W sprawie wypadku pana Valdemara

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł W sprawie wypadku pana Valdemara
Pochodzenie Morderstwo na Rue Morgue
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wojciech Szukiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W SPRAWIE WYPADKU
PANA VALDEMARA.
W
Wcale oczywiście nie uważam za rzecz dziwną, że nadzwyczajny wypadek p. Valdemara dał pole do dyskusyi. Dziwniej byłoby gdyby się tak nie stało, zwłaszcza wśród szczególnych okoliczności. Wskutek dążności ze strony wszystkich interesowanych do ukrycia sprawy przed ogółem, przynajmniej na razie, albo nim nie zyskamy nowej sposobności do dalszych badań — wskutek naszych usiłowań osiągnięcia tego — przekręcone i przesadzone przedstawienie rzeczy rozeszło się wśród ludzi i dało powód do wielu niemiłych przekręceń, jakoteż do silnej bardzo niewiary.

Obecnie stało się rzeczą potrzebną podanie faktów, o tyle o ile sam je rozumiem. Rzecz w krótkości tak się przedstawia:
W ciągu ostatnich trzech lat zajmowałem się kilkakrotnie mesmeryzmem; dziewięć miesięcy temu przyszło mi nagle na myśl, że w seryi doświadczeń, do tej pory wykonanych, istniała osobliwa i niewytłumaczona luka: — nikt nie był jeszcze mesmeryzowany in articulo mortis. Należało więc zobaczyć, po pierwsze, czy w takich warunkach, pacjent zdradzał wogóle wrażliwość na wpływy magnetyczne, po drugie, jeżeli wrażliwość istniała, to czy zmniejszona lub zwiększona; po trzecie, do jakiego stopnia, albo też na jak długi przeciąg czasu możnaby zatrzymać w ten sposób postęp śmierci. Należało jeszcze zbadać inne punkty, ale te najbardziej podniecały moją ciekawość — szczególniej ostatni, a to z powodu ogromnej ich doniosłości.
Szukając dokoła medium, za pomocą którego mógłbym sprawdzić te szczegóły, zacząłem myśleć o swym przyjacielu, p. Erneście Valdemarze, znanym dobrze kompilatorze dzieła »Bibliotheca Forensica«, jakoteż autorze (pod nom de plume »Issachara Marxa«) polskich wersyi »Wallensteina« i »Gargantuy«. Pan Valdemar, który od r. 1839 głównie mieszkał w Harlem, (stan New York) odznaczał się ogromną szczupłością — nogi podobne były do nóg Johna Randolpha; znany był też z jasnych bokobrodów, odbijających od czarnych włosów — które też często uważano za perukę. Posiadał on wybitnie nerwowy temperament, czyniący z niego dobry przedmiot mesmerycznych eksperymentów. Kilkakrotnie uśpiłem go bez wielkich trudności, lecz zawiodłem się w innych wynikach, których oczywiście spodziewałem się po jego osobliwej konstytucyi. Wola jego nigdy pozytywnie, i całkowicie nie podlegała mej kontroli, a co się tycze jasnowidzenia (clair voyance), nie mogłem mu w niczem ufać. Niepowodzenie swoje na tych punktach przypisywałem zawsze złemu stanowi jego zdrowia. Na kilka miesięcy przed naszem poznaniem się lekarz rozpoznał u niego suchoty. Zwykł był mówić spokojnie o zbliżającej się śmierci, jako o rzeczy, której nie można było uniknąć, a nie należało żałować.
Gdy idee, o których wspomniałem wyżej przyszły mi do głowy, zaraz pomyślałem sobie o panu Valdemarze. Za dobrze znałem jego stałość filozoficzną, aby obawiać się jakichś skrupułów z jego strony; nie miał zaś w Ameryce krewnych, którzyby mogli protestować. Rozmówiłem się z nim całkiem otwarcie, i spostrzegłem ku memu zdziwieniu, że się sam sprawą przejął. Powiadam, że zdziwiłem się; bo chociaż zawsze poddawał się chętnie moim doświadczeniom, nigdy przedtem nie interesował się tem, co robiłem. Choroba jego była tego rodzaju, że można było dokładnie obliczyć, kiedy musiała nastąpić śmierć; toteż postanowiliśmy pomiędzy sobą, że pośle po mnie na dwadzieścia cztery godziny przed czasem naznaczonym mu przez lekarza na zgon.
Obecnie upłynęło nieco nad siedm miesięcy od dnia, w którym otrzymałem od p. Valdemara taki list.

Mój Drogi P —!
»Musisz przyjść obecnie. D. — i Fr. — zgodzili się na to, że nie przeżyję jutrzejszej północy: zdaje mi się, że się nie mylą.
Valdemar»«.
Otrzymałem list w pół godziny po jego napisaniu, a w piętnaście minut potem byłem już w izbie umierającego. Nie widziałem go dziesięć dni, to też przeląkłem się strasznej zmiany, jaka w nim zaszła przez tak krótki czas. Twarz miała ołowianą cerę; oczy były bez połysku; a tak wychudł, że kości policzkowe wystawały niemal z pod skóry. Ekspektoracya była obfita. Puls ledwie dał się wyczuć. Mimoto zachował w bardzo osobliwy sposób zarówno władze umysłowe, jak i pewien stopień siły fizycznej. Mówił wyraźnie — zażył jakieś środki łagodzące bez pomocy — a gdy wszedłem do izby, zajęty był spisywaniem jakichś notatek. Siedział na łóżku podparty poduszkami. Doktorzy D.  —, F. — byli obecni.

Uścisnąwszy Valdemara za rękę odprowadziłem tych panów na bok i otrzymałem od nich drobiazgowy opis stanu pacyenta. Lewe płuco było od ośmiu miesięcy w połowicznym stanie skostnienia czy schrząstkowacenia i straciło dla życia wszelkie znaczenie. Prawe zaś było też częściowo skostniałe, podczas gdy dolna okolica przedstawiała jeno masę ropnych tuberkułów, zlewających się ze sobą. Istniało też kilka rozległych perforacyi, a w jednem miejscu wytworzył się stały przyrost do żeber. Zjawiska te w prawym płacie były względnie świeżej daty. Kostnienie czyniło niezwykle szybkie postępy; ani śladu nie można było odkryć przed miesiącem, a przyrost powstał w ciągu ostatnich trzech dni. Niezależnie od suchot podejrzywano pacyenta o anewryzm aorty; lecz objawy ossyfikacyi nie pozwalały przeprowadzić dokładnej diagnozy. Obaj lekarze zaopiniowali, że p. Valdemar umrze koło północy następnego dnia (Niedziela). A była to siódma w sobotę wieczorem.
Opuszczając łoże chorego dla odbycia ze mną konferencyi, lekarze D. — i F. — pożegnali się z nim po raz ostatni. Nie mieli wcale zamiaru powracać: ale na moją prośbę zgodzili się odwiedzić pacyenta o dziesiątej następnego wieczora.
Gdy sobie wreszcie poszli, rozmówiłem się otwarcie z p. Valdemarem na temat jego zbliżającego się zgonu, jakoteż (i to szczegółowo) o zamierzonem doświadczeniu. On znowu oświadczył zupełną gotowość a nawet chęć jego dokonania i zachęcał mnie do natychmiastowego zaczęcia. Dwoje służących pielęgnowało chorego; ale ja nie czułem się wcale skłonny do podjęcia takiego zadania pod nieobecność więcej zaufanych świadków, niż tych dwoje mogłoby się w danym razie okazać. Toteż odsunąłem operacyę aż do ósmej następnego dnia, kiedy przybycie studenta medycyny, z którym znałem się nieco (był to Teodor L — I), wybawiło mnie od dalszego kłopotu. Pierwotnie było moim zamiarem czekać na lekarzy; ale do natychmiastowego podjęcia skłoniło mnie z jednej strony naleganie p. Valdemara, a z drugiej przekonanie, że nie mam ani chwili do stracenia, bo wyraźnie zapadał szybko.
Pan L — I przychylił się do mego życzenia, notowania wszystkiego, co się dziać będzie: i oto z jego to notatek obecne opowiadanie zostało streszczone lub podane verbatim.
Brakowało zaledwie pięć minut do ósmej, gdy biorąc pacyenta za rękę poprosiłem go o stwierdzenie jak mógł najwyraźniej wobec p. L — I, że on (p. Valdemar) jest całkiem gotów poddać się doświadczeniu mesmeryzowania go w jego stanie.
Odpowiedział słabo ale wyraźnie — »Tak, życzę sobie być mesmeryzowanym« — i dodał, bezpośrednio potem, — »boję się, że odsunąłeś pan rzecz za daleko.«
Gdy tak mówił, zacząłem pociągnięcia, które pokonywały go najprędzej. Pierwsze uderzenie boczne wywarło na niego wyraźny skutek (poprowadziłem je w poprzek czoła); ale chociaż użyłem wszystkich sił nie mogłem wywołać żadnego dalszego widocznego rezultatu aż dopiero w kilka minut po dziesiątej, gdy doktorowie D. — i F. — zjawili się stosownie do umowy. Wyjaśniłem im w kilku słowach mój zamiar, a gdy oni się wcale nie sprzeciwiali, mówiąc, że pacyent znajduje się już w śmiertelnej agonii, przystąpiłem do rzeczy bez wahania — zamieniając atoli, boczne pociągnięcia na dolne i wlepiając mój wzrok całkowicie w prawe oko cierpiącego.
W tym czasie puls jego był ledwie wyczuwalny a oddech chrapliwy i w odstępach półminutowych.
Stan prawie się nie zmienił przez kwadrans cały. Po upływie tego czasu, atoli, naturalne chociaż bardzo głębokie westchnienie wyszło z piersi umierającego, a chrapliwy oddech ustał — to jest chrapliwość już całkiem zniknęła; odstępy nie zmniejszyły się. Kończyny pacyenta były lodowo zimne.
Na pięć minut przed jedenastą zauważyłem nieomylne objawy mesmerycznego wpływu. Szklane białko oka przybrało ten wyraz niespokojnego wewnętrznego badania siebie, które widzi się tylko w śnie hypnotycznym, i co do którego pomyłka jest niemożliwa. Przez kilka szybkich pociągnięć bocznych wprawiłem powieki w drżenie, jak w poczynającym się śnie, a przez kilka innych zamknąłem je zupełnie. Nie zadowoliłem się tem atoli, lecz prowadziłem dalej moje manipulacye energicznie, i z całym wysiłkiem woli, aż członki śpiącego całkiem zesztywniały w nadanej im łatwej pozycyi. Nogi były wyciągnięte, tak samo prawie ramiona, spoczywające na łóżku w niejakiej odległości od bioder. Głowę uniosłem nieco.
Gdym tego dokonał wybiła północ, i wtedy poprosiłem obecnych panów o zbadanie stanu pana Valdemara. Po kilku doświadczeniach oznajmili, że znajduje się w niezwykle doskonałym stanie snu mesmerycznego. Ciekawość obydwóch lekarzy była mocno podniecona. Dr. D. — postanowił natychmiast zostać u pacyenta całą noc, Dr. F. — pożegnał się i przyrzekł wrócić o świcie. Pan L — I i służba zostali.
Zostawiliśmy p. Valdemara w spokoju aż do trzeciej rano, kiedy to zbliżyłem się ku niemu i znalazłem w dokładnie tym samym stanie w jakim go dr. F. — opuścił — to znaczy, że leżał w tej samej pozycyi; puls był niewyczuwalny; oddech słaby, zaledwie można było go skonstatować zapomocą lusterka; oczy były zamknięte naturalnie, a członki były sztywne i zimne jak marmur. Mimo to ogólne wejrzenie nie zdradzało zaiste śmierci.
Zbliżając się do p. Valdemara uczyniłem rodzaj wysiłku dla zniewolenia jego prawego ramienia do posuwania się za mojem, które przesuwałem łagodnie ponad jego ciałem W takich doświadczeniach nigdy poprzednio nie miałem z pacyentem zupełnego powodzenia, i nie myślałem, aby mi się rzecz teraz udała; ale ku memu zdziwieniu ramię jego chętnie choć słabo szło w każdym kierunku jaki mu naznaczyłem. Postanowiłem zaryzykować kilka słów rozmowy.
— Panie Valdemar — spytałem — czy pan śpi?
Nie dał odpowiedzi, lecz zauważyłem drżenie w okolicy ust, co mnie skłoniło do powtórzenia pytania kilkakrotnie. Za trzecim razem całe ciało zadrżało lekko; powieki rozwarły się same tak, że było widać nieco białka, usta poruszały się leniwo, a z pośród nich, zaledwie dosłyszalnym szeptem, wyszły słowa:
— Tak; — śpię teraz. Nie budź mnie! — pozwól mi umrzeć w ten sposób.
W tej chwili pomacałem członki, które zupełnie były sztywne. Prawe ramię, jak poprzednio słuchało kierunku mej dłoni. Spytałem śpiącego znowu:
— Czy pan czujesz ciągle jeszcze ból w piersiach, p. Valdemar?
Teraz odpowiedź nastąpiła natychmiast, ale jeszcze słabsza niż poprzednio:
— Żadnego bólu — umieram.
Nie uważałem za stosowne niepokoić go jeszcze dalej w tej chwili, i nic nie mówiliśmy, nic nie czyniliśmy, póki nie zjawił się Dr. F. —, który nadszedł nieco przed wschodem słońca, i wyraził nieograniczone zdziwienie znajdując pacyenta żywym. Po wymacaniu pulsu i zastosowaniu lusterka prosił mnie o przemówienie do śpiącego powtórnie. Uczyniłem to, mówiąc:
— Panie Valdemar, czy pan ciągle jeszcze śpi?
Jak poprzednio kilka chwil upłynęło nim nastąpiła odpowiedź; w przerwie umierający zdawał się zbierać siły. Przy czwartem powtórzeniu pytania, powiedział bardzo słabo, niemal, że niesłyszalnie:
— Tak, ciągle jeszcze śpię — umieram.
Teraz według zdania lekarzy należało zostawić p. Valdemara spokojnie w obecnym pozornie spokojnym stanie, aż by śmierć nastąpiła; na to według ogólnej zgody nie trzeba było czekać dłużej nad kilka minut. Postanowiłem atoli przemówić do niego raz jeszcze i powtórzyłem tylko pierwotne pytanie.
Gdy mówiłem, wyraźna zmiana wystąpiła na twarzy śpiącego. Oczy rozwarły się zwolna, a źrenice zniknęły w górze; cała skóra przybrała trupie zabarwienie nie tyle podobne do pergaminu co do białego papieru; a koliste plamy hektyczne, wyraźne do tej pory na środku policzków, zgasły natychmiast. Używam tego wyrażenia, gdyż chyżość ich zniknięcia przypomniała mi zupełnie zdmuchnięcie świecy. Górna warga odsłoniła równocześnie zęby, które pokrywała zupełnie; dolna szczęka opadła gwałtownie zostawiając rozwarte szeroko usta, i odsłaniając nabrzmiały, zczerniały język. Zdaje mi się, że żaden z obecnych nie był nieprzywykły do widoku śmierci spokojnej; ale wejrzenie p. Valdemara było tak niewypowiedzianie straszne, że nastąpiło ogólne cofnięcie się od łóżka.
Czuję, że doszedłem do tego punktu opowiadania, przy którym każdy czytelnik poczuje się skłonnym do niewiary. Ale zadaniem mojem jest ciągnąć rzecz dalej.
Pan Valdemar nie zdradzał najsłabszych śladów żywotności, uważając go za zmarłego, chcieliśmy go powierzyć opiece służby, gdy język zdradzał silne drżenie, trwające może minutę. Po tym czasie wyszedł z pomiędzy rozwartych i nieruchomych szczęk głos, — który chcieć opisać byłoby szaleństwem. Są dwa lub trzy epitety, które możnaby zastosować do niego częściowo; mógłbym naprzykład powiedzieć, ze dźwięk był szorstki, złamany i pusty; ale przerażającej całości opisać niepodobna, z tej prostej przyczyny, że nie ma jej z czem porównać. Były atoli dwa szczegóły, które jak mi się wtedy zdawało i jak mi się teraz zdaje, możnaby skonstatować jako cechy określające tę nieziemską właściwość głosu. Po pierwsze głos zdawał się dochodzić z wielkiej odległości albo z jakiejś jaskini gdzieś głęboko w ziemi. Po drugie zaś, zrobił na mnie takie wrażenie (boję się, ze nie zdołam tłómaczyć się jasno) jakie czynią na dotyk ciała żelatynowe i klejowate.
Mówiłem zarówno o »dźwięku« jak o »głosie«. Rozumiem przez to, że dźwięk posiadał zdumiewająco wyraźne sylaby. Pan Valdemar mówił — wyraźnie w odpowiedzi na pytanie postawione mu przezemnie przed kilku minutami. Wreszcie przemówił:
— Tak; — nie; — spałem — a teraz — teraz — już nie żyję.
Nikt z obecnych nie usiłował zaprzeczyć lub pokonać niewypowiedziane przerażenie, które tych kilka słów wywołało.
Pan L — I (student) zemdlał. Służba natychmiast opuściła pokój i nie chciała absolutnie powrócić. Nie usiłuję wyjaśnić czytelnikowi mego własnego wrażenia. Blisko przez godzinę usiłowaliśmy w milczeniu ocucić pana L — I. Gdy wreszcie przyszedł do siebie, znowu zwróciliśmy się do zbadania stanu p. Valdemara.
Był on taki pod każdym względem jak go ostatnio opisałem z wyjątkiem, że lustro nie zdradzało więcej już objawów respiracji. Próba puszczenia krwi nie udała się. Należy też wspomnieć, że zdumienie podlegało już mej woli. Jedynym dowodem wpływu mesmerycznego było drżenie języka, ilekroć razy skierowałem do śpiącego pytanie. Zdawał się usiłować odpowiedzieć, ale nie miał dosyć siły. Na pytania, stawiane mu przez innych był całkiem nie wrażliwy — chociaż starałem się każdego obecnego wprowadzić w mesmeryczny z nim stosunek. Zdaje mi się, że teraz opowiedziałem już to wszystko, co jest potrzebne do zrozumienia stanu p. Valdemara w tej epoce. Inna służba została najęta; o dziesiątej opuszczałem dom w towarzystwie dwóch lekarzy i pana L — I.
Po południu przyszliśmy znowu wszyscy dla zobaczenia pacjenta. Stan jego był dokładnie ten sam. Rozprawialiśmy teraz nieco, o możności i potrzebie obudzenia go; przyszliśmy do przekonania, że nie przyniesiemy mu w ten sposób żadnej przysługi. Było to rzeczą jasną, że jak dotąd, to śmierć (albo to co śmiercią nazywamy) została powstrzymana przez proces mesmeryczny. Zdawało się, że obudzenie p. Valdemara równało się sprowadzeniu natychmiastowej lub szybkiej śmierci.
Od tego czasu, aż pod koniec ostatniego tygodnia — przeciąg to blisko siedmiu miesięcy — odwiedzaliśmy p. Valdemara co dzień bez przerwy, czasami nawet w towarzystwie lekarzy lub innych znajomych. Cały ten czas śpiący pozostawał w dokładnie tym samym stanie, służba nie odstępowała go.
Wreszcie zeszłego piątku postanowiliśmy zbudzić go, lub usiłować zbudzić go; może tylko niefortunny wynik tego usiłowania dał powód do tylu rozpraw prywatnych — do tego, co muszę nazwać nieuzasadnionym popularnym sentymentem.
W celu uwolnienia p. Valdemara od snu mesmerycznego użyłem zwyczajnych pociągnięć, które z początku nie wywierały skutku. Pierwszym objawem odżycia było częściowe obsunięcie się tęczówki. Zauważyliśmy jako rzecz szczególniej osobliwą, że obniżeniu się tęczówki towarzyszył obfity wypływ żółtawego płynu z pod powiek woni przykrej i bardzo ostrej.
Zaproponowano mi próbę z ramieniem pacjenta. Próba nie udała się. Dr. F. — poddał więc myśl postawienia pytania.
— Panie Valdemar, — spytałem, — czy możesz nam wyjaśnić swoje obecne uczucie lub życzenie?
Hektyczne krążki powróciły na policzki i język zadrżał, albo raczej zaczął ruszać się gwałtownie w jamie ust (chociaż szczęki i wargi zostały nieruchome jak poprzednio; w końcu usłyszeliśmy ten sam straszny głos, który poprzednio opisałem.
— Na miłość Boską! — prędko! — prędko! — uśpij mnie — albo, prędko — obudź mnie, — spiesz się! — powiadam ci, że — nie żyję!
Przez chwilę pomięszania nie widziałem co robić. Naprzód zrobiłem wysiłek w celu uspokojenia pacjenta, ale gdy z braku woli to mi się nie udało, starałem się obudzić go. Wkrótce spostrzegłem, że mi się to uda — albo zdawało mi się przynajmniej, że powodzenie moje będzie kompletne; wszyscy obecnie spodziewali się, że pacjent obudzi się.
Ale — nikt nie mógł być przygotowany na to, co istotnie nastąpiło.
Gdym robił szybkie mesmeryczne pociągnięcia wśród wykrzyków — nieżywy! nieżywy! — całe jego ciało w ciągu minuty nagłe ściągnęło się, — rozsypało — poprostu zgniło pod memi rękami. Na łóżku przed oczami obecnych, leżała masa prawie płynnej odrażającej zgnilizny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Wojciech Szukiewicz.