<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł W Awinionie
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W Awinionie.


Jak wygląda ten cmentarz, na którym Garczyński leży?...
— Jest jak bór.
Jak bór czarny od wielkich, prowansalskich jodeł, które go nakrywają wierzchem swoich kopuł; jak bór głuchy, kiedy te jodły zaszumią, zahuczą nad nim; jak bór podszyty gęstwą traw, krzewia i nizkich kamiennych krzyżów.
Leży ten cmentarz za południowo-wschodnim murem Awinionu, mało co od wałów miejskich odsunięty w pole, na szerokiej, rozległej płaszczyźnie, której ostatni kraniec olśniewa ku północy srebrzystemi wodami Rodanu.
Kiedy się tam po raz pierwszy znalazłam w podwieczornej porze, cały gwar bujnego życia południowców bił ku murom cmentarza zmieszaną, poszarpaną falą, niosąc pomiędzy groby wrzawę przedmieść i gościńca od „Wielkich ogrodów” aż do „Carretière.”
Wśród kłębów białej, wapiennej kurzawy toczą się tam szeroką, sadzoną platanami drogą, ciężkie, szczękające żelastwem wozy ku Montpellier, ku Antibes, ku Taraskonowi tak gęsto, że huk i turkot prawie nie ustaje. Ryk mułów, krzyki poganiaczy, brzęk uprzęży, śmiechy dziewcząt, śpiewki robotników i żołnierzy, brzdąkania gitary, piskliwe głosy kobiet, ciągnących wózki z jarzynami, napełniają całą tę przestrzeń, jaka dzieli cmentarz od bramy Ś-go Łazarza, nieznośną, wprost jarmaczną wrzawą.
Nad wszystkiem górują wysokie, ostre, przenikliwe głosy dzieci, które, wziąwszy się za ręce, zataczają wśród pyłów gościńca szalenie wirujące koła, śpiewając aż do zachrypnięcia zwrotkę starej farandoli:

„Sur le pont

D’Avignon

Tout le monde y passe.”

Naraz cisza. Kto biegł — staje, kto jechał — usuwa się z drogi, kto krzyczał — milknie i pochyla głowę. Pogrzeb idzie z miasta. Od „Vieux Septier” idzie, albo od „Saunerie,” albo od Ś-go Krzysztofa. Skądkolwiek wszakże przychodzi, iść musi przez ulicę „des Douleurs.” Już wkracza na nią. Słychać zdaleka przyśpieszony tupot wielu nóg obutych w saboty i w klapiące trepki. To idą penitenci.
Od bramy Ś-go Łazarza wysuwają się dwa szeregi białych i czarnych postaci, niosąc światła i krzyże, z głowami w kapuzach, zamykających twarze płócienną, czarną, albo białą maską, z której oczy tylko błyskają dziwacznie posępnym blaskiem.
Nad nimi chwieją się mary zarzucone kwieciem, za nimi płyną psalmodyczne szmery. Z szeregu do szeregu, z ust zakrytych do ust, podają sobie penitenci ponury recytatyw śmierci:
...Miserere mei, Domine... Miserere mei!...
Zaledwie wszakże przeszli szerokość gościńca gwar życia wybucha z nową i niewstrzymaną siłą. Huk wozów głuszy pogrzebowe echa; słychać trąbkę i bęben żołnierzy, maszerujących do blizkiego fortu, krzyki mulników, śmiechy kobiet, setnych głosów wrzawę. Dzieci zawzięcie tańczą swoją farandolę.
Rankiem za to bywa na tym cmentarzu cicho i spokojnie. Rankiem, wśród czarności jodeł, świeci nad nimi żywy szafir drobnemi szybami i słońce upada z wysokości, siejąc się złotym pyłem po grobowych płytach. Głosy życia dochodzą i teraz wprawdzie, ale innej, czystszej, godzącej się z temi miejscami natury. Słychać wtedy pogwizdywanie kosów, monotonną śpiewkę starego, współobłąkanego grabarza, który w progu kaplicy krzyżyki z jaworu struże, słychać oddalone echo bijących kijanek, któremi nad brzegiem Druencyi, na kamykach stojąc, praczki chusty piorą.
Samotność zupełna prawie.
Nikt z tych, żyjących obecną chwilą południowców, nie rad przypominać ostatniej godziny.
Czasem tylko, na zarosłej trawą ścieżce, spotkasz kobiecą postać w ciemnym prowansalskim płaszczu z kapturem, prostą, wyniosłą, szczupłą, cyprysowi żałobnemu podobną. Błysną ci wtedy w oczy lśniące pasma gładko na skroni przyczesanych włosów, szafir fijołkowych niemal źrenic z pod rzęs długich, czarnych.
Ani jedna z tych postaci nie pomija grobowca „De Noves’ów,” w którym leżą prochy rodu, który wydał „Messira Andiberta de Noves,” ojca Petrarkowej Laury.
Staje przed nimi, opuszcza splecione ręce na proste fałdy płaszcza, podnosi fijołkowe oczy i zamyśla się. Jedne tylko Prowansalki tak się zamyślać umieją, i takiemi je Pradier widywać tu musiał.
W takiej to ciszy i w takiej samotności chodzisz pod starym omszonym murem, czytając nawpół zatarte napisy, trącając odłamki płyt i drobnych kamiennych krzyżów.
Tu, ówdzie delikatny profil kobiety zaświeci z płaskorzeźby pożółkłym marmurem; tu, ówdzie urna ze złocistym płomykiem przypomina wieczyste żarzenie się ducha, a zresztą groby dosyć zaniedbane. Jest to może właściwością tego bujnego, bogatego życia, że się niewiele o zmarłych troszczy. Co dziewięć lat przekopują całą tę cmentarną rolę pod nowy posiew śmierci. Więc tylko co świeższe mogiły trzymają się w darni i kwieciu; dawne, te z przed lat siedmiu, ośmiu rozdeptane lub dziko zarosłe, zapadają się powoli same, nim je rydel ruszy. Kamienne pomniki, broniące mogiły od zrównania z ziemią, też nieopatrzone: wiele spękanych płyt grobowych, bluszcz tylko w całości trzyma. W największej ciszy czasem, ot za przebiegającą jaszczurką, sypie się gruz i tynki. Krzyże i nagrobki nizkie, przyziemne, jakby ustępujące miejsca i powietrza tym potężnym jodłom, które i w najcichsze rano nad tym cmentarzem szmer czynią, właśnie jakby kto stare powieści szeptem prawił. Więc kiedy się w te szmery zasłuchasz, a stąpiwszy na jeden ze strzaskanych głazów za mur wyjrzysz i zobaczysz Rodan zielono-srebrzysty i mgły modre, które na Sewennach leżą, zadumasz się, jak daleko los poniósł proch i kości tego, który tu pątnikiem z pól swoich zaszedłszy, znalazł w tej ziemi obcą i zimną gospodę.
Ale kiedym na ten cmentarz przyszła raz ostatni, był mistral.
Ogromny szum targanych wichrem jodeł uderzył we mnie już od miejskiej bramy. Drogę — jak wymiótł. Ani ludzi, ani zwierząt, tylko ta skłębiona, wirująca masa pobielałego, mętnego powietrza, w której znikły wszelkie linie, kształty i kolory.
Na cmentarzu huk, szum, trzask krzyżów, szczęk blach, łoskot sypiących się gruzów, pęd wirujących liści, wieńców i mogilnych prochów; jęk, wycie, skarga, łkanie, cała burza rozpaczy od nieba do ziemi.
Naraz ucicha wszystko. Mistral wypoczywa. A wtedy słychać prędkie, nierówne, naglące brzęki sygnaturki na dachu kostnicy.
I znów zrywa się wściekły zamęt szalonej wichury. Z przeraźliwym świstem, z rykiem i ze zgrzytem wpada mistral między krzyże, trzaska je, szamocze, obala, rwie darnie, miecie żwiry i garście trawy, ukazuje błyskawicznie nagość odkrytych z piasku kości. A nad tem huk jodeł, jak gdyby waliła się puszcza.
Taki jest ten cmentarz, na którym Garczyński leży...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.