<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Waligóra
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Jaszko ranny ochotnik, towarzysz w boju Krzyżaków, choć z placu umknął szczęśliwie, zyskał sobie jednak pewne względy. Znano go tu pod imieniem przybranem Budziwoja, krakowianina... Księżna Agata posyłała się o niego dowiadywać, słano mu baby i leki, Gromaza karmił i zabawiał, nie było mu źle, a czas tu strawiony dozwalał się rozpatrzeć i rozsłuchać. Nie chciał z guzami i sińcami stawić się na dwór Odonicza lub Światopełka, chodził więc obwiązany, stękając — i gdzie mógł ucha nastawiał. A że natura ciągnie wilka do lasa, choć jużby wiek był powinien krewkość uśmierzyć, jak tylko cokolwiek wydobrzał, znalazł drogę ku teremom księżnej, gdzie piękne go wabiły rusinki.
Wprawdzie dwór ten żeński był surowo trzymany w odrębnym budynku, do którego przystępu mężczyznom wzbraniano, ale niemniej co wieczora panny wychodziły ku wrotom, a młodzież do nich zabiegała.
Tu się zabawiano w śmieszki, zagadki, śpiewki nucone pół głosem, rozmowy ciche, a ludzie opowiadali iż niekiedy i wewnątrz teremów umiano się zakradać.
Trafiały się z tego burze, gdy pani starsza schwytała dziewczęta na gorącym uczynku umizgów z chłopcami, rozbiegało się co żyło, szły skargi do ochmistrza — lecz to ledwie na chwilę pomagało... Po kilku dniach ten i ów podkradł się znowu ku wrotom, młodzi włazili na parkany... i śmiechy puste wracały.
Ochmistrzynią nad niewieścim dworem była średnich lat, niegdyś bardzo piękna, teraz jeszcze powabna i urodziwa, biała i rumiana, pięknego wzrostu i tuszy Sońka, ulubienica księżnej Agaty, przywieziona z nią z Rusi, która surowo trzymała dziewczęta, ale sama lubiła też się pośmiać i — nie gardziła męzkiem towarzystwem.
Przez nią, jak mówiono, wiele się na tym dworze robiło. Sońka wiedziała o wszystkiem, a kogo zgubić chciała, prędzej później padał ofiarą. — Jeżeli ząb do kogo miała, nigdy mu tego nie ukazywała, owszem była uprzejmą i chłodną — a gdy nieprzyjaciel nie miał się na baczności, — niespodzianie spadała nań mściwa jej ręka.
Najmożniejsi tu ludzie szanowali ją i lękali się jej, sam ks. Czapla ulubieniec księcia, Wit z Chotla, inni urzędnicy dworu, kapelani, rycerstwo kłaniali się tej ukrytej potędze, która nie występowała nigdy jawnie, ale każdy się z nią musiał rachować.
Parę razy księżna troskliwa o wszystkich co z Krzyżakami byli w tej bitwie, posłała samą Sońkę do Jaszka, aby się o stan jego dowiedzieć. Jaksa, który od Gromazy słyszał jakie znaczenie miała na dworze starsza pani, tak się jej umiał przypochlebić, tak podżyłej babie młode okazywał dla jej wdzięków uwielbienie, iż ją sobie pozyskał. Więc już bez rozkazu księżnej zachodziła tu czasem rannemu rycerzowi przynosząc jadło lub napój. Owych czasów medycyna chorych i pokaleczonych co najsilniejszem jadłem i staremi, mocnemi napojami leczyła. — Udawało się to z ludźmi zahartowanemi, u których natura oddziaływała skutecznie. Sońki miód i mięsiwa bardzo dobrze wpływały na Jaszka... a jak skoro mógł się odziać przystojniej, poszedł podziękować opiekunce. Raz wpuszczony do niej umiał się dowiedzieć o godzinach, w których swobodniejszą była, i ciągnął na rozmowy, w których obok zalotów, na jakie się zdobywał, mnogie inne wiadomostki wyciągał.
— Jaki to z ciebie lis! — mówił mu podłowczy — jak to ty umiał trafić do kurnika!! Hej! hej!
Jaszko śmiał się bo mu to pochlebiało.
— E! Gromaza, — odpowiadał, — tyś także powinien wiedzieć że przez baby się najlepiej robi wszystko. Języka nie umieją utrzymać, a oczy mają lepsze od naszych!
— E! Sońka mądra! — mówił Gromaza... — U naszego księcia zje licha kto co wyrobi, ona ma takie sposoby, że i do niego, jak nie sama to przez księżnę drogę znajdzie...
Ze starszą panią począwszy od pochlebstw, Jaszko doszedł do poufałych zwierzeń. O szarej godzinie, po cichu, mówił jej o dworze Leszka, badając jakie dlań uczucia miał Konrad; przyznał się przed nią że on w Krakowie wysiedzieć nie mógł, że ciągnął do Światopełka i Odonicza i życzył księciu Konradowi panowania...
Raz i drugi zwierzył się jej z tem... nic mu nie odpowiedziała, lecz w parę dni, raz gdy u Gromazy siedział, przyszedł komornik książęcy i powiedział mu że pan po wałach chodzi, a radby go widział.
Jemu też tego było potrzeba tylko. Księcia prawie jak nie znał, zdaleka więc, nim się zbliżył z pokłonem, począł mu się przypatrywać.
Leszkowego brata, poznać w nim było trudno. Twarz była inna, namarszczona, pofałdowana, niespokojna, namiętna, w oczach coś dzikiego, ruchy miał gwałtowne, mowę krótką i ostrą. Widać w nim było że podrażniony mógł się szaleństwa i wściekłości dopuścić... Duma wydymała mu usta, — na małe księztwo za wielkim panem chciał się okazywać.
Jaszko nie bez pewnej obawy zbliżać się począł ku niemu..., tak jak się do zwierza strasznego podchodzi, oglądając aby mieć odwrót pewny. Słyszał bowiem że za ks. Konradem nigdy nikt ręczyć nie mógł jak się skończy rozmowa, a rycerz nie rycerz, swój czy cudzy u niego to nic nie znaczyło. Wieszał i ścinał gdy w gniew wpadł, w gniew zaś wpadał bardzo łatwo...
Jaszko nie wiedział po co był zawołany, mogła to być nagroda lub chęć zaciągnięcia go w służbę, czego teraz, gdy się tu rozpatrzył nie bardzo życzył sobie, a odmówić łaski ks. Konrada — strach było.
Książe chodząc gdy postrzegł Jaksę, także mu pilno się przyglądał.
Pokłonił się zdala Jaszko.
— Słyszę z Krakowa jedziecie? — zapytał.
— Tak jest, miłościwy panie, — odparł Jaksa.
— Co ci tam nie w smak było?
Jaksa zmilczał.
— Człek po świecie, zwyczajnie, szuka szczęścia, a często znajdzie guza, — odparł Jaszko... — Z założonemi rękami siedzieć rycerskiemu człowiekowi nudzi się, a u nas nie ma co robić. Nasz pan spokojnego ducha jest.
Konrad bystro nań popatrzał.
Jaszko nie dając czasu na odpowiedź, pospieszył dodać.
— Mam powinowatych u księcia Władysława i Światopełka, tam kord się przyda zawsze, i myślę ciągnąć...
Zmarszczył się książe Konrad.
— Znalazłeś się po rycersku żeś i po drodze nie próżnował — rzekł żywo. — Hę? oto macie wy krakowianie próbkę jak mnie na moim dziale obsadzono... Leszek siedzi spokojny, a ja tu na rubieży oganiać się muszę iż tchnąć nie mam czasu... Byli poganie już w Płocku, spalili kościół i wieżę, splondrowali miasto... nabrali mi dziewek i młodzieży. Takie moje tu życie!! Prawda — dobre?
Jaszko głowę schylił.
— Choć W. Miłości z tem niewygodnie, — rzekł, — ale coby robił nasz pan, gdyby go tu posadzono?? Właśnie to przystało dla rycerza siedzieć tam gdzie o walkę nietrudno...
Prawda że i Leszek bił się dobrze pod Zawichostem, męztwa mu nie brak, ale serca do tych spraw nie ma...
Spojrzawszy na Konrada, Jaszko spuścił oczy prędko, tak dziwne spotkał wejrzenie jego, badające i złośliwe.
— Gdybym ja siedział na Krakowie, — zawołał śmiejąc się, — wiedziałbym ja co tam robić. — Jest i tam co poczynać!!
Nastawił pięść podnosząc ją do góry.
— Tam u was książe nie książe, sługą być musi Biskupa i rycerstwa... — zawołał groźno. — Iwo jak jego poprzednicy dobrał sobie takiego co go słucha. Niechbym ja tam był, musiałby Biskup siedzieć w kościele, a rycerstwo iść tam gdziebym kazał...
Jaszkowi zrobiło się ciepło koło serca, boć też poczuwał się do tego rycerstwa, lecz minę zrobiwszy układną — rzekł.
— Juści głowy słuchać trzeba — i musi jeden rządzić a rozkazywać.
— A u was przez to źle, — dodał Konrad, — że rozkazują wszyscy, i nikt nie słucha... Jeden Biskup tam pan i jego klechy...
Ja z księdzem w kościele żyję zgodnie, ale żeby mi ów nosa wtykał, gdzie jemu nie należy — tego nie dam!!
Wyrwało się to wyznanie księciu jakby mimowolnie, wnet języka zakąsił i zmilkł.
— Jechać chcecie do Władysława młodszego i do Światopełka? — zapytał.
— Tak jest miłościwy panie...
— A toć oni z twoim panem nie są w zgodzie?
Na to pytanie Jaszko nie odpowiedział, milczenie zań mówiło. Konrad je zrozumiał.
— Ja się do ich sporów mięszać nie myślę — dodał po przestanku — mam dosyć biedy w domu.
Ale z pomocą rycerzy niemieckich, którzy mężni są i dobrą broń mają, a naprowadzą mi najlepszych swoich ludzi z całych Niemiec, przecież rady dam... Siedzieć będę za niemi jak za murem.
Jaszko głową potwierdzał...
Książe namyślił się trochę i powtórzył dobitnie.
— Ja się tam w te spory z Leszkiem Światopełkowe nie będę wtrącał. Światopełk mi na Pomorzu potrzebniejszy...
Jaksa zrozumiał iż to co słyszał mógł powtórzyć i uśmiechem a ruchem rąk gorliwie potakiwał. Rozmowa byłaby może przeciągnęła się i jeszcze stała otwartszą, gdyby książe, który na wałach stał nie postrzegł czegoś w oddaleniu. Zwrócił się natychmiast cały, ku orszakowi, który właśnie wjeżdżał we wrota.
Na koniu niewielkim, kosmatym, silnym, okrytym suknem ukazał się mąż siwy, z włosem dość długim i brodą, twarzą zarumienioną znużeniem podróży i pośpiechem. — Ze stroju choć nie zupełnie prawidłowego domyślać się trzeba było duchownego, bo i krzyż miał na piersiach, i na palcu ów ogromny pierścień ciężki, jaki Biskupi nosili... Z ramion mu spadał płaszcz kunami podszyty, czerwonawo fioletowej barwy... Za nim jechało dwóch księży czarno ubranych, jeden mnich biały, i orszak wcale do innych ówczesnych niepodobny.
Składał się on z ludzi niewielkiego wzrostu, krępych, dość dziki mających pozór, w spiczastych czapkach, z drewnianemi klockami za pas pozatykanemi, z obnażonemi piersiami, nogami w skórzniach oplatanych, pałkami na plecach, toporami u siądzeń.
Z obu stron starca jakby na straży, na małych krzepkich koniach, tak samo przyodzianych, lecz dostatniej, z wyższemi kołpakami na głowach — postępowało dwu starych także — brodatych i dumnie patrzących ludzi...
Z tyłu dopiero kilku jeźdźców lepiej zbrojnych ciągnęło. Jeden z księży na ręku wiózł dużą księgę z klamrami, drugi miał przed sobą jedwabny wór krzyżem czerwonym oznaczony.
Książe zobaczywszy przybyłych pospieszył sam na przyjęcie. Lecz nie widać w nim było tej pokory i uległości jaką Leszek ukazywał duchowieństwu... Konrad wszędzie i zawsze czuł się panem...
Nim się zbliżył, Biskupa już z konia zsadzono, ks. Czapla z drugiej strony, znalazł się na przyjęcie jego.
Był to Krystyan Biskup i apostoł Prus, gorliwy ów kapłan, któremu pierwsze może ziarna kiełkujące chrześciaństwa winna była ta ziemia. Poprzednicy jego umrzeć tylko umieli za wiarę, on silił się na to aby ona tu żyła i kwitła.
Lecz nie szło mu o nic więcej tylko o jedną chwałę Bożą, nie chodziło nawet o zasługę aby on ją zaszczepił, gotów był się usunąć, ustąpić, pomagać, byle „synów Beliala“ jak zwał Prusaków w swej księdze, którą o nich napisał (Liber filiorum Belial) — na łono Kościoła pociągnąć.
Z jego to porady, po rozbiciu braci Dobrzyńskich, Konrad powołał Krzyżaków — a dowiedziawszy się jaki ich tu los spotkał na wstępie, pobożny i pełen zapału Biskup przybywał, aby wyrazić swój żal — i starać się podnieść męztwo rycerzy.
Zaledwie z konia zsiadłszy, niespokojny wielce, Biskup począł nie o księcia pytać ale o rannych, nie myślał o powitaniu pana, i kazał się wieść do łoża braci szpitala P. Maryi.
Z pierwszych słów poznał w nim zdala patrzący Jaszko, męża jakich pod suknią duchowną mało się znajduje; ożywionego duchem rozpłomienionym do namiętności...
— Gdzie są? Żyją? Będąli żyć? prowadźcie mnie do nich? — wołał nagląc na ks. Czaplę, który stał dosyć zimny.
Wtem i ks. Konrad nadszedł, pokłonił się Biskupowi, który go prędko pobłogosławił, mruknął coś tylko i wykrzyknął.
— Trzeba było aby ich na pierwszym kroku spotkało to nieszczęście!
— Ojcze Krystyanie — przerwał Konrad — mnie się zda że żadnego nieszczęścia nie ma. Księżna ich wyprawiła nieopatrznie, dwu ich i kilkunastu knechtów na to mrówię... Ze sławą walczyli, zwyciężyć nie mogli, a Prusakom tak się dali we znaki, że nierychło przyjdą na te gody! A co się ich samych tycze... żyć będą i męztwa nie stracą!
Biskup wzniósł ręce ku niebu... Szli ku dworowi. Konrad korzystając z usposobienia Krystyana, dołożył zaraz.
— Idzie o to aby Mistrz zakonu widząc że tu sprawa trudna, nie położył nam zbyt ciężkich warunków...
Krystyan stanął.
— Byle kraj podbili i nawrócili, nie ma najcięższych którychbyśmy nie przyjęli — począł gorąco. — Nie wiem co W. Miłość postanowisz, ale ja coście mi z łaski waszej dali i dozwolili, ziemie, dziesięciny, własności, prawa — ja im oddaję wszystko! wszystko! nie wyjmuję nic! Niech biorą co chcą! Nie można zbyt drogo opłacić zbawienia dusz...
Konrad się uśmiechnął i popatrzył na Biskupa.
— No, czy tam po nich dużo dusz w ciele zostanie — nie wiem — rzekł z szyderstwem wesołem... — Brat Konrad powiada że poczną od wieszania, a skończą na ścinaniu. Jest tego przekonania iż nie nawracać trzeba a wytępiać...
Biskup pogładził brodę i westchnął.
— Synowie Beliala! — zamruczał. — Synowie Beliala! plemię zakamieniałe w swem bałwochwalstwie... jeżeli nie ma ujrzeć światła, niechaj idzie w ciemności wieczne!!
Ofiara jaka w zapale wielkim wyrwała się z ust Biskupowi Krystyanowi, zdała się przyjemnie bardzo brzmieć w uszach ks. Konrada... Zmniejszała ona może to co on ze swej strony miał dać Zakonowi.
— Jeżeli macie tę pobożną chęć uczynienia dla Zakonu daru tak znacznego, — podchwycił książe... oznajmijcież im to zaraz... aby dodać ochoty... Gdy zobaczą że Zakon ich posiąść może tyle ziemi między Wisłą, Ossą i Drwęcą, nabędą męztwa i gorliwości...
Biskup tak spieszył do łoża rannych iż nie odpowiadając nawet księciu, jak spragniony do wody, — ile mógł znużony wydołać, podwajał kroku...
Nim mu drzwi otwarto, sam rękę podniósł ku nim, tak pilno mu było...
W izbie dosyć obszernej, do której wchodził, na wysoko wysłanych posłaniach, okrytych futrami i bielizną okrwawioną, leżeli dwaj rycerze. Z nich Konrad już był więcej sił odzyskał, w pół leżał, na pół siedział sparty o wezgłowie, blada jego twarz zasępiona, odznaczała się wyrazem dumy i powagi. Otto drzemał i dopiero usłyszawszy wchodzących, nieco obwiązaną wzniósł głowę, która zaraz bezsilna opadła...
Biskup wchodził z rękami podniesionemi, prawdziwy kapłan, zapominający o świecie całym, dla sprawy Chrystusowej. Widok tych ludzi w duszy mu całą towarzyszył drogę — patrzał na nich i płakał jadąc, teraz ujrzawszy Konrada von Landsberg, płakać zaczął ale z radości niemal.
— Bądźcie pozdrowieni rycerze Chrystusowi, — zawołał, — którzyście krwią swą dali świadectwo prawdzie — niech Bóg wszechmocny balsamem łaski swej zgoi rany wasze... Ja ubogi Pasterz tej ziemi którą wy Zbawicielowi zdobyć macie przychodzę rany wasze ucałować, bo święte są!
Mówił z takim zapałem iż gorącość uczucia siły mu odjęła...
Konrad skłonił głowę, ogień ten przelał się w niego...
— Ojcze wielebny — rzekł — bracia tych co z Saracenami walczyli o grób Chrystusowy, nie oszczędzimy krwi dla chwały Pana, którego krzyż nosiemy.
I wskazał na płaszcz rozpostarty na łożu, na którym krzyż, czarny już przyozdobiony we środku Cesarskim orłem w złotem polu, szeroko się rozkładał.
Biskup stał nad łożami, spoglądając na obu modląc się po cichu i łzy ocierając...
— Potężnych tu jak wy mężów potrzeba na tę dzicz od Saracenów gorszą i upartszą!! Panami was tu uczyniemy, aby z wami zapanował Chrystus...
Konrad Landsberg potrząsł głową.
— Już mamy doświadczenie iż sprawa łatwą nie będzie, — rzekł. — Wilcze to plemię jako dzikiego zwierza ścigać potrzeba. Litość byłaby występkiem. Mordować i palić — niszczyć i wybijać!
Oczy mu się zaiskrzyły, lecz zaraz za pierś pochwycić się musiał zbolałą. — Zwyciężyli nas liczbą, natłokiem tylko — dodał — ale za krew naszą siła tam też trupa legło!
Otto podniósł się z łoża i słabym głosem, dorzucił.
— Jak muchy padali... ale i rój much gdy nasiądzie człowieka, może go obalić... Tak my padliśmy!
— Bóg was ocalił na chwałę swą, — odezwał się Biskup — będziecie żyć i zwalczycie synów Beliala...
Książe Konrad stojący obok Biskupa — dodał mięszając się do rozmowy.
— Brat Konrad słuszność ma — ich trzeba wytępić nie nawracać... Chrzczą się ale im wiary dać nie można, przysięgają i zdradzają.
— Jako psy wracają do wyrzutów swych — zamruczał Landsberg.
— Raduje się serce moje — zawołał Biskup Krystyan, — widząc was niezachwianemi. Zakon wasz tu urośnie w siłę i spotężnieje. Ziemi mieć będziecie dosyć, nasypiemy wam srebra, pobudujemy grody, panami staniecie się, ale nie opuszczajcie nas. Jam tu życie przepłakał nie mogąc uczynić nic, ledwie kilku Kunigasów ich nawrócić potrafiłem...
— Boście słowem nawracać chcieli jak ludzi, gdy ich mieczem trzeba tępić jak zwierzęta! — wykrzyknął Landsberg.
Tak u łoża dwu rannych przeciągała się rozmowa, opowiadali walkę swą, wrażenie jakie na nich tłum uczynił, nędzne opisując uzbrojenie, a razem wściekłość ludzi co padali nie ważąc nic życia...
Wywiódł wreście książe Konrad gościa swojego do izb w których nań księżna czekała, i gdzie towarzyszący Krystyanowi dwaj Kunigasowie pruscy, nawróceni, których on z sobą woził wszędzie, — stali także. Byli to ze starszyzny pruskiej przed laty już zdobyci z wielką pracą Biskupa, Kunigasy znękane, co się oprzeć nie mogli, a pragnęli ocalić. Biskup niegdy woził ich już na pokaz do Rzymu Papieżowi — i zwolna jak dzikiego zwierza przyswoił.
Wystawieni tu na wejrzenia ludzi w których nieprzyjaciół swych czuli, dwaj starcy wzdychali ciężko upokorzeni. Coś w nich było z tych królów barbarzyńskich, których posągi z poobcinanemi rękami w starym leżą Rzymie... Budzili litość i mogli wzniecić obawę, z pod przybranej pokory, czuć było w nich kipiącą krew dumną, która gotową była nagle rozpaczą wytrysnąć.
Księżna Agata na stojących u drzwi poglądała z mściwą pogardą, nikt do nich nie przemawiał słowa. Czekali na Biskupa, który jeden łagodniej się obchodził z niemi, byli jego trofeami i jedyną zdobyczą. Woził ich z sobą wszędzie, może z obawy, aby zostawieni sobie w chwili zwątpienia mu nie uszli...
Gdy Biskup wszedł do izby, oba Kunigasy odżyli, bezpieczniejsi się czując... On ich książętami nazywał, pieścił, obchodził się łagodnie i jeden okazywał cokolwiek serca. Bolało ich tylko że wszędzie na widok wystawiani, sromać się musieli swej niewoli...
Jaszko wcisnął się był z innemi do wielkiej izby aby jak najwięcej widzieć i podsłuchać...
Chciał korzystać z ostatnich dni pobytu swojego, bo już zamyślał o dalszej podróży.
Skrzyżowały mu się tylko plany jego, gdyż do Odonicza chciał się dostać a tu mu zaręczano, iż oblężony był w Ujściu czy innym zameczku jakimś przez Laskonogiego. Nie chciał Jaszko życia stawić za to, aby się do niego dobić przez oblegających... Wieści chodziły różne, jedni powiadali że ściśniętym był i co chwila mógł się dostać w ręce przeciwnika, drudzy głosili iż przyczaiwszy się a dając oblegającym rozłożyć się niebacznie, nieochybnie ich rozprószy..., inni wreście twierdzili iż Uście dotąd oblężone nie było.
Laskonogi nie miał ani tej rzutności, ani tej przebiegłości co Odonicz... Duchowieństwo też na niego szemrało, bo choć je obdarzał, chciał mieć posłuszne... Ono zaś było naówczas potęgą tak wielką iż temu z kim trzymało na pewno wróżyć było można zwycięztwo...
Miał czas jeszcze do rozmysłu Jaksa, bo wygoić się chciał przed ciężką podróżą, a i próżniaczy pobyt na zamku płockim, z wieczorami u Sonki dosyć mu smakował.
Gdyby nie pragnienie zemsty, które się w nim odzywało — Jaszko możeby był łatwiejsze przekładał umieszczenie się przy księciu Konradzie. Tu ludzi potrzebowano, wziętoby go pewnie, lecz służba była nie zbyt bezpieczna. Ks. Konrad miał napady gniewu, w których nikogo nie szanował...
Pomiędzy Gromazą a izbą ochmistrzyni płynęły mu dni do namysłu pozostające, i Jaszko już poczynał zbierać się do podróży, gdy podłowczy jednego dnia mu szepnął, że mógłby się o Pomorzu coś dowiedzieć, bo właśnie na zamku człowiek się znajdował, który ztamtąd przybył...
Gromaza na zapytanie, kto i co — odpowiedzieć nie umiał, a głośno mówić nie chciał, pół gębkiem bąkał. Szedł więc Jaszko sam na zwiady.
Na dworze tego czasu ludzi obcych było wielu, przybywali i odjeżdżali posłańce różni — ks. Konrad krzątał się — komornicy byli w ruchu. O pomorzanach dowiedzieć się nie mógł Jaksa. Nikt o nich nie wiedział. Zwrócił się do Gromazy zadając, że mu bajkę splótł.
Podłowczy popatrzał nań z ukosa, nie odpowiedział nic.
— Jak nie ma, to nie ma — dokończył.
Wieczorem późno, starzy przyjaciele podpili, Jaszko gdy się rozochocił, dzikim się stawał i nikomu nie przebaczał.
— E! ty stary ślepcze — rzekł do Gromazy — gdzie się tobie tu pomorzanie przywidzieli...
Podłowczy się zarumienił.
— Nie jam ślepy, ale ty! — odparł — a i nosa nie masz...
Od słowa do słowa, o mało do zwady nie przyszło. Gromaza rozjątrzony mocno, wygadał się.
— Com mówił to prawda, ale musi być tajemnica — rzekł w końcu. — Ja pomorców po uzbrojeniu zaraz poznam... Oni miecze noszą inne, żelazo mają doskonałe i dużo takich rzeczy, o które u nas trudno. Do nich to wszystko morzem przychodzi. Zaraz ich zwąchałem, gdy nocą przyjechali, ale gdym spytał, okłamali mnie, że są jako żywo z Rusi. Niby ja tamtych też nie widziałem!! Starszy zaraz coś poszeptawszy z Witem, poszedł do księcia pana i siedział z nim do późnéj nocy. Nazajutrz nie pokazywał się nigdzie, ludzi jego pochowali, ale na zamku są i jutro dopiero nocą pojadą precz...
— A no, milcz — dodał Gromaza — bo ja za ciebie pokutować nie chcę.
Jaszkowi aż krew do głowy buchnęła. Zmiarkował, że nie lada człek musiał być co się tu tak krył a z księciem samym coś obradzał. Tegoż wieczora wsunął się Jaszko do ochmistrzyni i siedział u niéj długo...
Uprosił ją, ażeby mu do owych z Pomorza pomogła, o których wiedział, bo się do nich właśnie chciał dostać. Czasu nie było do stracenia, gdy jak powiadał Gromaza, nazajutrz nocą mieli jechać. Sonka niewiele przyrzekając, wszakci, gdy powiedział jéj Jaszko że rzecz trudna — odparła mu z dumą:
— Jak komu!!
Chciała tedy okazać, że dla niej nic trudnego nie było.
Jaszko czatował tylko.
Znał do tyla dwór pański, że się domyślał, gdzie ów gość tajemniczy się ukrywał — błądził w koło niespokojny. Około południa ochmistrzyni dała mu znak, poprowadziła ciemnemi zakamarkami aż do drzwi i otworzywszy je, wpuściła go.
Wchodząc, Jaszko zobaczył przed sobą stojącego słusznego wzrostu człowieka, smukłego, silnego, nie pierwszéj już młodości, który rękę trzymał na mieczyku u pasa, niby dla bezpieczeństwa, lecz tak patrzył zuchwale, jakby się w świecie nikogo nie lękał.
Na pierwszy rzut oka poznał Jaszko, iż w istocie nie z lada kim miał do czynienia. Gość ów ubrany był bogato i patrzał nań z góry, jak pan co rozkazywać ma prawo. Brwi zmarszczone nad oczyma, dolna warga podniesiona w górę, pierś szeroka naprzód wystawiona, głowa odrzucona w tył — znamionowały władzcę który ani równych ni wyższych nad siebie znać nie chce.
— Ktoś ty? — zapytał stojący — co ty masz do czynienia na Pomorzu?
Mówiąc to patrzał, badał, oczyma niespokojnemi od stóp do głów mierzył Jaszka. Ten myślał już tylko czy kłamać ma, że Budziwojem jest, czy się opowiedzieć kim był w istocie.
Ostatnie zdało mu się lepszém na razie, domyślał się w tym jakimś panu, wielkiego urzędnika i prawej ręki Światopełka.
Począł więc:
— Jam tu jest z cudzem mianem — ale moje prawdziwe chcecie wiedzieć, tom Jaszko Jaksa Marków wojewodziński syn, ten sam którego Leszek zbeszcześcił za to, że Odrowąże mu przezemnie poginęli.
Słuchający krzyknął.
— Zaś! ty, Jaszko?
I zbliżył się ku niemu.
— Jam jest.
— A co tu robisz?
— Na Pomorze jadę do księcia do Swiatopełka[1], powinowatym mi przecie jest, swojemu ginąć nie powinien dać.
Uśmiechnął się gość.
— Jam też Światopełkowy powinny — rzekł — ale wara, by tu kto o mnie miał wiedzieć. Głowa by spadła temu, coby wydał.
Jaszko nie dał się zastraszyć.
— Swój swego nie wydaje — rzekł. — Jeżeli na Pomorze jedziecie, weźcież mnie. My też ze sobą powinowaci jesteśmy, nie powinniście odmawiać.
Namyślał się trochę nieznajomy pan.
— Mów mi o ojcu — odezwał się nieodpowiadając. Nie dał ci jakiego poselstwa?
— To, co mi dał księciu Światopełkowi odniosę — rzekł Jaszko.
— Wszystko jedno, chcesz bym cię wziął, to mów, jam ten, dla którego on nie ma tajemnic. Co on myśli ja wiem, a co ja chcę, on też.
Uśmiechał się.
— Ojciec mi mu kazał powiedzieć, że czas jarzmo zrzucić i Leszkowi koniec zrobić — rzekł Jaksa.
— Łatwo to rzec, a zrobić ciężej — odparł stojący — kogoż ojciec z sobą ma?
— Jaksów dosyć, a przyjacioły się znajdą — mówił Jaszko. — Odonicz ze Światopełkiem silni są, tutejszy pan bronić brata nie będzie.
Słysząc to nieznajomy głową tylko poruszył.
— Na co więcej? — dodał Jaszko. — Leszek łatwowierny, wziąć go łatwo... Albo to zamków i lochów nie ma gdzie go posadzić?
— Z lochów ludzie wychodzą — mruknął nieznajomy pan.
Po chwili milczenia uderzył go po ramieniu.
— Milczże tu z tém — dodał — a nocą, jeźli ci się chce, możesz się przyłączyć do moich.
Jaszko się pokłonił dziękując.
— Wiele z sobą czeladzi masz? — zapytał — zwracając się pomorzanin.
— Kilkoro tego ledwie jest, bom się z Krakowa pokryjomu wymykał.
— Konie dobre?
— Nieustaną — rzekł Jaszko.
— Choćby noc i dzień!
Potwierdził to Jaksa.
— Idźże, a żeby o tem co ma być, nie wiedział nikt. Powiedz znajomym, że do Krakowa powracasz...
Wskazał mu na drzwi i palec położył na ustach. Jaszko się pokłonił i wyszedł.
Gdy w podworcu ochłonął, sam się sobie dziwował. Nie był skłonnym przed ladakim się ukorzyć, a ten człek nieznany postawą i głosem tak nad nim zapanował, iż się przy nim czuł sługą. Nie wiedział kto był, dał z siebie wyciągnąć co tamten chciał, dał sobie rozkazywać i w zamian mało co zyskał. Gniewał się trochę na siebie, po niewczasie.
— A co? Gromaza? jużem się wylizał — rzekł powracając do izby, — darmo waszego chleba jeść nie chcę. Powrócę do Krakowa odpocząć.
— Z Bogiem! — odezwał się podłowczy — wybierz sobie tylko dzień dobry do wyjazdu, nie feralny... aby w drodze znów jakie licho nie spotkało. A pożegnaj się z Sonką jak należy, bo baba cię odkarmiła sobie od ust odejmując.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Światopełka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.