U stóp puebla/III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | U stóp puebla |
Pochodzenie | cykl Szatan i Judasz |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ponieślibyśmy niepotrzebną stratę czasu, gdybyśmy teraz pojechali śladem Tomasza Meltona. Nie ulegało wątpliwości, że zbrodniarz zdążał do syna. Puściliśmy się więc na południo-zachód, aby zawrócić z okrężnej drogi, którą poprzedniego dnia musieliśmy obrać. Niebawem znaleźliśmy się między Sierra Madre a górami Zuni.
Rzecz dziwna! Skoro mieliśmy za sobą góry, klimat odmienił się w sposób wręcz uderzający. Wiecznie jasne niebo meksykańskie pokrywało się kilka razy dziennie ciężkiemi chmurami i zsyłało ulewne deszcze, aby się znowu przetrzeć. Droga wypadła nam przez tereny małego Colorado, gdzie deszcze kolejno następowały po jasnej cudnej pogodzie.
Pod pewnym względem dogadzało to nam, ale pod innym było wielce niewygodne. Wilgoć żywiła obfitą zieleń, — nigdzie nie zbywało na wodzie, ani na paszy dla rumaków, — ale byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Z powodu poprzedniego upału mogło to się odbić niebezpiecznie na naszem zdrowiu. Byliśmy przyzwyczajeni, wyjąwszy oczywiście Vogla, do ulewy do spiekoty i mrozu, ale teraz jakże tęskniliśmy wieczorami za suchem, krytem schroniskiem!
Wieczorem, trzeciego dnia po śmierci Harry’ego Meltona, Winnetou oświadczył, że nazajutrz zbliżymy się do Flujo blanco. Deszcz padał jak z cebra. Nie był to już deszcz, lecz zlewające się z góry jezioro, które mogło niejednego jeźdźca zmyć całkiem z siodła. Żal mi było biednego Franciszka Vogla. Nieprzyzwyczajony do tak potwornych przygód, starał się nadrabiać miną.
Miejscami droga gubiła się wśród drzew i zarośli, świadczących o bliskości źródeł i strumyków. Na południu wznosiły się Sierra Blanca, niedostrzegalne z powodu deszczu.
Naraz chmury, jakgdyby zdmuchnięte, odsłoniły roześmiane niebo, ale niestety, na jak krótko! Teraz mogliśmy się dokładnie rozejrzeć. Im dalej, tem powietrze było jaśniejsze i przezroczystsze. O ile poprzednio nie widać było nic z odległości nawet dziesięciu kroków, o tyle teraz — ah, można było nawet zobaczyć człowieka, stojącego aż hen na gołym wierzchołku góry, do której dążyliśmy. Musiał chyba stać tam podczas nawałnicy. Teraz oto poruszył się i zszedł nam na spotkanie, które niebawem nastąpiło u stóp góry. Był to Indjanin w średnim wieku, ubrany napół w skóry, napół w kaliko. Jego przyjazne powitanie dobrze nas ku niemu usposobiło. Nie miał broni. Przyglądał się ciekawie i okazywał chętkę do gawędy. Zagadnąłem pierwszy.
— Do jakiego plemienia należy mój czerwony brat?
— Jestem Zuni — odrzekł. — Skąd przybywa mój biały brat?
— Z Acoma.
— A dokąd jedzie?
— Do Colorado i jeszcze dalej. Czy mój brat zna tę miejscowość?
— Tak. Mieszkam tutaj wpobliżu wraz z żoną.
— Czy można się tu gdzieś przespać, nie kąpiąc w deszczu.
— Jeśli to moim braciom odpowiada, zaprowadzę ich do swego domu.
— Ah, jest tu gdzieś dom?
— Tak. Moi bracia mogą pójść i obejrzeć. Skoro im się spodoba, będą mogli zostać. Żaden deszcz nie przenika przez dach, a ognisko płonie przez całą noc.
Poszedł naprzód, a my za nim.
— Zuni? Co to za ludzie? — zapytał Emery. — Czy już spotkałeś jakiegoś Zuni?
— Tak. Zuni — to najliczniejsze plemię Indjan, osiadłych w pueblach. Niegdyś odgrywali wcale znaczną rolę. Są bardzo łagodnego usposobienia i uchodzą za najzdolniejszych Pueblosów.
— Ten człowiek nie wygląda podejrzanie. Jestem ciekaw, jakiego rodzaju budowlą jest jego „dom“. Byłoby wcale nieźle, gdybyśmy mogli schronić się pod dachem i wysuszyć odzież.
Zuni poprowadził nas przez teren zarośnięty trawą, porznięty wąskim, wijącym się wężowo strumykiem. Nad nim wznosił się dom — duża murowana kostka z jedynym otworem, przez który wchodziło się do wnętrza. Mury były gliniane, dach z mat, zalepionych z obu stron gliną. Jedna tylko izba służyła do wszystkiego. W kącie leżały płody rolne, w drugim posłanie ze skóry i listowia. Pośrodku tylnej ściany wznosiło się palenisko, również ubite z gliny. Obok leżał zapas zrąbanego drzewa. Wejście było zawieszone kilkoma skórami. Najbardziej nas zainteresowały wielkie sztuki wędzonej zwierzyny, zwisające z pułapu. Nasz Zuni był zatem niebylejakim myśliwym.
Kiedyśmy weszli do domu, z posłania podniosła się kobieta, obejrzała nas ciekawie i znikła.
— Oto mój dom — rzekł Indjanin. — Jeśli się spodoba moim braciom, to mogą zostać, jak długo zechcą.
Spojrzenie Winnetou powiedziało mi, że jest gotów przyjąć zaproszenie. Odrzekłem gospodarzowi:
— Jeśli mój brat roznieci ognisko, abyśmy mogli wysuszyć odzież, to chętnie u niego zostaniemy.
— Ogień wkrótce zapłonie.
Ukląkł przy klepisku, aby rozpalić ogień. Zdziwiło mnie, że nie wyręczał się żoną. Zazwyczaj Indjanin jest zbyt dumny, aby osobiście zniżać się do posług domowych.
Dla koni znalazło się odgrodzone pomieszczenie. Zdjęliśmy z nich siodła, które miały nam służyć jako poduszki. Podczas gdy Zuni podsycał ogień, zapytałem:
— Jak długo mieszka tu mój brat?
— Od urodzenia.
— A czy zna także wodę, która nosi nazwę Flujo blanco?
— Tak. To niedaleko stąd.
— Czy tam mieszkają ludzie?
Było to bardzo ważne dla nas pytanie. Z zainteresowaniem oczekiwałem odpowiedzi. Zuni odezwał się bez wahania:
— Tak. Mieszkają czerwoni i biali.
— Od jakiego czasu?
— Od wielu lat.
— Czy jest tam pueblo?
— Tak, pueblo, które od niepamiętnych czasów zamieszkiwali Zuni. Ale pewnego razu przybyli Indjanie z Mexico, z Sonory, — wówczas jeszcze, kiedy ta miejscowość należała do Meksyku. Znaleźli złoto nad wodą i odkupili od Zuni pueblo. Zapłacili bronią, którą później sprowadzili. Odtąd pueblo należało do wodza Yuma. Przed kilkoma laty przybył tu jego wnuk. Przyprowadził ze sobą piękną białą squaw i wielu wojowników z żonami i dziećmi. Zamieszkali w pueblu. Wódz często wyjeżdżał ze swoją squaw do wielkiego miasta, zwanego Frisco, i tylko zrzadka tu zaglądał. Wkrótce potem umarł. Przez długi czas nie widziałem jego białej squaw, ale niedawno znów wróciła wraz z pewnym białym mężczyzną.
— Czy przyjechali konno?
— Nie, w starej pocztowej karocy. Towarzyszył im woźnica i przewodnik z Albuquerque, który jechał obok karety na koniu. Wczoraj w nocy przybył jeszcze jeden biały. Słyszałem, że to ojciec owego białego, z którym przyjechała squaw.
— Kto ci mówił?
— On sam.
— Kiedy?
— Kiedy był u mnie.
— Hm! Przyjechał w nocy i był u ciebie? To dziwne! Kto wśród nocy znajduje twój dom, musi go dobrze znać. Czy był u ciebie już przedtem?
— Nie. Ale moje ognisko płonęło, a drzwi były otwarte. Światło rozlewało się wdal. Zauważył je i przyszedł zapytać o drogę do puebla. Przenocował u mnie i o świcie zaprowadziłem go do celu podróży.
— Jak daleko stąd?
— Dwie godziny szybkiej jazdy.
— A zatem jesteś zaprzyjaźniony z białymi i czerwonymi mieszkańcami puebla?
— Tak.
— Czy nie powiedzieli ci, że my przybędziemy?
— Nie. Jedziecie do puebla?
— Tak. Czy rano pokażesz nam drogę?
— Chętnie.
— Czy trudno ją znaleźć?
— Kto nie zna drogi, ten może minąć wejście do puebla i nie zauważyć go wcale. Flujo mknie przez dolinę, zamkniętą między bardzo wąskiemi i bardzo stromemi górami. Na lewym brzegu rzeki, między skałami, nieznaczny odstęp stanowi wylot wąskiego korytarza, prowadzącego do puebla.
— Chcielibyśmy przyjechać niespodzianie. Mieszkańcy puebla wiedzą wprawdzie, że przyjedziemy, ale nie wiedzą kiedy. Czy możesz nas zaprowadzić tak, aby nikt nie zauważył?
— Bardzo łatwo.
— Czy pueblo jest wielkie?
— Nie. Ale nad wyraz mocne i pewne. Żaden wróg nie potrafi go zdobyć. Wąski przesmyk, o którym mówiłem, prowadzi do obszernej okrągłej kotliny, otoczonej niedostępnemi skałami. Kotlina jest zarośnięta zielenią; pełno w niej krzewów, drzew oraz innych roślin. Tu pasą się konie i tu Yuma sadzają dynie, cebule i inne potrzebne im ziemiopłody. U wylotu korytarza wznosi się samo pueblo, zbudowane na skale, — wąskie, nader wysokie, aczkolwiek nie dosięga wierzchołka skały. Tu mieszkała biała squaw z naczelnikiem Yuma, i tu mieszka teraz z białym i jego ojcem.
Nic przed nami nie skrywał. Upewniliśmy się, że nie podejrzewał nas o wrogie zamiary względem mieszkańców puebla. On sam nie budził w nas żadnego podejrzenia, ani we mnie, ani w Winnetou. Czytałem to z twarzy mego przyjaciela.
A jednak niezupełnie przypadł mi do serca nasz gospodarz. Nie mógłbym powiedzieć, dlaczego. Ale gdym się zaczął zastanawiać i baczniej obserwować, wykryłem powód niechęci. Była nią przesadna uprzejmość Indjanina. Zazwyczaj bowiem czerwonoskórzy są powściągliwi, zwłaszcza w stosunku do nieznajomych, których obdarzają życzliwością dopiero po dokładnem poznaniu. Zuni natomiast traktował nas niczem starych miłych znajomych i okazywał wręcz zadziwiającą wylewność. A przecież rozmawiał z Judytą i Meltonem. Czyżby mu istotnie nie powiedzieli, że przyjazd ich do puebla ma być zachowany w sekrecie?
Jeszcze coś ponadto wzbudziło we mnie nieufność. Żona Indjanina wyszła z domu natychmiast po naszem przybyciu i nie wracała. Za drzwiami grzmiało, błyskało, deszcz padał Jak z cebra. Gdzie się mogła zapodziać ta kobieta podczas takiej burzy? Ważny musiał być powód, który wygnał ją z domu, tem bardziej że mąż sam podejmował się usług, właściwych kobiecie.
Do tych usług należało również przyrządzenie posiłku dla gości. Zuni podał nam ćwierć pieczonej zwierzyny, pokrajał ją, ale sam nie brał udziału w wieczerzy. Tłumaczył się, że jadł niedawno.
Nie dowierzałem. Wszak stał na górze, pod deszczem, jak strażnik, któremu nie wolno opuszczać posterunku. Dopiero gdy nas zobaczył, zbiegł nadół. Im dłużej się zastanawiałem, tem bardziej wzrastały moje podejrzenia. Mogło się wydawać, że wypatrywał nas z góry. Postanowiłem mieć się na baczności. Zaniosłem broń do jednego kąta, wraz z siodłami. Widząc to, Winnetou nieznacznie ściągnął brwi. To miało znaczyć: — Czemu? Czy straciłeś ufność? Cóż, będziemy ostrożni!
Zuni miał flintę, niezbyt sprawną, oraz łuk i kołczan ze strzałami. Broń ta wisiała na kołku, wbitym w ścianę. Podczas gdyśmy się posilali, przykucnął wpobliżu po indjańsku i zdawał się być uradowany, że nam jadło smakuje. Zapytany o zwierzynę, począł się żalić na Gilenno-Apaczów, którzy często nawiedzają te strony i tępią całą zwierzynę.
— Te psy nie mają prawa do tych ostępów — rzekł. — Czemu nie pilnują swoich terenów, których nikt im nie plondruje. Nienawidzę wszystkich Apaczów!
— Wszystkich? A to dlaczego? Nie słyszałem, aby Zuni wojowali z Apaczami.
— Ponieważ jesteśmy zbyt słabi. Zabierają nam własność, a my nie możemy się bronić. Wszyscy są złodziejami i rabusiami — należy ich zetrzeć z oblicza ziemi!
— Wszystkich? Istnieją mężni i słynni mężowie między nimi.
— Nie wierzę. Niech mi mój brat chociaż jednego wymieni.
— No, naprzykład Winnetou.
— Nie mów mi o tym! Kiedy was jutro zaprowadzę do Yuma dowiecie się od nich, co to za parszywy szakal.
— Czy był kiedyś wrogiem Yuma?
— Zawsze. Ale raz wyrządził im tak wielkie szkody, że nigdy mu tego nie zapomną. Biada mu, jeśli wpadnie w ich ręce.
— Wielkie szkody? Jakżeto się stało?
— Napadli na hacjendę i posiedli już cenną zdobycz, kiedy on się zjawił i łup odebrał. Później wojownicy Yuma obozowali nad starą kopalnią, w której pracowali biali cudzoziemcy. Yuma ciągnęli z tego duże zyski. Winnetou i tego ich pozbawił.
— Jakżeto być mogło? Wszak jest to jeden człowiek. Czy może jeden człowiek wyrządzić takie szkody całemu plemieniu?
— Nie był sam. Towarzyszył mu ktoś o wiele, wiele gorszy od wodza Apaczów, biała twarz imieniem Old Shatterhand.
— Hm, ten westman! Przypominam sobie. Jeśli się nie mylę, to słyszałem już o tej sprawie. Czy to nie była hacjenda del Arroyo, a kopalnia, czy nie nazywała się Almaden alto[1]?
— Tak.
— Czy Yuma mieli powód do splondrowania i spalenia hacjendy?
— Tego — tego nie wiem — odpowiedział zakłopotany.
— Był to rabunek — wiem na pewno. A w Almaden szło o wiele większe przestępstwo.
— Nieprawda!
— A jednak. Zwabiono tam wielką gromadę białych i uwięziono w podziemiach kopalni rtęci. Mieli pracować bez wynagrodzenia, niczem niewolnicy, dopókiby nie wyzwoliła ich śmierć męczeńska.
— Cóżto obchodziło Winnetou i Old Shatternhanda?
— Biedni robotnicy byli ziomkami Old Shatterhanda i dlatego ujął się za nimi.
— I wystąpił przeciwko Yuma! Czemu więc dziwisz się, że nienawidzą jego i Winnetou.
— Dziwię się, ponieważ, o ile pamiętam, zawarli pokój.
— Który nie ma żadnego znaczenia. Powtarzam jeszcze raz, biada im, jeśli wpadną w ręce Yuma!
Zuni odmienił teraz ton — mówił z niepojętą goryczą.
— Zdaje się, — rzekłem — że jesteś serdecznym przyjacielem Yuma, gdyż mówisz z taką wściekłością, jakgdybyś był jednym z nich.
— Jestem ich przyjacielem. Wrogowie ich są moimi wrogami.
— Ale wydaje się, że jesteś źle o tych wrogach poinformowany. Winnetou i Old Shatterhand obeszli się wówczas z Yuma bardzo łagodnie. Wiele razy pokonali ich i mieli w swej władzy, a przecież postępowali z nimi pobłażliwie. Zresztą nie mówmy o tem!
— Tak, nie mówmy! Skoro o tem pomyślę, pragnę Apacza i jego przyjaciela widzieć na palu męczeńskim.
Odwrócił się od nas, oparł plecami o ścianę i wpatrywał posępnie w ogień. Jego grzeczność wzięła w łeb. Winnetou rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie.
Gdyby to Zuni wiedział, że jesteśmy tymi, których pragnie widzieć na palu! Bądź co bądź, rzecz dziwna, że nas nie poznał. Wszak widział, że Winnetou jest Indjaninem. Dlaczego nie zapytał, z jakiego plemienia pochodzi? Winnetou był zbyt dumny, aby zaprzeć się swego imienia. A następnie — srebrna strzelba i mój sztuciec. Każdy Indjanin zna tę broń, choćby ze słyszenia. Stały teraz w kącie; padało na nie światło ogniska. Gdyby tylko Zuni rzucił tam jedno spojrzenie, musiałby się domyślić, kogo ma przed sobą. Stanowczo gospodarz nasz coraz mniej mi się podobał!
Wreszcie wróciła jego żona. Przemokła do suchej nitki — odzież przylgnęła do ciała. Nie racząc na nas spojrzeć, usiadła na posłaniu. Nie była szpetna, lecz zahukana, wylękniona, co świadczyło, że małżonek ją tyranizuje.
— Gdzie się włóczyła pod takim deszczem ta biedna niewiasta? — zapytał Emery po niemiecku, gdyż po angielsku Zuni mógł rozumieć. — Jakiż to powód zmusił ją do wystawiania się na ulewę?
— Powód bardzo ważny — odrzekłem. — Jak daleko do Flujo blanco według słów Zuni?
— Dwie godziny konnej jazdy.
— A jak długo Indjanka bawiła poza domem?
— Na pewno przez cztery godziny i — ah, czy myślisz, że pojechała do Meltonów?
— Uważam za rzecz prawdopodobną, że zawiadomiła ich o naszem przybyciu.
— Mam głęboki szacunek dla twojej domyślności, ale w tym wypadku na pewno się mylisz.
— Twierdzę, że Zuni poznał nas, skoro tylko zobaczył, i że grzeczność jego była tylko maską.
— Jeśli masz słuszność, może to pociągnąć za sobą nieprzyjemne skutki. Zechcą nas tu schwytać?
— Prawdopodobnie.
— W takim razie musimy czem prędzej odjechać.
— Nie, bynajmniej.
— Człowieku, chcesz, żeby nas schwytano?
— Nic podobnego.
— Ale to się na pewno stanie, jeśli poczekamy, aż tu przybędą.
— Nie będziemy czekali, bo, jeśli się nie mylę, są już przed domem.
— Tak myślisz?
— Tak. Prawdopodobnie przyjechali wraz z kobietą.
— I są przed domem?
— Tak.
— Pioruny! A my tu siedzimy przy drzwiach otwartych, przy samem ognisku. Parę strzałów wystarczy, aby nas sprzątnąć!
— Nie lękaj się! Meltonowie chcą nas schwytać żywcem, a dlatego wcale nie schwytają.
Poszedłem po sztuciec, żeby mieć go wpogotowiu. Korzystając z okazji, zbliżyłem się do drzwi i ściągnąłem skórę, pozostawiając otwarte tylko wąskie pasmo u dołu, aby dym mógł się ulotnić. Teraz niepodobna nas było z poza domu obserwować.
— Czemu zamknąłeś drzwi? — zapytał gospodarz. — Chcesz, abyśmy się podusili?
— Dym swobodnie wychodzi. Nikt się nie zadusi — odparłem.
— Ale drzwi muszą być otwarte!
Mówiąc to, podniósł się z miejsca.
— Proszę cię, niechaj drzwi będą zamknięte. Nie chcę, aby nas widziano z zewnątrz.
— Kto miałby widzieć?
— Być może, ty sam wiesz kto.
— Nikogo tam niema; drzwi będą otwarte!
Chciał podejść do otworu. Ten upór upewnił mnie w powziętem podejrzeniu.
— Stój bo strzelam! — zawołałem, przykładając do skroni sztuciec.
Widząc wycelowaną w siebie lufę, zawołał przerażony:
— Chcesz mnie zastrzelić?
— Tak, o ile nie usiądziesz natychmiast przy swojej squaw.
— A to dlaczego?
— Nie pytaj, tylko słuchaj!
— Dom jest mój, a nie wasz!
— W tej chwili jest nasz. Zależy od ciebie samego, czy go odzyskasz.
— Jesteście moimi gośćmi. Zaprowadziłem was do siebie. Czy tak wywdzięczacie się za gościnę?
— Tak, ponieważ zaprosiłeś nas, aby zgładzić A więc siadaj bezzwłocznie, jeśli nie chcesz dostać kulki!
Spełniając wrzekomo rozkaz, zbliżył się do miejsca, gdzie wisiała jego flinta. Podniosłem się szybko, odgrodziłem go od strzelby i, wskazując na posłanie, rzekłem:
— Nie tu, ale tam masz pójść! Uwijaj się szybko, bo wyczerpiesz moją cierpliwość.
Stał przede mną i błyskał wściekłemi ślepiami.
— Ruszaj! — powtórzyłem. — Jestem Old Shatterhand, a tu siedzi Winnetou, o którym poprzednio mówiłeś. Chciałeś widzieć nas na palu męczeńskim, a oto musisz oglądać także w innych warunkach.
Wybuchnął wzgardliwym śmiechem.
— Czy sądzisz, że mnie przerażą wasze imiona? Nic podobnego! Skoro tylko was ujrzałem, wiedziałem już, kim jesteście.
— Domyślałem się.
— Przybyliście tutaj, aby zabijać, ale biegliście sami w objęcia śmierci. Czy wiesz, kim jestem?
— Kim?
— Nie Zuni, lecz jednym z owych wojowników Yuma, którzy tu przybyli wraz ze swoim wodzem i jego białą squaw. Dziś czeka cię odwet za hacjendę del Arroyo i za Almaden alto!
Odwrócił się ode mnie i podszedł do posłania, ale nagle wykonał błyskawicznie zwrot i skoczył do drzwi, odsuwając zasłonę skórzaną. Mogłem go jeszcze zatrzymać kulą, ale nie chciałem zabijać. Żona jego podniosła się zwolna, nieznacznie. Chciała się wymknąć za mężem.
— Może tęsknisz za mężem? — zapytałem.
Nie odpowiedziała.
— Jeśli chcesz pójść za nim, to idź; nie zatrzymujemy cię tutaj.
Obrzuciła nas niepewnem spojrzeniem i rzekła:
— A co mi zrobicie, jeśli zostanę?
— Nic. Nie walczymy z kobietą. Siedź zatem spokojnie i czyń, co ci się podoba, ale nie waż się nam zawadzać.
— Sennor, jesteś dobry! Zostanę tu i nie uczynię nic, coby się mogło wam nie podobać.
Poprawiliśmy zasłonę nad drzwiami, poczem towarzysze moi wzięli broń do ręki. Usiadłem zpowrotem przy ognisku. Emery i Winnetou poszli za moim przykładem, Vogel jednak szepnął głosem przelęknionym:
— Na miłość Boską, nie siadajcie tam!
— A to czemu? — zapytałem.
— Mogą was trafić kule przez drzwi! Wrogowie podkradną się do zasłony i zajrzą do nas.
— Tego właśnie pragniemy.
— Aby mogli nas powystrzelać?
— Radzimy sobie sprawniej, niż oni. Jeżeli usiądziemy pod ścianami, nie zobaczą nas i nie spróbują nawet strzelać. A przecież przyjemnie byłoby dać im nauczkę. Siadaj pan spokojnie z nami. Nie masz się, czego lękać. Może pan polegać na naszych oczach, ale strzeż się zerkać ku drzwiom, — te draby natychmiast pochwycą spojrzenie. Oglądaj, co ci się żywnie podoba, byleby nie drzwi.
— Ale jeśli zechcą zdobyć dom szturmem?
— Jakżeto zrobią?
— Nagle rzucą się do izby.
— Wiedzą dobrze, że w takim wypadku wszystkie nasze strzelby będą w nich skierowane. Od szybkich wystrzałów mego sztućca żaden się nie wywinie. Niema znów ich tak wielu, aby mogli szafować krwią swoich towarzyszów.
Vogel usiadł, plecami zwrócony do drzwi. Od czasu do czasu wzruszał plecami, jakgdyby każdej chwili spodziewał się ztyłu kuli. Rozmawialiśmy głośno, aby oszukać nieprzyjaciół. Nie troszcząc się napozór o zasłonę, w istocie nie spuszczaliśmy z niej oka. Chwilami wiatr ją poruszał, co oczywiście utrudniało obserwację.
Naraz zobaczyłem między końcem zasłony a podłogą lufę, wysuniętą co najmniej na dwa cale. W okamgnieniu strzelba Winnetou podskoczyła do jego szczęki — rozległ się strzał i okrzyk. Lufa znikła.
— Pierwszy, który się odważył, nie wróci już więcej! — roześmiał się Emery. — Hultaje zasłużyli na chłostę. I nas to chcieli schwytać!
— Czy sądzi pan, że im się nie uda? — zapytał Vogel.
— O tem niema mowy! Trzeba zgasić ognisko, aby nas nie widzieli, i położyć się koło drzwi, aby zgładzić jednego za drugim.
— Lepiejby było wgramolić się na dach — wtrąciłem. — Z dachu będziemy mieli widok na wszystkie strony.
Winnetou przytaknął. Pułap wisiał na wysokości pięciu łokci. Można było wybić dziurę flintą Indianina, aby oszczędzić naszą broń. Ale przedtem powinno zgasnąć ognisko, gdyż świeciłoby przez dziurę i zdradzało nasze zamiary. Skoro więc spłonęło, Emery zdjął flintę i zabrał się do roboty. Winnetou miał mu pomóc. Ja zaś podszedłem do drzwi, aby zapobiec ewentualnym niespodziankom.
Przypadłszy do ziemi, powoli wysunąłem głowę. Przed drzwiami nie było nikogo. Spojrzałem na prawo, ku ścianie, — ani żywej duszy. Na lewo — ah, tu skradał się ktoś chyłkiem, powoli, cichaczem, prawdziwie po indjańsku. Czekałem, aż zbliży się na trzy stopy do drzwi, poczem szybko wybiegłem, lewą ręką uchwyciłem go za piersi, a prawą wyciąłem osiem, dziesięć, dwanaście dźwięcznych policzków z lewej i prawej strony; wkońcu cisnąłem go daleko przed siebie. Był to Indjanin — wypuścił z ręki broń. Podniosłem ją i zabrałem do domu. Ten pewnie też nierychło wróci! Gdyby sytuacja nie była tak poważna, cała ta scena rozśmieszyłaby mnie ogromnie. Wspomnę, że deszcz ustał i niebo zaczęło się przecierać. — Nakoniec w dachu powstała tak wielka dziura, że mogliśmy się wgramolić. Plecy Emery’ego służyły za drabinę, sam zaś Englishman został przez nas wciągnięty. Oczywiście, pełzaliśmy chyłkiem, gdyż inaczej łatwoby nas zauważono przy blasku gwiazd. Rozłączyliśmy się. Ja zająłem przedni szczyt domu, Winnetou tylny, Emery prawy, a Vogel lewy.
Skoro przysunąłem się do kantu dachu, zobaczyłem przed sobą dwóch drabów. Nie chcąc ich pozbawiać życia, wystrzeliłem z rewolweru. Krzyknęli ze strachu i uciekli szybko. Tymczasem ztyłu padł strzał ze srebrnej strzelby Winnetou, a potem rozległ się jego metaliczny głos:
— Precz od koni, bo mój najbliższy wystrzał trafi cię w głowę!
Czytelnik przypomina sobie, że umieściliśmy konie w odgrodzonem miejscu. Właśnie w chwili, gdy Apacz stanął na posterunku, chciano wierzchowce uprowadzić. Strzały rozległy się także z innych stron. Yuma okrążyli cały dom, ale już w chwili najbliższej pierzchnęli czem prędzej. Zamiar spalił na panewce. Żaden Yuma nie śmiał się przysunąć. Skoro dzień zaświtał, nie było dokoła żywej duszy.
Zeszliśmy nadół. Kobieta leżała na tem samem miejscu, na którem ją zostawiliśmy. Widać było, że nie jest zbyt przywiązana do męża. Winnetou podszedł do niej, zapytał:
— Dlaczego moja czerwona siostra nie wyszła do swego męża?
— Nie chcę go znać — odpowiedziała. — Sennores, podarujcie mi trochę pieniędzy, abym mogła wrócić do swego plemienia!
— Do Yuma, do Sonory? — zapytałem zdumiony.
— Tak, sennor.
— I przebędziesz sama daleką drogę między tylu wrogiemi plemionami?
— Nie lękam się tych plemion. Biedna squaw nie ma wrogów.
— To prawda. Żaden prawdziwy wojownik nie wyrządzi ci krzywdy. Ale dlaczego chcesz się rozstać z mężem?
— Ponieważ zmusił mnie, abym porzuciła ojczyznę i wywędrowała aż tutaj! Tam mieszkają moi rodzice i bracia, a tu powoli usycham z tęsknoty.
— Czy twój mąż źle się z tobą obchodzi?
— To niegodny człowiek. Nienawidzę go!...
— Dobrze. Damy ci tyle pieniędzy, że wystarczy na drogę.
Dałem jej, ile mogłem. Emery ofiarował dziesięć razy więcej, Vogel dodał kilka dolarów, a Winnetou ziarenko złota, wyciągnięte z za pasa. Krzyknęła radośnie:
— Sennores, dziękuję wam! Mieliście tu zginąć, a oto pomagacie biednej niewieście. Jakże się cieszę, żeście uszli cało!
— Jakie były zamiary naszych wrogów? — zapytałem.
— Podczas waszego snu chcieli was pojmać.
— Czyj to plan?
— Obu białych, ojca i syna. Z początku przybył syn wraz z białą squaw. Sądził, że już nie żyjecie. Potem przyjechał ojciec i opowiedział, że pędzicie jego śladem i żeście zamordowali i obrabowali jego brata. Kazano nam wejść na wierzchołek góry, wypatrywać was i zaprosić do naszego domu. Skoro przyszliście, mimo niepogody musiałam jechać do Flujo blanco, aby zawiadomić sennorów. Przybyli ze wszystkimi wojownikami.
— Czy nie mogłaś nas ostrzec?
— Nie. Czyż nie uważałam was za złoczyńców? Ale gdy zwróciłeś się do mnie tak przyjaźnie, zrozumiałam, że nas oszukano. A teraz obdarowaliście mnie szczodrze. Chciałabym się wywdzięczyć...
— Możesz się wywdzięczyć, udzielając wskazówek, o które cię poprosimy.
— Pytaj tylko, sennor! Chętnie będę odpowiadała.
— Ufam ci, bo masz dobre i uczciwe wejrzenie. Twój mąż opisał nam wczoraj drogę do puebla. Czy myślisz, że nas nie oszukał?
— Nie. Ojciec białego sennora zalecił mówić prawdę.
— Ale wszak usiłowano nas pojmać w tym domku!
— Gdyby się ten plan nie powiódł, chciano na was zastawić potrzask.
— Czy wiesz jaki?
— Tak. Wiedzieliśmy o wszystkiem. Cieszono się powszechnie, gdyż chciano wywrzeć na was zemstę za dawne sprawy.
— Mam nadzieję, że opowiesz nam szczegółowo o tej drugiej zasadzce!
— Powiem ci. Mój mąż opisał pueblo w tym celu, aby zwabić was tam w razie, gdyby pierwotny plan się nie udał.
— Nie trzeba nas było zwabiać, bo i tak jesteśmy zdecydowani za wszelką cenę zwiedzić pueblo.
— Zginęlibyście, gdybym wam teraz nie zdradziła tajemnicy. Ponieważ was tutaj nie schwytano, więc wszyscy nasi, którzy tu byli w nocy, wrócą do puebla i pozostawią za sobą wyraźne ślady, abyście łatwo znaleźli drogę. Prowadzi ona do doliny Flujo blanco, przez rzekę, a następnie biegnie lewym brzegiem, aż dolina zwęża się do tego stopnia, że wzdłuż wybrzeża może jechać tylko jeden człowiek. W tem właśnie miejscu jest otwór w skałach — wąska dróżka prowadzi tędy do puebla. Z obu stron wznoszą się niedostępne skały. Tu właśnie chcą was wciągnąć. Połowa naszych ludzi oczekuje w tej cieśninie, druga zaś połowa schowała się w kryjówce przydrożnej. Przepuści was, a potem pójdzie za wami. Będziecie wzięci w dwa ognie.
— Nienajgorszy plan. Wąziutki wąwóz, w którym moglibyśmy jechać tylko gęsiego, z prawej i lewej strony skaliste ściany, a zprzodu i ztyłu wrogowie.
— Tak, sennor! Plan ten obmyślił stary.
— Jak powiedziałem, nieźle. Ale nie spostrzegł jednego lub więcej błędów, bo gdybyś nas nawet nie ostrzegła, nie wpadlibyśmy w pułapkę. Ten stary nas nie oszuka. Jeśliby chciał schwytać, musiałby poczynać sobie chytrzej. Pierwszy wybieg nie udał się, aczkolwiek nikt nas nie ostrzegł; drugi tem mniej może się powieść. A zatem połowa waszych ludzi miała się schronić w kryjówce i przepuścić nas, podczas gdy druga miała jechać przed siebie?
— Tak, sennor.
— A poza tem mieli zostawić wyraźne ślady? Moja siostra niech mi uwierzy, że nie jesteśmy ślepi. Liczylibyśmy ślady i odrazu spostrzegli, że połowa ich znikła nagle. Zresztą, ta połowa nie może zniknąć — wszak nie rozwieje się w powietrzu. Poznalibyśmy po tropie, że jeden oddział wrogów poszedł w jedną, a drugi w drugą stronę. Nakrylibyśmy Indjan w zasadzce.
— Ale jakżebyście później przeszli przez cieśninę?
— Być może, wcalebyśmy nie przeszli. A zresztą, mielibyśmy wrogów tylko zprzodu. Musieliby też jechać w pojedynkę, a więc z każdej strony mógłby walczyć tylko jeden jeździec, a w takim razie nie zostałby z Yuma nikt, aby policzyć ciała poległych.
Widziałem, że była przerażona. Zawołała błagalnie:
— Sennor, nie czyń tego! Nie chcę, aby moje ostrzeżenie przyprawiło o zgubę moich rodaków. Wolę sama się zabić.
— Uspokój się! Nie uważamy Yuma za naszych wrogów. Zawarliśmy ongi pokój i chcemy z nimi postępować jak z przyjaciółmi. O ile to zależy od nas, żadnemu z twoich nic się nie stanie złego. Chcemy tylko schwytać obu białych, którzy was wszak nie obchodzą, — to wszystko. Spróbujemy osiągnąć cel chytrością, a w takim razie nie dojdzie nawet do walki. — Powiedz teraz, czy cieśnina stanowi jedyną drogę do puebla?
— Tak. Niema innej.
— A czy można wdrapać się na otaczające skały?
— Nie, to niemożliwe, gdyż są tak proste i strome, jak mury tego domu. Jeśli chcesz, mogę wam pokazać.
— Kiedy? Jak?
— Już teraz. Rzeka jest na dole, a płaskowzgórze wysokie. Można dojechać do jego górnego krańca i stamtąd obejrzeć pueblo.
— Musimy to zobaczyć. Czy chcesz nas zaprowadzić?
— Tak. Wsiądźcie na konie i jedźcie stąd wprost na południe, aż dotrzecie do wielkiej, samotnej skały. Tam mnie oczekujcie. Pojadę drogą okrężną, aby mój ślad nie łączył się z waszym.
Osiodłaliśmy rumaki. Wrzekomy „Zuni“ — posiadał dwa konie. Na jednym uciekł, drugi stał w ogrodzeniu wraz z naszemi i miał się teraz przydać jego żonie.
Pędziliśmy w oznaczonym kierunku. Pół godziny minęło, zanim zobaczyliśmy umówioną skałę. Niebawem przyjechała squaw. Wyruszyliśmy za nią na zachód.
Było to zarośnięte krzakami płaskowzgórze z głęboko zarytemi strumieniami. Cwałowaliśmy jeszcze przez godzinę, aż wreszcie dojechali do gęstego gaju o dumnie wzniesionych koronach. Rozciągał się daleko; zdawało się, że w kształcie podkowy. Squaw zeskoczyła z konia i związała mu przednie nogi, aby nie mógł daleko uciec. Poszliśmy za jej przykładem i zapuścili się w gąszcz. Kobieta prowadziła nas naprzełaj. Po chwili zatrzymała się i rzekła:
— Jeszcze parę kroków, a znajdziemy się nad krawędzią głębokiej kotliny, w której zobaczycie pueblo. Strzeżcie się, aby was z dołu nie zauważono.
Naskutek tego ostrzeżenia położyliśmy się na ziemi. Pełzaliśmy przez krzewy skrajne i wnet znaleźli się nad krawędzią. Rozwarła się przed nami otchłań tak stroma, że aż w głowie się mogło zamroczyć. Dno było zarośnięte trawą, na której pasło się może dwadzieścia koni i kilkaset owiec, przeznaczonych widocznie na pokarm dla mieszkańców. Z trawy wznosiły się wysokie drzewa, wyglądające z tej odległości jak drobne krzewy.
— Znów kotlina! — rzekł Winnetou, który leżał obok mnie.
Te słowa były znamienne. Tak, znów kotlina! Podczas naszych wypraw kotliny odgrywały zawsze wybitną rolę. Jakże często stawały się dogmatem Bożym dla naszych nieprzyjaciół! Zawsze się wystrzegaliśmy tych pułapek, przygotowanych przez naturę. Ilekroć nie mogliśmy ich uniknąć, zawsze musieliśmy gorzko tego żałować.
Kotlina obecna mogła się stać prawdziwem więzieniem dla swoich mieszkańców, gdyż jedna tylko droga prowadziła z niej, — ta mianowicie wąska cieśnina między skałami, o której opowiadała nam squaw.
Kształt miała niemal prawidłowo okrągły, ściany jej wznosiły się jak mury pionowo. Nie było w nich zakrętu, ani odstępu, ani żadnej szczeliny, któraby udostępniła drogę nadół.
Leżąc nawprost wylotu cieśniny, mogliśmy się przekonać, jak wąska była. Starczyło miejsca zaledwie na jednego jeźdźca. Obok tej cieśniny, wiodącej do Flujo blanco, wznosiła się budowla, którą Judyta nazywała swym zamkiem. I, trzeba przyznać, nie bez racji.
Było to pueblo, zbudowane w formie tarasowej. Widać było, że przed wielu, wielu wiekami oderwał się od skał i runął wdół ogromny potok kamieni. Głazów tych użyto do zbudowania puebla. Budowla, oparta o skałę, składała się z ośmiu kondygnacyj, tworzących tyleż tarasów, czyli platform, gdyż każde wyższe piętro było wstecz cofnięte. Sprawiała wrażenie czworobocznej piramidy, przeciętej prostopadle, przyczem jedna połowa była jakgdyby wmurowana w skałę. Na każde piętro prowadziła osobna drabina. Gdyby zabrano tylko najniżej umieszczoną, zamek przeobraziłby się w niedostępną warownię.
Ongi budowla ta doskonale odpowiadała przeznaczeniu. Sama przez się już była niezdobytą ostoją, a ponadto mieściła się w kotlinie o jednym tylko nader wąskim przesmyku, do którego obrony wystarczyłoby kilka osób. Tę twierdzę można było zdobyć tylko znienacka. O wygłodzenie mieszkańców niktby się też nie pokusił — dno kotliny dostarczało dosyć płodów rolnych, aby ich wyżywić, a i wody zabraknąć nie mogło; połyskiwała w wielkim okrągłym zbiorniku, wbudowanym w środek parteru. Prawdopodobnie dostarczało jej podziemne źródło.
Teraz zkolei zwróciliśmy uwagę na ludzi. Przed cieśniną obozowali Indjanie z bronią w ręku. Przywódca — przynajmniej na takiego wyglądał — siedział nad nimi na pierwszej platformie puebla w dobranem towarzystwie Jonatana Meltona i Judyty. Jonatan miał przy sobie strzelbę.
— Czy widzisz, sennor, że jest tak, jak mówiłam? — zapytała Indjanka. — Część wojowników czeka na was przy wejściu, a reszta zaczaiła się nad rzeką, aby was wpędzić do cieśniny.
— Gdzie jest ojciec tego białego, który siedzi na dole przy białej squaw?
— Nad rzeką — on tam przewodzi. A tu jest jego syn. Teraz nie wątpią, że was schwytają.
Englishman odezwał się:
— Jak pięknie moglibyśmy stąd sprzątnąć Jonatana! Czy posłać mu kulkę?
— Ależ nie! — odpowiedziałem. — Po pierwsze, chcę go mieć żywcem, a po drugie, wątpię, czy trafisz.
— Oho! Czy sądzisz, że nie umiem strzelać?
— Pshaw! Wiesz, znam twoją biegłość, ale taki strzał z góry nadół jest niepewny. Nawet ja nie ośmielę się twierdzić, że trafię.
— Well! A po trzecie?
— Po trzecie wystrzał byłby manifestacją i zaszkodziłby nam wielce. Niewiadomo, jak w tym wypadku skończyłaby się cała wyprawa.
— Dobrze, a zatem nie strzelać. Ale co uczynić? Czy skoczysz nadół, aby uchwycić za czub miłego Jonatana?
— Nadół? Być może, tak, mimo że nie będziemy skakali. Spójrz na pueblo. Jak daleko jest stąd, a więc z krawędzi skały, aż do najwyższego tarasu budowli?
— Sądzę, że najmniej czterdzieści łokci.
— Jest tak, jak mówisz.
— Czy chcesz zbudować tak wielką drabinę? — rzekł z uśmiechem.
— Jeśli masz zamiar stroić żarty, to postaraj się, aby były dowcipniejsze.
— Hm, tak, sprawa jest nader poważna. Musimy się za wszelką cenę dostać do puebla, a ponieważ niepodobna przemknąć cieśniną, przeto musimy zejść tędy nadół.
— Nie powiem, że niepodobna. Objaśniłem już czerwonej squaw, w jaki sposób poradzilibyśmy sobie z owym wąskim przesmykiem. Ale to wymagałoby otwartej walki i, gdybyśmy nawet weszli cało do kotliny, łatwo możnaby nas było sprzątnąć z tarasów puebla. Myślę, że moglibyśmy się też potajemnie przekraść, oczywiście w nocy. W takim razie musielibyśmy zaskoczyć strażników, może nawet ich zakłuć, a tego chciałbym za wszelką cenę uniknąć. Nie pozostaje więc nic innego, tylko zejść stąd nadół.
— Czy zapomocą naszych lass?
— Tak.
— Słuchaj, to niebezpieczna zabawa! Wszak nasze lassa są kupione. Gdybyśmy sami je spletli, mielibyśmy pewność, że wytrzymają. Ale opuszczać się w takie głębie na kupionych lassach, to więcej, niż podrwić głową.
— Wytrzymają nasz ciężar. Przetłuszczono je, a następnie wędzono.
— A jednak nie polegałbym na tych rzemieniach. Czy pomyślałeś też o tem, że będą się kołysać?
— Tak. Rozproszę twoje obawy — sam się pierwszy opuszczę. A następnie naciągnę lasso mocno, abyście mogli zejść bez kołysań.
— Well! Spróbuj, a jeśli ci się uda, pójdę za tobą. Ale przedtem zapytaj squaw, czy...
— Nie, nie! — przerwałem. — Indjanka nie powinna wiedzieć, że chcemy zejść tędy. Wierzę, że dobrze nam życzy, ale lepiej będzie, jeśli się nie dowie o naszych zamiarach. Chociaż nie chce nas zdradzić, może w każdym razie wygadać się przed mężem, albo innym Yuma.
— W takim razie dobrze się stało, że rozmawialiśmy po niemiecku. — Gdzie się podział Apacz?
Winnetou bowiem zniknął na prawo w krzakach, Domyśliłem się jego zamiarów.
— Dziwna rzecz, jak jednomyślnie zwykliśmy decydować w skomplikowanych okolicznościach, — odparłem. — Jestem pewien, że Apacz poczołgał się wprost nad pueblo, aby spojrzeć wdół i zastanowić się nad sposobem zejścia do kotliny.
Nie myliłem się bynajmniej. Wkrótce Winnetou wrócił i rzekł:
— Jedna tylko droga bez rozlewu krwi prowadzi do celu. Musimy się spuścić na górną platformę.
Mówił w języku Siouxów, a to z tych samych powodów, które skłoniły nas do porozumiewania się po niemiecku.
— Czy myślisz, że nasze lassa wystarczą? — zapytałem.
— Tak.
— I że się nie przerwą?
— Nie. Nasze trzy lassa są tak długie, że jeśli je zwiążemy w jedno, to sięgną do najwyższej platformy puebla.
— Ale jak je umocujemy na górze?
— Niedaleko krawędzi wznosi się drzewo o tak mocnych korzeniach, że na pewno wytrzyma nasz ciężar. Przypuszczam, że mój brat zgodzi się dziś wieczorem przeprawić nadół?
— Tak. Zamierzałem zaproponować ci to samo. Ale na czem strawimy czas do wieczora?
— Czy mój brat nie umie sam sobie odpowiedzieć na to pytanie?
— Być może. Nadewszystko trzeba się postarać, aby wrogowie nie odkryli nas i nie przejrzeli.
Winnetou skinął potakująco i rzekł:
— Tak, musimy odwrócić ich uwagę. Jak według mego brata, należy postąpić?
— Musimy Yuma nasunąć myśl, że napadniemy ich nad rzeką.
— Słusznie. Powinni sądzić, że chcemy się przekraść przesmykiem do puebla. Trzeba więc wrócić nadół.
— Już teraz? — zapytał Emery.
— Tak — potwierdził Apacz. — Powinni, a nawet muszą nas zobaczyć albo, co najmniej, zauważyć naszą obecność na dole.
— Bądźmy ostrożni! Mogą nas poprostu zastrzelić.
— Gdybyśmy się zbliżyli na odległość strzału. Ale tego będziemy się wystrzegali.
— Jeden oddział zaczaił się w kryjówce. Gotowi nas podpatrzeć — nie wiemy przecież, gdzie się ta kryjówka mieści. Łatwo możemy im wpaść w ręce.
— Nie. Wszak mamy oczy i uszy. A poza tem może Indjanka zdradzi nam również kryjówkę.
Istotnie powiedziała, skorośmy zapytali.
— Kiedy wrócicie do mego domu i pójdziecie śladami, wydeptanemi wyraźnie, abyście je mogli widzieć, to dotrzecie niebawem do małego strumyka, który wpada do Flujo blanco. Tam Yuma mieli się rozłączyć. Jeden oddział miał iść do puebla, a drugi dalej, wzdłuż strumyka, zaszyć się w krzakach.
— I teraz wypatruje nas z prawdziwą niecierpliwością — wtrąciłem. — Wszak pierwszy oddział przybył już do puebla — widzimy go oto na dole. Czy pozwolimy dłużej czekać tym gentlemanom?
— Nie. Natychmiast pojedziemy nadół ku rzece — rzekł Winnetou i, zwracając się do kobiety, dodał: — Nie zwodzi nas moja siostra?
— Nie — odpowiedziała. Twarz jej świadczyła o szczerości tych słów.
— Wynagrodzimy cię za to. Jeśli schwytamy obu białych podstępem tylko, bez walki, to dostaniesz więcej jeszcze, niż dotychczas, pieniędzy. Ale jeśli nas zdradzisz, to pierwsza kula ugodzi ciebie. Wierzaj mi, że nie żartuję. Chętnie wynagradzamy, ale umiemy też karać.
— Chcę stąd umknąć pokryjomu, ale nie chcę szkodzić swoim. Zamierzacie ich oszczędzać i dajecie mi pieniądze, abym mogła się dostać do Sonory, dlatego wam dobrowolnie powiedziałam wszystko, czegoście żądali, i dlatego też nie zdradzę was.
— A więc niech moja siostra wróci do domu!
Chciała natychmiast odejść. Nam jednak brakło jeszcze jednej cennej wiadomości. Nawet Winnetou, tak przezorny zawsze, zapomniał o ten szczegół spytać. To też mnie wypadło zatrzymać kobietę.
— Znasz dokładnie pomieszczenia puebla.
— Wszystkie.
— Czy wiesz, gdzie mieszkała biała squaw?
— Na pierwszem piętrze.
— Jak się do niej wchodzi?
— Z drugiego piętra wdół. W otworze, pośrodku platformy tkwi drabina.
— A więc na pierwszem piętrze. A pod nią, na parterze, mieszkają Indianie?
— Nie.
— Naco przeznaczono parter?
— Mieszkańcy przechowują tam zapasy kukurydzy oraz inne ziemiopłody i warzywa, rosnące w dolinie. Jest tam również studnia.
— Widzę. Czy to cysterna?
— Nie. Woda wypływa z rzeki.
— A zatem ten strumyk, który stąd widzimy, łączy się z Flujo blanco?
— Tak. Woda nigdy nie wysycha, bo też nie wysycha rzeka.
— A gdzie mieszkają Yuma?
— Na wyższych piętrach.
— A czy wiesz, gdzie się umieścili obaj biali, ojciec i syn?
— Syn mieszka na pierwszem piętrze.
— A ojciec? Gdzie mieszka ojciec?
— Na drugiem piętrze.
— Jakże się ta biała squaw może dobrze czuć w tem pustkowiu? Brak jej chyba wygód, bez których białe kobiety nie mogę się obejść.
— Niczego jej nie brak. Wódz sprowadził wszystko, czego sobie życzyła. Zaślepiony miłością, nie cofał się przed żadnym trudem. Nasi mężowie stale jeździli do Prescott lub Santa Fé, aby przywozić jej obstalunki.
— Czyżby więc wasz wódz był tak bogaty, że mógł zaspokoić wszystkie jej zachcianki?
— O to nie powinieneś pytać — nie mogę ci odpowiedzieć. Żaden czerwony mężczyzna i żadna czerwona kobieta nie zdradza, gdzie leży złoto i srebro, którego tak pragną biali.
— Dobrze. Wiem już wszystko, co wiedzieć chciałem. Możesz wracać. Ale nie zapomnij tego, co ci powiedział Winnetou. Jeśliś nie postępowała z nami uczciwie, to wywdzięczymy ci się kulką; jeśli uczciwie — zapłacimy złotem.
— Kiedy, sennor?
— Skoro tylko złowimy obu białych.
— A gdzie?
— W twoim domu. Zapewne będziemy tamtędy wracać.
— Ale proszę was, dajcie mi pokryjomu, żeby nikt nie widział!
— Ufaj nam! Przecież za przysługę nie odpłacimy ci krzywdą.
Dosiadła swego konia naoklep i pomknęła. Wkrótce znikła na północo-wschodzie, na drodze do swego domu. Stamtąd do Flujo blanco jechało się na zachód. A zatem z naszego miejsca do rzeki trzeba było obrać kierunek północno-zachodni. Znając położenie domku, nietrudno było obliczyć odległość od rzeki. Z domku do rzeki dwie godziny jazdy, z naszego więc miejsca — godzina, tem bardziej że puściliśmy wierzchowce w cwał. — — —