<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Ultima Thule
Pochodzenie Demon ruchu
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia J. Czerneckiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ULTIMA THULE.
Lat temu już dziesięć. Zdarzenie przybrało już kształty rozwiewne, niemal senne — zasnuło się błękitną mgłą rzeczy minionych. Dziś wygląda jak wizya lub jak szalone marzenie; a jednak wiem, że wszystko do najdrobniejszych szczegółów było naprawdę tak, jak pamiętam. Od owej chwili wiele zajść przesunęło się przed mojemi oczyma, dużo przeżyłem i niejeden cios spadł na osiwiałą mą głowę — lecz wspomnienie wypadku pozostało niezmienione, obraz dziwnej chwili wyrzeźbił się w duszy głęboko na zawsze; patyna czasu nie przyćmiła silnego rysunku, owszem, zda mi się, z lat ubiegiem podkreśla cienie w sposób tajemniczy...

Byłem wtedy kierownikiem ruchu w Krępaczu, małej, śródgórskiej stacyi niedaleko granicy; z mojego peronu widać było jak na dłoni wydłużony, szczerbaty łańcuch rubieży.
Krępacz był przedostatnim przystankiem na linii zmierzającej ku pograniczu, poza nim w odległości 50 km. były jeszcze tylko Szczytniska, końcowa stacya kraju, w której stróżował czujny jak żóraw kresowy Kazimierz Joszt, kolega po zawodzie i przyjaciel.
On sam lubiał porównywać siebie z Charonem, a stacyę powierzoną swej pieczy przemianował artystycznym trybem na Ultima Thule. Widziałem w tem dziwactwie nie tylko reminiscencye ze studyów klasycznych, gdyż racya obu nazw tkwiła głębiej, niżby się na pozór zdawało.
Okolica Szczytnisk była dziwnie piękna. Chociaż oddalona od mojego posterunku ledwo o trzy kwadranse drogi pociągiem osobowym, zdradzała zasadniczo odrębny i swój charakter, jakiego nie spotykało się nigdzie w tych stronach.
Malutki budynek stacyjny przytulony do potężnej, granitowej ściany, spadającej prostopadle w dół przypominał jaskółcze gniazdo, przypięte do wnęki skalnej. Wokoło spiętrzone na 2000 m. szczyty grążyły w półmroku przestrzeń, stacyę i magazyny. Posępny smutek zwiany z czół olbrzymów owijał nieuchwytnym całunem kolejową przystań. W górze kłębiły się wieczne mgły i staczały w dół turbanami mokrych oparów. Na poziomie 1000 m, mniejwięcej w połowie swej wysokości tworzyła ściana gzems w kształcie olbrzymiej platformy, które wyżłobienie niby czarę wypełniało po brzegi modro-srebrzyste jezioro. Parę zaskórnych strumieni zbratawszy się potajemnie w trzewiach góry, biło z jej boku tęczowym łukiem siklawy.
Po lewej usłoń skały w zarzuconym na ramiona wiecznie zielonym płaszczu jodeł i limb, po prawej dzikie urwisko z kosodrzewiną, naprzeciw, niby słup kresowy nieugięta grań wirchu. Nad nią przestrzeń nieba, chmurna lub pod brzask zrumieniona zorzą porannego słońca — poza nią.. świat inny, obcy, nieznany. Dzika, zamknięta ustroń, groźną poezyą szczytów owiana rubież...
Stacyę łączył z resztą przestrzeni długi, w skale wykuty tunel; gdyby nie on, izolacya zakątka byłaby zupełną.
Ruch kolejowy zabłąkany pomiędzy samotne turnie malał, słabł, wyczerpywał się. Nieliczne pociągi niby bolidy, wytrącone z ruchu centralnego wyłaniały się rzadko z czeluści tunelu i zajeżdżały przed peron cicho, bezgłośnie, jakby w obawie, by nie zmącić zadumy górskich geniuszy. Nikłe wibracye wniesione za ich przybyciem w śródgórskie zacisze tężały rychło i krzepły wylękłe.
Po opróżnieniu wagonów maszyna szybowała parę metrów poza peron i pociąg podjeżdżał pod sklepistą, w granitowej ścianie wykutą halę. Tu stał długie godziny, wypatrując mroki pieczary oczodołami pustych okien, w oczekiwaniu na zmianę. Gdy nadszedł upragniony towarzysz, opuszczał leniwo skalne schronisko i odchodził w świat życia, w ognisko mocno grających tętnt. A tamten zajmował jego miejsce. I znów stacya zapadała w senne drzemanie spowite kwefem mgieł. Ciszę odludzia przerywał chyba skwir orląt po okolnych żlebach lub szmer staczających się w parowy piargów...
Lubiałem tę górską pustelnię ogromnie. Była dla mnie symbolem tajemniczych krańców, jakiemś mistycznem pograniczem dwóch światów, jakby zawieszeniem między życiem a śmiercią.
W każdą wolną chwilę powierzywszy Krępacz opiece mego asystenta, jeździłem dresyną w odwiedziny do Szczytnisk do kolegi Joszta. Przyjaźń naszą starą, bo zawartą jeszcze na szkolnej ławie wzmocniła wspólność zawodu i blizkie sąsiedztwo. Zżyliśmy się z sobą bardzo i dzięki częstej wymianie myśli stopili w przedziwną jedność.
Joszt nigdy wizyt nie oddawał.
— Nie ruszę się już stąd ani krokiem — odpowiadał zwykle na moje wymówki — tutaj mi już zostać do końca. — Bo czyż nie pięknie? — dorzucał po chwili, obejmując zachwyconem spojrzeniem otoczenie.
Przyznawałem w milczeniu i wszystko wracało do dawnego porządku.
Niezwykłym człowiekiem był kolega Joszt, ze wszech miar dziwnym. Mimo swej iście gołębiej łagodności i bezprzykładnej dobroci nie cieszył się sympatyą w okolicy. Górale zdawali się stronić od naczelnika stacyi, zdaleka schodząc mu z oczu. Przyczyna leżała w dziwacznej opinii, którą sobie o nim niewiadomo jak ludzie urobili. Joszt uchodził wśród ludu za „widuna“ i to w ujemnem tego słowa znaczeniu. Mówiono, że przewiduje u bliźnich „przywilej śmierci“, że niejako przeczuwa chłodny jej powiew na twarzach wybrańców.
Ile w tem było prawdy, nie wiem — w każdym razie zauważyłem w nim coś, co mogło zaniepokoić umysł wrażliwszy i skłonny do przesądów. Utkwił mi mianowicie w pamięci następujący dziwny zbieg okoliczności.
Był w Szczytniskach między funkcyonaryuszami stacyjnymi zwrotniczy nazwiskiem Głodzik, pilny i sumienny pracownik. Joszt bardzo go lubiał, traktując nie jak podwładnego lecz jak kolegę i towarzysza zawodu.
Pewnej niedzieli, zjechawszy jak zwykle w odwiedziny, zastałem Joszta w posępnym nastroju; był chmurny jakiś i ponury. Zapytany o powód zbył mię zrazu niczem i gwałtem nadrabiał miną. Wtem nawinął się Głodzik; coś tam meldował, prosił o dyspozycye. Naczelnik bąknął ni to, ni owo, popatrzył mu dziwnie w oczy i uściskał jego szorstką, spracowaną rękę.
Zwrotniczy odszedł zdumiony zachowaniem się przełożonego, kręcąc z niedowierzaniem swoją dużą, kędzierzawą głową.
— Biedak! — szepnął Joszt, patrząc smutno za mm.
— Dlaczego? — zapytałem, nie pojmując całej tej sceny.
Wtedy Joszt wytłómaczył.
— Miałem zły sen tej nocy — mówił, unikając mego spojrzenia — bardzo zły sen.
— Ty wierzysz w sny?
— Niestety, ten, który śniłem dzisiaj, jest typowym i nigdy nie zawodzi. Widziałem dzisiejszej nocy starą, zapadłą ruderę z powybijanemi szybami. Ile razy mi się wyśni ten przeklęty budynek, jest nieszczęście.
— Ale w jakim związku pozostaje to ze zwrotniczym?
— W jednem z pustych okien ujrzałem wyraźnie zarysowaną jego twarz. Wychylił się z tej czarnej nory i powiał ku mnie swą kraciastą chustą, którą zawsze nosi na szyi.
— I cóż stąd?
— To był gest pożegnalny. Ten człowiek wkrótce umrze — dziś jutro, za lada chwilę.
— Sen — mara, Bóg — wiara — usiłowałem go uspokoić.
Joszt uśmiechnął się tylko z przymusem i zamilkł.
A jednak tegoż dnia wieczorem zginął Głodzik wskutek własnej pomyłki. Wprowadzona w błąd jego fałszywym sygnałem maszyna ucięła mu obie nogi; wyzionął ducha na miejscu.
Wypadek wstrząsnął mną do głębi i przez długi czas unikałem z Josztem rozmowy na ten temat. Wkońcu, może w rok potem zagadnąłem raz niby od niechcenia:
— Od kiedy miewasz twe złowróżbne przeczucia? O ile pamiętam, nigdy dawniej nie okazywałeś podobnych właściwości.
— Masz słuszność — odparł niemile tknięty poruszoną kwestyą — ta przeklęta właściwość rozwinęła się u mnie dopiero później.
— Wybacz, że cię nękam tą nie miłą sprawą, lecz radbym znaleźć środek do wyzwolenia cię z fatalnego daru. — Kiedy zauważyłeś to u siebie po raz pierwszy?
— Mniejwięcej przed ośmiu laty.
— Więc rok po twem przesiedleniu się w te strony?
— Tak, w rok po przeniesieniu mnie do Szczytnisk. Wtedy to w grudniu, w samą wigilię przeczułem śmierć Groceli, ówczesnego wójta. Historya stała się powszechnie znana i w ciągu kilku dni zjednała mi zwłowieszczy przydomek „widuna“. Górale zaczęli uciekać przedemną jak przed puszczykiem.
— Dziwne. A jednak coś w tem tkwić musi. Zachodziłby tu zatem klasyczny przykład na t. zw. „drugi wzrok“ (seconde vue), o którym swego czasu naczytałem się dużo w księgach starej magii. Podobną właściwością obdarzeni być mają dość często górale szkoccy czy irryjscy.
— Tak i ja studyowałem dzieje tego objawu z łatwem do zrozumienia zainteresowaniem. Zdaje mi się nawet, że znalazłem w ogólnych zarysach przyczynę. Twoja wzmianka o puszczykach szkockich czy też irryjskich bardzo trafna, tylko wymaga paru słów uzupełnienia. Oto zapomniałeś dodać, że ci znienawidzeni przez otoczenie, niejednokrotnie wypędzani jak trędowaci poza obręb wsi nieszczęśliwcy zdradzają swe zgubne zdolności tylko tak długo, dopóki przebywają na wyspie; przeniesieni na kontynent tracą żałobny swój dar i niczem nie różnią się od przeciętnych osobników.
— To szczególne. To, co mówisz, świadczyłoby więc o tem, że to wybitnie psychiczne zjawisko przecież zależnem jest od czynników natury chtonicznej.
— Istotnie. Fenomen ten ma dużo w sobie składników tellurycznych. Jesteśmy synami Ziemi i podlegamy jej potężnym wpływom nawet w dziedzinach oderwanych pozornie od jej podłoża.
— Czy objawy własnego jasnowidztwa wywodzisz z podobnych źródeł? — zapytałem po chwili wahania.
— Naturalnie. Wpływa na mnie otoczenie, pozostaję pod działaniem tutejszej atmosfery. Mój złowieszczy przymiot wynikł z nieubłaganą logiką z duszy tej okolicy. Żyję na pograniczu dwu światów.
— Ultima Thule! — szepnąłem, schylając głowę.
— Ultima Thule! — powtórzył jak echo Joszt.
Umilkłem przejęty uczuciem lęku. Po czasie otrząsnąwszy się z wrażenia, zapytałem:
— Dlaczego zdając sobie tak jasno sprawę z wszystkiego, nie przeniosłeś się dotąd w inne strony?
— Nie mogę. W żaden sposób nie mogę. Czuję, że gdybym się stąd usunął, postąpiłbym wbrew swemu przeznaczeniu.
— Przesądny jesteś Kazik.
— Nie, to nie jest przesąd. To przeznaczenie. Mam głębokie przekonanie, że tylko tutaj, tylko na tym skrawku ziemi mam spełnić ważną jakąś misyę; jaką — nie wiem jeszcze dokładnie — mam tylko słabe jej przeczucie...
Urwał jakby zląkłszy się tego, co powiedział. Po chwili zwracając swe siwe, prześwietlone blaskiem zachodu oczy na skalistą ścianę rubieży, dodał ściszonem szeptem:
— Wiesz, nieraz zdaje mi się, że tu, z tą prostopadłą granią kończy się świat widzialny, że tam, po drugiej stronie zaczyna się świat inny, nowy, jakieś nieznane w ludzkim języku mare tenebrarum.
Spuścił znużone purpurą szczytu oczy ku ziemi i zwrócił się w stronę przeciwną ku przestrzeni kolejowej.
— A tutaj — dorzucił — tutaj kończy się życie. Oto jego ostatni wysiłek, ostatnia, krańcowa odwaga. Tutaj wyczerpuje się jego twórczy rozmach. Przeto stoję tu jako strażnik życia i śmierci, jako powiernik tajemnic z tej i tamtej strony grobu.
Domawiając tych słów, spojrzał mi głęboko w twarz. — Był piękny w tej chwili. Natchnione spojrzenie zamyślonych oczu, oczu poety i mistyka skupiło w sobie tyle ognia, że nie mogłem znieść ich promiennej mocy i pochyliłem ze czcią głowę. Wtedy zadał mi końcowe pytanie:
— Czy wierzysz w życie po śmierci?
Podniosłem powoli głowę:
— Nic nie wiem. Ludzie mówią, że tyle jest dowodów za, co i przeciw. Radbym uwierzyć.
— Umarli żyją. — powiedział mocno Joszt. Nastało długie, wsłuchane w siebie milczenie. — Tymczasem słońce zakreśliwszy łuk nad zębatym żlebem, skryło tarczę poza jego zrębem.
— Już późno — zauważył Joszt — i cienie wychodzą z gór. Musisz dziś wcześniej spocząć; zmęczyłeś się jazdą.
I na tem zakończyliśmy pamiętną naszą rozmowę, Odtąd ani razu już nie mówiliśmy o rzeczach ostatecznych ani groźnym darze drugiego wzroku. Wystrzegałem się dyskusyi na ten niebezpieczny temat, gdyż widocznie sprawiała mu przykrość...
Aż razu pewnego on sam przypomniał mi swe ponure zdolności.
Było to dziesięć lat temu, w środku lata, w lipcu. Daty tych zdarzeń pamiętam dokładnie — wraziły się w pamięć na zawsze.
Było to w środę, 13 lipca, w dzień świąteczny. Jak zwykle rano przyjechałem w odwiedziny; mieliśmy razem ruszyć ze strzelbami w sąsiedni parów, gdzie pojawiły się dziki. Zastałem Joszta w nastroju poważnym, skupionym. Mówił mało jakby zajęty upartą myślą, strzelał źle, w roztargnieniu. Wieczorem na pożegnanie uściskał mię gorąco i podał zapięczętowany list w kopercie bez adresu.
— Słuchaj Roman — mówił drżącym ze wzruszenia głosem. — Mają zajść w życiu mojem ważne przemiany; być może będę zmuszony wyjechać stąd na czas dłuższy i zmienić miejsce pobytu. Jeśliby to rzeczywiście nastąpiło, otworzysz ten list i odeślesz pod adresem zawartym wewnątrz; sam nie będę mógł tego uskutecznić z rozmaitych powodów, których obecnie nie wymienię. Zrozumiesz to później.
— Chcesz mię opuścić Kaziu? — zapytałem zdławionym od bolu głosem. — Dlaczego? Czy otrzymałeś jaką smutną wiadomość? Może jakie nieszczęście w rodzinie? Dlaczego wyrażasz się tak niejasno?
— Zgadłeś. Ujrzałem dzisiaj we śnie znowu rozwalony dom a w jednej z jego czeluści postać osoby bardzo mi blizkiej. Oto wszystko. Żegnaj Romku!
Rzuciliśmy się sobie w ramiona na długą, długą chwilę. Za godzinę byłem już u siebie i targany burzą sprzecznych uczuć wydawałem instrukcye jak automat.
Tej nocy nie zmrużyłem oka, niespokojnie przechadzając się po peronie. Nad ranem, nie mogąc znieść dłużej niepewności, zatelefonowałem do Szczytnisk. Odpowiedział natychmiast, dziękując serdecznie za troskliwość. Głos jego spokojny i pewny, treść słów pogodna, niemal żartobliwa podziałały kojąco; odetchnąłem.
Czwartek i piątek upłynęły spokojnie. Co parę godzin porozumiewałem się z Josztem telefonicznie, za każdym razem otrzymując odpowiedź uspokajającą: nie zaszło nic ważnego. Podobnie rzecz się miała w sobotę w ciągu dnia.
Zacząłem odzyskiwać zachwianą równowagę i udając się na spoczynek koło dziewiątej wieczór w lokalu służbowym, zwymyślałem go przez tubę telefonu od puszczyków, kruków i t. p. złowieszczych stworzeń, które same nie mogąc znaleźć spokoju, innym go zamącają. Przyjął wyrzuty w pokorze i życzył mi dobrej nocy. Jakoż wkrótce zasnąłem twardo.
Spałem godzin parę. Nagle wśród najgłębszego snu usłyszałem nerwowe dzwonienie. Na pół przytomny zerwałem się z otomany, zasłaniając oczy przed rażącem światłem gazu w lampie. Dzwonek wzywał powtórnie. Podbiegłem do aparatu, przykładając ucho do receptora.
Mówił Joszt urywanym głosem:
— Wybacz... że ci przerywam sen... Wyjątkowo muszę puścić dziś wcześniej... towarowy Nr 21... Trochę mi nieswojo... Odejdzie za pół godziny... wydaj odpowiedni sygn... Ha!...
Błonka wydawszy parę chrapliwych tonów, nagle przestała drgać.
Nasłuchiwałem z tętniącem głosów sercem, czy czegoś nie usłyszę lecz nadaremno. Z tamtego końca drutu szło ku mnie głuche milczenie nocy.
Wtedy zacząłem sam mówić. Pochylony ku otworowi aparatu rzucałem w przestrzeń słowa niecierpliwe, wyrazy bolu... Odpowiadała kamienna cisza. — Wreszcie zataczając się jak pijany na nogach, odszedłem w głąb pokoju.
Wyciągnąłem zegarek i spojrzałem na tarczę; było 10 minut po dwunastej w nocy. Odruchowo porównałem czas ze zegarem ściennym nad biurkiem. Rzecz dziwna! Zegar stał. Znieruchomiałe indeksy zasunięte jeden na drugi znaczyły godzinę dwunastą; zegar stacyjny przestał chodzić od dziesięciu minut t. j. od chwili gwałtownego urwania rozmowy! Zimny dreszcz wstrząsnął mem ciałem.
Stanąłem bezradny w środku pokoju, nie wiedząc, dokąd się zwrócić, co począć. W jakiejś chwili chciałem wsiąść na dresynę i pędzić co sił do Szczytnisk. Lecz w porę wstrzymałem się. Nie mogłem teraz opuszczać stacyi; asystenta nie było, służba pospana, a nadzwyczajny pociąg towarowy mógł lada chwila zajechać przed peron. Bezpieczeństwo Krępacza spoczywało wyłącznie na moich barkach. Nie pozostawało nic innego jak czekać.
Więc czekałem, jak ranny zwierz rzucając się z kąta w kąt pokoju, czekałem z zaciśniętemi ustami, co chwila wychodząc na peron i nasłuchując sygnałów. Wszystko napróżno: nic nie zapowiadało przybycia pociągu. Więc znów wróciłem do biura, by okrążywszy parę razy pokój, ponowić próbę z telefonem. Bezskutecznie: nikt nie odpowiadał.
W dużej stacyjnej sali oświetlonej oślepiająco-białem światłem gazu uczułem się nagle ogromnie samotny. Jakiś lęk dziwny, nieokreślony ujął mię w drapieżne pazury i trząsł, że zacząłem dygotać jak w febrze.
Usiadłem znużony na otomanie i ukryłem twarz w dłonie. Bałem się patrzeć przed siebie, by nie spotkać czarnych palców zegara, wskazujących niezmiennie godzinę północy — jak dziecko bałem się spojrzeć otwarcie dokoła, by nie zobaczyć czegoś strasznego, co krew ścina lodem. Tak minęły dwie godziny.
Nagle drgnąłem. Grały dzwonki telegrafu. Podskoczyłem do stołu, gorączkowo puszczając w ruch przyrząd odbiorczy.
Z bloczku powoli jęło się wysnuwać długie, białe pasemko. Nachylony nad zielonym prostokątem sukna, ująłem w rękę pełzającą wstążkę i szukałem znaków. Lecz rulon był niezapisany; ani śladu rylca. Czekałem z wytężonym wzrokiem śledząc ruch taśmy....
Nareszcie pojawiły się pierwsze słowa w długich, minutowych odstępach, wyrazy ciemne jak zagadka, złożone jakby z trudem wielkim i wysiłkiem, ręką drżącą i niepewną....
...Chaos... mroczno... bezład snu... daleko... szary... świt... oh!... jak ciężko!.. jak ciężko... wyzwolić się... wstręt! wstręt .. szara masa... gęsta... cuchnąca... nareszcie... oderwałem się... Jestem...
Po ostatniem słowie nastąpiła dłuższa, parominutowa przerwa; lecz papier snuł się dalej leniwą falą. I znów pojawiły się znaki — teraz już pewniej stawiane, śmielsze:
...Jestem! Jestem!... Jestem!.... On... mój kształt leży tam... na sofie... zimny, brr... rozpada się powoli... od wnętrza. Obojętny mi już... Przychodzą jakieś fale... duże, jasne fale... wir!... Czujesz ten ogromny wir?!... Nie! Ty go czuć nie możesz... I wszystko przedemną obecne.... wszystko teraz... Cudowny odmęt!... Porywa mnie!... z sobą!... porywa!... Idę już, idę.. Żegnaj... Rom...
Depesza nagle urwała się; aparat stanął. Wtedy prawdopodobnie zachwiałem się i upadłem na posadzkę. Tak przynajmniej utrzymywał asystent przybyły koło trzeciej nad ranem; wszedłszy do biura, zastał mię bez pamięci na ziemi z ręką, owiniętą szarfami papieru.
Oprzytomniawszy, zapytałem o pociąg towarowy. Nie przybył. Wtedy bez wahania wsiadłem na dresynę i wśród pierzchających mroków puściłem motor w stronę Szczytnisk. Po półgodzinnej jeździe byłem na miejscu.
Zaraz u wstępu spostrzegłem, że zaszło coś niezwykłego. Zwykłe spokojną i samotną stacyę zalewał tłum ludzi cisnących się do lokalu służbowego.
Gwałtownie rozpychając gawiedź, utorowałem sobie drogę do wnętrza. Tu zobaczyłem paru mężczyzn pochylonych nad sofą, na której leżał z przymkniętemi oczyma Joszt.
Odtrąciłem jednego i przypadłem do przyjaciela, chwytając go za rękę. Dreszcz grozy ściął mi krew: ręka Joszta zimna i sztywna jak marmur wysunęła się z mojej i opadła bezwładnie poza brzeg posłania. Na twarzy ściętej mrozem śmierci, w wichurze bujnych, popielatych włosów rozlany był cichy, błogi uśmiech...
— Udar serca — wytłómaczył stojący obok lekarz. — Dziś o północy.
Uczułem ostry, kłujący ból w lewej piersi. Odruchowo podniosłem oczy na zegar ścienny nad otomaną. — I on stanął w tragicznej chwili, i on wskazywał dwunastą.
Obsunąłem się na sofę, siadając przy zmarłym.
— Czy zaraz stracił przytomność? — zwróciłem się do lekarza.
— Na miejscu. Śmierć nastąpiła równo o dwunastej w nocy w chwili nadawania depeszy przez telefon. Gdy dziesięć minut po północy przybyłem zawezwany przez drożnika, pan naczelnik już nie żył.
— Czy kto telegrafował do mnie między drugą a trzecią? — zapytałem wpatrzony w twarz Joszta.
Obecni spojrzeli po sobie zdumieni.
— Nie — odpowiedział asystent — to wykluczone. Wszedłem do tego pokoju koło pierwszej, by objąć funkcye po zmarłym i dotąd nie opuściłem lokalu służbowego ani na chwilę. Nie, panie naczelniku — ani ja, ani nikt inny ze służby tej nocy nie używał telegraficznego aparatu.
— A jednak — rzekłem półgłosem — dziś w nocy między drugą a trzecią odebrałem depeszę ze Szczytnisk.
Zapadło głuche, kamienne milczenie.
Jakaś słaba, niedołężna myśl przebierała się z trudem do świadomości....
— List!
Sięgnąłem do kieszeni, rozdarłem kopertę. — Był przeznaczony dla mnie. Oto, co pisał Joszt:

Ultima Thule, 13 lipca.
Drogi Romku!

Mam zginąć wkrótce, nagle. Człowiekiem, którego dziś we śnie widziałem w jednem z okien rudery, byłem ja sam. Może niebawem spełnię swą misyę a ciebie wybiorę na pośrednika. Opowiesz ludziom, dasz świadectwo prawdzie. Może uwierzą, że jest świat inny... Jeśli zdołam. — Żegnaj! Nie! Do widzenia — kiedyś po tamtej stronie...

Kazimierz.
Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.