<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Waligóra
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.

W jednej z izb zamku wrocławskiego za ogromnym stołem, tegoż wieczora siedziało trzech ludzi, zajętych tajemniczą, urywaną rozmową. Na stole suknem okrytym para ksiąg w drzewo i skórę świnią oprawnych rozłożona była, lecz mrok już nie dozwalał się ich radzić.
Znający obyczaje tych czasów, domyślił by się z dwu wielkich, białych, z kory oczyszczonych kijów, laski sędziowskie, godło urzędu oznaczających — że zebrani w izbie pełnili obowiązki te przy dworze.
Wszyscy rozmawiali po cichu, twarze mieli roznamiętnione, posępne, czoła namarszczone — postawy jak na sędziów przystało, sztywne i twarde.
W końcu stołu na osobnem siedzeniu, sparty na poręczy, odpoczywał człek siwych włosów, z wygoloną twarzą, jak przystało, nadymający się wielce. Inni patrzali nań z poszanowaniem i pewną obawą. Ile razy odezwał się, potakiwano. Twarz o ile ją resztka światła dziennego z boku oblewając, widzieć dozwalała — zdała się z wosku ulepioną tak była żółta i trupia. Nawykły do surowości i powagi, jako sprawca sprawiedliwości i wyrocznia prawa, człek ten nie miał śladu uśmiechu i uspokojenia w obliczu które sztucznie sobie stworzyć musiał. Nie można było zgadnąć czy pod tą maską kryła się dusza łagodna, czy temperament namiętny.
Był to sędzia — który i śpiąc nawet, nim być nie przestawał. Ten Judex Curiae, którego mistrzem Adalbertem zwano, rodem był z niemiec, uczniem włoch, a sługą księcia Henryka. Znał on wszystkie prawa, nawet zwyczajowe, krajowe, wedle którego sądzić był obowiązany, lecz ilekroć znalazł obce surowsze, zawsze je przekładał nad barbarzyńskie miejscowe, które jako nie spisane, żadnej dlań powagi nie miało.
Uczonym był i przebiegłym, tak że w wielu razach, duchowni go na poradę do swoich trybunałów wzywali, bo i w kościelnych ustawach był biegły.
Drugim obok niego na ławie, był młodszy, podsędzia dworu, wyręczający go czasem, lat zaledwie z dojrzałości młodzieńczej wyszłych, jasnej twarzy, rozumnych oczów, wysokiego czoła, jasnego wejrzenia. I ten rodził się gdzieś w Saksonii, uczył po świecie a przybył praktyczne studja kończyć przy słynnym Adalbercie, którego naukę wysoko cenił.
Przy braku środków, rękopismów i wykładów, których we Włoszech i Paryżu szukać było potrzeba, nauczyciel był skarbem, miejsce przy nim łaską — i Subiudex Gerward szczęśliwym się zwał iż go tu do pomocy przyjęto...
Chciwy nauki Gerward dla niej szczególniej trzymał się Wrocławia i mistrza.
Trzecim pomiędzy niemi był prokurator czyli instygator, którego różnie zwano po urzędzie, Niemiec Herman, niegdyś pono miejski urzędnik w Magdeburgu, człek żołnierskiej postawy, a twarzy małej, krągłej i brzydkiej, na której nos, oczy i usta jak drobne plamy w niedokończonym rysunku, ledwie były widoczne. Na krągłej jak twarz głowie, jeżył mu się włos twardy jak szczecina, niepomiernie odrastający i nieposłuszny.
Wielkiej siły, stworzonym był raczej na oprawcę niż na inne narzędzie sprawiedliwości. Znano go z okrucieństwa. Miał też straż zwierzchnią nad więźniami i biegłym był we wszystkich praktykach sądów Bożych (Ordalia), których warunki umiał określić, czy szło o rycerską bitwę w szrankach, czy o walkę na kije, o próbę przez ogień czy przez wodę.
Znał się też na domierzaniu kar, gdy szło o ucinanie rąk, nóg i o inne cielesne domiary sprawiedliwości. — A że najmniejszej nigdy nie okazał słabości, nikomu folgi nie czynił, i surowo trzymał podwładnych, bez niego się obejść nie było można.
W ulicach uciekano zobaczywszy tego strasznego Hermana, który wszelkie przekroczenie dojrzał, o wszystkiem wiedział, a jeżeli osoba poszlakowana nie należała do juryzdykcyi książęcej, po przyjacielsku władzom innym ją wskazywał. Dla niego dom żaden nie był tak szczelnie zamknięty, żeby doń oko jego się nie wcisnęło, nie było cichej rozmowy, którejby on cudem jakimś nie podsłuchał.
Drżeli przed nim właśni jego domownicy i rodzina, bo każdego czasu gotów był ich oddać w ręce sprawiedliwości. Pełnił tak gorliwie swe obowiązki, i uczynił z nich sobie taki nałóg że gdy zaskarżać nie miał kogo, życie mu się przykrzyło.
To szukanie występku czyniło go w poszlakowaniu winnych tak straszliwie biegłym, że często w ulicy łapał ludzi, których z wejrzenia poznawał jako złoczyńców, choć o ich przestępstwie nie wiedział.
Do wielkich czcicieli mistrza Adalberta należał Herman, był jego dostarczycielem namiętnym, i z długoletniego doświadczenia zawsze prawie mógł wyprorokować karę jaka domierzoną przezeń być miała.
Ludzie ci zebrani w izbie naradzali się nad sprawą wielkiej wagi, widać to było po ich sfałdowanych czołach i zadumanych obliczach.
Jeden zwany ówczesnym językiem Prolocutor, instygujący Herman miał oblicze spokojne i zdziwione niemal tem iż sędzia i podsędek tak ważyli co jemu wprost, słowem jednem zdawało się bardzo do rozwiązania łatwem.
— Świadectwo niewiasty — mówił powoli każdy wyraz wymawiając z przyciskiem Adalbert — świadectwo niewiasty przed sądem nic nie znaczy. Wszystkie prawa są w tem zgodne... Pandekty, decretalia, Gracyan, os aureum, codices i prawa Longobardów. — Ułomna istota porusza się pod władzą chwilowego uczucia, namiętności — nie waży nic sobie, idzie za popędem.
Więc — chociażby poprzysięgła iż Odrowąż ów nie winien jest, my na to zważać nie możemy.
— Na cóż tu świadectwa, przysięgi i dowody, — przerwał Herman, — schwytany na uczynku! Chociażby, jak przynależy, stawił świadków dziewięciu dla oczyszczenia się — co świadkowie przeciw oczewistości??
Stary zaś widać tak jest przekonany iż na swą obronę nic powiedzieć nie potrafi, że nawet ust nie otwiera — jakby oniemiał.
Sędzia i podsędzia patrzyli na mówiącego Hermana Prolocutora z ciekawością wytężoną.
— Siostra Anna, osoba poważna, — dodał — powiada że w podróży po owem przybyciu na ratunek od łotrzyków, stary ciągle z jej towarzyszką był w rozmowie, często pół cichej. Zastała ich wracając z kościółka... Dziewica Bianka ciągle ku niemu zwracała głowę, dając znaki porozumienia.
— Lecz, czcigodny prolokutorze — przerwał żwawo Gerwart podsędzia, — jeżeli świadectwo niewiasty nic nie waży? toć i siostry Anny słowa w rachunek wchodzić nie mogą.
Uśmiechnął się złośliwie nieco mistrz Adalbert i podniósł rękę do góry.
— Rozróżnić potrzeba — rzekł — świadectwo osoby która przez śluby Bogu złożone nabiera charakteru poważniejszego, od dziewicy którą za współwinną uważać trzeba.
— Zatem, — odezwał się Gerwart obracając z pytaniem do sędziego — onaby też musiała być ukaraną?
Z tej logiki trochę za żywej znowu się uśmiechnąć musiał sędzia.
— Nie mamy prawa karania osób już poniekąd do juryzdykcyi duchownej należących — rzekł. — Wprawdzie owa Bianka nie jest jeszcze zakonnicą, lecz gdy Ducissa nasza ją do tego stanu przeznaczyła — zatem wychodzi z pod władzy naszej.
Chwila milczenia przerwała naradę, z którą się nie zdawano spieszyć.
— Wyznaję w pokorze ducha — odezwał się podsędzia patrząc na swego nauczyciela, — że sprawa ta cała ciemną jest dla mnie. Człowiek podżyły, prawie stary, o którym powszechne mniemanie jest iż nigdy namiętnościom się nie dał powodować i od owdowienia żony nawet nie pojął, — nagle dający się takiej pożądliwości owładnąć, bez względu na osobę, czas, miejsce...
— Cóż tu niepojętego? — zawołał poruszając się Adalbert. — Tysiące mamy przykładów iż starcy w namiętnościach swych najsprośniejsi są. Przypomnij historyę niewinnej Zuzanny...
— Wszystko to jasne, oczewiste i dowodów niepotrzebujące — zawołał głos podnosząc Herman prolokutor. — W drodze już zawiązuje się stosunek występny, następuje pewnie umowa. Płocha niewiastka dostatkami i nadzieją swobody uwieść się daje. Mszczuj przedłuża pobyt swój na dworze, wybiera chwilę gdy księcia nie ma i na zamek się wkrada, wślizga aż do komnat niewieścich, wyjeżdża w nocy, — pośpiesznie ucieka...
Raptus jest i violentia oczywista...
— Jeżeli za zgodą owej niewiasty — przerwał Gerwart — więc gdzież violentia?
Sędzia powstał groźno...
Violentia, gwałt — zawołał — zachodzi zawsze, choćby na umyśle słabej istocie był zadany. Gwałtem są obietnice, ofiary, słodkie słowa, namowy... Niewiasta się daje porwać, otumanić, usidlić... Jako wąż oczyma ofiarę swą ten człowiek znękał i przymusił do posłuszeństwa. Była fascinatio djaboli!
Podsędzia umilkł.
— Zważajcież — dorzucił Herman — że ten człek chciał dwór naszego księcia ze świątobliwości słynący zbescześcić, przez nienawiść przeciwko teutonom, z którą się nie krył.
Raptus i w tém, że gdy ludzie książęcy nadbiegli, porwał się na nich do broni, dwu zabił a kilku okaleczył. Tego jednego dosyć, aby go na śmierć sądzić, ząb za ząb, głowa za głowę.
— Aleby się mógł grzywnami okupić — wtrącił Gerwart. — Wszak ci wedle praw tutecznych za zabójstwo na publicznej drodze i złamanie miru, cztery grzywny i pięćdziesiąt grzywien. Rycerskiego pochodzenia człowiek, a pobici knechty są...
— Wy bo winnych jakbyście bronić chcieli — odezwał się Herman z wymówką. — Nie nasza to rzecz oczyszczać!
— Głos publiczny na całym dworze, domaga się przykładnej kary...
Causa gravis — enormis! — przerwał z powagą Adalbert — obracając się do Gerwarta, który ciekawe oczy wlepione weń trzymał — causa enormis![1] Zawierzysz mi młodzieńcze, mnie co mam nietylko doświadczenie lat mnogich, alem naukę czerpał tam, gdzie każdy wypadek wykładano przechodząc przez Casus, brocarda, quaestiones i glossy — że tu chcieć wybielić co czarne, byłoby niegodziwością i występkiem równym niemal temu, jaki ten człowiek od Boga odrzucony popełnił.
Gerwart skłonił głowę.
— Rzekł on sławny jurysta włoski: amisi aequum quia dixi aequum quod non fuit aequum — dodał Adalbert — a gdybyśmy rzekli że ten człowiek śmierci niewart, gorzej niż konia byśmy stracili, bo powagę naszą.
— Ja zawsze trzymam — przerwał gwałtownie Herman, ręką uderzając o stół — że lepiej jest aby niewinny został ukarany, niż by winny uszedł kary. Niewinny na tamtym świecie znajdzie nagrodę, życie postrada doczesne a wieczne kupi, winny zaś gdy uniknie stryczka lub topora, rad że mu bezkarnie uszło, brnie dalej w nieprawościach.
— Zasada bardzo słuszna i sprawiedliwa — odezwał się Adalbert. — Litość nie naszą rzeczą, myśmy ramieniem sprawiedliwości, której miecz godłem.
— I szala, jeźli się nie mylę — pokornie dorzucił Gerwart.
— Tak — zawołał Adalbert — ale szala na to jest, aby wyważyła karę, nie żeby ją usunęła. Na szali ważym czy ściąć, powiesić, kołem bić lub ćwiertować...
Tłumaczenie to wagi w rękach sprawiedliwości, przyjął młody Gerwart z uwielbieniem dla swego nauczyciela.
— Cóż mówi książę — odezwał się ciszej Adalbert do Hermana zwracając. — Zdaje mi się że i jego wolą jest aby winny pokutował.
— Nie ma wątpliwości! — krzyknął prolokutor — książę oburzony, bo we łzach widział księżnę, która nigdy nie płacze. Cóż rzekną ludzie o klasztorach naszych i osobach Bogu poświęconych, gdy się rozejdzie wieść, że z nich tak łatwo uprowadzają dziewice?...
— Ta jeszcze nie była w klasztorze! — mruknął Gerwart.
Zżymnął ramionami Adalbert.
— Tak jakby już w nim była — odparł niecierpliwie. — Świadkowie są mnodzy na to, że gdy księżna po nią przybyła, ze łzami poklękła przed nią i z radości omdlała, gdy jej o przeznaczeniu do szczęśliwości zakonnej oznajmiła. Ślubowała więc już myślą i usty, dziękując świętej naszej Ducissie...
— Po czem zachorowała — rzekł podsędzia.
— A ta choroba właśnie jest mi podejrzaną — odparł sędzia — czyli w niej maleficium, czar, zadanie jakie, napój przeklęty nie zachodzi. Mają starcy zepsuci likwory i ekstrakta swoje, któremi szatańskich sztuk dokazują...
Mówili tak zwolna, gdy uchyliły się drzwi, i Peregrynus wszedł, przyjaciel a sługa książęcy.
— Jeżelibyście relacyj tej niewiasty wysłuchać chcieli — odezwał się — nim do Trzebnicy odjedzie, możecie teraz ją wezwać, księżna zgadza się na to. Siostra Anna ją tu przywiedzie.
— Po co? — rzekł gwałtownie, ale z pewném poszanowaniem dla Peregryna — Herman. Wszystko tu jak na dłoni, wątpliwości żadnéj.
— Tak — przerwał nakazując mu milczenie Adalbert — dla nas nie ma wątpliwości, ale przesłuchanie współwinnej, czy też ofiary jego lubieżności, zda mi się zgodnem z obyczajem sądowym.
Lepiej nadto, niż za mało... Rozkażcie aby przyszła...
Peregryn dosyć obojętnie skłonił głową.
— Cóż książę? — szepnął sędzia.
— Trudno mi zrozumieć go — cicho odezwał się niemiec. — Zda się chwilami wahać. Rodzony brat nader świątobliwego męża...
— Tysiące mamy przykładów nie tylko braci świątobliwych będących występnemi, lecz dzieci rodziców świętych, kalających się zbrodnią... podchwycił Adalbert.
— Na dworze krakowskim uczyni to niemiłe wrażenie — rzekł Peregryn.
— Jako? podniesie sławę naszą — zawołał Adalbert — bo nie słabość i pobłażliwość gruntuje cnotę, ale surowość...
Peregryn zamilkł, szepnął coś sędziemu, który względem niego stawił się ze swą całą powagą, i kiwnieniem głowy odpowiedział — po czém oddalił się.
W izbie panowało milczenie... Herman wyszedł aby kazać zaniecić światło. Sędzia i podsędzia siedzieli w zamyśleniu... Drzwi się otwarły i wiodąc za rękę Biankę weszła siostra Anna.
W twarzy sieroty, na któréj widoczne były palących łez ślady, malowało się rozdrażnienie do rozpaczy prawie dochodzące. Szła krzyżyk trzymając w ręku, oczy to nań spuszczając to podnosząc rozognione na sędziów.
Herman stanął z boku.
Adalbert surowszą jeszcze przybrał postawę, Gerwart z ciekawością niezmierną, z litością której ukryć nie umiał, wpatrywał się w sierotę... Siostra Anna była zburzoną i niespokojną. Wiodąc za rękę Biankę szeptała jej coś ciągle do ucha, czego ona nie zdawała się słyszeć nawet. Szła aż do stołu i tu zatrzymawszy się nagle, podniosła w białych rękach krucyfiks do góry...
— Mów — odezwał się Adalbert nakazująco — mów a pomnij, że masz przed sobą nie sędziów ziemskich ale i wiekuistego sędziego, który nas słucha...
Chwilę trwało milczenie, Bianka patrzała na krzyż ciągle.
— Na tego Chrystusa ukrzyżowanego, którego wizerunek trzymam w grzesznych rękach moich — odezwała się głosem, w którym tłumione łkanie słychać było — przysięgam wam, ten człowiek jest niewinny. Jam winna...
Głosu jej zabrakło. Siostra Anna wzdrygnęła się; Herman stojący w kącie rzucił się tak, że go słychać było nogami bijącego o podłogę. Adalbert zżymnął, jednemu Gerwartowi oczy zabłysły jakby radością.
— Jam winna — mówiła dalej, na siłę się wzmagając — jam winna. Lękałam się klasztoru nie czując godną służyć Bogu. Wychowana byłam na światowym dworze, dusza moja trwożyła się... Jam pierwsza niewinnego starca o ratunek błagała, on mnie do cierpliwości nakłaniał...
Nie wiem sama co się ze mną stało, gdy pobożna księżna przybyła, przemówiła, pobłogosławiła mnie. Uspokoił się duch mój, trwoga przeszła...
Zachorowałam po tem, a gdy księżna odjechała, która miała władzę nademną, wróciła trwoga... wróciła rozpacz... Napadłam błagając starca o ratunek, gdy przypadkiem oknem zobaczyłam go wchodzącego do zamku, sama po niego posłałam sługę — niech świadczy! Uciekł strwożony... a moja trwoga i rozpacz tak rosły, żem wiedząc o odjeździe jego z zamku uciekła, na drodze padłam przed nim, domagając się, aby mnie wziął z sobą.
Nie porwał on mnie — jam sama mu się narzuciła!
Tak mi Boże przebacz i pomóż (podnosząc krzyż powtórzyła) prawdę mówię.
Płacz przerwał jej gorączkową mowę.
— Dziś — dodała — miłosierna księżna rozpędziła strach mój, odmienioną jestem, spokoju pragnę i spoczynku — chcę pokutować, lecz błagam was, niech krew niewinna nie spada na mnie!!..
Mistrz Adalbert uśmiechnął się, głową potrząsając. Gerwart patrzał nań chcąc odgadnąć jakie ta mowa czyniła wrażenie.
Herman w ciemnym kącie, niecierpliwemi kroki, oburzony się przechadzał.
Bianka zwolna poklękła, krzyż podnosząc do góry.
— Przysięgam! — powtórzyła. — Głos jej słabnął, chyliła się w tył, gdy siostra Anna pospieszyła chwycić ją na ręce omdlałą.
Gerwart ruszył się był, jakby go litość zdjęła, lecz surowy wzrok Adalberta, na miejscu go zatrzymał.
Potrzeba było wynieść omdlałą. Silna dziwnie, mimo wychudzenia, siostra Anna ujęła ją w pół i dźwignęła głowie dając na ramieniu swem spoczywać, Herman otworzył drzwi i widok trupio bladej sieroty znikł im z oczów.
Milczenie panowało dość długo. Adalbert przesuwał księgi, machinalnie zabawiając się niemi. Gerwart patrzał nań czekając i nie śmiejąc się odezwać.
Herman od drzwi powróciwszy stanął w drugim końcu stołu, twarz mu wykrzywiało zburzenie jakiego doznał...
— Niewiasta niespełna rozumu — zawyrokował sędzia — pamięci niema i tworzy sobie baśń ze strachu krwi, której każda niewiasta się lęka, więcej bodaj niż grzechu.
— Lecz przysięga? — zapytał młodszy — ważyłaby się na krzywoprzysięztwo?
— Sama nie wiedząc o niem — bo widocznie pamięć ją odbiegła — odparł sędzia. — Opowiadanie jej nie zgadza się z wypróbowanemi i dowiedzionemi wypadkami.
Podsędzia przeczyć się nie ośmielił.
Posiedzenie zdawało się skończone, a było tylko przygotowaniem do uroczystego sądu, który się miał odbyć nazajutrz... Adalbert nakrył głowę i wstał, ruszył się Herman, Gerwart wahał i zdawał czegoś pragnąć jeszcze.
— Ja w tej sprawie — odezwał się do nauczyciela — jestem tylko ciekawym mądrości twej uczniem, mistrzu którego jak Gossiusa można zwać „Copia legum“ pozwólcie mi się oświecać i uczyć. Nie zabronicie mi abym w więzieniu obwinionego widział dziś nim na sąd stanie?
Adalbert trochę pochlebstwem ujęty, stanął namarszczony i zamyślony. Herman widoczne ukazał nieukontentowanie.
— Uczyć się chwalebna — rzekł zapytany — badać obwinionych nie zdrożna. Możecie pójść, lecz spożytkujcież bytność waszą dwoiście a skłońcie występnego do skruchy. Niech zezna co uczynił, niech nie zapiera czarów i napojów jakich użył, niech opłakuje i spowiada się...
Nisko pokłonił się dziękując Gerwart i ruszył nie oglądając na Hermana, który w izbie pozostał.
Po wyjściu jego, Adalbertus na drzwi wskazując, szepnął do prolokutora:
— Nadziei wielkich młodzian, ale dojrzałości potrzebuje i hartu!
— Miękki jest — mruknął Herman — a kto nożem być musi, ten ostrym i rzezącym być powinien.
Szybkim krokiem korzystając z dozwolenia, Gerwart się spuścił z wązkich wschodków, ku na pół pod ziemią znajdującemu się więzieniu. U drzwi jego dębowych, drzemał klucznik, stary człek grubych rąk i nóg, ponurej twarzy, której skórę wiek pogarbił i stwardnił.
Znał on swą zwierzchność i na widok podsędziego, podjął się zwolna z pieńka na którym siedział. Gerwart na drzwi mu ukazał. Jął natychmiast drąg, którego koniec w mur był wpuszczony i odpierać go zaczął. Ciężkie drzwi skrzypnęły na zawiasach, podsędzia wszedł...
W sklepionej niskiej izbie było ciemno... musiał się u progu wstrzymać, lękając w ciemności na więźnia natrącić.
Stróż tymczasem do bocznej izby, w której inni pachołkowie siedzieli, poszedł po drzazgę, i zapaloną przyniósłszy w szczelinę na nią przeznaczoną w mur zatknął. Wyszedł.
Na posłaniu słomianem postrzegł Gerwart skrępowanego z rękami w tył związanemi starca, który gwałtownie się rzucić chciał aby uniknąć jego wzroku, lecz nogi i ręce zdrętwiałe od powrozów, siłę mu odjęły...
Gerwart stanął nad nim w pewnem oddaleniu i pozdrowił go swym językiem. Oczy Mszczuja zabłysły, nie odpowiedział nic.
Głosowi swemu podsędzia starał się nadać wyraz łagodny, zagadał raz i drugi, lecz stary milczał uparcie.
Domyślając się że przyczyną milczenia mógł być język — Gerwart, który pilno się uczył mowy miejscowej, przemówił doń po polsku.
— Przychodzę do was nie ze złą wolą, — rzekł, — ani bym was dręczył i pastwił się, prowadzi mnie miłosierdzie. — Małym człekiem jestem, pod-sędzią, ale i ja mógłbym coś uczynić, gdybym wiedział co jest do czynienia.
Mszczuj słuchał uważnie, zlekka westchnął — nie mówił nic.
— Macieli co na obronę? mówcie mi. — Niewiasta która była przyczyną nieszczęścia tego, zeznała przed nami i poprzysięgła że sama winną była, lecz jej świadectwo wagi nie ma.
Słysząc te słowa Mszczuj się poruszył nieco.
— Tyś Niemiec? — mruknął.
— Człowiek jestem — odparł Gerwart.
— Człowiek? — szydersko zapytał stary... i zamilkł.
— Ratujcież się jeśli można, — dodał podsędzia...
Czekał na odpowiedź...
— Nie można, nie można! — wyrwało się Mszczujowi, jak mimo jego woli. — Niemcy jesteście wszyscy sprzysięgli na nas — bijcież i zabijajcie gdyśmy w mocy waszej — abyście prędzej kraj posiedli. Słowem się nie obronić od was, a ręceście mi związali.
— Poco sąd? — ciągnął dalej z goryczą — na co tu sędziowie, zawołajcie oprawcę i każcie zdjąć z karku głowę. Napijecie się krwi naszej, odejdzie wam na czas jej pragnienie...
Słowy temi nie zrażając się młody podsędzia nie poruszył się z miejsca — czekał aby ochłonął stary.
— Nie obwiniajcie nas ale los wasz a zrządzenie Boże osobliwe, którego ciosy niezbadane są — rzekł zwolna. — Sami przyznać musicie iż przeciwko wam mówi wszystko, a za wami jedna ta niewiasta, której słabemu umysłowi wiara daną być nie może...
Mszczuj rozśmiał się.
— Zetnijcież mi łeb — odezwał się porywczo. — O jedną, proszę, przyślijcie mi przed śmiercią kapłana naszego, boć ich tu jeszcze znajdzie się kilku...
Duszy mej gubić prawa nie macie, pójdzie ona świadczyć o sprawiedliwości waszej i wołać o pomstę. Krwią moją Bóg się może poruszy...
— Lecz czemuż bronić się nie chcecie? — zawołał Gerwart.
— Bo obrona na nic... — zawołał Mszczuj. — Czują Niemcy żem ich wróg, muszą mi życie odjąć...
Zamilkł nagle.
— Mnie nie oskarżajcie — począł podsędzia łagodnie. — Bóg mi świadek żem tu przyszedł w myśli ratunek mając...
Uderzył się w piersi...
— Inna chyba w tobie płynie krew — odezwał się Mszczuj, — choć was Niemcy za swego ochrzcili, ja nie wierzę aby który z was miał dla obcego serce... Macie je pewnie dla swoich, z nami wojna wieczna, bo nam ziemia dwojgu za ciasna.
— Mówcie co macie na swą obronę — przerwał żywo Gerwart — ja długo trwać tu nie mogę..
— Nic nie rzekę — zamruczał uparty stary. — Chcecie więc abym niewiastę słabą obwiniał, którą strach uczynił na pół szaloną?? Cóż z tego że mi ona sama zaszła drogę za bramą miasta, ludzie to moi widzieli — alem winien żem na koń ją wsadzić kazał.
Nagle przerwał Mszczuj.
— Księdza mi przyślijcie, więcej nie chcę...
W tem coś mu w myśl przyszło, pewnie tych dwie istót niewinnych, które w domu zostawił i oczy mu się zwilżyły, blask łuczywa zaświecił we łzach...
Gerwart stał pogrążony w zadumie, — szelest jakiś jakby spadającego czegoś na ziemię dał się słyszeć.
— Bóg wielki! — westchnął podsędzia — pochylił głowę — i powoli patrząc na podłogę w jedno miejsce wyszedł za drzwi, które się natychmiast za nim zamknęły...



Przy świetle dopalającej się wewnątrz drzazgi smolnej Mszczuj dostrzegł w tem miejscu, kędy stał Gerwart, upuszczony na ziemię nóż...
Chciwie wlepił weń oczy...
Waligóra miał siłę olbrzymią. — Jakaś nadzieja nieokreślona, dziwna, wstrzęsła nim całym. Z wysiłkiem niezmiernym począł się posuwać na barłogu, usiłując dosiądz tego błyszczącego narzędzia. Pot mu wystąpił na czoło kroplisty...
Łuczywo zgasło, kilka jego węgli czerwieniejących dogorywało na podłodze... Twarzą ległszy na ziemi, czołgał się starzec aż pochwycił w zęby żelazo...
Zsunął je potem za siebie, na plecy i pełznąc znowu, usiłował dosięgnąć rękami...
Skrępowane, zaledwie dłonie miały wolne...
Naostatek chłodne dotknięcie żelaza poczuł w palcach i ujął je... Zdrętwiałe dłonie z trudnością się poruszały... lecz wola spotęgowana do czynienia cudów, wróciła im siłę... Najbliższy z powrozów Mszczuj powoli rzezać zaczął...
Po długiej pracy powolnej sznur pękł i część więzów cisnąć przestała, ręce wolniejsze się uczuły...
Waligóra podniósł się, szarpnął postronki i potargał je w kawałki.
Chwila jeszcze a nóż poprzecinał na nogach sznury... Chcąc się podnieść całkiem uczuł dopiero że długie skrępowanie obezwładniło go. Potrzebował wyciągnąć stawy, rozgiąć kości w których ból czuł niezmierny. Lecz cóż znaczy ból gdy świta nadzieja swobody...?
Waligóra dźwignął się, otrząsł jak niedźwiedź, czuł że odzyskiwał dawną siłę.
Była noc — mógł być wolnym. Zdało mu się że już nim jest... Ostrożnie powlókł się ku oknu, wysoko w ścianie umieszczonemu. Teraz dlań nie było niepodobieństwa, wszystko się zdawało możliwem... Dosięgnięcie okna było fraszką, pochwycił kamienie opasujące je i podniósł się ku niemu. Żelazna krata tkwiła w mur głęboko wpuszczona.
Jedną ręką trzymając się, drugą Waligóra chwycił w pośrodku kratę, mocować zaczął i uczuł że się poruszała. Kamień jeden spadł mu na pierś i potoczył się na ziemię.
Raz i drugi Mszczuj wstrząsł pręty żelaznemi, które się pogięły, i część ich wydobyła z muru... Chwyciwszy ją, jak ząb ze szczęki, dobył kratę... Okno stało powyszczerbiane... otwarte... Było dosyć obszerne aby się niem gdzieś wydobyć można...
Wśród tych nadludzkich wysiłków, Mszczuj zamiast się czuć osłabłym, nabierał siły tej olbrzymiej, jaką miał niegdyś.
Wracała mu nadzieja.
Nie rzucając z ręki żelaznej kraty, która mogła służyć jak oręż do obrony, Waligóra wsunął się w okno, przewalił za nie i muru chwytając, którego kamienie pod jego palcami się poruszały, wydobył się z więzienia cały...
Okno było nad samą ziemią umieszczone..., dotknął jej nogami — tchnął całą piersią. Obejrzał się dokoła. Na tle ciemnej nocy, mury ciemniejsze jeszcze sterczały zewsząd... lecz ludzi i straży nie było... Podwórze w którem się znalazł, zamknięte, puste, zawalone gruzami i śmieciem — nie miało wyjścia, lub noc go dostrzedz nie dozwalała... Poszedł więc rękami macając mury, szukać furty...
Mur z polnego kamienia wynosił się wysoko, drapać się do wierzchołka mógł tylko zmuszony. Wrota żadne dlań nie były straszne, był pewien że je teraz strzaska i wyłamie...
Od pierwszej połaci muru począwszy wlókł się dysząc, a rękami okrwawionemi mury badając... Omal krzyk nie wyrwał mu się z piersi gdy drzwi uczuł pod palcami. Nie potrzebowały one wysiłku i łamania, bo drąg je zamykał ze środka. Podnieść go tylko musiał i odrzucić aby się znaleść za murami... może już na swobodzie!!
Z pośpiechem obalił tę ostatnią przeszkodę. Za wrotkami wał spadał stromo w głęboki przekop zamkowy, w który Waligóra się spuścił. Stała w nim zgniła woda po kolana..., dalej już ciągnęło się błoto i łąka. Noc nie dozwalała widzieć nic, oprócz tego co pod stopami. Wśród ciszy wielkiej przerywanej w dali wołaniem stróżów miejskich, pilne ucho Waligóry pochwyciło odległe rżenie koni.
Nie mogły się one paść na wyschłej już i beztrawnej łące... lecz — obozował ktoś może pod murami, przybywszy po bram zamknięciu.
Waligóra począł iść nasłuchując i rozpatrując się. — Oczy jego oswajały się z ciemnością, instynkt stary człowieka co w polach i lasach spędził pół wieku, powracał spotęgowany jasnowidzeniem... W dali już czerniała mu kupka koni do wozów poprzywiązywana.
Ludzie spali w nich.
Zbliżając się Mszczuj nie spieszył z porwaniem tej łatwej zdobyczy, starał się rozeznać który z tych koni poniesie go najdzielniej i nie da się drugim wyścignąć.
Lecz w wyborze nocnym, los i szczęście stanowić musiały.
W chwili gdy podchodził już do wozów, doszła go wrzawa na grodzie... Ludzie około murów biegali i krzyczeli... Odkryto jego ucieczkę...
Za grzywę porwawszy pierwszego z brzegu, Mszczuj skoczył mu na grzbiet i powróz którym był przywiązany zerwał jak nitkę... Nie potrzebował uzdy ani wodzów, nawykł był dawniej dzikie konie nogami ścisnąwszy, pięścią kierować.
Budzili się ludzie na wozach, gdy Mszczuj już pędził czwałem sam nie wiedząc dokąd, byle precz, precz jak najdalej od tego miasta... Dobiedz do lasu było ocaleniem...
Zdala błyskały już i światła u murów i otwartej furty, odzywały się rogi, tentent słychać było zdala... Mszczuj gnał zdyszanego konia, na lasy!

KONIEC DRUGIEGO TOMU.






  1. Wyrażenie ówczesne. — (P. A.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.