W wąwozach Bałkanu/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W wąwozach Bałkanu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W niebezpieczeństwie
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Schluchten des Balkan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ III.
W niebezpieczeństwie.

W kilka minut dostałem się do właściwego Dżnibaszlu, przejechałem przez wieś i znalazłem się znowu wśród kukurydzy i innymi gatunkami zboża zasianych pól, do których przytykały błonia, otoczone wspomnianym poprzednio lasem.
Ślady kół wielkich, niezgrabnych wozów, zaprzęganych wołami, widać było wyraźnie. Podążyłem za niemi w kierunku południowo zachodnim i wjeżdżałem już prawie do lasu, kiedy ujrzałem jeźdźca, zbliżającego się prędko przez równinę od lewej strony. Ponieważ wolniej jechałem niż on, przeto doścignął mnie niebawem.
— Allah bilindże — Bóg z tobą! — pozdrowił on.
— Muteszekyrym — dziękuję! — odpowiedziałem ja.
On przypatrywał się badawczo mnie, a ja jemu, przyczem ja nie zrobiłem tego tak uderzająco, jak on. Nie było na nim nic szczególnego. Miał konia lichego zarówno jak ubranie, a twarz także nie robiła lepszego wrażenia. Tylko pistolety i sztylet, tkwiące za pasem, wydawały się lepszemi.
— Skąd przybywasz? — zapytał.
— Z Dżnibaszlu — odpowiedziałem bez ociągania się.
— A dokąd jedziesz?
— Do Kabacz.
— Ja także. Znasz drogę?
— Spodziewam się, że ją znajdę.
— Spodziewasz się? Więc jesteś obcy?
— Tak.
— Czy mogę ci towarzyszyć? Jeśli pozwolisz, to nie zbłądzisz.
Nie zrobił na mnie przyjemnego wrażenia, ale to nie było dostatecznym powodem do obrażania go. Mógł mimoto być uczciwym człowiekiem. A nawet jeśli było przeciwnie, na nic nie przydałoby mi się odepchnąć go od siebie. Wyzwałbym co najwyżej jego gniew albo mściwość. Wyglądał też na takiego, który w danym wypadku byłby skłonny przekonać mnie o doskonałości swej broni. To też odpowiedziałem:
— Jesteś bardzo uprzejmy; jedźmy razem! Skinął głową z zadowoleniem i zwrócił konia bokiem do mojego.
Przez jakiś czas jechaliśmy obok siebie w milczeniu. Z widocznem zajęciem przypatrywał się mojemu karemu i broni. Wydało mi się przytem, jak gdyby zaniepokojonym wzrokiem badał otoczenie. Czy należało się czego obawiać? Uważałem za stosowne nie pytać o nic. Później co prawda, dowiedziałem się o przyczynie tych spojrzeń!

— Czy z Kabacz pojedziesz dalej? — spytał mnie tonem przyjacielskim.
— Nie.
— Więc masz tam kogoś odwiedzić?
— Tak.
Czy wolno wiedzieć kogo? Jesteś obcym, a ja może ci potrafię wskazać mieszkanie.
— Jadę do Alego sahafa.
— O znam go! Będziemy przejeżdżali obok jego domu. Zwrócę nań twoją uwagę.
Rozmowa znów się urwała. Nie miałem ochoty podejmować jej, a on był widocznie w takim samym nastroju. Tak przebyliśmy długą przestrzeń, nie zamieniwszy z sobą ani słowa.
Droga ciągnęła się między drzewami w górę coraz to bardziej i bardziej. Dojechaliśmy do wspomnianej przez piekarza wyżyny, od której ślady kół odgałęziały się na południe. Widać było jednak, że ludzie jeździli także na zachód. Zwróciliśmy się w tym kierunku, a niebawem ukazał się strumień, o którym mówił piekarz.
Wkrótce dostaliśmy się na małą polanę, a na jej krawędzi ujrzałem chałupę z kamienia, pokrytą połupanem drzewem nakształt dachu gontowego. Zobaczyłem nizkie drzwi i małe okno. W dachu znajdował się otwór, przeznaczony na przepuszczanie dymu. Potężne dęby wyciągały swoje sękate konary ponad tą pierwotną budowlą, robiącą wrażenie posępnego osamotnienia.
Towarzysz mój wskazał jakby tylko mimochodem ku chacie i rzekł:
— Tam mieszka żebrak.
Nie okazywał zamiaru zatrzymania konia; ta okoliczność sprawiła, że podejrzenie moje zniknęło. Zatrzymałem konia i zapytałem:
— Jak się nazywa ten żebrak?
— Saban.
— Czy nie był dawniej miotlarzem?
— Był.
— To muszę pójść doń na chwilę. Mam mu zanieść podarunek.
— Zrób tak; jemu może się to przydać. Ja tymczasem dalej pojadę wolno wzdłuż strumienia. Jeśli podążysz potem za mną tą drogą, nie miniesz się ze mną.
Oddalił się istotnie z tego miejsca. Gdyby był także zesiadł, byłoby mię to spowodowało do podwojenia ostrożności. Teraz uspokoiłem się. Podjechałem ku chacie, potem dokoła niej, aby zobaczyć, czy niema kogo w pobliżu.
Dęby i buki, pomimo że się ich konary stykały, były na tyle od siebie oddalone, że pomiędzy pnie widziałem daleko w las. Nie znalazłem an i śladu ludzkiej istoty.
Wstydziłem się niemal swej podejrzliwości. Cóż mógł mi złego uczynić stary i chory żebrak? Zasadzka przynajmniej w pobliżu chaty nie groziła; o tem byłem niemal przekonany. Jeżeli istniał powód do obaw, to należało go szukać tylko w chałupie, a tam nie było trudno uniknąć niebezpieczeństwa.
Przed większym otworem, w którym drzwi wcale nie było, zsiadłem z konia, ale nie przywiązałem go wcale, aby w razie potrzeby móc w jednej chwili go dosiąść i odjechać. Z rewolwerem, gotowym do strzału, w ręce wszedłem wolno do środka.
Niemożliwem i niepotrzebnem było dalej ostrożność posuwać, jak się o tem przekonałem zaraz na pierwszy rzut oka.
Wnętrze domu zajmowała jedna izba, tak nizka, że dotykałem głową powały. Pod przeciwległą ścianą umieszczony był zczerniały kamień, który służył zapewne za palenisko, kilka obranych z mięsa wolich i końskich czaszek, które prawdopodobnie zastępowały miejsce krzeseł, a w tylnym kącie na lewo posłanie z liści, na którem leżała nieruchomo postać ludzka. Obok zauważyłem na ziemi garnek, rozbitą flaszkę, nóż i kilka innych nędznych przedmiotów — oto wszystko, co w chacie się znajdowało. Czego tu się było obawiać?
Z paczką, którą miałem z sobą, zbliżyłem się do łoża. Chory się nie poruszył.
— Gunie chair ola — dzień dobry! — pozdrowiłem głośno.
Na to odwrócił się on powoli do mnie, wytrzeszczył oczy, jak gdyby wystraszony ze snu i zapytał:
— Ne isterzic sultanum — Co pan rozkaże?
— Ad in Saban — czy nazywasz się Saban?
— Basz istine sultanum — wedle rozkazu, panie!
— Bojadżyi Boszak tanimar-zen — czy znasz farbiarza Boszaka?
Na to podniósł się o tyle, że usiadł i odrzekł:
— Pek ei, sultanum — bardzo dobrze, panie!
Żebrak przedstawiał widok człowieka istotnie bardzo chorego i zbiedzonego. Miał na ciele tylko łachmany i wyglądał jak szkielet. Wzrok jego pożądliwie padł na paczkę, którą trzymałem w ręku.
— On przysyła ci wina i pieczywa.
Przy tych słowach ukląkłem obok jego łoża, aby tworzyć owiniętą łykiem paczkę.
— O panie, jakiś ty dobry! Jestem głodny!

Oczy jego zwrócone na mnie błyszczały jakimś dziwnym blaskiem. Czy było to istotnie z głodu, czy też z innego, niebezpiecznego dla mnie, powodu? Jeszcze nie skończyłem tej myśli, gdy nagle usłyszałem szelest za sobą. Zwróciłem głowę. Dwu, czterech, pięciu mężczyzn wciskało się otworem wchodowym. Pierwszy z nich trzymał strzelbę za lufę jak do uderzenia. Poskoczył ku mnie.
Wydarłem z za pasa rewolwer i zerwałem się, a raczej chciałem się zerwać, ale w tej chwili owinęły się o moją szyję długie, chude, jak ramiona polipa morskiego ręce starca i szarpnęły mnie napowrót. Wiem tylko tyle, że skierowałem czemprędzej rewolwer w głowę zdradzieckiego starca i wypaliłem; zmierzyć dobrze nie mogłem. Potem otrzymałem straszny cios w głowę.
Umarłem, nie posiadałem już wcale ciała; byłem tylko duchem. Przeleciałem przez ogień, którego żar chciał mnie pochłonąć, potem przez huczące jak grzmoty fale, w których zimnie sztywniałem, przez nieskończone zwały chmur i mgły wysoko nad ziemią z szaloną, okropną szybkością. Potem uczułem tylko, że lecę wogóle zupełnie tak, jak księżyc kołuje dokoła ziemi bez żadnej myśli, bez woli. Dokoła mnie i we mnie była pustka, nie dająca się opisać. Zwolna zmniejszała się chyżość lotu. Nie tylko czułem już, lecz myślałem także. Ale o czem myślałem? O nieskończenie głupich i niemożliwych rzeczach. Mówić nie mogłem, pomimo największych wysiłków, aby głos z siebie wydobyć...
Zapadałem coraz to głębiej. Nie wirowałem już dokoła ziemi, lecz zbliżałem się do niej jak lekkie pióro, spadające z wieży wśród chwiania się tam i sam z podmuchem wiatru. Im głębiej zaś spadałem, tem bardziej zwiększało się wspomnienie skończonego już życia ziemskiego. Przypomniałem sobie, że w ostatnich czasach wyruszyłem w daleką podróż, zwolna przesunęły mi się w myśli kraje, przez które jechałem. Byłem w Stambule, w Edreneh i chciałem wracać do domu, ale po drodze zabito mnie w kamiennej chałupie w górach Planina. Mordercy skrępowali mnie potem, pomimo że byłem trupem, i rzucili na łoże, na którem leżał żebrak poprzednio, sam on zaś usiadł przy kominie i rozniecił ogień, nad którym się coś piekło.
Umarłem, a jednak to jeszcze zauważyłem. Słyszałem nawet głosy zbrodniarzy, słyszałem je nawet teraz, opadając na ziemię i to tem wyraźniej, im więcej się do niej zbliżałem.
I dziwna rzecz! Spadłem przez dach na liście cuchnącego posłania, a obok siedzieli jeszcze oni — mordercy. Słyszałem ich i czułem swąd mięsa, pieczonego nad ogniem. Chciałem się na nich popatrzyć, ale nie mogłem oczu otworzyć, ani się ruszyć.
Czyż byłem istotnie tylko duszą, tylko duchem? Tam w górze, gdzie przedtem była głowa, n a jej tylnej stronie, bolało mnie i piekło żarem piekielnym. Wydało mi się teraz, jak gdybym głowę jeszcze miał, ale dziesięć, sto, tysiąc razy większą niż przedtem i zawierającą w sobie morze płomieni wnętrza ziemskiego, na którego wyspach Wulkan z milionami cyklopów kuje i kuje...
Z początku czułem tylko głowę, ale zauważyłem niebawem, że mam także korpus, nogi i ręce; tylko ruszyć niczem nie mogłem. Natomiast słyszałem z największą dokładnością każde słowo, wymówione tam, przy ogniu. Doszedł mnie nawet tętent kilku koni. Dwu jeźdźców zsiadło przed domem.
— Kalyndżi gelir — gruby nadchodzi! — rzekł jeden z nich. Czy nie był to głos tego, z którym dojechałem aż do chałupy? Skąd on się tu wziął? Wszakże dalej pojechał!
— We bir ikindzi — i jeszcze jeden! — odezwał się inny głos.
— Kim dir — kto to?
— Jahu, bre silahdżi Dezelim Ismilandan — hej, rusznikarz Dezelim z Ismilan.
Usłyszałem, że wszyscy, którzy byli w izbie, powychodzili i witali przybyłych żywymi okrzykami radości.
— Achmaki tut-dinic — schwytaliście tego głupca? — spytał jakiś zapasiony głos z zewnątrz.
Poznałem ten głos: był to głos grubego piekarza-farbiarza z Dżnibaszlu. Cóż to? Czy chciał mnie przez tego głupca rozumieć? O gdybym tak tego człowieka choć na chwilę dostał w swe ręce, jabym mu... ach, palce mi się zgięły, ścisnąłem pięść! Co to gniew potrafi!
— Ewwet, aldat-dik onu — tak, okpiliśmy go.
Słowa te wypowiedział żebrak, więc kula moja go nie dosięgła.
— Gene nerde dir — gdzie ta barania wesz!
To było dosadne określenie! Jeśli my chcemy dobitnie określić człowieka głupiego, to nazywamy go „baranią głową“, Turek zaś posługuje się słowem „kojundżi“ ,czyli baran. Mnie jednak uważał obecny interlokutor za tak głupowatego, że słowo „kojundżi“ byłoby dla mnie niezasłużonym zaszczytem. Dlatego nazwał mnie „gene“, czyli barania wesz.
Zaświerzbiało mnie w dłoni i oto... udało mi się złożyć obie ręce w pięści, jak przedtem jedną. Czułem całkiem wyraźnie, że żyję jeszcze, że wcale nie umarłem. Przynajmniej bardzo ziemskiem było życzenie moje w tej chwili. Odnosiło się ono do wcale nienadziemskiej czynności, wyrażanej przez Turka trzema równoznacznymi wyrazami „dyjmek, wurmak i dajak jedirmek“, a u nas sympatycznem słowem „obić“.
Skąd to, że głowa już mnie tak nie piekła, ani nie bolała? Zarazem wydawało mi się, że zmalały znacznie jej pierwotne rozmiary.
— Kulibede dir — jest w chacie — powiedział żebrak.
— Cindżirde-a — ale związany? — spytał ten, który nazwał mnie baranią wszą, a którego głosu nie znałem.
— Ewwet andżak dejil la iladż — tak, jednakże niepotrzebnie.
— Niczyn — czemu?
— Czynki dir myteweffa — bo nie żyje.
Głosy zamieniły się w mruczenie. Dopiero po pewnym czasie usłyszałem głośny rozkaz:
— Onu bana giosteryn — pokażcie mi go.
Weszli do chałupy, a żebrak powiedział:
— Bunda jatar — tu leży.
Jakaś ręka spoczęła na mojej twarzy i leżała tak czas jakiś badawczo; cuchnęła, jak szewska smoła.
A zatem nie straciłem zmysłu powonienia, nie byłem więc ostatecznie nieżywy. Tymczasem rzekł właściciel ręki:
— Sowuk olymin gibi — zimny jak śmierć!
— Ona mamzyna bak — weź go za puls! — usłyszałem głos piekarza.
Smolno-mleczna ręka zesunęła się z mej twarzy i ujęła mnie za przegub. Kciuk dotknął badawczo górnej strony przegubu, gdzie nie można prawie wyczuć bicia tętna. Po chwili, pełnej powszechnego oczekiwania, rzekł badacz:
— Onun jok dam ar waruszu — tętno wcale nie bije.
— El ile dokan jureksijy — zbadaj serce!
W następnej chwili poczułem rękę na piersi. Guzika nie odpinał. Czyżby bluza i kamizelka były już rozpięte, czy też uwolnili mnie już ci przeciwnicy od tych części ubrania?
Byłbym się chętnie o tem przekonał, ale oczu nie mogłem otworzyć, a gdyby mi się nawet udało, nie próbowałbym tego w tej chwili.
Ręka spoczywała czas jakiś na sercu, poczem przesunęła się na okolicę żołądka i zatrzymała się tam przez chwilę. Następnie odezwała się wyrocznia:
— Gynnyli zessini czikarmar — serce jest cicho.
— Dir ylmysz onun iczin — a zatem nie żyje! — zabrzmiało dokoła.
— Kim onu yldirmisz — zabiłem go.
Słowa te wypowiedział ten człowiek z zadowoleniem, które wywołało we mnie uspokajające przekonanie, że krew płynie mi w żyłach. Poczułem, jak uderza mi w skronie. Kto jeszcze ma krew, płynącą w żyłach, ten nie może być martwym. A zatem żyłem jeszcze i leżałem rzeczywiście na kupie liści; byłem tylko nieprzytomny.
Gruby piekarz miał jeszcze widocznie pewne obawy. Nie chciał pominąć żadnej próby przekonania się o mojej śmierci i rzekł:
— Soluk malik olmar — czy oddycha?
— Kulak azar im — posłucham!
Poczułem, że się ktoś przy m nie położył. Potem nos jakiś otarł się o mój. Zaleciała woń czosnku, tytoniu i zgniłych jaj, poczem badający oświadczył:
— Onun jok nefes — nie oddycha.
— Zabusza lum — oddalmy się!
Rozkaz ten uwolnił mnie ostatecznie od obawy, że dobadają się jeszcze resztek życia. Ale czy nie byłoby lepiej, żeby zauważyli, iż nie jestem nieżywy? Nie władałem członkami, natomiast byłem w strasznem niebezpieczeństwie pochowania za życia.
Zdjął mnie strach. Uczułem, jak przeleciał mnie mróz, a potem ciepło. Zacząłem się pocić. Moi wrogowie posiadali przy ogniu i milczeli. Może zajęci byli mięsem, którego woń dochodziła aż do mnie.
Położenie moje było beznadziejne. Cios, kolbą zadany, ugodził mnie w potylicę. Nie jestem anatomem, ani fizyologiem i nie potrafię wyliczyć skutków takiego uderzenia, przypisywałem mu jednak to, że nerwy ruchowe wypowiedziały służbę. Czy podjęłyby na nowo swoją czynność i to tak prędko, jak położenie tego wymagało?
Ale gdyby się to nawet stało, czego spodziewałem się wobec tęgości budowy mego ciała, przecież niewiele było nadziei uniknięcia grożącego mi losu. Ach, gdyby moi przyjaciele znajdowali się w pobliżu! Gdyby chociaż Halef miał pojęcie o tem, w jakiem się znajdowałem niebezpieczeństwie! Tak jednak nie było.
Doznałem uczucia, o którem nie umiałbym powiedzieć, czy to była wściekłość, czy rozpacz. Może to pierwsze jest słuszne, ponieważ wierzyłem zawsze, że Bóg pomaga nawet w chwili, gdy zegar ma uderzyć ostatni raz na dwunastą godzinę. Ścisnąłem pięści i zaparłem oddech w płucach, jak gdybym się chciał dobrowolnie udusić, napiąłem wszystkie ścięgna, nad któremi tylko panowałem i... jakby mię coś potężnie szarpnęło; mogłem poruszać rękami, nogami, karkiem i dzięki Bogu powiekami.
Starałem się bardzo nie pokazać tego po sobie, ale wypróbowałem po kolei wszystkie członki ciała. Nie poszło to łatwo. Głowa była jakby rozbita. Musiałem się istotnie wysilać, aby myśleć logicznie, a w odnóżach miałem wrażenie, jak gdyby napełniono je ołowiem. Spodziewałem się jednak, że w danym razie zdołam się podnieść i obronić. Być może, że omdlenie miało rychlej ustąpić, niż to się na razie zdawało. Poza tem zdałem się na wpływ chwili i działanie silnej woli na nieposłuszne ciało. To było przynajmniej pewnem, że nie pozwoliłbym się żywcem pochować.
Leżałem wyciągnięty i zezowałem ku ognisku, płonącemu na głazie. Siedziało tam ośmiu ludzi; odcinali nożami baraninę od kości, wkładając duże kawałki mięsa między zęby. Wśród nich znajdowali się gruby piekarz, miluchny żebrak, czcigodny Urian, który ofiarował mi się na przewodnika do Kabacz.
Więc to tak myślał piekarz przysięgając mi, że się zobaczymy! Nie przypuszczał oczywiście, żeby mnie zabito. Zaczekajno, ty bryło mięsa, mam nadzieję, że potrafię udowodnić ci namacalnie, że jeszcze żyję.
Mój sławetny przewodnik umiał doskonale udawać! Dlaczegożby tak trwożnie spozierał był pomiędzy drzewa? Tak, teraz mi się wyjaśniło. Oto gdy stałem, wyczekując za domem farbiarza, oddalił się jego pomocnik. Wysłał go pan jego, ażeby jak bębnem na jarmarku zwołał zebranych tu gentlemanów i zawiadomił żebraka o tem, że do niego przybędę. Mój przewodnik obawiał się, żebyśmy nie spotkali posłańca lub którego z tych eleganckich panów, bo mógłbym nabrać podejrzenia. Farbiarz-piekarz tylko z chytrego wyrachowania dał mi zlecenie dla żebraka. Tak było, a nie inaczej!
Teraz siedział tu z rusznikarzem i kawiarzem Dezelimem z Ismilan. Spodziewał się go dziś albo jutro, a zacny ten człowiek, szwagier Szuta, przybył właśnie w odpowiedniej chwili, aby przez pojmanie mnie uwolnić się od grożącego mu niebezpieczeństwa.
Jak tu im umknąć? Ośmiu przeciw jednemu, a ten jeden w dodatku omdlał i skrępowany! Otwór okienny był za mały, niktby nie mógł tam przeleźć.
W kącie leżała moja broń. Odebrano mi ją razem ze wszystkiem, co miałem przy sobie. Leżałem na kupie liści w koszuli i spodniach.
Zacząłem ostrożnie badać więzy. Stanowiły je mocne rzemienie. Tu się nic zrobić nie dało. Przy większym wysiłku mogły mi tylko ciało poprzecinać. Męczyłem się nad wymyśleniem jakiegoś środka ocalenia, ale daremnie. Pozostawała tylko jedna nadzieja, ale niezbyt wielka: musiałem udawać nieżywego. Prawdopodobnie zawlekliby mnie byli do lasu, aby mnie tam pogrzebać, Może przy tej sposobności zabraliby rzemienie, przedstawiające przecież pewną wartość, chociaż niewielką. W takim razie odzyskałbym władzę nad mymi członkami.
Możeby nie darowali mogile nawet tych dwu części ubrania, które miałem na sobie. Gdyby mi je chcieli zdjąć, musieliby wpierw więzy usunąć. I na ten wypadek miałem przynajmniej nadzieję, jeśli nie uciec, to przynajmniej nie zakończyć doczesnej wędrówki na tem miejscu bez oporu. Pozostawało mi tylko czekać cierpliwie na to, co będzie dalej. Ci ludzie nie będą pewnie ustawicznie milczeli. Ich rozmowa mogła zawierać jakąś pożyteczną dla mnie wskazówkę.
Ów człowiek, którego głosu nie znałem, a którego uważałem za rusznikarza z Ismilan, odłożył właśnie ostatnią kość, wytarł nóż w spodnie i rzekł:
— Tak. Teraz zjedliśmy i możemy pogadać. Zapłacę za tego skopa. Ile kosztował?
— Nic — odrzekł żebrak — ukradłem go.
— Tem lepiej. Dzień zaczyna się bardzo tanio. Przychodzę, aby wam dać korzystną pracę, a wy wykonaliście tymczasem drugą, może jeszcze korzystniejszą. Nie wiem dobrze, jak się to właściwie stało. Przybyłem do Boszaka, kiedy zamierzał wyruszyć i jechaliśmy tak szybko, że nie podobna było mówić po drodze.
— Allah ’l Allah! Jeszcze nigdy w życiu tak nie jechałem! — skarżył się grubas. — Nie wiem, czy jeszcze żyję.
— Żyjesz przyjacielu! Ale czy nie mogłeś prędzej wyruszyć?
— Nie. Mam tylko tego wierzchowca, a posłaniec mój, który na nim pojechał, wrócił tak późno!
— A zatem kto był ten obcy?
— Chrześcijanin z kraju Franków.
— Niech Allah zgubi jego duszę, jak wy zabiliście ciało! Skąd wziął się u ciebie?
— Spotkał w drodze moją żonę i pytał o mnie. Znał wszystkie nasze tajemnice i chciał mnie kazać ukarać, jeśli nie dam córki mojej sahafowi za żonę.
— Ona należy do Mosklana, naszego wspólnika. Ale kto wtajemniczył tego cudzoziemca?
— Nie wiem; nie powiedział mi tego. Mówił natomiast o Mosklanie, o Szucie, o wszystkich. Znał nasze kolczaste zarośla na polu i zmusił mnie swoją groźbą, do dania przyzwolenia córce.
— Ale tego nie dotrzymasz!
— Wiernemu tylko dotrzymuję słowa, a to chrześcijanin. Idźcie do Stambułu i pomówcie z niewiernymi. Jest tam wielu chrześcijan rosyjskich, którzy powiadają ,że nikt nie jest obowiązany dochować przyrzeczenia, jeśli po cichu sobie powiedział, że je złamie. Czemuż nie mógłbym ja zrobić im tak, jak sami uczą i czynią pomiędzy sobą.
— Masz słuszność.
— Posłałem zatem pokryjomu mego parobka do Sabana i do przyjaciół i kazałem im powiedzieć, co się ma stać. Saban musiał udać chorego. Murad czekał na cudzoziemca, aby go tu napewno sprowadzić, a reszta pochowała się za grubymi pniami w lesie, aby wejść za nim do chaty. Oto, co ja wiem, a resztę niech ci oni powiedzą!
— No, Sabanie, jak się potem stało? — zapytał rusznikarz.
— Bardzo dobrze i łatwo nam poszło — odpowiedział żebrak. — Przybywszy z Muradem, który udał, że chce jechać dalej, zsiadł obcy z konia. Przypatrzyłem się temu przez okno i położyłem się czemprędzej na posłaniu. Obcy wszedł i przyniósł mi to, co mu dał piekarz.
— Ale wino mi oddasz! — wtrącił wspomniany. — Posłałem ci je pozornie, a mam tylko tę butelkę. Pieczywo możesz zachować.
— Co? Wino mu przysłałeś? — zapytał Ismilanin.
— Tak.
— To go już nie dostaniesz!
— Czemu?
— Bo my je wypijemy.
— Jakże możecie je wypić? Jesteście wiernymi synami Islamu, a prorok zakazał wina.
— Nie, on nie zakazał. Powiedział tylko: „Wszystko, co upaja, niechaj będzie przeklęte!“ Od tej jednej flaszki się nie upijemy.
— To moja własność!
Ton, w jakim to wypowiedział, dowodził, że grubas ma silny zamiar ocalenia wina, ale tu odezwał się żebrak:
— Nie sprzeczajcie się o przykazania proroka. Tego wina pić już nie można.
— Dlaczego? — spytał pierwszy właściciel spornego przedmiotu.
— Bo już wypite.
— Człowiecze, co mówisz! Kto ci dał prawo do tego? — zawołał piekarz.
— Ty sam. Przysłałeś je dla mnie całkiem wyraźnie. Podzieliłem się niem z towarzyszami. Gdybyś był przyjechał prędzej, byłbyś wypił razem z nami. Tam leży flaszka; powąchaj ją, jeśli dusza twa tęskni tak za nią.
— Bodajeś był spadkobiercą dyabła, opryszku! Już nigdy w życiu nie dostaniesz odemnie żadnego daru.
— Nie potrzebuję też ich, chociaż uchodzę za żebraka. Wiesz o tem tak samo dobrze jak ja.
— Teraz precz z kłótnią! — rozkazał rusznikarz. — Opowiadaj dalej, Sabanie!
Wezwany zastosował się do życzenia i ciągnął dalej:
— Obcy sądził zapewne, że śpię. Przystąpił do mnie i pozdrowił tak głośno, że udałem, jakobym się zbudził. Zapytał potem, czy się nazywam Saban i czy znam farbiarza Boszaka, który przysyła mi dary. Ukląkł obok mnie, aby rozwinąć paczkę, zawierającą dary Boszaka. Wtem ujrzałem wchodzących cicho towarzyszy. Pochwyciłem go szybko i pociągnąłem ku sobie, poczem dostał kolbą po głowie, co go zabiło. Rozebraliśmy go i możemy się teraz podzielić wszystkiem, cośmy przy nim znaleźli.
— Czy się podzielimy jego własnością, to jeszcze wielkie pytanie. Co miał przy sobie?
Wymieniono wszystko, nie zapomniano o najmniejszej drobnostce. Policzono nawet szpilki, których paczkę nosiłem przy sobie. W tej okolicy były one niemal rzadkością i stanowiły dzięki temu zdobycz wcale kosztowną.
Przez cokolwiek otwarte oczy widziałem, że rusznikarz z Ismilan przypatrywał się mojej rusznicy.
— Ta strzelba nie warta ani dziesięciu para — rzekł. — Kto to będzie dźwigał? Cięższa od pięciu rusznic tureckich, a przy tem niema u nas takich wielkich naboi, jakich tutaj potrzeba. To stary spluwacz z przed dwustu lat.
Poczciwiec nie miał jeszcze w ręku karabina na niedźwiedzie. Jeszcze bardziej potrząsnął głową, gdy mu pokazano sztuciec Henryego. Obracał go na wszystkie strony, dotykał, próbował rozmaicie przez chwilę i wypowiedział potem swoją ocenę z pogardliwym uśmiechem:
— Ten cudzoziemiec miał chyba sieczkę w głowie. Wszak to nie strzelba, lecz zabawka dla chłopców, którzy się uczą musztry. Nie można jej nabić, ani z niej wystrzelić. Tu jest drzewce, a tu kolba, a pomiędzy tem kula z wieloma dziurami. Naco ta kula? Czy na naboje? Niepodobna jej obrócić! Gdzie kurek? Cyngla ruszyć nie można. Gdyby ten człowiek żył, wezwałbym go, by strzelił, ale nie potrafiłby i musiałby się zawstydzić!
W ten sposób omawiano każdy przedmiot; słyszą łem więc sądy, któreby mnie rozśmieszyły, gdyby na to pozwalało moje położenie. Ismilanin zamierzał właśnie wstać, aby przypatrzyć się memn koniowi, kiedy dał się słyszeć tętent zbliżającego się powoli konia. Reszta zauważyła to także, a żebrak wyszedł przede drzwi.
— Kto tam? — spytał Ismilanin.
— Obcy — odparł zapytany. — Jakiś mały człowiek, którego dotąd jeszcze nie widziałem.
Równocześnie usłyszałem też pozdrowienie.
— Neharak, mu barak — niech twój dzień będzie błogosławiony!
— Neharak zaid — oby dzień twój był szczęśliwy! Kto jesteś?
— Podróżny z daleka.
— Skąd przybywasz?
— Z Assemnat.
— A dokąd się udajesz?
— Do Gyrmirdżiny, jeśli pozwolisz.
— Jesteś bardzo uprzejmy; przecież nie potrzebujesz mojego pozwolenia.
— Jestem uprzejmy, bo pragnę, żebyś i ty był takim. Mam prośbę do ciebie.
— Jaką?
— Jestem znużony i bardzo głodny. Czy pozwolisz mi spocząć i posilić się w twojej chacie?
— Nie mam jadła dla ciebie; jestem biedny.
— Mam chleb i mięso przy sobie, możesz dostać także trochę. Wystarczy dla nas obu.
Byłem zaciekawiony w najwyższym stopniu, co teraz żebrak odpowie. Łatwo sobie wyobrazić mój zachwyt: poznałem natychmiast głos obcego. To był mój poczciwy hadżi Halef Omar.
Gdzie on był w nocy? Jak się tu dostał? Skąd dowiedział się, że należy mnie szukać w tym kierunku? Te i tym podobne pytania zaprzątały moją głowę. W każdym razie domyślił się, że tutaj zsiadłem, bo widział mego konia na dworze. Niewątpliwie zobaczył także, że obeszli się tu ze mną wrogo, gdyż żebrak miał mój nóż w ręku, który mi odebrali.
Bałem się o przyjaciela, a jednak doznałem jakby uczucia pewności. Halef gotów był bez wahania życie poświęcić za moją wolność.
Ismilanin wstał, odsunął na bok żebraka, wyszedł na dwór, przypatrzył się przybyszowi i rzekł tonem zdumienia:
— Co widzę, cudzoziemcze! Wszak ty masz kopczę!
— Ach! Znasz tę odznakę? — spytał Halef.
— Czyż nie widzisz, że noszę ją także?
— Widzę, jesteśmy więc przyjaciółmi.
— Od kogo masz tę spinkę?
— Czy sądzisz, że tajemnicę odsłania się tak łatwo?
— Masz słuszność! Zsiądź i bądź pozdrowiony, chociaż wchodzisz w dom żałoby!
— Kogo opłakujecie?
— Krewnego właściciela tej chaty. Umarł w nocy na apopleksyę. Zwłoki leżą tu w kącie, a my zeszliśmy się, aby odprawić modły.
— O Allah, użycz mu rozkoszy raju!
Wydało mi się, że Halef zsiadł przy tych słowach z konia, poczem powiedział:
— Co za piękny ogier! Czyj jest?
— Mój — brzmiała odpowiedź rusznikarza.
— Pozazdrościć ci. T en koń pochodzi z pewnością od klaczy proroka, która była świadkiem bytności posłów Allaha u niego.
Wszedł, powitał drugich i rzucił wzrokiem w kąt, w którym leżałem. Spostrzegłem, jak ręką sięgnął do pasa, ale szczęściem dość panował nad sobą, aby się nie zdradzić.
— Czy to jest ten umarły? — zapytał, wskazując na mnie.
— Tak.
— Pozwólcie, że mu cześć oddam!
Chciał zbliżyć się do mnie, ale żebrak powiedział:
— Zostaw go w spokoju! Odprawiliśmy już nad nim modły.
— Ale ja nie! Jestem ortodoksa i wykonywam dokładnie przykazania Koranu.
Przystąpił teraz do mnie bez przeszkód i ukląkł koło mnie, jak do modlitwy, plecyma do nich. Słyszałem zgrzyt jego zębów. Ponieważ przypuszczałem, że oczy obecnych, zwrócone są teraz na niego i na mnie, trzymałem powieki zamknięte, ale szepnąłem tak, żeby tylko on usłyszał:
— Halefie, ja żyję!
Zaczerpnął głęboko powietrza, jak gdyby mu wielki ciężar spadł z serca, klęczał jeszcze czas jakiś, powstał znowu, nie oddalając się jednak odemnie i rzekł:
— Ten nieboszczyk skrępowany!
— Czy cię to dziwi? — spytał rusznikarz.
— Oczywiście! Nie krępuje się nawet zwłok nieprzyjaciela. Umarły nie może zaszkodzić nikomu.
— To słuszne, ale musieliśmy związać tego biedaka, bo, gdy przyszedł na niego atak, szalał jak obłąkany. Gonił tam i sam, walił i tłukł dokoła siebie tak, że życie nasze było w niebezpieczeństwie.
— Ale teraz nie żyje. Czemuż nie zdejmiecie mu więzów?
— Nie pomyśleliśmy o tem.
— To jest zniesławienie zmarłego. Dusza jego nie może odejść. Czy należycie może do tych, którzy wystąpili z grona wyznawców proroka?
— Nie.
— W takim razie musicie mu złożyć ręce i twarz zwrócić ku Mekce!
— Czy nie wiesz o tem, że człowiek zanieczyszcza się dotykając trupa?
— Jesteście nieczyści już przez to, że przebywacie w jednym pokoju z trupem. Nie potrzebujecie dotykać się zmarłego. Przetnijcie nożem więzy i weźcie go przez chustkę. Oto moja chustka do nosa. Czy mam to za was uczynić?
— Jak widać, troszczysz się bardzo o jego duszę!
— Dbam jedynie o własną. Jestem stronnikiem nauki i zakonu Merdifah i robię to, co nakazuje wiernemu jego obowiązek.
— Rób, co chcesz!
Halef dobył noża. Po dwóch cięciach ręce moje i nogi były wolne. Potem owinął chustką prawą rękę, aby nie zetknąć się bezpośrednio z rzekomym trupem, złożył mi ręce i obrócił mnie tak, że twarzą zwrócony byłem na wschód.
Ponieważ w tej samej stronie znajdowali się także tam ci, mogłem więc łatwiej obserwować ich, niż przedtem.
— Tak! — rzekł, odrzucając zanieczyszczoną chustkę od siebie. — Dusza moja zadowolona; teraz mogę się posilić.
Wyszedł do swego konia. Pozostali szeptali ze sobą, dopóki nie wrócił i nie usiadł obok nich z mięsem i chlebem.
— Nie mam dużo — rzekł — ale podzielmy się.
— Jedz sam, myśmy się już najedli — odpowiedział Ismilanin. — Powiedz nam, kim jesteś właściwie i co prowadzi cię do Gyrmirdżiny.
— Nie będę tego przed wami taił. Ale ja jestem gościem, a wy byliście tu przedemną. Niechże się więc wpierw dowiem, u kogo się znajduję.
— U dobrych przyjaciół. Poznajesz to chyba po spince.
— Nie wolno mi wątpić o tem; w przeciwnym razie byłoby to dla was niepomyślne!
— Czemu?
— Bo nie dobrze jest mieć we mnie nieprzyjaciela.
— Naprawdę? — zaśmiał się rusznikarz. — Czy jesteś tak niebezpiecznym i strasznym człowiekiem?
— Tak — odrzekł Halef poważnie.
— Czy sądzisz, że jesteś olbrzymem?
— Nie, mimo to nie bałem się nigdy wroga. Ale ponieważ jesteśmy przyjaciółmi, przeto nie macie potrzeby mnie się obawiać.
Głośny śmiech był mu odpowiedzią, a jeden z obecnych się odezwał:
— Nie balibyśmy się ciebie w żadnym razie.
— Powiedzcie więc, kto jesteście!
— Ja jestem z Kabacz, a ci także. A ktoś ty?
— Ojczyzną moją jest Kurdystan; z zawodu poluję na niedźwiedzie.
Nastąpiła krótka przerwa w rozmowie, poczem wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Co znaczy ten śmiech? — zapytał Halef tonem bardzo poważnym. — Już poraz wtóry tak się śmiejecie. Przypominam, że w pobliżu trupa przystoi prawdziwemu wiernemu najgłębsza powaga.
— Czy to tutaj możliwe? Ty i strzelec, polujący na niedźwiedzie?
Śmiech się zaczął na nowo.
— Dlaczegóż nie? — zapytał.
Jesteś niemal karłem. Niedźwiedź połknąłby ciebie, gdyby cię tylko ujrzał, aleby się nie najadł. Dziesięciu takich potrzeba jak ty, aby jego głód zaspokoić.
— Moja kula pożarłaby go, a nie on mnie!
— Więc polowanie na niedźwiedzie jest twoim zawodem?
— Tak. Miałem dwie ciotki, które bardzo kochałem. Jedna z nich była siostrą ojca, a druga matki. Niedźwiedź rozszarpał mi obie. Za to przysiągłem zemstę niedźwiedziom i wyruszyłem, by zabijać je, gdzie je tylko napotkam.
— Czy zabiłeś już choć jednego?
— Tak, wiele!
— Kulą?
— Tak. Moja kula nigdy nie chybia.
— Czyż jesteś tak doskonałym strzelcem?
— Tak mówią o mnie. Znam wszelkie gatunki broni i każdą celu dosięgnę.
Teraz zrozumiałem, dlaczego chytry hadżi udawał strzelca. Starał się znaleźć pozór do dostania w swe ręce moich strzelb. Może chciał nakłonić ich do żądania, żeby wystrzelił na próbę. W takim razie musieliby wyjść z nim przed chatę, a ja miałbym sposobność powstać.
— Co ty powiadasz? — zapytał rusznikarz. — Znasz wszelkie rodzaje broni?
— Tak.
— A taki rodzaj znasz?
Wskazał na sztuciec Henryego.
Halef wziął broń do ręki, przypatrzył się jej, a potem odpowiedział:
— Bardzo dobrze, to strzelba repetierowa z Ameryki.
— Nie widzieliśmy jeszcze nigdy takiej strzelby i sądziliśmy, że to zabawka.
— To strzelba, z której można, nie nabijając zakażdym razem, wystrzelić dwadzieścia pięć kul.
— Oejun-zen — przesadzasz! — zawołał rusznikarz.
— Mówię prawdę. W kraju, który wymieniłem, żył wielki mistrz w wyrabianiu broni. On wynalazł ten rodzaj, ale to był dziwak. Myślał, że wytępionoby wszelką zwierzynę, gdyby takich strzelb było więcej. Dlatego nie postarał się o patent na swój wynalazek i zachował tajemnicę dla siebie. Zrobił kilka takich strzelb i wkrótce umarł. Drudzy chcieli zbadać tę tajemnicę, ale kto rozebrał części strzelby, nie mógł ich już złożyć napowrót. Strzelba była już nie do użycia. Tych kilku, którzy je posiadali, zginęło w puszczy, a ich strzelby się pogubiły. Ta strzelba to może jedyna z tych, jakie istnieją. Nazywa się sztuciec Henryego. Bardzo jestem ciekaw, jak się w wasze ręce dostała.
— Kupiłem ją w Stambule od pewnego Amerikaly — rzekł rusznikarz.
— Nie postąpił roztropnie, sprzedając ją. Ta kula za lufą jest na naboje. Przesuwa się sama po każdym strzale, tak że następny otwór z nabojem sam przykłada się do lufy. Czy wam to pokazać?
— Tak, pokaż!
— Ale jak mógł ci Amerikaly sprzedać strzelbę i nie pouczyć o jej mechanizmie?
— Zapomniałem go o to spytać.
— Jesteś więc niepojętym dla mnie człowiekiem. Czy urodziłeś się w Arkiliku, gdzie buty są bez podeszew, wozy bez kół i garnki bez dna? Wyjdźcie na dwór! Pokażę wam, jak się strzela z tej strzelby.
— A nabita?
— Tak. Pokażcie mi cel, a ja trafię weń dziesięć razy z kolei.
Halef wyszedł z chaty, a oni za nim. Byli tak ciekawi, że wcale o mnie nie myśleli. Zresztą przekonani byli o mojej śmierci i nie potrzebowali się o mnie obawiać.
— W cóż więc mam trafić? — usłyszałem pytanie Halefa.
— Strzelaj do wrony, która tam siedzi na gałęzi!
— Nie. Spadłaby martwa, a ja chcę kilka razy wystrzelić do tego samego celu. Pójdźmy tam opodal. Strzelę do chaty. Widzicie ten gont tam w górze? Odstaje od dachu i tworzy dobry cel. Trafię weń dziesięć razy.
Słyszałem, jak oddalały się ich kroki. Halef odprowadził ich, jak mógł najdalej, od chaty, aby mi ułatwić przebudzenie się ze snu śmierci.
Pod ścianą leżało moje ubranie, nóż, który tam żebrak położył, naboje, zegarek, portfel, pulares, wszystko, wszystko razem, a obok stała oparta o ścianę moja rusznica.
Zerwałem się i wyprostowałem. Wszystkie członki ciężyły mi, jak gdyby w nich ołów leżał, odmawiały mi posłuszeństwa, nie mogłem nimi poruszać. Głowa bolała mnie strasznie, a gdy jej ręką dotknąłem, poczułem obrzęk szeroki. Ale nie miałem czasu na to uważać. Wdziałem szybko na siebie ubranie, pochowałem wszystko i pochwyciłem za strzelbę.
Zużyłem oczywiście na to więcej czasu niż zwykle, lecz Halef strzelał w tak długich odstępach, że już po piątym strzale byłem gotów ze wszystkiem.

Ilekroć wypalił, słyszałem okrzyki zadowolenia zdumionych widzów. Stałem na środku izby i mogłem
Przykre wejście.
mu się teraz przypatrzyć. Widziałem dokładnie, że nie zwracał wzroku ku gontowi, lecz ku oknu. Czyżby oczekiwał jakiego znaku? Podszedłem prędko i podniosłem rękę. Trwało to dwie sekundy, ale mimo to spostrzegł. Skinął głową i zwrócił się do widzów.

Nie słyszałem, co powiedział, ale wziął strzelbę na ramię i podszedł ku chacie.
— Dziesięć strzałów, dziesięć! — zawołał rusznikarz. — Wystrzeliłeś dopiero sześć razy!
— To dość — odrzekł Halef i zbliżył się już na tyle, że mogłem słowa jego rozumieć. — Widzieliście, że trafiam do celu za każdym strzałem. Nie marnujmy kul nadaremnie, bo może będę ich potrzebował!
— Na co?
— Aby je wam w łeb wpakować, wy łotry!
Po tych słowach zatrzymał się i zwrócił do nich. Nadeszła chwila czynu. My dwaj przeciwko tej przemocy? Ale dzielny hadżi nie okazywał ani trochę obawy. Przeciwnicy zostawili swe strzelby w chacie i musieli się bronić tylko nożami.
Stropili się zarówno jego słowami, jakoteż postawą, jaką wobec nich zajął. Sądzili zapewne, że to żarty, bo Ismilanin powiedział:
— Co, ty chcesz nas po wystrzelać, malcze? Jeśli chcesz żartować, to wymyśl coś lepszego! Jesteś strzelcem bardzo dobrym, ale w nasbyś nie trafił, choćbyśmy stanęli najbliżej ciebie!
Halef włożył palec do ust i wydał głośny, przeraźliwy gwizd. Potem rzekł:
— Żarty? Kto wam powiedział, że ja żartuję? Spojrzyjcieno tam za siebie! Tam jest jeszcze dwu, którzy wam pokażą, że myślę poważnie.
Wskazał ręką ku przeciwległemu brzegowi polany. Skierowałem wzrok w tę stronę. W pewnem oddaleniu stali ukryci za drzewami Osko i Omar Ben Sadek z gotowemi do strzału, przyłożonemi do twarzy, strzelbami, a gwizd Halefa był dla nich znakiem, żeby się z za drzew wychylili.
— Dzimle bytin szejtanlar — do wszystkich dyabłów! — wyrwało się rusznikarzowi. — Kto są ci ludzie? Czego chcą od nas?
— Chcą zwłok, które leżą tam w chacie.
— Co ich zmarły obchodzi?
— Bardzo wiele. Zmarły nie jest krewnym tego żebraka, lecz naszym dowódcą i przyjacielem. Zabiliście go, a my przyszliśmy dać wam za to nagrodę.
Chwycili za noże, ale Halef powiedział:
— Schowajcie noże; nic wam nie pomogą. Mam jeszcze ośmnaście kul w tej strzelbie, a za pierwszym moim wystrzałem strzelą i tamci obaj. Będziecie trupami, zanim do mnie dojdziecie!
Powiedział to tonem tak stanowczym, że niewątpliwie pojęli grozę położenia. Może dziesięć lub piętnaście kroków dzieliło ich od niego. Zwrócił ku nim wylot strzelby. Gdyby się nagle na niego rzucili, mógł trafić tylko jednego, ale żaden z nich nie chciał być właśnie tym jednym.
Spojrzeli po sobie z zajadłością i zakłopotaniem zarazem. Po chwili zapytał Ismilanin:
— Któż to ten człowiek, którego nazywacie swoim dowódcą i przyjacielem?
— To jeszcze lepszy strzelec i myśliwy odemnie. Jego się broń nie ima i gdyby go nawet zabito, wróciłaby dusza do trupa. Jeśli temu nie wierzycie, to zajrzyjcie do chaty!
Zwrócili się we wskazanym kierunku. Stałem tam w wejściu ze strzelbą, podniesioną do strzału. Osko i Omar wydali okrzyk radości, oni zaś przerazili się widocznie.
— Widzisz teraz, żeście zgubieni, gdyby wam na myśl wpadło stawiać opór? — mówił Halef w dalszym ciągu.
— Waj! Bicim tyfenkler war iza idik — ha! Gdybyśmy mieli nasze strzelby! — zawołał rusznikarz.
— Ale ich nie macie, a gdybyście nawet mieli, to na nicby się wam nie przydały. Jesteście w naszej mocy. Jeśli się poddacie dobrowolnie, okażemy wam łaskę.
— Jak możesz występować przeciw nam nieprzyjaźnie, skoro nosisz kopczę?
— Chcieliście odebrać życie memu towarzyszowi. Ale niech was ta okoliczność, że mam kopczę, przekona, że możecie liczyć na pobłażliwość, jeśli się poddacie. Wejdźcie do chaty; tam pogadamy w dalszym ciągu.
Ismilanin rzucił okiem ku chacie. Wydało mi się, że jakiś nagły blask rozpromienił mu oblicze.
— Tak — rzekł. — Wejdźcie do chaty! Tam się wszystko wyjaśni. Jestem niewinny. Kiedy przyszedłem, ten obcy, jak się nam wydawało, już nie żył. Wejdźcie o środka! Chodźcie, chodźcie!
Popchnął drugich przed siebie. Halef strzelbę opuścił, ja zaś cofnąłem się, żeby zabrać ich broń. Schwyciwszy ją, ustawiłem w kącie, zamierzając nie dopuścić tam nikogo.
Jeszcze byłem zajęty strzelbami, kiedy ujrzałem ich wchodzących, a na czele farbiarza z miną skazanego. Zdejmowałem właśnie kapslę z ostatniej strzelby, kiedy usłyszałem krzyk. Na dworze padły dwa strzały; kule uderzyły o ścianę, a równocześnie doszło mnie wołanie Halefa:
— Zihdi, zihdi, wyjdź, wyjdź!
Musiałem oczywiście posłuchać tego wezwania. Wtem zawołał ten, który był moim przewodnikiem:
— Stać, niepuśćcie go!
Ustawili się naprzeciwko mnie. W jednej chwili pchnąłem pierwszego draba lufą w brzuch tak, że zachwiał się i runął wstecz, wyrżnąłem drugiego pięścią w twarz i wypadłem na dwór. To stało się może w trzech sekundach, ale mimo to pędził już rusznikarz, jak zauważyłem, wyrębem na moim karym i wywijał moim sztućcem.
Wyrwał on całkiem niespodzianie Halefowi sztuciec z ręki, uderzył go kolbą w głowę i wskoczył na mego Riha. Osko i Omar, spostrzegłszy to, strzelili zaraz do niego, ale spudłowali.
— Zostańcie tu! — zawołałem na nich.
Nie wypuszczajcie z chaty żadnego! Zastrzelcie każdego, któryby chciał umknąć!

Obok stał muł farbiarza, oraz konie Halefa i Ismilanina. Koń tego długiego wydawał się najbardziej wypoczętym. Wskoczyłem nań, wbiłem mu w boki ostrogi, że skoczył w górę wszystkiemi czterema nogami, szarpnąłem go i pocwałowałem za złodziejem!
Co się za mną działo, to było mi obojętnem. Musiałem swego konia dostać napowrót. Miałem w ręku rusznicę i gotów byłem zastrzelić draba z siodła, gdyby się inaczej nie dało konia odebrać.
Złodziej pognał w kierunku do Kabacz, jednak już go z oczu straciłem. Ślad prowadził przez las. Gdybym pozwolił na to, żeby mnie zaraz z początku znacznie wyprzedził, to Rihby przepadł. Nagliłem więc człapaka na którym jechałem, do największego pośpiechu.
Zdawało mi się wprawdzie, że słyszę przed sobą tętent, ale z powodu drzew nic zobaczyć nie mogłem. Tak gnałem z pięć minut pośród zrzadka stojących drzew. Wydało mi się, że w tym krótkim czasie ubiegłem przynajmniej trzy mile angielskie. Wtem — to już nie złudzenie — usłyszałem przed sobą wyraźnie tentent, Przed sobą? Nie; to mogło być tylko za mną. Oglądnąłem się i ujrzałem Halefa, pędzącego cwałem. Stał zgięty naprzód w strzemionach i obrabiał swego konia harapem tak, że aż odgłos szedł od uderzeń.
— Kudam! Khawam bil’ aghel! ’za Rih chatirak! — Naprzód! Prędko, szybko, bo Rih przepadnie! — wołał.
Mówił po arabsku, co było oznaką wielkiego podniecenia u niego.
— Czemu opuściłeś chałupę? — spytałem poza siebie. Teraz uciekną!
— Osko wa Omar hunak — Osko i Omar są tam! — odrzekł, usprawiedliwiając się.
Nie mogliśmy już dalej mówić ze sobą.
Las rzedniał coraz bardziej. Drzew było coraz mniej, niebawem popędziliśmy po czystem polu, mając wolny widok przed sobą.
Znajdowaliśmy się na wyniosłości. W dole leżała wieś, prawdopodobnie Kabacz mniej więcej o pół godziny drogi. Od lewej strony płynął szeroki potok, który poniżej łączył się z rzeczką Syidli. Nieco powyżej spływu był drewniany most.
Oczywiście zaraz ujrzeliśmy Ismilanina. Był daleko przed nami. Kulą go dosięgnąć było niepodobieństwem. Rih był przecież doskonałym biegunem. Ale teraz bawił się tylko. Gdyby rusznikarz był dobrym jeżdźcem, byłby już dwa lub trzy razy dalej przed nami.
Nie popędził w kierunku wsi, bo bał się tam widocznie pokazać. Zwrócił się ku potokowi. Czyżby miał rzeczywiście odważyć się na przeskok? Nie przypuszczałem tego. Potok był szeroki i miał brzegi bardzo wysokie.
— Za nim! — zawołałem na Halefa. — Pędź go ku mostowi!
Ja sam pomknąłem ku wiosce, gdyż to była najprostsza droga do mostu. Myślałem, że uda mi się choć na lichym koniu dostać tam pierwej od złodzieja.
Koń mój był nieco przyciężki. Starałem się być jaknajlżejszym, ale daremnie! Musiałem uciec się do okrucieństwa. Dobyłem noża i pchnąłem konia w szyję może na cal głęboko.
Stęknął głośno i robił, co mógł. Leciałem prosto na wieś, a koń zdawał się wychodzić ze skóry. Nie chciał już słuchać. Walił wprost przed siebie na ślepo, a ponieważ o jakiejś drodze nawet mowy być nie mogło, musiałem się strzec przed upadkiem, który mógłby być niebezpiecznym.
Po drugiej stronie na lewo jechał Ismilanin. Oglądnął się i zobaczył Halefa, ale mnie nie zauważył. Podniósł się w strzemionach i trzymał wysoko skradziony sztuciec. Wyobrażałem sobie szyderczy śmiech jego w tej chwili. Oddalenie między nim a Halefem zwiększało się z każdą chwilą. Na szczęście pędził teraz oszalały mój koń ku wsi szybciej niż kary.
Dostrzeżono nas stamtąd. Ludzie powychodzili z chat i stali przed domami. W pobliżu pierwszych domów leżała długa kupa kamieni. Nie było czasu objechać ją, dlatego przesadziłem przez nią. Przeskakując, stęknął koń i zarżał dziwnie. Zdawało się, że nic nie widzi, że wyrżnie łbem w pierwszą lepszą ścianę. Nie straciłem wprawdzie władzy nad nim zupełnie, ale pewnie kierować nim nie mogłem. Musiałem się ograniczyć do unikania nieszczęścia.
— Przeleciałem obok pierwszego domu. Stał tam niezgrabny, dwukołowy wóz naładowany, nie pomnę już, jakimi owocami. Wyminąć go było bardzo trudno. Ścisnąłem konia jeszcze silniej i znalazłem się na drugiej stronie. Widzowie głośno krzyknęli.
Nastąpił zakręt, którym jechać musiałem. Okrążając róg z trudem, dostrzegłem człowieka, prowadzącego krowę. Ujrzawszy mnie, wydał okrzyk przerażenia, zostawił krowę, a sam na bok uskoczył! Zwierzę obróciło się za nim tak, że stanęło mi w poprzek na drodze. W chwilę potem przesadziliśmy przez krowę.
— Czelebi, effendi, effendi! — słyszałem kogoś wołającego.
Przelatując, spojrzałem na człowieka, który wołał. Był to Ali, sahaf, stojący przed swoim domem. Miał usta otwarte i załamał ręce. Uważał mnie za lichego jeźdźca i sądził zapewne, że koń mnie unosi.
Tak szło dalej i dalej aż poza wieś. Tu ujrzałem most przed sobą. Ismilanin a jeszcze nie było. Przybyłem przed nim. Odwróciłem się i ujrzałem go pędzącego wzdłuż wody, a za nim Halefa w znacznem oddaleniu.
Zatrzymałem konia i wziąłem strzelbę przed siebie. Kary przedstawiał dla mnie większą wartość niż życie jeźdźca. Jeśliby go dobrowolnie nie oddał, mógł być pewnym mej kuli. Trzeba tylko było, żeby się przybliżył.
Wtem spostrzegł mnie. Stropił się, nie pojmując, jakim sposobem ja znalazłem się tutaj przed nim. Skręcił konia szybko na prawo. Wobec tego, że miał Halefa za sobą, mnie z przodu, po lewej ręce zaś potok, nie pozostawało mu nic innego, jak umykać w poprzek, przez wieś.
Obróciłem się, pchnąłem konia powtórnie i pognałem z powrotem. Ujrzałem go wypadającego z poza domu. Miał zamiar przejechać obok przeciwległego. Pięć lub sześć skoków mojego Riha, a koń i jeździec z oczuby mi zniknęli. Podniosłem się więc w strzemionach, przyłożyłem strzelbę i zmierzyłem w galopie. Ale odjąłem strzelbę co prędzej, spostrzegłem bowiem na drodze zbiega przeszkodę, której poprzednio albo nie widział, albo też jej nie doceniał.
Przy domu, obok którego przeniknąć się usiłował, znajdował się wierzbowy żywopłot. Ja na jego miejscu nie dałbym się wstrzymać tą przeszkodą; jeśli nie przeskoczyć, to można się było przecisnąć. On jednak bał się i zawrócił ku miejscu do wsi, którem ja wyjechałem.
Nie ruszyłem za nim. Zadaniem mojem było nie wypuścić go na wolną równinę i pędzić go ku wodzie. Byłem teraz dość blizko, żeby go kulą dosięgnąć, ale byłto w każdym razie człowiek i należało przynajmniej spróbować odzyskać swoją własność bez krwi rozlewu.
W tym celu popędziłem mego konia ku płotowi, który go odstraszył, ale człapak nie mógł się na skok zdobyć. Poderwałem go, jak mogłem najwyżej, i przebiłem się. W środku otoczonego płotem miejsca znajdowała się jama; przeskoczyłem ją i przebiłem się drugą stroną płotu na zewnątrz.
Koń mój szalał teraz jak opętany i pędził poza wsią na dół. Właśnie w chwili, kiedy znajdowałem się na jednej linii z pierwszym domem, ukazał się Ismilanin.
Ujrzał drogę zastawioną i pojechał prosto przed siebie ku potokowi, którego chciał przedtem uniknąć. Dalej od dołu nadbiegł Halef, któremu nie pozostało także nic innego, jak tylko zawrócić.
Teraz pędziłem tuż tuż za zbiegiem. Był może o pięćdziesiąt długości konia przedemną i pociskał karego ostrogami, do czego ten nie był przyzwyczajony. Rih stanął dęba i odmówił posłuszeństwa.
— Rih, waggif, waggif, ugaf — Rih, stój, stój, stój! — wołałem w nadziei, że dźwięk mego głosu zachęci biedne zwierzę do dalszego oporu.
Ale Ismilanin uderzył go strzelbą po głowie tak, że koń zarżawszy głośno, puścił się znowu naprzód, a ja za nim.
Kary sadził potężnie. Oddalenie między nami zaczęło się powiększać. Było to widoczne, że strwożony jeździec zamierza przesadzić przez potok, szukając w tem ostatniej nadziei ucieczki. Gdyby mu się szalony skok udał, kary przepadłby dla mnie na zawsze. Chwyciłem strzelbę i złożyłem się.
Tak pędziliśmy naprzód. W chwili, kiedy Ismilanin stanąłby szczęśliwie po drugiej stronie, miałem zamiar wypalić. Jeszcze pięć, cztery, trzy długości konia od brzegu — wreszcie wziął Rih tylne kopyta przed przednie i zgrabnym wielkim lukiem przeskoczył na drugą stronę. Jeździec wypadł nagle ze strzemion i siodła i runął ze straszną siłą na ziemię.
Nie miałem już czasu swego konia powstrzymać. Gnał w szalonym rozpędzie. Miał lichą szkołę, był rozdrażniony i byłby wpadł ze mną do potoku, aby grzbiet i nogi połamać. Na jeden okrzyk zachęty skoczył; dostał się wprawdzie na drugą stronę, ale potknął się tam i przewrócił.
Siodło, w którem siedziałem było arabskim serdżem z wysoką kulą z przodu i jeszcze wyższą z tyłu. Siodła te są wprawdzie wygodniejsze od angielskich, ale równocześnie niebezpieczniejsze, jeśli koń upadnie. Skacząc przez potok, narażałem życie. Wiedziałem to i dlatego zachęcając konia do skoku, wyciągnąłem nogi z szerokich strzemion, oparłem się obiema rękami o przednią kulę tak, że przykląkłem prawą nogą na siodle i zrzuciłem się w chwili, gdy koń się potknął, z grzbietu jego na ziemię.
Manewr ten utrudniła mi strzelba; nie poszło tak gładko, jakby to się stało w innem siodle i tak uderzyłem sobą o ziemię, że kilka chwil leżałem bez ruchu.
— Allah il Allah! — krzyknął mały Halef poza mną. — Zihdi, czy żyjesz jeszcze, czy nie?
Leżałem tak, że mogłem go widzieć. Był niedaleko brzegu potoka i miał już konia napędzić do skoku. Byłby skręcił kark. To niebezpieczeństwo przywróciło mi natychmiast zdolność do ruchu. Podniosłem rękę ostrzegawczo i zawołałem.
— Zostań tam, Halefie! Nie bądź głupi!
— Dzięki prorokowi! — odpowiedział. — Uważa mnie za głupiego, więc nie umarł.
— Uderzyłem się tylko porządnie.
— Czy sobie co złamałeś?
— Zdaje mi się, że nie. Zobaczymy!
Podniosłem się i wyprostowałem. Członki były w całości, ale w głowie huczało jak bas. Halef zsiadł z konia, zeszedł na dół po pochyłości brzegu i przeskoczył przez potok, który nie był szeroki, ale płynął między dość od siebie oddalonymi, stromymi brzegami i dlatego skok był niebezpieczny.
— Allah jest wielki! — rzekł hadżi. — To była gonitwa! Nie przypuszczałem, że na naszych koniach dopędzimy twojego Riha.
— Miał lichego jeźdźca.
— Tak. Ten człowiek siedział na koniu jak małpa na wielbłądzie. Widziałem to u takiego, który pokazywał niedźwiedzia. Tam Rih stoi; przyprowadzę go.
Kary stał spokojnie i skubał ze smakiem trawę. Nie było po nim znać wysiłku, gdy tymczasem koń Ismilanina, na którym ja jechałem, stał koło nas sapiąc i robiąc bokami. Zerwał się z ziemi, co wskazywało na to, że mu się nic nie stało. Połamały się tylko kule u siodła podczas upadku.
— Zostaw go — rzekłem — musimy przedewszystkiem na jeźdźca popatrzyć.
— Chciałbym, żeby kark skręcił!
— Tego sobie nie życzmy!
— Czemu nie? To zbój i koniokrad.
— Ale mimoto człowiek. Nie rusza się. Stracił przytomność.
— Może nietylko przytomność, lecz wogóle duszę. Oby poszła do dżehenny i zawarła z dyabłem braterstwo!
Ukląkłem obok Dezelima i zbadałem go.
— No? Czy widzisz, gdzie jego dusza — pytał Halef.
— Już jej w nim niema. Skręcił kark rzeczywiście.
— Sam temu winien, nie będzie już kradł koni nikomu. Oby Allah kazał duszy jego wejść w starą szkapę, którą porywają dziesięć razy dziennie, aby dowiedział się, jak to jest przyjemnie, gdy koń musi łotra dźwigać na sobie!
Przystąpił do rusznikarza i wskazał na jego czapkę.
— Zdejm ją! — rzekł.
— Co?
— Kopczę.
— Ach! Masz słuszność. Byłbym o tem zapomniał.
— A jednak to tak potrzebne. Kto wie, czy byłbym cię ocalił, nie mając tej spinki.
— Skąd ją masz?
— Od jeńca kowalowego.
— To byłeś u Szimina?
— Tak. Opowiem ci to później. Teraz mamy co innego do roboty. Popatrz na tych ludzi! Zdawało się, że wszyscy mieszkańcy wsi zeszli się nad strumieniem. Mężczyźni, kobiety i dzieci stali nad brzegiem i prowadzili głośną, krzykliwą rozmowę. Takie niezwykłe zdarzenie zaciekawiło ich oczywiście.
Dwu z nich zlazło z brzegu i przeskoczyło przez potok. Pierwszym z nich był sahaf Ali.
— Panie, co się stało? — zapytał. — Dlaczego ścigaliście tego jeźdźca?
— Czy sam nie możesz odgadnąć?
— Nie.
— Czy nie poznałeś, na czyim koniu on jechał?
— Na twoim. Czy założyłeś się z nim, czy też chciał go od ciebie kupić i próbował przedtem jego rączość?
— Ani jedno, ani drugie. Chciał go ukraść.
— A wyście go ścigali?
— Jak widziałeś.
— Ależ, panie! Ja nie wiem, co mam myśleć! Nie umiałeś przecież jechać konno!
— I teraz lepiej nie umiem.
— O tak! Jeździsz jak masztalerz wielkorządcy, a nawet lepiej. Nikt nie odważyłby się na skok na tym koniu.
— No, to może się nauczyłem tymczasem.
— Nie. Ty nas oszukałeś; zażartowałeś sobie z nas. Z początku siedziałeś na koniu jak niedoświadczony chłopak; gdy przeciskałeś się przez płot i przeskakiwałeś przez potok, wydało mi się, że kark skręcisz.
— To pozostawiam innym, na przykład temu tam.
Wskazałem przytem na Ismilanina.
— Allah! Czy on kark skręcił?
— Tak.
— To nie żyje?
— Oczywiście.
— Drogo opłacił kradzież. Kto on?
Przystąpił do zabitego, odwrócił twarz jego i zawołał w zdumieniu:
— Bóg działa cuda! To rusznikarz Dezelim z Ismilan!
— Czy znasz go?
— Tak. To zarazem właściciel kawiarni. Wypróżniłem u niego niejedną filiżankę i wypaliłem niejedną fajkę.
— Więc był twoim przyjacielem.
— Nie, tylko znajomym.
— Wtem zbliżył się także drugi, który strumień przeskoczył. On także przyjrzał się twarzy zmarłego i zapytał:
— Ty ścigałeś tego człowieka?
— Tak.
— A on życie przy tem stracił?
— Niestety!
— Więc jesteś mordercą. Muszę cię zaaresztować!
— Nie zrobisz tego! — wtrącił sahaf. — Ten człowiek nie podlega twemu sądownictwu.
Na to przybrał obcy minę pełną godności i rzekł tonem poważnym:
— Ty jesteś Ali, sahaf i będziesz milczeć, ja zaś jestem kiają tej miejscowości, zatem mam prawo mówić. A więc kto jesteś?
Pytanie to było do mnie zwrócone.
— Cudzoziemiec — odrzekłem.
— Skąd?
— Z Nemcze memleketi.
— Czy to daleko?
— Bardzo daleko.
— Czy podlega także kiaji?
— Jestem poddanym potężnego króla.
— To wszystko jedno! Ja jestem królem w Kabacz, a więc tem samem, co on. Chodź ze mną!
— Jako aresztowany?
— Naturalnie! Jesteś mordercą.
— Czy nie zapytasz mnie przedtem, dlaczego ścigałem tego człowieka?
— To się stanie jutro, gdy będę miał czas i odpowiednie skupienie.
— A ja mam teraz czas i skupienie, a jutro go mieć nie będę.
— To mnie nic nie obchodzi! Naprzód!
Wskazał przytem rozkazującym ruchem ręki na potok. Wtem postąpił ku niemu mały Halef, swoim zwyczajem pokazał mu wiszący u pasa harap, poczem zapytał:
— A więc jesteś kiają tej wsi?
— Tak.
— A widziałeś już kiedy taki batog?
— Nieraz.
— Czy go także już pokosztowałeś?
— Jak to rozumiesz?
— Tak, jak zaraz usłyszysz. Jeśli do tego zihdi effendi i emira, który jest moim przyjacielem i towarzyszem, powiesz jeszcze jedno niegrzeczne słowo, to palnę cię tem po twarzy tak, że własny nos wyda ci się meczetem sułtana Murada, któremu oby Allah błogosławił. Czy sądzisz, że przybyliśmy do Kabacz napawać się twą wspaniałością? Czy sądzisz, że uważamy kiaję za najznakomitszego człowieka na kuli ziemskiej? Widzieliśmy już ospowatych parobków i oszustów, z obciętymi nosami, a wyglądali piękniej i czcigodniej od ciebie! Dlaczego Allah dał ci krzywe nogi i czerwoną brodawkę na nosie? Czy dlatego, żeby cię wyszczególnić wśród wiernych? Strzeż się mojego gniewu i mej srogości! Tym batogiem nauczyłem grzeczności już całkiem innych drabów niż ty jesteś!
Kiaja zdumiał się więcej, niż przestraszył. Zmierzył Halefa od stóp do głów i zapytał:
— Człowiecze, czyś ty zwaryował?
— Nie, ale jeśli chcesz zobaczyć półgłówka, to zaglądnij tu do wody, a tam zobaczysz siebie. Tylko waryat może się odważyć na grubiańskie zachowanie wobec mojego effendi, potężnego emira, hadżego Kara Ben Nemzi.
— A kto ty jesteś?
— Jestem hadżi Halef Omar bej, opiekun niewinnych, mściciel wszelkiej niesprawiedliwości pan i mistrz wszystkieh krajów, jak daleko słońce świeci.
Teraz zacny urzędnik nie wiedział już na prawdę, jak ma postąpić. Blaga Halefa sprawiła wrażenie. Kiaja zwrócił się teraz do mnie:
— Panie, czy jesteś rzeczy wiście takim dostojnikiem?
— Czy na to nie wyglądam? — spytałem tonem surowym.
— Wyglądasz, jak emir, ale zapędziłeś na śmierć tego człowieka.
— On sam temu winien.
— Dlaczego?
— Ukradł mi konia, a ja chciałem mu go odebrać.
Dezelim z Ismilan miałby kraść konie?
— Czy nie wierzysz temu, co mówi effendi? — zapytał Halef, przystępując bliżej i wykonując ręką znaczący ruch w kierunku pasa.
— O nie wątpię bynajmniej — rzekł kiaja czemprędzej. — Ale czy ten effendi może udowodnić, że kary był rzeczywiście jego własnością?
— Oto jest dowód!
Przy tych słowach uderzył Halef ręką o bicz, ja zaś wskazałem na sahafa i rzekłem:
— Spytaj tego! On wie, że koń jest mój.
— Skąd on ma wiedzieć o tem? Przecież nie zna ciebie, bo jesteś cudzoziemcem!
— Przeciwnie zna mnie i widział mnie na tym koniu.
— Czy to prawda?
— Tak — odrzekł sahaf, do którego zwrócił się kiaja z tem pytaniem.
Na to ukłonił mi się kiaja, mówiąc:
— Wierzę, ale mimo to effendi, musisz pójść ze mną do mego domu.
— Jako uwięziony?
— Nie całkiem, tylko na pół.
— Dobrze! Którą połowę chcesz aresztować? Druga nie ma czasu i pojedzie dalej.
Spojrzał na mnie z otwartemi ustami. Ludzie, stojący po drugiej stronie, wybuchnęli głośnym śmiechem. Na to krzyknął obrażony na nich gniewnie:
— Czemu się śmiejecie? Wy poddani, wy niewolnicy! Czy nie wiecie, że jestem pełnomocnikiem i zastępcą sułtana? Każę was pozamykać i wszystkim dać bastonadę!
Zwróciwszy się do mnie, dodał:
— Czemu mnie ośmieszasz przed moimi ludźmi?
— Czemu ty się ośmieszasz przedemną? Czy to nie śmieszne, że mam być półwięźniem?
— Niewinność twoja tylko w połowie dowiedziona.
— Mogę ci ją wykazać w całości.
— Zrób to!
— Chętnie i zaraz! Widzisz tę strzelbę i ten sztylet? Każdego, kto mi przeszkodzi odjechać, zastrzelę, albo zakłuję. A tutaj jest drugi dowód. Czy umiesz czytać?
— Tak!
— To przeczytaj ten paszport, opatrzony pieczęcią wielkorządcy!
Podałem mu dokument. Ujrzawszy pieczęć, przytknął ją do czoła, ust i do piersi i powiedział:
— Effendi, ty masz słuszność! Jesteś niewinny i możesz odjechać.
— Dobrze! Co się stanie z tym zmarłym?
— Wrzucimy go do wody. Niech go raki oszczypią, skoro ciebie obraził.
— Tego nie uczynicie. Zawiadomicie krewnych o jego śmierci, aby przyszli go pochować. Gdybym usłyszał, że zrobiliście coś przeciwnego, doniosę o tem wyższemu sędziemu z Rumili.
— Czy jesteś jego przyjacielem?
— Czemu się o to pytasz? — odpowiedział Halef za mnie. — Rumili kazi askeri jest naszym przyjacielem i krewnym. Moja ukochana żona jest córką jego najmilszej żony. Biada wam, jeśli nie posłuchacie!
Halef odszedł, by przyprowadzić Riha, kiaja zaś schylił się nizko i rzekł do mnie:
— Niechaj Allah użyczy ukochanej żonie twego towarzysza sto lat życia i tysiąc dzieci, wnuków i prawnuków! Uczynię, jak rozkazałeś!
— Spodziewam się. Oddasz także konia tego człowieka i wszystko, co ma ze sobą, jego krewnym.
— Dostaną wszystko, effendi!
Byłem przekonany, że się stanie coś przeciwnego, ale to mię już nie obchodziło. Cieszyłem się, że mogłem odjechać bez przeszkody i dosiadłem swego konia, którego omal nie utraciłem tak haniebnie.
Gwizdnąłem, na skutek czego Rih przesadził przez potok. Ludzie rozbiegli się ze strachu z głośnym okrzykiem. Halef poszedł za mną piechotą i dosiadł konia po drugiej stronie.
— Panie, może mię odwiedzisz? — zapytał sahaf.
— Owszem; prowadź! Chcę zobaczyć twego ojca.
Pojechaliśmy naprzód, a ludność ruszyła za nami, po ustawieniu przez kiaję straży przy zwłokach. Przed małym domkiem sahafa zsiedliśmy z koni. Wnętrze chaty podzielone było na dwie nierówne połowy. W większej ujrzałem na posłaniu starego człowieka, który powitał nas spojrzeniem, nie mogąc przemówić, ani się ruszyć.
— Ojcze, — to pan, o którym ci opowiadałem — rzekł syn.
Przystąpiłem do starca, ująłem go za rękę i pozdrowiłem serdecznie. On odpowiedział równie przyjacielskiem spojrzeniem. Posłanie było czyste, a starzec okazywał także niezwykłą w tym kraju czystość. Ucieszony tem, zapytałem:
— Czy rozumiesz moje słowa?
Skinął oczyma.
— Przybyłem, aby zobaczyć czcigodnego ojca zacnego syna i uszczęśliwić Alego.
Spojrzenie jego nabrało pytającego wyrazu, mówiłem więc w dalszym ciągu:
— On miłuje Ikbalę, najpiękniejszą córę Rumili Ojciec jej nie chce mu jej dać za żonę, ale ja go zmuszę do tego. Ali będzie mi teraz towarzyszył.
— Panie, czy to prawda, czy to prawda? — spytał sahaf czemprędzej.
— Tak.
— Czy z nią mówiłeś?
— Także z matką i z ojcem.
— Co ona powiedziała, a co on?
— Oboje powiedzieli „tak“, ale piekarz miał oszustwo i zdradę na myśli. Później ci to opowiem. Teraz pokaż mi swój zegarek!
— Może przekąsisz co przedtem?
— Dziękuję. Nie mamy czasu. Muszę wracać co prędzej.
— To wyjdź!
Zaprowadził mnie do mniejszego przedziału, w którym znajdował się stół, rzadkość w tych okolicach. Na nim spostrzegłem jego arcydzieło.
— Oto jest — rzekł. — Przypatrz się!
Brakowało jeszcze tarczy ze wskazówkami i cyframi. Kółka wyrżnięte były ręcznie z drzewa, co wymagało mozolnej pracy.
— Czy wiesz, na czem tu sztuka polega? — zapytał.
— Tak — odrzekłem, wskazując na układ wskazówek. — Oto w tem miejscu.
— Tak, zgadłeś. Zegarek ten będzie wskazywał nietylko godziny, lecz i minuty. Czy widziałeś już kiedy taki zegarek?
— Biedny sahafie — pomyślałem. — Z swoją sztuką nie zaszedłeś daleko.
Głośno zaś powiedziałem:
— Tak. Przypatrz się tu mojemu zegarkowi. Wskazuje lata, miesiące, dnie, godziny, minuty i sekundy.
Wziął mi z ręki zegarek i przypatrywał się w zdumieniu tarczom.
— Panie — rzekł — czy dobrze chodzi?
— Tak, bardzo dobrze.
— Ale ja nie umiem na nim czytać.
— Bo nazwy i liczby napisane są nieznanem ci pismem. Ale możesz usłyszeć.
Puściłem w ruch sprężynę do bicia. Przy pierwszym czystym dźwięku odskoczył sahaf.
— Allah akbar! — zawołał. — Ten zegarek zrobił Allah albo dyabeł!
— O nie! Ten, kto go sporządził, był skromnym zegarmistrzem z Frankistanu. Wykonał ten zegarek jako arcydzieło, ale go nie chciał sprzedać. Po jego śmierci przeszedł zegarek w ręce jego spadkobiercy, po którego śmierci ja go dostałem.
— Czy go można otworzyć?
— Można.
— Otwórz go, otwórz, żebym zobaczył, jaki jest w środku.
— Teraz nie; dopiero w Dżnibaszlu mu się przypatrzysz. Tam będziemy mieli czas na to.
— Więc chcesz zaraz odjechać?
— Tak. Przedtem jednak dotrzymam słowa i napiszę twojemu ojcu wiersz, który mu będzie pociechą w jego cierpieniach.
— Wiersz z waszej biblii?
— Tak.
— To chodź. Przeczytam mu go, a on uraduje się tem wielce.
Powróciłem do pierwszego przedziału, gdzie Ali rzekł do chorego:
— Mój ojcze, czy przypominasz sobie starego rzymskiego katolika, który napisał ci ów piękny wiersz? Zapytany dał oczyma znak potwierdzający.
— Ten effendi jest również chrześcianinem i napisze także wiersz, a ja ci go przeczytam.
Wyrwałem kartkę z notatki, napisałem i oddałem sahafowi, który przeczytał:
— Jaszar-zam jaszar-im Allaha, olar-zam olar-im Allaha, jaszar-im jagod olar-im Allaha!
To znaczy:
„Gdy żyję, żyję dla Pana; gdy umieram, umieram w Panu; dlatego czy żyję, czy umieram, należę do Pana.“
Oczy chorego zaszły wilgocią. Spojrzał na swoją rękę, którą nie mógł poruszyć.
— Effendi, on prosi, żebyś podał mu rękę — wytłumaczył syn.
Spełniłem to żądanie i otarłem paralitykowi łzy z oczu.
— Allah jest dobrotliwy, mądry i sprawiedliwy powiedziałem. — Spętał twoje członki, aby dusza tem pilniej z nim obcowała. Gdy kiedyś twój duch odlatujący spotka na moście wieczności obu aniołów, badających uczynki zmarłych, to na ich ręku ciężej zaważy twoje poddanie się w cierpieniach, niż to wszystko, w czem tu zbłądziłeś. Oby ci jasność niebieska przyświecała na drodze do wieczności!
Zamknął oczy, a na jego pomarszczonej twarzy odbiło się coś jak gdyby spokój po szczęśliwie przebytej walce duchowej. Nie otworzył też oczu, kiedy opuszczaliśmy izbę.
— Panie — rzekł sahaf — czemu nie napisałeś tego wiersza w języku, którym teraz się mówi?
— Koranu nie pisano także w nowym arabskim języku. Wiersz taki musi być ułożony w słowach, czcigodnych wiekiem. Ale dlaczego mówisz teraz do mnie inaczej niż przedtem?
— Ja? — zapytał nieco zakłopotany.
Podczas obecnego spotkania przemawiał do mnie „ty“, natomiast przedtem tytułował mnie „panem“.
Po krótkiem milczeniu odpowiedział:
— Bo cię lubię. Czy gniewasz się na mnie?
— Nie. Weź swego konia, pojedziemy do Dżnibaszlu.
Gdy sahaf był za domem, a my czekaliśmy na niego, byłbym chętnie zapytał Halefa o to, co przebył przed odnalezieniem mnie, ale otaczająca nas gromada ludzi rozprawiała wśród głośnych okrzyków o tem, co zaszło, i tak żywo zajęta była naszemi osobami, że o rozmowie między nami nawet marzyć trudno było.
W tem nadjechał sahaf na koniu; rozpoczęliśmy ostrym kłusem powrót, ponieważ byliśmy w niepewności, co się dzieje z Oską i Omarem.
Podczas jazdy zwróciłem się do hadżego z zapytaniem:
— Czekałem na was tak długo i nie przybywaliście. Czyście może zabłądzili?
— Nie, effendi. Zostaliśmy na tej drodze, którą nam wskazałeś, ale...
Utknął i popatrzył na mnie bokiem, aby zbadać, czy jestem usposobiony do wysłuchania niemiłej wiadomości.
Nie byłem bynajmniej w złem usposobieniu. Starałem się wogóle nie dopuszczać nigdy do tego, by chwilowe usposobienie mię opanowywało. Człowiek, zależny od swego humoru, był dla mnie zawsze czemś okropnem. Każdy ma względem bliźniego obowiązek panować nad chwilowym nastrojem swej duszy. Tylko przez zwycięstwo nad sobą panuje się potem nad drugimi. Zresztą uwolnił mnie mój dzielny Halef swojem zjawieniem się z przykrego położenia i zasłużył rzeczywiście na moją wdzięczność; nadto odzyskałem mojego konia, nie było więc powodu do złego humoru. Mimo to zrobiłem minę dość srogą, aby potem łagodną odpowiedzią tem więcej ucieszyć małego. Ponieważ nie odpowiadałem wcale i spozierałem ponuro, poprawił się Halef w siodle i zapytał:
— Kejfi jerinde zen — czy jesteś w dobrym humorze?
— Chajyr, hadżi — nie hadżi.
Brzmiało to tak obco, że się przestraszył.
— Aj haj — ojjoj!
— Czemu lamentujesz?
— Bo muszę ciebie rozgniewać.
— Czem?
— Przytrafiło się nam nieszczęście.
— Jakie?
— Jego niema.
— Kogo?
— Tego ostatniego.
— Jakiego ostatniego? Mówże!
— Ostatniego kawasa.
Westchnął przytem tak głośno, że słychać było pomimo silnego tętentu naszych koni.
— Lilia elhamd — chwała Bogu!
Powiedziałem to w tonie tak radosnym, że Halef spojrzał na mnie zdumiony.
— S’lon — jak? — zapytał z widoczną ulgą.
— Hada jislah li; hada ja’dżibni — cieszę się tem, to mi na rękę!
— Effendi, czy dobrze cię zrozumiałem?
— Spodziewam się!
— Nie gniewasz się, że go niema?
— Nie. Całkiem przeciwnie, wdzięczny za to jestem jemu i tobie.
— Dlaczego?
— Bo ten człowiek zawadzał nam tylko i spóźniłby niepotrzebnie naszą jazdę.
— Czemu w takim razie zabrałeś go ze sobą?
— Kilku kawasów byłoby się nam przydało, ale ponieważ ci ludzie nie umieli jeździć, a ich dowódca wolał rozkazywać niż słuchać, to i lepiej, że już nas nie drażnią.
— Sarif, tajib — pięknie, dobrze! Usuwasz mi wielki ciężar z serca! Bałem się rzeczywiście!
— Czy mnie, Halefie?
— Tak, zihdi, ciebie!
— Czyż znasz mnie jeszcze tak mało? Zdobyłeś sobie u mnie przez tyle czasu ogromne zasługi, a dzisiaj ocaliłeś mnie znowu od prawdopodobnej śmierci. Jesteś moim przyjacielem i opiekunem i... boisz się mnie? Daj pokój, kochany Halefie! To nierozumnie z twej strony!
— O wiele nierozumniej było puszczać tego człowieka!
— A więc on uciekł?
— Tak, poprostu uciekł.
— Ach, domyślam się: z koniem jucznym?
— Tak, z koniem, który wiózł dary, otrzymane za pośrednictwem zacnego odźwiernego Malhema.
— Niech ucieka!
Teraz zrobił minę zdumioną, niemal gniewną.
— Co? Puścić go? — zapytał. — Tego nie uczyniłem. Pojechaliśmy za nim nazad dużą przestrzeń. Chcieliśmy go schwytać, ale w nocy śladów nie było widać!
— Pojechaliście więc na ślepo. Ach! Na tem zmarnowaliście tyle drogiego czasu.
— Niestety. Wróciliśmy prawie do Geren. Możesz sobie wyobrazić, ile straciliśmy czasu. Kląłem i pomstowałem, aż Allah głową kiwał, bo jestem zresztą człowiekiem pobożnym. Dziś w nocy jednak byłem taki zły i wściekły, że byłbym zabił stu olbrzymów, gdyby mi w drodze stanęli.
— Pocieszmy się! Mamy o czem innem pomyśleć.
— Pocieszyć się? Effendi, nie poznaję już ciebie, nie pojmuję ciebie. Czy wiesz, jakie to były dary, ofiarowane nam przez gościnnego gospodarza?
— Nie kazałem otwierać. Zapewne żywność.
— Ale ja otworzyłem!
— Aha, byłeś ciekawy?
— Ciekawy? Zawsze dobrze jest wiedzieć, co się w darze otrzymało i co się wiezie z sobą. Był tam znakomity placek, tak wielki, jak kamień młyński, a w nim tysiące pieczonych migdałów i rodzynków. Niestety, pogniótł się trochę. Dalej znajdowały się tam dwa drogocenne czapraki, przypuszczam, że dla ciebie i dla mnie. Następnie znalazłem wielką ilość jedwabnych chustek, bardzo pięknych i nadających się do ozdobienia głowy. Jakże chętnie byłbym wziął jedną dla mojej Hanneh! Teraz to już dla niej przepadło. Ia szema’dan el mahabe, ia szems el amel, ia warde el benat — o świeczniku miłości, o słońce nadziei, o różo cór!
I tak wyładowała się nagle jego miłość dla zacnej Hanneh! Usiłowałem go pocieszyć:
— Nie narzekaj, hadżi! Strata placka, czapraków i chustek była już w księdze zapisana. Możesz jeszcze gdzieindziej dostać jedwabnych chustek, a ja już postaram się o to, żebyś nie wrócił z próżnemi rękoma do tej najpiękniejszej z cór ziemi!
— Oby Allah to sprawił! Cieszę się, że uratowałem przynajmniej sakiewkę.
— Jaką sakiewkę?
— Rozwiązawszy toboły, znalazłem sakiewkę z kociej skóry, związaną sznurkiem i zapieczętowaną; była tak ciężka, że musiałem się domyśleć w niej pieniędzy.
— A więc schowałeś ją?
— Tak, mam ją w kieszeni. Przywieszony jest do niej pasek pergaminowy, a na nim słowa: „Dostima hadżi Kara Ben Nemzi effendi.“ Przeznaczona zatem dla ciebie; oto masz ją!
Wydobył sakiewkę z kieszeni i oddał. Zważyłem ją w ręce. Tak, tam były pieniądze. „Dostima“ oznacza: „do mego przyjaciela.“ Szło więc o dar przyjacielski. Dla mnie? Pieniądze? Może pieniądze na podróż? Hm! Schowałem sakiewkę do kieszeni.
— Otworzymy ją później. W każdym razie rozumnie postąpiłeś, zabierając ją. Teraz musimy o czem innem pomówić, bo ujechaliśmy już z pół drogi. No, jakże mógł wam uciec ten kawas?
— Było ciemno. Zsiedliśmy przed pewnym domem, obok którego znajdowała się studnia z łańcuchem, aby napoić konie. Kawas czerpał wodę. Wszedłem do domu, aby właściciela spytać o drogą. Osko i Omar nie zostali na dworze, lecz weszli także do środka, a kiedy wyszliśmy znowu, zniknął kawas ze swoim koniem i z jucznym.
— Nie słyszeliście odgłosu kopyt?
— Nie, ale mimo to pośpieszyliśmy za nim.
— O, nie, tegoście nie uczynili — rzekłem z uśmiechem.
— Nie? Zawróciliśmy cwałem, ale nie mogliśmy go doścignąć.
— Czy wiesz, że on wrócił? Był chyba na tyle mądry, żeby obrać całkiem inną drogę.
— A to oszust, obłudnik!
— Może odprowadził tylko na bok konie i czekał na to, co poczniecie? Potem mógł już całkiem łatwo odjechać.
— O nad tem nie pomyślałem! Czyżby był rzeczywiście taki mądry? Miał twarz tak głupią! Chciałbym go tu mieć przed sobą! Gdyby wszystkie kości miał ponumerowane, nie pozbierałby ich już razem! Mnie oszukiwać, mnie, który jestem hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abdal Abbas Ibu Hadżi Dawud al Gossarah!
Dobył harapa i walił nim w powietrze, jak gdyby miał przed sobą złoczyńcę.
— Pociesz się! — rzekłem. — Kiedy przybyliście do Koszikawak?
— W godzinę po twym odjeździe. Opisałeś nas kowalowi, więc rozpoznał nas zaraz i zatrzymał. On nam opowiedział, co się stało i pokazał więźnia. Czekaliśmy na ciebie. A gdy nie nadjechałeś, zacząłem się obawiać. Postanowiłem więc udać się za tobą do Dżnibaszlu. Przyszła mi przytem myśl, która i ciebie ucieszy.
— Jaka?
— Kowal wspomniał o kopczy, którą miał także uwięziony. Taka spinka jest znakiem rozpoznawczym, mogła mi więc bardzo się przydać. Zabrałem ją ajentowi Pimozie i przyczepiłem do swego fezu.
— To pyszne! Widziałem, jaki skutek wywarła ta spinka.
— Czy powiesz jeszcze kiedy, że nie jestem rozumny?
— Nie, jesteś wzorem mądrości!
— Tak, ale czasem pozwalam uciekać kawasom! Potem pojechaliśmy w Dżnibaszlu wprost do piekarza. Zastaliśmy tylko jego żonę i córkę. Effendi, ujrzawszy starą, omal nie zemdlałem! Czy widziałeś kiedy, jak w ulu wygląda?
— Tak.
— Jest tam matka z brzuchem, wydętym jak balon. Powiadają, że składa po tysiąc jajek dziennie. Zihdi, ta kobieta wydała mi się zupełnie podobną do matki pszczół.
— Ale ma dobre serce!
— Tak, ona i córka mnie ostrzegły. Wysłano pomocnika z jakiemś poleceniem, potem przybył kawiarz z Ismilan i mówił z piekarzem o tobie, a następnie wyruszyli co prędzej. O tem powiedziała nam córka Ikbala, Lękała się także o sahafa Alego, który jedzie teraz za nami. Prosiła mnie, żebym pojechał za tobą. Byłbym zrobił to sam od siebie.
— Przybyłeś w sam czas, kochany Halefie!
— Tak. Śpieszyłem się, ale byłem ostrożny. Usłyszałem rżenie konia. Ujrzałem wyrąb z chatą, a przy niej twojego Riha i inne konie. Znajdowałeś się w chacie wśród wrogów; wzięli cię zapewne w niewolę. Trzej jeźdźcy byliby zniewolili twych przeciwników do ostrożności, ale jeden nie wydał im się niebezpiecznym. Dlatego ukryłem Oskę i Omara za drzewami i powiedziałem im, co mają czynić. Potem podjechałem ku chacie.
— To było i przezornie i odważnie z twej strony. Dowiodłeś, że ci można zaufać.
— O, effendi, jesteś moim nauczycielem i przyjacielem: Wiesz, co stało się dalej.
— Tak, ale czemu nie zostałeś przy chacie?
— Czy miałem pozwolić, żeby ci ukradziono Riha?
— Byłbyś nic na to nic poradził; twój koń nie był dość rączy, aby Riha doścignąć.
— Twój także nie. Czy byłbyś mógł zmylić złodzieja bezemnie? Czy byłbyś zdołał wziąć go pomiędzy mnie a siebie? Widząc tylko mnie, sądził, że jestem jedynym, który go ściga. Dlatego przestraszył się, ujrzawszy, że przeciąłeś mu drogę. Musiał zawrócić i dzięki temu dostał się Rih napowrót w twe ręce. Czy byłoby się to udało bezemnie?
— Nie. Masz niezaprzeczoną słuszność. Bardzo się teraz niepokoję o naszych obu towarzyszy.
— To zbyteczne! Oni waleczni.
— Ale mają przemoc przeciwko sobie, a ich wrogowie kryją się w chacie.
— Nie tylko są w chacie ukryci, lecz także uwięzieni.
— Na jak długo? Mogą kulami dosięgnąć Omara i Oskę przez drzwi lub okno.
— Nie. Dałeś im przecie wskazówki. Ja także, zanim pojechałem za tobą, zawołałem na nich, żeby się ukryli poza drzewami i strzelali do każdego, komu przyszłaby chętka wyjść z chałupy. Co zrobisz z tymi ludźmi?
— To zależy od tego, jak oni się zachowają.
Sahaf jechał z uszanowaniem za nami. Zauważywszy, że rozmowa moja z Halefem skończona, zbliżył się do mnie i zapytał:
— Panie, czy mogę wiedzieć, co się stało i dlaczego ci mam towarzyszyć?
— Później! Mam nadzieję, że dziś jeszcze powitasz Ikbalę, najpiękniejszą dziewicę z Rumili, w obecności jej ojca. Teraz śpieszmy, a nie rozmawiajmy!
Wjechaliśmy tymczasem w las, a niebawem znaleźliśmy się w pobliżu polany. Powstrzymaliśmy konie, aby nie dosłyszano tak łatwo naszego przyjazdu. Przybywszy prawie na brzeg polany, zsiadłem z konia i oddałem go Halefowi do potrzymania.
— Zostańcie tutaj! — rzekłem. — Zbadam teren nasamprzód. Daj mi sztuciec, Halefie!
— W’ Allah! Słusznie! Trzymam go jeszcze ciągle przy sobie. Oto jest, zihdi! Czy mamy czekać, dopóki nie wrócisz do drzewa?
— Tak, chyba moje wołanie usłyszysz.
Skradałem się naprzód od drzewa do drzewa, dopóki nie zdołałem objąć okiem wolnej przestrzeni. Konie stały jeszcze na temsamem miejscu. Z okna chaty wyzierały dwie lufy, co świadczyło o tem, że obecni mieszkańcy stanęli w postawie obronnej. Nie zdołałem niestety zabrać przedtem ich broni.
Armii oblężniczej, składającej się z Omara i Oski, wcale nie zauważyłem. Zrobiwszy łuk, znalazłem się w lesie naprzeciw chaty i tu ujrzałem obudwu poszukiwanych, leżących z wymierzonemi strzelbami. Zbliżyłem się do nich o tyle, o ile się dało bez pokazywania się tamtym. Towarzysze spostrzegli mnie i wyrazili swą radość przytłumionymi okrzykami.
— Czy umknął który z nich?
— Nie — odrzekł Osko.
— Czyście strzelali?
— Pięć razy.
— A tamci?
— Także trzy razy, lecz nie trafili. Oni nie mogą wyjść, a my wejść nie możemy. Co mamy robić?
— Zostaniecie tu, dopóki nie zobaczycie mnie przy chacie.
— Co? Chcesz tam iść?
— Tak.
— Zastrzelą cię!
— Nie. Zakradnę się z tyłu. Tam niema okna, więc nie dostrzegą. Halef jest ze mną. Skoro tylko tam zajdziemy, przyjdziecie oczywiście także z tyłu. Co dalej począć, to się dopiero pokaże. Gdzie wasze konie?
— Przywiązane trochę dalej stąd, w samym środku lasu.
— Zostawcie je tam aż do końca oblężenia!
Wróciłem teraz znów do Halefa i wyjawiłem swe postanowienie, na które się zgodził. Skinął mi chytrze głową i zapytał:
— Czy widzisz, zihdi, te lufy, wystające tam z okna?
— Oczywiście.
— Te strzelby niedługo już będą takie ciekawe!
— Ach! Tak myślisz? Słusznie, nie pomyślałem o tem.
— Zakradniemy się tam, chwycimy je i wyciągniemy przez okno.
— Spróbójmy!
— A jakie jest moje zadanie? — spytał sahaf.
— Gdy będziemy pod chatą, podprowadzisz nam konie naokoło od tyłu. Przywiążesz je tam do drzewa. I możesz potem przyjść do nas.
Podaliśmy mu cugle, a sami poszliśmy kołem ku tylnej ścianie budynku. Dostaliśmy się tam szczęśliwie i stanęliśmy nadsłuchując. Wszystko było spokojne.
— Teraz, zihdi! — szepnął Halef.
— Ale ostrożnie! Obie strzelby mogą łatwo wypalić. Musimy uważać, żeby nas nie dosięgły kule. Wyrwawszy strzelby, pośpieszymy do przednich rogów chałupy. Będziemy w ten sposób ukryci i możemy każdemu, ktoby wyjść zechciał, posłać kulę z blizkości. Chodź!
Zaglądnąłem poza róg. Obie lufy wystawały na ośm do dziesięciu cali z okiennego otworu. Schyliłem się — kilka cichych kroków z Halefem u boku, jeden chwyt, jedno szarpnięcie, a potem krok wstecz i byliśmy znowu za rogiem z długiemi tureckiem i rusznicam i w ręku.
Wewnątrz było jeszcze jakiś czas cicho, zapewne z powodu niespodzianki. Wtem zawołali z daleka Osko i Omar:
— Aferim, aferim — brawo, brawo!
W chacie zawrzało nagle. Dały się słyszeć najrozmaitsze przekleństwa, krzyki przerażenia i zdumienia, bezradne pytania, ale myśmy nie odpowiadali.
— Idź tyłem dokoła na drugi róg przedni — szepnąłem do Halefa. — Będą drzwi pomiędzy nami.
Skinął głową i poczołgał się.
Wtem usłyszałem cichy szmer we wnętrzu chaty. Natężyłem słuch i wydało mi się, że usłyszałem słowa: „schowany pod oknem“. Domyśliłem się, co teraz uczynią i patrzyłem uważnie na otwór okienny, wychyliwszy tylko pół twarzy z za rogu.
Rzeczywiście! Ukazały się dwie lufy pistoletu, Chciano bowiem z okna w dół strzelić, czego nie można było dokonać ze strzelby. Wziąłem moją rusznicę za lufę i podniosłem kolbę do góry.
Wysunęły się najpierw lufy, potem zamek pistoletu, a wreszcie ręka, która broń trzymała. Właściciel jej był albo odważny aż do zuchwalstwa, albo bardzo lekkomyślny. Mogłem mu rękę natychmiast kulą roztrzaskać. Zamiast tego jednak wziąłem niewielki rozmach, uderzając po ręce, ale kiedy w rękę trafiłem, zabrzmiał wewnątrz straszliwy wrzask. Ręka zniknęła, a pistolet leżał pod oknem na ziemi.
Halef przypatrywał się wszystkiemu z drugiego rogu i rzekł głośno:
— Eji, pek eji — dobrze, bardzo dobrze, effendi! Ten głupiec będzie wolał na przyszłość rękę wsuwać do kieszeni. Zdobyliśmy trzy sztuki broni!
— Ibhu, ajy, awdży — hola, strzelec niedźwiedzi! — doleciało mnie z wnętrza.
Poznali Halefa po głosie.
— Tak, to ja — odpowiedział. — Wyjdźcieno! Ponieważ tu niema niedźwiedzi, więc urządzę sobie polowanie na jeże śmierdzące.
Nastąpiła chwila spokoju. Wewnątrz się naradzano. Następnie zabrzmiało pytanie:
— Czy sam jesteś?
— Nie.
— Kto jest przy tobie?
— Ten effendi, któregoście pojmali, a oprócz tego jeszcze trzej inni.
Ujrzeliśmy właśnie nadchodzących Oską i Omara, a sahaf przywiązywał już konie. Halef nie minął się więc z prawdą. Po chwili spytano:
— Gdzie Ismilanin?
— Nie żyje.
— Kłamiesz!
— Powiedz to jeszcze raz, a rzucę ogień na dach i zgorzejecie. Nie mam zwyczaju żartować z ludźmi waszego pokroju!
— Jakże mógł zginąć?
— Kark skręcił.
— Gdzie?
— Chciał na skradzionym koniu skoczyć przez potok pod Kabacz, ale spadł i złamał kark na dwoje.
— A gdzie koń?
— Odzyskaliśmy go.
— Jeśli to prawda, to niech twój effendi przemówi, abyśmy jego głos usłyszeli.
— To mogę zrobić — odpowiedziałem.
— Na Allaha, to on jest! Słowa te, wypowiedziane tonem przerażenia, pochodziły z ust piekarza.
— Tak, to ja — podjąłem rozmowę dalej. — Pytam, czy się poddajecie?
— Idź do dyabła!
— Tego nie zrobię, lecz coś innego, co nie będzie dla was przyjemnem.
— Co takiego?
— Chcieliście mnie zamordować, a teraz jesteście w mojej mocy. Nie jestem muzułmaninem, lecz chrześcijaninem i nie pragnę zemsty nad wami. Wyślijcie do mnie bojadżego Boszaka, jako pośrednika. Powiem mu, pod jakim warunkiem zrzekam się zemsty. Jeśli nie posłuchacie tego rozkazu, posyłam jednego z moich ludzi do stareszina z Dżnibaszlu. On was uwięzi, a potem możecie sobie pomyśleć, co się stanie.
Wewnątrz zaczęto szeptać.
— Wyjdź! — usłyszałem.
— O, Allah! On mnie zamorduje! — bronił się grubas.
— Pamiętajcie także o dywanach, któreście poukrywali — przestrzegałem ich. — One także przepadną, jeśli nie uczynicie zadość memu żądaniu.
— Co zrobisz z bojadżym? — zapytał któryś.
— Oznajmię mu tylko, pod jakim warunkiem puszczę was wolno.
— Nic złego go nie spotka?
— Nie.
— Będzie mógł wrócić, gdy skończy z tobą rozmowę?
— Tak.
— Czy przyrzekasz nam to na Allaha i proroka?
— Powiedziałem wam, że jestem chrześcijanin. Nie przysięgam na żadnego proroka.
— Jak się zowie twój Allah?
— Tanry — Bóg!
— To przysięgnij na swego Tanry!
— I tego też nie uczynię. Zbawiciel nasz Jezus zakazał przysięgać. My chrześcijanie mówimy „tak“ albo „nie“ i dotrzymujemy słowa.
— I nie oszukasz nas?
— Nie.
— To daj nam słowo!
— Daję słowo i obiecuję, co następuje: jeśli wyślecie bojadżego i będziecie spokojni, dopóki się z nim nie rozmówię, to mu włos z głowy nie spadnie, on wróci bez kłopotu i szkody do was.
— Ale jeśli się z nim nie pogodzisz?
— To powiem wam, jaki jest mój zamiar. Zresztą, jeśli zachowacie się cicho, zrozumiecie każde słowo naszej rozmowy. Poznacie z tego, że jestem pobłażliwy; uczynicie nawet z radością to, czego zażądam.
— Ty dałeś słowo, ale czy towarzysze twoi źle się z nim nie obejdą?
— Nie, zapewniam was o tem.
— To niechaj wyjdzie!
Grubas nie chciał widocznie, bo nastąpiła dłuższa, półgodzinna wymiana słów. Tymczasem ustawili się Osko i Omar na dwu rogach, obsadzonych przedtem przezemnie i Halefa. Otrzymali oni polecenie zrobić użytek z broni za najlżejszym objawem wrogiego postępowania.
— Allah niech wam przebaczy! — usłyszałem głos farbiarza. — Muszę się za was poświęcić. Jeśli mnie zabije, to pamiętajcie o mojej żonie i dziecku!
Brzmiało to tak tragikomicznie, że z trudem wstrzymałem się od głośnego śmiechu.
Wyszedł z chałupy. Widziałem niejednego człowieka w stanie zawstydzenia, zakłopotania i trwogi, ale takiej fizyognomii, jaką przedstawiał teraz grubas, nie miałem dotychczas przed oczyma. Nie śmiał podnieść oczu i drżąc cały stanął, w drzwiach.
— Chodźno tu, na róg! — rozkazałem. — Ci dwaj waleczni mężowie będą czuwać na razie, aby twoi towarzysze nie rozpoczęli kroków nieprzyjacielskich.
— Zostaną spokojnie w chacie — zapewniał.
— Spodziewam się, że zrobią to w obawie o ciebie! Nic ci się nie stanie, ale w razie najmniejszej próby z ich strony, wbiję ci ten nóż między żebra.
Powiedziałem to groźnie i pokazałem mu sztylet.
Farbiarz chwycił się natychmiast oburącz w okolicy żołądka i przestraszony zawołał:
— Panie, pomnij, że jestem ojcem rodziny!
— A ty, oddając mnie mordercom, pytałeś o moją rodzinę? Chodź!
Wziąłem go za rękę i pociągnąłem poza róg, gdzie stał Halef i sahaf Ali.
— O cudzie Allaha! — zawołał hadżi. — Coza bryła mięsa! Czy składa on także po kilka tysięcy jaj na godzinę?
Farbiarz nie miał czasu odpowiedzieć na to niepojęte pytanie. Ujrzał sahafa i zawołał:
— Sahaf Ali!
— Tak, twój zięć, którego zapewne oczekujesz z utęsknieniem — odrzekłem. — Podaj mu rękę i pozdrów go, jak się to godzi pomiędzy krewnymi!
Przypuszczałem, że będzie się wzbraniał, ale wyciągnął do sahafa rękę bez wahania. Powitanie odbyło się bez słów. Po chwili rzekłem, wskazując na ziemię:
— Usiądź, Boszaku! Nasze układy mogą się już rozpocząć.
Spojrzał z zakłopotaniem przed siebie i rzekł:
— Jakże potem powstanę?
Na to położył hadżi rękę na swym harapie i powiedział:
— Tu, o królu grubasów, jest dobry środek na szybkie siadanie i wstawanie. Nie przynieśliśmy ze sobą kanapy.
W tej chwili klapnął piekarz jak wór mąki na ziemię i prosił głosem błagalnym:
— Zostaw harap za pasem; już siedzę!
— Tak. Popatrz, jak prędko to poszło! Mam nadzieję, że i reszta uda nam się tak szybko. Effendi, powiedz mu, czego żądasz od niego!
— Tak powiedz! — powtórzył grubas jęcząc.
— Żądam przedewszystkiem szczerego wyznania! — rzekłem doń. — Po pierwszem kłamstwie odeślę cię zpowrotem do chaty i zawołam stareszina. Jestem emirem z Dżermanistanu, którem u chcieliście życie odebrać. Czy wiesz, coby się z tobą stało, gdybym o tem doniesienie uczynił?
— Nie.
— Zawleczonoby cię przed sędziego i zasądzono na śmierć.
— Tak — wtrącił groźnie Halef. — Powieszonoby cię do góry nogami, a głową na dół, następnie musiałbyś wypić trzy flaszki trucizny, a potem ściętoby cię także odwrotnie, od nóg począwszy.
Przelękły grubas nie pomyślał nawet o tem, że to zaprodukowane przez Halefa brednie. Załamał ręce i wybuchnął:
— W’ Allah! Wszak tego nie uczynicie!
— Zrobię to, jeśli odmówisz swego przyzwolenia — odparłem. — Odpowiadaj teraz! Dałeś mi przyzwolenie dla sahafa i dla Ikbali tylko pozornie?
— Nie... tak, tak — dodał czemprędzej, widząc moją groźną minę.
— Wysłałeś swego pomocnika, aby zawiadomić ludzi, znajdujących się teraz w chacie.
— Tak.
— Mieli mnie zabić?
— Tego im nie kazałem powiedzieć!
— Ale miano mnie uczynić nieszkodliwym.
— Tak... tak!
— No, to tak samo jak zabić. Dalej: dywany, schowane w zaroślach, są tam wbrew woli władzy?
— Nie... tak, tak, panie!
— Zatem słuchaj! Powinienbym donieść o waszym zamachu morderczym i powiedzieć kiaji, gdzie się znajdują dywany. Pierwsze chcę wam przebaczyć, a drugiego czynić nie potrzebuję, bo jestem tu obcym. Ale opowiem sahafowi o składzie dywanów, a on postąpi tak, jak mu nakazuje jego obowiązek jako poddanego padyszacha.
— O panie, nic mu nie opowiadaj!
— Dowie się o tem na pewno! Teraz od ciebie zależy, czy obejdzie się z tobą jak wróg, czy jak przyjaciel. Przeznaczyłeś swą córkę dla Mosklana z Palacy?
— Tak.
— Teraz Mosklan schwytany. Ja go pojmałem. Ikbala kocha sahafa, a on ją. Spodziewam się, że teraz dotrzymasz przyrzeczenia, które mi dałeś poprzednio.
Poskrobał się za długiemi uszyma.
— No? — spytałem.
— Tak, dotrzymam — mruknął.
— Przysięgniesz na brodę proroka?
— Tego mi nie wolno!
— Dlaczego?
— Bo jesteś chrześcijaninem!
— Ale on jest muzułmanin. Jemu masz przysiąc, nie mnie. Decyduj się!
— Panie, skoro Mosklan będzie na wolnej stopie to...
— Milcz! — huknął na niego hadżi. Co nam do tego łotra! Nie gadaj wiele, lecz spraw się krótko, bo naciągnę cię tym harapem, że zrobisz się dłuższym od dwu stuleci! Czy oddasz córkę sahafowi, czy nie? Tak czy nie?
— Tak... tak!
— Przysięgasz na to?
— Tak.
— Na brodę proroka i brody wszystkich pobożnych kalifów i wiernych?
— Tak.
— Szczęście twoje, gdyż nie czekałbym dłużej ani chwili!
— Panie, więc już dobrze? — zwrócił się do mnie przelękły. — Czy puścisz nas na wolność?
— Nie, jeszcześmy nie skończyli.
— Czegóż jeszcze wymagasz?
— Dałeś mi już raz słowo, nie mając zamiaru go dotrzymać. Teraz się zabezpieczę. Dasz sahafowi przyzwolenie nietylko ustnie, lecz także pisemnie.
— Jakże to?
— Ułożymy prawomocny isbat, który podpiszesz.
— Tak, sporządzimy go w moim domu, ale wypuść nas pierwej!
— Nie, nie puszczaj go! — rzekł sahaf, który aż dotąd zachowywał milczenie. — Ja go znam! Wiesz, że pisma święte sprzedaję. Mam zawsze ze sobą papier, pióro i atrament. Niechaj zaraz isbat napisze.
— I ja tak sądzę!
— Ale ja nie mogę! — wtrącił farbiarz. — Nie mogę pisać; jestem tak rozdrażniony, że trzęsę się cały. Ciało moje jest jak góra, pełna ognia w czasie trzęsienia ziemi.
— Czy mam uspokoić to trzęsienie? — spytał hadżi ze znaczącym ruchem ku harapowi.
— O Allah, o Allah! — biadał grubas. — Jestem jako krzew, zmiażdżony przez dwie skały!
— Albo jako owca, którą szarpią dwa lwy! — śmiał się Halef. — Mój effendi da ci tylko jedną minutę czasu do namysłu.
— Czy to prawda, panie? — zapytał.
— Tak. Skoro ta minuta upłynie, możesz wracać do chaty, a ja posyłam do kiaji!
— No to dobrze! Niech się Mosklan na mnie gniewa, ale nie mogę inaczej. Podpiszę!
— Ale to mi jeszcze nie wystarcza.
— Nie? Czegóż chcesz więcej?
— Twoi towarzysze zgrzeszyli razem z tobą, obowiązkiem ich jest postarać się teraz, żebyś słowa dotrzymał. Muszą także zaprzysiąc i podpisać taksamo jak ty. Muszą z nami pojechać, a ty w oczach wszystkich oddasz rękę swej córki w rękę sahafa.
— Oni tego nie uczynią.
— Czemu nie?
— Nie umieją pisać.
— Może tak dobrze, jak ty. A jeśli rzeczywiście nie umieją napisać swego imienia, to położą znak pod tem pismem. Tego tylko od nich wymagam, potem będą wolni.
— A oni jednak tego nie zrobią, bo...
— Stój, Boszaku! — przerwał mu głos z wnętrza. — Czy mamy się dla ciebie narażać na niebezpieczeństwo? Effendi, czy to rzeczywiście wszystko, czego żądasz?
— Tak.
— I w takim razie nie powiesz, co ci się tutaj stało?
— Nie!
Poznałem głos żebraka. Był największym złoczyńcą i starał się najskwapliwiej oddalić od siebie niebezpieczeństwo. Zaledwie usłyszał moje „nie“, powiedział:
— Wobec tego może bojadży isbat podpisać. My to także zrobimy.
— Co powie Mosklan? — wtrącił grubas.
— Nic nie powie. Wiesz, że mnie się bać musi i nie śmie się opierać.
— Dobrze! — rzekłem. — My się zgadzamy. Możesz wrócić do chaty, bojadżi.
— Bez podpisania? — spytał ucieszony.
— Sporządzimy tam isbat. Ja wejdę także.
— Na miłość Allaha, zostań! — rzekł Halef, chwytając mnie za rękę.
— Ba! Ci ludzie nic mi nie zrobią. Wejdę do środka. Skoro tylko usłyszycie, że mi się coś stało, rzucicie ogień na dach i staniecie ze strzelbami na straży przy wyjściu. Żaden z nich potem nie wyjdzie.
— Tak, wejdź effendi; jesteś bezpieczny! — zawołał żebrak z wnętrza.
— Zihdi, ja idę także! — rzekł Halef.
— Dobrze, przekonaj się, że nie mamy się czego obawiać. Powstań, Boszaku! Grubas podniósł się, stękając i poszedł chwiejnie do chaty, a my za nim. Halef dobył rewolweru, ale schował go zaraz, ujrzawszy, że wszyscy siedzieli w jednym kącie, a strzelby stały w drugim, oparte o ścianę, lub leżały na ziemi. Skinąłem na Oskę, Omara i sahafa, by weszli także do środka.
Grubas wciąż jeszcze nie chciał się dać nakłonić; bał się Mosklana, ale reszta, a szczególnie żebrak, napierali na niego tak, że w końcu się zgodził.
Na to sahaf poszedł uradowany do swego konia i przyniósł wspomniane przybory.
— Czy napiszesz ty, panie? — zapytał.
— Nie. Ty jesteś oblubieńcem, postaraj się więc sam o to, żeby ci oblubienica nie przepadła!
Wziął się do wykonania swego stylistycznego arcydzieła. Trwało to bardzo długo, zanim skończył. Przeczytałem to i przekonałem się, że całą rzecz opatrzył tyloma zastrzeżeniami, że usunął możliwość jakiegokolwiek kruczka.
Ale gdy przyszło do podpisania, zaczął piekarz na nowo narzekać.
— Zihdi, czy nie lepiej, żebyśmy go zaraz powiesili? — spytał Halef. — I tak go powieszą! Jeśli zaraz nie podpisze, jadę po kiaję. Aż do tego czasu przytrzymacie tego hultaja!
— Już piszę, piszę! — zapewnił piekarz.
Położył imię swoje pod dokumentem. Sahaf zwrócił się do drugich i otrzymał nie tylko ich znaki, lecz także ustne przyrzeczenia. Kiedy już wszystko było w porządku, rzekł sahaf:
— Teraz pojedziemy do Dżnibaszlu. Będziecie świadkami, jak włoży w moją rękę Ikbali!
— Pozwólcie mi pierwej spocząć! — jęczał farbiarz. — Jestem całkiem omdlały ze...
— Pst! — przerwał mu Halef, wskazując na wejście.
Ja także usłyszałem odgłos cwału końskiego. Jeździec był już tu prawie, bo z powodu miękkości gruntu leśnego, można było tętent tylko z blizka dosłyszeć.
Nie mieliśmy jeszcze czasu podnieść się z ziemi, na której siedzieliśmy wszyscy, kiedy wszedł obcy. Można sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy ujrzałem... Mosklana, tego, który podawał się za ajenta Pimozę.
Jak umknął kowalowi? Czyżby miał... Ale nie, na takie myśli teraz czasu nie było, bo zauważył mnie natychmiast.
— Lanetli chowarda, burada — pizeklęty łotrze, masz!
Ryknął do mnie te słowa; w jego ręku ujrzałem pistolet. Błysnął strzał; rzuciłem się w bok i... nie wiem, jak mogło się to stać tak błyskawicznie, ale w tej samej chwili uderzyłem go kolbą sztućca w głowę tak, że upuścił pistolet i z charczącym okrzykiem chwycił się za twarz oburącz. Nie trafiłem go w głowę, lecz w twarz, gdyż wykonał zwrot w ostatniej chwili.
Prawie równocześnie powalił go także Halef na ziemię, a Osko związał mu ręce. Mosklan nie stawiał prawie żadnego oporu. Trzymał ręce na twarzy i wydawał charczące wycie. Uderzenie kolby strzaskało mu wszystkie przednie zęby, a może i całą szczękę.
Ale jeszcze ktoś krzyczał z boleści, albo raczej wrzeszczał, jak gdyby tkwił na palu; to gruby farbiarz.
W chwili, gdy Mosklan strzelił, a ja górną połową ciała w bok się rzuciłem, poruszył grubas pod wpływem chwilowego strachu mimowolnie ręką, przyczem ręka dostała się na linię strzału, a kula ugodziła go w mały palec.
— Parmak-im, el-im, fakir-im, widżud-im, ten-im, — mój palec, moja ręka, moje ramię, mój brzuch, moje ciało! — ryczał. — Bulmisz um, beni-wurdi, beni, beni — jestem trafiony, on mnie zastrzelił, mnie, mnie!
Przy tem mimo ciężaru ciała skakał jak szalony tam i nazad.
— Pokaż! — rozkazałem mu.
— Tu, tu, tu cieknie krew, tędy życie wypływa! Nie żyję, jestem trup!
Zobaczyłem, że kula lekko tylko drasnęła go w palec, wyrywając trochę skóry i mięśnia.
— Milczże! — powiedziałem. — To nie jest rana! To nie boli; ty to czujesz zaledwie!
— Co? Nie czuję? — spytał zdumiony.
Przypatrzył się dokładniej palcowi, nadsłuchiwał, czy go boli naprawdę i powiedział:
— Allah łaskaw! Tym razem uniknąłem jeszcze śmierci szczęśliwie, ale jeszcze odrobinę na prawo i byłoby już po mnie!
— Tak, dwie stopy dalej na prawo!
— Tylko dwie stopy? Efendi, kula miała ciebie dosięgnąć! Czemu tak prędko odsunąłeś głowę?
— Aby nie dać się trafić.
— Ale za to mnie potem trafił! Ten nędznik byłby mnie życia pozbawił! Ja przyrzekłem mu córkę, a on do mnie strzela! Czyż nie mógł lepiej wymierzyć? Między mną a nim sprawa już skończona, całkiem skończona! Sabanie, chodź, obwiąż mi ranę!
Ale żebrak Saban klęczał nad Mosklanem i badał jego uszkodzenie. Ranny chciał mówić, ale nie zdołał i wydawał tylko tony charczące. Tem wymowniejsze miał oczy, których spojrzenie przebiłoby nas wszystkich, gdyby to było możliwe. Widział, że nie spotkaliśmy się teraz w nieprzyjaźni.
— Jak tam? — spytałem.
— Nie wiem jeszcze, brzmiała odpowiedź. — Szczęka także naruszona. Trzeba będzie posłać po rzeczywistego lekarza. Ranny musi tu pozostać i leżeć.
Zrozumiałem dobrze utajoną myśl żebraka, ale mimo to odpowiedziałem:
— W takim razie nie możesz nam towarzyszyć do Dżnibaszlu, bo musisz zostać tutaj, my zaś zaraz wyruszamy.
— Co! — zawołał Halef. — Chcesz tego człowieka tutaj zostawić, zihdi?
— Tak.
— Pomyśl, że on uciekł! W jaki sposób mogło mu się to udać? Może zamordował kowala!
— O tem się jeszcze dowiemy. On nam nie ujdzie. Saban będzie się nim opiekował, dopóki nie przyślemy tu kogoś.
— A ja sprowadzę lekarza — rzekł Murad, który przedtem był moim przewodnikiem.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Wy jednak chodźcie ze mną w tej chwili!
Żaden się nie opierał. Przeniknąłem myśli tych hultajów. Nie chcieli złamać danego mi słowa, ani też opuścić chorego sprzymierzeńca. Osko i Omar sprowadzili konie. Dosiedliśmy ich, przyczem farbiarz najbardziej się śpieszył.
Reszta ruszyła za nami, jadąc w tempie coraz wolniejszem. Kiedy wyjeżdżaliśmy z lasu, już nie było ich widać.
— Zihdi, zaczekamy, póki nie n adjadą? — zapytał Halef.
— Nie. Cieszę się, że się ich pozbyłem!
— Wszak mają z nami jechać do Boszaka!
— Nie potrzebuję ich! — rzekł wymieniony. — Nie chcę wogóle przyjaciela, który do mnie strzela. O, tam znowu zbliża się jakiś jeździec!
Zauważyłem już przedtem jeźdźca, śpieszącego ku nam na koniu nieosiodłanym. Na nasz widok zwolnił nieco biegu.
— Ach, więc mu się nic nie stało! — odetchnąłem.
— Kto to? — zapytał Osko.
— Kowal. Dzisiaj ciągle ktoś kogoś ściga. Prawdziwa gonitwa!
— Hamdullilah! Chwała Bogu, ty żyjesz! Przeżyłem wielką trwogę z powodu ciebie.
— A ja przez ciebie. Czy nic ci się nie stało?
— Nie.
— A twojej żonie?
— Uderzył ją pięścią w głowę; ale to uderzenie nie jest tak niebezpieczne, jak z początku myślałem.
Teraz zjechaliśmy się całkiem. Tchu nie mógł złapać.
— Czy wyście go widzieli? — zapytał.
— Tak. Wystrzelił do mnie, ale nie trafił.
— Skąd mógł on mieć broń?
— Jak on właściwie uciekł?
— Najpierw przybyli twoi przyjaciele — opowiadał kowal — a ja posłałem ci ich do Boszaka, który jedzie teraz u twego boku. Potem stałem w kuźni przy pracy i nagle ujrzałem więźnia pędzącego na koniu. Poskoczyłem do żony. Leżała w izbie i trzymała się rękoma za głowę. Była jeszcze trochę nieprzytomna. Rzucił się na nią i powalił uderzeniem.
— Ale jakże to się stało? Jak wymknął się z piwnicy?
— Panie, popełniłem błąd wielki. Ten hadżi Halef Omar chciał widzieć więźnia. Gdy spełniłem jego życzenie, zostawiłem drabinę w piwnicy. Ajent uwolnił się z więzów i wyszedł stamtąd.
— Czyż zdołał otworzyć drzwi?
— Wszak one z wierzbiny. Wyważył je poprostu. Spowodowanego tem szmeru nie można było usłyszeć, bo kułem właśnie. Poza domem stał jego koń. Zauważył to i uciekł.
— W jaki sposób mógł się udać za nami? Czy wiedział, gdzie się znajduję?
— Słyszał pewnie, co mówiłem z twoimi towarzyszami.
— W takim razie byliście istotnie nieostrożni.
— Masz słuszność. Chciałem to potem naprawić. Podałem wody żonie, aby sobie głowę ochłodziła, a sam popędziłem do wsi, wziąłem pierwszego konia, znalezionego po drodze i pojechałem do Dżnibaszlu. Tam dowiedziałem się od żony piekarza, że pojechałeś do Kabacz, piekarz z Dezelimem za tobą, a za nimi potem twoi przyjaciele. Następnie przyjechał zbieg, dowiedział się o tem samem i pojechał za wami. Ja także zaraz ruszyłem dalej i raduję się z całego serca, że was widzę, wracających zdrowo. Teraz pragnę dowiedzieć się, jaki los was spotkał.
Opowiedziałem mu wszystko w krótkich słowach. Gdy skończyłem, rzekł kowal z wyrazem smutku:
— Allah to sprawił. Mosklan karę swoją otrzymał, a ja się go pozbyłem. Jak go zamierzałeś zabrać odemnie, effendi?
— Przyszłoby mi to łatwo, ale teraz już nie potrzeba — odrzekłem.
Prawdę mówiąc, byłbym w kłopocie. Wszak Mosklana trudno było wiecznie trzymać w piwnicy kowala. Jakże miałem go wypuścić, żeby nie dać zarazem sposobności do zemsty?
Wspomniałem kilku słowy o tej zemście, ale kowal uspokoił mnie mówiąc.
— Nie troszcz się o mnie! Dowiedziałem się dzięki wam tyle, że nie obawiam się tego handlarza koni. Teraz nie może mówić i zgotować ci chwilowych nieprzyjemności, a ja dam sobie z nim radę.
— Ja także — mruknął grubas. — On strzelił do mnie. Zapłaci mi za to! Życie moje wisiało na włosku.
— Nie, lecz na całej mojej głowie!
— Może chciał ciebie i mnie jedną kulą zastrzelić! Ale, effendi, oto i wieś. Jedźmy powolniej. Mam jeszcze o niejedno zapytać.
Zostałem z nim trochę w tyle, poczem rzekł farbiarz:
— A więc opowiesz sahafowi o dywanach?
— Tak.
— Dowie się także o miejscu, gdzie one leżą?
— Sam wskażę mu je nawet.
— Czy nie chciałbyś tego zaniechać?
— Nie. Chcę, żeby zrobił na ciebie doniesienie.
— Jesteś okrutny. Czy zażądasz tego od niego?
— Tak.
— Czy zmusisz go, gdyby wolał tego nie robić?
— Odjeżdżam, więc nie mogę go zniewolić. Ale on sam to pewnie uczyni, skoro nie dotrzymasz mu słowa. Zastosuj się do tego!
— Dotrzymam słowa.
— Zawołaj więc zaraz kiaję i trzech sąsiadów na świadków. Radzę ci!
— Tak sądzisz?
— Tak. Musisz sahafowi okazać, że działasz poważnie.
— Posłucham ciebie; o Allah, jakże ucieszą się żona i córka!
Wydobyła się nareszcie na wierzch wrodzona dobroduszność. Twarz jego rozjaśniała się coraz bardziej, a kiedy zeskoczyliśmy z koni przed jego domem, on zaś skatulał się poprostu ze swego muła, pośpieszył naprzód, szarpnął drzwi i zawołał:
— Czileka, Ikbala, gelyn, gelyn, ewetlemyn, burda ic — chodźcie, chodźcie, śpieszcie, jesteśmy!
Nadbiegły obie. Pierwszego ujrzały pana domu, a potem mnie.
— Panie, ty jesteś! — zawołała najmilsza z Rumili. — Wracasz cało? Dzięki Allahowi! Kazałam ciebie ostrzec. Czy dotrzymałeś słowa?
— Przyprowadzam ci upragnionego.
— Gdzie, gdzie?
— Tutaj!
Wskazałem przytem na Halefa, który wszedł za mną: Reszty jeszcze nie było widać.
— Inkali min hon — idź do dyabła! — wtrącił Halef natychmiast, ale szczęściem w swoim dyalekcie arabskim, którego nie rozumiała.
Ona zaś rzekła:
— Ten?
— Tak, słodka córo czerwonej barwy.
— Ależ ja nie znam go wcale!
— On jednak chce życie swoje dla ciebie poświęcić! Ale, oto nadchodzi jeszcze jeden. Wybieraj między nimi dwoma!
Sahaf wsunął się za Halefem. Popatrzyła z zakłopotaniem na ojca.
— Hangy bir-il-sen — któregoż znasz? — zapytał, śmiejąc się, piekarz.
— Bonu — tego — rzekła, wskazując na sahafa.
— Sana elwerir dir — czyś zadowolona z niego?
— Ewet, tamam bytin — tak, najzupełniej!
— Onu al — bierz go!
Przyłożyła ręce do twarzy i zaczęła głośno szlochać. Czy pochodziło to z zawstydzenia, czy z zachwytu, trudno powiedzieć. Naraz uciekła drzwiami, któremi weszła.
— Panie, widzisz, jakiego narobiłeś nieszczęścia! — rzekł piekarz na poły śmiejąc się i smucąc.
— Poślij za nią jej szczęście!
— Gdzież ono?
— Tu stoi!
Wskazałem przytem na sahafa.
— To nie uchodzi — odrzekł potrząsając głową. — Młodzieńcowi nie wolno przed dniem wesela znajdować się sam na sam z dziewicą!
Poczciwiec nie domyślał się wcale, że jego Ikbala bywała często w cztery oczy z wiernym Alim tam na dworze, za domem, pod opieką milczącej Czileki i jeszcze bardziej milczącego księżyca.
— Więc idź z nim razem! — radziłem.
— Nie mam czasu.
— A Czileka nie może mu towarzyszyć?
— Ona także nie. Jesteście naszymi gośćmi i musimy was przyjąć.. Mamy co robić.
Przyjąć? Czyżby nas chciał nakarmić i napoić? Czem? Czy tymi przysmakami, które już tu poznałem? O biada! Zabezpieczyłem się czemprędzej:
— Niech ci wystarczy nasze pozdrowienie! Nie mam czasu. Muszę odjeżdżać.
— Tego nie wyrządzisz mi, panie! Popatrz, dzień się prawie już kończy. Dokąd chcesz jechać?
Miał słuszność. Było już późno po południu, Halef zaś zapytał z cicha:
— Czy rzeczywiście chcesz dziś jeszcze odjechać, zihdi?
— To prawie nieodzowne.
— Sam — bez nas?
— Natobym się znowu nie odważył.
— Zważ zatem, że byliśmy niemal ciągle na siodle i że koniom należy się spoczynek.
— To dobrze! Zostaniemy tu jeszcze przez pewien czas, a na noc pojedziemy do mego przyjaciela Szimina.
Na te słowa wydał dzielny kowal okrzyk radości i rzekł, wyciągając do mnie rękę:
— O effendi, ty nie wiesz, jaką radość mi sprawiasz!
— Wiem.
— Nazwałeś mnie swym przyjacielem!
— Jesteś nim i dowiodłeś mi tego. Gdy wrócę do mego kraju, będziesz także należał do tych, których zawsze będę mile wspominał.
— Muszą to mojej żonie powiedzieć. Ach gdybym wiedział, jak się miewa!
— Pożyczyłeś sobie konia i musisz go oddać. Weź mego, zaglądnij do swej towarzyszki i powróć tu znowu!
— Tego nie zrobię! Na takim koniu może jeździć tylko ktoś, kto jest tego godny. Dostanę z łatwością drugiego i wrócę zaraz.
Wyszedł.
Mnie to także było na rękę, bo potrzebowałem mego karego. Dla naszego bezpieczeństwa musiałem się dowiedzieć, co się stało tymczasem w chacie żebraka. Skoro tylko wszyscy usiedli, a piekarz razem ze swoimi zajął się zapowiedzianem przyjęciem, rzekłem do Halefa:
— Nie obawiaj się, jeśli się teraz oddalę! Chcę zobaczyć, co się dzieje z Mosklanem.
— Czy się wściekł, zihdi? Chcesz powrócić do chaty?
— Tak.
— Zabiją cię!
— Ba! Teraz mnie już nie zaskoczą. Zresztą jestem przekonany, że chata pusta. Zabrano pewnie Mosklana, abyśmy go w danym razie nie mogli znaleźć.
— On właściwie nie potrzebuje się bać ciebie. Nie miałeś prawa go zamykać.
— To prawda, ale mimo to boi się mnie. Strzelił do mnie; nadto dla innych powodów ma nieczyste sumienie. Nie mów farbiarzowi, gdzie poszedłem!
— Ale jeśli wkrótce nie wrócisz, pojadę za tobą.
— Dobrze, zgadzam się na to.
Wyszedłem i odjechałem po cichu. Unikałem drogi poprzedniej. Mogłem łatwo narazić się na niepożądane spotkanie. Pojechałem więc nie na południe, lecz na zachód, ażeby od strony Kabacz wjechać do lasu.
Mając po lewej ręce północną krawędź lasu, cwałowałem przez błonia i dzięki rączości Riha dostałem się niebawem na miejsce, gdzie las schodził ku Kabacz. Wtem ujrzałem z daleka grupę jeźdźców, którzy oddalali się pośpiesznie. Zatrzymali się byli przed domem odosobnionym i ruszyli właśnie dalej.
Domyśliłem się, że to byli ci, których szukałem. Dzieliła mnie od nich przestrzeń mili angielskiej.
— Kawam, kawam — prędko, prędko! — zawołałem do karego.
Rih znał dobrze to słowo; toteż nie potrzeba było innego środka do przynaglenia go do pośpiechu. Była to rozkosz tak lecieć. A jednak mógłbym był, siedząc tak w siodle, nalać sobie szampana i wypić, nie uroniwszy ani kropelki.
W kilka minut byłem już przed domem i zsiadłem z konia. Podjechałem tak, że dom znajdował się pomiędzy mną a grupą jeźdźców, nie można było więc mnie dostrzec.
Jakaś kobieta siedziała w środku, obierając melony.
— Mezalcheer — dobry wieczór — pozdrowiłem ją w języku arabskim.
Spojrzała na mnie pytająco. Ponowiłem pozdrowienie po turecku i teraz mnie zrozumiała. Podziękowała uprzejmie.
— Może dasz mi skosztować melona? Mam pragnienie! — prosiłem.
— Bardzo chętnie, panie! Odcięła spory kawałek i podała mi. Zauważywszy, z jaką rozkoszą zapuściłem zęby w jej dar, uśmiechnęła się z zadowoleniem i rzekła:
— Sama je sadziłam. Przed kilku minutami musiałam cały taki owoc pokrajać dla innych ludzi. Nie prosili tak grzecznie jak ty.
— Ale wynagrodzili cię?
— Nie żądam wynagrodzenia, chociaż jestem bardzo uboga i wyhodowałam niewiele takich owoców. Oni obdarli mnie jeszcze w dodatku.
— O niewdzięczni! Co ci zabrali?
— Chustkę na głowę. Jeden z nich był zraniony i tem obwiązali mu ranę.
— Czy nie znałaś ich?
— Był przy tem żebrak Saban, który mieszka w lesie i Murad jego towarzysz.
— Czy nie wiesz, dokąd jechali?
— Chcieli się przedostać do Uzu Dere. Tam mieszka krewniak Sabana, cyrulik i cudotwórca. U niego mają złożyć chorego.
— Czy nie mówili, w jaki sposób zraniono tego chorego?
— Upadł z drzewa twarzą na kamień. Powybijał sobie wszystkie zęby.
— Biedak!
— O nie trzeba go żałować! Znam go, tylko nie wiem, jak się nazywa. To uwodziciel naszych mężów.
— Twojego także?
— Nie. Ja jestem wdową, mąż mój nie żyje.
— A dzieci masz?
— Troje. Najmłodsze leży chore na szkarlatynę, a starsze poszły do potoka łapać pijawki, które sprzedają lekarzowi cudotwórcy. Płaci po jednym para za dziesięć sztuk.
Biedna kobieta! Co za nędzna zapłata! Dobyłem z kieszeni pięć piastrów i podałem jej.
— Masz, kup dla swego dziecka soku i przygotuj dlań chłodzącego napoju!
Była to drobnostka, ale dla niej już rzeczywiście poważna suma. Spojrzała na mnie niedowierzająco i spytała:
— Dajesz mi to?
— Tak.
— Panie, czy jesteś taki bogaty?
— Tak.
— W takim razie dobroć twojego serca jest tak wielka, jak twój majątek. Oby ci Allah...
Nie słyszałem już reszty, bo skoczyłem na siodło, aby wracać. Ileżto nędzy, ile biedy możnaby złagodzić, gdyby... gdyby tylko było z czego dawać!
Dowiedziałem się dość, by się przekonać, że już nie mam się czego obawiać.

Zsiadając z konia w Dżnibaszlu za domem naszego grubego gospodarza i ojca oblubienicy, zobaczyłem świeżą
„To chrześcijanka!“
krwią ociekłą, skórę, wiszącą na słupie, a równocześnie zaleciała mnie woń pieczeni. Skóra była jeszcze przed niewielu minutami uniformem capka. Brrr!

Po przedniej stronie domu, gdzie był przeciąg najmniejszy, zastałem farbiarza i jego małżonkę zajętych... czem?
Na ziemi stało nizkie drewniane naczynie, zwane u nas pospolicie szaflikiem. Do jego krawędzi przyczepione były trzy grube druty. Na środkowym tkwił nieboszczyk capek. Na głowie miał jeszcze rogi. Nad jego ciałem i na dwu innych drutach położono polana, a na nich suszone łajna krowie, zwane przez Mongołów arkols, poczem cały ten stos podpalono. Capek zwęglał się z wierzchu, a piekł się pod spodem, gdy tymczasem dalej nieco nie dotykało ciepło jego mięsa. Z piekącej się części kapał tłuszcz w śmiertelnie nudnych odstępach na dno naczynia, gdzie zauważyłem warstwę ryżu. Ściany boczne tej osobliwej patelni były tak pięknie karminowo zabarwione, jak spodnie francuskiego żołnierza. Mimo że się broniłem przedtem, musiałem jednak przypomnieć sobie czerwone ręce Czileki, mieniący się wszystkiemi barwami płaszcz jej męża i nabrałem podejrzenia, że ta patelnia służyła w innym czasie za kubeł do farb.
— Gdzie byłeś, panie? — zapytał grubas. — Dobrze, że jesteś. Zabiłem na waszą cześć delikatną, soczystą kozę. Sprzedał mi ją sąsiad.
— Czy nie wydaje ci się, że ta koza była rodzaju męskiego? — zauważyłem.
— O nie! Co przypuszczasz, panie!
— Zbadaj zapach! Twój sąsiad pomylił się i dał capa. — Tego mój sąsiad nie czyni.
— Mięso się pali. Może obrócisz pieczeń?
— Ach, panie! Widać, że jesteś cudzoziemcem! Pozbawiłbym mięso jego smaku wspaniałego.
— Czy ryż zmięknie od tych kropli tłuszczu?
— On nie ma mięknąć. Czy nie znasz przysłowia: „Piław musi skwierczeć i trzeszczeć“. Miękki nie smakuje.
— Czy nie widzisz, że z paliwa spada coś niecoś do ryżu?
— To nic. Patrz, powyjmuję to.
Sięgnął palcami w głąb i starał się powyciągać z ryżu ślady gnoju. Przypomniałem sobie mimowoli wzniosłą Merzinah w Amadijah, która ocierała sobie cebulą kaprawe oczy. Z czyich rąk łatwiej było coś wziąć do zjedzenia, z jej, czy też od tych dwojga grubych, małżonków z Dżnibaszlu?
Wyrzekłem się dalszego wnikania w tajemnice kuchenne farbiarzy i cofnąłem się ze zgrozą do wnętrza domu.
Pod drzwiami wyszedł naprzeciwko mnie Halef.
— Jesteś już, zihdi! — rzekł ucieszony. — Za długo mi to już trwrało. Chciałem właśnie konia dosiąść.
— Widzisz, że nic mię nie spotkało złego. Jak bawiliście się dotychczas?
— O, nie nudziliśmy się wcale. Wyszedłem z gospodarzem na kupno kozy, co odbyło się dość zabawnie. Chciał, żeby mu darowano kozę, bo przeznaczona dla dostojnego człowieka, którego cała miejscowość uważać ma za swego gościa. Powstały z tego takie spory, że aż musiano kiaję zawołać.
— Któż to ten dostojnik?
— Ty; któż inny? Może ja?
— Ach, tak! I dla mnie przeznaczona ta koza?
— Tak.
— Nie masz chyba na myśli tej kozy, która jest capem właściwie.
— Cap czy koza, to wszystko jedno, zihdi. Pieczeń będzie nam smakować.
— Życzę dobrego apetytu! Chodźmy do izby!
Chciałem właśnie usiąść, kiedy z pokoju, przeznaczonego, jak się zdawało, dla kobiet, doleciał mnie szmer osobliwy. Brzmiało to tak, jak gdyby kogoś bito po twarzy, a równocześnie słychać było jęki i wzdychania, które wzbudzały we mnie obawę o znajdujące się tam osoby.
— Kto tam jest? — spytałem sahafa.
— Ikbala, gwiazda mych oczu — odpowiedział.
— I kto jeszcze?
— Nie wiem.
— Co tam robią?
— Czyż ja wiem, panie? Słyszę, że stęka. Boję się, czy nie spotkało jej jakie nieszczęście. Chciałbym jej dopomóc, ale jako narzeczonemu wchodzić mi tam nie wolno.
— Czy sądzisz, że mnie wypadałoby tam wejść?
— Tak. Tyś chrześcijanin i nie możesz się ożenić z córką tego kraju. Widziałeś także jej oblicze. Nie zawstydzisz też tej nadobnej, gdy do niej pójdziesz.
— To zobaczę.
— Uczyń to. Ale nie dotknij jej, effendi. Będzie moją żoną, a ta, która ma mieszkać przy mojem sercu, nie powinna wchodzić w styczność z ręką innego.
— Nie lękaj się! Najpiękniejsza z Rumili nie ma powodu obawiać się mnie.
Wszedłem do przyległego pokoju. Siedziała tam Ikbala, po polsku „przynosząca szczęście“ na gołej ziemi. Na prawo stało naczynie podobne do dzieży, w której znajdowało się szczególnie zabarwione ciasto. Obie jej ręce oblepione były tą masą aż po łokcie. Wyrwała właśnie z dzieży kilkufuntowy kawał ciasta i starała się nadać mu kształt kulisty. Działo się to w ten sposób, że w jednej ręce obracała ciasto, a dłonią drugiej biła po niem z całej siły. To były właśnie uderzenia, które słyszałem.
Zajęcia temu oddawała się z takiem poświęceniem, że pot z niej ciekł wszystkimi porami. Cała twarz jej była mocno czerwona i mokra.
— Co ty tu robisz? — zapytałem.
— Piekę — odpowiedziała.
— Co?
— Kule armatnie.
— Dla kogo?
— Naturalnie, że dla was, naszych gości.
— Jaki smak mają te kule?
— Jak delikatesy raju.
— Co się daje do tego?
— Wiele rzeczy: mąkę, wodę, rodzynki, migdały, oliwę, sól, pieprz turecki i rozmaite wonne zioła.
— Jak długo się to robi?
— Gdy się koza upiecze, wtedy dusić się je będzie w jej tłuszczu i w ryżu.
— To będzie przedsmak siedmiu niebios!
— Tak. Skosztujno ciasta! Nie jadłeś pewnie nic podobnego.
Sięgnęła palcami do dzieży, wydobyła nieco ciasta i podała mi z uroczym uśmiechem.
— Dziękuję ci, o kwiecie gościnności! Gdybym teraz skosztował, zepsułbym sobie smak, z którym potem jeść będę kule armatnie.
— Weźno! Ty jesteś sprawcą mojego szczęścia. Tobie jedynie zawdzięczam, że serce mojego ojca tak rychło się odmieniło.
Wołała mnie skwapliwie, ja jednak broniłem się tak dzielnie, że w końcu wyrzekła się tego, wsunęła palce we własne usta i mlaskając, obrała je z ciasta.
Rodzynki, migdały, oliwa, pieprz turecki! To był niewątpliwie smak okropny! Do tego woda, na wspomnienie której trzęsło mną. I rozmaite zioła. O biada! Sahafie, szlachetny Sahafie, jak będzie wyglądał twój żołądek za kilka miesięcy!
Ucieszył się bardzo, gdy go zapewniłem, że wybranej jego serca nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Zresztą kowal teraz powrócił, a w tej samej chwili zeskoczył z konia jakiś jeździec; poznałem w nim jednego z ludzi, których oblęgaliśmy w chacie żebraka. Usłyszałem, że pytał się o mnie i wyszedłem do niego. Odprowadził mnie na bok i rzekł:
— Panie, byłeś względem nas dość wspaniałomyślny i jesteś bogaty. Mam cię o czemś uwiadomić.
— Mów!
— Co dasz za to?
— Nie wiem, czy to, co mi chcesz powiedzieć, ma dla mnie jaką wartość.
— O bardzo wielką!
— O ile?
— Jesteś w niebezpieczeństwie.
— Nie wierzę temu.
— To prawda, skoro ja ci mówię.
— Nieprawda dlatego właśnie, że ty to mówisz.
Spojrzał na mnie bardzo zdziwiony i zapytał:
— Czy przypuszczasz rzeczywiście, że cię okłamuję?
— Tak. Chcieliście mnie zabić i obrabować, a mordercy i zbóje są także zdolni do kłamstwa.
— Ale teraz mam względem ciebie dobre zamiary i mówię prawdę.
— Nie. Gdybym był rzeczywiście w niebezpieczeństwie, nie powiedziałbyś mi tego.
— Czemu?
— Bo sam się przez to narażasz na wielkie niebezpieczeństwa. Kazałbym cię w tej chwili uwięzić i musiałbyś się przyznać, nie dostawszy ani jednego para.
Przestraszył się i oglądnął za swoim koniem. Dobyłem rewolweru i rzekłem:
— Najpierw zwracam twoją uwagę na to, że dostaniesz kulą odemnie, jeśli zrobisz krok do ucieczki.
— Panie, ja chcę ocalić ciebie, a ty chcesz mnie za to zastrzelić!
— Nie jestem ci dłużen wdzięczności. Jeśli teraz istotnie masz zamiar wyświadczyć mi przysługę, to pomyśl nad tem, co przedtem przeciwko mnie knowałeś. Chcąc być teraz bardzo wspaniałomyślnym, powiem ci, że wyrównamy między sobą rachunki, jeśli wyjawisz, jakie mi grozi niebezpieczeństwo.
— A zatem nic mi dać nie chcesz?
— Jestem gotów wynagrodzić cię, wpierw jednak muszę wiedzieć, jaką wartość dla mnie ma twoje doniesienie.
— Bardzo wysoką. Dasz tysiąc piastrów?
— Nie.
— Moja wiadomość warta o wiele więcej!
— Wątpię bardzo.
— Daj przynajmniej dziewięćset!
— Nie.
— Ośmset! — Także nie.
— Zważ, że idzie o twoje życie!
— Za swoje życie nie daję ani piastra.
— Jakto? Nie przedstawia dla ciebie wartości?
— Bardzo wielką, ale ono jest w ręku Boga. Czyż Koran nie powiada, że Allah zaraz na początku oznaczył długość życia każdego człowieka?
To widocznie wprawiło go w kłopot. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Dlatego mówiłem dalej:
— Widzisz więc, że dopuściłbym się grzechu, płacąc za swoje życie pieniądzmi. Doczekam przeznaczonej mi godziny, czy dam pieniądze, czy nie dam.
Na to przemknęło mu coś po twarzy; przyszła mu jakaś myśl zbawienna.
— Panie, wszak jesteś chrześcijanin?
— Tak.
— A więc możesz sobie życie przedłużyć.
— Jakto? — Allah oznaczył tylko długość życia swych prawowiernych wyznawców.
— Istotnie?
— Tak.
— Więc my, chrześcijanie, możemy przedłużać nasze życie?
— Tak, zapewne.
— W takim razie Allah był dla nas chrześcijan o wiele łaskawszy, niż względem was. Woli nas, niż was, myśmy jego ulubieńcy. Życie to dar najkosztowniejszy ze wszystkich, jakie otrzymaliśmy z ręki Boga. Kto od Boga ma zarazem władzę powiększania tego daru, ten w wyższym stopniu cieszy się łaską stwórcy niż ten, którego śmierć bez litości zabiera w oznaczonej godzinie. Czy tego sam nie uznajesz?
Targał się za wąs z zakłopotaniem. Miał, zdaje się myśli w tym wąsie, gdyż wyrwał sobie myśl wcale niezłą.
— Przyznasz sam, że wieczna szczęśliwość lepsza od życia.
— Tak.
— Skoro więc prawdziwy wierny umrzeć musi o oznaczonej godzinie, nie mogąc sobie życia przedłużyć, to dobre dla niego. O tyle wcześniej zdobywa wieczną szczęśliwość.
— Tak sądzisz?
— Tak.
— Ale jeśli dusza jego potknie się na moście Es Sireth! Jest on węższy od ostrza brzytwy. Dusza, która popełniła więcej grzechów, niż dobrych uczynków, potyka się na tym moście i spada do piekieł. O tyle prędzej potępioną zostaje. Przyznasz jednakowoż, że ziemskie życie lepsze od piekła?
— Panie, twoje odpowiedzi są ostre jak sztylet!
— Mylisz się także, jeżeli sądzisz, że prorok mówił tylko o muzułmanach. Napisano jest w surze piątej, zwanej także „surą stołu“, że godziny wszystkich ludzi wiernych i niewiernych są policzone już z góry. Czy znasz tę surę?
— Znam wszystkie sury.
— W takim razie przyznasz mi słuszność. Nie mogę sobie życia przedłużyć, ani nie wolno mi tego uczynić. Jakbyś to nazwał, gdybym chciał zapłacić za konia, którego mi wcale kupić nie wolno? Byłaby to przecież głupota!
Potargał się znowu za brodę, tym razem jednak nie chciała się pojawić żadna myśl lepsza.
— Panie, mnie potrzeba pieniędzy — rzekł tonem, świadczącym zbytnio o pewności siebie.
— Mnie także.
— Ty masz pieniądze, ale ja niemam.
— No, zobaczysz, że nie jestem bez serca. Nie pozwolę nic wymusić na sobie, ale potrzebującemu wsparcia darowuję chętnie, co mogę, o ile widzę, że zasługuje na to. Życia mi ocalić nie zdołasz, niepodobna więc, żebyś otrzymał nagrodę za ocalenie. Jeśli jednak powiesz, w jakiem niebezpieczeństwie się znajduję, gotów jestem dać ci bakszysz.
— Bakszysz? Jałmużnę? Panie, nie jestem żebrakiem.
— Więc nie będzie to bakszysz, lecz podarunek.
— Ile zapłacisz?
— Zapłacić? Płaci się tylko cenę, a ja ci już powiedziałem, że o zapłacie mowy niema. Obiecuję ci podarunek, a wysokość jego oznacza ten, który go daje, a nie ten, który bierze.
— Chciałbym jednak wiedzieć, ile mi ofiarujesz.
— Nie dam ci nic, albo tyle, ile mi się spodoba. Zwracam uwagę, że nie mam czasu na daremne tracenie słów. Co więc masz mi donieść?
— Nic!
Chciał się odemnie odwrócić, chwyciłem go jednak za ramię i rzekłem tonem surowym:
— Wspomniałeś, że życie moje jest w niebezpieczeństwie, istnieją więc ludzie, którzy go pożądają, a ty wiesz o tem i jesteś ich współwinnym. Każę cię bezwarunkowo uwięzić, jeśli zaraz ich nie wymienisz!
— Żartowałem tylko.
— Kłamstwo!
— Panie! — rzekł w tonie groźby.
— Chciałeś pieniędzy bez względu na to, czy twe doniesienie polega na prawdzie, czy nieprawdzie. Czy wiesz, jak się karze wymuszenie?
— Tu niema mowy o wymuszeniu.
— Dobrze! Nie chcę się złościć, ani czasu na to nie mam. Możesz odejść.
Zostawiłem go, a sam poszedłem do drzwi, ale nie dostałem się jeszcze do nich, kiedy zawołał:
— Effendi, zaczekaj!
— Co jeszcze?
Przystąpił do mnie i zapytał:
— Dasz pięćset?
— Nie.
— Trzysta?
— Nie.
— Sto?
— Ani jednego!
— Pożałujesz tego!
— Tak się tylko tobie wydaje. Wogóle masz mnie za głupszego, niż jestem. Wiem już dawno, co mi masz powiedzieć.
— Nie może być!
— Ba! Posłaniec w drodze.
Zobaczyłem, że zgadłem dobrze.
— Skąd wiesz o tem?
— To już moja tajemnica.
— W takim razie żebrak opowiadał dalej!
Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się z dumą. Ani mi przez myśl nie przeszło płacić za wiadomość, którą już na pół odgadłem i spodziewałem się dalej podstępem z niego wyciągnąć.
— I nie obawiasz się wcale? — zapytał.
Musiałem najpierw dowiedzieć się, kto jest posłańcem, odpowiedziałem więc ze śmiechem:
— Czy sądzisz, że obawiam się tego draba?
— Nie znasz Sabana! Raz wyprowadziłeś go w pole, ale drugim razem się to nie uda.
A zatem to żebrak Saban. On to pomagał w przewiezieniu rannego do Uzu Dere; łatwo było domyślić się, że otrzymał odeń polecenie pojechać naprzód do Palacy, gdzie ranny mieszkał i miał może krewnych. Potem pojechał zapewne dalej do Ismilan, do krewnych rusznikarza i właściciela kawiarni, który kark skręcił.
Wyprowadzeni przez nas w pole zawarli z nami pokój i dotrzymali słowa, o ile dotyczyło ich to osobiście. W to wierzyłem na pewne, ale mogli się na nas zemścić przez drugich. Zarazem względy przezorności nakazywały im nie puszczać mnie wolno dalej. Że zaś przez grubego piekarza dowiedzieli się, dokąd dalej mam jechać, więc łatwo było im resztę wywnioskować.
Odpowiedziałem sucho:
— Nie mam go też zamiaru wyprowadzać w pole.
— A cóż?
— Nie chcę nic mieć z nim do czynienia. Dał mi słowo, że mi się już naprzykrzać nie będzie.
— On słowa dotrzyma. On sam w drogę ci już nie wejdzie, ale innych przeciwko tobie podjudzi. Związek jest wielki.
— Nie boję się. Każdego, kto się względem mnie nieprzyjaźnie zachowa, oddam sędziemu.
— Czy możesz kulę zaskarżyć?
— Nie narażaj się na śmiech! Powiedz mi lepiej, dlaczego zdradzasz Sabana, skoro jesteś jego przyjacielem?
— Przyjacielem? Nie odpowiem ci. Zamykasz serce swoje i kiesę. Daremnie przyjechałem do ciebie.
Poszedł do swego konia, ale z takiem wahaniem, że widziałem, iż czeka na ofertę z mej strony. Odpowiedziałem jednak:
— Chcesz odjeżdżać? Nie wstąpisz tutaj? Wszak wiesz, że obchodzą tu uroczystość.
— Nie mam czasu na takie uroczystości. A zatem nie dajesz nic?
Oko jego utkwiło we mnie niemal groźnie.
— Nie.
— Czy dzisiaj stąd odjeżdżasz? Było to głupie pytanie z jego strony. Zdradził niem swój wrogi zamiar. Chciał zarobić pieniędzy, a ponieważ nic nie otrzymał, gotów był do wszelkiej niegodziwości.
— Czy sądzisz, że wyrzeknę się uczty, która nas czeka? — odrzekłem. — Konie muszą także wypocząć, zanim dalej ruszymy.
— To niechaj ci Allah błogosławi, jako ty mnie!
Wskoczył na siodło i odjechał.
Za wejściem spotkałem Halefa; zaraz po nim poznałem, że się tutaj ukrył. Płomień tkwiącej w ścianie, posmarowanej smołą, trzaski pozwolił mi dostrzec, że był rozgniewany.
— Zihdi, czemu go wypuściłeś? — zapytał.
— Na nic mi się tu nie przyda.
— Ale ci zaszkodzi gdzieindziej!
— Czy słyszałeś jego słowa ostatnie?
— Niestety, tylko ostatnie. Stanąłem tu, żeby czuwać nad tobą. Mogłem was widzieć, ale nie słyszeć. W końcu dowiedziałem się jednak, że chciał pieniędzy. Zaco?
— Wyjdźmy na pole. Nikt nie powinien słyszeć tego, o czem rozmawiamy.
Opowiedziałem mu, o czem się dowiedziałem i czego się domyślałem.
— Chcą napaść na nas — rzekł.
— Może i nie, kochany Halefie.
— A cóż innego? Dlaczego jedzie przed nami ten żebrak, który nie jest żebrakiem?
— Może, a nawet pewnie chce podjudzić przeciwko nam krewnych Mosklana i Dezelima. Przybywając potem do Palacy, albo Ismilan, musimy być przygotowani na niezbyt miłe przyjęcie.
— W takim razie udamy się inną drogą.
— Nie chciałbym tego. Po pierwsze pragnę pozostać na tropie naszych zbiegów, a powtóre sądzę, że właśnie w Ismilan w domu Dezelima dowiemy się wielu rzeczy, które się nam przydadzą.
— Jeśli nas przyjmą jako wrogów, to się nic nie dowiemy. Może być nawet, że wtrącą nas do więzienia, jako morderców.
— Dlatego chcę żebraka wyprzedzić.
— Ty? A to jak?
— Będę tam prędzej od niego.
— Zihdi, co ci znowu! Nie zechcesz chyba i tej nocy pojechać bez nas naprzód.
— Właśnie, że chcę.
— To nie może być.
— Ba, a co, jeśli będzie?
— Ja cię nie puszczę! Zważ, w jakiem dziś znalazłeś się niebezpieczeństwie dlatego, że mnie nie było przy tobie.
— Ocaliłeś mnie dzisiaj i ocaliłbyś jutro, gdyby tego zaszła potrzeba.
To pochlebiało zacnemu hadżemu.
— Tak sądzisz? — zapytał w tonie, świadczącym o zadowoleniu z siebie.
— Tak, zapewne. Powiem ci, co postanowiłem. Wy przenocujecie u kowala i wyruszycie wczesnym rankiem. Obierzecie inną drogę, niż zamierzaliśmy przedtem. Pojedziecie z Koszikawak przez Mastanly, Stajanowę i Topoklu do Ismilan, ja zaś udam się teraz dalej na południe przez Gyldżik, Maden i Palacę.
— Dlaczego przez te miejscowości?
— Bo to kierunek, w którym poszedł żebrak z Uzu Dere.
— To czarna noc. Zabłądzisz jeszcze.
— Mam nadzieję, że z drogi nie zjadę.
— Ale żebrak już bardzo daleko!
— Rih jest rączy; przepędzę go.
— I kark skręcisz w tej ciemności.
— Zobaczymy! Przybywszy do Ismilan, zajedziecie do kawiarni rusznikarza Dezelima. Znajduje się przy drodze, wiodącej do wsi Czatak. Tam mnie zastaniecie.
— A jeżeli cię tam nie będzie?
— To zaczekacie.
— A jeżeli nie przybędziesz?
— To pojedziesz naprzeciw mnie aż do Palacy. Mogę się tam przez Mosklana zatrzymać.
— Gdzie cię tam znajdę?
— Tego oczywiście nie wiem teraz, ale wieś jest niewielka; wystarczy zapytać o mnie.
Starał się wszelkimi sposobami odwieść mnie od mego zamiaru, ale byłem nieugięty.
Kiedy inni usłyszeli, że zamierzam opuścić ich, napotkałem na opór, któremu ledwie sprostałem. Ikbala i jej matka Czileka załamały ręce nad głową z tego powodu, że nie skosztowałbym koziej pieczeni i kul armatnich. Sahaf prosił mnie także, żebym pozostał. Wziąłem go jeszcze na bok i powiedziałem mu o dywanach, co było potrzeba.
— Effendi — rzekł — to dobrze, że mi to mówisz. Tamci wiedzą, że tu są zaręczyny i zechcą potajemnie jamę wypróżnić. Przeszkodzę temu.
— Czy zrobisz doniesienie n a teścia?
— Tak; powieszą go — zaśmiał się.
— Nic mnie to nie obchodzi, jak postąpisz. Zanieś ojcu swemu pozdrowienie odemnie i bądź nieskończenie szczęśliwy z Ikbalą, najpiękniejszą z Rumili!
Gdy zacny kowal Szimin poznał, że niepodobna nakłonić mnie do pozostania, zapytał mnie o drogę, którą zamierzam się udać. Nie dowierzałem jeszcze grubemu farbiarzowi i wymieniłem kilka miejscowości, koło których wcale jechać nie myślałem. Kowal wyszedł za mną do konia i tam zawiadomiłem go o moim prawdziwym zamiarze. Szimin namyślał się przez chwilę, a potem rzekł:
— Żebrak przybył teraz zapewne do Uzu-Dere. Tam zabawi trochę, poczem pojedzie do Maden i Palacy. Stąd do Maden masz dziesięć aghacz[1] i musisz jechać przez Mastanly i Gyldżik, ale ja znam tę drogę i pomogę ci dostać się tam o wiele prędzej. Pojedziemy w prostym kierunku.
— Co? Chcesz jechać razem?
— Tak. Odprowadzę cię, aż tam, gdzie nabiorę przekonania, że nie zabłądzisz.
— To wielka grzeczność z twej strony, ale...
— Milcz! — wtrącił. — Wiesz, co ci zawdzięczam.
— Ale ja muszę jechać bardzo prędko!
Mam niezłego konia, najlepszego ze wszystkich, które posiada jego właściciel. Natęży się cokolwiek. Będę mógł go oszczędzać, skoro się z tobą pożegnam. Ubolewam tylko, że żona moja nie będzie nawet miała szczęścia zobaczyć ciebie raz jeszcze. Ale bądź przekonany, że pamięć o tobie na zawsze w nas pozostanie.
Halef wyszedł za nami, aby zwrócić moją uwagę na coś, o czem zapomniałem zupełnie, a mianowicie na sakiewkę, o której nie mówiliśmy wcale podczas jazdy z Kabacz do leśnej chałupy. Wydobyłem ją i zbadałem jej zawartość przy świetle płonącej trzaski.
Było w niej sto austryackich dukatów. W Turcyi nie nazywają ich dukatami lecz „monetami“. Ponieważ dukat miał stosownie do okolicy wartość 53 — 58 piastrów, wynosiła cała suma pięćset do sześciuset piastrów.
Prócz tego było tam jeszcze pięćdziesiąt pięciopiastrówek i kartka z uwagą, że złoto należy do mnie, a srebro do Halefa. Jak się później dowiedziałem, otrzymał Omar ben Sadek jeszcze w Edreneh dar pieniężny od naszego gospodarza.
Możnaby taki podarunek uważać za niedelikatność. Nadąsałem się też z początku, ale stan ten nie owładnął mną na długo. Po pierwsze miał ofiarodawca dobre intencye: wiedział, że nie jestem milionerem; powtóre składał się główny dar z przedmiotów innych, które nam oczywiście przez miłego kawasa przepadły; po trzecie znajdował się jeszcze w sakiewce przeznaczony dla mnie pierścień przedziwnej roboty z hyacyntem znacznych rozmiarów. Nie znoszę wprawdzie pierścieni na palcach — ozdoba mężczyzny winna być innego rodzaju, ale pierścień ten miał należeć do miłych pamiątek.
Rozumie się samo przez się, że Halef otrzymał natychmiast swoich pięćdziesiąt beszlików. Schował je krząkając i powiedział:
— Zihdi, ten dobrodziej jest człowiekiem wielkiego rozumu, dabyłbym na jego miejscu może jeszcze rozumniejszy. Kaf znaczy więcej niż nun i stoi też przed nim w abecadle.
Każda litera arabskiego abecadła ma zarazem znaczenie liczebne. Kaf (K) oznacza sto, a nun (N), które w dworniejszej wymowie brzmi przed B jak M, tylko pięćdziesiąt. Mały hadżi miał właśnie znowu swoją godzinkę skromności. Sześćdziesiąt koron, to w każdym razie niewiele jak na „przyjaciela i opiekuna effendiego,“, ale wcale sowita jako bakszysz dla służącego.
Pomijam pożegnanie, które dało nam jeszcze kilka cudacznych scen. Farbiarz uścisnął mi prawicę, a córka jego podała lewicę. Zacna Czileka uroniła nawet kilka łez rozczulenia. Kiedy już na koniu siedziałem, nadszedł pomocnik i wyciągnął do mnie rękę. Czy miałem ją uścisnąć na pożegnanie, czy też żądał bakszyszu? Moja szpicruta zazwyczaj lepiej przytwierdzona do siodła, od harapa hadżego Halefa Omara, teraz jednak znalazła się błyskawicznie w moim ręku; przeciągnąłem nią tego łajdaka po plecach, tak silnie, że szybkim skokiem cofnął się poza swoją grubą gospodynię.
— O jazik! Bu biberlemer — Ojoj! To piecze! — zawołał, chwytając się ręką w uderzone miejsce.
— Tuc dacha, arcusundża — życzysz sobie i soli? — spytałem.
Natychmiast ruszył też za nim hadżi, dobył harapa z za pasa i zapytał:
— Czy solić? Zasłużył na to!
— Boghul dim — ulotniłem się! — zawołał zagrożony nieszczęśliwiec i zniknął czemprędzej poza rogiem domu.
Wyruszyliśmy w drogę.




  1. Tureckich mil, których 25 wypada na stopień szerokości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.