Wicehrabia de Bragelonne/Tom I/Rozdział XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Pięćdziesiąt zebranych, osób oczekiwało ukazania się pana intendenta. On zaś nie pomyślał nawet o zmianie stroju, wyskoczył z karety i prosto z przedpokoju udał się do salonu, gdzie przyjaciele jego i znajomi zabawiali się rozmową. Starszy kamerdyner zamierzał właśnie podawać kolację; opat Fouquet wyglądał niecierpliwie ukazania się brata, a tymczasem starał się godnie czynić honory domu. Przybycie nadintendenta wywołało szmer radosny i przyjacielski. Fouquet, pełen ugrzecznienia, dobrego humoru, dowcipu, lubiany był ogólnie przez poetów, artystów i wyższy świat finansowy.
Fouquet zasiadł do stołu i wesoło przewodniczył zebraniu. Opowiadał la Fontainowi wyprawę Vatela. Pelissonowi opowiedział awanturę Mennevilla i historję o chudem kurczęciu, w ten sposób, aby ją słyszeli wszyscy siedzący u stołu.
Wesołość się wzmogła, śmiechy, żarty, dowcipy strzelały, pobudzone opowiadaniem, gdy naraz ucichły, powstrzymane poważnym i smutnym gestem Pelissona.
Pellisson głos zabrał:
— Mówią zatem o panu Colbert?...
— Dlaczegóżby nie mieli mówić — odparł Fouquet — jeżeli jest prawdą, że król zrobił go swoim intendentem!...
Zaledwie Fouquet z wyraźnym naciskiem powiedział te słowa zaraz krzyk się podniósł do koła.
— Ten skąpiec!... — rzekł jeden.
— Lichwiarz!... — mówił drugi.
— Hypokryta!... — dorzucił trzeci.
Pellison zamienił porozumiewawcze spojrzenie z Fouquetem.
— Panowie — powiedział — doprawdy, potępiamy człowieka, którego nikt z nas nie zna: nie dowodzimy tem ani miłości chrześcijańskiej, an rozsądku; jestem pewny, że pan minister podziela moje zdanie.
— Najzupełniej — odrzekł Fouquet. — Dajmy pokój tłustym kurczętom pana Colberta, a niech nas zajmą bażanty z truflami pana Vatela.
Słowa te zażegnały chmurę, zbierającą się nad współbiesiadnikami.
Przy drugiem daniu i deserze rozmawiano o testamencie Mazariniego, następnie Fouquet rozkazał przenieść naczynia kryształowe, pełne konfitur i fontanny tryskające drogiemi likierami do salonu, wychodzącego na galerję. Udał się tam, prowadząc jednę z dam, uznaną na ten wieczór za królowę, z powodu wyróżnienia przez pana ministra.
Potem orkiestra udała się na posiłek, zaczęły się spacery po galerji i ogrodzie, śród nocy wiosennej, ciepłej i aromatycznej.
Pellisson podszedł do ministra i odezwał się:
— Panie, widzę, że masz zmartwienie?
— O! bardzo wielkie — odpowiedział Fouquet — niech ci Gourville opowie.
Pelisson, odwróciwszy się, spostrzegł la Fontaine, który mu następował na pięty.
Chciał, aby wysłuchał wierszy łacińskich, jakie poeta ułożył na cześć Vatela.
La Fontaine od godziny chodził po wszystkich kątach i skandował, szukając kogoś, coby nakoniec wysłuchał i ocenił jego utwór.
Sądził, że złapał Pellissona, lecz ten, nie doczekawszy końca, umknął.
Zwrócił się do Loreta, ten znów ułożył czterowiersz na pochwałę kolacji i amfitrjona.
La Fontaine napróżno chciał mówić swoją poezję, Loret recytował jednocześnie swój czterowiersz....
Już chciał zwrócić zapał swój ku hrabiemu Chanost, lecz w tej chwili Fouquet uprowadził hrabiego.
Opat spostrzegł to i zrozumiał, że poeta, roztargniony jak zawsze, gotów iść za rozmawiającymi: zastąpił mu więc drogę.
La Fontaine w tejże chwili uczepił się opata i prawił mu swoje wiersze.
Opat nie umiał po łacinie, kiwał tylko głową w takt poruszeń figury la Fontaina, jakiemi tenże akcentował sylaby długie i krótkie.
Gdy się to działo, poza stołem, zastawionym piramidami konfitur, Fouquet opowiadał wypadki tego wieczoru panu Chanost, swemu zięciowi.
— Trzeba wyprawić niepotrzebnych do ogrodu, niech się bawią fajerwerkami — mówił Pellisson do Gourvilla — my przez ten czas porozmawiamy.
— Dobrze — odpowiedział GourvilIe — i szepnął parę słów na ucho Vatelowi.
Ten zaprosił większą część młodzieży, kobiet i gadułów na spacer — podczas gdy ludzie poważni spacerowali w galerji, oświeconej trzystu świecami woskowemi, nie zwracając na siebie uwagi amatorów fajerwerków, zajętych bieganiem po całym ogrodzie.
Gourville przysunął się do Fouqueta i rzekł:
— Panie, jesteśmy tu wszyscy.
— Wszyscy?
— Chciej porachować.
Minister odwrócił się i rachował.
Osiem osób pozostało.
Pellisson z Gourvillem chodzili, trzymając się pod ręce, jakgdyby rozmawiali o rzeczach błahych i nic nieznaczących.
Loret i dwóch wojskowych naśladowali ich, spacerując opodal.
Opat Fouquet sam chodził.
Minister z panem Chanost chodził i słuchał niby pilnie, co opowiadał mu jego zięć.
— Panowie — odezwał się — niech żaden z was nie podnosi głowy i niech wszyscy udają, że nie zwracacie na mnie uwagi; nie zatrzymujcie się, jesteśmy sami, słuchajcie, co powiem.
Cisza nastała, przerywana jedynie dalekiemi okrzykami wesołych gości, rozproszonych po ogrodzie.
Oryginalny widok przedstawiali ci panowie, spacerujący w grupach, zajęci niby każdy czem innem, a jednak baczni na słowa jednego tylko z pośród siebie, który także zdawał się zwracać tylko do swego sąsiada.
— Panowie — mówił Fouquet — uważaliście zapewne, że brak dziś między nami dwóch moich przyjaciół... Na Boga! opacie, nie zatrzymuj się, nie potrzebujesz tego, ażeby dobrze słyszeć; bądź łaskaw spacerować jak najnaturalniej, a ponieważ posiadasz bystry wzrok, stań przy otwartem oknie, gdyby ktoś z gości powracał do galerji, uprzedź nas, kaszląc zcicha.
Opat zrobił, jak mu kazano.
— Nie zauważyłem nieobecnych — rzekł Pellisson, który, mówiąc to, tyłem był obrócony do Fouqueta i szedł w przeciwną stronę.
— Ja — rzekł Loret — nie widzę pana Lyodot, który mi zawsze wypłacał pensję.
— A ja — odezwał się opat od okna — nie widzę kochanego d‘Emerysa, który mi winien tysiąc sto liwrów, z ostatniej gry w brelan.[1]
— Loret — ciągnął Fouquet ponuro, chodząc pochylony — nie otrzymasz już pensji od Lyodota, a ty, opacie, nie odbierzesz na tym świecie swego tysiąca sto liwrów od d‘Emerysa, ponieważ obaj umrą...
— Umrą!... — zawołało jednogłośnie całe zgromadzenie, zatrzymane mimowoli tem okrutnem słowem.
— Spokojnie, panowie — rzekł Fouquet — szpiegują nas może... Powiedziałem umrą.
— Umrą!... — powtórzył Pellisson — przed sześcioma dniami widziałem tych ludzi zdrowych, wesołych, pełnych marzeń o przyszłości! Co to znaczy człowiek, wielki Boże! jedna choroba i po wszystkiem!
— To nie choroba żadna — rzekł Fouquet.
— Znajdzie się może jakie lekarstwo — rzekł Loret.
— Niema żadnego: Lyodot i d‘Emerys są w przededniu śmierci.
— Cóż jest przyczyną?... — zawołał jeden z oficerów.
— Zapytaj tego, kto im życie odbiera — odparł Fouquet.
— Tego, kto im życie odbiera? Więc ich zabijają?... — krzyknęli chórem wszyscy.
— Trochę lepiej, bo ich wieszają!... — mruknął Fouquet złowrogim głosem, który rozległ się grobowo w bogatej galerji, błyszczącej obrazami znakomitych mistrzów, strojnej w kwiaty, aksamity i złocenia.
Wszyscy mimowoli przestali chodzić, opat odstąpił od okna; pierwsze race sztucznych ogni poczęły wzbijać ponad wierzchołki drzew.
Długi okrzyk podziwu rozległ się w ogrodach; minister chciał także użyć widoku.
Podsunął się ku oknu, za nim stanęli przyjaciele, baczni na każde jego słowo.
— Panowie — zaczął znów minister — Colbert rozkazał uwięzić, osądzić i stracić dwóch moich przyjaciół. Radźcie, proszę, co wypada, abym uczynił?
— Mordioux!... — rzekł pierwszy opat — należy rozpłatać pana Colberta.
— Panie mój — odezwał się Pellisson — trzeba rozmówić się z Jego Królewską Mością.
— Król, kochany Pellissonie, podpisał wyrok śmierci.
— To — rzekł hrabia Chanost — to nie dopuścić wykonania wyroku, takie moje zdanie.
— Niepodobieństwo — rzekł Gourville — chyba przekupić dozorców.
— Albo komendanta — mówił Fouquet.
— Dzisiejszej nocy można ułatwić więźniom ucieczkę.
— Kto z was podejmie się układów?
— Ja — rzekł opat — zaniosę pieniądze.
— Ja — rzekł Pellisson — pójdę namawiać!...
— Słowo i pieniądze — powiedział Fouquet — pięćset tysięcy liwrów komendantowi Conciergerie, to dosyć, jeżeli będzie mało, znajdzie się miljon.
— Miljon!... — zawołał opat — za połowę tej sumy pół Paryża przewrócę do góry nogami!...
— Bez nadużyć, mój panie — przerwał Pellisson — komendant opłacony, więźniowie uciekają; dostawszy się na wolność, poruszają nieprzychylnych Colbertowi i dowodzą królowi, że młoda jego sprawiedliwość, nie jest nieomylną, jak wszystko, co jest przesadzone.
— Jedź do Paryża, Pellissonie — rzekł Fouquet — i sprowadź tu dwie nieszczęśliwe ofiary! jutro zobaczymy, co wypadnie zrobić. Gourville, daj pięćset tysięcy liwrów Pellissonowi.
— Pilnuj się pan, żeby cię wiatr nie porwał — oderwał się opat — co za odpowiedzialność, niech djabli porwą!... Pozwól mi pomóc ci cokolwiek.
— Sza!... — rzekł Fouquet — nadchodzą... O!... co za przecudowny fajerwerk!...
Właśnie w tej chwili deszcz gwiaździsty spadał na gałęzie drzew w parku.
Pellisson z Gourvillem wyszli razem drzwiami, prowadzącemi z galerji w głąb pałacu.
Fouquet zapuścił się w ogród wraz z pięcioma spiskowymi.