas odezwał się Winnetou:
— Zamek białej squaw, który jest celem ich ucieczki, wznosi się między małą Colorado a Sierra Blanca. Prowadzi tam tylko jedna dogodna droga, o czem wiedzą ci, którzy tam już byli. Tę właśnie drogę obrał blada twarz Jonatan. Czemuby mieli jego ojciec i stryj jechać gorszemi drogami?
— I ja tak sądzę — potwierdziłem. — Starzy Meltonowie są nader zuchwałymi łotrami. Nie zadają sobie wiele fatygi, chyba z konieczności. Jestem bezwzględnie przekonany, że pojadą drogą na Acoma. Jutro, skoro świt, wyruszymy w pościg.
— Ja wam towarzyszę! — zawołał podniecony Franciszek Vogel.
— Pan? — roześmiałem się. — Czy chce pan koncertować na wierzchołkach Sierra Blanca?
— Świerzbi mnie, żeby zagrać Meltonom taką melodję, jakiejby nigdy nie zapomnieli.
— Pozostaw to nam, drogi przyjacielu. Jest pan wielce dzielnym skrzypkiem, ale to nie pańskie nuty kryją się w kanjonach Colorado. Jedziemy za Meltonami, aby im odebrać łup. W tej wyprawie pan się nam nie przyda. Wyprawa nie potrwa długo. Jedź pan tymczasem do Santa Fé z koncertami. Odwiedzimy was tam i złożymy u waszych stóp miljony.
— Nie, nie! Pan ma się uganiać za bandytami, za mordercami, aby mnie zbogacić, a ja tymczasem mam koncertować? Nie potrafiłbym pociągnąć smyczkiem po strunie! Nie sprawiaj mi pan przykrości, nie skazuj na bezczynność! Chybabym był do cna wyprany z honoru, gdybym na to przystał.
Właściwie miał rację. Mieliśmy się narażać dla niego, nie dziw, że chciał dzielić nasz los. To samo chyba pomyślał Emery, albowiem zapytał:
— Czy umie pan znośnie jechać?
— Nietylko znośnie. Tegom się uczył na wsi od dzieciństwa.
— A obchodzić z bronią?
— Mistrzem w strzelaniu nie jestem, ale już nieraz strzelałem i, jeśli podejdę na odległość trzech kroków, to na pewno nie chybię. Widzi pan, że jestem gotów służyć w miarę swoich skromnych sił.
— Hm. Jak myślisz, Charley? Chłopak ma odwagę.
Wzruszyłem ramionami, ale nie oponowałem. Istnieje także odwaga, która wypływa z nieznajomości stosunków i niebezpieczeństw. Ćma odważnie lata nad świecą, gdyż nie wie, czem jej grozi płomień.
Teraz i Marta zaczęła prosić, abym zabrał ze sobą jej brata. Zauważyła mój ruch i zwróciła się do Emery’ego. Rycerski Englishman nie był z gatunku „silnych mężczyzn“ — nie mógł się oprzeć pięknej młodej kobiecie.
— Czy widzisz jakieś ważne przeszkody, Charley?
— Nie. Pomów o tem z Winnetou. Niech on rozstrzygnie.
Skoro wspominam o Winnetou, muszę wyjaśnić, że aczkolwiek rozmawialiśmy po niemiecku, to jednak w miarę potrzeby tłumaczyliśmy mu przebieg rozmowy. Skoro Emery wyłożył rzecz całą, Apacz rzekł:
— Winnetou jest przeciwny temu, albowiem ten młody człowiek tylko nam przeszkodzi, zamiast pomóc. Ale idzie o jego pieniądze, które złupili złodzieje, a zatem nie możemy odmówić jego życzeniu. Ale niech się nie łudzi, że na drodze naszej będą wyrastać róże. Całe osiem dni spędzimy w siodle, zanim dotrzemy do celu.
— Chętnie to przetrwam — rzekł po angielsku Vogel.
— Jeśli mój młody brat zdobędzie do świtu dobrego konia z siodłem i cuglami i broń z amunicją, to niech z nami jedzie, w przeciwnym razie nie będziemy mogli nań czekać, bo czas nagli.
Vogel ujął mnie za rękę i poprosił:
— Pomóż mi pan, drogi panie doktorze! Koni w Albuquerque nie brak, broni i amunicji także, aczkolwiek ceny są wygórowane. Większość stores jest jeszcze otwarta. Chce pan pójść ze mną?
— Chętnie. Prędko to załatwimy i będziemy mogli się przez kilka godzin przespać.
Teraz nastąpiło coś, czego się nie spodziewałem. Mianowicie Marta zapytała:
— Czy sądzi pan, że Judyta z Jonatanem Meltonem dojedzie szczęśliwie?
— Sądzę.
— W takim razie, proszę, kupi pan dwa konie i siodło damskie!
— Czy dobrze panią rozumiem? Chce pani dla siebie wierzchowca?
— Tak. Pojadę z panami.
— Niepodobna! Na to nie możemy się zgodzić.
— Czy Judyta nie znosi podobnych trudów podróży?
— Ona podróżuje w karecie. To jest co innego.
Nie mogłem jej jednak trafić do przekonania. Emery musiał w duszy śmiać się z życzenia Marty, zachowywał jednak powagę, i grzeczność, — nie chciał oponować. Zwróciliśmy ją przeto do Winnetou, gdyż byłam przekonany, że wódz lepiej potrafi odmówić, nie urażając jej ambicji. I tak się też stało.
Atak młodej przedsiębiorczej kobiety był zatem zwycięsko odparty. Winnetou, Emery i ja pożegnaliśmy się z Martą. Obaj pierwsi poszli do domu, ja zaś z Voglem udaliśmy się na poszukiwania wierzchowca oraz sprzętu podróżnego, w który miał się Vogel zaopatrzyć. Musieliśmy budzić rozmaitych misters, masters i sennorów i z powodu zakłócenia spokoju nocnego płacić sutą nadwyżkę w dolarach i piastrach. Szczególnie wiele kłopotu mieliśmy z koniem. Stare zapracowane szkapy pokazywano tuzinami, ale szlachetnego zwierzęcia nie dostać było nawet na lekarstwo.
Kołataliśmy do ósmych, dziewiątych, dziesiątych drzwi, zrywając ze snu mieszkańców, aż wreszcie jakiś dzielny człowiek sprzedał nam starego, ale jeszcze dość obrotnego konia — który wart był czterdzieści dolarów — za „marne“ osiemdziesiąt. Widział bowiem sprytny kupczyk, że nam na koniu zależy. Vogel nie zastanawiał się, nad kupnem. Koncerty tak mu się popłacały, że mógł sobie pozwolić na ten wydatek.
Było już tak późno, że Vogel, który musiał jeszcze poczynić przygotowania do podróży, nie miał czasu na spoczynek. Przyszedł do nas w godzinę po świcie. Niebawem przeprawiliśmy się przez rzekę do Atrisco, a następnie pojechali na południo-zachód do Rio Puerco.
Pomijam milczeniem szczegóły tej jazdy, muszę tylko wspomnieć, że Vogel trzymał się znośnie na koniu, ale mimo to, ponieważ wierzchowiec jego nie dotrzymywał kroku naszym komanczowskim biegunom musieliśmy jechać wolniej. Gdzie niegdzie napotykaliśmy wyraźny trop dwóch rumaków — niezawodnie należały do Meltonów. Wyprzedzili nas o całą noc, jednakże pewne nieomylne znaki wskazywały, że zbliżamy się do nich powoli, ale nieustannie. Gdyby nie jechał z nami Vogel, moglibyśmy jazdą par force doścignąć ich bardzo szybko.
Wieczorem drugiego dnia dotarliśmy do Acoma, do starego indjańskiego puebla, gdzie, jak sądziliśmy, zatrzymali się też obaj Meltonowie.
Pueblo jest to warowne miasto dawnych mieszkańców tego kraju. Zostało ich w New-Mexico wszystkiego dwadzieścia. Najznaczniejsze to Taos, Laguna, Isleta i Acoma. Nie należy sobie wyobrażać tych starych miast i wiosek jako miejscowości, zabudowanych domami, pociętych szeregami ulic. Wznoszono je jako fortece dla obrony przed napadami wrogów. Są to zatem warownie, ale architektonicznie nie w naszem znaczeniu tego słowa, — ciężkie budowle gliniane lub skaliste, stosownie do przewagi jednego lub drugiego materjału, budowle bez stylu, nierozczłonkowane, jeśli nie nazywać rozczłonkowaniem tego, że wyższe piętra są cofnięte wstecz.
Proszę sobie wyobrazić dwie dosyć oddalone ściany skalne, między któremi leżały niegdyś większe i mniejsze bloki. Zwalono je razem i zlepiono gliną, aż powstał mur, wysokości jednego piętra, który sięgał od jednej do drugiej ściany. Nie było w nim ani drzwi, ani okien. Przestrzeń, zawartą między murem a skałami, zabudowano dalszemi ścianami z gliny w szereg czworokątów, poczem całość pokryto u góry grubą warstwą gliny, w której poczyniono otwory, stanowiące wejście do czworoboków i mieszkań. Nad tą budowlą parterową wzniesiono z tego samego materjału i w ten sam sposób drugie, trzecie i t. d. piętra, lecz tak, że każde wyższe piętro było cofnięte o parę lub więcej metrów, a zatem miało jakgdyby taras na dachu niższego piętra. Zasadniczo otwory w dachach służą zamiast drzwi i okien. Aby dostać się do mieszkania, trzeba się wspiąć na wyższe piętro i stamtąd przez odpowiedni otwór zejść jakby do piwnicy. Dostać się zaś na taras parterowy można tylko zapomocą drabiny. Kiedy się więc drabinę wciąga na płaski dach, dostęp dla wroga jest utrudniony i niebezpieczny. Na wyższe piętra prowadzi czasem ułożony w kształcie stopni mur, ale najczęściej także i tu używa się drabin, które każdej chwili mogą być wciągnięte na górę. Widzimy więc, że budowle te ongi doskonale służyły ku obronie. Gdy wszystkie drabiny zostały wciągnięte na górę, wróg musiał własne drabiny przystawiać i wdrapywać się na platformę parteru, przyczem wystawiał się na strzały ze wszystkich wyższych pięter, a poza tem na niebezpieczeństwa ataku z wnętrza dolnego piętra. A gdy po morderczej walce opanował pierwszą platformę, musiał ponowić niebezpieczne wysiłki, aby dostać i wywalczyć drugą. Przytem nie miał żadnej osłony, podczas gdy system tarasowy budowli stanowił wyśmienitą osłonę dla atakowanych.
Tak wygląda właściwe prawidłowo zbudowane pueblo. Ale takie są nader rzadkie. Zazwyczaj są to nieprawidłowo sklecone kompleksy najrozmaitszych komórek z gliny, wzniesione zwykle w ponurych miejscowościach, wyglądające jak szkaradne rumowiska. W takich pustych wewnątrz kostkach z gliny roiło się niegdyś od setek i tysięcy ludzi, gramolących się z jednej komórki do drugiej przez otwory w płaskich dachach. Teraz ludność pueblów jest znacznie przerzedzona.
Mieszkańców pueblo nie trzeba mieszać z wolnymi Indjanami. Są to dobroduszni, ciemni ludzie, zapewne podupadli potomkowie Azteków. Mimo większości katolickiej, nie można ich nazywać chrześcijanami. Skrycie modlą się wciąż jeszcze do swego Manitou i uprawiają stare, pogańskie praktyki, sprzeczne z chrześcijaństwem. Winna jest temu stara iberyjska opieszałość, która wszystkiemu pozwala iść swoim trybem i, przywiązana raczej do zewnętrznych pozorów, nie szczepi prawdziwej, natchnionej, przekonywującej wiary. Szyderstwo ze świętej religji wywoła jedynie śmiech Pueblosa, natomiast należy się strzec obrazy jego przesądów, przekazanych z czasów pogańskich, gdyż wówczas z łagodnego baranka zmienia się w uporczywego i niebezpiecznego mściciela.
Indjanie ci zajmują się poczęści rolnictwem, poczęści też chowem bydła i chałupnictwem, ale produkcja ich stoi na poziomie najniższym. Drobne role, leżące zwykle wpobliżu puebla, uprawiają iście dziecinnemi narzędziami. Pueblosi bronią się uporczywie przed wszelką inowacją, chociażby najbardziej praktyczną, skoro wybiega poza tradycję. Wolą raczej zbierać głód na kamieniach, aniżeli zmierzwić je, lub uprawiać narzędziem doskonalszem od niezgrabnej pałki i drewnianego haka. To samo rzec można o chowie bydła. Widać trochę chudych kur, trochę świń i wiele psów. Groźne, kąsające brytany wałęsają się na wolności, podczas gdy — rzecz niewiarygodna! — świnie są na łańcuchach.
Chałupniczy przemysł polega na wytwarzaniu koszyków, torb i różnych plecionek. Wypalają też Pueblosi dzbany i urny, w których nie dopatrzysz się odrobiny kunsztu. Z gliny lepią figurki niezwykle śmieszne. Nie posiadają ani krzty poczucia pięknego kształtu. U nas czteroletnie dzieci kreślą na tabliczkach szyfrowych o wiele zgrabniejsze postacie. Figurki te służą najczęściej jako zabawki, często jednak miewają utajone religijne znaczenie. W takim razie stoją w estufa, małej komórce, otoczonej podmurowaniem, trzech stóp wysokości. Drągi, ustawione we wnętrzu, symbolizują zapewne pęd ku niebu. Estufa są bardzo pieczołowicie chronione przed wtargnięciem niepowołanych. — — —
A zatem przyjechaliśmy wieczorem do Acomy i zapytali o governora. Nie należy wyobrażać go sobie jako gubernatora w naszem znaczeniu. Sprawuje urząd wiejskiego wójta. W miejscowościach, gdzie rozmawia się po hiszpańsku, najmizerniejszy bodaj urzędniczyna przybiera wysoki, pięknie brzmiący tytuł. Hiszpańskim zaś władają lepiej, lub gorzej prawie wszyscy Pueblosi.
Niebawem zbiegli się mieszkańcy i jęli nas oglądać niezbyt przychylnym wzrokiem. Musieli mieć ku temu powody. Nie zamierzaliśmy niczego żądać, zapytaliśmy się tylko o governora, chcąc poprosić o informacje, dotyczące Meltonów. Zsiedliśmy z koni, ale żaden Pueblos nie myślał ich potrzymać, wskazać nam drogi do wody, ani nawet zaprowadzić do governora. Wspomnę mimochodem, że nie widać było w tłumie żadnej młodej dziewczyny, ale zato sporo bardzo pięknych chłopców.
Ponieważ nie odpowiadali, a niechętną, nawet wrogą przybrali postawę, więc musieliśmy sami sobie radzić. Przymocowawszy cugle rumaków do ściany skalnej, rozejrzeliśmy się za wodą. Odprowadzano nas ponuremi spojrzeniami. Znalazłem się z Emery’m w małym ogródku, gdzie poza skąpem warzywem rosło kilka kwiatuszków. Emery schylił się, aby wyrwać rzodkiew, za którąby oczywiście dobrze zapłacił. Ale w tej chwili przybiegł jeden z owych ładnych chłopców, uchwycił go za poły i starał się odciągnąć. Emery odtrącił go silnie i miał już dokonać zamiaru, ale wporę ująłem go za rękę i uprowadziłem. Naraz wprost przed sobą zobaczyliśmy estufa. Emery podszedł bliżej, zajrzał przez niski mur i wybuchnął głośnym śmiechem. Stał tu co najmniej tuzin kukieł, bardzo śmiesznych, szerokobiodrych, o rękach w kształcie kiełbas, wyciągniętych w śmieszny sposób. Głowy bez nosów, z dwiema dziurami zamiast oczu i wielką dziurą zamiast ust. Wiele było też siedzących potworków, niezmiernie wybrzuszonych, o trzech głowach: jedna na szyi, druga na plecach, trzecia na piersiach. Uszy były dłuższe, niż ręce. Emery sięgnął po jedną z tych łątek, ale powtrzymałem go i wyjaśniłem religijne znaczenie, jakie przypisują Pueblosi fetyszom glinianym. Roześmiał się i odszedł. Tłum postępował za nim, został tylko chłopak, broniący rzodkwi. Obejrzał mnie niepewnym wzrokiem, potem szybkim ruchem zerwał kwiat, wręczył mi i rzekł:
— Dziękuję! Rzodkiew była dla mego ojca. Jest to nasza jedyna rzodkiew.
Był to głos dziewczęcia. Teraz przypomniałem sobie, że w niektórych pueblach dziewczęta są ubierane jak chłopcy. Noszą spodnie i czeszą nabok krótko ścięte włosy, wskutek czego trudno je od chłopców odróżnić. Chętniebym jej co wzamian ofiarował, ale co? Przypomniało mi się, że w pasie mam mały srebrny futerał zgubionego ołówka. Wyjąłem go, wyśrubowałem, aby pokazać sposób użycia, i podałem dziewczęciu.
— Weź to za kwiatek, piękna Pueblosko!
Spojrzała na mnie zdumiona i nie śmiała wziąć. Drobiazg wydał jej się cennem dziełem sztuki, niedoścignionym przedmiotem marzeń.
— Moje? — zapytała, ale mimo niedowierzania w oczach jej pojawił się błysk radości.
— Tak. Twój kwiat bardziej mi jest miły, niż ta mała kaja.
— A mnie twoja kaja o wiele milsza, niż mój kwiat. Dziękuję ci! Jesteś dobry, bardzo dobry. Spostrzegłam to odrazu.
Wzięła futerał, pocałowała szybko moją dłoń i uciekła z radosnemi okrzykami, aby wspiąć się po drabinie do mieszkania i ukryć swój skarb w bezpiecznem miejscu. Jakąż drobnostką można czasem uszczęśliwić człowieka! I jak rychło, jak szczodrze nieraz się opłaca jedno przyjazne słowo! Mogłem się o tem wkrótce przekonać.
Teraz przyszedł po nas Winnetou. Odkrył rodzaj cysterny, w której skupiała się woda ze skąpych całorocznych opadów. Zaprowadziliśmy tam konie i zaczęli czerpać wodę naczyniami glinianemi, zawieszonemi na sznurze. Lecz oto przybiegli z krzykiem Indjanie, aby nam przeszkodzić. Winnetou, Emery i Vogel sięgnęli po broń. Pueblosi cofnęli się, bo wiedzieli, że, mimo liczebnej przewagi, nie poradzą sobie z naszemi strzelbami. Ich własna broń była pożałowania godna.
Nie ulegało wątpliwości, że ci biedni ludzie mają wszelkie prawa do swojej wody. Uważałem, że nie można jej odbierać przemocą. Musieli przynajmniej coś zato dostać. Prosiłem przyjaciół, aby spuścili z wrogiego tonu i rozdałem Indjanom kilka srebrnych monet, jako zapłatę za wodę. Natychmiast zmienili stosunek do nas i pozwolili nam dowoli czerpać.
Ponieważ zbliżał się wieczór, więc musieliśmy poszukać miejsca na nocleg. Wroga postawa Indjan nie pozwalała przenocować w pueblo, lub nawet wpobliżu. Wprawdzie nie sądziliśmy, aby mogli dopuścić się jawnej napastliwości, ale w każdym razie gotowi byli czynić nam wstręty. Odjechaliśmy na znaczną odległość i ułożyli się w szczerem polu. Rozumie się, że czuwaliśmy na zmianę.
Nie minęły jeszcze dwie godziny od zmierzchu, gdy zdaleka wyłoniła się jakaś postać, zaczęła zbliżać do nas i zatrzymała w pewnej odległości. Przywołaliśmy ją bliżej.
— Chcę rozmawiać z dobrym sennorem — brzmiała zapowiedź.
Poznałem głos dziewczynki, która ofiarowała mi kwiat.
— Idź do niej! — rzekł Emery. — Na pewno ciebie ma na myśli.
Kiedy podszedłem, Puebloska rzekła:
— Musimy rozmawiać cicho, gdyż przybiegłam skrycie, nie chcę bowiem, aby ci krzywdę wyrządzono.
— Któżby miał mnie skrzywdzić?
— Obaj biali, którzy dziś do nas przybyli.
— Ah, widziałaś ich zatem? Kiedy to było?
— Trzy godziny przed waszym przyjazdem.
— Jak długo się tu zatrzymywali?
Podeszła do mnie bliżej i szepnęła:
— Jeszcze są u nas.
— Jeszcze są? To dla nas bardzo ważna wiadomość! Jesteśmy ci za nią ogromnie zobowiązani.
— O, nie! Przybiegłam tutaj, aby okazać ci wdzięczność. Obaj biali mówili o was. Oznajmili naszym, że przyjedziecie wkrótce po nich.
— I podjudzali was przeciwko nam?
— Tak. Zapowiedzieli, że splondrujecie naszą estufa i że chcecie rozbić naszych bogów.
— Ani to nam w głowie nie postało! Co jeszcze mówili?
— Żeście niebezpiecznymi ludźmi, że popełniliście już wiele morderstw i przyjechali, aby nas ograbić.
— Wstrętne kłamstwo. Wręcz przeciwnie! Obaj biali są mordercami i złodziejami — już niejedną zbrodnię mają na sumieniu. Dlatego ścigamy ich, aby pojmać i ukarać. Jesteśmy uczciwymi ludźmi.
— Wierzę, sennor. Nie wyglądasz na złego człowieka i zachowałeś się w stosunku do nas nader przyjaźnie. Dlatego podkradłam się tutaj, aby was ratować.
— Ratować? A więc grozi nam niebezpieczeństwo?
— Tak, niebezpieczeństwo. W jakim stopniu, nie mogę osądzić. Ale obaj biali są jeszcze tutaj.
— Ah! Gdzie? Czy możesz mi wskazać?
— Mogłabym, ale nie powinnam. Nie chcę być zdrajczynią swego plemienia.
— Dobrze — nie będę cię pytał. Ale wszak możesz powiedzieć, na czem polega niebezpieczeństwo?
— Przypuszczam, że grozi wam śmierć. Co ma się naprawdę zdarzyć, o tem wiedzą niektórzy nasi mężczyźni, — kobietom i dzieciom nic nie wyjawiono. Ale właśnie to każe mi sądzić, że coś doniosłego i niezwykłego przeciwko wam się gotuje.
Rzekłszy to, uciekła tak szybko, te nie zdążyłem jej nawet podziękować. Przekonałem się więc znowu, jak dobroć popłaca. Nie ufaliśmy Indjanom, ale nie myśleliśmy o niebezpieczeństwie. Dziewczę, być może, uchroniło nas od śmierci.
Moi towarzysze byli niemniej zdumieni, kiedy im powtórzyłem słowa dziewczynki. Emery chciał natychmiast jechać do puebla, aby pociągnąć do odpowiedzialności mieszkańców. Ale Winnetou oświadczył:
— Niech się mój brat nie śpieszy! Czerwoni zaufali kłamcom i oszustom. Czyż należy ich dlatego zabijać?
— Zasłużyli na śmierć, gdyż godzą na nasze życie, — odpowiedział Englishman.
— Nie przekonaliśmy się jeszcze o tem. Zresztą, ich jest mnóstwo, a nas tylko czterech.
— Nie obawiam się ich wcale!
— Mój brat na pewno nie przypuszcza, żeby Winnetou się lękał, ale czterej mężowie, jakkolwiek odważni, nie mogą napaść na pueblo, a tem mniej napaść jawnie.
— Ale potrafimy ich zmusić do wydania Meltonów!
— Zmusić? A zatem walczyć z nimi? Tego właśnie najbardziej bym się wystrzegał. Jeśli na nich napadniemy, Meltonowie albo im pomogą, albo skorzystają z zamieszania i umkną. Tylko sprytem możemy dopiąć celu. Poczekajmy, aż przyjdą do nas. Wiedzą chyba, gdzie obozujemy. Powinniśmy się przenieść. Zaczną nas szukać; w każdym razie można się tego spodziewać po Meltonach, których przy tej okazji łatwo nam będzie schwytać.
Trafił nam do przekonania. Zastosowaliśmy się do jego planu i ułożyli znacznie dalej. Skoro byliśmy ostrzeżeni, mogliśmy się tylko cieszyć z obecności Meltonów w pueblu. Nie trzeba już było uganiać się za nimi. Mieliśmy ich tutaj i chyba nie przecenialiśmy swoich sił, wierząc, że niechybnie wpadną w nasze ręce.
— Kto wie, czy wogóle gotowało się co przeciwko nam, — rzekł Emery. — Dziewczę mogło się omylić.
— Nie sądzę — odparłem.
— Ależ nikt nie nadchodzi!
— Ponieważ nas nie znaleziono na dawnem miejscu i ponieważ czerwoni zrozumieli, jak niebezpiecznie jest do nas się zbliżać.
— A więc musimy czekać dnia. Ale powtarzam, trzeba będzie zmusić Pueblosów, aby nam wydali Meltonów!
— Meltonów już nie będzie. Jeśli przez noc nic złego nam się nie stanie, Meltonowie nie będą się ociągać i czem prędzej czmychną dalej.
— Być może, że zostaną, licząc na pomoc Pueblosów.
— Nie mogliby chyba popełnić większego głupstwa. Jeśli zostaną, aby wraz z Pueblosami atakować nas, to chyba nie wątpią, że wpadną nam w ręce, albo zginą od naszych kul. Zbyt są szczwani, aby tego nie rozumieć. Znają także dosyć dobrze Pueblosów — wiedzą, że ci nie przysuną się do nas blisko, gdyż nasze strzelby niosą o wiele dalej, niż ich broń. Jestem pewny, że umkną stąd na pewno.
— A my zostaniemy jedynie przy pewności.
— Naturalnie. Ale możemy temu zapobiec, przenosząc się na zachód od puebla. W tym kierunku uciekną. Prawdopodobnie usłyszymy, jeśli nie wyminą nas z wielkiej odległości.
Winnetou przyznał mi słuszność. Po raz drugi zmieniliśmy postój. Winnetou i Emery ułożyli się do snu, ja zaś poszedłem na prawo, a Vogel na lewo. W ten sposób powiększyliśmy obszar, podległy naszej czujności. Aby słyszeć lepiej i dalej, położyłem się uchem do ziemi.
Czekaliśmy długo i nieruchomo przez dłuższy czas. Trzy kwadranse dzieliły nas od świtu. Naraz usłyszałem szmer. Dobiegał ze strony Vogla i, jeśli się nie myliłem, był to daleki tętent dwóch rumaków, które wybiegły z puebla na równinę. Podniosłem się, podszedłem do Vogla i zapytałem:
— Czy nie słyszał pan czegoś?
— Tak. Kroki ludzkie.
— Ile nóg mogło stąpać?
— Kto potrafi liczyć uszami! Było ich wiele par. Szły z puebla i wyminęły nas, ale dosyć daleko.
— Słyszałem to samo. Ale pan się myli. To nie byli ludzie, lecz konie.
— Mógłbym się założyć, że to ludzie. I na pewno było ich ponad dziesięciu.
— Nie ma pan mojej wprawy. Były to dwa konie, które tak tętniły, że człowiek niedoświadczony mógł przyjąć tętent za tupot dziesięciu, lub więcej biegnących ludzi. Musimy obudzić Emery’ego i Winnetou, gdyż jestem przekonany, że to Meltonowie.
Obudziliśmy ich. Podzielali moje zdanie. Emery rzekł:
— Tak, to oni. Uciekli — jedźmy w te pędy za nimi!
— Nie — oponował Winnetou. — Moi bracia muszą poczekać, aż się rozwidni, inaczej zgubimy ślady.
— Nie musimy czekać. Wiemy, w jakim kierunku uciekają.
— Nie, nie wiemy, — rzekłem. — Winnetou ma słuszność. Musimy bezwarunkowo czekać.
— Wiadomo nam, że dążą do małego Colorado. Jeśli pojedziemy w tym samym kierunku, to koniec końcem natkniemy się na ich trop.
— Ale mogli teraz obrać inny kierunek, aby nas zmylić.
— Chyba nie wątpią, że im się nie uda.
— O nie! Skąd mają przypuszczać, że znamy cel ich jazdy? Przyjechali do Albuquerque później, niż Jonatan, a zatem nie mógł im opowiedzieć o naszem spotkaniu. Sądzą, że to ich ścigaliśmy i że nie wiemy, gdzie mają się spotkać z Jonatanem. Dlatego prawdopodobnie zechcą nas wodzić po innych drogach.
— Well! Ale cożto szkodzi? Pojedziemy wprost ku Colorado, aby schwytać Jonatana. Jeśli zaś oni jadą w innym kierunku, to niech sobie jadą.
— Ale powinniśmy ich schwytać!
— Na pewno zastaniemy ich u Jonatana. Skoro jego schwytamy, poczekamy na nich. A, że przyjadą, to rzecz pewna.
— Bynajmniej. Jestem przeciwnego zdania. A jeśli nawet przyjadą, to tak przezornie, że trudno ich będzie zdybać.
— Twierdzisz to z całą pewnością?
— Tak. Mam ku temu powody. Zapytaj Winnetou. Na pewno godzi się ze mną.
— Czemu mieliby się później mieć bardziej na baczności, niż teraz?
— Chcą nas odciągnąć od Colorado. Jeśli zauważą, że nie ścigamy ich, mogą wpaść na przypuszczenie, że dążymy do zamku Judyty i że ich wyprzedzimy. Jeśli więc tam pojadą, to nie omieszkają zachować wszelkich środków ostrożności.
— Hm. Teraz rozumiem.
— Pomijam już, że w takim wypadku łatwo możemy się dostać między dwa ognie. Z jednej strony Jonatan, z drugiej obaj Meltonowie.
— Pshaw! Czyż mamy się lękać Jonatana?
— Słusznie. Ale zapominasz, że go wspomaga gromada Indjan, którzy przywędrowali wraz z Judytą i jej nieboszczykiem mężem, wodzem Yuma. Musimy się z tem liczyć.
— To prawda. A więc sądzisz, że należy ścigać Meltonów, nawet jeśli obiorą fałszywy klerunek?
— Tak. Musimy ich schwytać. Dlatego nie możemy wyruszyć, dopóki światło dzienne nie uwidoczni śladów.
— Poza tem trzeba napoić konie — wtrącił Winnetou. — Wprawdzie piły wczoraj wieczorem, ale nie wiemy, dokąd nas droga zawiedzie i czy dziś, a nawet jutro natrafimy na wodę.
Wyczekiwaliśmy, aż się na Wschodzie ukaże brzask. Pueblo wyłoniło się z mroku. Zdala już widać było, że wszyscy mieszkańcy czuwają, — dowód oczywisty, że w nocy nie zmrużyli oka. Podążyliśmy do cysterny, co widząc, wysłali do nas jednego ze swoich.
— Jeśli chcecie napoić konie, to musicie zapłacić!
— Kim jesteś, że wymagasz od nas zapłaty?
— Jestem naczelnikiem Pueblosów.
— Ah tak! Chcieliśmy wczoraj z tobą pomówić i pytaliśmy o ciebie. Czemu nikt nam nie odpowiedział?
— Ponieważ nie było mnie tu wczoraj.
— Kłamstwo wierutne — przypominam sobie twoją twarz. Kiedy stąd, jak twierdzisz, wyszedłeś?
— Wczoraj rano.
— A zatem byłeś tu onegdaj poprzednio?
— Tak.
— W takim razie może nam powiesz, czy przybyli tu w tym czasie cudzoziemcy?
— Nikt nie przybył.
— Ale wszak wczoraj przybyli do was dwaj biali jeźdźcy?
— Nie. Skoro wróciłem do domu, opowiedziano mi tylko o was. Gdyby ktoś jeszcze tu był, powiadomionoby mnie na pewno.
— Tu byli dwaj jeźdźcy. Szukali nas w nocy i chcieli zabić.
Struchlał ze strachu.
— Sennor, — rzekł — jak może pan coś podobnego twierdzić! Jesteśmy ludzie spokojni, uczciwi, — nie napastujemy nikogo.
— Gdybyście w rzeczywistości byli uczciwi, nie łgalibyście tak brzydko. Właściwie nie powinniśmy puścić wam tego płazem, ale jesteśmy chrześcijanami. Wiemy, że obaj jeźdźcy wyjechali przed niespełna godziną. Lecz, że nie lękamy się ich i że mamy was w pogardzie, więc nie będziemy karać i zapłacimy nawet za wodę.
Daliśmy mu żądaną sumę. Napoiliśmy konie i ugasili pragnienie. Ruszyliśmy, z początku nie szukając tropu Meltonów. Ale, skoro znaleźliśmy się poza polem widzenia Indjan, każdy zosobna rozpoczął poszukiwania. Pierwszy odkrył ślady Apacz. Z początku prowadziły na zachód, ale później zakreślały łuk w północno-zachodnim kierunku,
— Widzisz! — rzekłem do Emery’ego. — Moje przypuszczenie się sprawdza. Kanalje istotnie zboczyli z prostej drogi.
— Fatalność! Kto wie, jak długo będą nas za sobą wlec, — ile czasu upłynie, zanim wrócimy na właściwą drogę.
— Galopem wkrótce byśmy ich doścignęli!
— A więc w galop!
— Niestety, wierzchowiec Vogla nie dotrzyma kroku.
W tej chwili Winnetou zeskoczył z konia, uważnie zbadał grunt i zapytał Vogla:
— Mój młody brat nie uczył się czytać śladu?
— Nie — odrzekł zapytany. — Jeśli ślady nie są dosyć wyraźne, to nie potrafię ich znaleźć.
— W takim razie nie powinniśmy go tutaj samego zostawiać, gdyż nie znajdzie nas i zbłądzi. Meltonowie dosiadają dobrych wierzchowców, a jednak możemy ich wkrótce doścignąć. Winnetou wraz z Old Shatterhandem ruszą w pościg. Wystarczy nas dwóch, aby łotrów schwytać. Mój brat Emery pojedzie wślad za nami z tym młodym człowiekiem.
Mina Englishmana dowodziła, że nie był zbyt zachwycony tym obrotem rzeczy. Ale nie narzekał. Spięliśmy konie do galopu, Emery zaś został z Voglem za nami.
Meltonowie ubiegli nas o godzinę drogi. Nawet gdyby dosiadali, jak sądził Winnetou, dobrych rumaków, musielibyśmy ich dogonić na naszych wyśmienitych biegunach przed obiadem, w razie, gdyby doszło do wyścigu. W przeciwnym razie mogliśmy ich schwytać wcześniej. Wynik zależał od tego, czy nas spostrzegą zawczasu.
Jechaliśmy przez bezpłodny step. Grunt był twardy jak kamień. Staraliśmy się zostawić za sobą wyraźny ślad. Trop Meltonów był jednak tylko od czasu do czasu widoczny. Mieli się na baczności. Zależało im, abyśmy wiele czasu zmarnowali na szukanie śladów. Musieliśmy natężyć całą uwagę, aby jednak nie zwalniać biegu. Tu dopiero wyszło najaw mistrzostwo Apacza.
Równina przeszła powoli w teren falisty. Wzniesienia przecinały się ze zniżeniami, i jedne i drugie nabierały coraz pokaźniejszych rozmiarów. Po upływie dwóch godzin mknęliśmy już przez okolicę górzystą. Były to południowe rozgałęzienia Sierra Madre.
Jechaliśmy wprost przed siebie, wgórę i wdół, co zresztą nie nastręczało szczególnych trudności, gdyż wzgórza nie były ani bardzo wysokie, ani bardzo strome. Odznaczały się całkowitym brakiem roślinności. Trzy już godziny minęły. Wjechaliśmy na jeden z wyższych szczytów, skąd widać było leżącą przed nami dolinę i najbliższe wzniesienie. Spostrzegliśmy wyraźnie obu Meltonów. Jechaliśmy właśnie pod górę. Aby zbliżyć się do nich, zanim zdążą nas spostrzec, gnaliśmy co koń wyskoczy w dolinę. Nie mogli słyszeć tętentu. Jednakże jeden z nich odwrócił się przypadkowo. Zobaczył nas, ostrzegł brata, poczem obaj puścili konie w szalony cwał. Winnetou rzekł z uśmiechem:
— Te wierzchowce niedługo wytrzymają taki bieg. Jeźdźcy nie uciekną daleko.
— Jak według ciebie należy ich schwytać? — zapytałem.
— Groźbą — odparł. — Zbliżymy się do nich na taką odległość, aby mogli nas usłyszeć. Rozkażemy Meltonowi zatrzymać się, zejść z rumaków i złożyć broń. Jeśli nie usłuchają, będziemy musieli strzelać. Nie zabijemy ich, tylko zranimy, pragniemy bowiem schwytać ich żywcem.
— Prawdopodobnie zbliska spróbują do nas strzelać.
— Władamy bronią sprawniej od nich, i przebijemy im ramiona kulami.
Mówił z taką ufnością, a jednak inaczej miała się rzecz ułożyć. Skoro wjechaliśmy na najbliższą górę, Meltonowie byli już w dolinie. Dobywali ostatnich sił z rumaków. Odwracali się ku nam od czasu do czasu. Ścigaliśmy ich pod górę i wdół, zbliżając się coraz bardziej. Konie Meltonów zdradzały zmęczenie, podczas gdy nasze trzymały się jeszcze świetnie.
Wkrótce zobaczyliśmy dwa łańcuchy wyżyn, które biegły daleko na zachód. Zamknięta między niemi wąska, równa dolina była zawalona miejscami skalnem rumowiskiem. Całość wyglądała tak, jakgdyby jakiś ród gigantów wykopał tu ogromny rów, czy kanał, który wyschnął. Do tego kanału pędzili Meltonowie, a my za nimi. Pościg mógł trwać najdłużej jeszcze kwadrans.
Naraz zdarzyło się coś tak strasznego, że włosy nam niemal stanęły dębem. Obaj bracia mknęli w galopie przez głazy i rumowiska. Jeden z rumaków potknął się i runął, kryjąc pod sobą jeźdźca. Towarzysz jego osadził konia, skoczył na ziemię, aby, mimo zbliżającego się z każdą sekundą niebezpieczeństwa, pomóc bratu. Nieco później dojrzeliśmy, że tym, który runął, był Tomasz Melton.
Jego brat Harry usiłował podnieść konia, ale napróżno, — wierzchowiec miał przednią nogę złamaną. Harry zdołał go tylko odwlec nabok i w ten sposób uwolnić Tomasza, który zerwał się na równe nogi. Można było poznać po gestykulacji niezwykłe podniecenie braci. Mieli tylko jednego rumaka — tylko jeden z Meltonów mógł jechać. Drugi musiał niechybnie wpaść nam w ręce.
— Dwóch jeźdźców i jeden koń! Mamy ich z pewnością! — zawołał Winnetou.
Wjechaliśmy do kanału. Teraz właśnie rozegrała się okropna scena. Harry Melton chciał dosiąść swego rumaka — Tomasz przeszkadzał mu, usiłując konia uprowadzić nabok. Kłócili się, ale niedługo, gdyż całe to ścinające krew w żyłach zdarzenie rozegrało się szybciej, niż można opisać. Harry odsunął brata i włożył nogę w strzemiona, ale w mgnieniu oka runął na ziemię, uderzony kolbą. Tomasz, powaliwszy brata, schylił się nad nim na krótką chwilę, poczem dopadł konia i pogalopował. Dopiero później zrozumieliśmy, poco się schylił. Cała ta scena nie trwała dłużej, niż dwa pacierze. Niepodobna było w tak krótkim czasie zbliżyć się do nich na odległość strzału.
Rozpędziliśmy rumaki jeszcze bardziej i wkrótce dojechali do miejsca, gdzie leżał Harry Melton i wierzchowiec jego brata. Zwierzę, wierzgając trzema zdrowemi nogami, usiłowało się za wszelką cenę podnieść, ale daremnie. Melton leżał bez ruchu.
Zatrzymaliśmy się przy Harry’m i zsiedli z koni. Krew płynęła z głębokiej rany w lewej górnej części piersi.
— Bratobójca! — zawołał gniewnie Apacz.
— Tak, bratobójca! — potwierdziłem i ciarki po mnie przeszły.
— Jedziemy za nim?
— Nie. I tak nam nie umknie! Mamy tu przed sobą zapewne konającego. Musimy zostać. Być może, uda się go uratować.
Winnetou nie sprzeciwił się, chociaż rzucił tęskne spojrzenie wdal, gdzie jeszcze wyraźnie widać było uciekającego mordercę. Zerwaliśmy z rannego surdut i rozpięli kamizelkę. Koszula była splamiona krwią. Musieliśmy także zdjąć kamizelkę i obnażyć całą pierś. Krew wyciekała obficie, ale nie tak silnie, aby można się było obawiać szybkiego jej upływu.
Melton zaczął oddychać. Krew nie biła mu do gardła wraz z oddechem — to był znak pomyślny. Usiłowaliśmy przewiązać ranę i jakoś się nam powiodło. Niestety, nie było wody.
Siedzieliśmy dość długo przy rannym, oczekując jego przebudzenia. Sporo czasu upłynęło, zanim otworzył oczy. Chwycił się rękami za głowę i wlepił w nas nieruchome spojrzenie. Następnie jakby oprzytomniał. Poznał nas, zaklął, chciał się zerwać, ale odrazu spadł zpowrotem.
— Niech pan leży, master! — rzekłem. — Śmierć siedzi panu na piersiach i czem bardziej się pan wysila, tem szybciej pana zabierze.
Obejrzał się dookoła, spostrzegł krew, opatrunek i zapytał cichym, zdławionym głosem:
— Krew — krew — gdzie — skąd?
— Z pańskiej piersi.
— Kto — kto?
— Brat.
— Tomasz — mój brat — —
Przymknął powieki, aby zastanowić się nad straszną wiadomością, potem otworzył oczy. Wściekłość odmalowała się na jego zawsze jeszcze szatańsko-pięknej twarzy i, zgrzytając zębami, rzekł:
— Niech Bóg przeklnie tego mordercę, Judasza Iskarjotę! Wydał mnie w wasze łapy!
— To jeszcze drobnostka. Prawdopodobnie wydał pana nietylko nam, lecz i śmierci. Czas porachować się z sumieniem.
— Gdzie — gdzie jest?
— Uciekł na pańskim koniu.
— Tak, tak, teraz już wiem! Jego koń się potknął, a ja zsiadłem ze swego, aby mu pomóc. Wówczas chciał skoczyć na mego wierzchowca. Kłóciliśmy się — dosiadłem konia. Więcej nic nie wiem!
Podaję jego słowa w formie płynniejszej, bez pauz, które następowały po każdym wyrazie. Wyjaśniłem rannemu:
— Nie dosiadł master konia — strącił pana uderzeniem kolby. Potem widzieliśmy, że nachylił się nad panem. Wówczas właśnie pchnął pana nożem w pierś.
— Nachylił się? — zapytał i dodał szybko: — Gdzie mój surdut?
— Tu leży.
— Podajcie mi go, natychmiast!...
Podałem mu skrwawiony surdut. Macał drżącą ręką kieszeń boczną, ale nic nie znalazł.
— Pusta — jęknął. — Pusta!... Ograbił — —
— Co?
— Pugilares z pieniędzmi!... O ten Judasz, ten Judasz! I to jest mój brat!...
— Czyje to były pieniądze?
— Moje, moje — —
— Ale skradzione, zagrabione?
Milczał. Dopiero po wtórnem zapytaniu odparł:
— To was nie obchodzi, wy, wy —!
Zobaczył obok siebie nóż, który wyciągnęliśmy mu z za pasa, pochwycił go i zamierzył się na mnie. Mimo osłabienia niełatwo mu było wyrwać nóż z ręki.
— Nie zadawaj sobie master trudu, aby przekonać nas o swojem usposobieniu, — rzekłem. — Znamy pana i tak dosyć dobrze.
Walka, aczkolwiek krótka, pogorszyła jego stan — krew wypływała z rany obficiej. Zawarł oczy. Podczas gdy usiłowałem zahamować krwotok, szeptał jakby nieprzytomnie, powoli, z długiemi pauzami:
— Schwytany — pojmany! — Winnetou — Shatterhand — psy! — Ograbiony — zakłuty — przez Tomasza — przeklęty Judasz — przeklęty Iskarjota. — O zemsty, zemsty — zemsty!...
Bredził półprzytomnie. Wykorzystałem ten stan, aby się czegoś dowiedzieć, i zapytałem:
— Zabrał pańską część pieniędzy Huntera, ten szubrawiec?
— Tak — pieniądze Huntera!... — potwierdził, nie otwierając oczu.
— A miał wszak tyleż, co i pan?
— Tak, akurat tyleż — —
— A resztę posiada Jonatan?
— Jonatan — — Zemsty... Zemsty!...
— Nie ominie go. Pojedziemy za nim do — —
Czekałem z naprężeniem, co odpowie.
— Do Flujo blanco — Whitefork — wyszeptał.
— Gdzie leży zamek Judyty?
— Jej zamek — — jej pueblo — —
Naraz rozwarł szeroko oczy, wraził mi je w twarz krzyknął:
— Kim jesteś?
— Zna mnie pan.
— Tak, ja... znam ciebie! Old Shatterhand... Winnetou, obaj djabli — — djabli! — Czego się pytasz? Zostaw mnie w spokoju!
— Myślałem, że mamy pana pomścić?
— Pomścić — —! Tak — tak — tak!... Pędźcie za nim!... Zastrzelcie go — — zabierzcie mu pieniądze i przynieście — — naraz ścisnął pięści i dodał: — Nie, nie... nic nie powiem, nic! Niech Tomasz ucieknie! Jesteście — jesteście — nic się nie dowiecie — — nic — nic ode mnie!... Idźcie do piekła — piekła — piekła! — —
Wyprężył się i umilkł. Krew bluznęła z rany. Ponieważ się nie poruszał, więc zatamowaliśmy krew szybko. Zmorzył go głęboki sen.
Winnetou dotychczas milczał. Badawcze spojrzenie utkwił w twarzy śpiącego i rzekł:
— Już nie opuści tego miejsca.
— Miejmy nadzieję, że jeszcze przed śmiercią uczuje skruchę.
— Oby się to prędzej skończyło! Musimy ścigać jego brata. Czy mu współczujesz?
— Tak.
— Nie zasługuje na współczucie. Był gorszy, niż dzikie bestje. O wiele więcej litości budzi ten rumak, który wszak nigdy nie zgrzeszył. Winnetou położy kres jego mękom.
Zwierzę, parskające z bólu, napróżno usiłowało stanąć na nogi. Apacz przyłożył mu lufę swej srebrnej strzelby i wystrzelił. Dźwięk strzału obudził Meltona. Obejrzał się dookoła przestraszonemi, szeroko rozwartemi oczami i zapytał:
— Kto strzelał? Czy to było dla — dla — —
Runął zpowrotem i leżał nieruchomo przez godzinę. Chwilami szeptał coś, czego niepodobna było zrozumieć. Ten spokój zewnętrzny wydawał się snem, ale tylko się wydawał. Świadomość nie drzemała. O czujności jej świadczył, snujący się po obliczu, zmienny wyraz uczuć.
— Teraz wiemy już dokładnie, gdzie szukać Judyty, — rzekłem do Winnetou.
— Tak, nad Flujo blanco.
— Czy brat mój zna tę rzekę?
— Byłem wprawdzie nie tam, ale wpobliżu, i łatwo do niej trafię. Wypływa z Sierra Blanca. Yankes ją nazywają White-Fork.
Koło południa nadjechali Emery z Voglem. Wieczorem Melton wyzionął ducha. Zerwał się naraz na nogi, wymienił imię swego brata, miotając przekleństwa, których niesposób tu przytoczyć, poczem runął martwy na ziemię. Niestety, na niczem spełzły próby, poczynione dla zbawienia jego duszy. Nazajutrz rano pogrzebaliśmy go pod kamieniami, aby chroniły ciało przed dziobami i szponami sępów. Poczem opuściliśmy ponure miejsce zbrodni. — — —