Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Założony w sposób powyżej opisany i polecający się wspaniałym znakiem nad bramą, zajazd pana Cropol rozwijał się pomyślnie.
Cropol chciwy był zysku, więc też wiadomość o przybyciu do Blois Jego królewskiej mości Ludwika XIV-go wzbudziła w nim radość szaloną. On sam, żona jego, Pittrino i dwóch kuchcików, wszyscy zabrali się ostry do pracy.
W zajeździe mieszkał w tej chwili jeden tylko podróżny. Mógł on mieć lat trzydzieści najwyżej, piękny, wysoki, poważny, a raczej melancholijny w każdym ruchu i w każdem spojrzeniu. Ubrany był w kaftan czarny, aksamitny, wyszywany czarnemi paciorkami. Kołnierz biały, gładki, jakiego używali najsurowsi purytanie, okalał szyję białą, zgrabną, pełną siły młodzieńczej. Maleńki, jasny wąsik ledwie zakrywał zgrabną wargę. Rozmawiając, patrzył zawsze prosto w twarz, bez przesady, co prawda, lecz i bez ceremonji, a nieraz jego oczy niebieskie wydawały się tak przenikające, iż niekażdy mógł wytrzymać siłę tego wzroku. W owych czasach, gdy ludzi, równych w obliczu Boga, dzielono na dwie kasty: szlachtę i chłopów, ten, o którym mówimy, na pierwszy rzut oka musiał być zaliczonym do kasty szlacheckiej i to najlepszej. Dość było spojrzeć na jego budowę i sposób trzymania się lub chodzenia. Szlachcic ten przybył sam jeden do zajazdu Cropola. Zajął bez najmniejszego wahania najwspanialszy apartament, jaki mu wskazał Cropol, w chęci jak największego zarobku.
Apartament ów składał się z salonu o dwóch oknach na pierwszem piętrze, z pokoju tuż obok i drugiego, ztyłu domu pomieszczonego. Rozgościwszy się, przybysz zaledwie dotknął kolacii, jaką kazał zastawić Cropol, i w kilku słowach objaśnił, że wkrótce przybędzie tu podróżny, nazwiskiem Parry, którego należy wpuścić natychmiast.
W dniu, w którym historia nasza się zaczyna, szlachcic ów zbudził się zrana i ubrawszy się śpiesznie, usiadł przy oknie, wyglądając nieustannie na ulicę, zapewne w oczekiwaniu przybycia owego podróżnego, o którym wczoraj wspominał. Siedząc tak ciągle, widział mały orszak księcia pana, powracający z polowania, poczem pogrążył się w bezmyślnem oczekiwaniu.
Nagle zadziwił go gwałtowny ruch, jaki ni stad ni zowąd powstał w mieście. Zamiatacze porządkowali ulice, posłańcy piesi i konni przebiegali w różne strony, słowem ruch i wrzawa niezwykła.
Nieznajomy wstał od okna, chcąc zapytać o powód tego nagłego ruchu, gdy nagle drzwi się otworzyły; przypuszczał, że przyprowadzają podróżnego, na którego z takiem upragnieniem oczekiwał. Postąpił kilka kroków na spotkanie, lecz zamiast postaci, jaką miał nadzieje zobaczyć, ujrzał w otwartych drzwiach pana Cropol, a za nim małżonkę jego, która, korzystając z chwili, chciała choć w przelocie przyjrzeć się twarzy nieznajomego, którego dotychczas nie widziała. Cropol zbliżył się z uśmiechem na ustach i z czapką w ręku.
— Przyszedłem prosić pana... nie wiem jak... jak mam nazywać... pana hrabiego... czy pana margrabiego...
— Proszę mówić bez tytułów a prędko — odrzekł nieznajomy tonem wyniosłym, niedozwalającym ani dysputy ani na niepotrzebne słowa.
— Przyszedłem zapytać się... jak pan spędził noc dzisiejszą i czy pan nadal zatrzymuje to mieszkanie?
— Tak.
— Doskonale!.. ale czy pan zatrzyma całe mieszkanie?..
— Nie rozumiem!.. Dlaczego miałbym dziś mieć mniejsze mieszkanie, niż wczoraj?..
— Ponieważ... pan pozwoli sobie powiedzieć... że wczoraj, kiedy pan wybrał to mieszkanie, ja nie oznaczałem żadnej ceny... nie chcąc budzić podejrzenia, iż nie dowierzam... to jest właściwie... że przesądzam dochody pańskie... gdy tymczasem dziś... dowiedziawszy się, że przybywa do Blois król...
Nieznajomy pokraśniał. Z niezbyt jasnych słów właściciela zajazdu pojmował to tylko, iż ten go uważa za ubogiego. Wydało mu się to obrażającem.
— Co to wszystko znaczy? Pytam!
— Pan chyba jest wyrozumiałym, aby pojąć, iż nasze miasteczko małe, szczupłe, zalane zostanie przez dwór królewski.
Ludzie tłoczyć się będą w domach... no i co za tem idzie, ceny mieszkań znacznie się podwyższą.
Nieznajomy poczerwieniał jeszcze bardziej.
— Podaj pan swoje warunki... — rzekł. — Ile należy się za wczoraj?
— Jednego luidora z jedzeniem i utrzymaniem konia.
— Dobrze... a dziś?...
— O... właśnie... w tem cała trudność. Dziś to jest dzień przybycia króla... Jeżeli dwór przyjedzie, chociażby nawet w nocy... to już za dzień dzisiejszy, muszę liczyć inaczej... to jest niby właśnie... trzy pokoje po dwa luidory to razem sześć luidorów. Dwa luidory to niewielka suma, ale sześć, to już są pieniądze!
Nieznajomy z brawurą wyciągnął z kieszeni haftowaną sakiewkę. Herb wyszyty z jednej strony ukrył starannie. Sakiewka była niezbyt wypełniona, co nie uszło uwagi pana Cropol. Nieznajomy wypróżnił zawartość całej sakiewki. Zawierała ona trzy podwójne luidory, właśnie tyle żądał właściciel zajazdu. Ale to jeszcze nie wszystko. Cropolowi należało się wraz z opłatą za dzień ubiegły siedem luidorów. Patrzył więc na nieznajomego wzrokiem, w którym wyraźnie można było wyczytać:
— A reszta?..
— Należy się jeszcze jeden luidor, nieprawdaż, panie gospodarzu?..
— Tak, panie, lecz...
Nieznajomy przetrząsnął kieszeń od spodni i wyjął z niej wszystko. Był tam maleńki notatnik, złoty kluczyk i nieco drobnej monety. Z całej tej monety złożył się zaledwie jeden luidor.
— Dziękuje panu — rzekł Cropol. — Teraz idzie tylko o to, czy pan i na jutro jeszcze zatrzyma to pomieszkanie, bo jeżeli nie, w takim razie przyrzekłbym je ludziom Jego Królewskiej Mości, którzy tu lada chwila mogą nadjechać.
— Słusznie — odrzekł nieznajomy po dosyć długiem milczeniu — ale ponieważ nie mam więcej pieniędzy, jak pan to mogłeś zauważyć, a z drugiej strony, ponieważ pragnę mieszkanie to zatrzymać i na dzień jutrzejszy, potrzeba więc koniecznie, ażebyś pan sprzedał lub zastawił ten oto djament.
Cropol przyglądał się bacznie pierścieniowi, jaki nieznajomy, mówiąc powyższe słowa, zdjął z palca.
— Wolałbym — dodał szybko nieznajomy — abyś pan pierścień ten sprzedał. Wart on jest trzysta pistolów. Żyd jaki — zapewne jest jaki żyd w Blois — da panu może dwieście, może sto pięćdziesiąt; bierz pan, co panu da, choćby dawał tyle, ile wynosiła cena pańskiego mieszkania.
— O!.. panie — odpowiedział Cropol, zawstydzony tą bezinteresownością i cierpliwem zachowaniem się, pomimo wszelkich przykrych podejrzeń, — o!.. panie mam nadzieję, że w Blois nikt nie zechce pańskiej szkody i krzywdy, choćby się panu tak miało zdawać... a ponieważ djament wart tyle, ile pan mówisz...
Nieznajomy raz jeszcze rzucił na Cropola piorunujące spojrzenie.
— Ja się na tem nie znam... panie... proszę mi wierzyć — tłomaczył się gospodarz.
— Ale jubilerzy się znają... niech się pan ich zapyta — odparł nieznajomy. — A teraz zdaje mi się, mój panie, że rachunki nasze już zostały załatwione... nieprawdaż?...
— Tak jest, proszę pana... czego nawet mi żal niewymownie... gdyż obawiam się, że pana obraziłem...
— O nie!... bynajmniej — odrzekł nieznajomy tonem poważnym i niezwykle wyniosłym.
Cropol skłonił się głęboko i odszedł zmieszany.