W Szpitalu (Niekrasow, 1882)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Niekrasow
Tytuł W Szpitalu
Pochodzenie Antologia poetów obcych
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1882
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Wojciechowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała antologia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W SZPITALU.
(Z NEKRASOWA.)

Otóż i szpital. Świecąc, rozespany
Wskazał nadzorca ciemny kąt u ściany,
Gdzie kończył życie samotnéj niedoli
Autor biedny — ciężko i powoli...
Myśmy mu wszyscy z cicha wyrzucali,
Czemu, gdy popadł w długi, przy chorobie,
Mając przyjaciół, nie dał znać o sobie;
Lecz tu się schronił w tej posępnéj sali?

„Cóż mi za smutek“? — żartując odrzecze;
I tu w szpitalu, życie dość swobodne,
Na postrzeżeniach spokojnie czas ciecze,
Nie jedno tutaj oka mistrzów godne.
Spojrzcie na tego w pobliżu subjekta,
Najwyszukańsze układa projekta;
Pragnie je w życie puścić co najprędzéj,
Tylko mu brakło jednego — pieniędzy...
Bo gdyby nie to, w pomysłach szczęśliwy,
Dawno by perły wyciskał z pokrzywy;
Sypnął też łaskę w mój ubogi kątek:
Miljon obiecał dać mi na początek!


„Albo ten stary aktor wysłużony,
Co tutaj jeszcze z losem się kramarzy,...
Nie kontent z ludzi, o swych rolach marzy
I dwu wierszami przeplata androny.
Zresztą czupurny, gadatliwy, miły,
Szkoda że zasnął (albo umarł może?)
Dziwactwa jego was by ubawiły...
A cóż i tamto milczy coś nieboże,
Numer dziewiąty... Tęskny, czeka żony,
On ją w gorączce widzi uniesiony;
We śnie, na jawie, ciągle we frasunkach,
Marzy o domu, dzieciach, pocałunkach,
I zamiast żony, swe szpitalne chusty,
W szale chciwemi pochwytuje usty!...
Nie budź się biedny! umrzesz w zapomnieniu,
Nie zamknie oczu twoich dłoń kochana,
Oto nas jutro stróż obchodząc z rana,
Tym którzy zmarli, w kolejném sprawdzeniu,
Oczy przyciśnie, narzuci całuny;
I znów pod liczbą, a może bez trumny,
Rzucą nas daléj, z szpitala — do dołu...
Nie nieście takiéj wieści jego siołu:
Bo żona z sercem trafi do szpitala,
Ale czy znajdzie, gdzie mąż, gdzie mogiła?
Chociażby całą stolicę zburzyła,
Czy pozna piasek, co mu pierś przywala?

„Zaszło tu kiedyś straszliwe zdarzenie:
Ze wsi przyjechał ojciec szukać syna,
Lecz wszędzie obcy jęk, albo milczenie...
Długo tak chodził w téj nieméj męczarni,
Aż w końcu stróż mu chłodno przypomina:
„Nie ma? to lepiéj zajrzyć do grabarni!“
Zachwiał się starzec... lecz o drogę prosi,
Poszedł tam szukać, gdzie nie ma nadziei:
Chodzi od trupa do trupa z kolei;
Drżącemi dłońmi całuny unosi,
I milcząc w twarze okropne zagląda;
Lecz syna nie ma, a on syna żąda!
Nareszcie znalazł... i skarb uroniony,
Konwulsyjnemi pochwycił ramiony.

„Zresztą, nie zawsze śmierć tu tak straszliwa,
Nie zawsze całun obca dłoń nakrywa;
Pomnę: raz w nocy oko mi się skleja,
A w tém do sali, z głową rozkrwawioną,
Z twarzą zuchwałą, pięścią zaciśnioną,
Przyprowadzają starego złodzieja.
W walce, towarzysz wspólnego cierpienia,
Głowę mu strzaskał o kratę więzienia.
Zaciekły, straszny, nie słucha nikogo
Drwi, lub wymyśla, lub grozi złowrogo.
Patrzy na niego posługaczka nasza;

Podchodzi — staje; spojrzał — nie odstrasza...
Przeszło chwil kilka... oczy ich badały;
Jedno drugiego... I ten zatwardziały,
Co z raną śmierci, bez siły nadziei,
Przyszłego życia kresie ostatecznym,
Jeszcze się miota jak dziki zwierz w kniei:
Wybuchnął płaczem głośnym i serdecznym...
Świetlany obraz miłości, hart kruszy,
I płacz ten straszny wydziera mu z duszy.
W młodości, z sobą znali się oboje,
A dziś się zeszli... I wnet ze zbrodniarza
Stał się barankiem, rzucił groźby swoje,
Pochylił głowę pod lancet lekarza.
Modlitwa, obca może długie lata,
Łagodnie teraz w serce mu kołata.
Ale napróżno, nie ma dlań pomocy...
O! nie zapomnę téj straszliwéj nocy:
Kiedy już konał, gdy został bez ducha,
Kobieta nad nim rozpościera ręce,
I dobadując czy żyje, czy słucha,
Błaga go ciągle w rozpaczy i męce:
„Żyj, żyj najdroższy!...“
Co miała, sprzedała,
Na przyzwoite pogrzebanie ciała.
O! nieszczęśliwa, jakże żyła mało,
I jakże wiele serce jéj kochało!

Lecz jakież miłość przyniosła jéj kwiaty,
Oprócz niedoli i trwożliwéj mrzonki?
W młodości — hańbę, a z staremi laty:
Rozpacz i przepaść ostatniéj rozłąki!...

„Jeżeli chcecie, są tu i pisarze.
Oto spojrzyjcie na tego młodzieńca,
Co gruby w ręku zeszycik przekręca,
I blady, trwożny, spogląda nam w twarze...
Przyszedł piechotą, zdala, bez obawy:
Tak miłość sztuki duch młody zapala,
Przyszedł z nadzieją, ale zamiast sławy,
Kontent, że znalazł choć ten kąt szpitala!..
Wszystkim on czytał swe dziecinne twory,
Zapomniał kaszlu, zapomniał że chory;
Co było śmiechu nad jego zapałem!..
Lecz jam się nie śmiał... o nie!.. ja dumałem...

„Bracia pisarze! w naszem powołaniu,
Nieodwołalne kryją się wyroki:
Jeśliby każdy, po własném zbadaniu,
Wybrał byt inny, tor nie tak szeroki:
Prawda — świat na tem skorzystałby wiele,
Nie miałby nędznych pismaków, pedantów;
Ale powiedzcież teraz, przyjaciele,
Któżby mu stworzył Szekspirów i Dantów!

I zanim jeden chwyci palmę w dłonie,
Słabszych tysiące w przepaści utonie;
Daremna walka, daremna odwaga,
Bo świat za tryumf — ofiary wymaga...“

Tu nasz przyjaciel westchnąwszy głęboko,
Rzucać się zaczął na szpitalnym blichu;
A kiedy łzawe do snu przywarł oko,
Smutni przeczuciem, wyszliśmy pocichu...

Józef z Mazowsza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Niekrasow i tłumacza: Józef Wojciechowski.