<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Wesele Prometeusza
Pochodzenie Herkules nowożytny i inne wesołe rzeczy
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WESELE PROMETEUSZA

Wśród niewielkiej cząstki ludzkości, ktora zna imię Prometeusza i wie, kim on był za młodu, powszechnem prawie jest mniemanie, iż ten wykradacz ognia niebieskiego przykutym był z woli bogów do skał na Kaukazie.
Nikt jednak dowodu na to nie przytoczył. Nikt też nie widział onej skały, do której był rzekomo przykuty, ani nawet ogniwa z łańcucha, krępującego jego boskie członki. Rzecz się sprowadza, jak każde podanie, tradycją poparte jeno, do wątpienia: Mógł być przykuty tam, albo też gdzieindziej.
Wiele zaś przemawia za tem, iż Prometeusz przykutym był w Tatrach — do Gewontu.
Tu bowiem wszystko się działo. Z Tatr Pan Bóg na świat swój patrzał zaraz, po stworzeniu i cudował się sam sobie, że go tak pięknie uzdajał — tu stworzył naszych rodziców, Adama i Ewę — tu był ów Raj, o którym do dziś tyle gadek chodzi — tu się Paniezus urodził, naski i żydowski... Tak prawił stary Sabała, gazda świadomy rzeczy, wiarogodny.
A i z bogami coś Grecy pocyganili — wiadomo, handlerski naród. Bo gdy na Olimp Spółka berlińska wnet tramwaj wyprowadzi, iżby cały świat mógł widzieć dowodnie, że tam pustka — tu w Tatrach, wiemy, są siedliska bogów niedostępne dla najbardziej zwarjowanych turystów. Tu też podziśdzień boginki się plączą: — stary kościelny (już nieboszczyk) móglby był przysiąc, iż widzial ją na własne oczy, jak prała chusty w potoku, piersi zarzuciwszy sobie na ramiona... No, nie dziwota — postarzeć musiały się setnie — tyle wieków...
I wreszcie fakt znamienny. Któryś z raubszyców, Krzeptowski czy Gąsienica, zastrzelil nad Krzywaniem Sępa... Wiadomo, w Tatrach Sępów niema. Mógł być tylko jeden, który wyjadał serce Prometeuszowi — I ów sęp, wypchany, znajduje się dziś w Muzeum Tatrzańskiem, co każdy może na swoje oczy sprawdzić.

A jeśli te dowody jeszcze nie wystarczające, niechże je poprze poniższa opowieść, której prawdziwości nikt chyba z ludzi, cokolwiek znających się na prometeizmie, nie zdoła letko zaprzeczyć.
I.

Pewnego odwieczora szła doliną Strążyską panna Irys z Warszawy...
Imię to sama sobie nadała z uwielbienia dla poezji, w której podówczas panowały irysy, orchideje, nenufary i inne kwiaty z wyspy Ceylon. Papa jej wprawdzie, jako kupiec, tylko kawę stamtąd sprowadzał, lecz — panna Irys wykwitła, można rzec, ponad prozę życia i do poezji egzotycznej czuła wielki pociąg. Czuła też pociąg do poetów. Lecz „prawdziwego“ poety, o jakim marzyła, dotąd niestety nie spotkała w życiu. Więc melancholją cała byla przesiąknięta i mówiła smętnie, że umrze na suchoty. A że znów papa tem się gryzł i żółkniał, jeździła co rok do Zakopanego.
Zatem pewnego odwieczora szła doliną Strążysk i myślątkami smętnemi bawiła się, jak paciorkami różańca. Szła w głąb doliny bez zamierzonego celu i zwolna zbliżała się ku Gewontowi.
Z obu stron drogi wydźwigiwały się z czarnej omroczy smreków potworne skalne postacie. Stały w ruchach zakrzeplych groźne, wyniosłe, zasępione. Słońce, zapadające za wierchy, rdzawiło je odblaskiem, rzeźbiąc wyraziście ich martwe, zastygłe rysy.
Nie widziała tego wszystkiego panna Irys, paciorkami myśli swych zajęta. Choć owszem lubiła góry: jako piękna dekorację do swej melancholijnej postaci. I lubiła też sama zapuszczać się w doliny znajome; czuła się tam jakoby na scenie wobec niewidzialnej widowni. Zżyła się tak już z rolą swoją, że i myśli układała odpowiednio do oczu, twarzy, całej swej irylsowej łodygi.
Idac, myślała o tem, jakie to życie jest nudne — jacy to ludzie niewdzięczni — jaki to — ten pan, co w pensjonie przy stole naprzeciw siada, jest zarozumiały jak w tem Zakopanem pusto — jak jej w tym kapeluszu musi być do twarzy — i jaka szkoda, że nikt jej teraz, tak nieszczęśliwej, nie widzi.
Zbliżała się właśnie do ściany Gewosntu. Podniosła oczy wilgotne... i z gardziołka jej wyrwało się zdziwienia, zachwytu pełne:
— Ach!
— I ciszej już, radośnie rzekła:
— Prometeusz!
A Prometeusz, który właśnie ziewał, przyciął zęby i stropił się niepomiernie.
— Ależ... pan przykuły! — zawołała z prawdziwem współczuciem.
— Nie... ja... właściwie... — jąkał Prometeusz. — To jest... łańcuchy rdza przegryzła...
— Więc pan związany? Biedny... Ja pana uwolnię! — rzekła rezolutnie i szybko, nim Prometeusz się opatrzył, poczęła rozplątywać więzy.
Powrozy były od deszczów stwardniałe, więc ząbkami sobie pomagała i mówiła przytem w podnieceniu:
— Ale to pan musiał cierpieć strasznie!... I nikogo pan nie miał... Tak sam... w tej pustce...
— Miałem... Sępa — szepnął oszołomiony Prometeusz.
— I to jeszcze do tego! Ach!...
Podjęła rękę jego z więzów uwolnioną i szybko pocałowała.
Prometeusz wyrwał dłoń, strwożony.
— Niech pan nie broni... To nie dla pana, tylko dla jego bólu... — mówiła z przejęciem szczerem. Resztę więzów Prometeusz, zawstydzony jej dobrocią, sam wolną ręką pomógł już rozplątać i wkrótce stanął, uwolniony. Ukłonił się niezgrabnie w podzięce — i poszli razem na dół doliną Strążyską.
Panna Irys teraz z ciekawością rzucała nieznaczne, szparkowe wejrzenia na postępującego obok niej Prometeusza. Zauważyła, że rysy ma ładne, jeno schudł nieborak strasznie. Przytem ten ubiór niemodny... Ale to się da naprawić — pomyślała w duchu. — Zresztą wcale... wcale... — Czemu.pan taki milczący?
— Ja? — wyjąknął, strwożony. — Myślę, jaka pani dobra...
Panna Irys zarumieniła się zlekka, zadowolona.
— Oh, nie mówmy o tem, proszę... Niech mi pan wierzy, że dla każdego uczyniłabym tosamo. Nie mogę patrzeć na cierpienia...
— Kiedy ja... właściwie... — jąkał Prometeusz i w myśli dokończył, rozumiejąc, iż glośno wyrzekł. W.samotności długiej nie odróżniał już myśli od mowy.
I dalej postępowali w milczeniu. Panna Irys wysilała swój umysł, iżby powiedzieć coś bardzo głębokiego, coby Prometeusza zachwyciło, ale napróżno mozolila główkę — nic nie mogła umyślić. To ja zaś niepokoiło, a wreszcie i gniewało, iż on szedł obok niej, a zdawał się czem inszem mieć głowę zajętą.
— Spocznijmy chwilkę — rzekła, siadając na jednym z głazów, które walały się w piargu koło drogi.
Prometeusz posłusznie usiadł obok.
— Jak tu pięknie! — szepnęła po chwili, zatopiona, zda się, cała w zachwytnem zamyśleniu.
— Tak — odszepnąl grzecznie Prometeusz.
— Ach, jak ja kocham piękno! — mówiła glosem melodyjnym. — Nic poza tem na świecie mię
nie zajmuje. A zwłaszcza góry... Ach, wiecznie chciałabym tu mieszkać!
Spojrzała przymglonym wzrokiem na Prometeusza i zauważyła w jego oczach zdziwienie wdzięczne i zachwyt. Więc tembardziej zatopiła się w zadumie i, jakby przez sen zachwytny, mówiła:
— Co za rozkosz tak bujać, jak orly ponad wierchami... zdaleka od gwaru ziemskiego, od ludzi... i żyć tylko wśród piękna, które nas otacza...
Przez mgłę dojrzała w oczach jego już tylko zachwyt szczery. Tlumiąc zadowolenie serca, spytała tęskno: — Pan tam, mimo tych cierpień, musiał być szczęśliwy...
I popatrzała mu w oczy.
,— Tak... czasem — odrzekł spłoniony Prometeusz. — To jest... śniłem o szczęściu...
— Tak patrzeć z wysokości na cały świat... na ludzi...
— Właściwie, to...
Namyślał się, niezwykniony do słów, jak uprzystępnić swoje skromne wnętrze przed tą piękną, poetyczną duszą.
— Właściwie wszystko, co... myślałem, odnosiło się do ludzi... Nie mogłem o nich zapomnieć, mimo... sępa. A może właśnie... przez niego. Przyznam się pani... chciałem się przemóc, zdusić ten ogień święty... Lecz ogień nieśmiertelny. Sain dłońmi swemi wyniosłem go z Olimpu...
— Ach! słyszałam — rzekła z podziwem panna Irys. — Wiele o panu pisali... I przyznam się panu szczerze, że czasem te pochwały zdawały się mi przesadne. Ale jak pana poznałam...
— Cóż ja... zaprawdę nie zasłużyłem — jąkał, wzruszony. Po chwili jął się znów spowiadać. — A drugą myślą, która mię nie opuszczała, to sęp... Z początku złorzeczyłem bogom i myślałem o nim ze strachem... później z goryczą... a potem z pewną sympatją... a nawet, przyznam się, tęskniłem za nim...
— Ach, ja pana rozumiem... — szepnęła ze współczuciem.
— Gdy go długo nie było widać, wzywałem go. Nie dziw — karmił się moją krwią serdeczna. Byliśmy niejako krewni.
— A ta rana... Pokaż mi pan tę ranę! Odkryj się, jak przed siostrą.
— Niech pani przebaczy, nie mogę teraz... może później...
Milczeli oboje czas jakiś.
Prometeusz, wzruszony jeszcze, począł: — Co najboleśniej rani, to właśnie jest drogiem... drogo przez ból kupionem, przez ten ogień. Sto kar niechby podobnych... skradłhym jeszcze! Miłość przemienia.
— Och, miłość!... — szepnęła marzaco panna Irys.
— Nieraz, gdy noce czarne przyszły i, jak daleko okiem sięgnąć — a ze sępiej swej wyżyny przebiegać mogłem obszar wielki — nigdzie światełka... Wówczas rozpalała się rana mego serca i, jak ognisko rubinowe, świeciła w pustce zmroczniałej. Czułem się latarnia zbawczą dla pielgrzymów, zawieszoną u wysokiej skały.
Stał się wielce wymownym, aż panna Irys z nieukrywaną radością przerwała:
— Ja czułam, że pan musi być poetą! Prawda, że zgadlam?
— Niestety — odrzekł, stropiony — nie pisałem wierszy. Mogłem tylko śpiewać pieśni o swoim... sępie.
— Właśnie, o sępie. Ja to gdzieś nawet czytałam. Pan jest prawdziwy poeta!
— Oh, pani — bąknął zawstydzony Prometeusz.
I znowu milczeli chwilę.
— Jak to dziwnie los kieruje... — rozpoczęła tym razem panna Irys. — Zawsze lubiłam chodzić w tę dolinę. Jakby przeczucie jakieś mię tu wiodło. A dziś tom szła jak we śnie, jakąś siłą tajemniczą pchana... i coś mię ciągnęło w głąb... ażem spotkała pana.
— To dziwne... — rzekł podobnie wzruszony Prometeusz — bo i ja... jakbym się pani spodziewał. Nieraz patrzyłem tęsknemi oczyma nadół... a widziałem cię w myślach... Pani mi już oddawna znajoma.
Spuściła rzęśnie powiek i patrzyła ku ziemi na nos wysuniętego bucika, oczekując dalszych wynurzeń. Lecz Prometeusz zająknął się, jak student przy pierwszych oświadczynach, i przerwał, zakłopotany. Wtedy panna Irys, jakby nagle zbudzona z zadumy, podniosła się z westchnieniem z kamienia.
— Już wieczór!... Co tam w domu powiedzą! Musi mię pan odprowadzić.
Skłonił się w milczeniu — i poszli wespół otwartą doliną.
— Jakiż pan małomówny! — rzekła panna Irys niejako z wyrzutem, gdy uszli spory kęs drogi, nic nie mówiąc.
— Przepraszam... odwykłem od towarzystwa... zdziczałem — sprawiał się, jąkając znowu, Prometeusz.
— My pana oswoimy! — szepnęła ciepło i wejrzała nań bokiem litośnie, uśmiechając się do serca swego.
Właśnie wychodzili z doliny na przestrzeń rozwartą.
Prometeusz zatrzymał się nagle, popatrzał z trwogą przed siebie, a potem zwrócił spojrzenie w dolinę, długie, ociągające się i jakby wyczekujące.
— Co panu? — z przestrachem spytała.
— Nic... mój sęp...
Panna Irys żachnęła się niecierpliwie, lecz, nie okazując głosem irytacji, rzekla z przyjazną perswazją:
— Niechże się pan już nim nie trapi! Dość się pana nagryzł! Kto widział tak się poddawać... I to Prometeusz!... No, nie smęcić się! — dodala cieplej i ujęła jego ramię.
Niepokój gasł w jego oczach i nikło jego osępienie pod ciepłem jej słów serdecznych. Bezwolnie postępował obok wśród mroczniejącej już równiny.
— Niechże mi pan da rękę... Tak tu dziko...
Spełnił rozkaz posłusznie.
— A więc ten sęp wciąż pana straszy... Brzydkie ptaszysko! Doprawdy, jestem zazdrosna. Ani jednej uwagi dla mnie. Cała myśl tam — przy Gewoncie... Nie, tego nie zniosę! — mówila w naiwnem zadąsaniu. — Sępa każę zastrzelić...
— O!
— Tak, z zazdrości, zapowiadam... A potem weżmiemy się do pana Prometeusza!... Ranę wyleczymy... smutkowi nie damy przystępu...
— Zatem nowe więzy? — rzekł żartobliwie.
— Jedwabne... Trudniejsze do przerwania...

— O bogowie! Niezmienne są wasze wyroki...
II.

— Kochasz?
— Kocham!
— Powtórz jeszcze...
— A więc: kocham! kocham! kocham!...
— Mój złoty...
— Iry moja...
Siedzieli na ławeczce, splecionej z białych palików brzozowych — w parku. Dokoła nich i w nich jaśniało słoneczne rano. Byli od paru niedziel zaręczeni.
Długo opierał się temu ojciec panny, nie chcąc mieć, jako kupiec solidny, za zięcia człowieka o zgoła niepewnej przeszłości, bez stałego miejsca zamieszkania.
— Nieznane nazwisko...
— Ależ tanku! Cały świat mówi o nim...
— Coś słyszałem, ale...
— Jakby to papie powiedzieć... On zeksproprjował ogień, na który Olimp miał monopol!
— Sprawa nieczysta, znaczy się...
— Ale-ż najczystsza w świecie!
Nie dawał się przekonać. Dopiero, gdy panna Irys, zużywszy przy pomocy ciotek wszystkie sposoby, sposobiki, oświadczyła, że umrze, rad nierad musiał się zgodzić; nie wcześniej jednak przyzwolił na zaręczyny, aż Prometeuszowi za jego staraniem przyobiecano posadę w banku.
Teraz wolno im było publicznie okazywać sobie milość, całować się, pieścić spojrzeniami, chodzić we dwój do teatrów, jak i do kwietnych od strojnych kapeluszy parków.
Prometeusz nie z odpowiednią ochotą to czynił. Miał jeszcze jakieś onieśmielenie przed ludźmi, pozostałe z pustelniczego okresu, i nowo rodzącą się, w miejsce dawnej, bezkrytycznej a stanowczo zamierającej, do ludzi milości, jakąś niejasną niechęć do nich, gdy się im przyzierał zbliska. Lecz panna Irys gwałtownie pragnęła ukazywać się z nim razem na oczach ciekawości ludzkiej. — niech widzą, niech żółknieją z zazdrości przyjaciółki, że Prometeusz jest jej narzeczonym. Z niemałym bowiem trudem do tego wreszcie zdążyła.
Siedzieli więc obok siebie na Ławeczce, osłonionej krzewami bzu, i obyczajem narzeczonych darzyli się uśmiechami i jasnością ócz rozszcześliwionych. — Jakiś ty śliczny! — wyszeptała w uniesieniu, spodziewając się dla siebie conajmniej podwójnych zachwytów.
Lecz Prometeusz nie douczył się jeszcze podręcznika dla narzeczonych, gdzie na końcu są odpowiednie rozmówki. Posiadał dotąd w tej kwestji elementarną tylko wiedzę. Zatem milczał, uśmiechając się grzecznie w podzięce, a przytem nie zauważył, jakoby w słowach przesadzała.
Istotnie, w modnem ubraniu, o zaokrąglonem już i zaróżowionem nieco obliczu, gdy, przechodząc ulicą, przezierał się w szybach, widział, że nie wyglada gorzej od pięknego z najdroższego bazaru subjekta.
— Mój Promuśl... szepnęła, pieszcząc oczami jego wyładniałą głowę.
Prometeuszowi niemiłe zabrzmiało w uszach to zdrobniale urobione imię. Uczuł pewien wstyd i jakoby zawinienie pewne wobec... sępa.
Spoważniał i myślą przeniósł się do swoich gór. Gdzie on też teraz?... Pewnie z tęsknotą krąży ponad skałą — a skała pusta... Zmęczony kołowaniem, siada na cyplu skalnym i głodny wzrok puszcza wdół po wancie, gdzie tkwi jeszcze rdzą przegryzione ogniwo...
— Gdzież tak daleko patrzysz? — zagadnęła go Irys, nachylając się przed jego oczy.
Popatrzył poważnie na nią, jakby nie słyszał pytania.
— Cóż tobie? — rzekła już zaniepokojona. — Patrzysz na mnie, a nie widzisz mnie. Obudź-że się!
— Wydaje mi się, jakobym był zbiegiem...rzekł powoli.
— Nie rozumiem cię.
— Tak, tak...
— Żeś się wyrwał z tych więzów?...
— Czym powinien był...
— Ależ rzecz prosta. Czyś nie cierpiał? Któż dobrowolnie chciałby mękę znosić? I za co? Za jakie grzechy? Masz się też jeszcze czem trapić!
— Zapewne... tak... cierpiałem... lecz...
— O cóż ci idzie?
— Słuchaj, Iry... Chociaż — cóż mówić...
— Ależ mów! proszę...
— Czy ty nie będziesz mieć nic przeciwko temu... to jest... nie tak...
— No mów-że! drogi...
— Czy ty zrozumiesz mnie, jeżeli...
— Całem sercem będę chciala...
— Jeżeli czasem wrócę Gdybyś ty wiedziała, jakie:tam mialem sny!... z Gewontu...
— Ależ drogi! — najchętniej! — sama pójdę z tobą... Wiesz przecie, jak ja kocham góry. Ach! Zakopane! Nienawidzę miasta. Będziemy chodzić razem w to miejsce... pamiętasz? Będziemy sobie przypominać. Będziesz mi opowiadał o swoich tam snach — i o tym... sępie. Gdybyś wiedział, jak ja go nienawidzę...
— Iry!
— Nienawidzę go za to, żeś tyle przez niego cierpiał...
— Kiedy on mi drogim... był.
— Cóż cię teraz obchodzi? Nie myśl o tem. Nie wracaj. Myślałam, żeś się już naz na zawsze pozbył tej myśli dręczącej... Że jak będziesz miał mnie... Chyba, że się nie czujesz szczęśliwym...
— Iry...
— Bo pocóż wracałbyś do tego, co cię żarło.
— To jest rzecz... widzisz, trudno wytłomaczyć... Coś każe dawać się w ofierze... jakaś odpowiedzialność wobec trybunału, który jest jakoby wewnątrz nas — i sądzi... Nigdzie ucieczki od tych sądzących oczu...
— Ucieknij, schroń się ku mnie...
— Tak... gdy w twoje jasne oczy patrzę, tracę ten wzrok sądzący... Lecz wstaje znów niepokój we mnie, jakby jakoweś zawinienie...
— To nerwy, wierz mi, to tylko nerwy. Zżarła cię ta męka, ten... ten... sęp!
— I wiesz... Hm, spowiadam się tobie, jak duszy swej...
— Twoja! — rzekła ciepło, przytulając się wdzięcznie ku niemu.
— Jest jeszcze jedno, co mię niepokoi... Nie czuję już w sobie tego żaru — od ognia, który bogom wydarłem...
— To ten ogień, co z Olimpu?...
— Tak — miałem go w sercu...
— Toż to piekło!
— Piekło i raj... Wszak to ogień boski. Trwożę się, żeby nie zgasł...
— Nie zgaśnie, jak ci o to chodzi...
— Na pustce rozżarza się, jakoby od wiatru, a pośród ludzi przygasa, a przecie ja go dla ludzi...
— Co cię ludzie obchodzą?
— Teraz mniej... I to mię również niepokoi.
— Ach te niepokoje wieczne?... Zabij je w sobie, zniszcz, odpędź — nie daj do serca przystępu...
— Hm... — tak powinien mówić mój wróg.
— No nie! Ja tak tylko... Nie myślałam wcale... Promuś!
Zesmutniał i zwiesił głowę (Dlaczego znowu „Promuś“?)
— Mówiłam ci przecież, że chętnie pójdę z tobą — tam i wszędzie, gdzie zechcesz. Ale jeżeli miałabym ci być kulą u nogi, wolałabym... wolałabym...
— No, Iryś... cóż znowu... skądże to przypuszczenie?... Łzy? Na Boga, lry... bo zcałuję.
— Ja tak góry kocham (przez ciebie), a ty mi ciągle wyrzucasz...
— Nic nie wyrzucam.
— Z ludźmi pozrywałam (dla ciebie) i u nikogo nie bywam...
Prometeusz zdziwił się tym jej słowom, zastanowił się nieco, lecz wnet wątpienie jego się rozwiało, gdy pomyślał: „Musi tak być zaiste, skoro tak mówi. Zapewne już u nikogo nie chce odtąd (ze względu na niego) bywać“. Z wdzięcznością rzekł:
— Dziękuję ci. Nie wymagam przecie, Iry, żebyś ze względu na mnie oddalała się od ludzi. Mój świat — to pustka...
— A czy nie uciekalam od ludzi ku tej pustce, nim cię jeszcze znałam?... Czym nie szła ku tobie naprzeciw?
— Prawda...
— To też i teraz twój świat będzie moim.
— Iry najdroższa!
— Będę z toba włóczyć się jak mgła — po wierchach — ponad urwiska, przepaście...
— Słonko moje!
— Ach Tatry!... Nieraz śniłam, że chodzę z toba po tych turniach, żlebach, krzesanicach, a ty mi opowiadasz o skarbach tam zaklętych, o zbójnikach...
— Kochasz ten świat bajeczny?
— Niewymownie!
— Pójdziemy w ten świat, Iry...
— Tylko, mój drogi, mój złoty, zaraz po ślubie nie wypada. Za blisko. Po ślubie pojedziemy do Włoch. Albo nie. Do Włoch wszyscy jadą. Nawet Stacha z mężem — choć jej ojciec robi tylko w detailu. Gdzieś, gdzie rzadko kto od nas... do Szwecji! albo Norwegji! Ach fiordy! fieldyl Jak ja kocham fieldy! To musi być coś wspaniałego. Dobrze?
— Wszędzie z tobą!...
— Albo wiesz, gdzie? Na Krym. Tam podobno drugi Neapol... cyprysy!... Tylko, że tam znowu — blisko Kaukaz... Wszędzie te wstrętne góry... chciałam powiedzieć: te miejsca, co cię tak... wzruszają. Chociaż ty na Kaukazie nie byłeś? jak mówią...
— Stare dzieje...
— Prawda?
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
— Drogi powiedz mi co wesołego o tym... sępie.
— ?
— Musiało zabawnie wyglądać, jak tak zlatytywał... i karmił się... co?
Prometeusz nagle sposępniał.
— Wiesz... ja go już kazałam zastrzelić.
— Co?!
Uniósł się. Lecz zaraz pomyślał: „Ja sam tylko mogę go zgładzić“.
A ona:
— Możesz mnie zabić za to.
— Iry! — odrzekł już rozpogodzony — mówisz jak dziecko...
— Bo ja... wszystko dla ciebie!
— Znowu łzy?... Iryś?
Całowal ręce jej, włosy, oczy — aż uśmiech na ustach jej zakwitnął.
— O, widzisz, tak najpiękniej.
Nie gniewasz się już za tego Sępa?
— Nie. Lecz, proszę cię, nie mówmy o nim.
— To ty nie myśl o nim
— Już nie myślę.
— Albo wiesz... Ale nie śmiem cię prosić... Boję się, że znowu cię urażę...
Mów, moje złote, nie urazisz mię...
— Kiedy...
— No proszę...
— Chcialam cię prosić... żebyś napisał wiersz... o tym sępie. Tak, jak to czujesz... i z dedykacją dla mnie...
— Spróbuję... choć trudno będzie...
— Ach, jakżem ci wdzięczna! Dziękuję ci, najdroższy. Będzie prześliczne! Już widzę. Ty sam nie możesz ocenić. Tylko wszystko tam włóż: i Tatry, i burzę, i grzmoty, i to... jak ci serce rani... rozrywa...
Prometeusz z uśmiechem, wstając:
— Wszystko, wszystko napiszę... spróbuję...
— Będzie prześliczne! mówię ci. Mój... poeta!
— Jak ty umiesz pętać...
— Srogie te więzy?
— Rozkoszne.
— Już nie żałujesz tamtych?
— Ani myśli...

— Będziemy szczęśliwi! Promuś!... Będzie nam dobrze, jak nikomu z ludzi! Będziemy mieszkać w lecie na wsi — w zimie w mieście... Mieszkanie urządzimy ślicznie. Sprawimy sobie meble zakopańskie...

Szli razem zwolna „alejami,
Pomiędzy drzewa, cisi, sami,
I padał biały kwiat lipowy“
Na ich marzące, śliczne glowy...

III.

A iż nikto „nie wiedział o żadnej przeszkodzie“, po zapowiedziach formalnych odbył się ślub Prometeusza z panną Irys i zwyczajem wskazane wesele. O tem wydarzeniu, które, jakkolwiek spodziewane, „wstrząsnęło“ przecież „całą Warszawa do głębi“, pisał król reporterów w najpoważniejszym z wesołych dzienników:
„Już wczesnym rankiem, skoro świt zajaśniał, zgromadziły się tłumy ludzi przed kościołem wskutek ogłoszenia o mającej się odbyć uroczystości zaślubin znanej z piękności panny Irys, córki naszego znakomitego obywatela i kupca, ze znanym poetą i urzędnikiem banku... Prometeuszem.
„Właśnie zaświecały się księżyce lamp elektrycznych, gdy poczęły zajeżdżać przed kościół powozy. Wysiadły z nich strojne damy, wszystek kwiat naszej stolicy, a obok nich panowie we frakach o śnieżnie białych gorsach, którzy z rycerską galanterja podtrzymywali je, gdy, jak niebianki z Olimpu, spływały po stopniach powozów na ziemię.
„Tłum cały, który tak rzadko niestety ma poetyczny obraz przed oczyma, podziwiał w wiele mówiącem milczeniu ten czarujący korowód.
„Nagle dreszcz przeszedł wśród tłumu. Przez białe ciągniony rumaki, ukazał się różami ubrany powóz, a w nim, jako zjawisko cudne....panna młoda. — Ona jaśniała jak jutrzenka czysta, a on zaś jak Apollo, w swej pochmurności wyższy ponad tłum śmiertelnych. — Lekko zestąpili na bruk i, otoczeni drużbami, szli do ołtarza wśród szpaleru widzów, a za nimi płynął szmer podziwu.
„Po skończonym obrzędzie wracali taksamo, jeno oczy panny młodej jaśniały szczęściem, jak oświetlone brylanty, a nad czołem pana młodego unosiła się lekka chmurka, zrodzona z poważnej chwili. Organy skocznie grały.
„Poczem wszyscy wsiedli do powozów i pomknęli girlandą weselnego corsa, a tłum nędzny pozostał, długo nie mogąc wyjść z zachwytu i komentując to zdarzenie na różne sposoby.
„Apartamenty weselne, umyślnie na ten cel wynajęte w Grandhotelu, jaśniały rzęsistem światłem. W powodzi świateł, róż, bukietów i powabniejszych od róż pań, zatracała się rzeczywistość, a wstawał obraz bajeczny z Tysiąca i jednej nocy, elektrycznie oświetlony. Jak w czarodziejskim kinematografie, przewijali się goście weselni przez szereg jasnych sal. A jak egzotyczny kwiat między swojskiemi, wyróżniała się między pięknemi druchnami rzadką pięknością i strojem — panna młoda.
„Oto idzie — nie — płynie przez salę i miłosnemi oczyma szuka oblubieńca. Niema go w ciżbie weselnej. On samotności szuka — poeta... „Czym śpiewak dla ludzi....“ Aż znajduje go w bocznym kiosku, marzącego. Oczy ich spotykają się i, szczęściem oszołomione, topią się w sobie... Gdzieś szmerzy fontanna — gdzieś słowik kwiii.
„Z tego snu krótkiego budzi ich muzyka. Sale rozbrzmiewają dźwiękiem — goście kaskada wabną puszczają się w tany — światła drżą... Czar walca. — Następuje wieniec tańców, w których się dusza, jak mówi poeta, obnaża. Wszystko się cieszy, raduje i zapomina o troskach dnia, Czar działa.
„O północy muzyka zamilkła, wezwano do kolacji. W złocistej sali przy stole przybranym w kwiaty zasiedli goście na miejscach, jakoby przeznaczeniem wskazanych: panowie obok pań. Wytresowani lokaje pod genjalnem okiem kierownika roznosili wabiące półmiski. Menu składało się z piętnastu dań. Wśród wykwintnych potraw i drogich pasztetów, nie brakło prawdziwych francuskich trufli, najdroższych win i południowych owoców. Wzruszenie ogarniało zebranych. Lecz prawdziwa zapanowała serdeczność, gdy wniesiono kosze szampana (pierwszej marki). Wznoszono toasty na cześć państwa mlodych i wiwatowano ochoczo. Pan mlody, wzruszony tym wylewem uczuć, odpowiedział w przydłuższej nieco, bardzo poetycznej mowie, i choć niestety zawartych w niej głębokich alluzyj pod adresem nieobecnych nie wszyscy z gości zrozumieli, jednak mowa swoja oryginalnością zrobila wielkie wrażenie. Zapanowała wylewność, właściwa tylko Słowianom — przy dźwiękach skocznej muzyki bawiono się ochoczo do białego dnia. „I ja tam między gośćmi bylem, miód i wino piłem“... (Asfer).
Podobne, choć nie tak poetyczne artykuly ukazały się i w innych gazetach.
Ludzie skeptyczni poczęli jednakże twierdzić, iż nie tak sielankowo — idyllicznie, jak opisywano, zakończyło się owo wesele. Coś przebąkiwano nawet o skandalu. — Poczęto pilnie wyjaśniać, co jeszcze rzecz zaciemniało.
Lecz my (mrugnięcie w stronę czytelnika), którzy znamy Prometeusza z poprzednich dwóch rozdziałów, wiemy, jak się rzecz miała w istocie, i że ludzie, nieprzyzwyczajeni do gestów prometejskich, latwo mogli uważać za skandal, co było w rzeczy naturalnem.
Nam już bez sprawdzań wiadomo, że same niezwyczajne przygotowania do ślubu musiały Prometeusza srodze oszołomić. W tem oszołomieniu stanął przed ołtarzem i mówił słowa przysięgi. Lecz skoro tylko od ołtarza się odwrócił — jakby czar z niego spadł... Sakrament go odmienił. Czuł, że się coś za nim zamknęło — jakaś furtka, która czyjaś dobra ręka oliwa nasmarowała, iżby pocichu się zawarła — i oto znalazł się niespodzianie (tak mu się zdało) na miłem podwórku. Patrzał w zdumieniu dookoła — i wszystko inaczej mu się przedstawiało, niż gdy wchodził. — Zdziczenie jego, niedoszczętnie widać przez zabiegi panny Irys wytępione, w tej sytuacji się ozwało. — Każdy oswojony człowiek patrzałby we drzwi domu, cieszyłby się w sercu na przyjęcie, na miłą, tem ciekawszą, iże nieznana gościnę. A on, jakby w potrzasku, szukał oczyma w płocie dziury, którąby można umknąć. A skoro widział, że niema nijakiej rady, przybrał poważną minę gościa — i z takim wyrazem szedł do kościoła.
W drodze, gdy przejeżdżali przez gwarna ulicę, z hałasu ulicznego doleciały ich okrzyki roznosicieli dzienników:
— Wesele Prometeusza!... Straszne utonięcie w balji!... Katastrofa!...
Prometeusz zasępił się — dowcipni tłómaczyli: przypomniał sobie sępa.
Panna Irys, przytulając się do jego ramienia, szeptała w rozpromienieniu:
— Ach, jakam szczęśliwa!
Zajechali do hotelu. Prometeusz snuł się między gośćmi, znowu dziwnemu oszołomieniu poddany. Przechodził z sali do sali, plątał się niezdecydowanie i z nieśmiałością niejaką, jakby się znalazł na czyjemś weselu i to nie bardzo proszony. — „Właściwie poco ja tu...“ — uparcie mu się nasuwało. Przezdawało mu się czasem, że jest w gościnie przymusowej... a ma gdzieś iść — gdzieś jechać — coś ważnego... Lecz trudno wymknąć się, furtka zamknięta. Czyja ręka? Czy los?...
Gwałtem chciał się otrząść z tego przykrego uczucia — przyuśmiechał się bez racji do osób spotykanych — coś do kogoś przegadywał — lecz na nic, nie mógł się pozbyć tej gnębiącej zmory.
I gdy tak z gościnnym na ustach uśmiechem a zaostrzonym wzrokiem snuł się po salach jasnych, zauważył, iż wszyscy goście tworzą społeczeństwo jakieś, którego on tam na swej skale, chowając ogień zrabowany, nie znał, nie przypuszczał zgoła. Znał tylko ludzkość i bogów.
Jaki jest — dumał — stosunek jego do tej społeczności?... Miał uczucie niejasne: iż coś odkrył i zarazem coś stracił. Uczucie winy, dawno już w nim tkwiące, roslo aż do strachu. Szukał oczami swojej Irys, i ze zdziwieniem ujrzał, iż ona w tem społeczeństwie czuje się między swoimi...
— Rrrond! — wrzasnął aranżer. W sali tańczono.
Prometeusz trwożnie usunął się — przebiegał oczyma twarze — szukal krewnej istoty. Aż dojrzal w kącie malarza, którego mu dziś przedstawiono. Zbliżył się ku niemu i spytał.
— Cóż tu pan robi?
Malarz podniósł nań zdziwione oczy.
— Jestem na pańskiem weselu. Mialem już zaszczyt...
— Aha. No nic. Chodźmy gdzie... schowajmy się.
I pociągnął go za sobą do pustej, odległej salki.
Wybiegł i za moment wrócił z flaszkami.
— Urządzimy sobie knajpę... — nalał wina do szklenic. — Pij, przyjacielu!
Wychylił kielich jeden — drugi. Pragnął się wyraźnie upić. Malarz wciąż ze zdziwieniem statecznie akompanjował.
— Znasz pan moja historję? — zagadnął nagle Prometeusz. — No tak... bo to już historja wlaściwie...
— Znam... jakże... wiadomo powszechnie...
— Co pan sądzi o tem?
— Sądzę, że pan wiele musiał cierpieć...
...
— Za to bogowie odwdzięczyli się panu dniem dzisiejszym.
— Zemsta bogów jest słodką... pijmy!
Po chwili, czując, że coś dla wytlómaczenia się rzec potrzeba, począł:
— Widzi pan... mówią: wino podsyca żar boski... A ja, przyznam się panu, mam takie dziś uczucie, jakby ten ogień we mnie zgasł... jakby go ktoś nogami zadeptał...
— Skądże to dziś u pana...
— Czuję próżnię... podczas kiedy tam czulem pustkę i żar. Och, tam!...
— A taką piękną pieśń niedawno wyśpiewał pan o sępie... Talent pański wciąż rośnie...
— Tak... „musi zginąć w życiu, co ma ożyć w pieśni“. Pij, przyjacielu!... Cichutko tu, zacisznie...
— Ale cóż powiedzą goście... Irys...
— Co nas to — do cholery... Pijmy!
Nachodziła go szczerość warszawska.
— Słuchaj, bracie... Kochałeś się w Irys... Nie zaprzeczaj. Mówiła mi o pewnym malarzu... znaczy się: o tobie... Och, czemuś ty wtenczas... Znasz dolinę Strążyską?
— Nie.
— Wszystko jedno. Winszowałbym dziś tobie...
Obaj my, bracie, nieszczęśliwi... Wypijmy „Bruderschaft“!
Piją. Prometeusz w rozczuleniu:
— Widzisz (wskazuje salę), tam jest „to, co nas pożera“... A ja czułem... Pamiętaj, nie chodź do doliny Strążysk!
— Cóż tam jest?
— Tam... kiedyś... krążył mój sęp...
— Więc nie na Kaukazie?
— I ty także... przyjacielu? Bajki, mówię ci, bajki chodzą o Prometeuszu!... Wszystko jest bajka — i ty, i ja tutaj...
Rozległ się dzwonek — wołania — we drzwiach stanęło paru ze służby, wzywając do kolacji.
— Trzeba iść — rzekł malarz i podjął za ramię pijanawego dość Prometeusza.
— Czekaj... chciałem ci pokazać... Odejdźcie, niewolnicy... precz!
Rozchylił gors koszuli i rzekł z gestem odpowiednim, tajemniczo:
— Widzisz tę bliznę na sercu...? Tobie tylko, przyjacielu... Chodźmy.
Do stołu już zasiadano. Prometeusz zajął miejsce obok Irys i, czując na sobie badawcze spojrzenia, przybrał wyraz obojętno-ponury. Malarza usadzono przy szarym końcu.
Tu trzeba uzupełnić sprawozdanie reportera; iż w czasie kolacji lekki pogwar, jak brzęczenie pszczółek nad kwiatkami, unosił się nad stołem, i że zamiast trufli podano zwyczajne grzyby, zwane po naszemu sowy, pasztetu wcale nie było, a po kolacji podano jedynie wino i piwo bawarskie (szampan pił tylko reporter, w wyobraźni). Toastów zato było bez liku, i kwartet z trzynastu głosów na częste „niech żyją!“ z akompanjamentem solowym wszystkich osób.
Skoro już trzydziesty trzeci toast podniesionoa wypowiedział go mąż poważny i zacny, prezes stowarzyszenia kupieckiego, wyraźnie pijąc do sławy pana młodego, o której „wszędzie, w każdej gazecie jest, i nawet w stowarzyszeniu kupieckiem odczyt jakiś tam miał o tem“, gdy poprzednie toasty dotyczyły głównie sypialni małżeńskiej — Prometeusz, który coraz to bardziej ponuro dziękował, uśmiechnął się niezgrabnie w podzięce na ostatnie prezesa życzenie („żeby nam tak jak Sienkiewicz zajaśniał, i żeby stąd na nasz stan kupiecki spłynął honor“...), wychylił kielich, powstał i, przeczekawszy, aż się uciszyło całkiem, przybladły nieco ze wzruszenia, a czerwonawy od wina, rozpoczął:
— Szanowni i zacni goście!... Serdecznie wam dziękuję za szczere wysiłki, jakieście tu podjęli, aby mi wreszcie uświadomić, jaki jest stosunek między mną, a wami? Które to pytanie trapiło mię od czasu, kiedy was poznałem. Wiem, że to nie było waszym celem, jednakowoż serdecznie wam dziękuję.
— Wiwat Prometeusz! — krzyknął ktoś z gorętszych. A on, nalawszy sobie bezceremonjalnie wina do szklenicy, wypił i z trudem ciągnął dalej:
— Oto teraz jasnem mi się staje... I cokolwiekbyście uczynili z dobrej czy złej woli — już mię to nie będzie gorszyć, albowiem rozumiem... Jesteście na swojem miejscu. Tylko ja tu niepotrzebnie się znalazłem. Pozwólcie — zaraz wyłuszczę... Bo nie sądźcie, że każdy, co ma postać człowieczą, jest przeto waszym bliźnim. Tak i ja błędnie sądziłem. Dlatego jestem pośród was, szanowni...
— Niech żyje nam! Chór!...
— PstI Cicho! — uciszano.
Prometeusz popił wina i dalej rzecz prowadził:
— Są rasy różne... naprzykład: ja i wy... Nie łączy nas prawie nic, a wszystko dzieli. Ja nie uznaję waszej ojczyzny — wy mojej...
— O!
— Proszę... jak państwo czujecie się w pustce?...Widzicie: nie rozumiemy się, choć używamy tych samych słów. Jakby wam tu jaśniej Weźmy nie ludzi, lecz psy... O psach wszystko wolno. Są więc różne rasy psów — powiedzmy: — wyżły, owczarki, kundysy...
— Oryginalny sposób mówienia — szeptano.
— Neufundlandczyk, a kundys... Jaka olbrzymia różnica! Tylko one łatwo się poznają — czują wzajemnie swój stosunek do siebie — czują dystans! panowie... a nam ludziom trudno się — rozeznać.
— Promuś! — syknęła zgorszona Irys, trącając go łokciem.
— Oto — naprzykład... ktoś woła mnie: „Filuś“, podczas, gdy ja w istocie jestem „Hektor“. Słowo wam daję: jestem Hektor!
Napełnił winem kielich.
— Gdzieś jest, mój przyjacielu? (Poszukał wzrokiem malarza). Zdrowie nasze!
A zwracając się do zdziwionych gości:
— Przepraszam, że zdrowia waszego nie piję, albowiem sami się o nie aż nadto troszczycie. Przez całe życie od kolebki ono jest staraniem waszem. Jestescie niespożyci. Byliście i będziecie. Wasza rasa nieśmiertelna, podczas gdy moja na wymarciu. Mówię więc jako moriturus... ten, co ma zginąć — wasz niewolnik. Z bogów był mój ród...
— Wspaniale mówi!
— Imiona ich znane wam są: służyli u was w niewoli — słynęli jako śpiewacy — układali kancony i ody na wasze uroczystości — sławili wasze ogródki... i cóż jeszcze — ginęli za was. Tych zwiecie bohaterami. A wiecie — gdybyście mnie zostawili byli tam na pustce, kto wie, czy i ja nie byłbym... bohaterem. Jak to pięknie byłoby, i dla mnie i dla was. Jak to miło wspomnieć czasem... Zapewne każdy z was ma jakieś bohaterskie wspomnienie — z czasów młodości, rozumie się. I tem wspomnieniem, jak pacierzem, każdą opowieść zaczyna. Naprzykład: „Kiedy byłem Sokołem w Radomiu...“ O — jak to pięknie brzmi i budzi szacunek u słuchaczy. Więc słuchajcie: Kiedy byłem do skały przykuty... (hejl hej! było to życie!)... wówczas czułem się gwiazdą, zawieszoną w przestrzeni. Nie dziwcie się: mówię symbolicznie. Byłem ja i czas koło mnie — i gdzieś tam morze szumiące ludzkości... Nie wiedzialem, że ludzkość — to Mniemałem, że wszędzie są same... Neufundlandczyki. Sroga pomyłka — nieprawdaż?... Jak ja was wówczas kochałem! We własnej piersi chowałem dla was ogień, wykradziony bogom... Nie wiedziałem, że wy macie już swoje kominki; i że, obaczywszy mię, przychodzącego do was z ogniem, moglibyście mię nazwać podpalaczem. U bogów zlodziej — u was podpalacz... gdzieżbym się, nieszczęsny, schronił?
— O, bo wy nienawidzicie wszystkiego, co wam, sądzicie, niepotrzebne. „Strzeżcie się ognia!“ — uczycie dzieci swoje. I wy mówicie czasem symbolicznie. „Strzeżcie się ducha!“ — szepce wam wasz strach. Straszy was wszystko, co skrzydlate. Jakoż nienawidzicie mego... sępa. A zaciekawia was... zwłaszcza w owym momencie, gdy się mem sercem karmi. Pragniecie może, bym tu zademonstrował przed wami? Zawsze lubiliście teatra krwawe... Circenses! Niestety, zabiłem go: — nie dał się oswoić... Cóż tak głupio patrzycie? Mówię: zabilem go!... I cóż was jeszcze straszy? Czy może Ducha widzicie przed soba? Huzia, zabijcie go! Zdepczcie, oplwajcie, wyśmiejcie! Wszak zawsze tak czyniliście... Ziemia wasza. Bezsprzecznie wy panujecie. Króle z was i papieże... Ktoby was nie zechciał uznać — gdzie się schroni?... Przez pustki idą tramwaje wasze — w puszczach łoskocą wasze tarlaki — wladza wasza sięga aż do jaskiń. Koniec jej, jak początek — w mroku. Slawi was wszystko: zarówno burkot młynka do kawy, jak hurkot dział. Dla was też wszystko na ziemi: rośliny i zwierzęta, deszcze i pogody... Jedynie piękno nie dla was — ale o tę małą cząstkę nie stoicie. Czegóż wam brak? Mniemalem, że brak wam ognia. I ważyłem się na ten czyn... Lecz wy ognia nie pożądacie — pożądacie tylko ciepla, Zdrowie przedewszystkiem! Jakże mądrzy jesteście i... przewidujący. Dziwne, że śmierci dotąd nie usunęliście. Ta także zdrowiu szkodzi. Patrzcie — ja za was już się niepokoję — zaczynam być już waszym... śpiewakiem. Granica między nami, to jedna myśl... Zatem: Niech ginie wszystko, co was straszy — mówię wam: zabijcie ducha! — a niech się rozrasta, niech pęcznieje, niech promienieje w wieczność wasze zdrowie!... (Wzniósł kielich i wypił do dna).
Gdy skończył, grzmot oklasków rozlegl się po sali.
— Niech żyje! Niech żyje nam! — huknięto chórem.
Prometeusz stał zdumiony, wreszcie wściekły. Nie takiego był pewny sukcesu. Gdy przycichło w sali, ozwał się wprost:
— Czyż nie widzicie, że was... nienawidzę?
— Brawo! Brawo!
Jeszcze huczniejszy grzmot oklasków i nowe: „Niech żyje!“
Prometeuszowi teraz jakby wszystko wino wypite do głowy buchnęło, i uczuł w mózgu Jak stał, trzasnął kielichem w widoczną łysinę prezesa...
Stał się skandal okropny. Wszyscy się porwali z miejsc. Panna Irys dostała spazmów — trzy ciotki zemdlaly. Wśród hałasu i krzyków oburzenia jeden chór się podniósł, stylowy, z łamaniem rąk:
— Nie u-sza-no-wał ły-si-ny!...

Opowiadali później goście ze zgorszeniem, iż w pijanym szale wykrzykiwał słowa bez związku: „Sępie mój! Przeniewierstwol Niechaj się mści!“ i tym podobne warjactwa, aż padł na ziemię, i odniesiony został na kanapę.
Lecz skandal ów, jak wszystko zresztą, przebrzmiał wnet, ludzie zapomnieli; tem łatwiej, że Prometeusz, dzięki przymiotom swoim i stosunkom teścia, został wkrótce dyrektorem banku.
Żyje solidnie, ubiera się podług mody, mieszka przyzwoicie — wprawdzie nie wśród zakopiańskich, lecz zato wiedeńskich mebli — i myśli o swoim... sępie? ach, nie... zdrowiu. Czasem tylko, gdy wina zadużo wypije, przychodzi nań wzruszenie. Wtedy bierze za rękę najszczerszego przyjaciela, prowadzi go na bok i, odchylając przed nim gors koszuli, pokazuje mu bliznę na sercu, gdzie była rana. Blizna już małoznaczna. Utył. Wkrótce tłuszcz ją zaleje.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.