W słońcu (Ejsmond)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Julian Ejsmond
Tytuł W słońcu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JULJAN EJSMOND



W SŁOŃCU

WYBÓR POEZYJ
(WYDANIE POŚMIERTNE)






NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA

POZNAŃWARSZAWAWILNOLUBLIN





TŁOCZONO W DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA W POZNANIU
NA PAPIERZE Z WŁASNEJ FABRYKI PAPIERU „MALTA“.





W SŁOŃCU



W SŁOŃCU


Kiedy słońce upoi mię, jak złote wino,
kiedy mi modre niebo do głowy uderzy,
idę, by szaleć z Wiosną, zieloną dziewczyną,
lub tańczę z Rzeką srebrną śród kwietnych wybrzeży...

I jestem nad polami skowronków szczebiotem
i słowików śpiewaniem w zaciszu dąbrowy,
kiedy słońcem upiję się, jak winem złotem,
kiedy mi błękit nieba do głowy uderzy...




RADOSNA WIEDZA

Ucz się od roślin rozumu.
Bądź, jako trawa, prosty.
Uśmiechaj się, jak bławatek.
Pokłuj natręta, jak osty.

Miód dawaj, jak macierzanka.
I parz, jak gniewna pokrzywa,
nogę, która cię depce,
i rękę, która cię zrywa...

Temu, kto pragnie miłości,
jak róża swe serce otwieraj.
A od dębu ucz się jednego:
żyj górnie i nie umieraj.




DO RZEKI

Pieszczota twojej fali srebrzystej,
fali kuszącej, o Rzeko,
odpędza moje wszystkie tęsknoty
i wszystkie bóle daleko...

Twój zimny uścisk, twój zdrowy uścisk
jest mocny, jak miłowanie...
Kogo pochwycisz w modre ramiona,
ten twym kochankiem się stanie...

Podasz mu twoje usta błękitne
pachnące słońcem i miętą —
i ukołyszesz go i utulisz
swą falą uśmiechniętą...

Szeptem rusałki, szumem szuwaru
czar rzucisz na serce młode,
a potem oddasz swe chłodne ciało —
drżącą z rozkoszy wodę...




LEŚNA SZCZĘŚLIWOŚĆ

Zielone słońce leśne
jak wino zielone piję,
wino zielono - złote
kojące wszelką tęsknotę.
Jako płomienny alkohol
leśna radość do głowy mi bije...
U podnóża różowego wzgórza
macierzanki woń aż odurza...

Chłodny cień lasu piję,
jak z krynicy wodę mrożoną,
ciemnozieloną wodę
dającą rzeźwą ochłodę...
I ciało rozpalone
zanurzam w tę wodę zieloną...
Uciekam od słońca płomieni
do kąpieli z zimnej zieleni...

Błogosławione twe blaski
i twe mroki błogosławione.
Błogosławione twe słońce
i twe gąszcze rzeźwość dające.

Pić pragnę, lesie, twe blaski,
jak wino złoto - zielone,
i, jak zimną wodę, twe cienie,
by zagasić palące pragnienie...




RADOŚĆ ŻYCIA

Z pierwszemi kwiatami się rodzić!
Z zielonym lasem się bratać!
Z szaremi skowronkami
w błękity radosne ulatać!

Z obłokiem po niebie błądzić!
Ze słońcem ziemię olśniewać...
W dziecięcym uśmiechu dźwięczeć...
W miłosnych wyznaniach śpiewać.

Z powiewem wiatru szemrać.
Z rzeką świetlistą szumieć.
I mowę słońca i wiatru
i śpiewanie rzeki rozumieć.

Z odlatującem ptactwem
za dalekie morze się zbierać...
Ze złotemi liśćmi jesieni
uśmiechać się — i umierać...




PATRZĄC KU NIEBU

I.

Gdy patrzę na góry ogromne,
na bliskie niebiosów skały, —
myślę, jak bardzo człowiek
przyziemny jest i mały...

Gdy słucham, kiedy las szumi
lub śpiewa wiosenna rzeka, —
myślę, jak bardzo cichy
i słaby jest głos człowieka.


II.

Szept dębów i czarnych sosen,
nurt fali, bijącej o głazy,
jak bardzo jest wymowny,
gdy z nim ludzkie porównać wyrazy.

I jedno słowo: wiosna,
ileż ma w sobie odcieni,
mówione ustami kwiatów
i drzew i leśnych strumieni...


Głoszone przez radość słońca,
szeptane wiatru powiewem,
grane brzęczeniem pszczelnem,
skrzydlone ptaszęcym śpiewem...

I jedno słowo: miłość,
ileż ma w sobie odcieni,
powtarzane tysiącem głosów
od wiosny do jesieni.

Zbudzone w głuszca graniu
w ostępie białowieskim
i w bełkocie rycerskich cietrzewi
na wiosennym mszarze poleskim...

Trwające od świtów majowych
aż po mroki zimnej jesieni,
aż po ryki walczących łosi
i głoszących swą miłość jeleni...


III.

Gdy patrzę na niebo gwiezdne,
miesięczne, czy słoneczne, —
myślę, że ziemia jest mała,
a niebo wielkie i wieczne.

I z tej małości ziemskiej
do tej wielkości błękitu
sięgam mym ludzkim wzrokiem
pełnym kornego zachwytu.


A gdy potem ku ziemi wracam
oczyma zachwyconemi,
coś z gwiazd i coś ze słońca
w mem spojrzeniu przynoszę ziemi...


Zakopane w lutym 1930 r.


PTAKI I DRZEWA


Teraz ja będę słuchał, a las niech zaśpiewa...
— Śpiewaj, wilgo, złocista pieśniarko gęstwiny! —
Teraz ja będę słuchał, a las niech zaśpiewa.
— Kuj, dzięciole, spróchniałe drzewa! —

— Gwiżdż, droździe, w koralowym raju jarzębiny! —
Będę słuchał: niech knieja zaśpiewa natchniona.
— Krzycz, krasko, leśna bajko błękitno-zielona! —
— Szczebioczcie, małe ptaszyny! —

Teraz ja będę słuchał, a las niech zaśpiewa...
— Szum, dębie! Graj mi, lipo, pszczołami brzęcząca! —
Teraz ja będę słuchał, a las niech zaśpiewa...
Przemówcie, zielone drzewa!

A gdy przyjdzie południe w złotym ogniu słońca,
zmilkniecie, gdy las cały od żaru omdlewa...
Wówczas ja wam zaśpiewam tak, jak człowiek śpiewa,
co ma w sercu ptaki i drzewa...





POETA MÓWI...


POETA MÓWI:


Gasnę gwiazdą na niebie — i zapalam się różą w ogrodzie...
Więdnę różą czerwoną — i zakwitam lilją na wodzie...
Ginę lilją umarłą — i znów rodzę się gwiazdą na wschodzie.

Czuję krwi mojej tętno w śpiewającym potoku doliny...
Czuję krwi mojej tętno w dzikim huku wzburzonej głębiny...
Czuję krwi mojej tętno w biciu serca zakochanej dziewczyny.

Śpiewam w duszy skowronków o modrego poranku chwili...
Tańczę nad kwietną łąką w majowej ulewie motyli...
Drzemię w pąkach konwalji, nim je wiosna uśmiechem rozchyli.

Gniew mój bije piorunem i zapala łuny płomieni.
Radość moja wybucha srebrzystem szaleństwem strumieni.
Moja tęsknota płacze w poszumie złotej jesieni.


Umieram w każdej gwieździe, co spada w mrok nocą czarną.
Rodzę się w każdym kłosie — co ziemi powierza swe ziarno.
Jestem i będę wszędzie — a Wszechświaty mię nie ogarną...




WIOSNA

Poranny wiaterku wiew
gęstwiny pieści...
Słodko szeleści
jaśminu pachnący krzew...
Śród wonnych drzew
szczebiocą ptaków tysiące...
Wiosna i słońce...
Kwiaty i śpiew...




MOJA PIEŚŃ PORANNA

W poranku złotej godzinie,
gdy wszystko o słońcu śpiewa,
gdy szczebiot ptasząt rozbrzmiewa
w gęstwinie rosistych krzów, —
o tobie marzę jedynie,
moje ty słodkie kochanie,
o tobie marzę w altanie
pełnej jaśminów i bzów...

A moja dusza jest taka
jak ten poranek wiosenny,
poranek senny, promienny,
pełen jaśminów i bzów...
A moja miłość jest jako
spojrzenia słońca niewinne
na kwiatów buzie dziecinne
zbudzone z pachnących snów...




ŚWIT

Noc skończyła się i dzień już bliski...
Ziemię całą przepełnia wesele...
Z leśnych gęstwin kwiecistej kołyski
biją w niebo ptaszęce kapele...

Wstaje zorza z różanego łoża...
Świta sennie promiennie dzień biały...
A siostrzyczki me — polne różyczki
takie smutne są, jakby płakały...




UKOJENIE

Gdy mi serce tęsknota zalewa,
gdy mi brzydnie cały ludzki świat —
idę w las, gdzie słodko szumią drzewa,
gdzie radością dyszy każdy kwiat...

Każdy ptak o miłowaniu śpiewa,
czarodziejsko szemrze leśny zdrój...
Złote słońce gęstwiny olśniewa...
Brzęczy w słońcu złotych muszek rój...

Wkoło świeżość dziecinnie wiośniana...
Świat skąpany śród diamentów ros...
Jak weselny krzyk młodego rana
brzmi kukułki rozkochany głos...

Jakiś dziwny urok padł na ziemię
przebudzoną z uśmiechniętych snów...
Cisza słodka, woniejąca drzemie
śród paproci i wilgotnych mchów...


Idę w las kwiecisty i daleki, —
pozostawiam w dali ludzki świat...
Idę brzegiem śpiewającej rzeki...
Złota radość dąży za mną wślad ...

Rzeka śpiewa o szczęściu i płynie...
Nad jej brzegiem szedłem w leśną dal,
aż zgubiłem się w wonnej gęstwinie,
aż zgubiłem z serca dawny żal...




WYZNANIE MIŁOSNE

Czyś jawą jest, czy snem —
o nie wiem, luba...
Że postać masz cheruba —
to jedno wiem...

Czyś przeznaczeniem mem —
o nie wiem, miła...
Żeś mojem szczęściem była —
to jedno wiem...

Nie wiem, kto w sercu twem
jako wybraniec gości...
Ginę z miłości...
To jedno wiem...




NAD RANEM

Noc całą z najsłodszych kruż
poiło nas miłowanie...
Na złotym się zbliża rydwanie
Jutrzenka w wieńcu róż...
Goreją płomienie zórz...
Dalekie kogutów pianie...
Żegnaj, kochanie,
dzień świta już...




NA WYSPIE

Żyjemy na wyspie zaklętej
w pałacu z czarownych baśni...
Dlaczego perły, djamenty
tak są podobne do łez?

Zanim jutrzenka rozjaśni
błękitu liljową tęsknotę —
dlaczego gwiazdy złote
tak są podobne do łez?

A kiedy ranne zorze
ozłocą senne niebiosa —
na kwiatach zimna rosa
lśni, jako krople łez...

Gdy pieści mię kochanka
rozkosznie uśmiechnięta,
czemu jej cudne oczęta
są pełne łez???




GWIAZDY W GŁĘBINACH...

Jestem jak morska fala,
co raz się lazurem zieleni,
a gdy zachód swe ognie zapala,
wybucha fontanną płomieni.

Jestem jak morska fala...
A ty jesteś jak biała mewa...
Fala granity obala
i złociste wybrzeża zalewa...

Jestem jak wielkie Morze...
Ukrywam perły w głębinie...
Tysiąc gwiazd spadających
w odmęcie moim ginie...

Deszcz meteorów gaśnie
w przepaści mej nocą ciemną —
i tylko ty, biała mewo,
krążysz i płaczesz nade mną...




HYMN

Jam jest jako pijana potęgą wichura...
Gdy czarna chmura
słońce mi przesłoni,
na orlich skrzydłach mych dolecę do niej,
wzbiję się do niebios szczytu —
rozpędzę wszystko, co jest ciemnością i mrokiem,
aż znów rozkochanym wzrokiem
ujrzę słońce śród błękitu...

Jam jest pośród pustyni dzika zawierucha,
co na mej drodze spotkam — stratuję i zniszczę.
Nic mię nie powstrzyma w pędzie.
Prochy, zgliszcze
huragan dziko rozdmucha,
a zwycięstwo mojem będzie.

Jam jest rzeka szalejąca,
która wszelkie tamy zrywa
i nie uznaje granicy ni brzegu...
Wezbrana jak o wiośnie, młodością szczęśliwa,
w niewstrzymanym rwącym biegu
płynie — na zdobycie Słońca!




POGODNA MĄDROŚĆ

Chociaż cię zdradzi okrutnie
najsłodsze twe kochanie,
niech w duszy twej promiennej
słoneczność pozostanie.

Chociaż cię błotem obrzuci
dłoń serdecznego druha,
niechaj zwątpienie przenigdy
nie zaćmi twego ducha.

Błogosław kwiaty na łące
i słońce na błękicie...
Choćby ci serce pękało,
z uśmiechem idź przez życie...




CHCĘ BYĆ JAK SŁOŃCE...

Chcę jak słońce być wiecznie radosny,
urągać czasu potędze bezczelnej,
w aureoli nieśmiertelnej
nie znać zimy ani wiosny —
i dawać wesele światom,
słodycz owocom, a szczęśliwość kwiatom.

Chcę być jak słońce, które świat radością złoci —
w smutnych sercach zachwyt budzi
i jak najdalej będąc od złych ludzi
zstępuje ku nim jasnym promieniem dobroci...




BALLADA O WIERNEJ WODZIE


Struga leśna, wśród kwiatów śpiewająca o szczęściu srebrzyście,
uśmiechnięta, szczęśliwa
śród czarnych olch przepływa.
Na jej wodę beztroską, jak łzy, spływają liście,
które nad jasną tonią
schylone drzewa ronią...

Jak kula modra, przelata zimorodek nad jej korytem,
czaruje jaskrawym błękitem
niezabudki, patrzące z zachwytem...
Czasem kos lub turkawka, gdy dokuczą im słońca promienie,
przyfruną ukoić pragnienie
nad jej kryształowe strumienie...

Struga leśna o szczęściu na złotym piasku śpiewa.
Pełna zwycięskiej pogody
przeskakuje zwalone kłody...
Ale jej wierna woda odbija i smutne drzewa
i lazurowe libelle
i srebrzystych rybek wesele...


W złote upalne południe ma w sobie błękit i słońce.
W dzień ciemny i ponury
czarne i groźne chmury.
Ale w największe żary niesie tchnienie rzeźwości kojące
kwiatom, ptakom i drzewom,
zapachom, szumom i śpiewom.

I w leśnych kwiatów woni i w leśnego ptaka piosence
i w szumie leśnego drzewa
radość jej zawsze śpiewa, —
i trwa, chociaż ptak zginie, a kwiat zerwą przechodniów ręce,
choć drwal idący borem
szumne drzewo zwali toporem...

Inny ptak będzie śpiewał, inne drzewa będą szumiały
i w innych kwiatów woni
jej srebrny śpiew zadzwoni...
Wierna struga odbija w swym ciasnym strumyku świat cały
i rzeźwość daje radośnie
wszystkiemu, co nad nią rośnie...




BALLADA O LEŚNEJ BURZY


Burza, zła wiedźma leśna, przybiegła do boru po nocy.
Pozrzucała gniazda ptaszęce...
Podeptała ciałka pisklęce...
Burza, jędza zjadliwa, ma pioruny i wiatr w swojej mocy...
Zdruzgotała drzewa ogromne.
Rozpędziła ptaki bezdomne.

Chodziła po leśnych gęstwinach, wybierała dla siebie ofiary.
Postrącała wierzchołki dumne.
Połamała gałęzie szumne.
Drzewom chmur sięgającym odrywała najwyższe konary.
Wyszarpnęła z ziemi korzenie.
Rozbudziła śpiące strumienie...

Chmury, jak psiska czarne, leciały za nią nad borem,
poprzez gęstwiny i mroki
trop w trop śledziły jej kroki...
Oblizywały się czasem błyskawic ognistym ozorem,
warczały grzmotem ponuro
i wyły złowieszczą wichurą...


Na gwiezdnem błoniu nieba dopadły złotego miesiąca.
Rozdarły go jak zająca!
Zagasła tarcza świecąca...
A potem mleczną drogą, szerokim iskrzącym śladem
pomknęła ich sfora wyjąca
za gwiazd rozpierzchłem stadem...

— — — — — — — — — — — — — — — —

Jutrzenka, różowa pasterka, pasąca obłoczki-baranki,
przyjdzie do lasu o ranku
z bukietem wonnego tymianku...
Zapachną nagrzane w słońcu gwoździki i macierzanki.
Rozśpiewają się gniazda ptaszęce.
Rozradują się serca pisklęce.

Będzie chodzić po leśnych gęstwinach i rozsiewać dokoła czary...
Uspokoi zlęknione słowiki...
Ukołysze strwożone strumyki...
Ułoży do snu wiecznego oderwane przez burzę konary
i łzami rosy srebrnemi
utuli niepokój ziemi...





PIEŚŃ ŻYCIA



PIEŚŃ ŻYCIA

I. Pieśń młodej wiosny

Tak słodko, tak cudnie
zaszumiał gaj.
Uśmiecha się w słońcu
kwiecisty raj.
Śród bzów i jaśminów
cieszy się maj...
— —
Rozbrzmiewa dokoła
ptaszęcy śpiew.
Sad pieści łagodnie
wiaterku wiew.
Śnieg kwietny opada
z wiśniowych drzew...
— —
Weseli się w słońcu
najmniejszy kwiat.
I rajem się zdaje
wiosenny sad...
I rajem się staje
wiosenny świat...




II. Pieśń miłości

W szumie zdroju, w leśnych ptasząt śpiewie,
w każdym kwiecie, w każdym szepcie liści,
w każdym wiatru pachnącym powiewie
cud miłości radosnej się iści...

Słodka miłość króluje dokoła.
O niej nucą pieśń polne ptaszyny...
Słodka miłość z leśnych źródeł woła
srebrnym głosem rusałek gęstwiny...

Pieśń słowików budzi jasną nocą...
Dniem rozsiewa kwiaty — uśmiechnięta
i napełnia czarnoksięską mocą
mojej lubej dzieciny oczęta...




III. Pieśń złotego lata

Złote muszki w słońcu złotem
krążą, krążą chyżym lotem...

Brzęczą, brzęczą muszek roje...
Płyną szemrząc leśne zdroje.

Ponad cichą, czystą wodą
muszki tan zawrotny wiodą.

Na polanie w mrocznym cieniu
leży młody Faun w uśpieniu.

Budzi się, otwiera oczy...
Sennym wzrokiem wkoło toczy.

I przeciąga się ospale
w słońca żarze i upale.

I spostrzega rozespany
złotych muszek złote tany...

Brzęczą sennie muszek roje...
Szemrzą sennie leśne zdroje...


Napół weśnie, pół na jawie
Faun usypia w miękkiej trawie...

Pieśń brzęcząca, pieśń bez końca...
Złote muszki w blasku słońca...




IV. Pieśń szarej jesieni



Lecą liście, zwiędłe liście, lecą liście z drzew...
Jakoś dziwnie uroczyście brzmi ptaszęcy śpiew.
Sad jesienne przywdział szaty... Jarzębiny krzew
śród złotego drzew poszycia goreje jak krew ...

Więdną kwiaty, letnie kwiaty, więdną kwiaty już...
Sad jesienne przywdział szaty, zżółkły krzewy róż...
Poczerniały olch korony... Złotym stał się dąb...
Chłodny wicher zmroził nocą białych aster klomb.

Lecą liście, zwiędłe liście, lecą liście z drzew.
Coraz zimniej, coraz smutniej szumi wiatru wiew.
Sad jesienne przywdział szaty, zżółkły krzewy róż
z żalu za ptaszęcą pieśnią, co umilkła już...




V. Pieśń białej zimy

Zima... Cisza... Pustka...
Równina bez końca.
Cisza... Pustka i żałość.
Grobowa jakaś białość...
bez końca... bez słońca...
Pole śnieżne, bezbrzeżne...
Zima jest żałosną...
Równiny całe białe...
Równiny osiwiałe
z tęsknoty za wiosną...




VI. Koniec pieśni — koniec życia

Pieśń skończona... Życie kona...

Przeszła wiosna strojna kwiatem...
Przekwitnęły lipy latem...
Zgasła jesień z róż szkarłatem...

Zmilkły w bzach słowicze głosy...
Żniwiarz zżął ostatnie kłosy...
Przekwitnęły smutne wrzosy...

Życie kona... Pieśń skończona.




VII. Poeta śpiewa

Minie żałość i tęsknota...
Niechaj zima nas nie smuci.
Wróci pora szczęścia złota,
minie żałość i tęsknota...
Wróci pora szczęścia złota,
wróci wiosna, radość wróci...
Minie żałość i tęsknota...
Niechaj zima nas nie smuci...

Wiosna po zimie nastanie,
jako po nocy dzień złoty.
Wróci szczęście i kochanie,
wiosna po zimie nastanie...
Wróci szczęście i kochanie,
rozebrzmią ptasząt szczebioty...
Wiosna po zimie nastanie,
jako po nocy dzień złoty...





ROMANCA O MIŁOŚCI



ROMANCA O MIŁOŚCI

I. Królewna zakochana

Słodka królewna idzie w las,
gdzie mieszka pustelnik stary,
który wyroki niebios zna
i umie rzucać czary.

Śmieje się bór, sosnowy bór...
Zmilkł w gąszczach świegot ptaszy.
Coś czai się za każdym pniem,
w czarnych zaroślach coś straszy.
(I mówi królewna tak:)

„Hej, pustelniku, przychodzę tu
zalana łzami rzewnemi,
ja, com jaśniała ongi tak
jak słońce, wesele ziemi.

Ciemny jest bór jak śmierć... jak śmierć...
a bezdenny — jak miłowanie...
Szpada rozstrzygnie, komu się
moje biedne serce dostanie.
(Jakże jest srogim los...)“


Pustelnik woła: „Nie lej łez...
Mam niezawodną radę,
zaklęcie tajemnicze znam
i oczaruję szpadę.

Mów tylko, który z mężów dwóch
twojemu sercu daleki...
Czarna i nieprzespana noc
przesłoni mu oczy na wieki“...
(Królewna mówi tak:)

„Cudny jest Ryszard, cudny jest Jan...
Jan ma kędziory ze złota.
W duszy mej namiętności raj
budzi Ryszarda pieszczota.

Dziecięca słoneczna Jana twarz
jest jako świętych twarze.
Ryszarda szał pali mi krew —
umierać z żądzy każe...
(Nieszczęsna, kocham dwóch...)“

Pustelnik szepce: „Nie płacz już...
Znam ja przemożne czary.
Stępi się od nich ostrze szpad
i żadnej nie będzie ofiary“...
(Królewna mówi tak:)


„Ze żmii zębów, z trujących ziół
daj mi najgorsze jady.
Pali mię miłość do obu z nich —
Chcę zatruć więc obie szpady...
(Nieszczęsna, kocham dwóch...)“




II. Spotkanie

Złote słońce umiera w borze...
(Gasną blaski jasnych promieni).
Złote słońce umrzeć nie może...
(Krew czerwona niebo rumieni).

Dwóch rycerzy wyszło do walki...
(Jakże zimnem jest ostrze szpady).
Złote słońce we krwi umarło...
(Jakże zimnym jest księżyc blady).

Obie szpady już krwią zbryzgano — —
(Krew gorąca strumieniem bije!...)
Obie szpady jadem zatrute — —
Obie szpady syczą jak żmije!!

Czarny Rycerz walkę przerywa
i powiada tak do rywala:
„Czas nam, bracie, umierać młodo.
Jad mi w żyłach ogień rozpala.


Gdy różana zorza zaświta,
już nie ujrzy wówczas nas obu...
Obie szpady jadem zatruto...
(szpady zimne, zimniejsze od grobu...)“

Odpowiada mu Złoty Rycerz:
„Hej, cokolwiek się z nami stanie,
niech szczęśliwie żyje na ziemi
nasze słodkie, cudne kochanie...

Błogosławię jej oczy modre,
w których było niebo i słońce...
Błogosławię jej usta szczodre
w całowaniu takie palące...

Błogosławię jej śliczny uśmiech
taki tkliwy i taki czuły
i jej białe, miękkie rączęta,
które ostrza naszych szpad zatruły“...





MIŁOŚĆ WIECZNA



MIŁOŚĆ WIECZNA

Żonie ukochanej poświęcam.


I.

Pamiętasz? W skalnej mieszkaliśmy grocie
dzicy i pełni pierwotnej pogody...
Łożem nam były zielone paprocie
i mchy — pokarmem zaś leśne jagody...

Wkrąg otaczała nas puszcza bezkreśna.
Nocą od ryku trzęsły się jaskinie —
Szalała w mrokach krwawa orgja leśna
i śmierć czaiła się w każdej gęstwinie...

Wieczorem, gdy już zachodziło słońce,
wracałem z łowów łupem obciążony —
Odprowadzały mię ślepia jarzące
aż tam, gdzie płonął ognia kwiat czerwony...

Złoci od jasnej ogniska pozłoty
rwaliśmy w strzępy krwawy kadłub łani,
a potem szliśmy szaleć w głębi groty
syci i ciepłą jeszcze krwią pijani...



II.

Pamiętasz? Jako rozhukane wody —
czas mijał w pędzie swoim rozszalały.
Zakuły ziemię całą zimne lody,
a świat iskrzący był i śnieżnobiały...

Umarły kwiaty... Zwierz wyginął w borze,
wymarł odyniec i pierzchliwa łania...
Mróz zabił ptaki w lazurów przestworze,
lecz nie zamroził naszego kochania...

Co dzień chodziłem z oszczepem na foki.
Łowiłem ryby w zielonej zatoce...
A kiedy zmierzch już zapadał głęboki,
ogień mi dom mój wskazywał w pomroce.

Wracałem w owem trzaskającem zimnie
napół przytomny, zamarznięcia bliski,
aż młode ciało twe poczułem przy mnie...
aż rozpaliły mię twoje uściski...




III.

A potem... w cichym Egiptu nomesie,
u stóp płomiennych kamiennych kolosów
miłość wyznałem ci w palmowym lesie,
nad lazurowem jeziorem lotosów...

I serca nasze były jak lotosy,
takie błękitne i takie kwitnące.
A dusze nasze wzlatały w niebiosy,
gdzie królowało afrykańskie słońce...

Nie przerażały nas wycia szakali...
Żyliśmy razem szczęśliwi i młodzi...
Wieczór z nilowej powracałem dali
na mojej białej uskrzydlonej łodzi...

Księżyc wypływał ponad piramidy,
złocąc sennego Nilu modre wody, —
a my pod słodką opieką Izydy
szliśmy w gaj święty na miłosne gody...




IV.

Kocham wspomnienia słonecznej Hellady.
Pasłem baranki w Arkadji szczęśliwej...
Tyś była nimfą srebrzystej kaskady.
Opętał serca nasze Eros tkliwy...

Pieśnią nas poił Anakreon boski.
Róże wieńczyły nasze młode skronie...
A pocałunków twych nektar lesboski
krew zmieniał w ogień, który wiecznie płonie...

Patrząc na naszą radosną idyllę,
niebo nabrało bezmiernej pogody...
I zazdrościły nam kwietne motyle
rozkoszy słodszej nad Hymettu miody.

Mlekiem i winem napełniał nam dzbany
Pan, stad pastuszych opiekun dwurogi...
A gdy nadeszła godzina Przemiany,
wniebowstąpiliśmy razem — jak bogi...




V.

Pamiętam... Byłem potężnym Cezarem.
Triumf wprowadzał mię w stolicy mury.
Słońce wieczornym gorzało pożarem
i kładło na mnie złoto i purpury.

Za mną zakute prowadzono wodze.
Jak grom witało mię ludu wołanie.
A ja płomienny w płomieni pożodze
jechałem w złotym jak słońce rydwanie...

Dokoła ciżba z radości szalała.
Kwiaty i serca deptały me konie.
Na mojej drodze ty stanęłaś, Biała, —
I wyciągnąłem ku tobie me dłonie.

Złożyłem kornie pod twe stopy małe
łupy zdobyte, klejnoty niezmierne,
narody całe i królestwa całe
i moje serce w miłowaniu wierne!




VI.

Życie powraca jak wiosna, jak zorze...
Mijały wiosny i mijały wieki...
I znów znalazłem się w odwiecznym borze,
w słonecznym śpiewie kruszwickiej pasieki...

Żywiołem moim było polowanie.
Umiłowałem puszcz dzikie bezmiary.
Szedłem w ostępy ścigać trwożne łanie
i z niedźwiedziami chwytać się za bary.

Raz nad błękitnem Gopłem o wieczorze
pędziłem żubra przez leśne gęstwiny
i zobaczyłem przy kwietnem jeziorze
ciebie, rusałkę zielonej gęstwiny...

„Chodź ze mną — rzekłaś — pod zwierciadłem fali
będziemy żyli miłością i szałem!...“
W podwodnym zamku z pereł i korali
o najcudniejszych łowach zapomniałem...




VII.

W błękitnozłotym świcie średniowiecza
imię się moje jako piorun krwawi...
Świat przeraziłem widmem mego miecza
ja, dziki wiking zimnej Skandynawji...

Łódź moja, szybka jak północna mewa,
pożera lotem spienione przestworze...
Złocista zbroja słońca blask zaćmiewa,
a serce moje dumne jest jak morze...

Jak sęp spadałem na spokojne brzegi.
W lęku pierzchały nieprzyjaciół bandy...
Ludy topniały jak wiosenne śniegi!
Sto miast wycięły w pień moje Normandy!!

A gdy mi zbrzydły zwycięstwa i mordy,
gdy krwią spłynęła moja zbroja złota, —
do zimnych krajów, nad liljowe fjordy
ku tobie gnała mię moja tęsknota...




VIII.

Na Wyspie Szczęścia w pałacu z opali
byłaś królewną na Dalekim Wschodzie...
Mocarze świata w tobie się kochali,
Różo, w różanym kwitnąca ogrodzie...

Mirrą i nardem pachniało twe ciało,
a oddech wonny był jak heljotropy...
Niebo i słońce za tobą szalało...
Ziemia pieściła miłośnie twe stopy...

Życie twe było jedną pieśnią śpiewną...
Dni twoje były jasne i słoneczne...
Ale ci brakło do szczęścia, królewno,
wody, co daje ludziom życie wieczne...

Ruszyłem śmiało na skinienie twoje,
aby w pustyniach znaleźć skarb zaklęty...
Lecz łzami wszystkie wytryskały zdroje...
Gdzież zdrój, co sypie zamiast łez djamenty?




IX.

Zwycięzcą wracam z podróży dalekiej.
Znalazłem źródło wiecznego żywota.
Szukałem wieki i błądziłem wieki.
Miłość mię wiodła jak pochodnia złota.

Aż pod namiotem białym Beduina
podczas mej dzikiej, beznadziejnej jazdy
wybiła dla mnie ta wielka godzina
nocą w pustyni, gdym patrzył na gwiazdy.

Pojąłem w bladej poświacie miesiąca
słoneczną prawdę całego istnienia,
że nic początku nie ma ani końca,
nic nie przemija i nic się nie zmienia.

Że miłość nasza warta stokroć więcej
od skarbów Indyj, od Hellady czarów,
od prasłowiańskiej pogody dziecięcej
i od purpury i złota Cezarów...





POCHWAŁA PUSZCZY



POCHWAŁA PUSZCZY


Puszczo! twojego serca głębia tajemnicza
pełna jest cudów, jako wiersze Mickiewicza...
Kolumnami drzew nieba sięgająca pował,
Puszczo, świątynio, którą sam Bóg wybudował!

Gdyś wiosną rozśpiewana w szaleństwie zieleni
hymnem głosów ptaszęcych, radością strumieni,
od przylaszczek błękitna jak niebo, a złota
od kaczeńców, co leśne porastają błota,
pełna białych pierwiosnków, liljowych sasanek,
zdasz się najczarowniejszą na ziemi z kochanek...

W letnie upały w żarze namiętnym omdlała,
lubieżnie woniejąca, w słońca blaskach cała
skąpana, orgarniętaś jest ciszą tak wielką,
iż zdajesz się spać słodko, luba kusicielko!

Gdy jesień las ustroi w purpurę i złoto,
uroczyska owiane są jakąś tęsknotą...
W babiego lata sieciach pajęczych lśni rosa,
jak łzy srebrzyste, które przelały niebiosa...


Wiatr, który letnią porą śpiewał, teraz wzdycha
patrząc na spadające liście, które zcicha,
jak umarłe motyle, spływają ku ziemi...
Lecz gdy bór zabrzmi gonu głosy czarownemi,
ginie żal, giną smutki... Radością łowiecką
rozbrzmiewa las jesienny, szczęśliwy jak dziecko!

Zimą zaś mroźna puszcza w śnieżnych szatach cała
dla niewidzących oczu jest jedynie biała.
Myśliwego olśniewa kolorów tysiącem,
błękitem podcieniona, wyzłocona słońcem...

Po śniegu tańczą iskry, jak chochliki psotne.
Lazurem świecą lodem skute tafle błotne.
Złoci się strumień leśny — płowy, zamarznięty.
Na ośnieżonych sosnach palą się djamenty.
Wkoło dostojna cisza... Czasami jedynie
sójka wrzaskliwa krzyknie w świerkowej gęstwinie
albo jastrząb zakwili... Puszcza tajemnicza
niepokalana zda się, czysta i dziewicza...

Kniejo! kocham gorąco twe wiosenne ranki,
gdy z pod śniegu liljowe wykwitną sasanki
i na błotnym moczarze głuszec, pieśniarz boru,
pocznie grać... Kocham czary twojego wieczoru,
kiedy słonka przeciągnie chrapiąc nad olszyną...


Kocham południa twoje, dziewicza gęstwino,
gdy dusza od nadmiaru radości omdlewa,
a każda myśl tak prosta jest, jak leśne drzewa,
a serce każdem swojem uderzeniem — śpiewa!
Kocham twe noce gwiezdne, gdy uśpionej w ciszy
tylko myśliwiec oddech przytłumiony słyszy,
póki cię swoim dumnym hejnałem o sławie
nie zbudzą ranni puszczy trębacze — żórawie...




DWUGŁOS LITEWSKICH BORÓW


Czemu puszcze wileńskie, okryte śniegową bielą,
iskrzą się w słońcu promiennie i oczy radośnie weselą?
Czemu puszcza kowieńska tak bliska — a taka inna?
I czemuż o tem milczy dziś Niemen, „Rzeka rodzinna“?

Sosny ziemi wileńskiej — dostojne, szumne i dumne.
Jest w nich radość zwycięska dzikiej i wolnej kniei.
Sosny ziemi kowieńskiej — smutne, jak drzewo na trumnę
A jeśli mają zieleń — to nieśmiałą zieleń nadziei...

Czemu szumy-poszumy, czemu szepty-poszepty drzewne
W wileńskim mateczniku tak są pogodne i śpiewne?
A w sercu kniei kowieńskiej, gdy powiew wiatru powstanie,
To jest w nim jęk rozpaczliwy i płacz bolesny i łkanie?


Wichry ziemi wileńskiej grają pieśń szumną i dumną!
Brzmi w niej radość zwycięska dzikiej i wolnej kniei...
Wichry ziemi kowieńskiej są jako rozpacz nad trumną,
A jeśli czasem wzdychają — to nieśmiałem westchnieniem nadziei.





CZARNOLAS


WIEŚCI CZARNOLESKIE


Niechaj mi wiatru powiew wiadomość przyniesie,
co się dzieje w Czarnolesie?
Czy żyje stara lipa, w której wonnym cieniu
poeta marzył w natchnieniu?

Niema już bujnej lipy. Pracowite pszczoły
przerwały brzęk wesoły...
I świerszcz polny, co „łajał słońcu“ w dni gorące,
ucichł na kwietnej łące.

Przestało ryczeć bydło, co szukało cienia
i ciekącego strumienia...
I pasterz dawno zamilkł, który chodząc za niem,
budził lasy swojem graniem...

Umilkli już na wieki słowicy i szpacy
i rozliczni inni ptacy,
którzy ongi tak bardzo wdzięcznie narzekali...
Śpiew ich zamarł w oddali...


Ucichł i śmiech radosny i głosiczek słodki
Orszulki, lubej szczebiotki,
która, jako ów ptaszek rozkoszny i mały,
świegotała dzień cały...

Wszystko przeszło, i tylko śmierci się nie lęka
czarnoleska piosenka...
Żyje w niej lipa, która umarła przed laty...
Pachną miodem jej kwiaty...

Ile pszczół wśród nich brzęczy! Ile ptaków śpiewa
pod cieniem tego drzewa!
Słowików narzekania, szpaków wdzięczne głosy
jak ongi płyną w niebiosy...
I trwa w niej i trwać będzie słodszy nad głos inny
Orszulki szczebiot dziecinny...

Maj 1930.




LIPA

Niebo jest dziś tak samo
jak ongi, jak wtedy — niebieskie!
I słońce jest to samo:
złociste i czarnoleskie!

I lipy tu są, jak przed laty,
na tej samej wyrosłe ziemi...
Brzęczą ich złote kwiaty
pszczołami czarnoleskiemi...

Lecz przeminą te lipy, umilkną
te ptaki w zielonej gęstwinie, —
a o mnie, umarłej lipie,
wieść żyje — i nie przeminie!

Umilkną te złote pszczoły.
Ucichną te głosy ptaszęce —
A moje imię szumiące
pozostanie na wieki w piosence...


I chociaż już mnie niema
od tylu lat na świecie —
żyję! bom dała natchnienie
pierwszemu w Polsce poecie...

Janowi z Czarnolasu
dałam natchnienie radosne —
i przeto — w bezmiarze czasu —
żyję! i kwitnę! — i rosnę!

Jako miód są me kwiaty, —
jak serca — są moje liście...
Szumiałam nad jego głową,
więc szumieć będę wieczyście.

W moim pachnącym cieniu
w gorące letnie upały —
pisał swe wiejskie pieśni,
które będą na wieki trwały...

W moim pachnącym cieniu
w gorące letnie upały —
Orszulki radosne śmiechy
dzień cały rozbrzmiewały...

Przybiegała do swego Ojca
wesoła i uśmiechnięta.
Słowiczem gardziołkiem swojem
szczebiotała, jak małe ptaszęta...


O jakże w okrutnej Ojciec
pozostał po niej żałobie!
A przecież — choć obu nas niema —
żyjemy dziś w pieśni — obie!

Niebo jest teraz tak samo
jak ongi, jak wtedy — niebieskie!
I słońce jest to samo:
złociste i czarnoleskie.

I my jesteśmy te same,
umarłe, a wiecznie żyjące...
Ja — drzewo, i ona — dziecko.
Ja — niebo, i ona — słońce...


Maj 1930.


ORSZULKA

1.

„Czy pamiętacie, słowiki,
Słowiki czarnoleskie,
tę uśmiechniętą twarzyczkę
i te oczęta niebieskie?“
— „Niema już tamtych słowików.
Oddawna śpiewać przestały.
Wszystkie umarły z żalu,
bo twarzyczkę tę pamiętały... —


2.

„Czy pamiętasz, lipo pachnąca,
lipo, odziana w kwiat złoty,
te radosne zabawy dziecięce,
te śmiechy i te szczebioty?“
— O tamtej, starej lipie
niema już nawet wieści...
Pamiętała te śmiechy wesołe —
przeto umarła z boleści... —


3.

„Czy pamiętacie, ogródka
czarnoleskiego drożyny,
tupocące w radosnym pędzie
te najmilejsze nożyny?“
— Zginęły z bólu te dróżki,
zarosły trawą te dróżki,
bo nie mogły zapomnieć o tem,
że po nich biegały te nóżki... —


4.

„Czy pamiętacie, pszczoły,
coście miody zbierały z ogrodu,
Orszulkę, wdzięczną dziecinę,
Orszulkę, słodszą od miodu?“
— Umarły pszczoły... Bo poco
miód kwietny gromadzić do ula,
gdy zwiądł najsłodszy z kwiatków,
gdy umarła maleńka Orszula?... —


5.

„A czy pamiętacie, wy, pieśni,
o tej pieszczotliwej Orszulce,
co snem rozgrzana co rano
przybiegała do Ojca w koszulce?“

— Żyją wieczyście te pieśni,
pełne bólu, miłości i chwały,
i będą żyć nieśmiertelnie —
bo wszystko zapamiętały...


Maj 1930.



A GDY PRZYJDZIE GODZINA
MOJEGO ZACHODU...




∗             ∗


A gdy przyjdzie godzina mojego zachodu,
zajdę, jak słońce: jasne — do ostatniej chwili.
Nigdy nie będę drzewem, co dumne zamłodu
z wiekiem ku ziemi się chyli...

Gdy przyjdzie czas odlotu do krainy innej,
to odlecę w porywie szczęścia i natchnienia,
jak ptak, co uciekając z ziemi niegościnnej
ziemię na niebo zamienia...

Luty 1930.




WNIEBOWSTĄPIENIE

I.

A gdy przyjdzie już ta straszna chwila,
kiedy będę musiał skończyć życie —
chciałbym w pole iść o cichym zmierzchu
i rozpłynąć się w modrym błękicie...

Nie chcę gasnąć powoli na łożu
dzień po dniu w oczach smutnej rodziny,
ni utonąć w rozhukanem morzu,
gdzie mię pożrą zgłodniałe rekiny.

Nie chcę w bitwie paść, gdy ziemia gorze,
w chwili szturmu przy okrzykach „hura!...“
ni powiesić się gdzieś w czarnym borze,
gdzie mię dzika poszarpie wichura...

Chciałbym pójść — i roztopić się w mroku...
Chciałbym wsiąknąć w nocy fjolet siny,
jako powiew łąki woniejącej
wsiąka w ciszę wieczornej godziny...



II.

A gdy zrzucę moje ziemskie ciało
o wieczoru pogodnej godzinie —
jakby nic się takiego nie stało,
niech śpiewają słowiki w jaśminie...

Jakby nic się smutnego nie stało,
tam gdzie Wieczność znaczą gwiezdne roje —
z ponad rzeki z mgłą oparu białą
wniebowstąpi ciche serce moje...





PRZYJDŹ KRÓLESTWO TWOJE...



O, POWIEDZ, GDZIEŚ TY JEST...


O, powiedz, gdzieś Ty jest? Gdzie niema Cię, o, powiedz!
Szuka Cię ludzki duch, zbłąkany w mgłach wędrowiec...
O Tobie człowiek śni, gdy go przygniecie los...
O Tobie skoro świt ptaszęcy śpiewa głos...

Do Twoich Boskich stóp ślą woń wiosenne kwiaty...
Szuka Cię w sercu ziół motyli rój skrzydlaty...
Szuka Cię w sercu gwiazd człowieczych ust wołanie...
O, powiedz, gdzieś Ty jest? Gdzież niema Cię, o Panie...




MODLITWA

Boże, co znaczysz złotym gwiazdom szlaki
i ranną rosą rzeźwisz lilje śnieżne —
Boże, co chronisz śpiewające ptaki,
gdy na nie moce czyhają drapieżne — —

Odchyl mi rąbek odwiecznej zagadki...
Niech i ja będę jak mała ptaszyna,
co pod skrzydłami kochającej matki
o najstraszliwszych wrogach zapomina.

Niech będę jako miodem woniejące
uśmiechy ziemi — niewinne lilije...
lub jak skowronek — co ulata w słońce...
albo jak gwiazdka — co wiecznością żyje...




POGODNA WIARA


Nie jest mym Bogiem Zeus, Gromowładca krwawy,
co na świat zsyła wojny, zarazy i burze.
Mój Bóg dba o najmniejszą lilijkę i różę
i strzeże skowronkowych gniazd skrytych śród trawy.

Błogosławieństwem darzy złotych pszczół wyprawy
na rozkwitnięte łąki, po pachnące miody.
Troszczy się o najmniejszą rybkę w głębi wody.
Dba, by najmniejszej myszce nie zabrakło strawy.

Mój Bóg nie mieszka jeno na niebios błękicie.
Zstąpił z dumnego tronu, strzaskał piorun złoty
i pośród ludzi — dzieci swoich — pędzi życie...

Mój dobry Bóg nie mówi, że miłość jest grzechem...
Błogosławi jaskółek miłosne szczebioty...
Rozkochane słowiki obdarza uśmiechem...




PONAD DOBREM I ZŁEM


Ponad dobrem i złem, ponad nocą i dniem
jest wiecznego spokoju kraina...
Wszystko inne na ziemi jest złudzeniem i snem,
co się w dziecka kołysce poczyna...

Wszystko inne na ziemi jest złudzeniem i snem,
który kończy się z zamknięciem powiek...
Ponad szczęściem i smutkiem, ponad nocą i dniem
Prawdę Wieczną znajduje Człowiek...



LEGENDA O DRZEWACH


...Chodzili źli ludzie po lesie
i daremnie na krzyż drzewa szukali.
A las cały dygotał ze zgrozy
na widok toporów tych drwali...

I dotarli w samem sercu puszczy
do Dębu, co wieczność żył całą...
Jako wątła trawka na wichurze
nie znające lęku drzewo zadrżało...

I od lat tysiąca po raz pierwszy
odezwało się z prośbą serdeczną:
„Nie chcę — wieczne — być krzyżem dla Tego,
który światu przyniósł Prawdę Wieczną“.

Więc do Lipy poszli... Zaszumiała:
„Słodka jestem! Ptaszętom — schronienie,
pszczołom daję najwonniejsze miody,
a poetom — spokój i natchnienie...


Inne drzewo na krzyż sobie weźcie.
Nie tykajcie mię rękami brudnemi.
Nie mnie plamić Krwią niewinną Tego,
który Miłość zwiastował na ziemi...“

W gaj brzozowy poszli... Młode Brzozy
były takie białe, takie czyste,
że źli ludzie nie śmieli ich zrąbać,
aby Krzyż z nich wyciosać, o Chryste!

I podeszli złoczyńcy ku Olchom.
Przesłaniała je mgła pączków zielona.
Podnosiły pobożnie ku niebu
swych gałęzi rozmodlone ramiona.

„Precz odejdźcie!“ — zaszumiały Olchy —
i wstrząsnęła niemi groźna trwoga —
„Nie kalajcie nas krwią Syna Bożego,
nas, co wznoszą swe ramiona do Boga!...“

Więc szukali ludzie śmigłych Sosen.
Na pni rdzawych wyniosłej kolumnie
swoich koron zielonych sklepienie
podnosiły szumnie i dumnie...

Zaszemrały przerażone Sosny:
„My z gałęźmi wiecznie zielonemi
nie możemy być krzyżem dla Tego,
który stał się Nadzieją tej ziemi...“


Wędrowali po lesie źli ludzie
i szukali ze złością i gniewem,
ale żadne drzewo być nie chciało
Męki Pańskiej nieszczęśliwem drzewem...

A gdy wieczór wracali do domu,
napotkali jedno drzewo jedyne,
co na widok ich ze zgrozy nie drżało.
I zrąbali na Krzyż Pański — Osinę...

I przybili na tym Krzyżu Chrystusa.
Odkąd krople Krwi drzewo zbryzgały,
odtąd trzęsą się wszystkie Osiki,
choć wiatr milczy, choć milczy las cały...

Gdy nastanie jesień, liść osiny
czerwienieje na pamiątkę wieczną
tej Krwi, która spłynęła przed laty
na Krzyż Pański strugą serdeczną...

Aż dzień sądu przyjdzie dla drzew wszystkich.
Zadygoce Osina, zapłacze...
„Drżałam za mój grzech przez wieki całe...
Czyż pokuty kresu nie zobaczę?“

I odpowie jej Pan Dobrotliwy:
„Czas pokuty wszystko odmienia.
Twoje drzewo, drżąca Osiko,
dzisiaj stało się symbolem zbawienia...“



I zaszumi Osina w podzięce —
listeczkami zaszeleści drżącemi...
To, co było czynem nienawiści,
dzisiaj głosi miłość na ziemi...




LITANJA DO MATKI BOSKIEJ

ZORZO PORANNA,
która kwiaty radujesz, ludzi i ptaszęta,
spraw, aby dusza nasza była uśmiechnięta,
jako ranek światłością jaśniejący Bożą,
PORANNA ZORZO!...

WIECZORNA GWIAZDO!
Sercom naszym daj spokój zmierzchu czerwcowego.
Promieniste anioły niech snów naszych strzegą.
Oto jest prośba nasza cicha i pokorna,
GWIAZDO WIECZORNA!...

NIEBIOS BŁĘKICIE!
Uchroń nas od codziennej troski i od szkody.
Użycz nam słońca Twego i jasnej pogody
przez całe życie...

RZEKO ŚWIATŁOŚCI!
Unieś nas falą swoją modrą i słoneczną
ku przystani, gdzie wieczny odpoczynek gości
i radość, która jest tak samo wieczną...


BŁĘKITNA RZEKO!
Spraw, byśmy pili błękit duszą upragnioną
i chłodzili nim zmysły, gdy w nas nadto płoną,
i gdy dusze pragnienia cielesne nam pieką,
BŁĘKITNA RZEKO!...

LESIE PRZEDWIECZNY,
sięgający niebiosów! Wbrew wszelkim nadziejom
pozwól nam trwać naprzekór burzom i zawiejom.
Twój święty szum myśl naszą niech ku niebu niesie,
PRZEDWIECZNY LESIE!...

POLE RADOSNE,
pełne zbóż śpiewających nieskończonej toni!
Niechaj Twa dobroć płody naszej pracy chroni,
niechaj nas omijają klęski i niedole,
RADOSNE POLE!...

LIPO PACHNĄCA!
Gdy Cię złotem okryją złote lipca blaski,
pełnaś wonnego miodu. Kwiatów Twoich łaski,
Daj nam słodyczy bez końca...

BRZOZO DZIEWICZA!
Śród pochylonych — prosta, pośród ciemnych — biała,
spraw, ażeby nam zawsze niewinność jaśniała
z uśmiechniętego oblicza...


WIERZBO PRZYDROŻNA,
dająca cień wędrowcom, spragnionym ochłody,
gdy ich długiej pielgrzymki zmęczą niewygody.
Niech i nam u stóp Twoich spocząć będzie można.

OWOCU BOSKI,
dający sercu nektar, duszy — upojenie...
Ugaś nasze płomienne, bolesne pragnienie,
ułagodź palące troski...

KŁOSIE DOJRZAŁY,
chylący się ku ziemi, moc biorący z nieba!
Daj nam pożywać z Ciebie powszedniego chleba
przez żywot cały...

OPIEKUNKO SKOWRONKÓW,
która strzeżesz ptaszęcych gniazd pod kwietną miedzą
i piskląt, co pod matek skrzydełkami siedzą,
nim nie ulecą w niebo z pieśnią polnych dzwonków,

PANI SŁOWIKÓW,
nocą pośród jaśminów i bzów chroniąca
natchnionego śpiewaka od złych drapieżników
w świetle miesiąca,


JASKÓŁEK MATKO,
która wskazujesz im niebieskie szlaki,
gdy z za mórz wraca ich strudzone stadko,
spraw, byśmy Cię wielbili pieśnią jako ptaki.

Lipiec 1929 r.




SONET

Kto z ludzi Boga zna tylko na niebie,
tego duch jasną nie stanie się zorzą,
a kiedyś pługi dom jego zaorzą,
i zapomniany trup ziemia pogrzebie.

Ale kto Boga ma w sercu u siebie,
tego szatańskie moce nie zatrwożą,
szczęścia mu jasne wrota się otworzą,
rodzinna niwa do snu ukolebie.

Ja w duchu Boga mam i żyję z ducha
spokojem, który w mojem sercu gości,
ogniem, co z każdej myśli w górę bucha.

Dla obojętnej, poziomej ludzkości,
która na świętą pieśń — jak skała głucha,
nie wzgardy pełen jestem, a litości.


1909 rok.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Ejsmond.