Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
WICEHRABIA
DE
BRAGELONNE
POWIEŚĆ
TOM III
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929

Drukarnia Literacka, Warszawa, N.-Świat 22. tel. 281-88




ROZDZIAŁ I.
FONTAINEBLEAU.

Czwarty dzień już upływał, jak wszelkie możebne czary złożyły się na to, aby wspaniałe ogrody Fontainebleau zamienić w rozkoszne miejsce pobytu. Pan Colbert wydostał cztery miljony i rozporządzał niemi ze świadomością rzeczy. Każda drjada i sylwan najmniej sto liwrów kosztował dziennie. Do trzystu wynosił kostjum dla jednej z takich figur. Proch i siarka do sztucznych ogni na każdą noc pochłaniały do stu tysięcy liwrów. Prócz tego bywały iluminacje nad brzegiem stawu, kosztujące trzydzieści tysięcy liwrów na jeden wieczór. Zabawy te wyglądały wspaniale. Colbert nie posiadał się z radości. Raz wraz widział księżnę i króla wyjeżdżających na polowania, lub przyjęcie fantastycznych osób, a te uroczystości wymyślono jakoby dla uwydatnienia dowcipu księżnej i monarszej hojności króla. Księżna, bowiem, jako bohaterka tych igrzysk, odpowiadała na przemówienia deputacji ludów nieznanych, jako to niby Garamantów, Scytów, Hiperbojerów, plemion kaukaskich i Patagonów, którzy jakby z pod ziemi wyrastali, śpiesząc ku niej z czołobitnością, za co król ich obdarzał brylantem jakim lub sprzętem drogocennym. Wtedy owi deputowani, wierszem mocno dziwacznym nieraz, wystawiali monarchę, porównywując go ze słońcem, a książę z uroczą Febus, siostrą promiennej gwiazdy dnia, a o królowych i księciu i mowy tam nie było, jakgdyby król poślubił Henrykę angielską.
Szczeliwa para, trzymając się za ręce i nieznacznie ściskając sobie paluszki, napawała się dosyta tym słodkim nektarem pochlebstwa, słodycz tę potęgując własna młodością, urodą i rozkochanem sercem. Kto żył w Fontainebleau, wydziwić się nie mógł wpływowi, jaki księżna wywarła na królu. Wszyscy mówili sobie w duchu, że ona to była królową rzeczywistą. W istocie, król utwierdzał się w tem przekonaniu każdą myślą, każdem słowem, każdem spojrzeniem swojem. Czerpał postanowienia swoje i szukał natchnienia w spojrzeniu księżny, i szalał z radości, gdy raczyła się uśmiechnąć. A czy księżna, widząc wszystkich u nóg swoich, czuła się upojona tą władzą? Nie mogłaby sama tego określić; to jedno tylko wiedziała, że niczego już nie było, czegoby jeszcze mogła zapragnąć, i że czuła się zupełnie szczęśliwą. Z tej zmiany porządku, której źródłem była wola królewska, wynikło, że książę, zamiast być drugą osobą w królestwie, został cofnięty na trzeci plan. Było to o wiele gorzej, niż za czasów, kiedy u księżny dźwięczała gitara de Guicha. Wtedy, chociaż pozostawała księciu satysfakcja, że strachem napełniał tego, co mu zawadzał. Lecz od wyjazdu nieprzyjaciela, wypartego przez sprzymierzenie się z królem, cięższe niż przedtem jarzmo spadło na barki księcia. Co wieczór księżna powracała do siebie, upadająca ze znużenia.
Wycieczki konne, kąpiele w Sekwanie, widowiska, obiady w cieniu rozłożystych drzew, bale nad brzegiem rzecznej odnogi, koncerty, takie zmęczenie wystarczyłoby na zabicie nietylko drobnej i wątłej kobiety, lecz i najtęższego szwajcara zamkowego. Co prawda, na tańce, koncerty i spacery więcej sił znajdzie w sobie kobieta, niż najsilniejsze dziecię trzynastu kantonów. Lecz wszystko ma swoje granice, nawet niewyczerpane napozór siły kobiece, i nadejdzie pora, w której podobny tryb życia staje się niemożebnym do przetrwania. Książę i tej pociechy nie miał, by małżonka jego zrzekła się królowania chociaż wieczorem. Zamieszkała bowiem pawilon królewski wraz z młodą królową i królową matką. Co prawda, miał on nieodstępnego towarzysza w kawalerze Lotaryńskim, który z wytrwałością godną lepszej sprawy sączył kropla po kropli jątrzący jad w świeże rany księcia.
Z tego wynikło, że książę, który po odjeździe Guicha popadł w dziecinną nieledwie wesołość, w trzy dni po przybyciu dworu do Fontainebleau spochmurniał i posmutniał okrutnie. Razu jednego, około godziny drugiej po południu, kiedy wstał później, niż zwykle, i ubrał się bardzo starannie, razu jednego tedy, książę, ponieważ nie słyszał nic o projektach dziennych, zamierzył zgromadzić swój dwór i zabrać księżnę na kolację do Moret, gdzie posiadał piękne letnie mieszkanie. Skierował zatem swe kroki do pawilonu królowych, wszedł i stanął zdziwiony, nie znalazłszy żywej duszy ze służby królewskiej. Nie mogąc być zaanonsowany, puścił się wewnątrz apartamentów. Drzwi na lewo prowadziły do mieszkania księżny, na prawo zaś do młodej królowej. W pokojach żony dowiedział się od szwaczki, zajętej bielizną, że o jedenastej wszyscy pojechali do kąpieli w Sekwanie, że obiecywano sobie wiele przyjemności, że wszystkie powozy czekały u bram parkowych, a odjazd nastąpił przed godziną.
— Dobra myśl!... — pomyślał książę — dobra myśl, piekielne gorąco i jabym się chętnie wykąpał.
I zawołał swoję służbę... Nikt się nie stawił. Począł wołać u księżny, wszyscy wyszli. Zaszedł do stajen. Jeden z masztalerzy powiedział mu, że niema ani powozu, ani jednej karety. Rozkazał tedy osiodłać dwa konie, jednego dla siebie, drugiego dla pokojowca. Masztalerz odpowiedział mu grzecznie, że i konia ani jednego nie było. Blady ze złości książę powrócił do pawilonu królowych. Dotarł aż do modlitewni Anny Austrjackiej. Stamtąd, przez uchyloną portjerę ujrzał młodą swoją bratowę na klęczkach przed królową matką, tonącą wa łzach. Stał niedostrzeżony i niesłyszany. Zbliżył się na palcach i słuchał: widok tego cierpienia zaostrzył jego ciekawość. Niedość, że młoda królowa płakała, ale skarżyła się żałośnie.
— Tak — mówiła ona — król mnie zaniedbuje, cały zajęty uciechami i to takiemi, w których ja nie mam żadnego udziału.
— Cierpliwości, cierpliwości, moja córko — odpowiedziała po hiszpańsku Anna Austrjacka.
Następnie w tymże samym języku dawała jej rady, których książę nie zrozumiał. Królowa odpowiedziała na nie, skarżąc się dalej, wzdychając i płacząc, a książę wśród potoku słów jej odróżniał słowo banos, które Marja Teresa wymawiała z gniewnym naciskiem.
— Kąpiele — powtórzył sobie książę — kąpiele. Widocznie kąpielom coś ma do zarzucenia.
I coś usiłował z urywanych frazesów złożyć, które składać się poczęty w zrozumiałą całość.
W każdym razie łatwo było odgadnąć, że królowa gorzko się skarżyła, a Anna Austrjacka, nie znajdując pociechy, usiłowała jednak natchnąć ją spokojem. Książę w obawie, aby go nie zastano podsłuchującego pod drzwiami, lekko zakaszlał. Na ten odgłos obiedwie królowe obejrzały się. Książę wszedł. Ujrzawszy go, młoda królowa zerwała się szybko i otarła oczy. Książę zbyt się znał na rzeczy, aby zadawać pytania, i znał się na grzeczności do tego stopnia, że milczał. Królowa matka uśmiechnęła się doń przyjaźnie.
Czego żądasz, mój synu?.... — zapytała.
— Ja?.. Nic... bełkotał — szukałem...
— Kogo?
— Księżny, matko, szukałem.
— Księżna pojechała do kąpieli.
— A król?... — zagadnął Filip głosem, który dreszczem przejął królowę.
— Król także, również jak i dwór cały — odparła Anna Austrjacka.
— Z wyjątkiem pani?... — rzekł, zwracając się do młodej królowej.
— O! ja, ja jestem postrachem tych, co się bawią — odparła.
Anna Austrjacka mrugnęła nieznacznie na synowę, która odeszła, zalewając się łzami.
Książę zmarszczył brwi.
— Dziwnie smutne domostwo — rzekł. — Jak ci się zdaje, matko?
— Ależ... nie... nie... wszyscy tu tylko o zabawie myślą.
— To właśnie, co zasmuca tych, którym zabawy te dokuczają!
— Dlaczego to mówisz, drogi Filipie!
— Na honor! mówię, co myślę, matko.
— Wytłumacz się; co takiego zaszło?
— Zapytaj moję bratowę, która przed chwilą zwierzała się przed tobą z trosk swoich.
— Z trosk... jakto?...
— Tak... słyszałem... wypadkiem, co prawda, lecz słyszałem... Aż nadto dobrze słyszałem, jak się skarżyła na słynne kąpiele księżny!...
— A!... szaleństwo!....
— Nie, nie, nietylko szaleni płaczą... Banos — mówiła królowa — czyż to nie znaczy kąpiele?..
— Raz jeszcze mówię ci, mój synu, że twoja bratowa jest zazdrosna aż do dzieciństwa.
— W takim razie, z pokorą wyznaję, iż posiadam tę samą co ona wadę.
— Ty także, mój synu?...
— Bez wątpienia.
— I ty również zazdrosny jesteś o te kąpiele?...
— Spodziewam się!...
— O!...
— Jakto? Król z moją żoną jedzie do kąpieli i nie zabiera królowej?... Cóż to?... Księżna wybiera się kąpać z królem i nie raczą uprzedzić mnie o tem?.. I ty chcesz, matko, aby bratowa moja była zadowolona?.. Chcesz, abym ja z tego się cieszył?...
— Zazdrosny jesteś o króla?... o brata swego?..
— Zazdrosny o brata!... o króla!... tak, pani, zazdrosny!... zazdrosny!... zazdrosny!....
— Daję słowo, mój panie — zawołała Anna Austrjacka, udając gniew i oburzenie — zaczynam myśleć, iż oszalałeś.
Podniosła się, zostawiając księcia na pastwę wściekłemu uniesieniu. Książę stał przez chwilę jak odurzony; przyszedłszy do siebie, dla odzyskania równowagi, znowu udał się do stajni, odszukał masztalerza, zażądał karety, konia a na ponowną odpowiedź, że nie było ani karety ani konia, książę wyrwał harapnik z rąk stajennego i jął okładać biedaka, goniąc go dokoła zabudowań gospodarskich, nie bacząc ani na krzyki, ani na jego prośby; następnie zdyszany, bez tchu, ociekający potem, drżąc na całem ciele, powrócił do siebie, potłukł w drobne kawałki najpiękniejsze swoje porcelany, nareszcie położył się do łóżka w butach z ostrogami, wrzeszcząc na całe gardło:
— Ratunku!...




ROZDZIAŁ II.
KĄPIEL.

Pod cienistem sklepieniem wierzb nadbrzeżnych, co kapały wiotkie gałązki w błękitnej fali Sekwany, wśród gęstej łoziny z różnobarwnego kwiecia, stała obszerna i długa barka, osłonięta namiotem z niebieskiego jedwabiu, służąc za schronienie kąpiącym się Djanom, na których ukazanie się z wody dwudziestu czatowało widzących niecierpliwością Akteonów, zdobnych w kity i pióra, rwąc kopytami swych dzielnych rumaków puszyste wonne wybrzeża. Lecz nawet wstydliwa Djana w swej długiej klamydzie, nie była tak skromną i niedostępną, juk młoda księżna, pięknością równa tej bogini. W kąpieli miała na sobie przejrzystą tunikę do łowów, pomimo tego jej krągłe bielutkie kolana uwydatniały swe kształty, a smagłe ramiona błyskały z pod kołczana; zanim więc, wychodząc, rzuciła się w ramiona swych kobiet, długa zasłona owijała ją całą, czyniąc nieprzeniknioną dla najbardziej ciekawego i bystrego spojrzenia. Gdy wstępowała na schodki, obecni temu poeci, a wszyscy nimi byli, skoro chodziło o księżnę, dwudziestu galopujących poetów stawało w zachwycie. Punkt środkowy poezyj tych i hołdów, król, nakazał milczenie rozwodzącym się w pełnych zapału pochwałach, których uniesienia przeciągnęłyby się do nieskończoności, i zawrócił konia, z obawy, aby nawet poza osłoną z jedwabiu, nie przynieść ujmy skromności niewieściej i książęcej godności. Opustoszało więc wybrzeże, a barkę cisza zaległa. Tylko drżenie i falowanie firanek zdradzało bieganinę kobiet, śpieszących z usługą. Król z uśmiechem przysłuchiwał się uwagom i rozmowom swej świty, lecz baczniej spojrzawszy, łatwo było odgadnąć, iż myśli jego nie tu były zwrócone. To też skoro tylko rozległ się chrzęst pierścieni, zsuwających się po żelaznym pręcie, zwiastując, iż księżna ubrana i ma się ukazać, król zawrócił w miejscu i pędząc cwałem ku rzece, tem samem dał hasło wszystkim, których służba lub upodobanie wzywało do księżny. Król zsiadł z konia, dworzanie poszli za jego przykładem; on podał rękę księżnie, której kształtną kibić uwydatniała amazonka z wykwintnej wełny, misternie haftowana srebrem. Gdy księżna podeszła do swojej wspaniałej andaluzyjskiej mierzynki, jak śnieg białej, trochę może za ciężkiej, lecz z główką kształtna, spojrzeniem mądrem, w którem się ujawniało połączenie krwi hiszpańskiej z arabską, ociągała się chwilowo, jakby z lenistwa, z włożeniem nóżki swej w strzemię; wziął ją więc król na ręce w ten sposób, iż rączka jej otoczyła mu szyję. Ludwik dotknął ustami tej rączki, która nie usuwała się bynajmniej. Następnie księżna, podziękowawszy swemu królewskiemu masztalerzowi, ruszyła z miejsca, a za nią, dosiadłszy koni, dwór cały. Król wraz z księżną jechali stępa. Z tyłu za Jego Wysokością i bratową jego, w nakazanej uszanowaniem odległości, jechali poważni lub pragnący być pod okiem króla dworzanie, miarkując chód rwących się rumaków z chodem wierzchowców króla i księżnej. W tłumionych śmiechach, w dwuznacznych półsłówkach, uszczypliwych żarcikach, biedny nieobecny książę bynajmniej nie był oszczędzany. Lecz, użalano się i utyskiwano nad losem pana de Guiche, a przyznać należy, iż współczucie to było najzupełniej na swojem miejscu. Tymczasem król i księżna puścili się krótkim galopem, a cieniste drogi głębokiego lasu zatętniły pod kopytami licznego zastępu. Orszak cały, rozsiewając po drodze jasność i wesele, zdaleka jeszcze od zamku, gwarem rozgłośnym zwiastował zbliżanie się swoje. Wjechali nareszcie do miasta, a ludność hucznemi okrzyki powitała króla i jego bratowę. Księżna pośpieszyła odwiedzić małżonka. Czuła to dobrze iż zbytnio był wykluczony z ogólnej uciechy. Król udał się do królowych; wiedział, iż obydwom im należało się, a jednej z nich mianowicie, zadośćuczynienie za jego zbyt przedłużona nieobecność. Lecz księżnej nie przyjęto u księcia. Powiedziano jej, iż książę spoczywa. Król, zamiast uśmiechniętej Marji Teresy, spotkał w galerji czatująca na jego powrót Annę Austrjacką, która, postąpiwszy naprzeciw niego, wzięła go za rękę i poprowadziła do siebie. Co tam mówili, a raczej, co królowa matka mówiła synowi, nikt nigdy się nie dowiedział; lecz ktoby był widział jego wburzone oblicze, domyślałby się wrażenia, jakie to sam na sam na nim wywarło. Lecz my z obowiązku tłumacza wszelkich tajemnic, z obowiązku, jaki przyjęliśmy względem czytelnika naszego, poczuwamy się do powinności zapoznania go z wynikiem tej poufnej rozmowy.




ROZDZIAŁ III.
POLOWANIE NA MOTYLE.

Król, powróciwszy do siebie, dla wydania niektórych rozkazów i zebrania myśli, zastał na tualecie bilecik z pismem, widocznie zmienionem. Rozerwał pieczątkę i wyczytał:
„Przychodź jak najprędzej, mam ci do powiedzenia tysiąc rzeczy.“
Nie tak dawno, jak król i księżna rozstali się z sobą, aby owe tysiąc rzeczy mogły być dalszym ciągiem tych trzech tysięcy, które przez drogę z Valoins do Fontainebleau wypowiedzieli. Pośpiech więc, z jakim pisany był bilecik, mocno zastanowił króla. Poprawił naprędce ubranie i udał się z odwiedzinami do księżnej. Aby nie okazać, iż go oczekuje, księżna wraz z damami swemi, zeszła do ogrodu.
Król, dowiedziawszy się, iż opuściła swoje apartamenty, zebrał szlachtę, jaką znalazł pod ręką, i wezwał ich na przechadzkę. Księżna urządziła: polowanie na motyle wśród rozległego trawnika, okolonego heljotropami i janowcem. Stojąc pod grabowym szpalerem, przypatrywała się najmłodszym i najbardziej ochoczym z dam swoich, z niecierpliwością oczekiwała na oznaczone spotkanie z królem. Odgłos kroków na piasku zwrócił jej uwagę; obejrzała się. Ludwik szedł z odkrytą głową; laską trafił w powietrzu barwnego motylka, a pan de Saint-Aignan podniósł go ogłuszonego z puszystej zieleni trawnika.
— Widzisz księżno — odezwał się król — że i ja poluję dla ciebie.
— Panowie — rzekł — zwracając się do szlachty, tworzącej jego świtę, — niech każdy z was zaniesie tym paniom podobny dar.
To miało znaczyć, iż odprawił wszystkich.
Wtedy przedstawił się widok dosyć ciekawy; dworzanie starzy, otyli, poczęli upędzać się za motylami, gubiąc kapelusze, i z podniesionemi w górę laskami napadali na krzaki myrtowe i janowcu, jakgdyby te niewinne rośliny były wcieleniem nienawistnych hiszpanów. Król podał księżnie ramię, wybierając za punkt obserwacyjny ławeczkę pod nakryciem z mchu, w rodzaju szalety, z gruba obciosanego przez ogrodnika, którego talent samorodny zdobył się na malowniczość w pojęciu ówczesnego ogrodnictwa. Daszek ten, obsadzony nasturcją i pnącemi różami, nakrywał ławkę bez poręczy, tam że siedzący na niej, odosobnieni wśród wielkiego trawnika, wszystko widzieli dokoła, będąc także wystawieni na spojrzenia obecnych, nikt jednak nie mógł słyszeć ich rozmowy, ani też zbliżyć się niepostrzeżenie. Z siedzenia, na którem umieścili się oboje, ruchem ręki zachęcił król polujących; następnie, udając rozprawę o motylku, przytwierdzonym złotą szpilką do kapelusza księżny, pochylił się ku niej, mówiąc:
— Możemy tutaj porozmawiać swobodnie?
— Tak, Najjaśniejszy panie, gdyż potrzebowałam być wyruchaną przez ciebie jednego, a przez wszystkich widzianą.
— I ja to samo — rzekł Ludwik.
— Zadziwił cię mój bilecik, Najjaśniejszy Panie?
— Przeraził! Lecz to, co ja mam pani do powiedzenia, jest jeszcze większej wagi.
— O! chyba, że nie. Czy wiesz, że książę zamknął mi drzwi swoje?
— Pani! a to dlaczego?
— Czyż nie zgadujesz, Najjaśniejszy Panie?
— A! pani! więc mieliśmy oboje jedno i to samo do powiedzenia sobie?
— A ciebie, Najjaśniejszy Panie, co spotkało takiego?
— Pozwolisz, pani, abym zaczął?
— Proszę, ja, wszystko już powiedziałam.
— A zatem na mnie kolej. Wiedz o tem, iż, wróciwszy, zastałem matkę, która zaciągnęła mnie do siebie.
— O! królowe matkę!... — z niepokojem zawołała księżna — to nie żarty.
— Ja myślę. Oto, co mi powiedziała... Lecz najpierw, pozwól na wstęp do rzeczy...
— Mów, Najjaśniejszy Panie.
— Czy książę kiedykolwiek mówił z panią o mnie?
— Często.
— Czy mówił kiedy o swojej zazdrości?
— O! jeszcze częściej.
— Z powodu mnie?
— Wcale nie, lecz z powodu...
— Tak, rozumiem, Buckinghama i pana de Guiche.
— Tak właśnie.
— Otóż teraz znowu książę ośmiela się być zazdrosnym o mnie.
— Patrzcie!... — uśmiechając się złośliwie, odparła księżna.
— Ostatecznie, o ile mi się wydaje, nie daliśmy nigdy powodu...
— Nigdy! ja, przynajmniej... — Lecz skąd dowiedziałeś się, Najjaśniejszy Panie, o zazdrości księcia?
— Matka moja mi opowiadała, że książę wpadł do niej, jak wściekły, że wyzionął tysiące zarzutów przeciw twojej... Wybacz mi, pani...
— Powiedz, powiedz, Najjaśniejszy Panie.
— Przeciw twej kokieterii. Okazuje się, że poczyna być i niesprawiedliwym.
— Jakże dobrym jesteś, Najjaśniejszy Panie.
— Matka moja uspakajała go, jak mogła; ale on utrzymywał, że zbyt często mu perswadowano i zaręczano, i że ma już tego dość.
— Czyż nie lepiejby zrobił, o nic się nie troszcząc?
— Tak i ja mówiłem.
— Przyznaj, Najjaśniejszy Panie, że bardzo niedobrzy są ludzie! Cóż to? czy bratu z siostrą nie wolno porozmawiać, znajdować przyjemności w swojem towarzystwie, aby zaraz dać powód do uwag i podejrzeń? Bo w każdym razie, Najjaśniejszy Panie, złego nic nie robimy, i najmniejszej do tego nie mamy ochoty.
I patrzyła wyzywająco na króla takiemi oczami, które najzimniejszego mędrca o szaleństwo przyprawićby mogły.
— To prawda — rzekł król, wzdychając.
— Czy wiesz, Najjaśniejszy Panie, że jeżeli dłużej tak potrwa, zmuszona będę do stanowczego kroku? Osądź tylko, proszę, postępowanie nasze; czyż jest ono właściwe, lub nie?
— O! z pewnością, jest właściwe.
— Przestajemy z sobą często, bo mamy wspólne upodobania, a choćby nam nikt nie bronił zejść z drogi prawej; czyśmy tak postąpili?... Dla mnie jesteś tylko bratem, nic więcej.
Król zmarszczył brwi. Ona mówiła dalej:
— Twoja ręka często mojej dotykająca, nie sprawia mi tego dreszczu, wzruszenia... jak naprzykład ręka kochanka...
— O! dość, dość już, zaklinam cię! nie bierz mnie na tortury. Jesteś bez litości i o śmierć mnie przyprawisz.
— Co znowu?...
— Zresztą... jasno mi dowiodłaś, iż obecność moja nie robi na tobie żadnego wrażenia.
— O!... Najjaśniejszy Panie... tego nie mówię... moje przywiązanie...
— Henryko.. dosyć... raz jeszcze cię proszę. Jeżeli sądzisz, że tak, jak ty, z marmuru jestem, wywiedź się z błędu.
— Nie rozumiem cię.
— Niech i tak będzie — westchnął król, spuszczając oczy. — Zatem nasze spotkania... uściśnienia ręki... spojrzenia zapomniane... Wybacz mi, wybacz!... Tak, masz rację, wiem, co przez to chcesz powiedzieć.
I ukrył twarz w dłoniach.
— Strzeż się, Najjaśniejszy Panie — żywo przemówiła księżna — pan de Saint-Agnan patrzy na ciebie.
— Prawda!... — z wściekłością zawołał Ludwik XIV-ty — nigdy ani cienia swobody, nigdy szczerości w stosunkach... Wierzysz, iż znalazłeś przyjaciela, a znajdujesz szpiega... że przyjaciółkę, a ona ci tylko jest... siostra.
Księżna milczała ze spuszczonemu oczyma.
— Książę jest zazdrosny!... — szepnęła głosem, którego słodyczy i czaru nikt nie byłby w stanie opisać.
— O!... — nagle zawołał król — masz słuszność.
— Widzisz więc dobrze — ciągnęła dalej, pałac mu serce spojrzeniem. — jesteś wolnym, ciebie nie posądzają; nie zatruwają ci domowego pożycia.
— Niestety!... nie wiesz jeszcze o niczem: wiedz o tem, że królowa jest zazdrosna.
— Marja Teresa?...
— Aż do szaleństwa. Z tej to zazdrości zrodziła się zazdrość twego małżonka; płakała, skarżyła się mojej matce, wyrzucała nam te przejażdżki do kąpieli, mające dla mnie tyle uroku.
— I dla mnie — mówiły oczy księżnej.
— Tylko co, podsłuchując, książę podchwycił słowo banos, które z goryczą wymawiała królowa, i to go oświeciło. Wpadł zaperzony cały, wmieszał się do rozmowy i tak cierpko odzywał się do matki, że aż była zmuszona zejść mu z oczu; z tego wynika, że masz do czynienia z zazdrosnym małżonkiem, a ja będę miał przed oczyma nieustające i nieprzebłagane widmo zazdrości, z nabrzękłemi powiekami, z twarzą wychudzoną i złowrogim uśmiechem na ustach.
— Biedny królu!... — szepnęła księżna, ściskając mu zlekka rękę.
Zatrzymał jej rączkę w swej dłoni i, aby ją uścisnąć, nie gorsząc patrzących, których uganianie się za motylami nie pochłaniało znowu tak bardzo, bo nie zapominali o siedzących na ławce królu i księżnie, i niewyrzekali się spostrzeżeń nad niemi. Ludwik podał bratowej konającego motyla. Zbliżyli się ku sobie. Głowy ich się zetknęły, pomieszały się tchnienia.




ROZDZIAŁ IV.
JAKIE MOŻNA WYCIĄGNĄĆ KORZYŚCI Z POLOWANIA NA MOTYLE.

Dwie młode głowy pozostały tak chwilę pochylone ku sobie, pod nawałem rodzącej się myśli o wspólnej miłości, którą wyobraźnia dwudziestoletnia w tak cudne ubiera kwiecie. Księżna spoglądała z pod oka na młodego Ludwika. Widziała miłość w głębi jego serca, jak wytrawny nurek dostrzega perle na dnie morskiej toni. I to także widziała jasno, że Ludwik jakby się wahał, a co najmniej, brakło mu odwagi i że należało dodać bodźca temu ociężałemu i nieśmiałemu sercu.
— Zatem?... — odezwała się tonem zapytania, przerywając zarazem milczenie.
— Co chcesz powiedzieć?... — zagadnął po chwili oczekiwania Ludwik.
— Chcę powiedzieć, iż przyjdzie mi powrócić do raz powziętego postanowienia, o którem mówiłam ci już.
— O czemże to mi mówiłaś?... — pytał król, mocno niespokojny.
— Odjazd!...
— O!... jeszcze to niegodziwe postanowienie?...
— Wierzaj mi, Najjaśniejszy Panie, iż ciężką stoczyłam z sobą walkę, zanim je powzięłam... Wierzaj mi, iż trzeba tego, abym wróciła do Anglji.
— O! nigdy! za nic w świecie nie pozwolę na to, abyś opuściła Francję!... — rzekł gwałtownie król.
— A jednak — mówiła księżna, przybierając ton cichej rezygnacji — a jednak, Najjaśniejszy Panie, niema nic więcej naglącego, tembardziej, iż przekonana jestem, że taka wola twej matki.
— Wola?... — wykrzyknął król. — O!... o!... droga siostrzyczko, niebacznem jest to słowo, wobec mnie wyrzeczone.
— Ależ — odparła z uśmiechem Henryka — wszak słodko jest wypełniać wolę dobrej matki?
— Przestań, zaklinam cię; rozdzierasz mi serce.
— Ja?
— O tym wyjeździe mówisz z takim spokojem...
— Jam nie stworzona do szczęścia, Najjaśniejszy Panie — z głębokim smutkiem odparła księżna — i przywykłam już od najpierwszej młodości widzieć pogrzebane zamysły, najdroższe mojemu sercu.
— Miałożby to być prawdą, że wyjazd twój byłby w sprzeczności z zamysłami, które ci są drogie?
— A gdybym ci odpowiedziała, że tak, Najjaśniejszy Panie, czyżbyś to złe zniósł cierpliwie?
— Słuchaj, Henryko, zamiast usiłowań zwalczenia zazdrości u księcia przez rozstanie, któreby mnie zabiło...
Henryka wykonała ramionami ruch, najwyraźniej wyrażający powątpiewanie.
— Tak, któreby mnie zabiło... — była odpowiedź Ludwika. — Słuchaj, w miejsce tego postanowienia wyjazdu, czyż wyobraźnia twoja... serce twoje raczej, nie poddają ci innego sposobu?
— I owszem, Najjaśniejszy Panie, nie dając mu żadnego powodu do zazdrości, czyli jego samego tylko kochając.
— O! czegoś lepszego oczekiwałem.
— A czegóż to?
— Najpewniejszym środkiem uspokojenia zazdrosnych jest ukrywanie uczucia, jakie się żywi dla przedmiotu ich zazdrości.
— Trudno to ukrywać, Najjaśniejszy panie.
— Jednakże, przez pokonywanie trudności, osiągamy szczęście. Co do mnie, przysięgam ci, iż jeżeli zajdzie tego potrzeba, zadam kłam zazdrośnikom, pozornie tak obchodząc się z tobą, jak ze wszystkiemi innemi kobietami.
— Zły sposób, bardzo niedostateczny — rzekła Henryka, potrząsając przecząco śliczną swoją główką. — Mnie co innego przychodzi do głowy.
— Cóż takiego!
— Otóż, biorę to z mojego punktu zapatrywania. Gdyby chodziło o to, aby mnie zmylić co do zamiarów mojego męża względem innej kobiety, jedna rzecz tylko uspokoiłaby mnie.
— Jaka?
— Gdybym wiedziała, że wcale tą kobietą się nie zajmuje.
— Wszak przed chwilą mówiłem ci to samo.
— Nie przeczę. Lecz dla zupełnego spokoju chciałabym widzieć jeszcze, że zajmuje się zupełnie inną.
— A!... rozumiem cię teraz, — rzekł Ludwik z uśmiechem. — Lecz powiedz mi, droga Henryko...
— Co takiego?...
— Pomysł ten jest świetny, lecz mocno nieludzki.
— Dlaczego?...
— By usunąć obawy, raniące umysł zazdrośnika, kaleczysz mu serce. Nikną jego obawy, to prawda; lecz cierpi, a to mi się gorszem jeszcze wydaje.
— Zgadzam się; lecz nie śledzi przynajmniej, nie odgaduje rzeczywistego wroga i nie szkodzi miłości; wszystkie swoje siły skupia w stronę, gdzie one niczemu, ani nikomu nie zaszkodzą. Słowem, mój system, który, dziwie się mocno, iż usiłujesz zwalczyć, mnie się wydaje szkodliwym dla zazdrośnika, lecz dla kochanków korzystnym. W dodatku, pytam cię, Najjaśniejszy Panie, komuż to, prócz ciebie, przyszło kiedy do głowy użalać się nad zazdrosnymi?... Czyż oni nie są smutnymi potworami, trapiącymi się wiecznie, czy mają powód po temu czy nie?... usuń powód, a nie rozproszysz pomimo to ich strapienia. Choroba ta tkwi w wyobraźni, a wszelkie cierpienia tego rodzaju są nieuleczalne. To mi właśnie przypomina drogi mój... Najjaśniejszy Panie, jeden z aforyzmów mojego poczciwego doktora Dawleya, człowieka wielce uczonego i bystrego umysłu, którego, gdyby nie brat mój, co obejść się bez niego nie może, miałabym teraz przy sobie: „Jeżeli dokuczają ci dwa cierpienia — mówił on — wybierz to, które mniej ci zawadza, a pozostawię ci je, bo, jak Bóg żywy!... to mi jest nieodzownie potrzebne do uleczenia drugiego“.
— Dobrze i trafnie powiedziane, droga Henryko — odrzekł król z uśmiechem.
— O!... Najjaśniejszy Panie, w Londynie nie brak nam ludzi znakomitych.
— A ci znakomici ludzie kształcą godne podziwu uczennice; ten Daley, Darley... jakżeż on się nazywa?...
— Dawley.
— Otóż wyznaczam mu od dzisiaj pensję za jego aforyzm; a ty, droga Henryko, proszę cię, zacznij od wybrania mniejszego z twoich cierpień. Milczysz, uśmiechasz się; domyślam się, wszak prawda, że tem mniejszem cierpieniem jest pobyt twój we Francji?... Pozostawię ci je, ażeby zaś zacząć leczenie większego, poszukam sobie natychmiast przedmiotu, dla odwrócenia uwagi zazdrośników obojej płci, którzy nas przesiadują.
— Cicho!... teraz już nadchodzą, — szepnęła księżna.
I schyliła się, aby zerwać kwiat barwinku, rosnący w pustynnej trawie. Zbliżano się istotnie; nagle ze wzgórka zbiegać tłumnie poczęło całe towarzystwo dam, a za niemi panowie; przyczyna tego wybuchu był wspaniały sfinks, o skrzydłach napoły pstrokatych, napoły koloru różanych liści. Królewska ta zdobycz wpadła w siatkę panny de Tonnay-Charente, która z dumą pokazywała, ją swoim współzawodniczkom, raniej dobrym, niż ona, łowczyniom. Królowa łowów usiadła, o jakie dwadzieścia kroków od ławki, na której siedzieli Ludwik z Henryką, oparła się plecami o wspaniały dąb, opleciony bluszczem, i nadziała motyla na trzcinkę swojej długiej laseczki. Piękną była niepospolicie panna de Tonnay-Charente; panowie też odstąpili resztę dam, aby pod pozorem powinszowań dla jej zręczności otoczyć ją zbitem kołem. Król i księżna przypatrywali się ukradkiem tej scenie, jak ludzie z ubiegłego wieku, przypatrujący się igraszkom swoich rozbawionych wnucząt.
— Co mówisz o pannie de Tonnay-Charente, Henryko?... — zagadnął król.
— Mówię, że jest troszeczkę bezbarwną blondynką — odparła księżna, ujawniając jedyny zarzut, jaki można było uczynić skończonej piękności przyszłej pani do Montespan.
— Zbyt jasna blondynka, to prawda; lecz pomimo to wydaje mi się bardzo piękną.
— Zgadzam się z tem zupełnie.
— A jak poszukiwana!... uważasz, Henryko?
— O! i bardzo: cały rój młodzieży. Gdybyśmy urządzili polowanie na kochanków, zamiast na motyle, piękną zdobycz mielibyśmy przy niej. Ciekawy jestem, Henryko, coby powiedziano, gdyby do tego roju przyłączył się król i zwrócił w jej stronę spojrzenie? Czy i to wzbudziłoby zazdrość.
— O! Najjaśniejszy Panie; panna de Tonnay-Charente jest lekarstwem niezawodnem — rzekła, wzdychając księżna — uleczyłaby zazdrosnego, to prawda, lecz w miejsce tego mogłaby uczynić zazdrosną.
— Henryko! Henryko!... — zawołał Ludwik — napełniasz serce moje radością. Tak, tak, masz słuszność, za piękną jest panna de Tonnay-Charente, aby służyć za płaszczyk.
— Płaszczyk królewski powinien być pięknym — odparła z uśmiechem księżna.
— Więc mi go radzisz?... zagadnął Ludwik.
— O! cóż ja ci mam powiedzieć, Najjaśniejszy Panie?... chyba to, że, dając radę podobną, dałabym ci broń przeciw sobie samej. Szaleństwem lub szczytem zarozumiałości byłaby rada, abyś wziął za bohaterkę udanej miłości kobietę piękniejszą od tej, dla której, jak utrzymujesz, żywisz prawdziwą miłość.
Król uścisnął nieznacznie drobną rączkę księżnej, zatopił spojrzenie w oczach, następnie wyszeptał kilka czułych słówek, lecz tak cichutko, że nawet historyk, co wszystko powinien słyszeć, słów tych podsłuchać nie był w możności. Potem głośno przemówił:
— Wybierz więc sama tę, co ma wyleczyć zazdrośników naszych. Ku tej zwrócę całą uwagę, cały czas odkradziony moim ważnym sprawom; dla niej, Henryko, kwiat, zerwany dla ciebie, myśli o pieszczotach, które we mnie obudzać bodziesz, dla niej spojrzenia, których nie będę śmiał tobie posyłać, a które winny budzić z odrętwienia. Lecz wybiera ją bacznie, abym wypadkiem, gdy jej ofiaruje różę własnoręcznie zerwaną, nie uczuł się pokonanym przez ciebie, i aby oczy moje, ręka i usta zwróciły się nagle ku tobie, bodajby świat cały odgadnąć miał tajemnicę moję.
Słysząc słowa te, księżna czerwieniła się, dyszała, szczęśliwa, dumna, upojona ich brzmieniem; nie miała na nie odpowiedzi; duma jej i pragnienie hołdów były zupełnie zadowolone.
— Wybiorę — rzekła, podnosząc na niego cudne oczy — lecz nie to, o co mnie prosisz, gdyż o te kadzidła, które masz spalić na ołtarzu innego bóstwa, Najjaśniejszy Panie, jestem także zazdrosna; chcę, aby zwróciły się do mnie, i nie dozwolę, aby jeden ich atom nawet ulotnił się w drodze. Zatem wybiorę, za zgodą twoją, Najjaśniejszy Panie, to, co mi się wyda najmniej zajmującem dla ciebie, i zostawi obraz mój niezatarty w duszy twojej.
— Na szczęście — rzekł król — masz dobre serce, inaczej lękałbym się groźby, którą mi czynisz; przedsięwzięliśmy więc ostrożności, tak, że w twojem jak i w mojem otoczeniu trudno będzie spotkać zachmurzone oblicze.
Podczas, gdy król to mówił, księżna powstała, powiodła oczami po całym trawniku i, zbadawszy w milczeniu wszystko, przywołała do siebie króla.
— Patrz, Najjaśniejszy Panie — rzekła — widzisz; tam na pochyłości wzgórka, w pobliżu tych buldenezów, tę piękną dziewczynę, idącą samotnie, z głową spuszczoną, zwieszonemi rękoma, wpatrzoną w kwiaty, zmięte jej stopami, jak wszyscy ci, co nie panują nad myślą swoją.
— Panna de la Valliere?... — zapytał król.
— Nie podoba ci się, Najjaśniejszy Panie?
— Ależ ona kuleje.
— Tak sadzisz?
— Bez wątpienia. Widzisz, wszak wszystkich, puściła przodem z obawy, aby jej kalectwo nie było dostrzeżone.
— Tem lepiej, nie będzie tak biegać, jak Dafne i nie zdoła uciec przed Apolinem.
— Henryko! Henryko!... — odezwał się król nachmurzony — prawdziwie wynalazłaś mi najmniej ponętną z twoich panien honorowych.
— Tak, lecz weź to na uwagę, że ona jest moją panną honorową.
— Wiem o tem. Cóż przez to chcesz powiedzieć?
— Żeby odwiedzać to nowe bóstwo, nie będziesz mógł uniknąć przychodzenia do mnie, a ponieważ przyzwoitość nie dozwala widywania się z nią na osobności, będziesz zmuszony spotykać ją tylko w mojem otoczeniu, a zwracając się do niej, przemawiać będziesz do mnie. To chcę nareszcie powiedzieć, że zazdrośni nie mogą pomawiać cię, iż bywając u mnie, dla mnie tylko przychodzisz, skoro to będzie dla panny de La Valiere.
— Która kuleje.
— Zaledwie troszeczkę.
— Henryko!...
— Ostatecznie, dałeś mi prawo wyboru?...
— Niestety!... tak.
— A zatem, tak być musi; nakazuję ci, poddaj się.
— Zgadzam się, skoro tego chcesz.
— Więc umowa stanęła?...
— I podpisana.
— Dla mnie zachowasz przyjaźń braterską, troskliwość i królewską galanterję, wszak prawda?...
— Zachowam ci serce, które tylko za twoim rozkazem uderzać potrafi.
— Matka twoja przestanie poczytywać mnie za wroga?...
— Z pewnością.
— A Marja Teresa czy zaprzestanie rozmów hiszpańskich w obecności księcia, nienawidzącego dysput w języku cudzoziemskim, ponieważ jest przekonany, iż go obmawiają?...
— Niestety!... wszak się nie myli?... — z czułością wyszeptał król.
— Nakoniec, czyż będą obwiniać króla, iż marzy o nieprawych uczuciach, skoro prawdą jest, że nic podobnego nie odczuwamy dla siebie, prócz sympatji, wolnej od wszelkiej złej myśli.
— Tak, tak... — wyjąkał król. — Lecz znajdą co innego do powiedzenia.
— Cóż takiego, Najjaśniejszy Panie?... Czyż nigdy nie będziemy mieć spokoju?...
— Powiedzą, że mam bardzo zły gust; lecz co znaczy moja miłość własna wobec twego spokoju?...
— Czci mojej i twojej rodziny, Najjaśniejszy Panie, to chyba chciałeś powiedzieć. Zresztą, wierzaj mi, nie śpiesz się zbytecznie z potępianiem La Valiery; prawda, że kuleje, lecz nie brak jej rozumu. Zresztą, wszystko, czego król dotyka, złotem się staje.
— Ostatecznie, bądź pewną, pani, iż pomimo to wszystko, wdzięczny ci jestem; mogłabyś kazać mi drożej przypłacić pobyt swój we Francji.
— Najjaśniejszy Panie, zbliżają się do nas.
— A zatem?...
— Ostatnie słówko.
— Słucham.
— Jesteś mądrym i przezornym, Najjaśniejszy Panie, lecz w tym wypadku przyzywaj całą siłą tych dwóch swoich zalet.
— O!... — zawołał, śmiejąc się, Ludwik — od dziś już zaczynam grać swoją rolę, a zobaczysz, czy mam powołanie do przedstawiania pasterzy. Po podwieczorku, mamy wielki spacer po lesie, a potem kolacja i balet pór roku o dziesiątej wieczorem.
— Wiem o tem.
— Zapały moje tedy wyżej nad sztuczne ognie wybuchną, i będą bardziej bijące w oczy, niż lampiony naszego poczciwego Colberta; tak zajaśnieje to wszystko, że królowe i książę zostaną olśnieni.
— Strzeż się, Najjaśniejszy Panie, bądź ostrożny!...
— Cóżem takiego uczynił?... mój Boże!...
— Będę zmuszoną cofnąć komplementy, powiedziane przed chwilą... Ty, roztropny!... rozumny!... wszak powiedziałam to... Ależ zamyślasz: rozpocząć wstrętnemi szaleństwami!... Czyż namiętność w jednej sekundzie zajmuje się płomieniem, jak pochodnia?... Czy tak bez żadnego przygotowania, taki król, jak ty, rzuca się do stóp takiej, jak La Valiere, dziewczyny?...
— O!... Henryko!... Henryko!... złapałem cię... Jeszcze nie rozpoczęliśmy kampanii, a już mnie strofujesz!..
— Nie, tylko przywołuję cię do porządku. Stopniowo się zapalaj, zamiast wybuchać tak nagle. Jowisz wpierw grzmi i błyska, zanim pałace obróci w popioły. Wszystko mieć musi swój wstęp. Jeżeli będziesz działać z taką gorączką, nikt nie uwierzy, żeś zakochany, lecz wszyscy poczytają cię za szaleńca, w każdym razie jeśli cię nie odgadną. Czasami ludzie nie są tak głupi, jak się wydają.
Król widział się zmuszony przyznać, iż księżna była anielsko mądra i djablo przebiegła.
Ukłonił się jej głęboko.
— Dobrze — rzekł — przetrawię w myśli mój plan kampanji; wodzowie, mój kuzyn Kondeusz naprzykład, bledną nad mapami strategicznemi, zanim posuną jednego piona, który zwie się korpusem wojska; ja także ułożę swój plan.
— Jesteśmy teraz na dobrej drodze, Najjaśniejszy Panie. Czy pozwolisz teraz, abyśmy się rozstali?...
— Więc już umowa stanęła: wieczorem, podczas spaceru, ukradkiem zapuszczę się w las, a spotkawszy pannę La Valliere samą...
— Uwolnię ją. Zdaj się na mnie.
— Bardzo dobrze!... Zbliżę się do niej, wśród jej towarzyszek i wypuszczam pierwszą strzałę.
— Tylko celnie — śmiejąc się, rzekła księżna — żebyś nie chybił serca.
I pożegnała króla, aby udać się na spotkanie wesołej gromadki, nadbiegającej z okrzykami rogów myśliwskich.




ROZDZIAŁ V.
BALET.

Po wieczerzy, która odbyła się około godziny piątej, król powrócił do swego gabinetu, gdzie czekali na niego krawcy. Chodziło o przymierzenie kostjumu Wiosny, który kosztował wiele pomysłów i wysileń rysowników i ornamencistów dworu. Role innych uczestników były znane, król tylko swoją postanowił sprawić niespodziankę. Dlatego, skoro tylko skończył naradę i powrócił do siebie, zażądał, aby przywołano dwóch marszałków ceremonji, Villeroy i Saint-Agnan. Obaj odpowiedzieli, że czekają rozkazu królewskiego i gotowi są do rozpoczęcia, byle tylko dopisała pogoda. Król otworzył okno, złoty pył wieczorny przez gałęzie drzew zwolna opadał na ziemię; księżyc biały jak śnieg, wzniósł się w obłokach. Nie było najmniejszej zmarszczki na zielonych wodach, nawet łabędzie, spoczywając na rozpostartych skrzydłach, jak statki na kotwicy, zdawały się napawać ciepłem powietrza, świeżością wody i uroczą ciszą wieczoru. Król, obejrzawszy to wszystko i napieściwszy się pysznym widokiem, wydał rozkaz, którego żądali panowie de Villeroy i de Saint-Agnan. Dla wykonania tego rozkazu, po monarszemu, jedno pytanie było potrzebne, które Ludwik XIV-ty w trzech zadał wyrazach:
— Czy macie pieniądze?...
— Najjaśniejszy Panie!... — odpowiedział Saint-Agnan — w tym względzie porozumieliśmy się z panem Colbert.
— Bardzo dobrze.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, a pan Colbert oświadczył, że już ułożył program dalszych uroczystości i czeka na zatwierdzenie króla.
— Zatem niech przybywa.
Colbert jakby słuchał pod drzwiami, wszedł bowiem, gdy król wobec dworzan wymówił jego nazwisko.
— A! dobrze... jest Colbert — rzekł król — panowie możecie wrócić na swoje stanowiska.
Saint-Agnan i Villeroy ukłonili się i wyszli.
— Panie Colbert, dziś odbędzie się balet.
— Skoro tak, Najjaśniejszy Panie, ja jutro płacę rachunki.
— Jakto?
— Przyrzekłem dostarczycielom zapłacić rachunki nazajutrz po odegraniu baletu.
— Skoro przyrzekłeś, płać.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie; lecz na zapłacenie, jak mówił pan de Lesdiguieres, potrzeba pieniędzy.
— Jakto?... czy cztery miljony, przyrzeczone przez Fouqueta, nie wpłynęły? Zapomniałem zapytać o nie.
— Najjaśniejszy Panie, w oznaczonej godzinie były u Waszej Królewskiej Mości.
— A więc?
— Najjaśniejszy Panie, szkła kolorowe, fajerwerki, muzyka i kuchnia w ciągu tygodnia pochłonęły cztery miljony.
— Zatem nie masz pieniędzy, panie Colbert?
— Ja nie mam, Najjaśniejszy Panie, ale ma Fouquet.
I twarz Colberta zajaśniała jakiemś złowróżbnem światłem.
— Co chciałeś powiedzieć?... — zapytał Ludwik.
— Najjaśniejszy Panie, już poleciliśmy panu Fouquet wypłacić sześć miljonów. Dał je chętnie, przyrzekł zaś dać więcej, gdy zajdzie istotna potrzeba. Otóż dziś jest potrzeba. Niechaj więc daje.
Król zmarszczył brwi.
— Panie Colbert — rzekł z przyciskiem, wymawiając nazwisko finansisty — ja nie tak rzeczy pojmuję; ja nie chcą przeciw mojemu słudze używać środków przymusu, które krzyżują jego zamiary, pan Fouquet w ciągu tygodnia dał sześć miljonów, to pieniądz!
Colbert zbladł.
— Zatem plan Waszej Królewskiej Mości...
— Wszak potrzebujesz pieniędzy, panie Colbert?
— Siedemkroć sto tysięcy liwrów, Najjaśniejszy Panie.
— Weź je zatem z mojego prywatnego skarbu.
Colbert ukłonił się. Król pożegnał Colberta, aby dać posłuchanie krawcom. Rozkaz, wydany przez króla, wiadomy był w Fontainebleau; wiedziano, że król przymierza suknie i że balet odbędzie się wieczorem. Wiadomość ta z szybkością błyskawicy i w przelocie zapaliła wszelkie kokieterje, wszystkie żądze i wszystkie dziecinne rojenia. W tej samej chwili, jakby cudem wszystko co umiało wziąć igłę do ręki, wszystko, co umiało rozróżnić wyższą odzież od niższej, jak mówi Moliere, wszystko to, mówimy, powołane zostało do pomocy elegantom i elegantkom. Król, ukończywszy toaletę o dziewiątej, ukazał się w karecie odkrytej i przybranej w liście i kwiaty.
Królowe zajęły miejsce na wspaniałem wzniesieniu, urządzonem nad brzegami stawu w teatrze cudownej wytworności.
Kiedy król się ukazał, sala już była pełna i przedstawiała błyszcząca grupę złota i drogich kamieni, w której na pierwszy rzut oka, żadnej fizjognomjj rozróżnić nie było można. Teatr przedstawiał gaj; kilku faunów, drepcząc kończatemi nogami, skakało tu i owdzie, ukazująca się drjada podniecała ich do pogoni; wystąpili jej obrońcy i kłócono się, tańcząc. Nagle, dla przywrócenia porządku i spokoju, ukazać się miała „Wiosna“ wraz ze swoim dworem. „Żywioły“, władze, uległe „Wiośnie“, rzuciły się w jej ślady. „Pory roku“, sprzymierzone z Wiosną, przybyły ze swej strony, aby odtańczyć kadryl, który po słowach mniej lub więcej pochlebnych, rozpoczynał tańce; muzyka, klarnety, flety i skrzypce malowały wiejskie przyjemności. Ukazanie się króla wywołało grzmot oklasków. Ubrany był w tunikę z kwiatów, która zamiast obciążać, odsłaniała jego piękną budowę. Noga jego, najpiękniejsza z całego dworu, korzystnie wyglądała w jedwabnych pończochach cielistego koloru, tak cienkich i przezroczystych, że ciało było niemal widoczne.
Ukazanie się jego wzbudzało zachwyt. Nagle ujrzano hrabiego de Saint-Agnan, który usiłował zbliżyć się do króla i do bratowej królewskiej. Księżna ubrana była w długą i przezroczystą suknię, utkaną z cienkich włókien, która uwydatniała niezwykle kształtną kibić; mała jej stopa, obuta w jedwab, unosiła ją promieniejącą na czele orszaku Bachantek i wiodła na miejsce, przeznaczone do tańca.
Oklaski tak długo trwały, że hrabia miał czas dogonić króla.
— Cóż tam, Saint-Agnan?
— Bożku, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział zbladły dworak — czy Wasza Królewska Mość zapomniałeś o „Owocach“?
— Bynajmniej, ale rola ta usunięta.
— Wcale nie, Najjaśniejszy Panie, nie wydano rozkazu i muzyka ją zachowała.
— A! to okropność!... — mruknął król. — Ale cóż począć, kiedy niema hrabiego de Guiche? Trzeba będzie ją wykreślić.
— Najjaśniejszy Panie, kwadrans milczenia zabije powodzenie baletu.
— Ale hrabia...
— Hrabia de Guiche jest tutaj.
— Tutaj?... — powtórzył król, marszcząc brwi — tutaj? czy jesteś tego pewny?
— Nawet ubrany do baletu, Najjaśniejszy Panie.
Król uczuł, jak mu na twarz występuje rumieniec.
— Zapewne się mylisz.
— Bynajmniej, Najjaśniejszy Panie, racz tylko spojrzeć naprawo, a zobaczysz go.
Król żywo zwrócił się w tę stronę i w rzeczy samej ujrzał na prawo błyszczącego wdziękami, pod kostjumem Vertumna, hrabiego de Guiche, czekającego, aby do niego przemówiono.
Król otworzył usta i w milczeniu patrzył na hrabiego. Hrabia zbliżył się do niego pochylony i z uszanowaniem.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — najnikczemniejszy z poddanych twoich przychodzi dzisiaj służyć ci, jak służył niegdyś w dniach bitew. Król, nie mając roli owoców, utraciłby najpiękniejszą scenę baletu. Nie chciałem, aby z mojej przyczyny nastąpiła podobna przeszkoda dla wdzięków, zręczności i piękności królewskiej, opuściłem mój majątek, aby przybyć na pomoc mojemu królowi.
Każdy z tych wyrazów wpadał miarowo, harmonijnie, wymownie do ucha Ludwika XIV-go; pochlebstwo zarówno mu się podobało, jak zadziwiało odwaga. Poprzestał więc na odpowiedzi:
— Nie mówiłem, abyś powracał, hrabio.
— Zapewne, ale Wasza Królewska Mość, nie dałeś rozkazu, abym został.
Król czuł, jak czas ubiega. Scena, przedłużając się, wszystko mogła popsuć. Jeden cień w tym obrazie mógł już zaszkodzić. Zresztą, król miał serce, przepełnione dobremi myślami; w oczach księżnej nowe zaczerpnął natchnienie.
Spojrzenie Henrjetty mówiło mu:
— Ponieważ zazdrośni są o ciebie, podziel podejrzenia; kto nie ufa dwóm współzawodnikom, lęka się każdego z nich.
Księżna tem zdaniem przeważyła. Król uśmiechnął się do hrabiego de Guiche. Guiche nie zrozumiał ani jednego wyrazu z niemej rozmowy z księciem. Zauważył tylko, że nie chce ona patrzeć na niego. Otrzymaną łaskę przypisał jednak sercu księżnej. Król był życzliwym dla wszystkich. Tylko książę nic nie pojmował.
Rozpoczęto balet, który był świetny. Guiche jaśniał, jak słońce, ale jak słońce-dworak, któremu należy się podrzędna rola. Lekceważąc to powodzenie, na które księżna żadnej nie zwracała uwagi, nie myślał już o odzyskaniu jej życzliwości. Księżna nie spojrzała na niego. Powoli cała jego radość zgasła w bólu i niepokoju, tak, że nogi mu ociężały, ręce obwisły i głowa pochyliła się. Król był odtąd pierwszym tancerzem w kadrylu.
Spojrzał na pokonanego współzawodnika. Guiche nie był tym samym, co dawniej, dworzaninem. Najprzód tańczył źle, potem ustał zupełnie. Król i księżna odnieśli zwycięstwo.




ROZDZIAŁ VI.
NIMFY PARKU FONTAINEBLEAU.

Król przez, chwilę cieszył się swoim triumfem, który, jakeśmy powiedzieli, był najzupełniejszy. Następnie zwrócił się do księżnej, aby ją zkolei podziwiać.
Kiedy królowe wynurzyły swoje zadowolenie, a widzowie swój zapał, kiedy król udał się do loży dla zmienienia ubioru, a książę tańczył, podług zwyczaju przebrany za kobietę, Guiche przyszedł do siebie, zbliżył się do księżny, która siedziała w głębi teatru, czekając na powtórne wystąpienie i w tłumie szukała samotności, aby poić się radością z powodzeń choreograficznych. Zatopiona w myślach, być może, nie wiedziała rzeczywiście, co się wkoło niej dzieje, lub też może nie chciała wiedzieć. Guiche, widząc ją smutną, siedzącą przy malowanem na płótnie drzewie, zbliżył się do niej. Dwie damy honorowe, za Amadrjady przebrane, spostrzegłszy zbliżającego się hrabiego de Guiche, oddaliły się z uszanowaniem. Guiche szedł wśród rozstępującego się koła i powitał Jej Książęcą Wysokość. Ale Jej Książęca Wysokość, czy widziała ukłon, czy też rzeczywiście go nie dostrzegła, dość, że nie raczyła głowy odwrócić. Dreszcz przeszedł po ciele nieszczęśliwego: nie spodziewał się bowiem tak rażącej obojętności, o niczem nie wiedząc, a zatem niczego nie mogąc odgadnąć. Widząc, że nie otrzymuje żadnej odpowiedzi na ukłon, postąpił dalej i rzekł głosem zmienionym, który starał się napróżno uczynić spokojnym.
— Mam honor złożyć księżnie moje uszanowanie.
Tym razem — Jej Królewska wysokość zwróciła omdlewające oczy ku hrabiemu.
— A!... to pan de Guiche, witam.
I odwróciła się znowu. Hrabiemu już brakło cierpliwości.
— Wasza Książęca Wysokość cudownie tańczyła — rzekł.
— Czy tak?... — zapytała od niechcenia księżna.
— Tak, rola to nadzwyczaj stosowna dla Waszej Wysokości.
Księżna zwróciła się nagle i, spoglądając na hrabiego wypogodzonemi oczyma, zapytała:
— Wytłumacz się pan.
— Wasza wysokość przedstawiałaś boginię piękną, lekką, swobodną — odpowiedział hrabia.
— Mówisz pan o roli Pomony?...
— Mówię o bogini, którą Wasza Książęca Wysokość przedstawiasz.
Księżna przez chwilę pozostała ze zwartemi ustami.
— Ale ty, panie hrabio — rzekła nakoniec — nieszczególnym jesteś tancerzem.
— O!... ja pani, jestem z tych, na których się nie zwraca uwagi, albo się o nich zapomina.
Wymawiając te słowa z ciężkiem westchnieniem, ukłonił się i z mocno bijącem sercem, z głową rozpaloną i okiem niepewnem, oddalił się za krzaki płócienne.
Księżna za całą odpowiedź lekko wzruszyła ramionami.
Nadeszły panny Tonnay-Charente i Montalais.
Obie na dany znak spiesznie się zbliżyły.
— Czyście panny słyszały?... — zapytała księżna.
— Co, Wasza Książęca Wysokość?...
— To, co hrabia de Guiche powiedział?...
— Nie.
— Prawdę mówiąc, rzecz godna uwagi — ciągnęła dalej księżna z wyrazem ubolewania — jak dalece wygnanie zmieniło umysł hrabiego.
I głośniej znowu, aby nieszczęśliwy nie stracił ani jednego wyrazu, dodała:
— Najprzód źle tańczył, potem prawił same niedorzeczności.
I wzniosła głowę, nucąc arję, podług której miała tańczyć. Guiche wszystko słyszał, pocisk trafił w serce i rozdarł je. Wtedy, narażając porządek uroczystości, uciekł, drąc na sobie piękny strój Vertumna i siejąc po drodze liście winne, morwowe, migdałowe i inne oznaki tego bożyszcza. W kwadrans potem wrócił do teatru. Ale łatwo było odgadnąć, że wysilał się na poskromienie namiętności, która go wiodła do tej, co go tak śmiertelnie zraniła. Księżna kończyła taniec. Ujrzała go, ale nie patrzyła na niego, on zaś, gniewny i wściekły odwrócił się tyłem, kiedy przechodziła koło niego w orszaku nimf i stu pochlebców.
W tym czasie, na drugim końcu teatru, przy stawie, siedziała dziewica, mając oczy w teatr wlepione. Tu z okna loży lśniły potoki światła. Było to okno łoży królewskiej. Guiche opuścił teatr, goniąc za spokojem, którego potrzebował; przeszedł właśnie około tej dziewicy i powitał ją. Ona zaś, spostrzegłszy młodzieńca, powstała, jakby pochwycona wśród tajemnych myśli, które usiłowała ukryć. Guiche poznał ją i zatrzymał się.
— Dobry wieczór — rzekł z żywością.
— Dobry wieczór, hrabio.
— A!... panna de La Valliere!... — rzekł Guiche — jakże jestem szczęśliwy, że panią spotykam.
Panna de La Valliere skłoniła się, chcąc się oddalić.
— O!... nie, nie, nie opuszczaj mnie, pani — rzekł Guiche, rękę wyciągając ku niej — pozostań, pozostań, proszę. Pani unikasz tłumu i lubisz samotność. O!... rozumiem to!... Wszystkie kobiety z sercem to czynią. Takie kobiety nigdy się nie nudzą. O!... pani, pani. Czy pani, panno de La Valliere, kochasz kogo?...
— Ja?...
— O!... przebacz, nie zastanowiłem się nad tem, co powiedziałem, przebacz mi, przebacz!... Księżna ma słuszność, to przeklęte wygnanie w głowie mi przewróciło.
— Ale król, jak mi się zdaje, dobrze cię przyjął, panie hrabio.
— Dobrze przyjął... być może... zapewne... tak.
— Musiał dobrze przyjąć, bo powracasz, nie pożegnawszy się z nim.
— Prawda, masz pani słuszność. Ale czyś tu nie widziała wicehrabiego de Bragelonne?...
La Valliere zadrżała na to nazwisko.
— Dlaczego pan o to pytasz?
— A!... mój Boże!... czy znowu panią obraziłem?... — rzekł Guiche — bo zdaje się, że cierpisz okropnie. A!... pani, czemuż nie mam przywiązanej siostry, czułej przyjaciółki!...
— Masz przyjaciół, panie de Guiche, a pan wicehrabia de Bragelonne, o którym wspomniałeś przed chwilą, jest zapewne jednym z najlepszych.
— Tak, w rzeczy samej jest to dobry przyjaciel. Żegnam cię, pani.
I pobiegł jak szalony wzdłuż stawu.
La Valliere długi czas patrzyła na niego z politowaniem.
— Tak, on cierpi — mówiła — i domyślam się dlaczego.
Zaledwie wymówiła te wyrazy, nadbiegły towarzyszki jej, panna Montalais i de Tonnay Charente. Skończywszy swoja służbę, zrzuciwszy stroje nimf, uradowane pogodą nocy i powodzeniem wieczornem, przybyły szukać towarzyszki.
— Jakto, jesteś już?... — mówiły — myślałyśmy, że pierwsze przybędziemy na schadzkę.
— Ja jestem od kwadransa — odpowiedziała La Valliere.
— Zatem nie bawi cię widowisko?...
— Nie, wolę widok czarnego lasu, wśród którego błyska tu lub owdzie światło, jak zapłonione oko, to rozwarte, to przymknięte.
— Ależ to poetka ta La Valliere — rzekła Tonnay-Charente.
— Nieznośna — odezwała się Montalais. — Ilekroć śmiać się, lub weselić potrzeba, La Valliere płacze; ilekroć płakać należy, jak to przystoi nam, kobietom, o lada cacko, o szmatkę, lub obrażoną miłość własną, La Valliere się śmieje.
— Co do mnie, nie mogę być taką — mówiła panna Tonnay-Charente. — Jestem kobietą i to kobietą, jakiej drugiej niema; kto mnie kocha, ten mi pochlebia, kto mi pochlebia, podoba mi się; a kto mi się podoba...
— Nie kończ — rzekła Montalais.
— To trudno — odparła panna Tonnay-Charente, śmiejąc się do rozpuku. — Dokończ za mnie, tyś taka dowcipna.
— A ty jak chcesz, Ludwiko?... — zapytała Montalais.
— To nikogo nie obchodzi — rzekła młoda dziewica, podnosząc się z ławki, na której siedziała przez cały czas baletu. — Teraz, moje panie, miałyśmy projekt bawienia się całą noc bez natrętników i bez widzów. Jesteśmy trzy; jedna drugiej będzie się podobała. Czas prześliczny, spojrzyjcie tylko i przypatrzcie się księżycowi, który zwolna wschodzi na niebie i posrebrza szczyty kasztanów i dębów. Śliczna przechadzka, miła wolność, urocze gaje, słodka przyjaźń!... Weźmy się za ręce i wejdźmy pod wielkie drzewa. Teraz wszyscy zajęci są przygotowaniem do przepysznej przechadzki; siodłają konie, zaprzęgają powozy, muły królowej i cztery białe klacze księżny. Pośpieszmy na miejsce, gdzie nie dostrzeże nas niczyje oko, gdzie nikt nie pójdzie za nami. Montalais, czy pamiętasz lasy Chaverne i Chambord, wysmukłe topole w Blois?... zamieniłyśmy to wszystko na łudzącą nadzieję.
— I na zwierzenia poufne.
— Tak.
— Ja — rzekła panna Tonnay-Charente — ja myślę wiele, ale ostrożnie.
— Ona nic nie mówi — odezwała się Montalais — a co myśli, chyba tylko Bóg wie.
— Ciszej!... — zawołała panna de La Valliere — ktoś z tej strony nadchodzi.
— Prędzej!... prędzej!... w krzaki!... — dodała Montalais — schyl się, Atheno, bo jesteś najwyższa.
Panna de Tonnay-Charente schyliła się.
Prawie w tej samej chwili ukazało się dwóch mężczyzn, idących ze schylonemi głowami ulicą, równoległą do brzegu. Dziewice przysiadły i powstały niedostrzeżone.
— To pan de Guiche — szepnęła Montalais do ucha pannie Tonnay-Charente.
— To pan de Bragelonne — szepnęła do ucha pannie de La Valliere.
Dwaj młodzieńcy zbliżali się, rozmawiając głośno.
— Tutaj właśnie była przed chwilą — rzekł hrabia. — Gdybym ją tylko widział, mógłbym był sądzić, że to zjawisko, ale rozmawiałem z nią.
— Zatem jesteś pewny...
— Tak, a może ją przestraszyłem.
— Jakto?...
— Byłem prawie nieprzytomny z wiadomego ci powodu; mówiłem, nie rozumiała mnie i pewnie się przelękła.
— O!... nie troszcz się, mój przyjacielu, — odpowiedział Bragelonne. — Ona jest dobra i usprawiedliwi cię: ma rozum, zrozumie cię.
— Ale jeżeli zrozumiała... zanadto zrozumiała?...
— Cóż z tego?...
— A jak powie?...
— Nie znasz Ludwiki, hrabio — odrzekł Raul. — Ona ma wszystkie cnoty, a żadnego błędu.
Młodzieńcy przeszli, a gdy oddalili się, ich głos cichnął powoli.
— Jakto La Valliere?... — ozwała się panna Tonnay-Charente — pan Bragelonne mówi po imieniu o tobie. Skądże to?...
— Wychowaliśmy się razem, — odrzekła La Valliere — znamy się od dzieciństwa.
— A zresztą, każdy wie, że pan de Bragelonne jest jej narzeczonym.
— O!... ja wcale o tem nie wiedziałam, czy to prawda, moja droga?...
— Tak — odpowiedziała Ludwika, rumieniąc się — pan de Bragelonne zaszczycił mnie żądaniem mojej ręki. Ale...
— Jakież ale?...
— Zdaje się, że król... nie chce pozwolić na ten związek.
— I dlaczegóż król?... — zawołała z cierpkością Aurora — dlaczego król miesza się w podobne sprawy?... Polityka, zawsze polityka, a miłość miłością, jak mawiał Mazarini. Jeżeli kochasz pana de Bragelonne i on cię kocha nawzajem, idź za niego. Ja daję ci moje zezwolenie.
Aurora śmiać się zaczęła.
— O!... ja mówię poważnie — odpowiedziała Montalais — a moje zdanie w tej sprawie, sądzę, jest tak dobre jak króla. Cóż ty na to, Ludwiko?...
— Zobaczmy, czy ci panowie odeszli — rzekła La Valliere; — korzystajmy ze sposobności, aby przejść łąkę i wejść do lasu.
— Tembardziej — rzekła Aurora — że oto światła ukazują się z zamku i teatru, i zdają się poprzedzać jakieś dostojne towarzystwo.
— Biegnijmy — rzekły wszystkie trzy razem.
I, zgrabnie podnosząc długie zwoje jedwabnych sukien, lekko przebyły przestrzeń, rozciągającą się między stawem i ciemną częścią parku.
W tym czasie mężczyzna, ukryty w fosie, zarosłej młodą wierzbiną, wyskoczył na wał i zaczął biec w kierunku zamku.
Trzy kobiety dostały się wkrótce na ścieżki, tem łatwiej, że wszystkie drogi były im znane. Przybyły nakoniec do dębu królewskiego, godnej poszanowania pamiątki, która słyszała westchnienia Henryka II-go do Anny de Poitiers, a później Henryka IV-go do pięknej Gabrjeli d‘Estrees. Pod tym dębem ogrodnicy tyle nagromadzili mchu i murawy, iż żadne krzesło nie mogłoby być wygodniejsze. Pień drzewa służył za poręcz i był szeroki tak, że cztery osoby wygodnie mogły się oprzeć.
Pod gałęziami, które skłaniały się do pnia, głos cichł, przebijając się w górę.




ROZDZIAŁ VII.
CO MÓWIONO POD DĘBEM KRÓLEWSKIM.

W świeżości powietrza, w szmerze liści, była jakaś milcząca zachęta dla tych młodych kobiet do zmiany żartobliwej rozmowy na rozsądną i pełną powagi. Nawet ta, której charakter był najżywszy, Montalais, pierwsza do tego okazała skłonność. Zaczęła od ciężkiego westchnienia.
— Jaka radość — rzekła — że jesteśmy same, wolne i w miejscu, gdzie można być szczeremi, chociażby dla siebie samych.
— Tak — odpowiedziała panna Tonnay-Charente — bo dwór, jakkolwiek świetny, zawsze kryje fałsz pod fałdami aksamitu i ogniem djamentów.
— Ja — odparła La Valliere — nigdy nie kłamię; kiedy nie mogę powiedzieć prawdy, milczę.
— Będziesz niedługo w łaskach, moja kochanko — odezwała się Montalais — to nie Blois, gdzieśmy starej księżnie mówiły o naszych niezadowoleniach i zawiściach. Biedna księżna, gdzie ona teraz?...
— O!... Montalais, płocha Montalais — zawołała La Valiere — otóż znowu wzdychasz; los daje ci natchnienie i jesteś dzisiaj prawie rozsądna.
— Moje panny — rzekła Aurora — nie powinnyście żałować tak bardzo dworu w Blois, któregoście dawniej nie uważały za szczęśliwy dla siebie. Dwór jest to miejsce, w którem przebywają mężczyźni i kobiety dla rozmawiania o rzeczach, o których matki, opiekunowie i spowiednicy nawet wspominać surowo zabraniają. Na dworze, pod tarczą króla i królowej, mówi się o tem wszystkiiem... alboż to nie przyjemnie?
— A! Auroro — wtrąciła Ludwika, rumieniąc się.
— Aurora dzisiejszego wieczora jest szczerą — odezwała się Montalais — korzystajmy z tego.
— Tak, korzystajmy, bo nawet mnie największe tajemnice można z serca wydobyć.
— A! gdyby tu był pan de Montespan — rzekła Montalais.
— Czy sądzicie, że kocham pana de Montespan?... — mruknęła młoda dziewica.
— Sądzę, że on piękny, a piękność jest niemałą zaletą w moich oczach.
— Dobrze sądzisz.
— Co więcej powiem, jest on ze wszystkich mężczyzn dworu najpiękniejszy i naj...
— A tam co?... — zawołała La Valliere, raptownie zrywając się z ławki.
— Zapewne łania ucieka przez krzaki.
— Ja tylko ludzi się lękam — odrzekła Aurora.
— Gdy nie są podobni do pana de Montespan.
— Skończcie te żarty... Pan de Montespan pragnie mi się podobać, ale cóż to znaczy? Alboż i pan de Guiche nie stara się o względy księżny?
— Biedny, biedny młodzieniec!.. — rzekła La Valliere.
— Dlaczego biedny?... księżna, jak sądzę, jest piękną i wielką panią.
La Valliere boleśnie potrząsnęła głową.
— Kiedy się kocha — rzekła, to piękność i wielkość, moje przyjaciółki, mało obchodzi; kiedy się kocha, powinny być oczy i serce ukochanej osoby przedewszystkiem.
Montalais głośno zaczęła się śmiać.
— Serce, oczy, to karmelki — rzekła.
— Ja mówię o sobie — odpowiedziała La Valliere.
— Szlachetne uczucia!.. — odezwała się Aurora tonem protekcjonalnym, lecz zimnym.
— Alboż ich sama nie posiadasz?.. — zapytała Ludwika.
— Zgoda, moja droga; ale jak można litować się nad człowiekiem, który kocha kobietę podobną do księżny? Jeżeli jest nierówność, to ze strony hrabiego.
— O! nie, nie — zawołała Ludwika — ze strony księżny.
— Wytłomacz się.
— Najchętniej. Księżna nie chce nawet wiedzieć, co to jest miłość. Ona igra z tem uczuciem, jak dziecię, bawiące się zapałkami, mogącemi wzniecić pożar. Miłość świeci, a tego jej dosyć, zresztą, wesele, radość i miłość są dla niej włóknami, z których chce ona utkać swoje życie. Pan de Guiche może kochać tę kobietę, ale ona go nigdy.
Aurora parsknęła śmiechem.
— Alboż to miłość?... — rzekła — a gdzież są te szlachetne uczucia, o których przed chwilą mówiłaś? Cnota kobiety czyż nie zasadza się na odrzuceniu tego wszystkiego, co ma po sobie następstwa? Kobieta szlachetna i obdarzona wspaniałem sercem, powinna patrzeć na mężczyzn, pozwalać się kochać, uwielbiać nawet, ale nigdy nie ulegać im całkowicie.
— Zatem — zawołała La Valliere, składając ręce — zatem przyrzekasz to panu de Montespan!
— Jemu? Jakto?... wszak mówiłam, że przyznaję mu wyższość, ale tego nie dosyć. Moja droga, kobieta jest królową, a czas jej panowania od piętnastego do trzydziestego roku; potem wolno nam mieć serce, kiedy ono samo nam tylko pozostaje.
— O!... o!... — cicho wtrąciła La Valliere.
— Doskonale!... — zawołała Montalais — oto kobieta królowa; Atheno, ty daleko zajdziesz!
— Czy nie potwierdzasz tego?
— Od a do z — odpowiedziała żartownisia.
— Żartujesz, wszak prawda, Montalais?... — odrzekła Ludwika.
— Bynajmniej, zupełnie potwierdzam to, co Aurora powiedziała, tylko...
— Tylko co?
— Tylko nie mogę wprowadzić tego w czyn. Ja mam tak mocne postanowienie, że przy niem plany statudera i króla hiszpańskiego są dziecinną igraszką; następnie jednakże, kiedy przyjdzie wykonać to, brak mi sił.
— Słabniesz — rzekła Athena z lekceważeniem.
— Najzupełniej.
— Nieszczęsna natura — znowu zaczęła Athena — ale przynajmniej wybierasz.
— Na honor... nie... Los strasznie lubi mi się sprzeciwiać; marzę o cesarzach, a znajduję...
— Auroro, Auroro — zawołała La Valliere — przez litość, nie wyśmiewaj się przynajmniej z tych, którzy cię tak szczerze kochają.
— O! o to bardzo mało się troszczę, bo dla tych, którzy mnie kochają, i to za wiele szczęścia, że ich nie odpędzam, moja droga. Tem gorzej dla mnie, że mam słabość, ale i dla nich zarazem, jeżeli mścić się zechcę. Na honor, kto wie...
— Auroro!
— Masz słuszność — rzekła Athena — i może również dojdziesz do tego samego celu. To nazywa się być zalotną, panienko. Mężczyźni, którzy są niedorzecznymi w wielu rzeczach, w tym względzie najmniej okazują rozumu, tak, że za jedno biorą zalotność, dumę kobiety i niestałość. Co do mnie, jestem dumna, to jest nieugięta; odpycham zalotników, nie chcąc ich przyciągnąć, ani zatrzymać. Mężczyźni mówią, że jestem zalotna, bo ich miłość własna to szepce. Inne kobiety, naprzykład Montalais, pozwalają się wciągnąć pochlebstwem i zginęłyby niechybnie, gdyby zbawczy instynkt nie ocalał ich i nie kazał im karać tego, którego hołdy zrazu przyjęły.
— To są uczone rozprawy!... — rzekła Montalais pieszczotliwym tonem.
— Obrzydła!... — cicho dodała Ludwika.
— Dzięki tej zalotności, bo to prawdziwa zalotność — mówiła panna Tonnay-Charente — kochanek, ufny w siebie, chudnie w ciągu minuty, przekonawszy się o zawodzie. Już wyglądał, jak zwycięzca, a teraz się cofa. Protegował nas, a teraz sam się poniża; wynika stąd, że zamiast mieć męża zazdrosnego, nieznośnego i safandułę, mamy trwożliwego kochanka, zawsze uległego, z tego jedynie powodu, że kochankę swą zastaje zawsze do siebie niepodobną. Oto, moje panie, wierzajcie mi, prawdziwa zalotność. Za pomocą niej, można być królową pomiędzy kobietami, bo kobieta otrzymała od Boga dar zakładania kagańca na serca i umysły.
— A! jak dobrze pojmujesz obowiązki kobiet!... — rzekła Montalais.
— La Valliere nic nie mówi; czy nie podziela naszego zdania?
— Ja tylko nic nie pojmuję — odpowiedziała Ludwika. — Mówicie, jak istoty, nieprzeznaczone do życia na ziemi.
— Śliczna twoja ziemia — rzekła Montalais.
— Ziemia — zaczęła znowu Athena — na której mężczyzna odurza kobietę, aby jej zawrócić głowę, a następnie znieważa, kiedy upadnie.
— O!... — zawołała młoda dziewica, wznosząc w górę piękno czarne oczy, zwilżone łzami. — O! gdybyście wiedziały, co to jest serce!... Wytłomaczę wam tę zagadkę: serce kochające jest silniejsze, niż cała zalotność i cała duma. Nigdy kobieta nie jest kochaną — tak sądzę i Bóg mnie rozumie — nigdy mężczyzna nie kocha z poświęceniem, jeżeli się nie czuje kochanym. Niechaj starcy bawią się i wierzą, że są kochani przez zalotne. Młodzieniec zna siebie i nie łudzi się jeżeli dla zalotnej ma żądzę upojenia, szał — widzicie, że wam zostawia to obszerne pole — jeżeli jednem słowem, kobieta zalotna na chwilę rozum mu może odebrać, to przecie nigdy go nie rozkocha. Miłość taka, jaką ja pojmuję, jest ustawiczną i zupełną ofiarą; ale nie ofiarą jednej a dwóch połączonych części. Jest to zupełne zaparcie się dwóch dusz, które usiłują zjednoczyć się. Gdybym kiedy kochała, prosiłabym mojego ukochanego, aby mnie pozostawił wolną i czystą; powiedziałabym mu, a on pojąłby to zapewne; że zaś, czując wielkość mojej ofiary, poświęciłby się dla mnie, ukochałby mnie tem więcej, otoczyłby uszanowaniem i nie pragnąłby mojego upadku, aby mnie znieważać, gdy się poniżę. Ja tak pragnę kochać. A może mi powiecie, że kochanek mną wzgardzi; nie wierzę temu, chyba byłby najpodlejszym z ludzi, a moje serce jest rękojmią, że nie wybiorę takiego. Moje spojrzenie nagrodzi mu jego ofiary i natchnie cnotami, gdyby ich nie miał.
— Ależ, Ludwiko — zawołała Montalais — uczysz nas, a sama tak nie czynisz.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Jesteś kochana przez wicehrabiego de Bragelonne, kochaną na kolanach prawie. Biedak jest większą ofiarą twej cnoty, niż byłby mojej zalotności lub dumy panny Atheny.
— Jest to inna odmiana zalotności — odezwała się Athena — i panienka bawi się nią, nawet nie wiedząc o tem.
— Tak, to się nazywa instynktem, doskonałą czułością, wyszukanym wyborem uczuć, wieczną wskazówką namiętnych popędów, które nie znają końca. O! to bardzo zręczne i skuteczne.
Obie dziewice śmiać się zaczęły. Tylko La Valliere milczała i kiwała głową. Po chwili rzekła:
— Gdybyście mówiły coś podobnego przy mężczyznach, albo gdybym wiedziała, że szczerze to mówicie, umarłabym na tem samem miejscu z boleści i wstydu.
— A więc! umrzyj — odpowiedziała panna de Tonnay-Charente — bo, jeżeli niema tu mężczyzn, są przynajmniej dwie kobiety, twoje przyjaciółki, które oświadczają, że jesteś wytrawną i wyrachowaną zalotnicą, a przy tem naiwną, zatem najniebezpieczniejszą ze wszystkich zalotnic na świecie.
— O! moje drogie, wy mi zanadto dokuczacie — odrzekła La Valliere, rumieniąc się i bliska już płaczu.
Towarzyszki jej na nowo śmiać się zaczęły.
— A więc dobrze, zapytam pana de Bragelonne.
— Pana de Bragelonne?
— A tak; tego młodzieńca odważnego, jak Cezar, dowcipnego i rozumnego jak Fouquet, tego młodzieńca, który zna cię od lat dwunastu, a który jednakże, o ile sądzić można, koniuszków twoich palców nie ucałował.
— Wytłomacz się z tego okrucieństwa, czuła kobieto — rzekła Athena do La Valliere.
— Wytłomaczę się jednym wyrazem: cnota. Czy i temu można zaprzeczyć?
— Tylko nie kłam, Ludwiko — rzekła Aurora, biorąc ją za rękę.
— Więc cóż wam mogę powiedzieć?
— Co ci się tylko podoba. Ale napróżno będziesz się broniła, ja trwam przy mojem o tobie przekonaniu. Jesteś instynktowną i naiwną zalotnicą, a powiedziałam i powtarzam, to najniebezpieczniejsza ze wszystkich.
— O! nie, nie, przez Boga, nie wierzcie temu.
— Jakto, dwanaście lat oporu?
— O! dwanaście, ale miałam wtedy pięć. Trudno, aby myśli dziecięcia zachowała dziewica.
— Nie bierzmy więc dwunastu lat w rachubę, lecz ostatnie trzy. Od trzech lat byłaś stale i uparcie okrutną. Widziałaś jego palący i wiele mówiący wzrok...
— A jednak tak jest, jak powiedziałam.
— To niemożliwe.
— Ależ, mój Boże!... dlaczego niemożliwe?
— Bo mówisz o rzeczach, które nie są prawdopodobne.
— Przypuśćmy...
— I cóż?
— Przypuśćmy zatem; przypuśćmy, że mi się zdawało, iż go kocham, a dziś widzę, że go nie kocham.
— Jakto, ty go nie kochasz?
— Ludwiko, Ludwiko — zawołała Montalais — ostrożnie, bo ci przypomnę, co mówiłaś przed chwilą. Raula tu niema, zatem daj mu spokój i miej przynajmniej litość nad nim; kiedy go nie kochasz, powiedz mu to, aby się nie łudził. Biedny chłopiec!
I śmiać się zaczęła.
— Panna de La Valliere niedawno żałowała hrabiego de Guiche — rzekła Athena — czy przypadkiem obojętność dla jednego, nie jest współczuciem, dla drugiego?...
— Prześladujcie mnie, moje panny — smutno odpowiedziała La Valliere — przesiadujcie. Wy mnie nie rozumiecie.
— Więc to tak — rzekła Montalais — zamiast zabawy mamy zły humor, smutek i łzy!... Ludwiko, my się śmiejemy, lecz wierzaj mi, że nie jesteśmy takiemi potworami, za jakie nas może uważasz. Patrz na dumną Athenę, jak ją nazywają, ona nie kocha pana Montospan, to prawda, a przecież popadłaby w rozpacz, gdyby ją przestał kochać... Patrz na mnie, śmieję się z Malicorna, ale ten biedny Malicorne wie dobrze, kiedy dotyka ustami mojej ręki, że nie przebaczyłabym mu, gdyby mnie nie kochał...
— Jesteście dziecinne!... — przerwała Ludwika.
— Prawda — odpowiedziała Montalais — ty tylko mówiłaś bardzo rozsądnie.
— Zapewne.
— Zatem nie kochasz biednego pana de Bragelonne?... — zapytała Athena.
— Może — dodała Montalais — sama nie jest tego pewna. W każdym jednak razie radzę ci, Atheno, jeżeli pan de Bragelonne będzie wolny...
— Co zrobić?
— Zwrócić się ku niemu, zanim stanowczo ukończysz układy z panem de Montespan.
— Jeżeli już tak radzisz, moja droga, wyznać muszę, że nie tylko można z przyjemnością patrzeć na pana de Bragelonne, ale i hrabia de Guiche ma też swoję wartość.
— Niebardzo popisał się dzisiejszego wieczora — rzekła Montalais — wiem z pewnego źródła, że nie podobał się księżnie.
— Ale pan de Saint-Agnan jaśniał, i jestem pewna, że te, które go widziały tańczącego, nie prędko o nim zapomną. Wszakże prawda, La Valliere?
— Dlaczegóż do mnie stosujesz to pytanie? Nie widziałam go i nie znam.
— Nie.
— Tylko nie udawaj. Wszakże masz oczy?
— Wyborne.
— Zatem wszystkich tańczących dzisiaj widziałaś?
— Prawie wszystkich.
— A więc z tych, których widziałaś tańczących, komubyś dała pierwszeństwo?
— Tak — rzekła Montalais — czy panu de Saint-Agnan, czy hrabiemu de Guiche, czy....
— Nikomu nie daję pierwszeństwa, wszystkich zarówno cenię.
— A więc w tem świetnem zgromadzeniu, wpośród całego dworu, pierwszego na świecie, nikt ci się nie podobał?
— Ja tego nie mówię.
— Powiedz więc, daj poznać nam swój ideał.
— To nie ideał.
— Zatem rzeczywistość.
— Prawdę mówiąc, moje drogie — rzekła La Valliere, doprowadzona do ostateczności — nie rozumiem, czego ode mnie żądacie. Równie jak ja macie serce, również jak ja macie oczy i mówicie o panu Saint-Agnan, to o panu de Guiche, to o panu... jakby tu króla nie było!
Te słowa, wyrzeczone głosem niepewnym i drżącym, wywołały po obudwu stronach dziewicy okrzyk, który ją zupełnie zmieszał.
— Król!... — zawołały razem jej towarzyszki.
La Valliere głowę zwróciła i zakryła twarz rękami.
— Tak, król, król — rzekła — czyście kiedy widziały równego jemu?
— Miałaś słuszność, mówiąc niedawno, że masz wyborne oczy, bo niemi sięgasz daleko i bardzo daleko. Niestety! król nie jest tym, na którego mogą zwracać się nasze biedne oczy.
— Prawda, prawda!... — zawołał La Valliere — nie wszystkim dano oczy, aby mogły wpatrywać się w słońce; ale ja będę patrzyła, chociażbym miała oślepnąć.
W tejże chwili, jakby wywołany wyrazami, które wyszły z ust panny de la Valliere, powstał szelest pomiędzy liśćmi z poza sąsiedniego krzaka.
Młode dziewice zerwały się z przestrachem. Widziały dokładnie, jak poruszają się liście, ale nie mogły dojrzeć, kto je poruszał.
— Wilk, albo odyniec!... — zawołała Montalais — uciekajmy, moje panny, uciekajmy.
I trzy dziewice, zerwawszy się w najokropniejszym przestrachu, uciekły na pierwszą, jaką natrafiły ulicę i nie zatrzymały się aż na ścieżce do lasu. Tam, nie mogąc oddychać, wsparte jedna na drugiej, usiłowały odzyskać przytomność, co przecież zaledwie po kilku chwilach im się udało. Nakoniec, spostrzegłszy światła od strony zamkowej, postanowiły iść ku nim. La Valliere upadała z utrudzenia. Aurora i Athena podtrzymywały ją.
— O!... przecież uciekłyśmy — mówiła Montalais.
— O!... moje drogie — rzekła La Valliere — lękam się, ażeby to nie było coś gorszego, niż wilk. Co do mnie, mówię co myślę, że wolałabym żywcem być pożartą przez dzikie zwierzę, niż żeby mnie ktoś podsłuchał. O!... jakże jestem dziecinna!... Jakże mogłam myśleć!... jak mogłam mówić podobne rzeczy!...
I głowa jej zwisła, jak wierzchołek trzciny; uczuła, jak nogi chwieją się pod nią, jak siły ją opuszczają i z rąk towarzyszek prawie bezwładna potoczyła się na ziemię.




ROZDZIAŁ VIII.
NIEPOKÓJ KRÓLA.

Zostawmy biedną la Valliere nawpół omdlałą pomiędzy towarzyszkami, a powróćmy do dębu królewskiego. Trzy dziewice, uciekając, zaledwie dwadzieścia kroków uczyniły, gdy szelest, który je przestraszył, stał się silniejszym. Wkrótce, rozchylając gęste gałęzie, ukazał się mężczyzna na ścieżce lasu. Widząc zaś ją pustą, wybuchnął głośnym śmiechem.
— A co, Najjaśniejszy Panie — rzekł drugi, wysuwając się bojaźliwie — zdaje mi się, że Wasza Królewska Mość spłoszyłeś nasze turkawki.
— Tak jest, niestety — odpowiedział król — nie obawiaj się, Saint-Agnan, możesz się pokazać.
— Ale ostrożnie, Najjaśniejszy Panie, żeby cię nie poznano.
— Bądź pewny, że uciekły daleko.
— Łatwo je dogonić, szczególnie kiedy się dowiedzą, kto je ściga.
— Jakim sposobem?...
— A, przez Boga!... wszakże jednej się podobałem, a druga porównała ciebie, Najjaśniejszy Panie, do słońca.
— To jedna przyczyna więcej, abyśmy pozostali ukryci. Słońce nie pokazuje się w nocy.
— Na honor, Najjaśniejszy Panie, Wasza Królewska Mość nie jesteś ciekawym. Na twojem miejsca, ja musiałbym się dowiedzieć, kto są te dwie nimfy, dwie drjady, dwie hamadrjady, które tak dobrą mają o nas opinję.
— O!... poznam je, nie goniąc za niemi, ręczę ci za to.
— A to jakim sposobem?...
— Po głosie. Należą do dworu i ta, która mówiła o mnie, ma głos prześliczny.
— O!.. Wasza Królewska Mość, pozwalasz się uwodzić pochlebstwu.
— No, nikt nie powie, że ty używasz tego środka.
— Przebacz, Najjaśniejszy Panie, ja jestem sobie prostaczek.
— Dobrze, dobrze, pójdź, gdzie ci mówiłem.
— A to szczęśliwe zdarzenie. Najjaśniejszy Panie, gdybym śmiał radzić Waszej Królewskiej Mości, radziłbym, ażeby za niemi pogonić.
— Doprawdy?
— A ta namiętność, z której zwierzyłeś mi się, Najjaśniejszy Panie, czy już zapomniana?...
— A!... broń Boże!... Jakże chcesz, aby można zapomnieć oczy takie, jak panny de La Valliere.
— Ta ma głos tak miły.
— Która?...
— Ta, która kocha słońce.
— Panie de Saint-Agnan!...
— Przebacz, Najjaśniejszy Panie.
— Nie gniewam się, iż przypuszczasz, że lubię przyjemny głos równie, jak piękne oczy. Znam cię, jesteś straszny gaduła: jutro przypłacę zaufanie, jakie mam do ciebie.
— Jakto?...
— Mówię, że jutro wszyscy będą wiedzieli, co myślę o tej biednej de La Valliere: ale ostrożnie, panie Saint-Agnan, tobie tylko powierzyłem moją tajemnicę i jeżeli ktokolwiek wspomni mi o niej, będę wiedział, skąd zdrada.
— Nie lękaj się niczego, Najjaśniejszy panie.
— Dobrze — pomyślał król, uśmiechając się sam do siebie — jutro wszyscy będą wiedzieli, że biegałem za La Valliere.
— Wiesz, Saint-Agnan, — rzekł król, poufale opierając się na ramieniu pana de Saint Agnan i zwracając się na drogę, o której sądził, że prowadzi do zamku — to naiwne zwierzenie się, to bezinteresowne danie pierwszeństwa, cała ta przygoda mocnoby mnie zainteresowała, gdybym nie był tak zajęty panna de La Valliere.
— Niech to nie wstrzymuje Waszej Królewskiej Mości, dosyć masz czasu przed sobą.
— Jak to?...
— Mówią, że La Valliere jest dziewczyną bardzo surowych zasad.
— Obudzasz moję ciekawość, Saint-Agnan, i tembardziej pragnę ja znaleźć. Pójdźmy, pójdźmy.
Król kłamał, wcale mu nie było pilno, ale chciał taką rolę odegrać. I zaczął śpiesznie iść. Saint-Agnan szedł za nim w pewnej odległości. Nagle król zatrzymał się, a za nim jego dworzanin.
— Saint-Agnan, czy nie słyszysz westchnień?
— W rzeczy samej, nawet zdaje mi się, że słyszę wołania.
— Z tej oto strony, — rzekł król, wskazując kierunek.
— Zdaje mi się, że to płacz, czy łkanie kobiece.
— Biegnijmy!...
W miarę, jak się zbliżali, krzyki te stawały się coraz wyraźniejszemi.
— Pomocy!... pomocy!... — wołano.
Obaj podwoili szybkość biegu.
Nagle, nad brzegiem fossy, pod wierzbami o rozłożystych gałęziach, spostrzegli klęczącą kobietę, która trzymała drugą, omdlałą. O kilka kroków dalej, trzecia wzywała pomocy. Spostrzegłszy dwóch mężczyzn, których w ciemnościach nie poznała, zaczęła głośniej wołać. Król wyprzedził swojego towarzysza, przeskoczył rów i znalazł się niebawem przy tej gromadce w chwili, kiedy z końca ulicy, wychodzącej od zamku, nadbiegało ze dwanaście osób, zwołanych krzykiem, tym samym, który sprowadził Ludwika i pana de Saint-Agnan.
— Panie!... cóż to takiego?... — zapytał Ludwik.
— Król!... — zawołała panna de Montalais zdziwiona, wypuszczając z ręki głowę La Valliere, która opadła na ziemię, — Tak, król. Ale to jeszcze nie powód, aby upuszczać głowę towarzyszki. Któż ona?...
— Panna de La Valliere, Najjaśniejszy Panie.
— Panna de La Valliere? Czy zemdlała?... Biedne dziecię!... — mówił dalej król. — Prędzej, prędzej doktora!...
— Saint-Agnan, — ciągnął król dalej — czuwaj nad panną La Valliere, proszę cię, i przywołaj doktora. Ja biegnę uprzedzić księżnę o wypadku, jaki spotkał jej damę honorową.
I, nie czekając odpowiedzi, kiedy pan de Saint-Agnan zajęty był przeniesieniem panny de la Valliere do zamku, pobiegł szczęśliwy, że znalazł sposobność zbliżenia się do księżny i pomówienia z nią chwil kilka. Na szczęście, przejeżdżała kareta; zatrzymano woźnicę, a jadące osoby, dowiedziawszy się o wypadku panny de La Valliere, z chęcią ustąpiły jej miejsca. Pęd powietrza podczas jazdy szybko przywrócił przytomność chorej. Przybywszy do zamku, chociaż słaba, zdołała wysiąść z karety i przy pomocy swych towarzyszek dostać się do mieszkania.
Umieszczono ją w pokoju, przyległym do dolnych salonów.
Tymczasem król zastał księżnę pod jednym z klombów; usiadł przy niej, a noga jego szukała stopy księżny pod krzesłem.
— Ostrożnie, Najjaśniejszy Panie, — rzekła Henrjetta cicho, — nie wyglądasz na obojętnego człowieka.
— Niestety!... — odparł Ludwik XIV-ty tym samym tonem, — lękam się, czyśmy nie zawarli układu nad nasze siły.
Później rzekł głośno:
— Czy wiesz już pani o wypadku?...
— O jakim wypadku?...
— A!... mój Boże, widząc cię, pani, zapomniałem, że umyślnie przybyłem, aby ci o nim opowiedzieć. Bardzo mi przykro, iż smutną wieść ci przynoszę; jedna z twoich dam honorowych, biedna La Valliere, zemdlała.
— Biedaczka!... — spokojnie rzekła księżna — a to od czego?...
Później dodała cicho:
— Ale nie myślisz o tem, Najjaśniejszy Panie, że masz wmówić w świat namiętność twoją dla tej dziewczyny, bo jesteś tu, kiedy ona tam cierpi.
— A!... księżno — rzekł król z westchnieniem — jak dobrze grasz swoją rolę i jak pamiętasz o wszystkiem.
I powstał, mówiąc tak głośno, aby go wszyscy słyszeli:
— Pozwól pani, że cię opuszczę; niepokój mój jest wielki i chce się przekonać osobiście, czy spełniono moje rozkazy.
Król wyszedł, aby na nowo udać się do La Valliere; tymczasem obecni roztrząsali jego powiedzenie: — Niepokój mój jest wielki.




ROZDZIAŁ IX.
TAJEMNICA KRÓLA.

W drodze napotkał Ludwik hrabiego de Saint-Agnan.
— A co, Saint-Agnan — zapytał z udaną czułością — jakże się miewa chora?...
— Najjaśniejszy Panie — wyjąkał Saint-Agnan — przyznaję ze wstydem, że nie wiem.
— Jakto... nie wiesz?... — zawołał król, udając, że go obraża zapomnienie o przedmiocie jego czułości.
— Najjaśniejszy Panie, przebacz mi, ale przyznam się, że spotkałem jednę z trzech rozmawiających i to mnie zajęło.
— Znalazłeś je?... — zapytał król z żywością.
— Tę, która tak korzystnie o mnie mówić raczyła. Znalazłszy moję damę, chciałem odszukać twoją, Najjaśniejszy Panie, gdy oto mam szczęście spotkać Waszą Królewską Mość.
— To wszystko dobrze, ale najprzód, cóż La Valliere? — rzekł król, wierny swojej roli.
— O!... jakże piękna, interesująca — odrzekł Saint-Agnan — zaś zemdlenie jej było zbyteczne, bo Wasza Królewska Mość wprzód już się nią zajmowałeś.
— A imię twojej pięknością Saint-Agnan, czy jest tajemnicą?...
— Najjaśniejszy Panie, powinnoby być tajemnicą, a nawet wielką; lecz Wasza Królewska Mość wiesz, że dla niego niema tajemnic.
— Zatem jej imię?...
— Panna Tonnay-Charente.
— A — zapytał z żywością król — a jakże się nazywają jej przyjaciółki?...
— Najjaśniejszy Panie, — odpowiedział Saint-Agnan, — każesz mnie zamknąć w Bastylji.
— A to za co?...
— Ponieważ jestem samolubem i głupcem. Wiadomość ta była dla mnie tak wielka niespodzianką i tak byłem nią uszczęśliwiony, że na niej poprzestałem, a zresztą sądziłem, że będąc zajęty panną de la Valliere, nie przywiązujesz wagi, Najjaśniejszy Panie, do tego, co słyszałeś. Wreszcie panna de Tonnay-Charente spiesznie mnie opuściła, udając się do de La Valliere.
— Chodźmy!... spodziewam się powodzenia równego twojemu, pójdź, Saint-Agnan.
— Jak widzę, monarcha mój dumny jest i nie pozwoli, aby wymknęło mu się jakiekolwiek zwycięstwo, przyrzekam zatem, że sumiennie będę szukał i od jednej z trzech gracyj dowiem się o nazwisku dwóch innych.
— I dla mnie także, — rzekł król — dostatecznem byłoby posłyszeć głos, aby ją poznać. Dalej prowadź mnie do biednej La Valliere.
— Ależ — pomyślał Saint-Agnan, — namiętność się objawia naprawdę i to dla tej dziewczyny, o!... to coś nadzwyczajnego!... nigdybym temu nie był uwierzył.
Król wszedł do wskazanego sobie pokoju. Saint-Agnan udał się za nim. W niskim pokoju przy wielkiem oknie, wychodzącem na dziedziniec, La Valliere, siedząc w obszernem krześle, oddychała całemi piersiami balsamicznem powietrzem nocy. Z rozpiętej sukni na piersiach spadały pomięte koronki pomiędzy piękne jasne włosy, rozrzucone na ramionach, śnieżna bladość panny de La Valliere miała wdzięk, który trudno opisać; cierpienie umysłu i ciała nadało tej słodkiej twarzy harmonję szlachetnej boleści; zupełna bezwładność rąk i całego ciała czyniła ją podobną raczej do umarłej, niż do żyjącej, zdawało się, że nie słyszy ani śmiechów towarzyszek, ani szumu, dolatującego zdaleka, Rozmawiała sama z sobą, a jej ręce, długie i cienicie, drżały niekiedy, jakby za dotknięciem niewidzialnej istoty. Król wszedł, a ona nie widziała jego wejścia, tak była zatopiona w myślach.
Ujrzał cudowna postać, na którą padał srebrzysty promień księżyca.
— Boże!... — zawołał z mimowolnym przestrachem — ona umarła!...
— Nie, nie, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedziała cicho Montalais — przeciwnie, zdrowsza jest. Wszakże prawda, Ludwiko?...
La Valliere nic nie odpowiedziała.
— Ludwiko — mówiła Montalais — król niepokoi się o twoje zdrowie.
— Król!.. — zawołała Ludwika, nagle powstając, jakby strumień ognisty trysnął na jej serce — król niepokoi się o moje zdrowie?...
— Tak — odparła Montalais.
— Zatem król jest tutaj?... — zapytała La Valliere, nie śmiejąc spojrzeć wkoło siebie.
— Ten głos, ten głos!... — z żywością wyrzekł Ludwik do pana de Saint-Agnan.
— Tak, Wasza Królewska Mość ma słuszność, to ta rozkochana w słońcu.
— Ciszej!... — rozkazał król.
I, zbliżając się do La Valliere, wyrzekł ze współczuciem:
— Pani jesteś chora?... Niedawno widziałem cię w parku omdlałą. Cóż było tego przyczyną?...
— Najjaśniejszy Panie — wyjąkało biedne, drżące dziecię, nie umiem tego powiedzieć.
— Możeś za wiele chodziła i utrudzenie...
— Nie, Najjaśniejszy Panie — żywo odpowiedziała Montalais, wyręczając swoją przyjaciółkę — nie może to być skutkiem utrudzenia, bo spędziliśmy cześć wieczora, siedząc pod królewskim dębem.
— Pod dębem królewskim — rzekł król ze drżeniem. — Nie omyliłem się — to ona.
I znacząco spojrzał na hrabiego.
— Tak — rzekł Saint-Agnan — pod dębem królewskim, z panną Tonnay-Charente.
— Skąd pan wiesz o tem?... — zapytała Montalais.
— Bardzo prostym sposobem, panna de Tonnay-Charente mówiła mi o tem.
— Zatem musiała panu powiedzieć przyczynę omdlenia panny de La Valliere?...
— Mówiła mi o wilku, czy złodzieju, czego jednak nie rozumiem.
La Valliere słuchała z nieporuszonemi oczyma, piersią falującą, jakby całą istotę swą skupiła w uwadze. Ludwik oceniał to położenie i stan wzruszenia, jako skutek źle uspokojonego przestrachu.
— Nie lękaj się pani — rzekł ze wzruszeniem, którego ukryć nie zdołał; — ten wilk, który cię tak bardzo przestraszył, był poprostu zwierzęciem o dwóch nogach.
— To był człowiek!... — zawołała Ludwika — człowiek tam nas podsłuchiwał.
— I cóż tak złego w tem widzisz, że cię podsłuchano, moja panno?... czybyś mówiła rzeczy, których nikt słyszeć nie powinien?...
La Valliere załamała ręce, następnie dotknęła czoła, chcąc ukryć występujący na twarz rumieniec.
— A!... w imię nieba — rzekła — kto był ukryty, kto mnie podsłuchał?...
Król postąpił i ujął ją za rękę.
— To ja — rzekł, kłaniając się z uszanowaniem — może cię przestraszyłem?...
La Valliere wydała krzyk, powtórnie siły ją opuściły i zlodowaciała, jęcząc i rozpaczając upadła na krzesło. Król miał tyle czasu, że wyciągnął rękę i podtrzymał ją. O dwa kroki od króla i de La Valliere stały panny de Tonnay-Charente i Montalais, nieruchome i przelęknione przypominaniem rozmowy, prowadzonej z panną de La Valliere i nie myślały już o niesieniu jej pomocy, powstrzymywane obecnością króla, który jednem kolanem klęcząc na ziemi, wpół trzymał omdlałą.
— Czy słyszałeś, Najjaśniejszy Panie?... — odważyła się zapytać panna de Tonnay-Charente.
Ale król nie odpowiadał, wlepił tylko wzrok w przymknięte oczy La Valliere i wiszącą jej rękę zatrzymał w dłoni.
— Przez Boga!... — mówił Saint-Agnan, spodziewając się omdlenia panny de Tonnay-Charente i występując z rozwartymi rękami — nie straciliśmy ani jednego wyrazu z rozmowy.
Ale dumna Athena nie tak łatwo mdlała, groźnie tylko spojrzała na pana do Saint-Agnan, i uciekła. Montalais, odważniejsza, śpiesznie postąpiła ku Ludwice i odebrała ją z rąk króla, który, czując włosy omdlałej na swojej twarzy, tracił przytomność i siły.
— A to romantyczna przygoda — mówił Saint-Agnan — i jeżeli jej pierwszy nie rozgłoszę, prawdziwie będę nieszczęśliwy.
Król zbliżył się do niego i rzekł głosem drżącym:
— Hrabio, ani słowa!..
Biedny król zapomniał, że przed godziną to samo dawał zlecenie w zupełnie przeciwnym, celu, to jest, chcąc, aby wieść prędko się rozniosła. To zalecenie, równie jak pierwsze, było zbyteczne. W pół godziny potem całe Fontainebleau wiedziało, że panna de La Valliere pod dębem królewskim rozmawiała z pannami Montalais i Tonnay-Charente i że w tej rozmowie wydała się ze swoją miłością dla króla. Wiedziano także, że król, objawiwszy niepokój co do stanu zdrowia panny de La Valliere, zbladł i drżał, trzymając na rękach omdlałą. Tym sposobem dowiedzieli się wszyscy, że Jego Królewska Mość pokochał pannę de La Valliere i że skutkiem tego książę mógł spać spokojnie. Królowa matka, równie zdziwiona, jak inni, dowiedziawszy się o tem, Spiesznie oznajmiła młodej królowej i Filipowi orleańskiemu.
Uczyniła to w sposób taki, iż tak królowa jak i Filip zupełnie się uspokoili.
— Przekonaj się, Tereso, czyś słusznie obwiniała króla; otóż dziś nową przypisują mu kochankę, dlaczegóż dzisiejsza ma być prawdziwszą od wczorajszej, a wczorajsza od dzisiejszej?...
Synowi zaś mówiła, opowiadając wypadek pod dębem królewskim:
— Czy miałeś powód być zazdrosnym, Filipie?... Oto powiadają, że król szaleje za tą małą La Valliere. Nie mówże nic o tem swojej żonie.
Ostatnie te słowa niezwłoczny osiągnęły skutek. Książę uradowany i wypogodzony poszedł do swojej małżonki, a że jeszcze nie było północy, a uroczystość miała trwać do drugiej rano, podał jej rękę na przechadzkę.
Postąpiwszy kilka kroków, zaraz stał się nieposłusznym matce.
— Tylko nic nie mów królowej o tem, co mówią o królu — rzekł tajemniczo.
— A cóż takiego mówią?... — zapytała księżna.
— Że mojego brata opanowała nagle dziwna namiętność.
— Dla kogo?...
— Dla La Valliere.
— Król ma dobry gust — rzekła księżna — ta La Valliere jest ładna.
— Zdaje się, że żartujesz, moja droga.
— Ja, a dlaczego?...
— W każdym razie, namiętność ta przyniesie komuś szczęście, chociażby pannie de La Valliere.
— Ale — odparła księżna — mówisz, jakbyś czytał w sercu mojej damy honorowej. Któż zaręczy, że odpowie ona wzajemnością dla namiętności królewskiej?
— A któż zaręczy, że nie odpowie?...
— Ona kocha wicehrabiego de Bragelonne.
— Tak sądzisz?...
— Jest jego narzeczoną.
— Była.
— Jakto?...
— Bo kiedy zażądała pozwoleństwa królewskiego na zawarcie małżeństwa, król odmówił.
— Odmówił?...
— Tak, odmówił, chociaż sam hrabia de La Fere, którego król poważa, jak wiesz, za przysługi, jakie wyświadczył w przywróceniu na tron twojego brata i inne, prosił go o to usilnie.
— A więc zakochani niech czekają, aż król zmieni zdanie; młodzi dosyć mają czasu.
— A!... moja przyjaciółko — rzekł Filip, uśmiechając się z kolei — widać, że nie pojmujesz, o co chodzi.
— Być może.
— A wiesz co najwięcej rozczuliło króla?
— Zatem król był rozczulony?...
— Serdecznie.
— Ale czem?... powiedz.
— Przygoda nieco romantyczna.
— Wiesz, jak lubię słuchać o podobnych przygodach, a ty mi każesz czekać!... — rzekła księżna z niecierpliwością.
— A zatem...
Tu książę przerwał na chwilę.
— Słucham.
— Pod dębem panna de La Valliere, sądząc, że jest sama z dwiema przyjaciółkami, zwierzyła im się ze swej miłości dla króla.
— A!... — westchnęła księżna, zaczynając być niespokojną... — z miłości dla króla? Kiedyż to?
— Przed godziną.
Księżnę dreszcz przeszedł.
— A o tej miłości nikt nie wiedział?...
— Nikt.
— Nawet król?...
— Nawet król. Malutka ukrywała swoją tajemnicę, aż oto nagle tajemnica była od niej silniejsza i wymknęła się.
— Od kogo wiesz o tej niedorzeczności?...
— Tak jak wszyscy.
— A wszyscy od kogo?...
— Od samej La Valliere, która wyznała tę miłość pannom Montalais i Tonnay-Charente swoim towarzyszkom.
Księżna zadrżała i, w zapomnieniu, wypuściła rękę męża.
— I król wiedział o tem?..
— Otóż tu właśnie rozpoczyna się romantyczna strona owego zdarzenia. Król, ukryty z Saint-Agnanem poza dębem, wysłuchał całej rozmowy trzech sylfid, nie straciwszy z niej ani słowa.
Na księżnie opowiadanie to bolesne uczyniło wrażenie.
— Ależ ja widziałam się z królem wkrótce potem — wyrzekła nieostrożnie — i nic mi o tem zdarzeniu nie mówił.
— Spodziewam się — wyrzekł książę z naiwnością triumfującego małżonka — przecież sam surowo nakazał, aby nikomu o tem nie mówiono.
Księżna zwiesiła smutnie głowę. Straciła wewnętrzny spokój i postanowiła natychmiast rozmówić się z królem. Król zwykle dowiaduje się ostatni, co o nim mówią. To też, nie przeczuwając, iż księżna już wie o wszystkiem, był nader grzeczny i uprzejmy. Księżna czekała, aż pierwszy rozpocznie mówić o La Valliere; nie mogąc się atoli doczekać, zapytała wprost:
— Jak się ma mała?...
— Która mała?.. — zapytał, król.
— La Valliere.... Czyś mi nie mówił, Najjaśniejszy Panie, iż zemdlała?...
— Dotąd jeszcze nie przyszła zupełnie do siebie — odrzekł król z pozorną obojętnością.
— Ale to zaszkodzi wieściom, które, Najjaśniejszy Panie, miałeś rozsiewać.
— Jakim wieściom?...
— Że się Wasza Królewska Mość nią zająłeś.
— O, mam nadzieję, że to rozniesie się bez moich starań — odparł król z roztargnieniem.
Księżna czekała jeszcze, czy jej król nie opowie zdarzenia pod dębem. Zamilczał jednakże o tem i pożegnał się, nie uczyniwszy żadnego poufnego zwierzenia. Zaraz przeto po jego oddaleniu pobiegła poszukać Saint-Agnana, który właśnie czyhał na jaką dostojną osobę, aby jej opowiedzieć wypadek ze wszystkiemi szczegółami. Dlatego nawet mówić nie pozwolił księżnie, dopóki nie skończył.
— I sądzisz, że to wyznanie uczyniło na królu wrażenie?...
— Jak wyznanie panny de Tonnay-Charente na mnie — odparł Saint-Agnan. — Panna de La Valliere porównywała króla ze słońcem, a to bardzo pochlebne!...
— Król nie daje się łudzić podobnemi pochlebstwy.
— Księżno, król jest człowiekiem i widziałem niedawno, jak La Valliere padła w jego objęcia.
— I pan widziałeś?... powiedz....
— Nietylko ja, ale dziesięć innych osób widziało; widziałem, jak La Valliere padła w objęcia królewskie i jak król o mało nie zemdlał.
Księżna wydała krzyk, jedyną oznakę jej tłumionego gniewu.
— Dziękuję — rzekła, uśmiechając się przymusem — bardzo przyjemnie opowiadasz, panie de Saint-Agnan.
I odeszła sama, idąc ku zamkowi.




ROZDZIAŁ X.
NOCNE WYCIECZKI.

Książę opuścił księżnę w najlepszym humorze, a że bardzo się przez dzień utrudził, powrócił do siebie, pozwalając każdemu przepędzić noc, jak się podoba. Wkrótce przybył kawaler Lotaryński, a książę obsypywał go komplementami. Powitawszy księcia, milczał przecz cały czas, jak tyralier, który rozważa, w którą stronę ma rozpocząć ogień; następnie, powziąwszy widoczny zamiar, rzekł:
— Czyś, Mości książę, zauważył szczególną rzecz?...
— Jaką?...
— Złe pozornie przyjęcie, jakie Jego Królewska Mość okazał hrabiemu de Guiche?...
— Pozornie?...
— Zapewne: albowiem w rzeczywistości wyświadczył mu łaskę.
— Ja tego nie widziałem — odpowiedział książę.
— Jakto nie widziałeś, Wasza Wysokość, kiedy zamiast odesłać go na wygnanie, jak należało, uprawnił jego upór, pozwalając wykonać rolę w balecie.
— I myślisz kawalerze, że król niesłusznie postąpił?... — zapytał książę.
— Czy książę nie jest mojego zdania?...
— Nie, mój drogi kawalerze, i potwierdzam wyrok króla przeciw nieszczęśliwemu, ale niemającemu złych chęci.
— Na honor — rzekł kawaler — mnie w najwyższym stopniu zadziwiła ta wspaniałomyślność.
— A to dlaczego?....
— Ponieważ sądziłem, że król jest bardziej zazdrosnym — odparł złośliwie kawaler.
— Zazdrosny!... — zawołał książę. — Zazdrosny! co to ma znaczyć?... zazdrosny o co?... o kogo zazdrosny?
Kawaler spostrzegł, że wypuścił jeden z tych złośliwych wyrazów, których zazwyczaj nie szczędził. Usiłował więc pochwycić go napowrót, dopóki się dało.
— Zazdrosny o swoją władzę — rzekł z udaną dobrodusznością — a o cóż chcesz, książę, aby król był zazdrosnym!
— A! to co innego — odrzekł książę.
— Czy Wasza książęca mość — mówił dalej kawaler — prosiłeś o ułaskawienie dla poczciwego hrabiego de Guiche?
— Na honor, nie — odpowiedział książę — de Guiche jest dowcipny i odważny, lecz za lekko postępował z księżną, i ja ani źle, ani dobrze nie mam za nim potrzeby przemawiać.
Kawaler chciał jątrzyć księcia przeciw hrabiemu de Guiche, jak przed chwilą jątrzył przeciw królowi; lecz spostrzegł, że nadszedł czas pobłażania, a nawet zupełnej obojętności.
— To dobrze — rzekł sam do siebie kawaler — zaczekam na pana de Wardes; on przez dzień więcej zrobi, niż ja przez miesiąc; bo sądzę, Boże mi przebacz, albo raczej jemu, on jest bardziej zazdrosny, niż ja. Że Guiche powrócił, kiedy go wypędzono, to rzecz niemałej wagi: ale to godne zastanowienia, że powrócił wtedy, gdy księżna nie jest nim zajęta. Księżna zajmuje się królem, to rzecz jasna. Lecz moje zęby nie mogą, a nawet nie potrzebują kąsać króla; księżna niedługo będzie królem zajęta, skoro król nie zajmuje się księżną. Wynika z tego wszystkiego, że powinniśmy być spokojni i czekać nadejścia nowego kaprysu, który spowoduje dalsze następstwa.
I z tem postanowieniem kawaler rozsiadł się w krześle, w którem książę w swojej obecności pozwalał mu spoczywać. Że zaś kawaler nie miał co powiedzieć, książę nie znajdował go dzisiaj dowcipnym. Na szczęście, książę miał znaczny zapas dobrego humoru, tak że wystarczało go aż do czasu, kiedy, żegnając lokai i oficerów, udał się do sypialnego pokoju.
Oddalając się, polecił kawalerowi, aby oświadczył księżnie ukłony i powiedział, że ponieważ książę lęka się bólu zębów, nie pójdzie już do parku i przez noc całą pozostanie w domu. Kawaler śpiesznie podszedł do księżny, w chwili, kiedy powracała do domu. Jak wierny sługa wypełnił swoje posłannictwo i zauważył najprzód obojętność, a nawet pomieszanie, z jakiem księżna przyjęła wiadomość o swoim małżonku.
Zaledwie pożegnał księżnę, spotkał dwóch młodzieńców, trzymających się pod ręce. Szli z pochylonemi głowami, odrzucając na stronę kamyki, napotykane na drodze, i tą niewinną zabawką rozpędzali sobie myśli. Byli to panowie de Guiche i de Bragelonne.
Widok ich sprawił na kawalerze, jak zazwyczaj, przykre wrażenie. Pomimo to, ukłonił się i wzajemny ukłon odebrał.
Następnie udał się do zamku. Wchodząc na małe schody, prowadzące do bocznego wejścia, ujrzał kobietę, za którą szła druga. Obie przeszły pod arkadą z wielkiego na mały dziedziniec. Kobiety podążały śpiesznie, a szelest jedwabnych sukni zdradził ich chód wśród ciemnej nocy.
— Zapewne znam te dwie kobiety — pomyślał kawaler, zatrzymując się na ostatnim stopniu schodów. Następnie, kiedy, jakby psim instynktem wiedziony, chciał iść za niemi; zatrzymał go jeden z lokai, który go szukał oddawna.
— Panie — rzekł — kurjer przybył.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział kawaler — dosyć mamy czasu; do jutra.
— Ale są pilne listy, które może pan kawaler raczy przeczytać.
— A! listy! a skąd przyszły!
— Jeden z Anglji, a drugi z Calais; ostatni przyszedł sztafetą i zdaje się być bardzo ważny.
— Z Calais?.. któż u djabła z Calais do mnie pisze?
— Zdawało mi się, że poznaję rękę pańskiego przyjaciela, pana de Wardes.
— Kiedy tak, zaraz powracam — rzekł kawaler, zapominając o zamiarze szpiegowania.
I wszedł na ganek pierwszego piętra; tymczasem dwie nieznajome znikły przy końcu dziedzińca. My udamy się za niemi, zostawiając kawalera, zajętego listami. Przybywszy pomiędzy klomby, pierwsza zatrzymała się nieco zdyszana i ostrożnie odchyliła zasłonę.
— Czy daleko jesteśmy od tego drzewa?... — zapytała.
— Tak, księżno; więcej niż o pięćset kroków; lecz niech księżna raczy przystanąć; bo dłużej tym krokiem iść niepodobna.
— Masz słuszność.
I księżna, albowiem ona to była, oparła się o drzewo.
— Zobacz, panno — rzekła po chwilowem odetchnieniu — nic przede mną nie ukrywaj, powiedz prawdę.
— O! księżno, ty już jesteś surową — rzekła dziewica wzruszonym głosem.
— Nie, moja droga Tonnay-Charente, uspokój się, bo ja nic nie mam przeciw tobie, a zresztą, to wcale nie moja rzecz. Jesteście niespokojne, żeście rozmawiały pod tym dębem; lękacie się, czyście nie obraziły króla, a ja chcę was uspokoić, przekonywując się sama, czyście mogły być słyszane.
— Tak, tak, księżno, król był tak blisko.
— Ale przecież nie mówiłyście tak głośno, aby każdy wyraz mógł słyszeć?
— Sądziłyśmy, że jesteśmy zupełnie same.
— A było was trzy?
— Tak, La Valliere, Montalais i ja.
— Czy mówiłyście rzeczy nieprzyjemne dla króla?
— Bynajmniej, księżno, bynajmniej. Jedna z nas nawet mówiła o królu bardzo pochlebnie.
— To Montalais była tak nierozsądna?... — spytała księżna.
— Nie, księżno, ona nic nie mówiła, ale La Valliere.
Księżna zadrżała, jakby nową posłyszała wiadomość.
— O! nie, nie — rzekła — król nie słyszał. Zresztą przekonamy się same. Pokaż mi dąb.
I księżna puściła się w drogę.
— Czy wiesz, gdzie on jest?... — zapytała.
— Tak, pani.
— I trafisz do niego?
— Z zamkniętemi oczami.
— Wybornie; usiądziesz na ławce, na której siedziałaś i na której siedziała La Valliere i będziesz mówiła tym samym tonem i te same myśli, a ja ukryję się za krzakiem i jeżeli będę słyszała, powtórzę twoje wyrazy.
— Dobrze, księżno.
— Jeżeliście za głośno mówiły i król was słyszał, to...
Athena niecierpliwie czekała końca rozpoczętego zdania.
— To — mówiła księżna głosem stłumionym, z powodu utrudzenia — to ja was będę broniła.
I podwoiła kroku. Wtem zatrzymała się.
— Jedna myśl przychodzi mi do głowy!
— Zapewne wyborna — odpowiedziała panna de Tonnay-Charente.
— Montalais musi być równie zmieszana jak wy obie.
— Mniej; albowiem mniej od nas mówiła.
— Mniejsza o to; ale wam dopomoże małem kłamstwem.
— Nadewszystko kiedy się dowie, że Wasza Królewska Wysokość mną się interesuje.
— Powiecie, że wszystkie trzy wiedziałyście o obecności króla za drzewem, albo za tym krzakiem, również jak i o obecności pana de Saint-Agnan.
— Dobrze, Wasza książęca mość.
— Utrzymujcie śmiało, żeście wszystkie trzy wiedziały, rozumiecie, wszystkie trzy, bo jeżeli co do jednej zwątpią, zwątpią o wszystkich. Utrzymujcie, mówię, żeście wszystkie trzy wiedziały o obecności króla i pana de Saint-Agnan i żeście się chciały zabawić kosztem ciekawych.
— A! księżno, kosztem królewskim, tego nigdy nie poważymy się powiedzieć.
— Ale to żart, czysty żart; taki niewinny żarcik dozwolony jest kobietom, które mężczyźni pragną podejść. Tym sposobem wszystko się wytłomaczy. To, co Montalais mówiła o Malicornie, żart; to co ty mówiłaś o panu Saint-Agnan, żart; to co La Valliere mogła powiedzieć...
— A coby chciała cofnąć...
— Czy jesteś tego pewna?
— Nie inaczej, ręczę za to.
— A więc tem lepiej, trzeba powiedzieć, że to wszystko były żarty. Pan de Malicorne gniewać się nie będzie. Pan de Saint-Agnan zmiesza się i śmiać się będą z niego, a nie z ciebie. Nakoniec król zostanie za ciekawość ukarany, za ciekawość, niegodną jego stanowiska. W takiem zdarzeniu niechaj się pośmieją z króla, a pewną jestem, że nic nie powie.
— A! księżno, prawdziwie jesteś aniołem dobroci i dowcipu.
— Zatem jesteś pewną co do Montalais?... — zapytała księżna.
— Zupełnie.
— Uczyni to, co zechcemy?
— Nawet będzie uradowana.
— Ale co do La Valliere... — ośmieliła się księżna.
— Z nią nieco trudniej, ona nigdy nie chce kłamać.
— Ale kiedy znajdzie w tem swój interes!....
— Lękam się, że to nie zmieni wcale jej pojęć.
— Tak, tak — rzekła księżna — już mnie o tem uprzedzono; jest to osoba bardzo stanowcza, jedna z tych świętoszek, które zawsze Boga naprzód wystawiają, aby się za nim ukryć. Lecz, jeżeli nie zechce kłamać, jeżeli narazi się na śmiech całego dworu, z racji śmiesznego i nieprzyzwoitego wyznania, wtedy przebaczy mi panna Labaume Leblanc de la Valliere, że ją odeślę do Blois, albo dokąd zechce, a tam będzie mogła się bawić sielankowemi uczuciami.
Wyrazy te wyrzeczone były z gwałtownością i groźbą, tak, że przestraszyły pannę Tonnay-Charente.
Postanowiła kłamać, ile się tylko da. W takiem usposobieniu przybyły księżna i jej towarzyszka do królewskiego dębu.
— Otóż jesteśmy.
— Przekonamy się, czy możliwem było co usłyszeć — wyrzekła księżna.
— Ciszej!.. zawołała dziewica, zatrzymując księżnę z gwałtownością, zapominającą o etykiecie.
Księżna stanęła.
— Przekonaj się pani, że słychać — rzekła Athena.
— Jakto?
— Niech księżna pani słucha.
Księżna zatrzymała oddech i słychać było w rzeczy samej wyrazy, wymówione głosem smutnym i przyjemnym zarazem.
— O! mówiłem ci, wicehrabio, i mówię, że szalenie ją kocham; mówię, że gotów jestem umrzeć dla niej.
Na ten głos księżna zadrżała. Z kolei zatrzymała swoję towarzyszkę i lekkim krokiem odprowadziła ją o dwadzieścia kroków w tył, to jest tak daleko, że głos dojść jej nie mógł.
— Pozostań tu — rzekła — moja droga Atheno, aby nas kto nie zoczył: sądzę że tu o tobie mowa?
— O mnie, księżno?
— Tak, o tobie, albo raczej o tej przygodzie; posłucham sama, bo we dwie byłybyśmy odkryte. Idź, poszukaj Montalais, powracaj i czekaj mnie na ścieżce do lasu.
Spostrzegłszy zaś, jej wahanie, dodała stanowczo:
— Idź i pośpiesz się!
Następnie uniosła suknię, aby nie sprawiać szelestu i ścieżką przez zarośla poszła w kierunku królewskiego dębu.




ROZDZIAŁ XI.
KSIĘŻNA PRZEKONAŁA SIĘ ŻE PODSŁUCHUJĄC MOŻNA SIĘ DOWIEDZIEĆ RZECZY PRZYKRYCH.

Raul oparł się niedbale o pień wielkiego dębu i mówił głosem łagodnym i harmonijnym.
— Niestety!... mój hrabio, to wielkie nieszczęście.
— Tak — zawołał tenże — bardzo wielkie.
— Nie słuchasz mnie, hrabio, albo raczej nie rozumiesz, a ja powiadam ci, że często największe nieszczęście jest, nie w tem, że się kocha, ale że się miłości nie umie ukryć.
— Jakto?... — zawołał Guiche.
— Tak, ty tego nie widzisz teraz, że nietylko jedynemu twemu przyjacielowi, to jest człowiekowi, który wolałby umrzeć, niż ciebie zdradzić, ale pierwszemu lepszemu, kto się nawinie, powierzasz swoją miłość.
— Jakim sposobem?... to być nie może, abym ja mógł się tak zapomnieć.
— Ja tylko chciałem wyrazić, mój przyjacielu, że oczy twoje, poruszenia, westchnienia, mówią pomimo twej wiedzy i woli.
Guiche wydał ciężkie westchnienie.
— Uważaj — mówił dalej Bragelonne — jaką mi sprawiasz przykrość. Od czasu jak powróciłeś, stokroć i w najrozmaitszy sposób opowiadałeś swoję miłość dla niej, a chociażbyś nic nie mówił, sam powrót był już niedorzecznością. Dochodzę więc do wniosku, że jeżeli nie będziesz lepiej nad sobą czuwał, przyjdzie czas że nastąpi wybuch. A wtedy kto cię ocali?... odpowiedz na to pytanie. Kto ja sama osłoni?... bo jakkolwiek jest zupełnie niewinną, uczucie twoje w rękach nieprzyjaciół będzie jej oskarżeniem.
— Wtedy nie będę żył, choć już i dzisiaj nie żyje.
— Nie rozumiem.
— Tak!... tyle okropnych przejść wyczerpało moje siły. Dzisiaj nie jestem już istotą myślącą i działającą; ostatnie moje siły upadają, ostatnie postanowienia nikną i wyrzekam się walki. Kiedy się jest w obozie, jakeśmy razem bywali i kiedy wyjeżdża się na podjazdy, niekiedy napotyka się podjazd nieprzyjacielski z pięciu lub sześciu ludzi i chociaż człowiek jest sam, jednak się broni. Kiedy znowu sześciu nowych przybywa, człowiek się gniewa, lecz jeszcze się broni; ale kiedy nadbiega sześciu, dziesięciu jeszcze, daje się koniowi ostrogę, jeżeli koń żyje, albo pozwala się zabić, byle nie uciekać. Otóż w takiem ja jestem położeniu; najprzód walczyłem z samym sobą; następnie z księciem Buckinghamem; teraz król przyszedł, a z królem walczyć nie myślę, chociażby się sam cofał i mnie tylko wobec charakteru tej kobiety zostawił. A!... ja się nie łudzę wcale, że uczuwszy tę miłość, już się na śmierć skazałem.
— Nie jej winien czynić wyrzuty, ale sobie samemu.
— Dlaczego?...
— Jakto?... alboż nie znasz księżnej, alboż nie wiesz, że jest lekkomyślna, chciwa nowości, czuła na pochwały, chociażby one od ślepego, lub od dziecka pochodziły, i ty chcesz umrzeć dla niej?... Patrz na nią, kochaj, bo ktokolwiek nie ma zajętego serca, kochać ją musi; ale, kochając, szanuj w niej najprzód godność jej męża, następnie ją samą, w końcu własną spokojność.
— Dzięki ci, Raulu.
— A to za co?...
— Za to, że widząc moje cierpienia z powodu kobiety, pocieszasz mnie tem, że mówisz o niej dobrze, a może nawet to, w co sam nie wierzysz.
— Mylisz się, hrabio — odparł Raul, — co myślę, niezawsze mówię, ale wtedy milczę; lecz, kiedy mówię, nie umiem ani udawać, ani oszukiwać, i kto mnie słyszy, może mi wierzyć.
— O!... kiedy tak, znam ją lepiej od ciebie!.. — zawołał Guiche. — Ona nie jest lekkomyślna, ani płocha, jej nie zachwyca nowość, ale nie ma ona pamięci ani wiary; ona nietylko lubi pochwały, ale jest wyrachowanie i okrutnie zalotną. Strasznie zalotną!... o!... tak, wiem o tem. Wierzaj mi, Bragelonne, ja znoszę wszystkie męczarnie piekła; nieustraszony jestem, lubię niebezpieczeństwo, ale to przewyższa moje siły i odwagę. Ale zaręczam ci, Raulu, że po mojej stronie zwycięstwo, które ja będzie kosztować wiele łez.
— Zwycięstwo?... a to jakie?...
— Ja kiedykolwiek zbliżę się do niej i powiem jej: byłem młody i oszalałem z miłości; tyle jednak miałem szacunku, aby upaść do stóp twoich i pozostać, czoło tarzając w piasku, póki mnie nie podniosły twoje spojrzenia. Sądziłem, że pojąłem twoje usta, oczy, mowę; — i powstałem, lecz chociaż nie uczyniłem nic więcej nad to, że cię kochałem bez granic, powaliłaś mnie na ziemię, kobieto bez serca, wiary i miłości. Nie jesteś godną, chociażeś ze krwi królewskiej, nie jesteś godną miłości uczciwego człowieka. Karzę cię śmiercią za to, że cię kochałem i umieram, nienawidząc cię.
— O... — zawołał Raul, przestraszony jasnością prawdy, która błyszczała w słowach młodzieńca — o!.. mówiłem ci, hrabio, że oszalałeś.
— Tak, tak — ciągnął dalej Guiche, idąc za swoją myślą — ponieważ tutaj nie mamy wojny, pójdę tam, na północ, wejdę w służbę cesarską i węgierską, albo kroacką; kula może się nade mną zlituje.
Jeszcze Guiche nie skończył, gdy dał się słyszeć szelest, który natychmiast poruszył z miejsca Raula. Guiche, zatopiony w swych myślach, powstał z głową, ukrytą pomiędzy rękami. Krzaki uchyliły się i nieznana niewiasta ukazała się pomiędzy rozmawiającymi, blada i w nieładzie. Jedną ręką odgarnęła gałęzie, które ją uderzały po twarzy, drugą wznosiła kaptur płaszcza, zasłaniający jej oczy. Po oczach zwilżonych i promieniejących, po chodzie królewskim, po rozkazującem poruszeniu, a więcej jeszcze po biciu swego serca, poznał Guiche księżnę, wydał okrzyk i zakrył dłonią oczy. Raul, drżący i zmieszany, obracał kapelusz w rękach, jąkając niezrozumiałe usprawiedliwienie.
— Panie de Bragelonne — rzekła księżna — zobacz, czy niema na ulicach moich kobiet, lub ścieżkach, ty zaś, panie hrabio, pozostań, jestem strudzona i proszę cię o podanie ręki.
Piorun, padający przed nieszczęśliwym, mniejby go przeraził, niż te zimne i surowe wyrazy. Chciał przynajmniej okazać się odważnym, a ponieważ powziął stanowczy zamiar, wyprostował się i, widząc wahającego się Bragelonna, spojrzał na niego z wyrazem rezygnacji i wdzięczności.
Raul oddalił się. Zostali sami wśród ciemnego i cichego lasu. Nad ich głowami roztaczało się ciemne i wonne sklepienie z liści drzew, przez otwory którego widać było jasne gwiazdy, lśniące na niebie. Księżna pociągnęła hrabiego de Guiche o jakie sto kroków od owego drzewa, które dzisiaj słyszało i widziało tyle rzeczy i, wiodąc go na jaśniejsze miejsce, rzekła cała drżąca:
— Przyprowadzam pana tutaj, ponieważ tam każdy wyraz słychać.
— Co to ma znaczyć?... — wyszeptał de Guiche.
— To ma znaczyć, żem wszystko słyszała.
— A!.. Boże; Boże, tego jeszcze brakowało!... — podchwycił hrabia.
I skłonił głowę jak pływak pod falami, które go mają powalić.
— A więc — rzekła księżna — sądzisz pan tak o mnie, jak mówiłeś?...
Guiche zbladł, odwrócił głowę i nic nie odpowiedział; czuł, że był bliski zemdlenia.
— To bardzo dobrze — mówiła dalej księżna głosem pełnym słodyczy — wolę tę szczerość, która mnie powinna obrażać, niż pochlebstwo, któreby mnie zwodziło. Dobrze, więc, według ciebie, panie de Guiche, jestem zalotną i nikczemną.
— Nikczemną?... — zawołał młodzieniec — nikczemną, pani!... o!.. ja tego nie mówiłem, nie mogłem nawet tak nazwać, tej, co mi jest najdroższą na świecie, nie!... nie!... to być nie może.
— Kobieta, co widzi mężczyznę trawionego przez ogień, który ona sama roztliła, a nie zagasza go, jest, według pańskiego zdania, nikczemną.
— Cóż panią to obchodzi, co mówiłem?... — zaczął znowu hrabia. — O!.. Boże, czemże jestem przy pani i dlaczego niepokoisz się, czy żyję lub nie?...
— Panie de Guiche, jesteś mężczyzną, jak ja jestem kobietą i znając cię, jak ja się znam, nie chcę cię na śmierć narażać; zmieniam z tobą postępowanie i usposobienie. Będę szczera, bo nią zawsze jestem; proszę cię zatem, panie hrabio, abyś mnie więcej nie kochał i zapomniał o tem, żem kiedykolwiek mówiła do ciebie, lub zwróciła na ciebie spojrzenie.
Guiche namiętnie spojrzał na księżnę.
— Tak, zapewne, skoro zło popełniłam, powinnam je naprawić. Dlatego, panie hrabio przebaczysz mi moją płochość, moją zalotność, tylko mi nie przerywaj, a ja zapomnę nawzajem, żeś mnie nazwał płochą, zalotną: wyrzeczesz się nadto myśli zgonu, a żyć będziesz dla swojej rodziny, dla króla, dla kobiet, jak człowiek, którego wszyscy szanują i wysoko cenią.
— O!... pani!... pani!... — zawołał.
Księżna wymówiła ten ostatni wyraz z taką cechą szczerości a nawet uczucia, że zdawało się, iż serce młodzieńca z piersi wyskoczy.
— Słuchaj, panie hrabio — dodała. — Kiedy wyrzeczesz się mnie, najprzód z potrzeby, następnie, słuchając mojej prośby, wtedy lepiej mnie ocenisz i jestem pewną, że zastąpisz miłość szczerą przyjaźnią, którą, gdy mi ofiarujesz, najmilej będzie przyjęta.
Guiche, czując pot na czole, śmierć w sercu, dreszcz w żyłach, przygryzł usta i ukrył w sobie całą boleść.
— Pani — rzekł — to, co mi ofiarowujesz jest niemożebne i nie przystaje na podobną zamianę.
— Jakto?... — rzekła księżna — pan odrzucasz moję przyjaźń?...
— Nie, pani; ale wole umrzeć z miłości, niżeli żyć przyjaźnią.
— Panie hrabio!...
— O!... pani — zawołał Guiche — w tej chwili doszedłem do tego stopnia, na którym niema żadnego innego względu, prócz tego, jaki winien zachować człowiek uczciwy dla ukochanej kobiety. Wypędź mnie, wyklnij mnie, oskarż mnie, pani, a będziesz sprawiedliwą; wyrzekałem na ciebie i wyrzekałem na siebie i wyrzekałem gorzko, bo cię kocham; powiedziałem, że umrę i dotrzymam słowa; a dotrzymam dlatego, że o żyjącym zapomnisz, tego zaś, co umrze, pamiętać będziesz.
Księżna, pomimo całej mocy panowania nad sobą, uczuła wzruszenie i odwróciła na chwilę głowę.
Po chwili milczenia zapytała:
— Więc pan mnie kochasz?...
— Nad życie.
— Zatem jest to nieuleczalne — podchwyciła tonem ożywionym — należy je traktować łagodniejszemi środkami, podaj mi pan rękę... Zimna.
Guiche ukląkł i usta przyłożył nie do ręki, ale do rąk rozpalonych księżnej.
— Zatem kochaj mnie — rzekła — skoro inaczej być nie może.
I uścisnęła mu palce nieznacznie, niby podnosząc go, wpół jak królowa, wpół jak kochanka.
— O!... pani — rzekł hrabia, podnosząc się z kolan. — Wynalazłaś trzeci środek zabicia mnie.
— Szczęściem, że najdłuższy — odpowiedziała.
I wyprowadziła go na ścieżkę.




ROZDZIAŁ XII.
KORESPONDENCJA ARAMISA.

Kiedy sprawy hrabiego de Guiche bez wiadomej przyczyny polepszyły się i inny wzięły obrót, aniżeli się tego można było spodziewać, oddalił się Raul, zrozumiawszy zlecenie księżnej, aby nie przeszkadzać usprawiedliwieniom, których skutku nie odgadywał, i połączył się z damami honorowemi, rozproszonemi po tarasie. Tymczasem kawaler Lotaryński, powróciwszy do swojego pokoju, ze zdziwieniem czytał list od pana de Wardes, w którym lokaj jego donosił o ranie, jaką otrzymał w Calais i o wszystkich szczegółach przygody, z prośbą zakomunikowania wiadomości księciu Filipowi i hrabiemu de Guiche. Każdy z nich mógł w tej korespondencji znaleźć dla siebie coś nieprzyjemnego.
Pan de Wardes silił się, aby okazać kawalerowi gwałtowność miłości Buckinghama dla księżnej i kończył list twierdzeniem, iż przypuszcza, że miłość ta jest odwzajemnioną. Po przeczytaniu tego ostatniego ustępu, kawaler wzruszył ramionami; de Wardes daleko już pozostał w tyle, co do wiadomości, dotyczących dworu. Kawaler przez ramię rzucił list na stół i rzekł lekceważącym tonem:
— Prawdę mówiąc, to nie do uwierzenia; ten biedny de Wardes jest przecież dowcipny, ale, widać, na prowincji niedołężnieje. Niech go djabli porwą, bo, mając pisać o ważnych rzeczach, donosi mi same dzieciństwa. Zamiast tego listu, dla którego przyszedłem, a z którego nic się nie dowiedziałem, byłbym może w ogrodzie zawiązał jaką intrygę, któraby oczerniła jaką kobietę, kosztowała pchnięcie szpadą mężczyznę, i rozerwała księcia na jakie trzy dni.
I spojrzał na zegarek.
— Teraz zapóźno. Godzina ranna, wszyscy powracają do króla, gdzie ma się noc zakończyć. Szkoda!... stracona sposobność, a o podobną dość trudno.
Wymawiając te słowa, jakby chciał przywołać swoją dobrą gwiazdę, zbliżył się ze złością do okna, wychodzącego na pustą część ogrodu. Natychmiast, jakby miał na swoje rozkazy złego ducha, spostrzegł powracających do zamku mężczyznę i osłoniętą kobietę, w której poznał tę samą, co przed pół godziną zwróciła jego uwagę.
— A! mój Boże — pomyślał, uderzając się w czoło — niech mnie Bóg skarze, jak mówi nasz przyjaciel Buckingham, to jakaś tajemnica!
I spiesznie wybiegł na schody zobaczyć zbliska kobietę i jej towarzysza. Lecz, przybywając do bramy małego dziedzińca, zetknął się prawie z księżną, której promieniejąca twarz zapowiadała miłe w sercu uczucia. Na nieszczęście, księżna była sama. Kawaler domyślił się, że, skoro ją widział przed pięcioma minutami z mężczyzną, mężczyzna ten nie musi być daleko. Zaledwie więc znalazł tyle czasu, że powitał księżnę, ustępując jej z drogi; następnie, kiedy śpiesznie postąpiła kilka kroków, jak kobieta, nie chcąca być poznaną, i kiedy kawaler przekonał się, że nazbyt jest zajęta sobą, aby na niego zwracała uwagę, wybiegł do ogrodu, bacznie oglądając się na wszystkie strony i tyle obejmując widnokręgu, ile mógł wzrokiem zatoczyć. Przybył jeszcze na czas; mężczyznę, który odprowadzał księżnę jeszcze było widać; ale szedł on pośpiesznie ku jednemu ze skrzydeł zamkowych, za którem zniknął. Nie było ani minuty do stracenia; kawaler pogonił za nim, a chociaż biegł co tchu, nieznajomy zniknął. Łatwo jednak było odgadnąć, że ten, którego kawaler gonił, szedł zamyślony i z głową schyloną pod ciężarem szczęścia, zatem postępował zwolna, a ponieważ wszedł do zamku, można go było wyśledzić. Kawaler był już bliski osiągnięcia tego celu, gdy w załamie muru spotkał dwie osoby, które go potrąciły. Już miał na ustach niegrzeczną uwagę, kiedy, podnosząc głowę, poznał nadintendenta. Fouquet szedł z osobą, którą kawaler widział po raz pierwszy. Osobą tą był Jego eminencja biskup z Vannes. Zatrzymany dostojnością osoby i zmuszony przez przyzwoitość usprawiedliwić się, cofnął się o krok. Że zaś Fouquet był grzeczny dla wszystkich, co nawet król, choć go nie lubił, przyznawał, dlatego i kawaler powitał go uprzejmie, widząc, że przez nieostrożność, a nie skutkiem złej chęci został potrącony. Fouquet również grzecznie się odkłonił. Następnie, poznawszy kawalera lotaryńskiego, wyrzekł kilka grzeczności, na które chcąc nie chcąc tenże musiał odpowiedzieć. Jakkolwiek krótką była rozmowa, nieznajomy już znikł w cieniu. Kawaler spostrzegł to z żalem i zwrócił się do Fouqueta:
— A! panie — rzekł — przybywasz za późno. Wiele mówiono o tem, że cię nie było, i słyszałem, jak książę się dziwił, iż będąc zaproszony przez króla, nie przybyłeś.
— Nie mogłem przybyć wcześniej; ale, skoro jestem wolny, przybywam.
— W Paryżu spokojnie?
— Zupełnie, Paryż dobrze przyjął ostatni podatek.
— A! rozumiem, chciałeś się pan przekonać o usposobieniu, zanim przybyłeś na nasze uroczystości.
— Bądź co bądź jednak przybywam za późno. Uciekam się zatem do ciebie, panie, abyś mnie objaśnił, czy król jest w zamku i czy mogę go widzieć dziś, lub czy też mam czekać do rana.
— Przed pół godziną król znikł nam z oczu — odpowiedział kawaler.
— Może jest u księżny?... — zapytał Fouquet.
— Nie sądzę, aby był u księżny, bo dopiero co ją spotkałem, powracającą małemi schodami i kto wie, czy mężczyzną, który ją odprowadzał, nie był sam król...
Kawaler czekał, spodziewając się, że usłyszy nazwisko tego, którego ścigał.
Ale Fouquet, który czy poznał, czy nie, hrabiego de Guiche, odpowiedział:
— Nie, panie, to nie król.
Kawaler ukłonił się; ale, kłaniając się, raz jeszcze spojrzał wkoło siebie, a spostrzegając pana Colbert, dodał:
— Patrzaj pan, oto pod drzewami jest osoba, która cię lepiej, aniżeli ją, objaśni.
— Któż taki?... — zapytał Fouquet, którego słaby wzrok nie przebijał ciemności.
— Pan Colbert — odpowiedział kawaler.
— A! wybornie.
Kawaler, nie dowiedziawszy się niczego, oddalił się z niskim ukłonem. Zaledwie oddalił się, gdy Fouquet, zmrużywszy powieki, wpadł w zadumę. Aramis patrzył na niego przez chwilę z politowaniem, pełnem smutku.
— A co — rzekł do niego — zmieszałeś się na samo wspomnienie nazwiska tego człowieka. Wesoły i pełen nadziei przed chwilą, stajesz się ponurym na widok małego straszydła? Czy już nie wierzysz w swoje szczęście?
— Nie — smutno odpowiedział Fouquet.
— A to dlaczego?
— Bo w tej chwili zanadto jestem szczęśliwy — odrzekł drżącym głosem. — A! mój drogi d‘Herblay, ty, który jesteś tak uczony, musisz znać historję pewnego władcy Samos. Cóż ja mam rzucić do morza, abym mógł rozbroić przyszłe swe nieszczęście?... O! powtarzam ci, mój przyjacielu, jestem zanadto szczęśliwy, tak szczęśliwy, że niczego nie żądam. Wstąpiłem wysoko... Znasz moje godło: Quo non ascendam. Wstąpiłem tak wysoko, że muszę zstępować. Nie mogę zatem wierzyć w postęp szczęścia, które przewyższa ludzkie.
Aramis uśmiechnął się, wlepiając w Fouqueta przenikliwe spojrzenie.
— Gdybym wiedział o twojem szczęściu — rzekł — może obawiałbym się niełaski; lecz cenisz mnie, jak prawdziwego przyjaciela, to jest uznajesz mnie za przydatnego w chwili nieszczęścia. Jest to nieoszacowane. Lecz, prawdę mówiąc, mam prawo żądać, abyś mi zwierzył się ze swych radości, bo mnie one, wiesz o tem, tak obchodzą jakby się mnie samemu zdarzyły.
— Mój zacny prałacie — odrzekł, uśmiechając się, Fouquet — moje tajemnice są zanadto światowe, abym je powierzał biskupowi.
— Jako spowiedź.
— O! rumieniłbym się, gdybyś był moim spowiednikiem.
I zaczął wzdychać. Aramis spojrzał jeszcze na niego, ale z uśmiechem!
— Dobrze — rzekł — grzeczność to wielka cnota.
— Milczenie!... — wyrzekł Fouquet. — Zjadliwa żmija poznała mnie i zbliża się do nas.
— Colbert?
— Tak, oddal się, panie d‘Herblay, nie chcę, żeby cię widział ze mną, uczułby wstręt i do ciebie.
Aramis ścisnął mu rękę.
— Alboż potrzebuję jego przyjaźni?... — odrzekł — alboż ciebie tu niema?
— Tak, ale może nie będę długo — smutno odparł Fouquet.
— Wówczas, jeżeli kiedykolwiek to nastąpi, będziemy się starali obywać bez przyjaźni, lub lekceważyć przyjaźń Colberta. Ale, powiedz mi, kochany przyjacielu, dlaczego, zamiast rozmowy ze złą żmiją jak go nazywasz, w czem ja żadnej nie widzę korzyści, nie udasz się albo do króla, albo do księżny?
— Do księżny — podchwycił Fouquet, wyraźnie myślący o czem innem — tak, zapewne, do księżny.
— Przypominasz sobie zapewne — mówił dalej Aramis — że nas zawiadomiono o wielkich względach, jakich od dwóch, czy trzech dni doznaje księżna. Wchodzi to, jak sądzę do twojej polityki, aby pozyskać przyjaciółki Jego królewskiej mości. Jest to środek zrównoważenia powstającego wpływu Colberta. Udaj się zatem jak najspieszniej do księżny i zyskaj sobie tego sprzymierzeńca.
— Ale — rzekł Fouquet — czy jesteś pewny, że na nią teraz oczy królewskie zwrócone?
— Chyba od rana odwróciła się wskazówka. Wiesz, że mam dobrą policję.
— Dobrze, idę, i na wszelki wypadek mam dobry środek zalecenia się: te kamienie, antyki, otoczone djamentami...
— Widziałem je, nic bardziej bogatego i więcej monarszego.
Rozmowę ich przerwał lokaj, prowadzący kurjera.
— Do pana nadintendenta — rzekł głośno kurjer, podając list panu Fouquet.
— Do Jego ekscelencji biskupa de Vannes — rzekł cicho lokaj, oddając list Aramisowi.
Że zaś lokaj niósł pochodnię, stanął pomiędzy nadintendentem a biskupem, aby obaj jednocześnie mogli czytać. Na widok drobnego pisma na kopercie, Fouquet podskoczył z radości; ci tylko, którzy kochali, albo kochają, pojmą najprzód jego niepokój, a następnie szczęście.
Śpiesznie odpieczętował list, który te tylko obejmował wyrazy:
„Godzina, jak cię pożegnałam, a wiek, jak nie mówiłam, że cię kocham“.
Pani de Belliere, w rzeczy samej przed godziną opuściła Fouqueta.
Fouquet pocałował list i opłacił garścią złota.
I Aramis czytał, jak powiedzieliśmy, lecz czytał z zimną rozwaga następujące wyrazy:
„Król dzisiejszego wieczora odebrał szczególny cios: pewna kobieta kocha go, o czem się dowiedział, podsłuchując rozmowy pewnej panienki z towarzyszkami. Tak więc król cały jest oddany temu nowemu urojeniu. Kobieta ta nazywa się panna de La Valliere i nie jest tak piękna, aby urojenie zmieniło się w namiętność. Uważać na pannę de La Valliere. Ani słowa o księżnie?...“
Aramis powoli złożył list i schowa! do kieszeni. Co do Fouqueta, ten ciągle upajał się wonią swojego listu.
— Nowa mi myśl przyszła. Czy znasz panienkę, nazwiskiem de La Valliere?
— A! tak, sądzę, że to dama honorowa księżny. Ale dlaczego pytasz o nią?
— Tej panience dziś wieczorem powinieneś złożyć wizytę i podarować te kamienie. Wiesz pan o tem dobrze, że ja dobrych rad udzielam.
— Ale to coś niezwykłego...
— To już do mnie należy. Cały dwór jest na rozkazy tej de La Valliere. Zaręczę pani de Belliere, że całe twoje serce jest pełne polityki.
— Co mówisz?... — zawołał Fouquet — jakież to wyrzekłeś nazwisko?
— Nazwisko, które cię powinno przekonać, panie nadintendencie, że dobrze wiedząc o tobie, wiem o innych. Staraj się pan o łaski de La Valliere.
— Będę się starał, o czyje zechcesz — odparł Fouquet z rozradowanem sercem.
W tej chwili zbliżył się do rozmawiających Colbert; Fouquet czekał na niego, nieporuszony, z miną żartobliwą. Colbert uśmiechnął się do niego; od kwadransa widział swojego nieprzyjaciela i żółwim krokiem zbliżał się do niego. Uśmiech Colberta zdradzał nieprzychylność.
— Ho! ho!... — mówił Aramis do nadintendenta — zapewne idzie żądać kilku miljonów na zapłacenie szkieł kolorowych i ogni sztucznych.
Colbert pierwszy się ukłonił z wymuszonem uszanowaniem. Fouquet zaledwie kiwnął głową.
— A co, Jaśnie oświecony panie, jakże się podoba? czy dobry mam gust?
— Wytworny — odpowiedział Fouquet takim tonem, iż w tych wyrazach żartu nikt nie mógł dostrzec.
— O!... — rzekł Colbert złośliwie — zanadto pan jesteś pobłażający... my jesteśmy biedni i Fontainebleau nie da się porównać z Vaux.
— Prawda — zimno odpowiedział Fouquet, który panował nad aktorami tej sceny.
— Co chcesz, Jaśnie oświecony panie?... — mówił dalej Colbert, — działaliśmy tylko według naszych małych zasobów.
Fouquet potwierdził to zdanie.
— Ale — mówił dalej Fouquet — godnemby było przepychu pańskiego, abyś zaprosił Jego Królewska Mość do swoich pysznych ogrodów, które, jak mi się zdaje, kosztują sześćdziesiąt miljonów.
— Siedemdziesiąt dwa.
— Tem lepiej. To będzie przepyszne.
— Ale czy pan sądzisz — mówił Fouquet — że Jego Królewska Mość zechce przyjąć moje zaproszenie?
— Nie wątpię o tem!... — zawołał Colbert — i gotów jestem za to zaręczyć.
— Zaproś... zaproś... — cicho wyrzekł Aramis.
— Wobec tego — odpowiedział Fouquet — chcę wiedzieć, na który dzień mógłbym króla zaprosić.
— Choćby na jutro.
— Zgoda — rzekł nadintendent — panowie, chciałbym i was zaprosić; lecz wiecie, że król wszędzie jest u siebie, więc zaproszenie od Jego zawisło woli.
Radosy szmer powstał w tłumie.
Fouquet ukłonił się i odszedł.
— Nędzniku dumny!... — szepnął za nim Colbert — zapraszasz, a wiesz, że to będzie kosztowało cię dziesięć miljonów.
— Zniszczyłeś mnie — cicho rzekł Fouquet do Aramisa.
— Ocaliłem — odparł Aramis, kiedy Fouquet wchodził na ganek i pytał, czy widzieć króla można jeszcze.




ROZDZIAŁ XIII.
RACHMISTRZ.

Król pragnął pozostać sam, aby miał czas zbadać, co się działo w jego sercu, i dlatego spiesznie udał się do mieszkania, gdzie pan de Saint-Agnan przybył niebawem po rozmowie z księżną.
Pan de Saint-Agnan okazał się wybornym opowiadaczem, tak subtelnym znawcą, że król słuchał go z wielkiem zajęciem, mianowicie, kiedy opowiedział namiętną mowę księżny, co do stosunków z panną de La Valliere. Chociaż król nie czuł już dla księżnej tego, co dawniej, słuchał z zadowoleniem o owym zapale księżny, z którym wypytywała o szczegóły przygody; schlebiało to jego miłości własnej. Doświadczał zadowolenia, to prawda, ale jego serce nie trwożyło się bynajmniej tem, co księżna myśli o całej tej sprawie. Skoro tylko Saint-Agnan skończył, król zapytał:
— Teraz powiedz mi, Saint-Agnan, czy wiesz, kto jest panna de La Valliere?...
— Nie tylko wiem, kto jest, ale kim będzie.
— Co to ma znaczyć?...
— Chcę powiedzieć, że jest tem, czem kobieta może tylko pożądać, aby została, bo jest, kochaną przez Waszą Królewską Mość, chcę więc powiedzieć, że będzie teraz, czem Wasza Królewska Mość zechcesz.
— Ja nie o to cię pytam... Nie chcę wiedzieć, czem jest dzisiaj, albo czem będzie jutro. Chcę wiedzieć, czem była wczoraj? Powtórz mi, co mówią o niej.
— Mówią, że jest cnotliwa.
— O!... — odrzekł król z uśmiechem — to dobra wieść.
— Dość rzadka na dworze, Najjaśniejszy Panie, a kiedy ja rozgłaszają, należy wierzyć.
— Może masz słuszność, mój drogi... A urodzenie jej?...
— Wyborne, jest bowiem córką margrabiny de La Valliere i wnuczka poczciwego pana de Saint-Remy.
— Tak, marszałka mojej ciotki... przypominam to sobie doskonale i pamiętam, że ja widziałem, przejeżdżając przez Blois: przedstawiona była królowym, wyrzucam sobie nawet, że nie zwróciłem wtedy na nią uwagi.
— Przypomniałem ci zatem, Najjaśniejszy Panie, abyś nagrodził stracony czas.
— Koniec końcem — rzekł król — nie wiem nic, albo bardzo mało o pannie de La Valliere. Saint-Agnan, polecam ci zasięgnąć o niej wiadomości.
— Będę je miał spiesznie, jeżeli możność zyskania ich wyrówna chęciom.
— Dziękuję ci. Czy księżna mówiła co przeciw niej?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— A czy się nie gniewała?...
— Nie wiem; śmiała się tylko ciągle.
— Doskonale, ale słyszę jakiś szmer w przedpokojach i to mi zapowiada przybycie kurjera.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Zatem dowiedz się, Saint-Agnan.
Hrabia pobiegł do drzwi i pomówił z odźwiernym.
— Najjaśniejszy Panie, — rzekł, powracając — właśnie w tej chwili przybył pan Fouquet, na rozkaz Waszej Królewskiej Mości. Przedstawił się, lecz dla spóźnionej pory nie prosi o posłuchanie, tylko donosi o swojem przybyciu.
— Pan Fouquet!... Pisałem do niego o trzeciej, prosząc, aby przybył do Fontainebleau jutro rano, a on przybywa o drugiej, to dowód gorliwości!... — rzekł król, uradowany pilnem wykonaniem rozkazu. — Pan Fouquet może wejść. Wezwałem go i przyjmuję. Niech wejdzie. Ty zaś, hrabio, idź po wiadomości i jutro przybywaj.
Król położył palec na ustach, a Saint-Agnan wymknął się z radością w sercu, dając rozkaz wprowadzenia pana Fouquet. Fouquet wszedł do królewskiej komnaty. Ludwik XIV-ty powstał na jego przyjęcie.
— Witam cię, panie Fouquet — rzekł z przyjemnym uśmiechem. — Winszuję ci pośpiechu, chociaż mój posłaniec musiał późno przybyć.
— O dziewiątej wieczorem, Najjaśniejszy Panie.
— Czy wiesz, panie Fouquet, że wiele mam z tobą do pomówienia?... — mówił król dalej z zachęcającym wyrazem.
— Wasza Królewska Mość obsypuje mnie łaskami, a ponieważ jest dla mnie tak dobry, czy zechce zezwolić na posłuchanie, które raczył mi przyrzec?...
— A!... posłuchanie dla jakiegoś duchownego, który chce mi podziękować, nieprawdaż?... I któż to taki?...
— Dzisiejszy biskup z Vannes, któremu Wasza Królewska Mość, na moje wstawienie się, przed trzema miesiącami godność tę udzieliłeś.
— Być może — odpowiedział król, który wówczas podpisał nominację, nie czytając jej — a czy on jest tutaj?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, Vannes jest ważną djecezją; owieczki tego pasterza potrzebują słowa bożego; są to dzicy, których ucząc, należy cywilizować, a pan d‘Herblay, pod tym względem nie ma sobie równego.
— Niech wejdzie.
Fouquet dał znak odźwiernemu. Drzwi się otworzyły i wszedł Aramis. Król wysłuchał jego przemówienia i wlepił wzrok w tę interesującą fizjognomję, której nikt nie mógł zapomnieć, skoro raz ją widział.
— Vannes!... — rzekł — pan jesteś biskupem z Vannes?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Vannes znajduje się o kilka mil od Belle-Isle?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Aramis — zdaje się, że o sześć.
— Sześć mil, to bardzo blisko — rzekł Ludwik XIV-ty.
— Ale nie dla nas, biednych bretończyków, Najjaśniejszy Panie; sześć mil lądem, to blisko, lecz sześć mil morzem, to ogromna przestrzeń, a zresztą mam honor powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że liczą przeszło sześć mil morskich od rzeki Belle-Isle.
— Mówią, że pan Fouquet ma tam dom, bardzo piękny?... — zapytał król.
— Powiadają — odrzekł Aramis, spokojnie spoglądając na Fouqueta.
— Jakto powiadają?... — zawołał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Prawdę mówiąc, panie Fouquet, bardzo mnie to zadziwia.
— Co takiego?...
— Że takiego człowieka, jak pan d‘Herblay, masz na czele djecezji i nie pokazałeś mu Belle-Isle?...
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł biskup, nie pozwalając panu Fouquet odpowiedzieć — my, biedni księża bretońscy, lubimy siedzieć w domu.
— Mości biskupie — wyrzekł król — ja ukarzę pana Fouquet za to niedbalstwo.
— Jakto, Najjaśniejszy Panie?
— Przeniosą cię.
Fouquet przygryzł usta, Aramis się uśmiechnął.
— Wiele ci Vannes przynosi?... — zapytał król.
— Sześć tysięcy liwrów, Najjaśniejszy Panie.
— A!... mój Boże, tak mało!... ale masz swój majątek, mości biskupie?...
— Nie, nie mam, Najjaśniejszy Panie, tylko mi pan Fouquet za ławkę w kościele płaci tysiąc dwieście liwrów.
— Zatem ja, panie d‘Herblay, coś lepszego ci przyrzekam.
— Najjaśniejszy Panie...
— Pomyślę o tobie.
Aramis skłonił się. Król ze swej strony pochylił głową z uszanowaniem, jakie zawsze miał zwyczaj zachowywać względem duchownych i kobiet. Aramis zrozumiał, że jego posłuchanie skończyło się; pożegnał zatem króla przemową krótką i zwięzłą, prawdziwą przemową wiejskiego kapłana i wyszedł.
— O!... to wybitna postać — mówił król, wiodąc za nim oczami, dopóki go mógł widzieć, a nawet wtedy, kiedy go już nie widział.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Fouquet — gdyby ten biskup miał gruntowną naukę, nikt nie byłby godniejszym...
— Zatem nie jest uczony?...
— Zamienił pałasz na stułę i to nieco zapóźno. Lecz nie przeszkadza to jedno drugiemu i jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli mi o nim kiedy pomówić...
— I owszem, proszę cię o to... ale zanim będziemy mówili o biskupie, pomówmy wprzódy o sobie.
— Czy o mnie, Najjaśniejszy Panie?...
— Tak, powinienem cię pochwalić...
— Nie umiem wyrazić Waszej Królewskiej Mości szczęścia, jakiego doznaję.
— Tak, panie Fouquet. Rozumiem. Tak, byłem nieco przeciw tobie uprzedzony.
— Wtedy wiele cierpiałem, Najjaśniejszy Panie.
— Ale to minęło. Czy zauważyłeś?...
— O, tak, Najjaśniejszy Panie; ale czekałem cierpliwie dnia, w którym się prawda wyjaśni. Zdaje mi się, że ten dzień nadszedł.
— Więc wiedziałeś, że jesteś w mojej niełasce?...
— Niestety... tak, Najjaśniejszy Panie.
— I wiedziałeś dlaczego?...
— Doskonale. Wasza Królewska Mość sądziłeś, że jestem trwonicielem grosza publicznego.
— O!... nie, nie...
— Albo raczej lichym administratorem. Nakoniec, Wasza Królewska Mość sądziłeś, że kiedy lud nie ma pieniędzy i król ich mieć nie będzie.
— A jednak dostarczyłeś ich poddostatkiem ostatniego miesiąca.
— I mam jeszcze nietylko na zaspokojenie potrzeb, ale wszystkich życzeń Waszej Królewskiej Mości.
— Bogu dzięki, panie Fouquet — rzekł król z wypogodzoną twarzą — już więcej nie będę cię doświadczał. Przez dwa miesiące niczego od ciebie nie będę żądał.
— To ja będę korzystał z tego, aby zgromadzić pięć lub sześć miljonów, które w razie potrzeby posłużą na pierwsze wydatki wojenne.
— Pięć, albo sześć miljonów!...
— Rozumie się tylko na utrzymanie dworu.
— Zatem sądzisz, panie Fouquet, że wojna jest możliwą?...
— Myślę, że kiedy Bóg dał orłu szpony i dziób, on zapewne nie zaniedba pokazać ich światu.
Król zarumienił się z radości.
— W tych dniach — mówił — wieleśmy wydali; panie Fouquet, czy nie będziesz mnie za to łajać?...
— Najjaśniejszy Panie, masz jeszcze dwadzieścia lat młodości i miljard na wydatki przez ten przeciąg czasu.
— Miljard, to za wiele, panie Fouquet.
— Będę oszczędzał, Najjaśniejszy Panie. Wasza Królewska Mość masz w Colbercie i we mnie dwóch szacownych ludzi. Jeden z nas będzie dostarczał pieniędzy i tym będę ja, jeżeli moje usługi będą miłe Waszej Królewskiej Mości; drugi będzie oszczędzał, a tym będzie pan Colbert.
— Pan Colbert?... — zapytał król zdziwiony.
— Zapewne, Najjaśniejszy Panie, pan Colbert liczy doskonale.
Pochwała ta, oddana nieprzyjacielowi, natchnęła króla zaufaniem i podziwem.
— Chwalisz więc pana Colberta?... — zapytał.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, chwalę: bo oprócz tego, że jest człowiekiem, mającym powagę, jest pełen poświęcenia dla Waszej Królewskiej Mości.
— Czy dlatego, że tylekroć sparaliżował twoje zamiary?... — zapytał król z uśmiechem.
— Nieinaczej, Najjaśniejszy Panie.
— Wytłumacz się jaśniej.
— To rzecz nader prosta. Ja jestem do gromadzenia pieniądza, on zaś do zatrzymywania.
— Dalej, dalej, panie nadintendencie!... cóż, u djabła, czy nic nie powiesz, coby naruszyło tę dobrą opinję?...
— Administracyjnie, Najjaśniejszy Panie?
— Tak.
— Ani słowa, Najjaśniejszy Panie.
— Czy naprawdę?...
— Na honor, nie znam we Francji tęższego rachmistrza, niż pan Colbert.
— A przecież — rzekł Ludwik XIV-ty — jakkolwiek tak oszczędny, urządzał on w Fontainebleau uroczystości, i zaręczam, panie Fouquet, nie przeszkadzał wydawaniu moich pieniędzy.
Fouquet ukłonił się, nic nie odpowiadając.
— Czy nie tak myślisz?... — zapytał król.
— Ja widzę, Najjaśniejszy Panie, pan Colbert zawsze działa rozważnie i porządnie i zasługuje pod tym względem na pochwały Waszej Królewskiej Mości.
Król pojął ukryty sens tej odpowiedzi; Fouquet uważał uroczystości w Fontainebleau za mało świetne, dzięki oszczędności Colberta.
Ta część rozmowy, tak umiarkowanej i przyzwoitej, natchnęła króla nowem poszanowaniem dla charakteru człowieka i zdolności ministra. Fouquet pożegnał króla o godzinie drugiej zrana, a król położył się, nieco niespokojny, nieco zmieszany ukrytą nauką, jaką mu dano i pół godziny czasu potrzebował na przypomnienie sobie haftów, ozdób, iluminacyj i całego przepychu, zarządzonych przez Colberta. Wynikło stąd, że król, przechodząc myślą wszystko, co się działo od kilku dni, nie był zadowolony.




ROZDZIAŁ XIV.
FONTAINEBLEAU O GODZINIE DRUGIEJ ZRANA.

Jakeśmy widzieli, pan Saint-Agnan opuścił pokój królewski w czasie, kiedy nadintendent Fouquet wchodził do niego. Saint-Agnan miał bardzo pilne zlecenie; zbyteczne zatem mówić, że w miarę możności, pragnął korzystać z czasu.
Pomyślał, że pierwsze objaśnienia, jakich mógł dostarczyć, pochodzić powinny od pana de Guiche. Nakręciwszy się, nabiegawszy i naszukawszy, spostrzegł pan de Saint-Agnan nakoniec coś, jakby postać ludzką, oparta o drzewo. Był to de Guiche.
Pan de Saint-Agnan wiedział, że hrabia de Guiche przyczynił się nieco do mianowania panny de La Valliere damą honorową — dworak wie o wszystkiem i wszystko pamięta — nie wiedział jednak z jakiego tytułu i pod jakiemi warunkami hrabia de Guiche ofiarował jej swoją protekcję.
— A!... — odezwał się Saint-Agnan, podchodząc — szukałem cię.
— Mnie?... — zapytał ze drżeniem Guiche.
— Tak i znajduję cię marzącego przy księżycu. Czy czasem, mój kochany hrabio, nie chorujesz na poezję i nie piszesz wierszy.
Młodzieniec wysilił twarz na uśmiech, gdyż w głębi serca złorzeczył natrętnemu panu de Saint-Agnan.
— Być może — odpowiedział — ale jakiż to szczęśliwy traf..
— A! widzisz, żeś mnie źle zrozumiał.
— Jakto?
— Przecież już powiedziałem, że cię szukam.
— Ty mnie?
— Tak i złapałem cię na gorącym uczynku.
— Wytłumacz się.
— Jak opowiadałeś swoja miłość drzewom.
— To prawda, nie przeczę — odpowiedział Guiche, śmiejąc się.
— Dla ciebie to rzecz, zwyczajna.
— Dla mnie?
— Zapewne. Alboż nie jesteś protektorem każdej pięknej i dowcipnej kobiety?
— Cóż, u licha, mi prawisz!
— Rzeczy znane wszystkim, wiem o tem. Ale za pozwoleniem, i ja jestem zakochany.
— Tem lepiej, kochany hrabio, cieszy mnie to: pójdź i opowiedz mi wszystko.
Hrabia de Guiche, lękając się, chociaż może za późno, aby de Saint-Agnan nie zauważył oświetlonego okna, wziął go pod rękę i chciał odprowadzić.
— O!... — rzekł tenże, opierając się nieco — nie wódź mnie po gęstym lesie, gdzie chłód i wilgoć, a jeżeli łaska, pozostańmy tu przy świetle księżyca.
Następnie po chwili milczenia dodał:
— Kochany hrabio, chciałbym, abyś mi powiedział parę słów o pewnej osobie, którą protegowałeś.
— A którą kochasz?
— Nie mówię: tak, ani nie; mój drogi, pojmujesz, że lada gdzie topić swojego serca nie można i że wprzód trzeba się przekonać.
— To rzecz znana,, mój hrabio. Cóż dalej?
— Idzie tu o pannę Tonnay-Charente.
— Ja nigdy nie protegowałem panny de Tonnay-Charente.
— Albożeś nie wprowadził panny de Tonnay-Charente do księżny?
— Panna de Tonnay-Charente, a musisz to lepiej wiedzieć, niż kto inny, mój hrabio, pochodzą z dobrego domu i łatwo mogła być przyjętą.
— Zatem nie miałeś udziału w jej przyjęciu?
— Najmniejszego.
— I nie znasz jej?
— Widziałem ją pierwszy raz w dniu przedstawienia u księżny. Skoro zatem nie protegowałem jej, i skoro jej nie znam, nie mogą ci dać o niej objaśnień, jakich wymagasz.
Guiche zrobił poruszenie, jakby chciał pana de Saint-Agnan pożegnać.
— Za pozwoleniem, jeszcze chwilkę, mój hrabio; nie wymkniesz mi się tak łatwo.
— Skoro, kochany hrabio, masz mi jeszcze coś powiedzieć, jestem na twoje rozkazy.
— Dziękuję ci. Daj mi słowo, że o niej nic złego nie możesz powiedzieć i że mniej przyjemne objaśnienia nie są powodem twojego milczenia.
— A! przez Boga, ta dziewczyna, sądzę, jest czystą, jak kryształ.
— O! to mnie cieszy. Jednak nie chcę przed tobą udawać całkiem nieświadomego człowieka, jak mówiłem na wstępie. To pewna, mój hrabio, żeś dom księżny zaopatrzył w damy honorowe. Nawet na to zrobiono piosenkę. Czy znasz ją?
— Nie; ale zaśpiewaj, to poznam.
— Nie umiem ci powiedzieć jak się zaczyna, ale koniec pamiętam.
— Dobrze chociaż coś z tego wiedzieć.

„Księżny damy honorowe
De Guiche wszystkie ma gotowe“.

— Niema w tem myśli i rym nędzny.
— Cóż chcesz, mój drogi, wszakże to nie pisał Racine ani Moliere, ale de La Feuillade i pewien znakomity pan, który się nie zna na wierszach.
— Szkoda, że tylko koniec pamiętasz.
— Zaczekaj, zaczekaj, oto przypominam sobie początek drugiej zwrotki.
— Słucham.

Dał on La Valliere
I Montalais i...

— Przez Boga! La Valliere!... — zawołał Guiche zniecierpliwiony, nie wiedząc, do czego zmierza pan Saint-Agnan.
— Jakto, czy nie protegowałeś La Valliere?
I Saint-Agnan śmiać się zaczął.
— Tak, to prawda — odpowiedział Guiche — ja wprowadziłem ją do księżny.
— O!... — podchwycił Saint-Agnan.
— Ale — mówił dalej z powagą — wyświadczysz mi łaskę, kochany hrabio, jeżeli nie będziesz żartował z tego nazwiska, panna Labaume Leblanc de La Valliere jest osoba bardzo cnotliwą.
— To nie nowość — rzekł Saint-Agnan.
— Nie wiem, zobowiążesz mnie jednak, kochany hrabio, jeżeli zachowasz tę piosenkę dla siebie, aby się nie rozpowszechniała.
— Ho! ho! ho! coś bierzesz na serjo.
— Tak jest, hrabio, pannę de La Valliere kocha jeden z moich dobrych przyjaciół.
Saint-Agnan zadrżał.
— Czy tak?... — zapytał.
— Tak, hrabio — odrzekł Guiche — dlatego więc łatwo pojmujesz, że jako człowiek najgrzeczniejszy we Francji, nie mogę pozwolić, aby ośmieszano mego przyjaciela.
— A to cudowne!
Saint-Agnan ogryzał paznogcie nawpół ze złości, gdyż ciekawości nie zaspokoił.
Guiche pięknie mu się ukłonił.
— Odpędzasz mnie od siebie?... — rzekł Saint-Agnan z gniewem, że się nie dowie nazwiska tego przyjaciela.
— Bynajmniej... Chcę skończyć wiersze do mojej kochanki.
— Czy z łatwością piszesz wiersze?
— Z ogromną.
— To skończysz do jutra.
— Tak sądzę.
— Więc do zobaczenia jutro!...
— Do zobaczenia.
Saint-Agnan, sam sobie zostawiony, skierował się ku gmachom. Guiche udał się w przeciwną stronę. Jeden szedł ku tarasowi, drugi zbliżał się do murów. Saint-Agnan postępował pod ciemnem sklepieniem jarzębin, bzów tureckich i olbrzymich tarni, stąpając po miękkim piasku. Myślał nad powetowaniem niepowodzenia i martwił się, że pomimo dowcipnego wzięcia się do rzeczy, niczego się nie mógł dowiedzieć. Nagle odgłos ludzkiej mowy doszedł jego ucha. Był to odgłos jakby kobiecego narzekania, jakby śmiechów, wzdychań i przytłumionych krzyków. Saint-Agnan zatrzymał się aby zobaczyć, skąd odgłos pochodzi; poznał z największem zdziwieniem, że pochodzi on nie z ziemi, ale z wierzchołka drzew. Wzniósł głowę podsuwając się bliżej, i spostrzegł przy wyłomie mura kobietę, wspartą na szczeblu drabiny i żywo rozmawiającą z mężczyzną, siedzącym na drzewie. Kobieta była z jednej strony muru, mężczyzna z drugiej.




ROZDZIAŁ XV.
LABIRYNT.
.

Saint-Agnan szukał tylko objaśnień, a znalazł przygodą. Było to dla niego szczęście. Ciekawy dowiedzieć się, dlaczego, a więcej jeszcze, o czem mężczyzna i kobieta rozmawiają o tak późnej godzinie i w podobnem położeniu, schylił się i podlazł prawie pod same szczeble drabiny. Tu starając się, aby mu było jak najwygodniej, oparł się o drzewo i słuchał.
Rozmowa była tej treści:
— Panie Manicamp — mówiła kobieta głosem, w którym pomimo wymawianych wyrzutów, zachował się pewien akcent zalotności — doprawdy, pan mnie naraża na wielkie niebezpieczeństwo. O!... gdyby mnie kto zobaczył, umarłabym ze wstydu.
— Ależ byłoby to dzieciństwem, do którego pani nie jest chyba zdolna.
— Gdyby jeszcze było co pomiędzy nami... lecz bez racji tak się narażać, to trzeba być głupią. Żegnam cię, panie Manicamp.
— Wybornie!... znam mężczyznę, teraz zobaczę kobietę — rzekł do siebie Saint-Agnan, spoglądając na nóżki, obute w atłasowe bladoniebieskie trzewiki i pończochy cielistego koloru.
— Litości!... moja droga panno Montalais — zawołał Manicamp. — nie uciekaj pani!... Mam ci jeszcze powiedzieć wiele ważnych rzeczy.
— Montalais, aha!.. jedna z trzech — pomyślał Saint-Agnan, — Każda z nich ma swoją przygodą; zdaje się tylko, że tej przygoda nazywa się Malicorne, a nie Manicamp.
Na to wezwanie, Montalais zatrzymała się na środku drabiny. Wówczas, widzieć można było, jak nieszczęśliwy Manicamp poruszał się na kasztanie, czy dlatego, aby wdrapać się wyżej, czy też, aby znaleźć sobie dogodniejsze miejsce.
— Słuchaj mnie pani, zapewne domyślasz się, że nie mam złych zamiarów.
— Zapewne, ale co znaczył ten list, który pisałeś pan do mnie, odwołując się do mojej wdzięczności?... poco ta schadzka, której żądałeś ode mnie w podobnem miejscu i o tak późnej godzinie?...
— Odwołałem się do wdzięczności pani, przypominając, że to ja wprowadziłem cię do księżny, bo, pragnąc widzieć się z tobą, na co raczyłaś zezwolić, użyłem środka, który mi się wydawał najpewniejszym. Dlatego wezwałem panią o podobnej godzinie i w to miejsce, bo czas wydawał mi się najswobodniejszym a miejsce zupełnie samotnem. Trzeba zaś pani wiedzieć, że zamierzyłem pytać cię o rzeczy, wymagające ostrożności i ustronia.
— Panie Manicamp, sądzę, że najstosowniej będzie, gdy się oddalę.
— Słuchaj mnie, pani, albo zeskoczę z mojego gniazda w twoje, a wierzaj mi, że to uczynię, bo właśnie w tej chwili gałąź kasztana ciśnie mnie i zmusza do ostateczności. Nie naśladuj pani tej gałęzi i słuchaj mnie.
— Słucham!
— Wyobraź sobie, pani, że dziś o drugiej Guiche wyjechał.
— Cóż z tego?...
— Widząc, że wyjechał, udałem się za nim, jak zwykle.
— Przekonana jestem o tem, bo pana widzę.
— Za pozwoleniem. Ale czy wiesz pani, że biedny hrabia po uszy był w niełasce?....
— Wiem dobrze.
— Była zatem podwójna nierostropność jechać do Fontainebleau, do tych, którzy go wypędzili z Paryża, a nadewszystko do tych, od których go wydalono.
— Rozumujesz pan, jak Pytagoras, panie Manicamp.
— Guiche jest uparty, jak każdy zakochany i nie słuchał moich upomnień, prosiłem go, błagałem, lecz nie chciał mnie słuchać!.. Guiche pojechał konno galopem, a ja za nim, ale truchtem, pozwoliłem zatem wyprzedzić się hrabiemu i jechałem dalej powoli i rozważnie, jak człowiek rozumny, w przekonaniu, że biedak zatrzyma się, odwróci konia i znowu go ujrzę powracającego. Tak przejechałem Ris i Melun; ale jechałem dalej, dziwiąc się, że hrabia nie powraca, nakoniec przybywam do Fontainebleau, dowiaduję się, biegam, pytam; niema hrabiego de Guiche, nikt go nie widział, nikt z nim w mieście nie mówił. Przyjechał do Fontainebleau galopem, wjechał do zamku i zniknął. Od ósmej wieczorem jestem w Fontainebleau, wszędzie szukam i pytam o niego. Nigdzie go jednak niema. Umieram z niepokoju, to prawda, ale nie mam ochoty rzucać się w wilczą paszczę, udając się do zamku, jak to uczynił. Wymyśliłem zatem inny środek, a tym było napisanie listu do pani. Teraz, kiedy powiedziałem ci przyczynę, wytłumacz mi, co się stało z hrabią.
— To rzecz bardzo prosta, panie Manicamp; twój przyjaciel, pan de Guiche był cudownie przyjęty. Król go przypuścił do zabawy. Księżna uśmiechała się doń, a książę jakby go teraz więcej lubił, niż dawniej.
— A!... — rzekł Manicamp, — to mnie objaśnia, dlaczego pozostał w zamku. Ale co robi w tej chwili.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa śpi, albo jeżeli nie śpi, to marzy.
— A co robiono przez wieczór?...
— Tańczono.
— Ów sławny balet zapewne. A hrabia de Guiche?...
— Był cudowny.
— Kochany przyjaciel!... Teraz przepraszam panią, ale muszę się udać do niej.
— Jakto?...
— Pojmujesz że o tej godzinie nie otworzą mi bramy zamkowej, a na gałęzi spać nie mogę; bo zaręczam, chyba tylko papuga utrzymać się na niej potrafi.
— Ale ja, panie Manicamp, nie mogę przeprowadzać przez mur mężczyzny.
— Nie jednego, lecz dwóch — odezwał się drugi głos z bojaźliwym akcentem; łatwo było z niego odgadnąć, że mówiący czuł niewłaściwość swego żądania.
— Mój Boże!.. zawołała Montalais, spoglądając pod kasztan — kto tam do mnie mówi?
— Ja, pani.
— Kto taki?...
— Malicorne, najpokorniejszy sługa.
Malicorne, wymawiając te słowa, z ziemi wspiął się na gałęź, a z gałęzi na mur.
— Panie Malicorne, co robisz?... jak widzę, ci panowie obaj poszaleli.
— O!.. pani, — mówił Malicorne — nie bądź tak okrutną, błagam cię.
— Koniec końców — odezwał się Manicamp — jesteśmy pani przyjaciółmi, a śmierci przyjaciół żądać nie możesz. Skazać nas na spędzenie nocy pod gołem niebem byłoby narażeniem nas na śmierć.
— O!.. — odpowiedziała Montalais — pan Malicorne jest silny i nic mu nie będzie, chociaż spędzi jednę noc pod gołem niebem.
— Dobrze, niech sobie Malicorne robi, co mu się podoba — rzekł Manicamp, — a ja przechodzę.
I, schylając gałęź usiadł przy boku panny de Montalais.
Montalais chciała zepchnąć pana Manicamp; lecz on trzymał się silnie. Walka, trwająca kilka sekund, miała poniekąd stronę malowniczą, z której oko pana de Saint-Agnan odniosło dla siebie korzyść. Ale Manicamp odniósł zwycięstwo. Opanowawszy drabinę, stanął na niej i z grzecznością podał przeciwniczce rękę. Tymczasem Malicorne wpakował się mi kasztan, na miejsce, które przed chwilą zajmował Manicamp, obiecując sobie, że i dalsze jego miejsce zajmie. Manicamp i Montalais zeszli o kilka szczebli; Manicamp ciągnął Montalais, która się broniła i śmiała. Jednocześnie zaś słychać było błagalny głos Malicorna.
— Moja panno Montalais, nie opuszczaj mnie, błagam cię. Miejsce to dla mnie niebezpieczne, bez narażenia się nie mogę przejść na drugą stronę muru; niech Manicamp drze sobie odzież, bo to nie jego, ale hrabiego de Guiche; ja zaś kiedy podrę, to nie pana Manicampa, ale swoją.
— Według mojego zdania, — mówił Manicamp, nie zważając na lamentacje Malicorna — według mojego zdania, najlepiej zaraz poszukać hrabiego de Guiche, bo później może się do niego nie dostanę.
— I ja tak sądzę, — odpowiedziała Montalais — idź zatem, panie Manicamp.
— Dziękuję. Do widzenia pani, nie można być więcej niż pani godną kochania.
— Panie Manicamp, sługa pańska, teraz muszę pozbyć się Malicorna.
Malicorne westchnął. Manicamp postąpił kilka kroków; ale niebawem wrócił pod drabinę.
— Za pozwoleniem pani — zapytał — którędy się dostanę do pana de Guiche?...
— A!.. prawda, to łatwo trafić. Idź pan za szpalerem grabowym.
— Dobrze.
— Zajdziesz pan na zielone rozdroże.
— Dobrze.
— Znajdziesz tam cztery ulice.
— Rozumiem.
— Wejdziesz na prawą.
— Na prawą?...
— Nie, na lewą.
— Dobrze.
— Nie, nie, zaczekaj pan.
— Pani jakoś nie jesteś pewna siebie. Jeżeli łaska, raz jeszcze powtórz.
— Na środkową.
— Wszak są cztery ulice.
— Prawda; wiem, że z czterech ulic jedna prowadzi do księżny i tę znam dobrze.
— Ale pan de Guiche nie jest przecież u księżny?....
— A tak.
— Zatem droga, prowadząca do księżny zupełnie jest mi niepotrzebna, a ja chciałbym się dostać na tę, która prowadzi do pana de Guiche.
— Tak, wiem o tem i znam ją; ale oznaczyć ją nie tak łatwo.
— Ale przypuśćmy, że znalazłem tę szczęśliwą ulicę.
— Zatem trafisz pan.
— Dobrze.
— Tak, tylko przebędziesz pan labirynt.
— Tylko, do djabła!... zatem jest i labirynt?
— Nawet łatwy do zabłądzenia, bo i w dzień błądzą po nim, bez końca tam ulic, uliczek i ścieżek, ale uważaj pan: najprzód trzy razy wrócisz się na prawo, potem dwa razy na lewo, potem raz... raz, albo dwa razy, rozumiesz pan, nakoniec, wychodząc z labiryntu, znajdziesz pan ulicę jaworową, a ulica jaworowa zaprowadzi prosto do pawilonu, który zamieszkuje pan de Guiche.
— Dziękuję pani — rzekł Manicamp — wyborne objaśnienie i zaręczam, że, idąc za niem, trafię do celu. Teraz o jednę łaskę mam panią prosić.
— O jaką?..
— Abyś podała mi rękę i raczyła poprowadzić jak druga... jak druga... Na honor, uczyłem się mitologji, ale w tem zamieszaniu zapomniałem o wszystkiem, pójdź pani, błagam cię.
— A mnie — wołał Malicorne — mnie opuszczacie?...
— Panie, to niepodobna — odpowiedziała Montalais Manicampowi — gdyby mnie zobaczono o podobnej godzinie, sam pomyśl, coby powiedziano.
— Ale sumienie i przekonanie pani — krótko odrzekł Manicamp.
— Niepodobna, panie niepodobna.
— Zatem pomóż mi, pani, sprowadzić Malicorna, to chłopiec pojętny i wiele ma węchu, on mnie będzie prowadził: kiedy zabłądzimy, to we dwóch i przynajmniej wzajemnie będziemy się ratowali. Gdyby nas kto we dwóch spotkał, mógłby o nas coś uczciwego pomyśleć, sam zaś wyglądałbym, jak złodziej lub kochanek. Pójdź, Malicorne, oto drabina.
— Panie Malicorne — zawołała Montalais — ani mi się waż ruszać z drzewa, jeżeli nie chcesz się narazić na mój gniew.
Malicorne cofnął się ze smutkiem.
— Pst!... cicho — rzekł Manicamp.
— Co tam takiego?... — zapytała Montalais.
— Słyszę stąpanie.
— A!... mój Boże!...
Rzeczywiście niepewne początkowo stąpanie stawało się głośnem, gałęzie rozsunęły się i pan de Saiint-Agnan ukazał się z uśmiechającemu oczami i ręką wyciągnioną, chwytając wszystkich na stanowiskach, w jakich ich zastał, to jest: Malicorna na drzewie z wyciągniętą szyją, Montalais na szczeblach drabiny, Manicampa zaś na ziemi, przygotowanego do dalszego pochodu.
— Witam, panie Manicamp!... — rzekł hrabia — witam, kochany przyjacielu!... brakowało cię nam dzisiejszego wieczora i pytano o ciebie. Panno de Montalais, najniższy sługa.
Montalais zapłoniła się.
— O!... mój Boże!... — zawołała, zakrywając twarz rękami.
— Pani — mówił Saint-Agnan — uspokój się, wiem o twojej niewinności i gotów jestem zaświadczyć ją; panie Manicamp, pójdź za mną, szpaler grabowy, labirynt i bezdroża znają mnie, będę twoją Ardjaną. A co, znalazłem twoje mitologiczne wyrażenie?...
— Na honor, prawda, panie hrabio. Bardzo dziękuję.
— Ale przy tej samej sposobności, panie hrabio — rzekła Montalais — zabierz pana Malicorna.
— Bardzo przepraszam — odpowiedział Malicorne — pan Manicamp rozmawiał z panną, dopóki mu się podobało, teraz na mnie kolej. O wielu rzeczach mam z panią pomówić, a wszystkie dotyczą naszej przyszłości.
— Słyszysz, pani — rzekł hrabia z uśmiechem — zostań pani z nim, wszak wiesz, że ta noc pełna tajemnic.
I hrabia, biorąc pod rękę Manicampa, śpiesznie poprowadził go na drogę, którą panna de Montalais znała doskonale, a która przecież tak źle opisywała.




ROZDZIAŁ XVI.
MALICORNA WYPROSZONO Z ZAJAZDU POD PIĘKNYM PAWIEM.

Kiedy panna de Montalais ścigała oczami hrabiego i Manicampa, Malicorne korzystał z zajęcia młodej dziewicy, aby zdobyć sobie znośniejsze miejsce. Kiedy się odwróciła, spostrzegła natychmiast zmianę pozycji Malicorna. Siedział on jak małpa na murze, nogi mając na pierwszym szczeblu drabiny.
— Poco przybyłeś do Fontainebleau?... alboż twoje mieszkanie nie jest w Orleanie?...
— Poco przybyłem, pytasz pani?... krótka na to odpowiedź, ażeby ciebie widzieć.
— A to mi piękna potrzeba!...
— Może dla pani nic nie znacząca, ale dla mnie bardzo wielka. Co zaś do mojego mieszkania, wiesz, że je oddawna opuściłem i że na przyszłość postanowiłem nie mieć innego nad to, które ty zajmujesz. Skoro zatem chwilowe twoje mieszkanie jest w Fontainebleau, przybyłem do Fontainebleau.
Montalais wzruszyła ramionami.
— Chciałeś mnie pan widzieć?... Widziałeś już, więc odchodź!
— O, nie przyszedłem tylko dla tego, aby panią widzieć, ale dlatego, aby z panią porozmawiać.
— Ale ja nie mogę dzisiejszego wieczora... nie mogę w tej chwili.
— A to dlaczego?
— Panna de Tonnay-Charente czeka na mnie w swym pokoju, ma powierzyć mi rzeczy wielkiej wagi.
— Od jak dawna czeka?
— Przynajmniej od godziny.
— Zatem — odrzekł spokojnie Malicorne — niech jeszcze kilka minut poczeka.
— Panie Malicorne, pan się zapominasz.
— To ma znaczyć, że pani o mnie zapominasz i że ja niecierpliwie się rolą, jaką mi każesz grać; od ośmiu dni włóczę się koło ciebie, a ty ani razu nie raczyłaś spojrzeć.
— Powiedz pan czego chcesz, czego żądasz, czego wymagasz?... — zapytała Montalais z uległością.
— Powiedz mi, co słychać nowego?
— Z czem?
— Co do mojej posady u księcia?
— A! mój panie Malicorne, w tych dniach nie tak łatwo zbliżyć się do księcia.
— Może później.
— Zapewne, od wczoraj nie jest tak zazdrosny.
— Jakże przeminęła ta milutka choroba?
— Puszczono wieść, że król zwrócił oczy na inną kobietę, książę nagle się uspokoił.
— Któż rozsiał tę wieść?
Montalais zniżyła głos.
— Mówiąc między nami — rzekła — zdaje się, że król i księżna są w porozumieniu.
— A!.. — podchwycił Malicorne — to byłby jedyny środek, ale biedny hrabia de Guiche?
— O! jego widać zupełnie wyrugowano.
— A czy pisują do siebie?
— Od tygodnia u nikogo pióra w ręku nie widziałam.
— Jakże pani jesteś z księżną?
— Jak można najlepiej.
— A z królem?
— Król uśmiecha się do mnie, ilekroć mnie widzi.
— Zatem powiedz mi pani, na którą kobietę kochankowie zwrócili oczy, aby jej użyć za płaszczyk?
— Na pannę de La Valliere.
— Biedna dziewczyna!... należałoby temu przeszkodzić.
— A to dlaczego?
— Bo pan Raul de Bragelonne ją albo siebie zabije, jeżeli będzie miał najmniejsze podejrzenie.
— Raul? Raul? czy tak pan sądzisz?
— Kobiety mówią, że się znają na namiętnościach — rzekł Malicorne — a nie umieją nawet czytać myśli w swoich oczach i w swoich sercach. Jednak ja powiadam pani, że pan de Bragelonne tak dalece kocha pannę de La Valliere, że, gdyby się przekonał, iż go zwodzi, to ją, albo siebie niezawodnieby zabił.
— Król ją obroni — odparła Montalais.
— Król?... — zawołał Malicorne.
— Zapewne.
— On gotów nawet...
— Przez Boga żywego!... — zawołał Montalais — chyba oszalałeś, panie Malicorne.
— Bynajmniej; wszystko, co pani mówię, jest zupełnie prawdopodobne. I ja także wiem o pewnej rzeczy.
— O jakiej?
— Że osłonię biednego pana Raula od żartów.
— Pst! nieszczęsny!... — szepnęła panna Montalais, wchodząc jeszcze na jeden szczebel, aby bardziej zbliżyć się do Malicorna — ani słowa wicehrabiemu de Bragelonne.
— A to dlaczego?
— Dzisiaj wieczorem, pod dębem królewskim, La Valliere głośno i z prostotą wyrzekła te wyrazy: Nie pojmuję, jak kto może kochać jakiegoś mężczyznę, ujrzawszy króla.
Malicorne podskoczył na murze.
— Toż to woła o pomstę — rzekł Malicorne — kobiety są jak węże.
— Uspokój się, panie Malicorne, uspokój się.
— Nie mogę, przeciwnie, trzeba zło zniszczyć w zarodku, uprzedźmy pana Raula, póki czas jeszcze.
— Czy król wie o tem, czy mu doniesiono?
— Król to sam słyszał.
— A! przez rany Chrystusa Pana! jak mawiał kardynał.
— Król był ukryty w klombie pobliskim przy królewskim dębie.
— Z tego wynika — rzekł Malicorne — że na przyszłość plan króla i księżny pójdzie jak na kółkach, tocząc się po ciele biednego Bragelonna.
— Widzisz więc, że tu niema rady.
— To okropność!
— Na honor — rzekł Malicorne po chwili milczenia — nie stawiajmy biednych osób pomiędzy wielkim dębem i wielkim królem, jeżeli nie chcemy być zgnieceni.
— Właśnie to samo chciałam i ja powiedzieć.
— Myślmy o sobie.
— Ja to samo mówię.
— Zatem otwórz pani twoje piękne oczy.
— A pan swoje wielkie uszy.
— Podaj mi pani twoje maleńkie usteczka.
— Oto jest — odparła, gotówką płacąc za śmiałość.
— Teraz zastanówmy się: hrabia de Guiche kocha księżnę; La Valliere kocha króla; król kocha księżnę i La Valliere; książę kocha tylko sam siebie. W pośród tylu miłości nawet głupiec może sobie zapewnić pomyślność, a cóż dopiero ludzie tak rozsądni, jak my.
— Znowu pan marzysz?
— Przeciwnie, myślę o rzeczywistości; pozwól mi poprowadzić cię, moja przyjaciółko, wszakżeś na tem źle nie wyszła.
— To prawda. Zatem — co należy czynić teraz?
— Potrzeba mieć ustawicznie oczy otwarte, uszy wytężone, zbierać i gromadzić broń, a strzec się wszystkiego, coby nam mogło szkodzić.
— Zgoda! Teraz zaś, gdyśmy omówili nasze sprawy, żegnam pana. Wracaj pan do swojego zajazdu.
— Do mojego zajazdu?
— Alboż pan nie stoisz pod Pięknym Pawiem?
— Montalais, Montalais, zatem wiedziałaś o mojej obecności w Fontainebleau.
— I czegóż to dowodzi?... Chyba tego, że zajmuję się niewdzięcznikiem!...
— O! o!
— Powracaj pan pod Pięknego Pawia.
— Kiedy nie mogę wracać.
— Czy pan nie masz tam mieszkania?
— Już nie mam.
— Już pan nie masz? a kto je panu zajął?
— Zaczekaj pani. Kiedy powróciłem z wycieczek za panią, przybyłem do zajazdu cały zadyszany i, wchodząc, ujrzałem nosze, na których czterech wieśniaków niosło chorego mnicha.
— Mnicha?
— Tak, starego franciszkanina z siwą brodą. Tego mnicha więc wnoszą do zajazdu; kiedy go wnoszą na schody, ja idę za nim, a kiedy przybywam na piętro, widzę, że go wprowadzają do mojego pokoju.
— Do pańskiego pokoju?
— Tak, do mojego własnego pokoju; przypuszczam, że to pomyłka, wołam gospodarza i pytani o przyczynę tego nadużycia. Gospodarz powiada mi, że pokój, wynajmowany mi przez osiem dni, dziewiątego został wynajęty franciszkaninowi.
— O!... o!...
— Otóż co ja uczyniłem w tem zdarzeniu. Najprzód chciałem się gniewać; następnie zwróciłem się do mnicha, chciałem mu przedstawić niestosowność jego postępowania; lecz mnich, chociaż się wydawał konającym, podniósł się na łokciach, wlepił we mnie ogniste spojrzenie i głosem, którego by się nie zawstydził na czele regimentu kawalerji, zawołał: wypchnąć mi za drzwi tego głupca!... Rozkaz ten został wykonany przez gospodarza i jego ludzi natychmiast, zepchnięto mnie ze schodów prędzej, niż nawet przyzwoitość pozwalała. Takim sposobem, moja przyjaciółko, nie mam schronienia.
— Ale cóż to za franciszkanin?... — zapytała Montalais — czy to generał?...
— Zapewne, zdaje mi się nawet, że jeden z niosących tak go tytułował, mówiąc półgłosem. Tym sposobem nie mam ani pokoju, ani zajazdu, ani schronienia i jestem zmuszony równie jak mój przyjaciel przed chwilą myśleć, abym nie spał na dworze.
— I cóż pan uczynisz?...
— W tem sęk!...
— Rzecz, bardzo prosta — odezwał się trzeci głos.
Montalais i Malicorne prawie razem krzyknęli. Ukazał się Saint-Agnan.
— Kochany panie Malicorne — rzekł Saint-Agnan — szczęśliwy traf przyprowadza mnie tutaj, aby cię wywieść z kłopotu, pójdź, dam ci u siebie pokój, z którego nie wypędzi cię żaden franciszkanin. Co zaś do ciebie, moja panienko, bądź spokojną; już posiadam tajemnicę panny la Valliere, panny de Tonnay-Charente, zatem i swoją możesz mi powierzyć, a ja lepiej będę strzec trzech niż jednej.
Malicorne i Montalais spojrzeli po sobie jak dwaj uczniowie schwytani na swawoli; lecz Malicorne, kiedy przyszedł do przytomności, ujrzał widoczna korzyść w uczynionej mu propozycji i dał znak pannie de Montalais, że się na nią zgadza. Malicorne, schodząc ze szczebla na szczebel, za każdym stopniem rozmyślał, jakimby sposobem można się dowiedzieć o tajemnicy, którą się przechwalał pan Saint-Agnan. Montalais, jak lekka sarna, odbiegła, nie lękając się zabłądzić w klombie lub labiryncie.
Pan Saint-Agnan poprowadził Malicorna do siebie i obsypał tysiącznemi grzecznościami, w tem przekonaniu, że gdy prawie nic od hrabiego de Guiche nie dowiedział się o pannie de la Valliere, z Malicorna większe wyciągnie korzyści.




ROZDZIAŁ XVII.
CO SIĘ DZIAŁO W OBERŻY POD PIĘKNYM PAWIEM.

Oberża pod Pięknym Pawiem, jak każda na świecie oberża, winna była tytuł swój zawieszonemu nad jej bramą znakowi. Znak ten przedstawiał pawia z rozwiniętym ogonem.
Malicorne wspomniał o oberży pod Pięknym Pawiem, wyrzekając na wypędzenie z niej. Malicorne, zajęty własnemi interesami, nie powiedział jednakże pannie de Montalais wszystkiego, co godne było uwagi, o tym zajeździe. Malicorne zapomniał naprzykład powiedzieć, jakim sposobem dostał się pod Pięknego Pawia. Nadto, oprócz franciszkanina, o którym wspomniał, nic nie mówił o podróżnych, mieszkających w oberży.
Sposób ich tajemniczego przybycia i pożycia, trudność, jaką miał do zwalczenia każdy obcy, chcący bez hasła wnijść do oberży, powinny były zastanowić, a nawet możemy za to ręczyć, zastanowiły Malicorna. Wszystkie mieszkania zajazdu pod Pięknym Pawiem zajęte były przez cudzoziemców, siedzących w domu, spokojnych, z twarzami uprzedzającemi, z których Malicorne nikogo nie znał. Wszyscy ci podróżni przybyli do zajazdu, gdy on w nim już gościł; każdy z nich wszedł z pewnym rodzajem hasła, które zwróciło uwagę Malicorna, a które gospodarz zajazdu tem usprawiedliwił, że ponieważ miasto pełne jest wielkich panów, nie zbywa na oszustach, a zatem ostrożność jest konieczną. Zastanawiał się jednak Malicorne raz nad tem, dlaczego wpuszczono jego, kiedy od tego czasu, gdy on przybył, tylu innym drzwi zamknięto przed nosem. Zastanawiał się nadewszystko, dlaczego pana Manicamp, który, według niego, powinien był być szanowanym przez wszystkich, odprawiono z pod Pięknego Pawia, niegościnnem nescio vos — nie znam pana. Chociaż Malicorne zajęty był miłosnemi i materjalnemi zabiegami, uderzyło go to wszystko, lecz głowy sobie nad tem nie trudził. Bo i choćby był chciał, byłby niezawodnie nawet przy pomocy wrodzonej przebiegłości, niczego nie odgadł.
W przeciągu ośmiu dni przybyło do tego zajazdu siedmiu podróżnych, a wszyscy nazajutrz po szczęśliwym przyjeździe Malicorna. Tych siedmiu podróżnych przybyło ze stosownym orszakiem. Pierwszym był brygadjer wojsk niemieckich ze swoim sekretarzem, doktorem, trzema lokajami i siedmiu końmi; był to hrabia von Wostput. Kardynał hiszpański z dwoma siostrzeńcami, marszałkiem dworu i dwunastu końmi; był to Jego Wysokość Heredia. Bogaty kupiec z Bremy z lokajem i parą koni, Meinheer Bonstett. Senator wenecki z żoną i córką (obie cudownie piękne). Senator nazywał się signor Marini. Lord szkocki z siedmiu góralami swojego klanu, wszyscy pieszo. Lorda nazywano Mac Cumnor. Pewien Austrjak z Wiednia bez tytułu i herbu, przybyły w karecie. Wielka mina, wielkie tony i ogromne konie. Wszyscy ci podróżni przybyli jednego dnia. Przybycie ich jednak żadnego nie sprawiło zamieszania w oberży, żadnego tłoku na ulicy, a mieszkania dla nich były naprzód zamówione przez kurjerów, lub sekretarzy, przybyłych o dzień przedtem.
Malicorne, przybywszy przed nimi na chudym koniu, obładowanym niewielkim tłomoczkiem, przedstawił się gospodarzowi zajazdu pod Pięknym Pawiem, jako przyjaciel pewnego pana, który, ciekawy będąc uroczystości, miał niebawem za nim przybyć. Gospodarz, na te słowa, uśmiechnął się jakby znał doskonale Malicorna, czy też owego wielkiego pana, i rzekł:
— Wybieraj sobie pan mieszkanie, jakie ci się podoba, albowiem przybywasz pierwszy.
A wyrzekł to ze znaczącą pewnością, jakby chciał powiedzieć: Bądź pan spokojny, wiemy, z kim mamy do czynienia i będziemy umieli postępować stosownie. Te słowa i gest im towarzyszący wydawały się Malicornowi życzliwe, ale niejasne. Zresztą, ponieważ nie chciał robić wielkich wydatków, a żądając małego pokoiku, lękał się, aby mu go nie odmówiono z powodu lekceważenia jego osoby, postanowił naciągnąć oberżystę i oszukać go swoją przebiegłością. Uśmiechnął się zatem, jak człowiek, który wszystko, co dla niego czynią, uważa za powinność.
— Mój kochany gospodarzu — rzekł — wezmę najlepszy i najweselszy apartament.
— Ze stajniami?...
— Tak, ze stajniami.
— Kiedy?...
— Zaraz dziś, jeżeli można.
— Bardzo dobrze.
— Tylko — dodał Malicorne; — ja sam wielkiego mieszkania nie będę zajmował.
— Dobrze, jak się panu podoba — odrzekł gospodarz, jakby pojmował, o co rzecz chodzi.
— Pewne powody, o których dowiesz się pan później, skłaniają mnie do wzięcia tego małego pokoiku na mój rachunek.
— Tak, tak rozumiem, — odrzekł gospodarz.
— Kiedy mój przyjaciel przybędzie, zajmie ten wielki apartament, i — ponieważ do niego będzie należał — zarządzi nim, jak mu będzie dogodniej.
— Bardzo dobrze, tak właśnie umówiono się.
— Umówiono?...
— Słowo w słowo.
— A to szczególniejsza?... — pomyślał Malicorne. — Zatem rozumiesz pan?
— Rozumiem.
— Tego właśnie potrzeba. Teraz, kiedy pan rozumiesz, bo pojmujesz zapewne wszystko?...
— Doskonale.
— Zatem każ mnie zaprowadzić do mojego pokoju.
Gospodarz zajazdu pod Pięknym Pawiem szedł przed Malicornem, trzymając czapkę w ręku.
Malicorne zajął swój pokój i dziwił się, widząc — że, ilekroć spotkał się z gospodarzem, — ten mrugał oczami, co oznaczało widocznie jakieś umówione hasło.
Nareszcie jak pies gończy wybiegł na chwytanie nowin i plotek dworskich, nie zważając na żadne trudności, jak to opowiadał pannie de Montalais. Nazajutrz, po zajęciu pokoju, widział, jak przybywało kolejno siedmiu podróżnych, którzy zajęli cały niemal zajazd. Na widok tylu osób i ekwipażów, Malicorne zacierał ręce z radości, bo przekonywał się, że nie znalazłby kąta na wypoczynek, gdyby był przybył o dzień później. Gdy już wszyscy cudzoziemcy zajęli swoje mieszkania, wszedł gospodarz do pokoju Malicorna i rzekł ze zwyczajną uprzejmością:
— Mój drogi panie, pozostawiam wielki apartament do pańskiej dyspozycji.
— Właśnie, o tem myślałem. Przyjaciel mój nie pisze i nie przybywa, obawiam się, że zmienił plany. Upoważniam więc pana do wynajęcia tego mieszkania, jeżeli zaproponują ci stosowne wynagrodzenie.
— Ależ ja mam list od niego.
— A!...
— Tak jest.
— A cóż w nim?... czy list zgadza się z tem co do mnie mówił?
— Oto jest: „do pana właściciela zajazdu pod Pięknym Pawiem.
„Jesteś pan zapewne już uprzedzony o zamiarze zjechania się kilku znakomitych osób w twojej oberży. Ja należę do towarzystwa, które ma zebrać się w Fontainebleau. Zatrzymaj więc pan i mały pokoik dla przyjaciela, który przede mną, albo po mnie przybędzie“.
— Zatem to pański przyjaciel?... — zapytał, przerywając czytanie, gospodarz z pod Pięknego Pawia.
Malicorne ukłonił się skromnie.
Gospodarz czytał dalej:
„I wielki apartament dla mnie. Większe mieszkanie mnie obchodzi; lecz pragnę, aby cena małego pokoju była umiarkowana, albowiem jest on przeznaczony dla biedaka“.
— Zatem to pan?... — zapytał powtórnie gospodarz.
— Tak, zapewne.
— A zatem pański przyjaciel zapłaci za swój apartament, a pan za swój pokój.
— Niech mnie piorun trzaśnie!... — rzekł Malicorne do siebie — jeżeli choć jeden wyraz z tego wszystkiego rozumiem.
A dodał głośno:
— Powiedz mi pan, czy jesteś zadowolony z nazwiska?...
— Z jakiego nazwiska?...
— Z nazwiska, które list kończy, zapewne ono jest dla ciebie rękojmia?...
— Właśnie chciałem o nie pytać — odparł gospodarz.
— Jakto? list niepodpisany?...
— Niepodpisany, — odpowiedział gospodarz, wytrzeszczając oczy, pełne ciekawości.
— Kiedy tak — odparł Malicorne, naśladując poruszenie gospodarza — widać nie chciał się zdradzić.
— Zapewne.
— A zatem ja, jako jego przyjaciel, jego zaufany, nie mogę odkrywać incognito.
— Słusznie, bardzo słusznie — odpowiedział gospodarz, — i ja wcale o to nie nalegam.
— Umiem ocenić tę delikatność. Co do mnie, jak pisze mój przyjaciel, pokój mój jest oddzielny. Zgódźmy się zatem o cenę.
— Już zgodzony.
— Ale pan pojmujesz, że dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół. Rachujmy więc.
— To nic pilnego.
— Porachujmy się: pokój, jedzenie dla mnie, stajnia i żywność dla konia. Ile za to wszystko na dzień?...
— Cztery liwry, panie.
— Zatem dwanaście liwrów za trzy dni upłynione.
— Dwanaście liwrów, tak, panie.
— Oto są.
— Dlaczegóż pan zaraz płaci?... niema nic pilnego.
— Dlatego — odpowiedział Malicorne, zniżając głos i udając tajemniczość, w której widział powodzenie — dlatego, że mogę nagle wyjechać, wyprowadzić się lada chwila, a nie miałbym czasu rachować się.
— Masz pan słuszność.
— Zatem pokój jest moim.
— Bez zaprzeczenia pański.
— Żegnam pana.
Gospodarz oddalił się.
Malicorne był przekonany, że tylko de Guiche, lub Manicamp mogli napisać ten list i czekał ich przybycia.
Tak trwało aż do siódmego dnia, owego dnia, któryśmy szczegółowo opisali w poprzedzających rozdziałach. Właśnie, Malicorne stał przy oknie swojego pokoju, kiedy ukazał się konno Manicamp z miną smutną i cierpiącą.
— Dobrze — rzekł do siebie Malicorne, poznając go na pierwszy rzut oka — otóż mój jegomość przybywa upomnieć się o swoje mieszkanie.
I zawołał na Manicampa.
Manicamp podniósł głowę i poznał Malicorna.
— A! dla Boga — zawołał Manicamp, wypogadzając twarz — witam cię, Malicornie!... włóczę się po Fontainebleau, szukając trzech rzeczy, których znaleźć nie mogę: hrabiego de Guiche, pokoju i stajni dla konia.
— Co do pana de Guiche — odpowiedział Malicorne — nie mogę udzielić ani dobrych ani złych wiadomości, bo go nie widziałem; co zaś do pokoju i stajni, mam nader pomyślne.
— O!
— Tak, właśnie w tym zajeździe są zamówione mieszkania.
— Zamówione, przez kogo?
— Zapewne przez pana.
— Przeze mnie?...
— Jakto?... pan nie zamówiłeś mieszkania?
— Ani mi się nie śniło.
W tejże chwili ukazał się gospodarz domu we drzwiach.
— Proszę o pokój — rzekł do niego Manicamp.
— Czyś pan sobie zamówił?...
— Nie, nie zamówiłem.
— Jeżeli pan nie zamówiłeś, niema pokoju.
— Jeżeli o to chodzi, to powiem, że zamówiłem — odparł Manicamp.
— Pokój, czy mieszkanie?...
— Co chcesz, mój przyjacielu.
— Czy zamówiłeś pan listownie?... — zapytał dalej gospodarz.
Malicorne głową skinął na Manicampa.
— Tak, zapewne, listownie, — odpowiedział Manicamp. — Czyś pan odebrał ode mnie pismo?...
— Jakiej daty?... — zapytał ponownie gospodarz, w którym niepewność pana Manicampa zrodziła podejrzenie.
Manicamp podrapał się w ucho i spojrzał w okno Malicorna; ale ten odszedł od okna i schodził po schodach, aby przyjść z pomocą przyjacielowi. Właśnie w tejże samej chwili jakiś podróżny, odziany długą kapą hiszpańską, ukazał się przed zajazdem w takiej odległości, że mógł słyszeć rozmowę.
— Pytam pana, pod jaką datą pisałeś do mnie list, zamawiając mieszkanie?... — powtórzył nalegająco gospodarz.
— Pod datą ostatniej środy — odpowiedział głosem łagodnym i grzecznym tajemniczy nieznajomy, dotykając ramienia gospodarza.
Manicamp cofnął się, a Malicorne, który ukazał się na progu, znowu podrapał się w ucho. Gospodarz powitał nowoprzybyłego, jak ten, który poznaje prawdziwego podróżnego.
— Panie — rzekł doń grzecznie — pański apartament jak i stajnie dla koni czekają na twe rozkazy. Tylko....
I obejrzał się.
— A pańskie konie?... — zapytał.
— Moje konie przybędą, albo może nie przybędą, lecz mało to ciebie, gospodarzu, obchodzi, byle ci zapłacono, według zamówienia.
Gospodarz nisko się skłonił.
— Czyś mi prócz tego — mówił nieznajomy podróżny — zachował mały pokoik, o który cię prosiłem?...
— Masz tobie!... — rzekł do siebie Malicorne.
— Pański przyjaciel od ośmiu dni go zajmuje — odpowiedział gospodarz, wskazując Malicorne, który skulił się, jak tylko mógł najbardziej.
Podróżny, podnosząc kołnierz u swojego płaszcza aż pod nos, spojrzał bystro na Malicorna.
— Panie, to nie mój przyjaciel.
Gospodarz odskoczył.
— Ja nie znam tego pana — mówił dalej podróżny.
— Jakto!... — zawołał oberżysta, zwracając się do Malicorna — jakto, pan nie jesteś przyjacielem tego pana?...
— Co to pana obchodzi, byle ci zapłacono?.. — odpowiedział Malicorne z powagą, parodjując nieznajomego.
— Wiele mi na tem zależy — odparł gospodarz, zaczynając spostrzegać, że zaszła pomyłka co do osób — proszę cię, mój panie, abyś natychmiast ustąpił z tego pokoju.
— Ależ — rzekł Malicorne — pan nie potrzebuje odrazu mieszkania na pierwszem piętrze i pokoju na drugiem...
— Przykro mi bardzo — odrzekł łagodnym głosem podróżny — ale potrzebuję równocześnie pokoju i apartamentu.
— Ale dla kogo?... — zapytał Malicorne.
— Apartamentu dla siebie.
— Dobrze; a pokój?...
— Patrz pan — rzekł podróżny, wskazując ręką zbliżający się orszak.
Malicorne spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył niesionego na noszach franciszkanina, o którego wprowadzeniu się do pokoju opowiedział później pannie de Montalais.
Skutkiem przybycia nieznajomego podróżnego i chorego franciszkanina, Malicorna wyparto z mieszkania.




ROZDZIAŁ XVIII.
JEZUITA JEDENASTEGO STOPNIA.

Podróżnym w płaszczu był znajomy nam Aramis, który, opuściwszy Fouqueta i wyjąwszy z walizy ubranie podróżne, wyszedł z zamku i udał się do zajazdu pod „Pięknym Pawiem“, gdzie zamówił listownie przed tygodniem u gospodarza pokój i większe mieszkanie. Zaraz po usunięciu Malicorna i Manicampa, Aramis zbliżył się do franciszkanina, pytając go, co woli: pokój czy większe mieszkanie. Franciszkanin spytał, gdzie są położone te mieszkania. Odpowiedziano mu, że pokój jest na pierwszem piętrze, a mieszkanie na drugiem.
— Wolę pokój — odpowiedział.
Aramis nie nalegał, ale zgodził się z zupełną uległością. Franciszkanina natychmiast wniesiono do pokoju. Zniósł on wnoszenie po schodach, najmniejszej nie wydając skargi, chociaż widocznem było, że wiele cierpiał i że doznawał silnego wstrząśnienia za każdem uderzeniem noszy o mur, lub schody.
— Pomóżcie mi usiąść na krześle — rzekł do niosących go.
Niosący postawili nosze na podłodze i, uniósłszy, jak tylko można najdelikatniej chorego, złożyli na krześle, które wskazał, stojące w głowach łóżka.
— Teraz — dodał z największą łagodnością w słowach i poruszeniu — przywołać mi gospodarza.
Wykonano rozkaz. W pięć minut potem ukazał się gospodarz zajazdu pod Pięknym Pawiem we drzwiach.
— Mój przyjacielu — rzekł do niego franciszkanin — odpraw tych poczciwych ludzi, którzy są poddanymi wicehrabiego de Melun. Znaleźli mnie omdlałego od upału na drodze i, nie pytając, czy wynagrodzę ich trudy, chcieli mnie wziąć do siebie. Ale wiem, co to znaczy dla biedaków gościnność, udzielona choremu, wolałem więc, aby mnie zaniesiono do zajazdu, gdzie mnie zresztą oczekiwano.
Gospodarz z podziwem spojrzał na franciszkanina. Franciszkanin, wielkim palcem, w sposób sobie właściwy, uczynił znak krzyża na piersiach. Gospodarz taki sam znak uczynił na lewem ramieniu.
— Tak, prawda — rzekł — czekano na ciebie, mój ojcze; ale sądziliśmy, że przybędziesz w lepszym stanie zdrowia.
Wieśniacy z podziwem patrzyli na gospodarza; który, dumny przed chwilą, tak spokorniał wobec biednego mnicha, a franciszkanin wydobył z długiej kieszeni dwie, czy trzy sztuki złota.
— Oto, moi przyjaciele, nagroda za wasze trudy. Uspokójcie się i nie lękajcie się o mnie, mój zakon, dla którego podróżuję, nie chce abym żebrał, i dlatego nie życzę sobie, aby wasze starania były bez nagrody; weźcie te pieniądze i oddalcie się w pokoju.
Wieśniacy nie śmieli przyjąć; gospodarz odebrał pieniądze z rąk mnicha i oddał je wieśniakom. Oddalili się, okropnie wytrzeszczając oczy. Kiedy zamknięto drzwi i kiedy gospodarz z uszanowaniem przy nich stanął, franciszkanin przez chwile zbierał myśli. Następnie obtarł pożółkłe czoło chudą ręką i sztywnemi palcami rozczesał kręcącą się siwą brodę. Wielkie i zapadłe z choroby i konania oczy zdawały się ścigać smutną i bolesną myśl.
— Jakich doktorów macie w Fontainebleau? — zapytał.
— Mamy trzech, mój ojcze.
— Jak się nazywają?
— Najprzód Signet.
— Dalej.
— Dalej, braciszek karmelicki imieniem Hubert.
— Dalej.
— Dalej świecki, nazwiskiem Grisart.
— A! Grisart! — pomruknął mnich — prędzej przywołać pana Grisart.
Gospodarz zamierzał spiesznie wykonać rozkaz, gdy mnich jeszcze zapytał:
— A jakich księży macie najbliżej?
— Jakto, jakich księży?
— Jakiego zakonu, pytam?
— Są jezuici, augustjanie i reformaci; jednak jezuici są najbliżej, może przywołać od nich spowiednika?
— Dobrze, przywołać.
Gospodarz wyszedł. Łatwo zrozumieć, że po wymianie znaków krzyża, gospodarz i chory poznali się jako członkowie zgromadzenia Jezusowego. Franciszkanin wyjął, skoro tylko pozostał sam, plikę papierów z kieszeni i przeglądał je z natężoną uwagą. Jednakże siła choroby pokonała wolę; oczy stanęły mu słupem, zimny pot wystąpił na czoło; mnich przechylił się prawie omdlały, zwieszając głowę i opuszczając ręce. Przez pięć minut nie dawał znaku życia; w tym czasie przyprowadził gospodarz doktora, któremu ledwie pozwolił się ubrać.
Hałas sprawiony ich wejściem, oraz przewiew powietrza, wywołany otwarciem drzwi, ocuciły chorego. Pochwycił spiesznie porozrzucane papiery i chudą a długą ręką ukrył je pod poduszkę krzesła. Gospodarz wyszedł, zostawiając chorego z doktorem.
— Dobrze, dobrze, panie Grisart, żeś przybył — odezwał się franciszkanin do doktora — zbliż się, bo niema czasu do stracenia, macaj, oglądaj, sądź i wydaj wyrok.
— Twój gospodarz — odpowiedział lekarz — mówił mi, że mam szczęście leczyć członka zgromadzenia.
— Tak jest — odparł franciszkanin — powiedz mi zatem prawdę, bo czuję się bardzo chory i widzę, że trzeba umierać.
Doktór wziął mnicha za rękę i odszukał puls.
— O! o! — rzekł — niebezpieczna gorączka.
— Co nazywasz niebezpieczną gorączką? — zapytał chory
— Pierwszego lub drugiego stopnia członkowi nie powiedziałbym tego — rzekł lekarz, wpatrując się w oczy chorego — i owszem powiedziałbym mu, że jest do uleczenia.
— A mnie? — zapytał franciszkanin.
Doktór się zawahał.
— Patrz na ten siwy włos i czoło, poorane myślami — rzekł mnich — patrz na te zmarszczki, któremi liczy się doświadczenie; jestem jezuitą jedenastego stopnia, panie Grisart.
Dreszcz przeszedł doktora.
Jezuita w jedenastym stopniu należał do ludzi wtajemniczonych we wszystkie sprawy zakonu, do ludzi, dla których nauka nie ma już sekretu, towarzystwo żadnych zapór, a posłuszeństwo świeckie żadnych więzów.
— Tak jest, a więc niczego przede mną nie taj.
— I chcesz wiedzieć, ojcze?...
— Jakim jest mój stan zdrowia?
— A więc jest to zapalenie mózgu, które doszło do najwyższego stopnia.
— Zatem niema nadziei? — zapytał krótko franciszkanin.
— Tego nie mówię — odpowiedział lekarz — jednakże, sądząc z zaburzeń w organizmie, z krótkości oddechu i przyśpieszonego pulsu, z postępu gorączki, która cię trapi, ojcze...
— I która mnie po trzykroć od rana powala — dodał jezuita.
— Dlatego też mówię, że jest niebezpieczna. Ale dlaczego, ojcze, nie zatrzymałeś się w drodze?
— Czekano na mnie tutaj, musiałem pośpieszać.
— Chociażbyś się na śmierć miał narazić?
— Chociażby na śmierć.
— A więc, powiem otwarcie, że, jak wskazują symptomaty choroby, niema żadnej nadziei.
Franciszkanin uśmiechnął się dziwnie.
— To, co mi powiadasz, panie Grisart, może jest wystarczające dla człowieka zgromadzenia nawet jedenastego stopnia; lecz dla mnie jest to za mało, ja wymagam więcej. Nic nie miejmy dla siebie skrytego, bądźmy szczerymi, jakbyśmy mówili przed Bogiem; zresztą kazałem już przywołać spowiednika.
— Zapewne, ale...
— Odpowiedz krótko! — rozkazał chory, wskazując z powagą złoty pierścień, na którym wyobrażony był symbol zgromadzenia Jezusowego. Grisart wydał okrzyk.
— Generał! — zawołał.
— Ciszej — rzekł franciszkanin — teraz wiesz, że chodzi tu o szczerą prawdę.
— Panie — odrzekł Grisart — przywołaj spowiednika, bo za dwie godziny, przy pierwszym ataku, stracisz przytomność.
— To szczęście — wyrzekł chory, a powieki na chwilę mu się zawarły — mam więc jeszcze dwie godziny.
— Tak, jeżeli weźmiesz napój, jaki ci przygotuje.
— I on mi zapewni dwie godziny życia?
— Tak jest.
— Wezmę go, chociażby to była trucizna; albowiem te dwie godziny nie dla mnie, ale dla dobra zakonu są potrzebne.
— A! jaka strata! — rzekł doktór — jaki smutny dla nas wypadek!
— Strata człowieka, oto i wszystko — odpowiedział franciszkanin — Bóg sprawi, że po biednym zakonniku, który was opuszcza, znajdzie się godny zastępca. Żegnam cie, panie Grisart, a! jakie szczęście, że cię znalazłem. Doktór, któryby nie należał do naszego świętego zgromadzenia, nie dałby mi poznać prawdziwego stanu mojego zdrowia, i obiecując kilka dni życia, spowodowałby zaniedbanie potrzebnych ostrożności. Jesteś uczonym, panie Grisart, i to czyni wszystkim nam zaszczyt; zgon byłby dla mnie przykrym, gdybym jednego z naszych widział miernego w swoim zawodzie. Żegnam cie, panie Grisart, a przysyłaj prędko lekarstwo!...
— Panie, pobłogosław mnie przynajmniej.
— W duchu... tak, bo mi sił braknie... Animo (w duszy) panie Grisart... viribus impossibille (siłami niepodobna).
I upadł na krzesło, prawie omdlały.
Pan Grisart zawahał się, czy ma ratować chorego, czy biegnąć, aby przyrządzić przyobiecany kordjał; zapewne ostatnia myśl przeważyła, bo wybiegł z pokoju i zniknął na schodach.




ROZDZIAŁ XIX.
TAJEMNICA STANU.

W kilka minut po wyjściu Grisarta, przybył spowiednik. Zaledwie przestąpił próg, franciszkanin wlepił w niego badawcze spojrzenie. Następnie, potrząsając głową, rzekł:
— To słaby umysł, mam nadzieję w Bogu, że mi przebaczy śmierć bez pomocy tej słabej istoty. Spowiednik spojrzał także ze zdziwieniem, prawie z przestrachem na umierającego. Nigdy nie widział oczów tak gorejących w chwili konania. Franciszkanin spiesznie i rozkazująco skinął ręką.
— Siadaj mój ojcze i słuchaj!...
Spowiednik, jezuita, poczciwy ksiądz, prosty i nieuczony, któremu obce były tajemnice zakonu, uległ potędze penitenta.
— W tym zajeździe jest dużo osób... — odezwał się franciszkanin.
— Moje słowa są wyrazami spowiedzi, powierzam je obowiązkom kapłana.
— Bardzo dobrze — rzekł ksiądz, rozsiadając się w krześle, które franciszkanin opuścił, aby położyć się do łóżka. Franciszkanin mówił dalej.
— Tych osób powinno być osiem.
Jezuita dał znak, że rozumie.
— Pierwszą, z którą chcę mówić — jąkał umierający — jest Niemiec z Wiednia, nazywający się baron Wostpur. Bądź łaskaw poszukać go i powiedzieć, że ten, na którego czeka, przybył.
Zdziwiony spowiednik spojrzał na chorego. Spowiedź tego rodzaju wydała mu się szczególną.
— Wykonaj mój rozkaz — rzekł rozkazującym tonem franciszkanin.
Jezuita, nie czując siły do oporu, powstał i wyszedł. Po wyjściu jezuity, franciszkanin wziął się znowu do papierów, które schował pod poduszkę krzesła.
— Baron Wostpur... o tak... dobry!.. — rzekł — dumny głupiec, ciasna głowa.
Zwinął papier i schował pod poduszkę. Pośpieszny chód dał się słyszeć na końcu korytarza!. Wszedł spowiednik, a za nim baron Wostpur, postępując ze wzniesioną głową, jakby chciał przebić sufit piórem od czapki.
Na widok franciszkanina o ponurem wejrzeniu i na widok skromnego pokoju, zapytał:
— Kto mnie wzywa?...
— Ja — odparł franciszkanin.
I, odwracając się do spowiednika, rozkazał:
— Dobry ojcze, zostaw nas samych na chwilę; kiedy ten pan wyjdzie, powrócisz.
Jezuita wyszedł i zapewne skorzystał z tego chwilowego wydalenia się z pokoju umierającego, aby zażądać od gospodarza niejakich objaśnień co do dziwnego pokutnika, który traktował księdza, jak lokaja.
Baron zbliżył się do łóżka i chciał mówić, lecz ręka franciszkanina nakazała mu milczenie.
— Czas jest drogi, pan przyjechałeś tutaj na konkurs, nieprawdaż?
— Tak, mój ojcze.
— Spodziewasz się, że będziesz obrany generałem?
— Spodziewam się.
— Wiesz, pod jakiemi warunkami można dojść do tego wysokiego stanowiska, tyle znaczącego w świecie?
— Kto jesteś, mój ojcze, że takie zadajesz mi pytania?
— Jestem ten, na którego pan czekasz.
— Generałem?
— Tak.
— Jesteś...
Franciszkanin nie dał mu dokończyć; wyciągnął wychudzoną rękę, na której błyszczał pierścień generalski.
Baron cofnął się z podziwu, ale natychmiast, kłaniając się z najgłębszem uszanowaniem, zawołał:
— Jakto! ty, najwielebniejszy ojcze, ty tutaj? w tej ubogiej izbie, na tem nędznem posłaniu, ty szukasz, i wybierasz przyszłego generała, czyli twojego następcę!
— Nie troszcz się o to, mój: panie, spełnij tylko główny warunek, którym jest wyjawienie zakonowi tajemnicy takiej wagi, że za jej pomocą jeden z najpotężniejszych dworów Europy dostałby się pod władzę zakonu. Czy masz pan tę tajemnicę, jak to przyrzekłeś w piśmie, adresowanem do najwyższej rady?
— Ojcze...
Ale trzymajmy się porządku. Pan jesteś baronem de Wostpur?
— Tak, najwielebniejszy ojcze.
— I to jest pismo pańskie?
Generał jezuicki wyjął papier z paczki i podał baronowi.
Baron spojrzał na niego i, na znak potwierdzenia, skinął głową.
— Tak, najwielebniejszy ojcze, to moje pismo.
— Pan zaś, czy możesz przedstawić odpowiedź sekretarza najwyższej rady?
— Oto jest.
Baron podał franciszkaninowi list z tym prostym adresem:

„Jaśnie wielmożnemu baronowi Wostpur“.
„Pomiędzy 15-ym a 22-im maja w Fontainebleau, w zajeździe pod Pięknym Pawiem.

A. M. D. G.[1]

— Dobrze — odrzekł franciszkanki — jesteśmy więc dobrzy znajomi, mów pan.
— Mam oddział wojska, z pięciudziesięciu tysięcy złożony; wszyscy oficerowie są pozyskani. Stoją obozem nad Dunajem. Mogę w ciągu czterech dni strącić cesarza Austrji, nieprzychylnego naszemu zakonowi, a zastąpić go tym, którego zakon wskaże.
Franciszkanin słuchał, nie dając znaku życia.
— Czy to tylko?... — zapytał.
— W moim planie jest rewolucja europejska — rzekł baron.
— Dobrze, panie Wostpur, otrzymasz odpowiedź; powracaj do siebie i za kwadrans jedź do Fontainebleau.
Baron wyszedł.
— To nie tajemnica — pomruknął franciszkanin — ale spisek.
— Zresztą — dodał po chwili rozwagi — przyszłość Europy dzisiaj nie na domu austrjackim polega.
I czerwonym ołówkiem, który trzymał w ręce, wykreślił z listy nazwisko barona Wostpur.
— Teraz z kardynałem — rzekł do siebie — z Hiszpanji zapewne będzie coś ważniejszego.
Wznosząc oczy, spostrzegł spowiednika, czekającego na jego rozkazy z uległością żaka.
— A!... — rzekł, zauważywszy tę uległość — mówiłeś z gospodarzem.
— Tak, panie i z doktorem.
— Czy jest tutaj?
— Czeka z przyrzeczonem lekarstwem.
— Dobrze, jeżeli będzie potrzeba, zawołam; teraz czy pojmujesz całą ważność mojej spowiedzi?
— Tak, wielebny ojcze.
— Idź mi zatem zawołać kardynała hiszpańskiego, Herredia. Śpiesz się i tym razem, a ponieważ wiesz, o co chodzi, pozostaniesz przy mnie, bo słabo mi.
— Czy mam zawołać doktora?
— Jeszcze nie, jeszcze nie, zawołaj kardynała hiszpańskiego. Idź.




ROZDZIAŁ XX.
NAJWYŻSZA NOMINACJA.

W pięć minut potem wszedł do pokoju kardynał, blady i niespokojny.
— Dowiaduję się, najwielebniejszy ojcze... — odezwał się kardynał.
— Do rzeczy — odpowiedział stłumionym głosem franciszkanin.
I pokazał kardynałowi list, pisany przez niego do wielkiej rady.
— Czy to pańskie pismo?
— Tak, lecz...
— A stan pański?
Kardynał zawahał się z odpowiedzią. Jego purpura oburzała się na siermięgę franciszkanina. Umierający wyciągnął rękę i pokazał pierścień. To poskutkowało.
— Tajemnica — mówił chory, patrząc na swojego spowiednika.
— Coram isti?... — zagadnął niespokojny kardynał.
— Mów po hiszpańsku — odrzekł franciszkanin, natężając uwagę.
— Wiesz, najwielebniejszy ojcze — mówił kardynał — że warunkiem małżeństwa infantki z królem francuskim jest zupełne zrzeczenie się praw tejże infantki, jak również króla Ludwika do wszelkich uposażeń od korony hiszpańskiej?
Franciszkanin potwierdzał to znakiem.
— Wynika stąd — mówił dalej kardynał — że pokój i zgoda między dwoma państwami zależą od zachowania tego warunku umowy.
Franciszkanin ten sam znak uczynił.
— Nietylko Francja i Hiszpanja, ale nawet cała Europa wzruszoną zostałaby przez wiarołomstwo z jednej strony.
Ten sam znak był dowodem uwagi chorego.
— Wypływa stąd — ciągnął dalej kardynał — że ten, kto może przewidzieć wypadki i nadać im pewność, co zawsze wątpliwem jest w umyśle ludzkim, uchroni świat od wielkiej katastrofy, a nawet obróci na korzyść zakonu wypadek, przewidziany przez tego, który go przygotował.
Pronto, pronto!... — pomruknął franciszkanin, który zbladł i pochylił się na księdza.
Kardynał zbliżył ucho do umierającego.
— Wielebny ojcze — rzekł — wiem o tem, że król francuski, korzystając z pierwszej lepszej sposobności, naprzykład ze śmierci króla hiszpańskiego, albo brata infantki, z bronią w ręku zechce odzyskać prawa dziedzictwa; mam plan postępowania Ludwika XIV-go w tym wypadku.
— Plan — rzekł franciszkanin.
— Oto jest — odpowiedział kardynał.
— Czyją ręką pisany?
— Moją.
— Czy nie masz nic więcej do powiedzenia?
— Sądzę, że wiele powiedziałem, wielebny ojcze — rzekł kardynał.
— Prawda, wielką wyświadczyłeś zakonowi usługę, ale jakim sposobem dowiedziałeś się szczegółów, za pomocą których wypracowałeś plan?
— Opłacam lokai króla francuskiego i otrzymuję od nich papiery, przeznaczone na spalenie.
— To dowcipnie — odrzekł franciszkanin, usiłując się uśmiechnąć. — Kardynale, za kwadrans wyjedziesz z tego zajazdu; odpowiedź będzie gotowa, idź.
Kardynał oddalił się.
— Przywołać mi Grisarta i poszukać wenecjanina Moriniego — odezwał się chory.
Kiedy spowiednik wykonywał rozkaz, franciszkanin zamiast wykreślić nazwisko kardynała, jak to uczynił z nazwiskiem barona, krzyżyk przy niem położył.
Następnie, osłabiony wysiłkiem, padł na łoże, wymawiając nazwisko doktora Grisart. Kiedy odzyskał przytomność, wypił połowę lekarstwa, którego resztę zostawił w szklance i wspierany przez lekarza, oczekiwał na przybycie wenecjanina i spowiednika, którzy niebawem się ukazali we drzwiach. Wenecjanin przeszedł te same formalności, co dwaj jego poprzednicy, zawahał się na widok dwóch obcych osób i uspokojony rozkazem generała, odkrył swoją tajemnicę: papież, lękając się potęgi zakonu, snuje plan wypędzenia jezuitów i wzywa pomocy dworów europejskich, aby tem pewniej wykonać zamiar. Wskazał pomocników papieża, środki mające być użytemi i oznaczył miejsce na Archipelagu dokąd dwóch jezuitów jedenastej rangi, a zatem głównych naczelników ma być podstępem wywiezionych z Rzymu wraz z trzydziestu innymi członkami zakonu. Franciszkanin podziękował signorowi Marini. Niemałą było przysługą dla zakonu odkrycie zamiaru papieskiego. Poczem wenecjanin otrzymał rozkaz wyjechania za kwadrans i wyjechał tak uradowany, jakby już otrzymał pierścień, oznakę władzy w Zgromadzeniu. Kiedy się oddalał, franciszkanin cicho mówił na łóżku:
— Wszyscy ci ludzie są zbirami, albo szpiegami, ale niema pomiędzy nimi generała, odkryli spisek, ale nie tajemnicę. Zgromadzenie Jezusowe, panować powinno nie zniszczeniem, wojną, siłą, ale tajemniczym wpływem wyższości moralnej. Nie, nie znalazłem człowieka!... a nadomiar nieszczęścia, pan Bóg zsyła na mnie śmierć. A! czyż zgromadzenie razem ze mną ma upaść dlatego, że całemu gmachowi jednej brakuje kolumny?... czyż moja śmierć ma być upadkiem zakonu?... Czyż ma zaciemnić się ta przyszłość, którą uwieczniło dziesięć lat mojej pracy, która z panowaniem nowego króla ukazuje się jasna i świetna?
Tych wyrazów wpół pomyślanych, wpół wymówionych, jezuita słuchał z podobną trwogą, jak się słucha gorączkowych majaczeń. Grisart zaś, umysł wyższy, pochłaniał je jak objawy nieznanego świata, w który pozwolono mu zajrzeć. Franciszkanin podniósł się nagle.
— Skończmy — rzekł — bo śmierć się zbliża. O! przed chwilą sądziłem, że umrę spokojny... teraz zaś... padam z rozpaczy i chyba reszta.... Grisart! Grisart! przedłuż mi życie na godzinę.!
Grisart zbliżył się do umierającego i dał mu kilka kropel nie napoju, stojącego w szklance, ale lekarstwa, które miał w flaszeczce.
— Przywołać Szkota!.. — zawołał franciszkanin — przywołać kupca z Bremy, przywołać prędzej!.. Jezus Marja! umieram!...
Spowiednik pośpieszył szukać pomocy, jakby była na świecie siła ludzka, zdolna powstrzymać śmierć, powalającą chorego; ale na progu spotkał Aramisa, który, położywszy palec na ustach, wepchnął go aż na środek pokoju. Doktór i spowiednik zrobili jednak poruszenie, wprzódy porozumiawszy się oczami, aby oddalić Aramisa. Ale on dwoma znakami krzyża, zrobionemi każdy w inny sposób, prawie przykuł ich do miejsca.
— Jeden z naczelników — rzekli cicho obaj.
Aramis powoli wszedł do pokoju, w którym umierający walczył z pierwszemi napadami konania. Co zaś do franciszkanina, czy eliksir wywarł swój wpływ, czy też ukazanie się Aramisa sił mu dodało, poruszył się i z okiem gorejącem, ustami, wpół otwartemi, włosami, oblanemi potem, usiadł na łóżku. Aramis uczuł, że powietrze w pokoju było duszące, albowiem wszystkie okna były zamknięte, ogień płonął na kominie, dwie świece z żółtego wosku paliły się w mosiężnych lichtarzach i dymem zagęszczały powietrze. Aramis otworzył okno i, wlepiając w umierającego spojrzenie, pełne rozumu i uszanowania, rzekł:
— Najwielebniejszy ojcze, przebacz, że przybywam nie wołany; ale stan twego zdrowia zatrważa mnie i pomyślałem, że możesz skonać, nie widząc mnie, gdyż szósty z kolei jestem na twojej liście.
Umierający wzdrygnął się i spojrzał na papier.
— Pan jesteś wciąż tym, którego dawniej nazywano Aramisem, później kawalerem d‘Herblay? jesteś biskupem z Vannes?
— Tak, wielebny ojcze.
— Żegnam cię, widziałem cię.
— W czasie ostatniego jubileuszu, wszyscy znajdowaliśmy się razem u Ojca Świętego.
— A! prawda, przypominam to sobie, więc ubiegasz się także?
— Słyszałem, wielebny ojcze, że zakon chce posiadać wielką tajemnicę państwa, a wiedząc, że ty przez skromność zrzekłeś się naprzód swojego dostojeństwa na rzecz tego, który przyniesie taką tajemnicę, napisałem, że jestem gotów współubiegać się, posiadając sam tajemnicę, jak sądzę, nader ważną.
— Mów — wyrzekł franciszkanin — jestem gotów słuchać i ocenić ważność tajemnicy.
— Wielebny ojcze, tajemnica podobna tej jaką ci będę miał zaszczyt powierzyć, nie mówi się słowami. Każda myśl, która przeszła swoje granice i rozpowszechniła się jakimkolwiek bądź środkiem, nie należy do tego, który ją zrodził. Słowa jednego może zbierać uważne i nieprzychylne ucho; nie trzeba ich zatem siać nierozważnie i na los przypadku, bo wtedy tajemnica utraci charakter tajemnicy.
— Jakimże zatem sposobem chcesz mi tę tajemnicę powierzyć?
Aramis dał znak lekarzowi i spowiednikowi, aby się oddalili, drugą zaś ręką podał franciszkaninowi papier w podwójnej kopercie.
— Alboż pismo — rzekł franciszkanin — nie jest niebezpieczniejsze od słów?
— Nie, wielebny ojcze — odpowiedział Aramis — albowiem pod tą kopertą znajdziesz charakter, który tylko ja i ty możemy rozumieć.
Franciszkanin patrzał na Aramisa ze wzrastającem podziwieniem.
— Jest to — mówił dalej — alfabet cyfrowy, którego używałeś w roku 1655-tym i który tylko Juan, twój sekretarz, mógłby odczytać, gdyby wstał z grobu.
— Znasz zatem ten alfabet.
— Właśnie użyłem go w tem piśmie.
Aramis, kłaniając się z wyrazem pełnym uszanowania, postąpił ku drzwiom, jakby zamierzył wyjść.
Ale poruszenie franciszkanina, któremu głos towarzyszył, zatrzymało go.
— Jezus!... — zawołał — ecce homo!
Później, powtórnie odczytując papier:
— Do mnie!... — rzekł — do mnie, prędzej!
Aramis zbliżył się do franciszkanina z twarzą spokojną i skromną. Franciszkanin, wyciągnąwszy rękę do świecy, spalił podany mu papier. Potem, wziąwszy Aramisa za rękę i przyciągając do siebie, zapytał:
— Od kogo wiesz tę tajemnicę?
— Od pani de Chevreuse, przyjaciółki i powiernicy królowej.
— A pani de Chevreuse...
— Umarła.
— A czy kto inny jeszcze znał tę tajemnicę?
— Jeden tylko mężczyzna i kobieta z ludu.
— Któż oni byli?
— Ci, którzy go wychowali.
— A co się z nimi stało?
— Także umarli. Tajemnica ta trawi, jak ogień.
— A ty ją przeżyłeś?
— Bo nikt nie wie, że ją posiadam.
— A od jakiego czasu znasz ją?
— Od piętnastu lat.
— I zachowałeś ją?
— Chciałem żyć.
— I oddasz ją zakonowi bez dumy, bez chęci nagrody?
— Oddaję ja z dumą i z chęcią nagrody — odrzekł Aramis, — bo jeżeli ty, wielebny ojcze, żyć będziesz, zrobisz ze mnie, gdy mnie już masz, tym, czem mogę i czem powinienem zostać.
— A ponieważ umieram — zawołał franciszkanin — czynię z ciebie mojego następcę. Oto masz!...
I, zdejmując pierścień, włożył go na palec Aramisa, a następnie, zwracając się ku dwom widzom tej sceny, rzekł:
— Bądźcie świadkami i wydajcie świadectwo w razie potrzeby, że chory na ciele, ale zdrów na umyśle, dobrowolnie oddałem ten pierścień, oznakę wszechwładzy panu d‘Herblay, biskupowi z Vannes, którego mianuję moim następcą i któremu ja, niegodny grzesznik, w chwili, kiedy mam stanąć przed Bogiem, pierwszy oddaję pokłon, aby dać przykład innym.
W rzeczy samej, franciszkanin ukłonił się, a jezuita i doktór padli na kolana. Aramis, blednąc bardziej, niż sam umierający, wodził po kolei oczyma po aktorach tej sceny...
— Śpieszmy się — rzekł franciszkanin — to, czego miałem tu dokonać nagli mnie i trawi. Ja nigdy tego nie dokażę.
— Ale ja uczynię — odpowiedział Aramis.
— Dobrze — rzekł franciszkanin.
I zwracając się do lekarza i spowiednika, rozkazał:
— Zostawcie nas samych.
Obydwaj wyszli.
— Za pomocą tego znaku — mówił franciszkanin — jesteś człowiekiem, który może ziemię poruszyć; tym znakiem możesz wywracać i budować. In hoc signo vinces. Zamknij drzwi.
Aramis popchnął zasuwki i powrócił do chorego.
— Papież spiskował przeciw zakonowi — mówił franciszkanin — niech zatem ginie.
— Niech ginie — spokojnie odpowiedział Aramis.
— Należy się siedemkroć sto tysięcy liwrów kupcowi z Bremy, nazwiskiem Doustett, który przybył tu po moje zaręczenie.
— Będzie miał zapłacone — odpowiedział Aramis.
— Sześciu kawalerów maltańskich, których nazwiska tutaj masz, wykryło, przez nieostrożność jednego członka jedenastego stopnia, niektóre tajemnice zakonu; trzeba dowiedzieć się, co ci ludzie z nimi uczynili, odebrać od nich tajemnice i pamięć w nich zagasić.
— I to się stanie.
— Trzech niebezpiecznych kawalerów należy wysłać do Tybetu, aby tam zginęli, oto ich nazwiska.
— Wykonam wyrok.
— Nakoniec jest pewna kobieta z Antwerpji, wnuczka proboszcza Ravaillaca: posiada ona pewne papiery, które mogą skompromitować zakon. Tej rodzinie od pięćdziesięciu lat płacona jest pensja, pięćdziesiąt tysięcy liwrów. To wielki ciężar a zakon nie bogaty... Wykupić papiery, ofiarując jednorazowe wynagrodzenie, w razie zaś odmowy, nie płacić pensji... bez narażania się.
— I to wykonam — rzekł spokojnie Aramis.
— Okręt, płynący z Limy, ostatniego tygodnia powinien był wpłynąć do portu Lizbony; pozornie jest on naładowany czekoladą, w rzeczy zaś samej złotem. Każda sztuka ukryta jest w tabliczce czekolady; okręt ten należy do zakonu i wart jest siedemnaście miljonów liwrów, upomnisz się o niego: oto dokumenty.
— Do którego portu każę mu przybyć?
— Do Bayonny.
— Jeżeli nie będzie wiatrów przeciwnych, za trzy tygodnie tam stanie. Czy wszystko już?
Franciszkanin kiwnął głową na znak potwierdzenia, nie mogąc więcej mówić, albowiem krew cisnęła mu się do gardła i głowy, i tryskała ustami, uszami i nosem. Nieszczęśliwy zaledwie zdołał uścisnąć rękę Aramisa i spadł z łóżka na posadzkę.
Aramis położył rękę na jego sercu.
Serce bić przestało.
Schylając się, dostrzegł Aramis, że papier powierzony przez niego franciszkaninowi nie ze szczętem był spalony.
Podniósł go i spalił na proszek.
Później przywołał spowiednika i doktora.
— Twój pokutnik — rzekł do spowiednika — już oddał ducha Bogu; potrzebuje tylko modlitwy i przyzwoitego pogrzebu. Idź zatem uczynić przygotowania do skromnego pogrzebu, jaki przystoi mnichowi. Jezuita wyszedł.
Następnie, odwracając się do doktora i widząc postać jego bladą i cierpiącą, rzekł cicho:
— Panie Grisart, wypróżnij tę szklankę i oczyść ją, zawiele jest tego, co wielka rada ci poleciła.
Grisart zmieszany o mało co nie upadł.
Aramis wzruszył ramionami, na znak politowania, wziął szklankę i napój z niej wylał na ogień.
Następnie wyszedł, zabierając ze sobą papiery po umarłym.




ROZDZIAŁ XXI.
POSŁANNICTWO.

Nazajutrz albo raczej tego samego dnia, bo wypadki, któreśmy opowiedzieli, ukończyły się przed trzecią zrana, wyjechał król na mszę z obu królowemi. Książę zaś z kawalerem Lotaryńskim i z kilku innymi wyjechał konno do rzeki, aby użyć owej sławnej kąpieli, która zawróciła damom głowę. W zamku pozostała tylko księżna, która pod pozorem niezdrowia nie chciała wyjść z mieszkania. W tejże chwili można było zauważyć pannę de Montalais, wymykającą się z pokoju dam honorowych i ciągnącą za sobą pannę de La Valliere, która ukrywała się, jak tylko można. Obie, przebiegając ogrody i oglądając się na wszystkie strony, przybyły do klombów. Montalais, która przez całą drogę pełniła obowiązki przewodniczki, postąpiła kilka kroków i rzekła:
— Bogu dzięki, jesteśmy same; od wczoraj ciągle nas podglądają i otaczają nieprzebytem kołem, jakbyśmy były zapowietrzone.
La Valliere spuściła głowę i westchnęła.
— Jest to rzecz niemiła, że, począwszy od Malicorna a skończywszy na panu de Saint-Agnan wszystkich nasza tajemnica obchodzi. Zastanówmy się, Ludwiko, nad tem, Jak mamy postępować.
La Valliere wzniosła na towarzyszkę piękne oczy, czyste i pogodne, jak niebo wiosenne.
— A ja mam cię zapytać, dlaczego byłyśmy przywołane do księżnej, dlaczego spałyśmy u niej, a nie u siebie, jak zwykle; dlaczego ty powróciłaś tak późno i skąd pochodzą owe środki ostrożności, które dziś rano względem nas przedsięwzięto.
— Moja kochana Ludwiko, odpowiadasz pytaniem na moje pytanie, albo raczej dziesięcioma pytaniami, na które odpowiedzieć nie mogę, powiem ci później wszystko, a że to rzeczy mniejszej wagi, możesz poczekać. To, o co cię pytam, jest nader ważnem, bo stąd wypłynie, czy jest lub niema tajemnicy.
— Nie wiemy, czy jest tajemnica — odrzekła La Valliere — ale przynajmniej co do mnie, wiem, że jest nieroztropność; z powodu niedorzecznego odezwania się mego i jeszcze niedorzeczniejszego zemdlenia, każdy czyni o nas komentarze.
— Mów o sobie, moja droga — rzekła Montalais, śmiejąc się — o sobie i o Tonnay-Charente.
— A! moja droga Montalais — odpowiedziała biedna dziewczyna — ty wiesz lepiej, niż kto inny, iż nie powiedziałam nic złego, albowiem przy tobie było to mówione.
— Tak, wiem, ale nie o to chodzi; nie zapomniałam ani jednego z wyrazów, któreś wyrzekła, ale czyś pomyślała o tem, co one znaczą?
Ludwika zmieszała się.
— Nie rozumiem twego pytania — odpowiedziała zmieszana Ludwika.
— Przeciwnie, zdaje mi się, że je bardzo dobrze rozumiesz, wyjaśnię ci je jednak, aby ci odebrać wszelkie środki obłudy; słuchaj więc: Czy kochasz pana de Bragelonne? Wszak prawda, że go kochasz, a co?
Na to pytanie, rzucone jak bomba przez oblegającą armję w oblężone miasto, Ludwika zarumieniła się i stała chwilę nieporuszona.
— Czy kocham Raula? — zawołała — mojego przyjaciela dzieciństwa, mojego brata?
— O! nie, nie, znowu mi się wykręcasz, albo raczej pragniesz się wywinąć. Ja nie pytam cię, czy kochasz Raula, twojego przyjaciela dzieciństwa, twojego brata, ale pytam cię, czy kochasz wicehrabiego de Bragelonne, twojego narzeczonego?....
— A!... mój Boże — rzekła z wyrzutem Ludwika — jakaż w twej mowie surowość?....
— Bynajmniej, nie jestem ani mniej, ani więcej surowa, niż zwykle, zadaje ci pytanie, a ty zechciej mi odpowiedzieć.
— Dobrze — rzekła Ludwika głosem stłumionym — chociaż nie pytasz mnie po przyjacielsku, ja ci odpowiem szczerze, jak przyjaciółka.
— Odpowiedz zatem.
— Serce moje przepełnione jest skrupułami i śmieszną dumą dla zachowania i skrytości wszystkiego, co kobieta powinna ukryć, i nikt nigdy pod tym względem nie czytał w mojej duszy.
— Wiem o tem. Gdybym czytała, nie zadawałabym ci pytań, ale powiedziałabym poprostu: Moja Ludwiko, jesteś szczęśliwą, znając pana de Bragelonne, bo jest on miłym chłopcem i wyborną partją; pan de La Fere pewnie zostawi swemu synowi około piętnastu tysięcy liwrów rocznego dochodu. Nie zbaczaj zatem ani na prawo, ani na lewo, ale idź szczerze do pana de Bragelonne, to jest do ołtarza, dokąd cię poprowadzi.
— A jabym ci podziękowała — wyjąkała Ludwika, — chociaż rada nie wydaje mi się zupełnie dobrą.
— Zaczekaj, zaczekaj... ale zaraz dodałabym po tej radzie; Ludwiko, spędzać całe dnie z głową pochyloną, z założonemi rękoma i błędnem okiem szukać ciemnego cienia i unikać zabaw, które serca młodych dziewic radują; niebezpieczna to rzecz, Ludwiko, pisać końcem stopy na piasku, jak to czynisz, litery, które trudno zniszczyć, osobliwie, kiedy są więcej do L niż do B podobne; niebezpieczna nakoniec rzecz paść umysł dziwnemi urojeniami, które są owocem samotności i migreny, takie urojenia trawią młodość pięknych dziewic i działają na mózg; nieraz tym sposobem najprzyjemniejsza osoba staje się przykrą, a najdowcipniejsza ograniczoną.
— Dziękuję ci, kochana przyjaciółko — łagodnie odpowiedziała La Valliere, — tak przemawiać jest ci wrodzonem i dzięki ci za to, że mówisz według twojego przekonania.
— Ja mówię o urojeniach, zatem nie bierz moich wyrazów, jakby mógł je tłomaczyć kto inny. Pewna powiastka przychodzi mi na myśl o melancholijnej dziewczynie; pan Dangeau kiedyś wykładał mi, że gramatykalnie „melancholja“ znaczy czarno-żółta, marzyłam zatem o owej dziewczynie, która umarła na czarno-żółto, a to dlatego, że wyobrażała sobie, jakoby jakiś książę, król, czy cesarz... na honor nie pamiętam, kochał ją do szaleństwa; książę ten zaś, król, czy cesarz kochał kogo innego — rzecz szczególniejsza, że nie mogła ona tego dostrzec, chociaż wszyscy dobrze to wiedzieli, iż jej biednej używał za płaszczyk dla innej miłości. Śmiejesz się, równie jak ja, z tej biednej dziewczyny, wszak prawda La Valliere?
— Śmieję się — odpowiedziała Ludwika, blada jak śmierć — tak, zapewne, śmieję się.
— I słusznie, bo to rzecz zabawna. Ta historja czy powiastka, jak wolisz, jest bardzo ładna, i dlatego zachowałam ją w pamięci. Wyobraź sobie zatem, jakąby szkodę tobie wyrządziła melancholja?... Co do mnie, postanowiłam opowiedzieć ci wszystko, bo gdyby coś podobnego zdarzyło się którejkolwiek z nas, dobrze być przekonaną o prawdzie; dzisiaj to śmiech, jutro może być ból, a pojutrze śmierć.
Pannę de La Valliere dreszcz przeszedł i zbladła jeszcze bardziej.
— Kiedy król zajmuje się nami, — mówiła dalej Montalais — umie to nam okazać; jeżeli zaś jesteśmy tem, o co się ubiega, umie sobie zabezpieczyć skarb, który uważa za swój; przekonaj się zatem, Ludwiko, że młode dziewice, narażone na podobne niebezpieczeństwo, powinny się sobie wspólnie zwierzać, aby serca nie melancholijne czuwały nad temi, które stać się mogą melaneholijnemi.
— Ciszej!... — zawołała La Valliere, — ktoś nadchodzi.
— W rzeczy samej — odrzekła Montalais, — ale któż może być?... jedni są na mszy z królem, inni w kąpieli z księciem.
Na końcu długiej alei młode dziewice spostrzegły piękną i szlachetną postawę młodzieńca, który w płaszczu, przy pałaszu i w hutach kłaniał im się z wdzięcznym uśmiechem.
— Raul!... — zawołała Montalais.
— Pan de Bragelonne!... — wyszeptała Ludwika.
— Moje uszanowanie paniom, — rzekł Bragelonne, kłaniając się.
— Ale cóż znaczy ten ubiór?.. zapytała Montalais, widząc podróżny kostjum Raula.
Tymczasem La Valliere, niemniej zdziwiona od swojej towarzyszki, milczała.
— Wyjeżdżam — odpowiedział Bragelonne, spoglądając na Ludwikę.
Młoda dziewica opadła na siłach z przestrachu i zachwiała się na nogach.
— Odjeżdżasz, Raulu? — zapytała — i dokąd?
— Niestety, moja droga Ludwiko — odrzekł młodzieniec z właściwą mu uprzejmością — wyjeżdżam do Anglji.
— Po co?
— Król mnie wysyła.
— Król?.. — wykrzyknęły naraz Aurora i Ludwika, mimowoli spoglądając na siebie i przypominając sobie rozmowę, którą im przerwano.
Spojrzenie to dostrzegł Raul, ale go nie mógł zrozumieć.
Przypisał je zatem życzliwości, jaką obie dziewice miały dla niego.
— Jego Królewska Mość — raczył pamiętać, że hrabia de La Fere jest mile widziany przez króla Karola II. Dziś rano zatem, przed wyjazdem na mszę, król widząc mnie, dał znak, abym się zbliżył i rozkazał: „Panie de Bragelonne, udasz się do pana Fouquet, który wziął ode mnie listy do króla Wielkiej Brytanji; listy te zawieziesz“.
Ukłoniłem się.
— Ale przed odjazdem ~ dodał król — zabierzesz zlecenia od księżnej do króla, jej brata.
— A! Boże! — rzekła Ludwika zamyślona i posępna zarazem.
— Tak śpiesznie!... tak śpiesznie każą panu wyjeżdżać — mówiła zamyślona Montalais.
— Ażeby dobrze wykonać rozkazy tych, których szanujemy — rzekł Raul — trzeba je wykonywać śpiesznie. Księżna, zawiadomiona o moim wyjeździe, pisze listy, które ma mi powierzyć. Tymczasem, wiedząc od panny de Tonnay-Charente, że panie macie być przy klombach, poszedłem was szukać.
— I znajdujesz nas pan, jak widzisz — rzekła Montalais, przychodząc z pomocą Ludwice.
— Zatem oddalasz się pan na długo? zapytała La Valliere stłumionym głosem, Montalais zaś odwróciła głowę.
— Nie, może dwa tygodnie zabawię.
La Valliere położyła rękę na bolejącem sercu.
— To szczególniejsze — rzekł Raul, melancholijnie spoglądając na młodą dziewicę — nieraz opuszczałem cię, udając się na niebezpieczne wyprawy, a pomimo to wyjeżdżałem wesoły, z sercem swobodnem, z umysłem, upojonym przyszłą radością i spodziewaną nadzieją, chociaż wiedziałem, że idę na kule hiszpańskie i włócznie szkockie. Dzisiaj nie narażam się na żadne niebezpieczeństwo, na żaden szwank, przeciwnie, idę najłatwiejszą drogą na świecie, po piękną nagrodę jaką mi przyrzekła łaska królewska, idę dobić się ciebie, bo nikt nie może większej wyświadczyć mi łaski. Prawdę mówiąc, nie wiem jednak dlaczego, Ludwiko, całe to piękne szczęście, cała ta urocza przyszłość z przed oczu moich ucieka, jak czczy dym, jak urojenie, i dlatego, o, moja droga, czuję w głębi serca wielkie zwątpienie, coś przygniatającego mnie, grobowego i śmiertelnego. O!.. wiem Ludwiko, dlaczego tak dziwnych doznaję uczuć, o!.. bo nigdy nie kochałem cię tak silnie, jak teraz, o!.. Boże mój, Boże!..
Na ten krzyk, pochodzący ze zbolałego serca, Ludwika zalała się łzami i pochyliła głowę na ramię panny de Montalais. Montalais, chociaż nie należała do osób najczulszych, uczuła łzy w oczach i boleść w sercu. Raul widział płacz narzeczonej. Wzrok jego nie sięgał dalej niż do łez. Ugiął przed nią kolano i czule pocałował w rękę.
Widać było, że w tym pocałunku mieściło się całe jego serce.
— Powstań pan, powstań, — rzekła mu Montalais, gotowa się sama rozpłakać — powstań pan, bo Athena nadchodzi.
Raul otrząsł pył z kolana, raz jeszcze uśmiechnął się do Ludwiki, która nie patrzyła na niego i, szczerze uścisnąwszy rękę panny de Montalais, odwrócił się dla powitania panny de Tonnay-Charente, której suknia szelestem odzywała się zdaleka.
— Czy księżna skończyła list?.. — zapytał Bragelonne, gdy Athena zupełnie się zbliżyła.
— Tak, panie wicehrabio, list już napisany, zapieczętowany i Jej Królewska Wysokość czeka na pana.
Na te słowa Raul skłonił się pannie de Tonnay-Charente, raz jeszcze spojrzał na Ludwikę, skinął pannie de Montalais i udał się w kierunku zamku. Trzy dziewice, każda z innem uczuciem patrzyły za odchodzącym.
— Nakoniec — rzekła Athena, pierwsza przerywając milczenie — nakoniec jesteśmy wolne, możemy mówić o wczorajszym wypadku i naradzić się nad postępowaniem, jakiego się należy trzymać. Jeżeli zechcecie słuchać mnie z uwagą — mówiła dalej, oglądając się na wszystkie strony — będę się starała krótko wam wytłumaczyć najprzód naszą powinność, jak ja ją pojmuję, i, jeżeli zrozumiecie mnie — wolę księżnej.
I panna de Tonnay-Charente z przyciskiem wymówiła ostatnie wyrazy, aby dać poznać charakter urzędowy, w jakim przybywała.
Usiadła pośród dwóch towarzyszek i ujmując dłoń każdej, zaczęła mówić.
A jednocześnie przy pierwszych jej słowach ozwał się tętent konia, galopującego po bruku za kratami zamkowemi.




ROZDZIAŁ XXII.
SZCZĘŚLIWY.

W chwili, kiedy Bragelonne wchodził do zamku, spotkał hrabiego de Guiche; Guiche zaś widział się poprzednio z Manicampem, a ten z Malicornem. Malicorne spotkał Manicampa po wyjściu ze mszy, na której Manicamp był z panem de Saint-Agnan. Kiedy się zeszli, winszowali sobie wybrnięcia z kłopotu, a Manicamp, korzystając z okoliczności, zapytał przyjaciela, czy nie ma kilku talarów w kieszeni.
— Daj mi urząd u księcia, a kieszeń będzie pełna — odpowiedział spokojnie Malicorne.
— Masz już tytuł.
— Ale tytuł bez urzędu jest jak sakiewka bez pieniędzy.
— Mój kochany, w naszem dzisiejszem położeniu, pozyskanie u księcia urzędu jest trudną rzeczą.
— A to dlaczego?
— Ponieważ jesteśmy z nim na zimno.
— To niedorzeczność — odpowiedział bez ogródki Malicorne.
— Ba!.. jeżeli umizgamy się do księżnej — odrzekł Manicamp — czyż możemy być miłymi księciu?...
— Zapewne, ale jeżeli umizgamy się do księżnej i jesteśmy zręcznymi, książę powinien nas lubić.
— Hm!...
— A jeśli tego nie umiemy, jesteśmy głupcami; śpiesz się więc, panie de Manicamp, ty, który jesteś wielkim politykiem, i pogódź hrabiego z Jego Królewską Wysokością.
— A! co ci opowiadał pan de Saint-Agnan?...
— Nic; przeciwnie, ciągle mnie pytał.
— Ze mną był mniej ostrożny.
— I czego się pan dowiedziałeś?...
— Że król jest szalenie zakochany w pannie de La Valliere.
— Wiedzieliśmy już o tem — ironicznie odpowiedział Malicorne — przecie ustawicznie o tem trąbią, aby wszyscy wiedzieli. Ale tymczasem proszę pana i radzę, pomów z hrabią de Guiche i staraj się, aby uczynił pierwszy krok pojednawczy względem księcia. Cóż, u djabła, przecież winien Jego Królewskiej Wysokości.
Guiche zbliżał się właśnie; Malicorne usunął się na bok, a Manicamp podskoczył do hrabiego. Hrabia był ponury i zamyślony.
— Powiedz mi jakiego szukasz rymu, mój hrabio — rzekł Manicamp — mam doskonały, jeżeli twój ma końcówkę na.
Guiche kiwnął głową i, poznając przyjaciela, podał mu rękę.
— Mój kochany, czegoś ważniejszego szukam, niż rymu.
— Czegóż zatem szukasz?...
— A czy przyjdziesz mi z pomocą, ty leniwcze, a raczej ty, co jesteś obdarzony tak dowcipnym umysłem?
— Wysilę mój dowcip, kochany hrabio.
— Dobrze, słuchaj więc: chcę zbliżyć się do domu, w którym mam interes.
— Trzeba więc chodzić około tego domu.
— Ale w tym domu mieszka zazdrosny mąż.
— Czy zazdrośniejszy od psa Cerbera?...
— Może nie więcej, ale przynajmniej równie, jak Cerber Jest srogi.
— Czy ma trzy paszcze, jak ten złośliwy stróż piekieł?... — O!... nie wzruszaj tak ramionami, panie hrabio; czynię to pytanie nie bez powodu. Wszakże poeci utrzymują, że dla ujęcia Cerbera, potrzeba przynieść mu placek; więc ja, który prozaicznie patrzę na rzeczy, tak myślę: jeden placek na trzy paszcze, za mało. Jeżeli, hrabio, twój zazdrośnik ma trzy paszcze, miej dla niego trzy placki.
— Manicamp, podobnej rady i Beautru mi udzieli.
— Aby usłyszeć wyraźniejsza radę, panie hrabio, trzeba jaśniej wszystko powiedzieć.
— A! gdyby tu był Raul — rzekł Guiche — onby mnie zrozumiał i pojął.
— Wierzę, osobliwie gdybyś mu powiedział: pragnąłbym widzieć zbliska księżnę, ale lękam się księcia, który jest zazdrosny.
— Trzeba wejść do domu pod jakimkolwiek pretekstem.
— A! Manicamp, wynajdź mi jaki pretekst, byle tylko dobry.
— Nie jeden, ale sto, a nawet tysiąc!... Gdyby tu był Malicorne, gotówby ci wynaleźć pięćdziesiąt tysięcy pretekstów.
— Cóż to za Malicorne?... — zapytał de Guiche, mrużąc oczy, jak człowiek, szuka w pamięci — zdaje mi się, że znam to nazwisko.
— Znasz!... bardzo wierzę temu, wszak winieneś jego ojcu trzydzieści tysięcy talarów.
— A tak, tak, poczciwy chłopiec z Orleanu.
— Któremu miejsce przyrzekłeś u księcia.
— Dobrze, ponieważ więc twój przyjaciel Malicorne jest tak dowcipny, niech mi znajdzie środek, ażeby mnie książę polubił i żebym się mógł z nim pogodzić.
— Dobrze, pomówię z nim.
— Ale któż to nadchodzi?
— Wicehrabia de Bragelonne.
— Raul?.. tak, to on!
I śpiesznie pobiegł naprzeciw zbliżającemu się.
— A! mój drogi przyjacielu — rzekł de Guiche.
— Szukam cię, aby pożegnać się z tobą, mój hrabio — odrzekł Raul, ściskając rękę hrabiego — witam, panie Manicamp.
— Jakto? wyjeżdżasz, wicehrabio?
— Tak, wyjeżdżam... z poselstwem królewskiem.
— Dokąd?
— Do Londynu. Właśnie idę do księżny, która ma powierzyć mi listy do Jego Królewskiej Mości Karola II-go.
— Znajdziesz ją samą, bo książę wyszedł.
— Dokąd?
— Do kąpieli.
— Zatem mój przyjacielu, ty, który jesteś dworzaninem księcia, bądź łaskaw przeprosić go i usprawiedliwić mnie. Byłbym poczekał na jego rozkazy, gdyby pan Fouquet i Jego Królewska Mość nie byli oświadczyli, że poselstwo jest nader ważne i nie cierpi zwłoki.
Manicamp trącił łokciem hrabiego de Guiche.
— Otóż jest pretekst — rzekł.
— Jaki?
— Usprawiedliwienie pana de Bragelonne.
— E! to słaby — odpowiedział de Guiche.
— E! nie, wyborny, jeżeli książę nie jest przeciw nam zagniewany a niestosowny, jak każdy inny, jeżeli książę się złości.
— Masz słuszność, panie Manicamp; niech będzie jakikolwiek pretekst. Życzę ci zatem szczęśliwej podróży, Raulu.
I dwaj przyjaciele uścisnęli się.
W pięć minut potem Raul wszedł do księżny. Księżna siedziała jeszcze przy stole, na którym list pisała. Przed nią paliła się świeca woskowa różana, przy której pieczętowała pismo. W roztargnieniu zapomniała ją zgasić.
Ponieważ spodziewano się Bragelonna, doniesiono natychmiast księżnie o jego przybyciu.
Księżna powitała Raula pytaniem.
— Czy znasz mojego brata, panie wicehrabio?
— Nie, Wasza książęca mość. Pierwszy raz będę miał szczęście widzieć Jego Królewska Mość.
— O! nie potrzebujesz pan być polecany mojemu bratu. Osobiste zalety i fakt, że jesteś synem hrabiego de La Fere wystarcza. Prócz tego — powołaj się pan na mnie.
— Jak Wasza wysokość jesteś łaskawą!
— Nie, panie de Bragelonne, przypominam sobie, żeśmy razem odbywali drogę i zauważyłam wielka twoją roztropność, i dzielność. Dlatego też interesuje się panem. Czy pan jedziesz do Anglji, aby się w niej osiąść? przebacz mojemu pytaniu, które dyktuje nie ciekawość, ale chęć przyjścia ci z pomocą.
— Nie, Wasza książęca mość. Do Anglji udaję się z poselstwem króla, który raczył zaufać mi.
— I spodziewasz się pan powrócić do Francji?
— Zaraz po dopełnieniu poselstwa, jeżeli Jego Królewskiej Mości Karolowi II-mu nie będzie się podobało innych wydać rozkazów.
— O, panie wicehrabio, widzę, że radbyś wrócić do nas! Czyżbyś zostawiał serce po tej stronie cieśniny?
— Wasza książęca mość ma dar czytania w głębi serca.
— No, nie mam potrzeby pytać, czy tak waleczny rycerz doznaje wzajemności?
— Wasza książęca mość, byłem wychowany z tą, którą kocham, i sądzę, że podziela ona moje uczucia.
— To jedź prędko, panie de Bragelonne, i powracaj jeszcze prędzej, a za powrotem powitamy szczęśliwych, bo zapewne żadnej niema przeszkody.
— Jest, a nawet i wielka.
— A to jaka?
— Wola królewska.
— Wola królewska... Król sprzeciwia się temu małżeństwu?
— Przynajmniej odkłada je na później; prosiłem króla o zezwolenie, za pośrednictwem hrabiego de La Fere, a chociaż nie odmówił zupełnie, kazał jeszcze czekać.
— Czy osoba, którą pan kochasz, nie jest godną ciebie?
— Godną jest nawet Królewskiej Mości.
— Chciałam powiedzieć.... Może jej ród jest niższym od twojego?
— Pochodzi z dobrej rodziny.
— Młoda i piękna?
— Siedemnaście lat, a dla mnie czarująca.
— Na prowincji jest czy w Paryżu?
— Nawet w Fontainebleau.
— Przy dworze?
— Tak, Wasza wysokość.
— A czy ją znam?
— Ma szczęście należeć do dworu Waszej książęcej mości.
— Jej nazwisko?... — zapytała księżna z przymusem — jeżeli — dodała, śpiesznie się miarkując — nazwisko nie jest tajemnicą.
— Nie, Wasza książęca mość, miłość moja jest tak czystą, że z niej przed nikim nie robię tajemnicy, a cóż dopiero przed Waszą książęcą mością, która dla mnie jesteś tak łaskawą!... Jest to panna Ludwika de La Valliere.
Księżna nie mogła się wstrzymać od wykrzyku, w którym było coś więcej, niż zdziwienie.
— A!... — rzekła — La Valliere... to ona wczoraj... i ucięła — to ona była cierpiącą, jak sądzę — dodała po chwili.
— Tak, Wasza książęca mość; dziś dopiero dowiedziałem się o tym wypadku.
— Czyś ją pan widział przed przyjściem do mnie?
— Pożegnałem ją.
— I mówisz pan, że król odroczył małżeństwo pańskie?
— Tak, pani, na później.
— I czy podał jaką przyczynę tej zwłoki?
— Żadnej.
— A jak dawno hrabia de La Fere o to prosił?
— Przed miesiącem.
— To szczególne — wyrzekła księżna.
I jakby chmura przeszła jej przed oczyma.
— Przed miesiącem!... — powtórzyła.
— Tak.
— Masz słuszność, panie wicehrabio — dodała księżna z uśmiechem, w którym Bragelonne dostrzegł jakiś przymus — brat mój nie powinien długo cię zatrzymywać, wyjeżdżaj zatem a ja w pierwszym liście, pisanym do mojego brata, upomnę się o ciebie od króla.
I powstała aby oddać list w ręce Bragelonna.
Raul zrozumiał, że posłuchanie skończone, wziął list, ukłonił się księżnie i wyszedł.
— Przed miesiącem!... — powtórzyła księżna — czyż to byłam ślepą do tego stopnia? więc on ją kocha oddawna?
Że zaś księżna nie miała nic do czynienia, zaczęła pisać list do brata, którego post scriptum miało przyśpieszyć powrót Bragelonna.
Hrabia de Guiche uległ, jakeśmy to widzieli, naleganiom pana Manicampa i pozwolił mu się zaprowadzić do stajni, gdzie kazali sobie osiodłać konie; potem pośpieszyli małą ulicą, wysadzaną drzewami, naprzeciw księciu, który, wyszedłszy z kąpieli, orzeźwiony powracał do zamku.
Książę był w najlepszym humorze, w jaki go wprawiało poczucie swojej piękności. W wodzie mógł porównać białość swojego ciała z białością dworzan i, dzięki staraniom Jego Królewskiej Wysokości, nikt, nawet kawaler lotaryński, nie mógł wytrzymać porównania.
Dlatego też, na widok hrabiego de Guiche, który na pysznym białym koniu pędził naprzeciw niemu galopem, nie mógł się książę wstrzymać od radosnego okrzyku.
— Zdaje mi się, że dobrze rzeczy idą — mówił Manicamp, sądząc z wesołej powierzchowności księcia.
— A! witam cię, hrabio de Guiche, witam cię, biedaku... — zawołał książę.
— Życzę zdrowia, szczęścia i wesela Waszej książęcej mości — odpowiedział de Guiche, zachęcony głosem Filipa.
— Jeszcze raz witam cię, hrabio, jedź po prawej mojej stronie, ale wstrzymaj konia, bo chcę zwolna przybyć pod te zielone sklepienia.
— Zastosuję się do rozkazów Waszej książęcej mości.
I Guiche zajął prawe miejsce przy boku księcia, jak mu polecono.
— Mój kochany hrabio — mówił książę — powiedz mi co o tym panu de Guiche, którego niegdyś znałem, a który umizgał się do mojej żony.
Guiche mocno się zarumienił, ale nie stracił przytomności. Manicamp oczu z niego nie spuszczał.
— Mości książę — odparł — miej litość nad nieszczęśliwym; nie poświęcaj mnie na ofiarę kawalerowi Lotaryńskiemu!
— Jakto?
— Gdyby usłyszał żarty Waszej książęcej mości, szydziłby ze mnie bez litości.
— No, ale przyznaj, mój hrabio, że robiłeś do księżny słodkie oczy.
— Nigdy nie przyznam się do czegoś podobnego, mości książę.
— Zresztą to przebrzmiałe sprawy. Jeżeli księżna wczoraj dobrze cię uważała, jestem pewny jednej rzeczy...
— Jakiej? Wasza książęca mość zatrważa mnie.
— Wyrzekła się ciebie na zawsze. Tańczyłeś wczoraj jak niedźwiedź.
I roześmiał się głośno.
— Zapewne — pomyślał sobie Manicamp — wszyscy mężowie są do siebie podobni.
Książę mówił dalej:
— Trzeba ci wiedzieć, iż podczas twojej nieobecności powziąłem jedną myśl.
— Jaką?
— Kiedy kawaler, nie widząc ciebie i pewny swego panowania, udręczał mnie, postanowiłem stać się wzorowym mężem, przyszło mi na myśl kochać moją żonę.
Guiche spojrzał na księcia ze zdumieniem; w którem nie było obłudy.
— O! — podchwycił drżący — zapewne, mości książę, nie mówisz tego poważnie?
— Na honor, poważnie; mam majątek, który mi brat mój dał przed ożenieniem; ona ma pieniądze i nawet wiele, bo jej daje brat, król angielski i szwagier, król francuski. A co?... Gdybyśmy opuścili dwór? Gdybym ja oddalił się do mojego zamku Villers-Cotterets, gdybyśmy tam oddali się szczerej miłości, jak mój dziad Henryk IV-ty z piękną Gabrjolą... cóż ty na to powiesz, hrabio de Guiche?
— Ja, mości książę?
— Wezmę cię z sobą, jak to wprzód zamierzałem.
— Mnie z sobą?
— Nieinaczej, jeżeli tylko przyjdzie mi chęć pogniewać się ze dworem.
— Mości książę, kiedy rozkażesz, gotów jestem iść z tobą na koniec świata.
— Skoro tak — rzekł książę — to zgoda, skoro jesteś tak przywiązany do mnie, biorę cię z sobą.
— Wszędzie, wszędzie, mości książę — wesoło odparł de Guiche — wszędzie i natychmiast.
To mówiąc, popuścił cugli i wysunął się naprzód.
— Stój! stój!... — wołał książę — wstąpimy do zamku.
— A to po co?
— Po moją żonę.
— Po księżnę?... — zapytał de Guiche.
— Zapewne; ponieważ mówiłem ci, że to projekt miłości małżeńskiej, muszę zatem i żonę wziąć z sobą.
— Kiedy tak, mości książę — odpowiedział hrabia — jestem w rozpaczy.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że wasza książęca mość zabiera księżnę.
— Zabieram, ponieważ widzę, że ją kocham.
Guiche zbladł nieco, zachował jednak powierzchowną wesołość.
— Mości książę — rzekł — jeżeli kochasz księżnę, miłość ta powinna ci wystarczyć o tyle, iż nie będziesz potrzebował swoich przyjaciół.
— Nieźle, nieźle — mruknął Manicamp.
— Jak widzę, znowu lękasz się księżny — odpowiedział książę.
— Mości książę, ja nie mam ochoty powtórnie być wygnanym.
— A! mój Boże, jakiż ty, hrabio, zły masz charakter! widzę, że nie zapominasz urazy.
— Ciekawym, czy Wasza książęcą mość zdołałby również zapomnieć?
— Zapewne i dlatego widać wczoraj niegodziwie tańcowałeś, chciałeś, jak sądzę, zemścić się na księżnie, robiąc fałszywe figury. A!... hrabio, to niegodne i muszę o tem powiedzieć księżnie.
— Możesz powiedzieć, Mości książę, co ci się tylko podoba; Jej wysokość nie może mnie nienawidzieć więcej, niż nienawidzi.
— Ho!... ho!... ho!... kiedy przesadzasz!.. cóż wielkiego, żeś przepędził kilkanaście dni na wsi.
— Prawda, kilkanaście dni nic wielkiego, ale kilkanaście dni wśród nudów, to wieki.
— Zatem nigdy tego mojej żonie nie przebaczysz?
— Nigdy.
— No, no, mój hrabio, daj się przeprosić, już ja cie z księżną pogodzę, przekonasz się, bywając u niej, że niema w niej złośliwości, a nie brak jej dowcipu.
— Mości książę...
— Zobaczysz, że umie przyjmować, jak księżna, a śmiać się, jak mieszczanka; zobaczysz, że kiedy zechce, godziny stają się minutami. Hrabio, mój przyjacielu, musisz koniecznie zmienić wyobrażenie o mojej żonie.
— Kiedy chce — szepnął Manicamp do ucha hrabiemu — uczyńmy zadość jego woli.
— Mości książę — rzekł hrabia — będę ci posłusznym.
— Dzisiaj — mówił dalej książę — jest wieczór u księżny, zjesz u mnie obiad, a potem pójdziemy do niej.
— O!... co do tego — uczynił uwagę de Guiche — wybaczysz, mości książę, że się sprzeciwię.
— Jeszcze!... ależ to nieposłuszeństwo.
— Błagałem o przebaczenie, ale...
— Hrabio — przerwał książę — pójdziesz się przebrać po obiedzie i powrócisz do mnie, będę na ciebie czekał
— Kiedy Wasza książęca mość tak każe...
— Koniecznie.
— O, nie ustąpi — mówił sobie de Manicamp — podobne upory najbardziej głów mężowskich się trzymają. A!... czemuż pan Moliere nie słyszał go, byłby wszystko opisał wierszem.
Książę i jego dwór, tak rozmawiając, weszli do pokojów zamkowych.
— Ale — rzekł Guiche, stając na progu drzwi — miałem zlecenie do Waszej książęcej mości.
— Mów.
— Pan de Bragelonne wyjechał do Londynu z rozkazu królewskiego i polecił mi, wyjeżdżając oświadczyć jego uszanowanie Waszej książęcej mości.
— Życzę szczęśliwej podróży wicehrabiemu, lubię go bardzo. Dalej, Guiche, idź się ubrać i powracaj. Jeśli zaś nie powrócisz...
— To cóż się stanie, mości książę?...
— Każę cię zamknąć w Bastylji.
— Jak widzę — rzekł Guiche, śmiejąc się — Jego książęca mość jest w sprzeczności z księżną panią. Księżna pani skazuje mnie na wygnanie za to, że mnie nie lubi, książę pan każe mnie więzić za to, że mnie bardzo kocha. Dziękuję księciu, dziękuję i księżnie!...
— Dobrze, dobrze — odrzekł książę — miłym jesteś przyjacielem i wiesz, że się nie mogę obejść bez ciebie, powracajże prędzej.
— Dobrze, ale i ja muszę także postawić pewne zastrzeżenie.
— Ba!...
— Powrócę do Waszej książęcej mości pod jednym tylko warunkiem.
— Pod jakim?
— Chciałbym jednemu z moich przyjaciół zrobić przysługę.
— Jak się nazywa?
— Malicorne.
— Paskudne nazwisko.
— Ale ten, co je nosi, mości książę, to dobry człowiek.
— Być może, więc?
— Przyrzekłem mu wyjednać miejsce w domu Waszej książęcej mości.
— Jakie miejsce?
— Jakiekolwiek, naprzykład inspektora.
— Na Boga!... wybornie, dzisiaj właśnie odprawiłem inspektora mieszkań.
— Doskonałe miejsce, mości książę!... jakież to obowiązki?
— Prawie żadne, powinien tylko patrzeć i donosić.
— Więc to policja wewnętrzna?
— Zapewne.
— O! to wyborne miejsce dla Malicorna!... — odważył się wtrącić Manicamp.
— To pan znasz człowieka, o którym mowa, parnie Manicamp?... — zapytał książę.
— Wyśmienicie, to mój przyjaciel.
— Jakież twoje zdanie o nim?
— Że Wasza książęca mość nie znajdzie zdolniejszego inspektora mieszkań.
— Jaki dochód daje ten urząd?... — zapytał hrabia księcia.
— Nie wiem; mówiono mi tylko, że niezły, jeżeli go zajmuje kto sprytny.
— Zatem Wasza książęca mość będzie z niego zadowolony, albowiem Malicorne ma dowcip djabelski.
— Dobrze, w takim razie ten pan inspektor będzie nieoszacowany — odparł książę, uśmiechając się — prawdziwy podarunek czynisz mi, hrabio.
— Zatem, mój kochany de Guiche, donieś mu o jego mianowaniu. Albo zaczekaj...
— Co Wasza książęca mość rozkaże?...
— Chcę go wprzódy widzieć. Jeżeli tak brzydki, jak jego nazwisko, cofam moje słowo.
— Wasza książęca mość widział go w Pałacu Królewskim, nawet ja go przedstawiałem.
— A!... przypominam sobie. Do licha!... to ładny chłopiec!...
— Wiedziałem dobrze, że Wasza Książęca Mość zauważył go.
— Tak, tak. Widzisz, mój hrabio, nie chcę, abyśmy ja lub moja żona mieli ludzi szpetnych przed oczyma. Moja żona powinna mieć piękne panny honorowe, a ja przystojnych dworzan. Tym sposobem, widzisz, mój Guiche, jeżeli Bóg da nam dzieci, to będziemy mieli przed oczyma piękne wzory.
— Rzecz ślicznie wyrozumowana, mości książę — odezwał się Manicamp, potwierdzając zdanie księcia oczami i głosem.
Co do hrabiego de Guiche, temu zapewne rozumowanie to nie tak się bardzo podobało.
Manicamp poszedł zawiadomić Malicorna o szczęśliwej nowinie. Guiche niby niechętnie pośpieszył przywdziać strój dworski. Książę, śmiejąc się, śpiewając i przeglądając w zwierciadle, doczekał godziny obiadowej w tem szczęśliwem usposobieniu, które stwierdza przysłowie: „Szczęśliwy, jak książę“.




ROZDZIAŁ XXIII.
HISTORIA DRJADY I NAJADY.

Wszyscy jedli kolacje w zamku, a po kolacji zajęli się przebraniem. O ósmej wieczorem zaczęto przybywać do księżnej.
Po uderzeniu godziny ósmej, weszła Jej Królewska Wysokość do wielkiego salonu z damami honorowemi i zastała wielu dworzan, czekających na nią od dziesięciu minut. Ale prawie w tej samej chwili, gdy kończyła przegląd, zapowiedziano księcia. Wszedł on w towarzystwie hrabiego de Guiche.
Pan de Guiche był dzisiaj tak przystojny, iż każdy zwracał nań uwagę — wyróżniały go pewna interesująca bladość, omdlenie w oczach, białość rąk, wychylających się z pod koronek i melancholijne usta.
Księżna patrzyła nań obojętnie, ale, jakkolwiek obojętne było jej spojrzenie, miły rumieniec wywołało na jej czoło. Księżna widziała hrabiego de Guiche tak pięknego i wytwornego, że gotowa była pocieszyć się nim po zdobyczy królewskiej, jaka się jej z rąk wymykała.
Książę, przybierając minę poważną, zbliżył się do żony.
— Księżno — rzekł, całując jej rękę — jest pewien nieszczęśliwy wygnaniec, którego poważam się polecić twoim względom. Pomnij, proszę cię, że jest to jeden z moich najlepszych przyjaciół i że sposób, w jaki go przyjmiesz, mocno mię obchodzi.
— Jaki wygnaniec?... — zapytała księżna, spoglądając wokoło siebie i nie zatrzymując oka na hrabi.
Była to chwila dla zbliżenia się protegowanego. Książę uchylił się i pozwolił przejść hrabiemu, który z pokorną miną zbliżył się do księżny i składał jej uszanowanie.
— Alboż to — rzekła księżna, jakby doznawała najwyższego zdziwienia — alboż to hrabia de Guiche jest wygnańcem?
— Tak, proszę więc, przebacz temu biednemu chłopcu.
— Jemu przebaczyć?... a cóż ja mam do przebaczenia panu de Guiche?
— Tłumacz się, hrabio de Guiche, jeżeli chcesz, ażeby ci przebaczono...
— Niestety!... Jej książęcą mość wie o tem dobrze — odpowiedział hrabia obłudnie.
— Księżno, bądź łaskawa podać mu rękę — rzekł Filip.
— Jeżeli księciu sprawia to przyjemność...
I z trudnem do opisania poruszeniem oczu i ramion, podała księżna młodzieńcowi piękną rękę do ucałowania.
Łatwo się domyśleć, że długo usta trzymał na ręce i że księżna jej nie cofała.
Położenie było godne uwagi i wiele osób zauważyło je. W tej chwili zapowiedziano przybycie króla.
Księżna, jako gospodyni domu, powstała, aby przyjąć królewskiego gościa. Jakkolwiek musiała być nim zajęta, rzuciła spojrzenie, które uprzedzony Guiche wziął do siebie, a które spoczęło pannie de La Valliere, na której twarzy widzieć się dawał silny rumieniec i niepokój wzruszenia. Wszystkie czoła pochyliły się przed Jego Królewską Mością; kobiety skłaniały głowy, jak pyszne i wyniosłe lilje przed akwilonem. Król tego wieczora nie miał w sobie nic posępnego, można nawet powiedzieć, nic monarszego. Pewien rodzaj wesołej radości i dobre usposobienie ożywiły wszystkie umysły.
Król powitał księżnę i zaczął pytać Filipa o kąpiel; opowiadał, spoglądając na damy, że poeci zamierzali wierszem opisać miłe zabawy w kąpieli w Valvins i że mianowicie jeden z nich, pan Loret, widocznie otrzymał zwierzenia od jednej z nimf wodnych, albowiem wiele było prawdy w jego rymach. Niejedna dama zarumieniła się. Król korzystał z tej chwili, aby spojrzeć naokoło. Montalais nie tak znów bardzo się zapłoniła, aby nie zważać na króla, widziała więc, jak pożera on wzrokiem pannę de La Valliere. Ta śmiała dama honorowa, którą nazywano Montalais, zmusiła króla do spuszczenia oczu i uchroniła Ludwikę de La Valliere od sympatycznego ognia, który wypływał ze spojrzenia królewskiego.
Króla natomiast zajęła księżna i obsypała pytaniami, nikt zaś na świecie nie umiał lepiej od niej zapytywać. Król pragnął rozmowę uczynić powszechną i dlatego podwoił zwykła grzeczność i dowcip. Księżna chciała komplementów i zamierzyła je jakimbądź okupem wydostać od króla.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła. — Ty, który wiesz wszystko, co się dzieje w Jego państwie, musisz znać najprzód wiersze, opowiadane panu Loret przez nimfę. Czy nie zechce Wasza Królewska Mość nam ich udzielić?
— Pani — odparł król z największą grzecznością — nie śmiem... to pewna, że pani sama nie mogłabyś słyszeć wszystkich szczegółów. Ale pan de Saint-Agnan cudownie opowiada i doskonale pamięta wiersze, jeżeli zaś nie pamięta, to improwizuje. Zaręczam pani, doskonały z niego poeta.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Saint-Agnan — Wasza Królewska Mość przebaczy mi zapewne, że niebardzo pamiętam wiersze, podyktowane panu Loret przez Nimfę; lecz skoro król mało pamięta, czegóż ode minie wymagać?...
Księżna dosyć mile przyjęła tę przemowę dworaka.
— A!... księżna pani — dodał Saint-Agnan — dzisiaj nie chodzi o to, co mówią nimfy wodne. Mogę zapewnić, że nic interesującego nie dzieje się w królestwie wodnem. Na ziemi jednak wielkie zdarzają się wypadki. Na ziemi to są opowiadania zajmujące...
— Dobrze — odrzekła księżna — cóż więc dzieje się na ziemi?...
— O to trzeba zapytać drjady — odparł hrabia. Drjady zamieszkują w lasach, jak Wasza książęca mość wie o tem.
— Wiem nawet, że z natury są gadatliwe, panie de Saint-Agnan.
— Prawda, Wasza książęca mość, ale kiedy piękne opowiadają rzeczy, byłoby niesprawiedliwem obwiniać je o gadatliwość.
— Piękne opowiadają rzeczy?... — zapytała księżna. — Panie de Saint-Agnan, podniecasz moja ciekawość, i gdybym była królem, rozkazałabym ci natychmiast opowiedzieć, co mówią drjady, albowiem zdaje się, że tylko ty rozumiesz ich język.
— W tym względzie, Wasza książęca mość, jestem na jej rozkazy — żywo odpowiedział hrabia.
— Zacznij pan swe opowiadanie — rozkazała księżna.




ROZDZIAŁ XXIV.
JESZCZE HISTORJA NAJADY I DRJADY.

Hrabia zaczął więc opowiadać wśród głębokiego milczenia, które jednakże zawierało w sobie coś groźnego.
— Pani — rzekł — Jego Królewska Mość pozwala, abym najprzód do Waszej Wysokości zwrócił mowę. Będę miał zatem zaszczyt powiedzieć Waszej Królewskiej Wysokości, że Drjada najczęściej zamieszkuje w dziupli dębów, a że jest to piękne stworzenie mitologiczne, przeto obiera sobie najpiękniejsze i największe drzewa.
Na tę przemowę, przypominającą pod przezroczysta osłoną sławną historję dębu królewskiego, który ostatniego wieczora tak wielką odegrał rolę, tyle serc uderzyło radośnie i niespokojnie, że gdyby Saint-Agnan nie miał czystego i donośnego głosu, byłby niezawodnie niedosłyszany.
— Od wstępu więc zaczynam — rozpoczął na nowo hrabia. — W Fontainebleau, w chatce miłej powierzchowności, mieszkali pasterze.
Jeden z pasterzy nazywał się Tyrsys, a do niego należały najbogatsze posiadłości, które otrzymał w spadku po rodzicach. Tyrsys jest młody i piękny, przymioty te zaś czynią go pierwszym z pasterzy w okolicy. Rzec nawet śmiało można, że jest jej królem.
Lekki szmer zachęcił opowiadającego, który mówił dalej:
— Siła jego równa odwadze; nikt, niema większej niż on zręczności na łowach, nikt więcej mądrości w radzie.
Łatwo pojąć, że ten alegoryczny portret królewski był nieźle wybranym wstępem.
Dlatego nie chybił celu, wywierając wpływ tak na obecnych, którzy z obowiązku i przyjemności obsypali go oklaskami, jak równie na króla, który lubił pochwały, byle zręczne, a nie gniewał się, kiedy nawet były przesadzone.
Saint-Agnan opowiadał dalej:
— Jest to pasterz — mówił Saint-Agnan przy odgłosie pochlebnego szmeru, — którego dowcip jest zarówno przenikliwy, jak serce czyste, umie on prawić grzeczności z nieporównanym wdziękiem i umie kochać z delikatnością, która obiecuje ukochanym przez niego najszczęśliwszy los. Nigdy z jego strony zapomnienia, nigdy obrazy. Ktokolwiek widział, lub słyszał Tyrysa, kochać go musi; ktokolwiek kocha go i jest nawzajem kochany, znalazł szczęście zupełne.
Księżna zachęciła mówcę do dalszego opowiadania.
— Tyrys — ciągnął dalej hrabia — miał wiernego towarzysza, albo raczej przywiązanego służącego, nazwiskiem Amyntas.
— Tylko, panie hrabio de Saint-Agnan, proszę cię, nie poświęcaj biednego Amyntasa, tego nigdy bym ci nie przebaczyła!
— Wasza książęca mość, Amyntas jest daleko niższego stanu, aniżeli Tyrsys, aby jego przymioty mogły być porównywane z zaletami tamtego. Są pewni przyjaciele, którzy, jak słudzy w starożytności, żywcem u stóp panów zakopywać się kazali. U stóp Tyrsysa jest miejsce dla Amyntasa; innego on nie żąda, a jeżeli sławny bohater...
— Sławny pasterz, chcesz pan zapewne powiedzieć — odezwała się księżna, przerywając panu de Saint-Agnan.
— Wasza książęca mość ma słuszność, omyliłem się — odrzekł dworzanin — jeżeli pasterz Tyrsys raczy niekiedy przywołać Amyntasa, swojego przyjaciela, i otworzyć przed nim swoje serce, jest to nieograniczona łaska, którą Amyntas uważa za nadmiar szczęścia.
— To wszystko — przerwała księżna — usposabia do rozwiązania powieści, ale nie daje nam obrazu Amyntasa. Hrabio, nie kończ z komplementami, jeżeli łaska, a odmaluj nam go; żądam portretu Amyntasa.
Saint-Agnan skłonił się nisko.
— Amyntas — rzekł — jest nieco starszy od Tyrsysa; jest to pasterz, niezupełnie od natury upośledzony, mówią nawet, że muzy uśmiechały się do niego przy urodzeniu, jak Hebe uśmiecha się do młodości. Nie ma on w sobie dumy błyszczenia, ale pragnie być kochanym i może okazałby się tego godnym, gdyby go dobrze poznano.
Ten ostatni ustęp, uzbrojony morderczem spojrzeniem, skierowany był wprost do panny Tonnay-Charente, która bez najmniejszego poruszenia pocisk wytrzymała. Ale skromność i zręczność tych słów wywarły swój skutek. Amyntas zebrał jego owoc w oklaskach, do których Tyrsys sam łaskawie zachęcał.
— Tyrsys i Amyntas — mówił dalej Saint-Agnan — przechadzali się pewnego wieczora po lesie, rozmawiając z sobą o swoich troskach miłosnych... proszę pamiętać, że to już opowiadanie Drjady, inaczej nie podobna byłoby wiedzieć, co mówili Tyrsys i Amyntas, dwaj najgrzeczniejsi na ziemi pasterze. Dostali się więc w najgęstsze ustronie lasu, aby wzajemnie powierzyć sobie troski, gdy oto nagle doszedł ich jakiś głos obcy.
— A!.. a!.. — zawołano chórem — to zaczyna być bardzo interesujące.
Tu księżna, podobna do bacznego generała, czuwającego nad wojskiem, jednym rzutem oka przywołała do przytomności panny Montalais i Tonnay-Charente.
— Harmonijne głosy — zaczął znowu Saint-Agnan — były głosami kilku pasterek, które także chciały użyć świeżości cienia i które, wiedząc o samotnem miejscu, zgromadziły się, aby radzić o pasterstwie.
Ogromny wybuch śmiechu, wywołanego wyrażeniem pana de Saint-Agnan, i niedostrzeżony prawie uśmiech króla, spoglądającego na pannę Tonnay-Charente, były rezultatem tego zwrotu.
— Drjada upewnia — mówił pan de Saint-Agnan — że trzy były pasterki, a wszystkie młode i piękne.
— A ich nazwiska? — spokojnie zapytała księżna.
— Ich nazwiska?... — powtórzył Saint-Agnan, oburzony na niedyskrecję.
— A tak, nazwałeś pan swoich pasterzy Tyrsysem i Amyntasem, nazwij, jak ci się podoba pasterki.
— Nie jestem wynalazcą, pisarzem oryginalnym, jak dzisiaj nazywają, opowiadam tylko, co mówiła Drjada.
— Jakże pańska Drjada nazywała te pasterki?.. Otóż i niewdzięczna pamięć!... Ta Drjada, jak widzę, była w porozumieniu z Mnemozyną.
— Wasza książęca mość, te pasterki... Racz zwrócić uwagę, że odkrywanie nazwisk kobiecych jest zbrodnią...
— Od której, panie hrabio, kobieta cię rozgrzesza pod warunkiem, że powiesz nazwiska trzech pasterek.
— Nazywały się Filis, Amarylis i Galatea.
— Wybornie!... nie straciły widać na zwłoce — rzekła księżna — piękne imiona. Teraz ich portrety?...
Król, który spodziewał się tego nalegania i zaczynał uczuwać jakiś niepokój, nie uważał za stosowne sprzeciwiać się pytającej, jednak z pewną obawą upoważnił pana de Saint-Agnan do nakreślenia portretów Filis, Amarylis i Galatei.




ROZDZIAŁ XXV.
KONIEC HISTORJI NAJADY I DRJADY.

— Filis — mówił Saint-Agnan, rzucając wyzywające spojrzenie na pannę Montalais, podobnie jak to czyni fechmistrz, zapraszający godnego siebie przeciwnika — Filis nie jest ani brunetką, ani blondynka, ani wysoką, ani niską ani zimną, ani egzaltowaną; jest to sobie pasterka, dowcipna, jak księżniczka, a zalotna jak szatan. Jest ona jak ptaszek, który ustawicznie świergocząc, dotyka trawy, to znów ulata, goniąc za motylem, to wiesza się na gałązce drzewa i stamtąd drwi ze wszystkich ptaszników.
Obraz był tak podobny, że wszystkie oczy zwróciły się na Montalais, która z oczyma ożywionemi słuchała pana de Saint-Agnan, jakby mówiono o zupełnie obcej osobie.
— Czy to już wszystko, panie de Saint-Agnan? — zapytała księżna.
— Portret jest tylko odszkicowany i wiele do niego dodaćby należało. Lecz lękam się nadużycia cierpliwości Waszej książęcej mości, i nie chce obrazić skromności pasterki i dlatego przechodzę do Amarylis. Jest ona najstarszą ze wszystkich trzech, a jednak — dodać pośpieszył pan de Saint-Agnan — wiek jej dwudziestu lat nie dochodzi. Jest wysoka, włosy ma nader bujne, które związuje na wzór posągów greckich; chód ma poważny, a w każdym jej ruchu przebija duma. Dlatego wygląda raczej jak bogini, nie jak śmiertelniczka i pomiędzy boginiami najpodobniejszą jest do Djany łowczyni, z tą tylko różnicą, że okrutna pasterka, wykradłszy pewnego dnia kołczan miłości, kiedy Kupido spał pod krzakiem róży, zamiast wymierzyć strzały na mieszkańców lasów, gromi biednych pasterzy, których tylko jej oczy dosięgną.
— A!... czyż okrutna pasterka nie zrani się kiedy temi strzałami, które na prawo i na lewo wyrzuca?...
— Tego się spodziewają wszyscy pasterze — odparł Saint-Agnan.
— A szczególniej pasterz Amyntas, wszak prawda?.. — zapytała księżna.
— Pasterz Amyntas jest bojaźliwy — odpowiedział pan de Saint-Agnan, przybrawszy jak można najskromniejsza minkę — i jeżeli ma jaką nadzieję, nikt o tem nie wie, bo ją chowa na samym spodzie serca.
Pochlebny szmer przyjął to wyznanie wiary opowiadającego względem pięknej pasterki.
— A Galatea... — zapytała księżna — pragnęłabym jaknajprędzej ujrzeć jej portret.
— Wasza książęca mość — rzekł Saint-Agnan — zachęcony twojem pobłażaniem, odważę się i ten portret naszkicować.
— Słuchamy — rzekła księżna.
Saint-Agnan wyciągnął nogę, rękę i usta.
— Biała, jak mleko — rzekł — ze złotych włosów, podobnych do kłosów, rozsiewa woń w powietrzu. Widząc ją, pytają, czy to nie jest ta piękna Europa, którą ukochał Jowisz, ujrzawszy igrającą z rówieśniczkami na kwiecistej łące. Z jej oczu lazurowych, czarownych, jak błękity niebios w pięknym dniu wiosennym, słodki wypływa płomień, który usposabia do dumań. Kiedy zmarszczy brwi, albo schyli czoło ku ziemi, słońce kryje się na znak żałoby. Przeciwnie, kiedy się uśmiecha, cała natura odzyskuje radość i ptaki, które umilkły na chwilę, rozpoczynają swoje śpiewy w cieniu drzew. Ta nadewszystko — mówił Saint-Agnan, kończąc — ta godną jest uwielbień całego świata i jeżeli komu odda swoje dziewicze serce, szczęśliwy śmiertelnik zmieni się w bożyszcze.
Księżna, słuchając tego opisu, jak wszyscy, poprzestała na okazaniu swojego potwierdzenia w miejscach najbardziej poetycznych przez kiwniecie głową; ale trudno było powiedzieć, czy te oznaki zadowolenia odnoszą się do talentu opowiadającego, czy do podobieństwa obrazu.
Nastąpiła chwila milczenia, którą dopiero księżna przerwała.
— A co, Najjaśniejszy Panie, co mówisz o tych portretach?
Król chciał przyjść w pomoc panu de Saint-Agnan, nie kompromitując siebie.
— Według mnie — odpowiedział — Amaryllis jest piękną.
— Co do mnie, ja wolę Filis — rzekł książę — jest to dobra, prosta dziewczyna.
Powszechny powstał śmiech.
Tym razem tyle spojrzeń skierowało się ku Montalais, że uczuła mocny rumieniec, występujący na twarz.
— Zatem — rzekła księżna — te pasterki mówiły...
Ale pan de Saint-Agnan, którego miłość własną zadraśnięto, nie był w stanie odeprzeć ataku.
— Wasza książęca mość!... — odpowiedział — te pasterki wyznały sobie nawzajem swoje uczucia.
— Dalej, panie Saint-Agnan, jesteś prawdziwym strumieniem poezji pasterskiej — rzekła księżna z miłym uśmiechem, który natchnął opowiadającego odwagą.
— Mówiły, że miłość jest niebezpieczną, ale dodały, że brak miłości jest śmiercią serca.
— I cóż stąd wywnioskowały?... — zapytała księżna.
— Że należy kochać.
— Wybornie. Ale jakież dały warunki?
— Jeden tylko warunek wyboru — rzekł Saint-Agnan. Winienem nawet dodać, co drjada mówi, że jedna z pasterek, sądzę, że Amarylis, nie zgadzała się na to, aby koniecznie kochać, a jednak nie bardzo się broniła, gdy się w jej serce zakradł jeden z pasterzy.
— Amyntas, czy Tyrsys?
— Amyntas, Wasza książęcą mość — odpowiedział skromnie Saint-Agnan.
— Ale natychmiast Galatea, słodka, z oczyma błękitnemi Galatea — odpowiedziała, że ani Amyntas, ani Alfezide, ani Tytel, ani żaden z pasterzy, nie może się równać z Tyrsysem, że Tyrsys przewyższa wszystkich mężczyzn, przymiotami, jak dąb przewyższa wysokością inne drzewa, a lilja pięknością wszystkie kwiaty. Co więcej nawet, tak odmalowała Tyrsysa, że on, który to słyszał, pomimo swojej wielkości, czuł, że mu pochlebiono. Tak więc Tyrsys i Amyntas byli wybranymi przez Filis i Galateę. Tak więc tajemnica dwojga serc została odkryta wśród cienia i ciszy leśnej. Oto Wasza książęca mość, co mi opowiadała Drjada, która wie o wszystkiem, co się dzieje w dziupli dębów i w gęstwinie krzewów; Drjada, która wie o miłostkach ptaków, która rozumie ich śpiewy i pojmuje nakoniec język wiatrów, szumiących w gałęziach drzew. Ona mi to wszystko opowiadała i, co wiem od niej, powtórzyłem.
— Czy skończyłeś, panie de Saint-Agnan?... — zapytała księżna a uśmiechem, na który król zadrżał.
— Tak, Wasza książęca mość, skończyłem — odpowiedział Saint-Agnan — i szczęśliwy jestem, jeżeli chociaż, na chwilę zdołałem Waszą książęcą mość zabawić.
— Cudownie pan opowiadałeś wszystko, co wiesz — rzekła księżna — ale, kochany hrabio, jak mi się zdaje, z jedną tylko rozmawiałeś drjadą?
— Tak, Wasza książęca mość, z jedną, przyznaję.
— Wynika zatem, że pominąłeś pan maleńką najadę, która wydawała się nic nie znacząca, a która nierównie więcej wiedziała, niż pańska drjada.
— Najada!... — powtórzyło naraz wiele głosów, spodziewając się, dalszego ciągu historji.
— A tak; przy tym samym dębie, o którym pan wspomniałeś, a który nazywa się królewskim...
Król i Saint-Agnan spojrzeli po sobie.
— Tak, Wasza książęca mość — odpowiedział Saint-Agnan.
— A więc!... blisko tego dębu jest maleńki strumyczek, który toczy swoje wody po krzemykach wśród niezapominajek konwalij.
— Sądzę, że księżna ma słuszność — rzekł król zaniepokojony, śledząc poruszenia ust swojej bratowej.
— Zaręczam wam, moi panowie, że jest tam najada, która panuje nad tem źródłem, a która zatrzymała mnie, gdym przechodziła.
— O!... — rzekł Saint-Agnan.
— Tak — mówiła dalej księżna — zatrzymała mnie, aby mi powiedzieć o wielu rzeczach, które pan de Saint-Agnan pominął w swojem opowiadaniu.
— Zatem powiedz je nam, księżno — odezwał się książę — twoje opowiadania są zawsze tak zachwycające.
Księżna ukłonem odpłaciła małżeński komplement.
— Zapewne nie mam tyle poezji i talentu — rzekła — ile go okazał pan de Saint-Agnan, aby określić wszystkie szczegóły.
— Pomimo to z równem zajęciem będziemy słuchali — odrzekł król, który naprzód przeczuwał coś nieprzyjemnego w opowiadaniu bratowej.
— Mówię zatem to w imieniu tej maleńkiej najady, która jest najpiękniejszą boginią, jaką kiedykolwiek widziałam. Śmiała się ona tak serdecznie w czasie opowiadania, że na zasadzie pewnika lekarskiego, iż śmiech jest zaraźliwy, poważam się prosić o pozwolenie śmiania się, gdy będę powtarzała jej wyrazy.
Król i Saint-Agnan, którzy widzieli, że wiele twarzy obleka, wesołość, podobna do tej, jaką zapowiedziała księżna, spojrzeli z przestrachem na siebie.
Lecz księżna miała silne postanowienie jątrzyć ranę; dlatego, przybierając miłą i łagodną minkę, najniebezpieczniejszą ze wszystkich, odezwała się w te słowa:
— Przechodziłam tamtędy, a ponieważ pod mojemi stopami napotykałam świeżo zerwane kwiaty, nie wątpiłam, że Filis, Amarylis i Galatea oraz wszystkie inne pasterki szły pewno przede mną.
Król przygryzł usta, opowiadanie stawało się coraz groźniejszem.
— Moja maleńka najada — mówiła dalej księżna — nuciła piosenkę. Że zaś widziałam, jak uczepiła się mojej sukni, postanowiłam dobrze ja przyjąć, bo wiem, że bóstwo, chociażby najmniejsze, więcej znaczy od śmiertelnej księżniczki... Zbliżyłam się zatem do niej, a ona zaczęła mówić wśród śmiechu.
— Wyobraź sobie, księżniczko... pamiętaj, Najjaśniejszy Panie, że mówi to najada.
Król skinął głową, a księżna mówiła dalej:
— Wyobraź sobie księżno, że brzegi mojego strumyka były świadkiem zabawnego widoku. Dwóch ciekawych pasterzy, ciekawych aż do niegrzeczności, pozwoliło zażartować z siebie trzem pasterkom.
Po tej przemowie, król widocznie się zaczerwienił, a Saint-Agnan, tracąc siły, patrzył przed siebie osłupiały.
— Dwaj pasterze mówiła mała najada, śmiejąc się ciągle — szli natrętnie za trzema pannami, przepraszam chciałam powiedzieć za trzema nimfami! jakże się mylę!... za trzema pasterkami.
Król, niechętny temu, co miało nastąpić, poruszeniem objawił swe niezadowolenie.
— Ale, mówiła dalej najada, pasterki widziały, jak Tyrsys i Amyntas weszli w gęstwiny, a że księżyc świecił, poznały ich w krzakach. A! śmiejecie się, panowie — przerwała księżna. — Cierpliwości, cierpliwości, jeszcze nie koniec.
Król zbladł. Saint-Agnan otarł spocone czoło. Pomiędzy kobietami odezwały się stłumione śmiechy i ciche rozmowy.
— Pasterki zatem, widząc natręctwo dwóch pasterzy, usiadły u stóp dębu królewskiego, a kiedy czuły, że ciekawi mogą słyszeć każdy wyraz ich rozmowy, niby objawiły swoje ku nim uczucia miłosne, w które pasterze przez właściwą sobie miłość własną uwierzyli.
Królowi na te wyrazy, których zgromadzenie bez śmiechu słuchać nie mogło, zapaliło się oko błyskawicą gniewu. Pan Saint-Agnan zwiesił głowę na piersi i ciężką uczuł boleść.
— O!... — rzekł król, powstając — to doskonały żarcik, który księżna opowiada jeszcze doskonalej, ale czy pani zrozumiałaś język najady?
— Przecież hrabia utrzymuje, że zrozumiał język drjady — żywo odparła księżna.
— Zapewne — odpowiedział król. — Lecz wiesz pani, że hrabia należy do akademji i umie rzeczy, których pani nie znasz, a zdaje się, że język nimf wodnych należy do umiejętności, których pani się nie nauczyłaś.
— Pojmujesz, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała księżna — że w podobnych rzeczach samej sobie ufa się; ucho kobiety myli się, powiada święty Augustyn, dlatego, na mojem nie poprzestając zdaniu, chciałam cudzego zasięgnąć, a że moja najada wszystkie posiada języki, jako bogini... nieprawdaż, panie de Saint-Agnan?
— Tak, Wasza książęca mość — odparł Saint-Agnan pomieszany.
— Że zaś moja najada, jako bogini zna wszystkie języki — mówiła dalej księżna — najprzód mówiła do mnie po angielsku, ja zaś, bojąc się, czym źle nie zrozumiała, przywołałam panny Montalais, de Tonnay-Charente i de La Valliere, prosząc mojej najady, aby to samo, co mówiła po angielsku, zechciała powtórzyć po francusku.
— I powtórzyła?... — zapytał król.
— O! to najgrzeczniejsza bogini... powtórzyła, Najjaśniejszy Panie. Tak, że żadnej nie można mieć wątpliwości. A co, moje panny?... — zapytała księżna, zwracając się na lewo do swojej armji — wszak najada zupełnie to samo mówiła, co opowiadam i że w najmniejszej rzeczy nie minęłam się z prawdą. A co Filis, przepraszam, mylę się... panno Montalais czy prawda?...
— Zupełna prawda — dobitnie odrzekła panna de Montalais.
— Czy prawda, panno de Tonnay-Charente?
— Czysta prawda — odpowiedziała Athena, głosem mniej silnym, ale jednak zrozumiałym.
— Czy prawda, panno de La Valliere?...
Biedna dziewczyna czuła gorejące spojrzenie króla, na nią skierowane; nie śmiała zaprzeczyć, nie śmiała kłamać, skłoniła zatem głową, na znak potwierdzenia. Ale głowa jej nie podniosła się więcej, opadła pod bolesnym tchnieniem. To potrójne świadectwo zmieszało króla; pan de Saint-Agnan nie ukrywał nawet swojej rozpaczy i sam, nie wiedząc, co mówi, jąkał.
— Śliczny!... dowcipny żarcik!... moje panie pasterki.
— Słuszna kara za ciekawość — rzekł chrapliwym głosem król. — O!... któż zapragnie po wypadku Tyrsysa i Amynta — są dowiadywać się tajemnic pasterek?... Co do mnie, ja na zawsze zrzekam się tego... a wy, panowie?...
— I my to samo — odpowiedział chór dworzan.
Księżna triumfowała; cieszyła się przedwcześnie, że opowiadanie jej było, albo raczej powinno być rozwiązaniem wszystkiego.
Książę, śmiejąc się z tego, czego nie pojmował nawet, zwrócił się do hrabiego de Guiche:
— Hrabio, ty nic nie mówisz, czy nie masz nic do powiedzenia?... Czy żal ci Tyrsysa i Amyntasa?...
— Serdecznie ich żałuję — odpowiedział Guiche — bo, prawdę mówiąc, miłość jest tak miłem urojeniem, że, tracąc ją, zdaje się, że życie tracimy. Zatem, jeżeli ci dwaj pasterze sadzili... że są kochani, jeżeli byli szczęśliwi i zamiast spodziewanej rozkoszy znaleźli tylko próżnię, równająca się śmierci, to szyderstwo było dlań tak wielkiem cierpieniem, iż trudno je opisać. Tyrsys i Amyntas są przeto najnieszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
— Masz słuszność, panie de Guiche — rzekł król — śmierć jednakże jest za ciężką karą za samą tylko ciekawość.
— Zatem historja mojej najady nie podobała się królowi? — zapytała naiwnie księżna.
— Przeciwnie, księżno — odpowiedział Ludwik, biorąc ją za rękę — twoja najada tem bardziej mi się podoba, że jest prawdomówną i że jej opowiadanie poparte jest niezaprzeczonemi dowodami.
Te wyrazy padły na pannę de La Valliere z takiem spojrzeniem, że go nikt począwszy od Sokratesa, a skończywszy na panu de Montaigne opisaćby nie zdołał. Spojrzenie to zarazem z wyrazami było najokropniejszym ciosem dla nieszczęśliwej dziewicy, która, wsparta na ramieniu Montalais, traciła przytomność. Król, nie zważając na ten stan biedaczki, powstał wbrew zwyczajowi, bo zwykle do późna bawił u księżnej, i pożegnał obecnych. Saint-Agnan udał się za nim, smutny i zgnębiony. Panna de Tonnay-Charente, mniej wrażliwa, niż panna de La Valliere, nie trwożyła się i nie mdlała. Jednak ostatnie spojrzenie pana de Saint-Agnan było zarówno dumne, jak spojrzenie królewskie.




ROZDZIAŁ XXVI.
PSYCHOLOGJA KRÓLEWSKA.

Król przyśpieszonym krokiem wszedł do swojego mieszkania. Może Ludwik XIV-ty dlatego szedł śpiesznie, że czuł się osłabionym. Za sobą bowiem zostawiał jakby ślad tajemniczej żałoby. Wesołość, którą wszyscy zauważyli, gdy wszedł, i z której wszyscy się cieszyli, przez nikogo w prawdziwem znaczeniu nie była odgadnięta; ale gniewne odejście i zmienioną twarz wszyscy zrozumieli.
Księżna mądrze obliczyła zemstę i, jak widzieliśmy zemściła się dotkliwie. Niech jednak nikt nie sądzi, że księżna była namiętną, lub rzeczywiście rozkochaną. Młoda, przyjemna, dowcipna, zalotna, rozkochana była w sobie samej, a jeżeli jej się zdawało, że kogoś kocha, była to raczej fantazja, urojenie, duma, lecz nie miłość.
Może kto zapyta, czego właściwie chciała księżna, wymierzając tak mądrze obrachowany cios? Na co rozwijać tyle sił, aby odstręczyć króla od serca, w którem zamierzał się rozgościć? Czy księżna tak bardzo liczyła się z La Valliere?
Nie, księżna chciała tylko ukarać króla za nieufność, chciała mu tylko jasno pokazać, że jeżeli on użyje broni zaczepnej, ona, kobieta dowcipna i wielkiego rodu, znajdzie w arsenale swojej wyobraźni broń odporną nawet na pociski królewskie. Zresztą, chciała mu dowieść, że w tym rodzaju wojny niema monarchów, że każdy walczy tutaj własnemi siłami i że przy pierwszem spotkaniu korona spaść może z głowy, wreszcie, że król zamierzył rozkochać w sobie wszystkie damy dworskie.
Król był zmieszany. Od czasu jak wyrwał się z rak kardynała Mazariniego, pierwszy raz traktowano go jak zwyczajnego człowieka.
I któż się na to odważył? Kobiety, damy prowincjonalne, przybyłe z Blois.
Jednak nie można było ani czynić wyrzutów, ani karać, ani nawet gniewać się. Gniewać się było to samo, co przyznać, że go ugodzono, jak Hamleta, bronią śmieszności. Gniewać się na kobiety!... jaka niedorzeczność, mianowicie, kiedy te kobiety mścić się mogą śmiechem. Gdyby zamiast pozostawienia całej odpowiedzialności kobietom, jakikolwiek mężczyzna wmieszał się w tę intrygę, z jakąż radością Ludwik XIV-ty byłby użył Bastylji!... Ale tutaj gniew królewski wstrzymywało rozumowanie.
Chodziło zatem, aby w milczeniu połknąć obrazę i przybrać, pozorny bodaj, spokój.
Lecz, prócz gniewu i obrazy, inne jeszcze uczucie gościło w sercu króla.
I w rzeczy samej, trzeba, aby historyk wypowiedział czytelnikom to, do czego Ludwik przyznać się nie chciał: że wyznanie panny de La Valliere pieściło jego serce, że uwierzył w miłość czystą, w miłość, pozbawioną wszelkiego interesu, a jego dusza, prosta i młodsza, niż sobie wyobrażał, ciągnęła ku drugiej, która mu się tak objawiła.
Im więcej panna de La Valliere okazała miłości, tem więcej król jej uczuł. A jednak młoda panienka, której, ściśle biorąc, można było odmówić piękności, rodu, dowcipu i bogactwa, ta młoda panienka, wybrana przez księżnę dla swej pokory, nietylko że podmówiła króla, ale nawet znieważyła go, to jest zażartowała z człowieka, który, jak sułtan azjatycki, potrzebował tylko potoczyć oczami, wyciągnąć rękę, albo upuścić chustkę do nosa. A przecież od wczorajszego wieczora król nią był jedynie zajęty i o niej tylko marzył; przecież od wczorajszego wieczora jego wyobraźnia z lubością stroiła jej obraz we wszelkie powaby, jakich nie miała; a przecież on, którego tyle spraw, wzywało, którego tyle kobiet nęciło, on, od wczorajszego wieczora, poświęcał jej wszystkie chwile swojego życia, wszystkie uderzenia swojego serca.
Oburzenie króla kazało mu zapomnieć o wszystkiem, a nawet o tem, że pan de Saint-Agnan obecny był uniesieniu, które objawiło się w złorzeczeniach.
Pan de Saint-Agnan wcisnął się w kąt i z kąta patrzył na przemijającą burzę.
Nagle król zatrzymał się w pośpiesznym chodzie i, spoglądając gniewnie na pana de Saint-Agnan, zawołał:
— I ty, Saint-Agnan?
Saint-Agnan uczynił poruszenie, które miało znaczyć:
— Co, Najjaśniejszy Panie?
— I ty byłeś tak głupi jak ja, nieprawdaż?
— Najjaśniejszy Panie, — wyjąkał Saint-Agnan.
— Pozwoliłeś z siebie tak grubo zażartować.
— Najjaśniejszy Panie, — odparł Saint-Agnan, a dreszcz przebiegł mu po całem ciele — niech Wasza Królewska Mość nie gniewa się; kobiety, jak wiemy, są to istoty niedoskonale, stworzone do złego; wymagać więc od nich mądrości, byłoby to wymagać rzeczy niepodobnych.
Król uczuł, że ubliżyłby sobie, gdyby za wiele się zajmował tym przedmiotem.
— Nie — odpowiedział żywo — mylisz się, panie de Saint-Agnan, ja się wcale nie gniewam, dziwię się tylko, że tak zręcznie i śmiało zadrwiły z nas dwie młode dziewczyny. Nie mogę pojąć nawet, dlaczego, mogąc się wprzódy przekonać, popełniliśmy niedorzeczność wynurzenia się z uczuciami serc naszych.
— O!... serce, Najjaśniejszy Panie, serce, to organ, który koniecznie przywieść, należy do funkcyj: fizycznych, a odmówić mu wszelkich władz moralnych; przyznam się, że kiedy widziałem serce Waszej Królewskiej Mości tak mocno zajęte tą małą...
— Zajęte?... moje serce?... głowa mogła być zajęta, ale co do serca...
Ludwik spostrzegł, że, chcąc się z jednej strony zasłonić, narażał drugą.
— Zresztą — dodał — nie mam nic do zarzucenia tej dziewczynie; wiedziałem dobrze, że kocha innego.
— Tak, wicehrabiego de Bragelonne, uprzedziłem o tem Waszą Królewską Mość.
— Zapewne. Ale nie byłeś w tem pierwszy; hrabia de La Fere żądał ręki panny de La Valliere dla swojego syna. Dobrze zatem; kiedy powróci z Anglji, pożenię ich, skoro się kochają.
— Widzę w tem wspaniałomyślność Waszej Królewskiej Mości.
— Słuchaj, Saint-Agnan, wierzaj mi, trzeba przestać zajmować się podobnemi rzeczami — rzekł Ludwik.
Ledwie król wypowiedział te słowa, jeden z lokajów służbowych zapukał lekko do drzwi.
Saint-Agnan oddalił się przez uszanowanie.
— Wejdź — rzekł król.
Lokaj uchylił drzwi.
— Czego chcesz?... — zapytał król.
Lokaj pokazał list, złożony w kształcie trójkąta.
— Do Waszej Królewskiej Mości — rzekł.
— Od kogo?
— Nie wiem, oddał mi go jeden z oficerów służbowych.
Król dał znak, a lokaj podał bilet. Król zbliżył się do świecy, otworzył list, rzucił okiem na podpis i wydał okrzyk. Saint-Agnan, pełen uszanowania, udawał, że nic nie widzi; lecz, nie patrząc, widział i słyszał...
Przybiegł.
— A!... mój Boże!... — mówił król, czytając.
— Czy Wasza Królewska Mość chory? — zapytał Saint-Agnan, wyciągając ręce.
— Nie, nie... Saint-Agnan, czytaj.
I podał mu list. Oczy pana. de Saint-Agnan najprzód padły na podpis.
— La Valliere!... — zawołał — o!... Najjaśniejszy Panie!...
— Czytaj, czytaj.
Saint-Agnan czytał, co następuje:

„Przebacz, Najjaśniejszy Panie, natręctwo, nadewszystko przebacz brak formalności, jaki towarzyszy temu listowi: ale list wydaje mi się pilniejszym i ważniejszym, aniżeli podanie... pozwól zatem, Najjaśniejszy Panie, że go przesyłam“.
„Powracam do siebie osłabiona boleścią i udręczeniem; błagam cię zatem, Najjaśniejszy Panie, o udzielenie mi posłuchania, bym mogła wyznać prawdę memu królowi.

Ludwika de la Vailiere“.

— A co? — zapytał król, odbierając list panu de Saint-Agnan, zdumionemu tem, co przeczytał.
— A co? — powtórzył Saint-Agnan.
— Co myślisz o tem?
— Sądzę — odparł Saint-Agnan — że Wasza Królewska Mość udzieli posłuchania i dowie się o wszystkiem.
— Ja coś więcej uczynię, panie de Saint-Agnan.
— Wiesz, gdzie są pokoje dam honorowych księżnej?...
— Wiem.
— Znasz tam kogoś?
— Malicorna.
— Czy możesz liczyć na niego?...
— Tak sądzę, Najjaśniejszy Panie. On musi mieć klucz... jest w dobrych stosunkach z jedną z panien honorowych... a jeżeli go ma, pewnie mi nie odmówi pożyczenia.
— Dobrze, idźmy zatem.
— Jestem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
Król płaszcz swój zarzucił na ramiona pana de Saint-Agnan, a sam wziął jego.
Następnie obaj zeszli do przedsionka.




ROZDZIAŁ XXVII.
CZEGO NIE PRZEWIDZIAŁA ANI NAJADA, ANI DRJADA.

Saint-Agnan zatrzymał się na dole schodów, prowadzących do pokojów dam honorowych. Wychodzący stamtąd lokaj wywołał Malicorna, który był jeszcze u księcia, brata królewskiego. W ciągu dziesięciu minut przybył Malicorne, nosem wietrząc w ciemnościach. Król cofnął się, kryjąc w najciemniejszy kącik przedsionka. Saint-Agnan przeciwnie wystąpił naprzód. Lecz po pierwszych wyrazach, objawiających żądanie, Malicorne chciał zmykać.
— Ho!... ho!... ho!... — rzekł — pan żądasz ode mnie, abym go wprowadzał do pokojów dam honorowych?...
— Tak.
— Pojmujesz pan, że nie mogę uczynić podobnej rzeczy, nie wiedząc, jaki jest cel pański.
— Na nieszczęście, kochany panie Malicorne, żadnego wyjaśnienia dać ci nie mogę; potrzeba, abyś mi zaufał jak przyjacielowi, który cię wczoraj wywiódł z kłopotu i który dzisiaj żąda od ciebie wzajemności.
— Ale ja, panie, mówiłem, czego żądałem; żądałem schronienia, żebym nie spał pod gołem niebem, i każdy uczciwy człowiek może objawić podobne żądanie; tymczasem pan nic nie mówisz.
— Wierzaj mi, panie Malicorne — nalegał Saint-Agnan — że gdybym mógł tłumaczyć się, wytłumaczyłbym.
— Kiedy tak, nie mogę pozwolić, abyś pan wchodził do panny Montalais.
— A któż panu mówi, że ja do niej chcę klucza?...
— Do kogóż więc?
— Zdaje mi się, że nie sama mieszka.
— Nie sama; mieszka z panną de La Valliere.
— Tak, lecz pan zarówno do panny de La Valliere nie masz interesu, jak do panny de Montalais; dwóch tylko jest ludzi na świecie, którymbym powierzył klucz: panu de Bragelonne, gdyby mnie o to prosił i królowi, gdyby mi to rozkazał.
— A więc daj mi pan ten klucz, rozkazuję ci — rzekł król, zbliżając się, pomimo ciemności i odchylając płaszcz — panna de Montalais niech zejdzie do ciebie, my zaś wejdziemy do panny de La Valliere; właśnie do niej mamy interes.
— Król?... — zawołał Malicorne, zginając się aż do kolan królewskich.
— Tak, król — rzekł Ludwik, uśmiechając się — król, który zarówno pochwala twój opór jak i kapitulację; powstań i wyświadcz nam przysługę, której żądamy.
— Jestem na Twoje rozkazy, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Malicorne, wchodząc na schody.
— Niech zejdzie panna de Montalais — rzekł król — a nie mów jej ani słowa o mnie.
Malicorne skłonił się na znak posłuszeństwa i dalej wchodził na schody, król podążył za nim.
Ujrzał wtedy przez drzwi, nawpół otwarte za Malicornem, La Valliere, przechyloną na krześle, a w drugim rogu pokoju Montalais, czeszącą włosy i w szlafroczku stojącą przed zwierciadłem i rozmawiającą z Malicornem. Król otworzył drzwi i wszedł. Montalais, słysząc skrzypnięcie drzwi, krzyknęła, widząc zaś króla wchodzącego, ukryła się. Na ten widok, La Valliere powstała jak trup galwanizowany i znowu upadła na krzesło. Król zwolna ku niej postąpił.
— Żądałaś panna posłuchania — rzekł oziębłym tonem — przychodzę wysłuchać cię, mów.
Saint-Agnan, wierny swojej roli głuchego, ślepego i niemego, umieścił się w kąciku przy drzwiach i usiadł na małej ławeczce, którą jakby dla niego postawiono. Zakryty obiciem, które służyło za osłonę drzwi, przytulony do samego muru, słuchał, nie będąc widziany.
Wypełniał rolę wiernego psa, który czuwa i strzeże, nigdy nie będąc natrętnym. La Valliere, przestraszona widokiem rozgniewanego króla, powstała powtórnie i w postawie pokornej i błagającej wyjąkała:
— Najjaśniejszy Panie, przebacz mi.
— Panna chcesz, abym ci przebaczył?
— Najjaśniejszy Panie, wielki błąd popełniłam, a nawet zbrodnię.
— Ty?...
— Najjaśniejszy Panie!... obraziłam Waszą Królewską Mość.
— Ależ — odrzekł król — czem mnie obraziłaś?... — czy niewinnym żartem młodej panienki? Zażartowałaś z młodego, łatwowiernego człowieka, to rzecz bardzo prosta; każda inna kobieta na twojem miejscu uczyniłaby to samo.
— O! Wasza Królewska Mość sprawiasz mi temi wyrazami nieopisaną boleść.
— A to dlaczego?
— Bo jeżeli żart pochodziłby ode mnie, nie byłby niewinnym.
— Koniec końcem — rzekł król — czy, żądając posłuchania, tyle tylko miałaś mi powiedzieć?
I król postąpił krok wtył.
Wtedy La Valliere krokiem niepewnym, z oczami zaognionemi od płaczu, zbliżyła się do króla.
— Czy Wasza Królewska Mość wszystko słyszałeś?... — rzekła.
— Wszystko.
— Wszystko, co mówiłam pod królewskim dębem?
— Nie straciłem ani jednego wyrazu.
— Wasza Królewska Mość, skoro mnie słyszałeś, czy mogłeś sądzić na chwilę, że nadużywałam Jego łatwowierności?
— Tak, łatwowierności, dobrze się wyraziłaś.
— I Wasza Królewska Mość nie pomyślałeś, że biedną, jak ja dziewczynę, można zmusić do wykonania cudzej woli.
— Przebacz, ale nie pojmuję, ażeby, ta której wola tak swobodnie objawiała się pod dębem królewskim, do tego stopnia ulegała woli cudzej.
— Ale pogróżki, Najjaśniejszy Panie!
— Pogróżki?... kto ci groził? kto poważył się grozić?
— Ci, którzy mają do tego prawo, Najjaśniejszy Panie.
— Nie zmam nikogo, ktoby miał prawo grozić w mojem państwie.
— Przebacz, Najjaśniejszy Panie, są przy boku Waszej Królewskiej Mości osoby, wysoko stojące, które mają, albo sądzą, że mają prawo zgubić biedną dziewczynę, bez przyszłości, bez majątku, posiadającą jako jedyny skarb tylko dobre imię.
— Jakto — zgubić ją?
— Odbierając jej sławę przez ubliżające wydalenie.
— Moja panno — rzekł król z goryczą — bardzo lubię ludzi, którzy sami się usprawiedliwiają, nie obwiniając innych.
— Najjaśniejszy Panie!
— Przykro mi, że usprawiedliwienie, jakie mogło być z twojej strony łatwo uczynione, wikła się wśród podejrzeń.
— Którym jednak nie wierzysz, Najjaśniejszy Panie?... — wykrzyknęła La Valliere.
Król milczał.
— O! powiedz, powiedz, Najjaśniejszy Panie!... — powtórzyła La Valliere z gwałtownością.
— Żałuję, że to wyznałem — odpowiedział król, obojętnie się kłaniając.
Młoda dziewczyna głęboki wydała okrzyk i, uderzając się w rękę, wykrzyknęła:
— Zatem nie wierzysz mi, Najjaśniejszy Panie!
Król nic nie odpowiedział. Twarz panny de La Valliere zmieniła się.
— Więc myślisz, Najjaśniejszy Panie, że to ja powzięłam śmieszny, bezczelny zamiar żartowania z Waszej Królewskiej Mości?
— Moja panno, żart nie jest zbrodnią, a kiedy jest dowcipny i zabawny...
— O!... — wymówiła młoda dziewica — król mi nie wierzy, król nie chce mi wierzyć.
— Tak, nie chcę ci wierzyć.
— O! Boże! Boże!
— Słuchaj mnie: i cóż prostszego nad ten żarcik?... Król idzie za mną, myślałaś sobie, podsłuchuje i podgląda; król może chce zabawić się moim kosztem; zabawmy się więc jego kosztem, a że król ma serce, zróbmy sobie igraszkę.
La Valliere zakryła twarz rękami, tłumiąc łkanie. Król postępował nielitościwie; mścił się nad biedną ofiarą za to wszystko, co sam wycierpiał.
— Przypuśćmy — rzekł — że kocham go i że przenoszę nad innych. Król jest dobroduszny i dumny zarazem, uwierzy temu, co posłyszy i będziemy się z niego śmiały.
— A! tak myśleć, to okropność!... — zawołała La Valliere.
— Ale to nie wszystko — mówił król dalej — jeżeli dumny monarcha żart weźmie za prawdę, jeżeli będzie tak nieroztropny, że objawi z tego radość, lub chełpliwość, przed całym dworem będzie za to upokorzony; zresztą mogłaś pomyśleć sobie, że kiedyś opowiadanie o tej przygodzie będzie twemu kochankowi przyjemnem, a nawet doda ci wartości posażnej w oczach męża.
— Najjaśniejszy Panie!... — zawołała La Valiiere z rozpaczą — błagam Cię, nie mów więcej ani słowa; czy nie widzisz, ile ja cierpię?
— Żarty! żarty!... — mówił król, zaczynając się wzruszać.
La Valliere padła na kolana i to tak silnie, że aż posadzka jęknęła. Następnie, składając ręce, zawołała wśród łez:
— Najjaśniejszy Panie, wolę hańbę, niż zdradę.
— Co robisz?... — rzekł król, nie usiłując jej podnieść.
— Najjaśniejszy Panie, kiedy ci poświęcę swój honor i rozum, może uwierzysz w moje przywiązanie. To, co powiedziałam u księżny i co księżna mówiła, jest kłamstwem; to, co powiedziałam pod wielkim dębem....
— I cóż?
— To tylko jest prawdą.
— Pani!
— Najjaśniejszy Panie — wykrzyknęła La Valliere, uniesiona gwałtownem uczuciem — Najjaśniejszy Panie, chociażbym miała umrzeć na miejscu, w którem wpiły się moje kolana, będę powtarzała, póki głosu mi stanie: Kocham cię!...
— Ty!
— Kocham cię, Najjaśniejszy Panie, od chwili, gdy cię ujrzałam, od chwili, kiedyś spojrzał na mnie łaskawym i ożywiającym wzrokiem, kocham cię, Najjaśniejszy Panie. Jest to zbrodnią obrazy majestatu, aby biedna dziewczyna, jak ja kochała swojego monarchę i mówiła mu to: ukarz mię za tę śmiałość, pogardź mną za tę bezczelność, ale nie mów, że żartowałam z ciebie albo że cię zdradziłam; pochodzę z krwi, wiernej tronowi, Najjaśniejszy Panie i kocham... kocham mojego króla!... umieram!...
I nagle, osłabiona na siłach i głosie zgięła się we dwoje i jak kwiat upadła, jak mówi Wirgiljusz, pod sierpem żniwiarza. Król na te słowa, na tę gorącą prośbę, nie zachował już ani urazy ani wątpliwości; całe jego serce otworzyło się dla tchnienia tej gorącej miłości, która przemawiała tak szlachetnie i odważnie. Skoro zatem usłyszał namiętne wyznanie, osłabł i twarz zakrył rękami. Ale kiedy uczuł, że ręce panny de La Valliere dotykają jego dłoni, kiedy ciepło jej ciała przeszło w jego żyły, zapalił się i, chwytając La Valliere wpół, podniósł ją i przycisnął do serca. Ona, omdlała, na jego ramię przechyliła głowę, nie dając znaku życia. Wtedy król przelękniony przywołał pana Saint-Agnan. Saint-Agnan, który przez delikatność, pozostał nieruchomy w kącie, udając, że obciera łzy, przybiegł natychmiast. Pomógł Ludwikowi do posadzenia dziewicy na krześle, ściskał dla ocucenia jej rękę i oblewał ją słynnemi wówczas perfumami królowej węgierskiej.
Król ukląkł przed nią i wyciskał na jej dłoni gorące pocałunki, a pocałunek to podobno najskuteczniejsze lekarstwo w takich wypadkach. Nakoniec przyszła do siebie, zwolna rozwarła oczy i, rzucając niepewne spojrzenie, zapytała:
— Najjaśniejszy Panie, zatem mi przebaczyłeś?
Król nic nie odpowiedział, jeszcze zanadto był wzruszony.
Saint-Agnan sądził, że powinien się oddalić... odgadł on płomień, tryskający z oczów Jego Królewskiej Mości.
La Valliere powstała.
— A teraz, Najjaśniejszy Panie — rzekła z odwagą — teraz, kiedy się usprawiedliwiłam przynajmniej w oczach Waszej Królewskiej Mości, jak sądzę, pozwól mi oddalić się do klasztoru. Tam przez całe życie będę błogosławiła mojego króla i umrę, kochając Boga, który mnie obdarzył jednym dniem szczęścia.
— Nie, nie — odpowiedział król — tu będziesz żyła, błogosławiąc Boga i kochając Ludwika, który cię kocha i który ci to przysięga.
— Najjaśniejszy Panie!... Najjaśniejszy Panie!...
Ludwik zamknął jej usta pocałunkiem, a pocałunki króla stały się tak ogniste, że Saint-Agnan uważał za stosowne wyjść za drzwi.
Dziewica z początku nie miała siły odeprzeć natarczywości, gdy jednakże sama uczuła namiętnie wirującą krew, zawołała:
— Najjaśniejszy Panie!... spraw, abym nie żałowała mojej przychylności; inaczej dowiedziesz mi, że mną pogardzasz jeszcze.
— Pani — odpowiedział król, spiesznie cofając się z uszanowaniem — nikogo na świecie nie kocham i nie szanuję więcej nad ciebie, i nikt na moim dworze, przysięgam, więcej od ciebie szanowany nie będzie; przepraszam cię za moje uniesienie, która pochodziło ze zbytniej miłości; ale nie mogę lepiej ci dowieść, że więcej jeszcze będę cię kochał, szanując cię, jak sama żądasz.
Następnie, kłaniając się i biorąc ją za rękę wyrzekł:
— Pani, czy uczynisz mi ten zaszczyt i przyjmiesz mile pocałunek, który składam na twojej ręce?...
Usta królewskie z uszanowaniem dotknęły drżącej ręki dziewicy.
— Na przyszłość — dodał Ludwik, powstając i obejmując La Valliere swojem spojrzeniem — na przyszłość jesteś pod moją opieką. Nie mów nikomu o złem, jakie ci wyrządziłem, i przebacz innym, cokolwiek złego ci uczynili. Na przyszłość będziesz tak wysoko nad nimi, że, zamiast się ich lękać, będziesz mogła obsypywać łaskami.
I ukłonił się z niezwykłem uszanowaniem. Następnie, przyzywając pana de Saint-Agnan, który zbliżył się z pokorą, rozkazał:
— Hrabio, spodziewam się, że panna de La Valliere zaszczyci cię swoją przychylnością wzamian za przyjaźń, którą jej poprzysiągłem na wieki.
Saint-Agnan zgiął kolano przed panną de La Valliere.
— Jaka to radość dla mnie — rzekł on — jeżeli pani uczynisz mi ten zaszczyt.
— Przyślę ci twoją towarzyszkę — rzekł król. — Żegnam cię, panno de la Valliere, albo raczej do widzenia; bądź łaskawą nie zapominać o mnie w swoich modlitwach.
— O!... Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała La Valliere — bądź spokojny; razem z Bogiem jesteś w mojem sercu.
Te ostatnie wyrazy radością upoiły króla, który szczęśliwy i wesoły, ciągnął pana de Saint-Agnan na schody.
Księżna nie przewidziała tego rozwiązania.
Ani Najada, ani Drjada nic o niem nie mówiły.




ROZDZIAŁ XXVIII.
NOWY GENERAŁ JEZUITÓW.

Kiedy panna de La Valliere i król w pierwszem wyznaniu powierzali sobie wzajemnie wszystkie smutki przeszłości, całe szczęście obecne i wszelkie przyszłe nadzieje, Fouquet, powróciwszy do siebie, to jest do mieszkania, które mu wyznaczono w zamku, rozmawiał z Aramisem o tem, o czem zapewne król w obecnej chwili zupełnie zapomniał.
— Powiedz mi — zaczął Fouquet, kiedy usadowił swojego gościa na krześle i sam usiadł przy nim — powiedz mi, panie d‘Herblay, jak stoimy w naszych interesach z Belle-Isle i czy masz jakie wiadomości stamtąd?...
— Panie nadintendencie — odpowiedział biskup — pod tym względem wszystko idzie, jak sami pragniemy; wydatki są zaspokojone i nic nie wykryło naszych zamiarów.
— Wiedziałem o tem — odrzekł Fouquet — że pan d‘Herblay jest nieoszacowanym i nieocenionym przyjacielem; ale pomimo to — dodał z uśmiechem — zapominamy, co się dzieje z naszym przyjacielem de Vallon? przez trzy dni, które spędziłem w Saint-Mande, przyznaję, że zapomniałem o wszystkiem.
— A ja nie zapominam o niczem — odparł Aramis — Porthos jest w Saint-Mande, karmią go smacznie i dobrze poją; przeznaczyłem mu przechadzkę po małym parku, przechadzkę, która tylko dla ciebie była zachowaną; przechadza się zatem, próbuje swoich sił, zginając młode wiązy i rozdzierając stare dęby, jak to czynił Milon z Krotony; na szczęście, nie mamy lwów w parku, bo pewnie nie znaleźlibyśmy ich całemi. To zuch ten Porthos.
— Tak, ale tymczasem nudzi się.
— Zrobiłem mu nadzieję, którą kiedykolwiek spełnimy, a on nią tylko żyje.
— Jaką?
— Że go przedstawimy królowi.
— Czy to być może?
— Zapewne, ale teraz czy nie potrzeba, aby powrócił na Belle-Isle?
— Koniecznie; nawet myślę posłać go tam jak można najprędzej. Porthos jest to dla nas człowiek potrzebny; jest to człowiek, którego słabą stronę d‘Artagnan, Athos i ja tylko znamy. Porthos nigdy się nie poddaje; jest pełen godności, a wobec oficerów będzie wyglądał, jak rycerz z czasów wypraw krzyżowych. Upoi on cały sztab, sam się nie upiwszy i dla wszystkich będzie przedmiotem podziwu i sympatji; prócz tego, jeżeli będziemy mieli jaki rozkaz do wykonania, Porthos jest żywą chorągwią, która przejdzie, dokąd jej polecą.
— Zatem go odeślij.
— Taki właśnie mój zamiar, ale dopiero za kilka dni, bo muszę ci powiedzieć jedną rzecz.
— Jaką?
— Że podejrzewam d‘Artagnana. D‘Artagnana niema w Fontainebleau, jak mogłeś to zauważyć. Ułatwiwszy się z mojemi interesami, muszę dowiedzieć się, co robi pan d‘Artagnan.
— Mówisz, że załatwiłeś interesa?
— A tak.
— Jesteś szczęśliwy pod tym względem; o! chciałbym być na twojem miejscu.
— Myślę, że i ty o nic się nie troszczysz.
— Hm!
— Król cię przyjął wybornie.
— Tak.
— Colbert nie napastuje.
— W tej chwili nie.
— W takim razie — rzekł Aramis, idąc za wątkiem myśli, która mu nadawała siłę — kiedy tak, możemy myśleć o tem, o czem mówiłem wczoraj, co do tej małej.
— Jakiej małej?
— Co do La Valliere.
— A! prawda.
— Czy nie chcesz pozyskać tej dziewczyny?
— Byle nie pod jednym względem.
— Pod jakim?
— Ponieważ serce moje jest zajęte, nic zatem dla niej uczuwać nie mogę.
— Ho! ho!... — rzekł Aramis — serce twoje zajęte, powiadasz?
— A tak.
— Do djabła! trzeba być bardzo ostrożnym.
— A to dlaczego?
— Bo to okropność mieć serce zajęte, kiedy się potrzebuje głowy.
— Masz słuszność. Ale, widzisz, ja na pierwsze twoje wezwanie wszystko opuściłem; powróćmy więc do La Valliere. Jakąż korzyść obiecujesz sobie z tego, gdybym się nią zajął.
— Król, jak mówią, ma do niej wielką skłonność; tak przynajmniej sądzą powszechnie.
— Ale ty, co wiesz o wszystkiem, myślisz, inaczej.
— Ja wiem tylko, że byłaby to za śpieszna zmiana; onegdaj bowiem jeszcze król szalenie był zakochany w księżnie; kilka dni temu książę skarżył się na to przed królową matką; były nawet nieporozumienia małżeńskie i strofowania macierzyńskie.
— A więc?
— Po owych nieporozumieniach i strofowaniach, król ani słowa nie przemówił do Jej książęcej mości.
— Cóż dalej?
— Następnie zajął się panną de La Valliere; panna de La Valliere jest damą honorową księżny; a wiesz, co nazywają płaszczykiem w miłości.
— Zapewne, że wiem.
— Zatem jeżeli panna de La Valliere jest płaszczykiem księżny, to korzystać należy z tej okoliczności. Obrażona miłość własna uczyni zwycięstwo snadniejszem, panna de La Valliere będzie posiadała tajemnicę króla i księżny, a wiesz co rozumnemu człowiekowi daje tajemnica?.
— Ale jak dojść do niej?
— Ona jest uboga i pokorna, dasz jej byt i czy będzie zbliżona do króla jako kochanka, czy jako powiernica, zawsze z niej możesz mieć korzyść.
— Dobrze, lecz cóż z nią uczynimy?
— Gdy pożądałeś jakiej kobiety, co wtedy czyniłeś, panie nadintendencie?
— Pisałem do niej. Oświadczałem swoją miłość, poświęcałem usługi i podpisywałem się Fouquet.
— I żadna ci się nie oparła?
— Jedna tylko — odpowiedział Fouquet. — Lecz i ona cztery dni temu uległa jak inne.
— A teraz czy zechcesz napisać?... — rzekł Aramis do Fouqueta, podając mu pióro.
Fouquet wziął je.
— Dyktuj — rzekł. — Tak mam rozerwane myśli, że dwóch wierszy nie jestem zdolny napisać.
— Dobrze — rzekł Aramis — pisz.
I dyktował:
„Pani! Widziałem cię i nie dziwi cię to zapewne, że cię znalazłem piękną.
„Ale nie możesz, nie mając godnego ciebie stanowiska, jaśnieć na dworze.
„Miłość uczciwego człowieka, w razie, gdybyś miała w sobie dumę, mogłaby być pomocna twojemu dowcipowi i wdziękom.
„Składam moją miłość u twoich stóp, ale że miłość, jakkolwiek uniżona i względna, może narażać przedmiot czci swojej, nie przystoi osobie twojej wartości narażać się, bez zapewnienia przyszłego losu.
„Jeżeli raczysz odpowiedzieć moim uczuciom, miłość moja dowiedzie ci swojej wdzięczności, czyniąc cię na zawsze wolną i niezawisłą“.
Napisawszy, spojrzał Fouquet na Aramisa.
— Podpisz — rzekł ostatni.
— Czy to potrzebne?
— Zapominasz, panie nadintendencie, że podpis twój na liście więcej wart, niż miljon.
Fouquet podpisał.
— Teraz przez kogo list poślesz?... — zapytał Aramis.
— Przez doświadczonego lokaja.
— Którego jesteś pewny?
— Jest to mój zwykły posłaniec.
— Bardzo dobrze, zresztą, gramy rolę, która nie jest trudna.
— Jakto?
— Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, o porozumieniu małej z królem i księżną, król da jej tyle pieniędzy, ile zapragnie.
— Zatem król ma pieniądze — rzekł Aramis.
— Tak należy sądzić, bo ich już nie żąda.
— Bądź spokojny; niedługo o nie zawoła.
— Co więcej jeszcze, sądziłem, że będzie mi mówił o tej uroczystości w Vaux.
— I cóż?
— Ani o niej wspomniał.
— Ale wspomni.
— O! jakże możesz przypuszczać, panie d‘Herblay, ażeby król był tak okrutnym.
— Nie on.
— Młody, zatem jest dobry.
— Młody, zatem jest słaby, albo namiętny; pan Colbert zaś trzyma w swojej przebiegłej ręce albo jego słabości, albo jego namiętności.
— Widzisz zatem, że go się boisz.
— Nie przeczę.
— Zatem jestem zgubiony.
— Jakto?...
— Tylko przez pieniądze byłem silny u króla.
— A teraz?
— Jestem zniszczony.
— Bynajmniej.
— Jakto?... czyż ty lepiej niż ja znasz moje interesy?
— Być może.
— A jednak jeżeli zażąda tej uroczystości...
— To ją wyprawisz.
— Dobrze, ale skąd pieniądze?
— Czy ci ich kiedy zabrakło?
— A! gdybyś wiedział za jaką ofiarę dostałem ich ostatnim razem.
— Tym razem jednak nic cię to nie będzie kosztowało.
— Któż mi ich da zatem?
— Ja.
— Ty mi dasz sześć miljonów?
— Dziesięć, jeżeli potrzeba.
— Prawdę mówiąc, kochany panie d‘Herblay, twoje zaufanie w sobie więcej mnie trwoży, niż gniew królewski.
— Ba!
— Któż zatem jesteś?
— Zdaje się, że mnie znasz.
— Zapewne; ale powiedz mi czego wzamian żądasz?
— Chcę, aby na tronie francuskim był król przychylny Fouquetowi i żeby pan Fouquet mnie sprzyjał.
— O!... — zawołał Fouquet, ściskając mu rękę — jeżeli o mnie chodzi, możesz być spokojny, tylko co do pierwszego, zdaje mi się, że jesteś w błędzie.
— Z czem?
— Król dla mnie nigdy nie będzie przychylny.
— Zdaje mi się, że nie mówiłem, aby ten król był ci przychylny.
— Właśnie dopiero co o tem mówiłeś.
— Nie mówiłem: ten król, ale — król.
— Czyż to nie jedno?
— Wielka różnica.
— Jakto?
— Zaraz pojmiesz; przypuśćmy, że ten król nie jest Ludwikiem XIV-ym.
— Któż więc?
— Taki, któryby wszystko winien był tobie.
— To niepodobna.
— Nawet tron.
— Oszalałeś, niema na świecie człowieka, oprócz Ludwika XIV-go, któryby mógł zasiąść na tronie francuskim. Ja przynajmniej nie widzę żadnego.
— A ja widzę.
— Chybaby książę, jego brat — rzekł Fouquet, spoglądając na Aramisa niespokojnie — ale książę...
— Nie książę.
— Jakże chcesz, aby inny książę, który nie pochodzi z krwi królewskiej... jakże chcesz, aby inny człowiek, który nie ma żadnego prawa...
— Mój król, albo raczej twój król, będzie tem, czem potrzeba, bądź o to spokojny.
— Ostrożnie, panie d‘Herblay, ostrożnie, bo aż mnie dreszcz przechodzi.
Aramis uśmiechnął się.
— Jeszcze raz powtarzam, zatrważasz mnie.
Aramis znowu się uśmiechnął.
— Śmiejesz się — rzekł z wyrzutem Fouquet.
— Przyjdzie czas, że i ty, jak ja, śmiać się będziesz; teraz zaś ja sam się muszę śmiać.
— Ależ wytłumacz się.
— We właściwym czasie wytłumaczę się, nie bój się, nie jesteś świętym Piotrem, a ja nie jestem Chrystusem, a jednak ci powiem...
„Człowieku małej wiary, dlaczego wątpisz?“
— Dlaczego wątpię?... bo nie widzę.
— Ponieważ jesteś ciemny, nie będę więc z tobą postępował jak z świętym Piotrem, ale jak z świętym Pawłem i powiem ci:
„Przyjdzie czas, gdy twoje oczy przejrzą.“
— O!... — rzekł Fouquet — jakżebym pragnął uwierzyć.
— Nie wierzysz!.. wszakże dziesiećkroć przeprowadziłem cię przez przepaść, o której myślałeś, że cię pochłonie; nie wierzysz!... ty, który z prokuratora zostałeś intendentem, z intendenta pierwszym ministrem, a z pierwszego ministra zostaniesz wszechwładnym w pałacu królewskim. Ale nie — rzekł z właściwym sobie uśmiechem — nie możesz widzieć, zatem i wierzyć jesteś niezdolny.
I Aramis powstał, aby się oddalić.
— Jeszcze jedno słowo — rzekł Fouquet — nigdy do mnie tak nie mówiłeś i nigdy nie okazałeś się tak pewnym siebie, albo raczej tak lekkomyślnym.
— Bo, żeby mówić głośno, trzeba mieć głos wolny.
— Zatem go masz?
— Tak.
— Jakże to dawno?
— Od wczoraj.
— Panie d‘Herblay, ostrożnie!.. posuwasz śmiałość aż do zuchwalstwa.
— Mogę to czynić, bo jestem potężny.
— Ty potężny?
— Ofiarowałem ci dziesięć miljonów i jeszcze ci je ofiaruję.
Fouquet powstał zmieszany.
— Zobaczymy, zobaczymy — rzekł — mówiłeś o strąceniu monarchów i zastąpieniu ich innymi. Boże mi przebacz, ale albo ja zwarjowałem, albo tyś postradał rozum.
— Ani jedno, ani drugie.
— Jakże więc możesz mówić?
— Ponieważ może mówić o strąceniu monarchów i wzniesieniu na ich miejsce innych ten, który stoi wyżej ponad królów i trony tego świata.
— Zatem jesteś wszechmocnym!... — zawołał Fouquet.
— Powiedziałem ci to i teraz powtarzam — odpowiedział Aramis z okiem błyszczącem i drżącemi ustami. —
Fouquet rzucił się na krzesło i skłonił głowę na ręce.
Aramis popatrzył na niego chwilę, jakby był aniołem przeznaczeń wobec słabego śmiertelnika.
— Żegnam cię — rzekł — śpij spokojnie i posyłaj list do panny de La Valliere. Wszak jutro się zobaczymy?
— Tak, jutro — odpowiedział Fouquet, potrząsając głową, jak człowiek, który przychodzi do siebie. — Ale gdzie się zobaczymy?..
— Na przechadzce królewskiej.
— Bardzo dobrze.
I rozłączyli się.




ROZDZIAŁ XXIX.
BURZA.

Nazajutrz dzień był posępny i pochmurny, ponieważ zaś wiedziano, iż król projektował odbycie przejażdżki, każdy, otwierając oczy, zwracał je ku obłokom. Nad drzewami unosiła się gęsta i ciemna mgła, która ledwie miała siłę wznieść się o trzydzieści stóp ponad ziemię, a słońca nie można było dojrzeć przez zasłonę ciężkiej i ciemnej chmury. Ta posępność nieba zwróciła także uwagę króla, gdy stanął w oknie, powstawszy z łóżka. Lecz ponieważ już wydano rozkazy i poczyniono wszystkie przygotowania i co najważniejsze, ponieważ Ludwik liczył na ten spacer, iż odpowie on pod każdym względem potrzebie jego serca, przeto orzekł bez najmniejszego wahania, że stan nieba nie ma w sobie nic zatrważającego i że przejażdżka odbędzie się.
Zrana jak zwykle, Ludwik wysłuchał mszy.
Około godziny dziesiątej powrócił do zamku, a że przejażdżka oznaczona była na dwunastą, przeto zaczął pilnie pracować z Colbertem i Lyonnem. Przytem chodził Ludwik od stołu do okna, przez które ujrzał na dziedzińcu pana Fouquet, którego dworzanie, skutkiem względów okazanych mu wczoraj przez króla bardzo poważali, a który ze swej strony z miną przystępną i swobodną ukłonił się królowi.
Dał znak nadintendentowi, aby wszedł, następnie, zwracając się ku Colbertowi i panu Lyonne, rozkazał:
— Ukończcie tę pracę i połóżcie papier na biurku, a ja przeczytam przy sposobności.
I wyszedł. Na znak, dany przez króla, Fouquet pośpieszył za nim. Aramis, który towarzyszył nadintendentowi, wcisnął się tak zręcznie w tłum dworzan i znikł w nim, że król go nie dostrzegł. Król i Fouquet spotkali się na schodach.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Fouquet, widząc miłe przyjęcie, jakie mu Ludwik gotował — Najjaśniejszy Panie, od kilku dni, Wasza Królewska Mość obsypuje mnie łaskami. To już nie młody król, ale młode bożyszcze rozkoszy, szczęścia i miłości. Król zarumienił się; komplement zanadto był wyraźny. Król zaprowadził Fouqueta do małego salonu, który oddzielał gabinet do pracy od pokoju sypialnego.
— Czy wiesz, po co cię przywołałem?.. — rzekł król, siadając na poręczy okna, tak, aby widzieć wszystko, co się dzieje na dziedzińcu, dokąd wychodziły okna pawilonu księżny.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie, ale przewiduję, że po coś szczęśliwego, o ile mogę sądzić po miłym uśmiechu Waszej Królewskiej Mości.
— Przeciwnie, przywołuję cię, aby się z tobą wykłócić.
— Wasza Królewska Mość zatrważa mnie... pomimo to czekam, pełen zaufania w Jego dobroć i sprawiedliwość.
— Mówiono mi, panie Fouquet, że w Vaux przygotowujesz wielką uroczystość?
Fouquet uśmiechnął się, jak chory przy pierwszym dreszczu powracającej febry.
— I mnie nie zapraszasz?.. — mówił król.
— Najjaśniejszy Panie, — odpowiedział Fouquet, — wcale nie myślałem o uroczystości, aż oto wczoraj w wieczór jeden i moich przyjaciół — Fouquet z naciskiem wymówił ten wyraz — dużo dał mi do myślenia w tym względzie. Byłbym szczęśliwy i dumny, gdybym mógł gościć króla, lecz jestem zmuszony powtórzyć to, co pan de La Vieuville mówił do twojego dziada, Henryka IV.
Domine, non sum dignus. (Panie, nie jestem godzien).
— Ja na to odpowiadam, panie Fouquet, że, kiedy wyprawiasz uroczystość, proszony, czy nieproszony, przybywam.
— Dzięki ci, dzięki, mój panie i królu!... — rzekł Fouquet, wznosząc głowę, pod ciężarem łaski, która była dla niego ruiną.
— A więc, panie Fouquet, przygotuj uroczystość i naoścież odemknij drzwi twojego domu.
— O!.. Najjaśniejszy Panie, oznacz dzień — rzekł Fouquet.
— Od dziś dnia za miesiąc.
— Czy, Najjaśniejszy Panie, nic więcej nie masz do rozkazania?
— Nic, panie nadintendencie, chyba to tylko, abym cię miał jak można najbliżej obok siebie.
— Najjaśniejszy Panie, będę miał szczęście uczestniczyć w przechadzce Waszej Królewskiej Mości.
— Bardzo dobrze; oto wychodzą już, a i damy udają się na umówione miejsce.
Wymawiając te wyrazy, król z całym zapałem zakochanego mężczyzny, oddalił się od okna, aby wziąć rękawiczki i laskę, które mu lokaj podawał i udał się na dziedziniec.
Marja Teresa wsiadła do karety z księżną i zapytała króla, w której stronie pragnie odbyć przechadzkę. Król, ujrzawszy pannę de La Valliere, bladą po wczorajszych wypadkach, jak wsiadała do powozu z trzema towarzyszkami, odpowiedział, że miejsce jest dlań rzeczą obojętną i że będzie mu dobrze wszędzie, dokąd się uda królowa. Królowa wtedy poleciła stangretom, aby udali się ku Apremont. Król wsiadł na konia i przez kilka minut jechał obok pojazdu królowej i księżny. Księżna była niezmiernie ujmującą. Widziała króla przy drzwiczkach swojej karety, a sądząc, że nie dla królowej się trudzi, myślała, iż król znowu do niej powrócił. Ale po ujechaniu ćwierci mili, król mile się uśmiechnąwszy, ukłonił się i zawrócił konia, pozostawiając przed sobą karetę królowej i powóz dam honorowych i inne, które, widząc, że przystanął, chciały się także zatrzymać. Ale król dał znak ręką, aby jechano dalej.
Kiedy przejeżdżała kareta de la Valliere, król zbliżył się do niej. Powitał damy i zamierzał jechać za powozem dam honorowych księżny, gdy oto nagle rząd powozów zatrzymał się.
Całe towarzystwo, widząc, że królowa wysiadła, poszło za jej przykładem. Marja-Teresa wzięła za rękę jednę ze swoich dam honorowych i zukosa spojrzawszy na króla, który zdawał się nie spostrzegać, że jest przedmiotem uwagi królowej, zagłębiła się w las pierwszą ścieżką, jaką znalazła przed sobą. Księżna, wysiadając z karety, znalazła przy swoim boku pana de Guiche, który, ukłoniwszy się, oddał się pod jej rozkazy. Książę, uradowany wczorajszą kąpielą, oświadczył, że woli rzekę niż las i, dając urlop hrabiemu de Guiche, pozostał w zamku z kawalerem Lotaryńskim i Manicampem. Już nie doświadczał najmniejszej zazdrości.
Wszyscy poszli za przykładem, danym przez królowę i księżnę, obierając drogę według swojego upodobania, lub przypadku. Król, jak przewidzieliśmy, pozostał przy pannie de La Valliere i, zsiadając z konia w chwili, kiedy otwierano drzwiczki karety, podał jej rękę. Natychmiast panny de Montalais i de Tonnay-Charente oddaliły się. W czasie ostatniej półgodziny, chmury, jakby parte przez wiatr, przewaliły się na zachód; następnie, odparte przeciwnym wiatrem, postępowały ciężko i powoli. Czuć można było zbliżającą się burzę; lecz skoro król nie dostrzegł jej, nikt nie miał prawa jej widzieć. Przechadzano się zatem dalej; tylko niektóre niespokojne głowy wznosiły w górę bojaźliwe spojrzenia.

Król wziął za rękę pannę de La Valliere i poprowadził ją w las, dokąd tym razem nikt nie śmiał iść za nim.

ROZDZIAŁ XXX.
DESZCZ.

W tym samym czasie i w tym samym kierunku, w jakim się udał król z panną de La Valliere, lecz idąc środkiem lasu, zamiast drogą, postępowało dwóch mężczyzn, zaniepokojonych stanem pogody. Mieli głowy pochylone, jak ludzie myślący o ważnych sprawach. Nagle mignęło w powietrzu coś nakształt płomienia, a później rozległ się huk przeciągły.
— O!.. — rzekł z nich jeden, wznosząc głowę — burza!... powracajmy do naszych karet, panie d‘Herblay.
Aramis wzniósł oczy w górę i badał powietrze.
— O!... — odpowiedział — nic pilnego.
Następnie, rozpoczynając rozmowę, którą widać grzmot przerwał, rzekł:
— Czyś widział króla przed odjazdem?...
— Widziałem.
— Jak go znalazłeś?...
— Najlepszym, albo najgorszym, stosownie do tego, czy był szczery, czy obłudny.
— A uroczystość?...
— Odbędzie się za miesiąc.
— Czy się na nią zaprosił?...
— Nawet natrętnie, w czem poznałem rękę Colberta.
— To dobrze.
— Czy noc nie wyleczyła cię ze złudzeń?...
— Względem czego?...
— Względem pomocy, którąś mi przyrzekł w tej okoliczności.
— Bynajmniej, spędziłem noc na pisaniu listów i wydałem stosowne rozkazy.
— Uroczystość będzie kosztowała kilka miljonów, z tem się nie taję.
— Ja poniosę sześć. Ty ze swojej strony postaraj się o dwa, albo trzy na wszelki wypadek.
— Cudownym jesteś człowiekiem, panie d‘Herblay.
Aramis uśmiechnął się.
— Ale — zapytał Fouquet, zachowując jeszcze resztę niepokoju — ponieważ rozporządzasz miljonami, dlaczego przed kilkoma dniami nie mogłeś zapłacić panu de Baisemeaux pięćdziesięciu tysięcy liwrów?...
— Bo przed kilku dniami byłem ubogi, jak Hiob.
— A dzisiaj?...
— Dzisiaj jestem bogatszy od króla.
W tej chwili stłumiony huk dał się słyszeć, a następnie uderzenie piorunu.
— Aha!.. rzekł Fouquet — czy nie mówiłem!..
— Kiedy tak, — odpowiedział Aramis — wracajmy do karet.
— Zapewne nie zdążymy, bo oto i deszcz.
W rzeczy samej, jakby się niebo otwarło; ulewny deszcz kroplisty zaszumiał po lesie.
— Będziemy mieli dosyć czasu, aby dostać się do powozów, zanim deszcz przemoczy liście drzew.
— A ja ci mówię — odrzekł Fouquet — że lepiej schronić się do jakiej pieczary.
— Tak, dobrze; ale gdzie tu pieczara?... — zapytał Aramis.
— Ja — odparł Fouquet z uśmiechem — znam grotę o dziesięć kroków stąd.
Następnie, patrząc wkoło siebie, zawołał:
— Tak, to tutaj.
— Jakiś ty szczęśliwy, że masz tak dobrą pamięć — mówił Aramis, uśmiechając się zkolei; — ale czy się nie lękasz, żeby twój woźnica, nie widząc nas powracających, nie pojechał za innemi powozami dworskiemi?
— O!... — odrzekł Fouquet — niema niebezpieczeństwa; kiedy zostawiam mój powóz i woźnice w jakiemkolwiek miejscu, chyba wyraźny rozkaz króla może go poruszyć z miejsca: zresztą, zdaje mi się, że nie my sami zapędziliśmy się tak daleko. Słyszę stąpanie i głosy.
Wymawiając te słowa, Fouquet odwrócił się i odgarnął laską gałęzie, tamując mu drogę.
Spojrzenie Aramisa również jak jego pobiegło przez otwór.
— Kobieta!... — rzekł Aramis.
— Mężczyzna!... — dodał Fouquet.
— La Valliere!...
— Król!
— Czy i król zna twoją jaskinię?... — zapytał Aramis — to mnie zresztą nie dziwi i jest dowodem dokładnej znajomości z nimfami Fontainebleau.
— Mniejsza o to — odpowiedział Fouquet — jeżeli król nie zna pieczary, zobaczymy, co się dalej z nim stanie; jeżeli zaś zna ją, niezawodnie się do niej schroni, lecz i my unikniemy deszczu, ponieważ grota ma dwa otwory.
— Czy daleko stąd do niej? — zapytał Aramis — bo deszcz dokucza.
— Już przy niej jesteśmy.
Fouquet odchylił kilka gałęzi i odsłonił wydrążenie w skale, które powój i tarnie zupełnie zakrywały. W chwili wejścia do groty, Aramis odwrócił się.
— Ho!... ho!... — rzekł — wchodzą w gęstwinę i dążą tutaj.
— Zatem ustąpmy im miejsca, — rzekł Fouquet, uśmiechając się i pociągając Aramisa za płaszcz — nie sądzę jednak, aby król znał moją grotę.
— O, nie — rzekł Aramis — szukają schronienia pod drzewem.
Aramis nie mylił się; król patrzył w górę a nie wkoło siebie. Trzymał rękę panny de La Valliere i prowadził ją za sobą. Biedna dziewczyna była wyraźnie przerażona i zaniepokojona.
Król kazał jej zbliżyć się do pnia dębu, którego szeroki obwód, osłonięty gęstemi liśćmi, był tak suchy, jakby w tej chwili nie było deszczu. Sam stanął przy niej z odkrytą głową. Po niejakiej chwili kilka kropel, przeciskając się przez liście, padło na czoło króla, który nie zwrócił na to uwagi.
— A!... Najjaśniejszy Panie, — zawołała wtedy La Valliere, chcąc skłonić króla do włożenia kapelusza. Król ukłonił się i nie chciał nakryć głowy.
— Teraz, albo nigdy ofiarować im trzeba to miejsce — rzekł Fouquet do ucha Aramisowi.
— Teraz, albo nigdy słuchać i nie stracić jednego wyrazu z tego, co mówią — odpowiedział Aramis do ucha Fouquetowi.
Obaj umilkli, a głos króla dokładnie ich dochodził.
— A!... mój Boże!... — mówił król — widzę, albo raczej odgaduje niepokój pani, wierzaj mi mocno, iż szczerze żałuję, żem cię odłączył od reszty towarzystwa i zaprowadził w miejsce, gdzie cierpisz od deszczu... Jużeś pani zmokła!... a może ci zimno?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Jednakże drżysz?
— Najjaśniejszy Panie, to z obawy, aby nie tłumaczono źle mojego oddalenia się w czasie, kiedy zapewne wszyscy są zebrani razem.
— Chętnie zgodziłbym się na to, aby wracać do powozów, ale sama patrz, słuchaj i powiedz, czy podobna iść teraz?
W rzeczy samej grzmot huczał i deszcz lał potokiem.
— Zresztą — mówił król dalej — niema złego tłumaczenia na twoją, pani, niekorzyść. Alboż nie jesteś z królem francuskim, to jest z pierwszym szlachcicem państwa?
— Zapewne, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała La Valliere — jest to wielkie szczęście dla mnie; ale ja nie o siebie lękam się, tylko...
— O kogóż zatem?
— O ciebie, Najjaśniejszy Panie.
— O mnie, pani?... — odpowiedział król z uśmiechem — nie rozumiem cię.
— Czy Wasza Królewska Mość zapomniałeś, co się działo wczoraj wieczór u Jej wysokości księżny.
— Zapomnijmy o tem, proszę cię, albo raczej pozwól mi pamiętać, abym ci dziękował za twój list...
— Najjaśniejszy Panie — rzekła La Valliere — deszcz pada, a Wasza Królewska Mość stoisz z odkrytą głową.
— Proszę cię, myśl tylko o sobie.
— O mnie!... — rzekła La Valliere, uśmiechając się — ja jestem wieśniaczką, przywykłą do biegania nad Loarą i po ogrodach Blois, bez względu na pogodę. Co do mojej odzieży zaś — dodała, patrząc na skromną muślinową suknię — Wasza Królewska Mość widzi, że niema czego żałować.
— W rzeczy samej — odpowiedział król — zauważyłem już nieraz, że wszystko winnaś sobie, a nie strojom, nie jesteś zalotna, a to dla mnie wielki przymiot.
— Najjaśniejszy Panie, nie uważaj mnie za lepszą niż jestem, i powiedz raczej, że nie mogę być zalotną.
— A to dlaczego?
— Bo — odpowiedziała La Valliere — nie jestem bogata.
— Zatem przyznajesz, że lubisz piękne rzeczy?... — zapytał król z żywością.
— Najjaśniejszy Panie, tylko dostępne dla mnie rzeczy, nazywam pięknemi. Wszystko, co dla mnie jest za wysoko...
— Jest ci obojętnem?
— Nie obojętnem, ale obcem, jako zakazane.
— A ja pani — rzekł król — widzę, że na moim dworze nie zajmujesz miejsca, jakie ci się należy. Zapewne niedostatecznie przedstawiono mi zasługi twojej rodziny. Los twojego domu, jak widzę, okropnie zaniedbany był przez mojego stryja.
— Bynajmniej, Najjaśniejszy Panie. Jego książęca wysokość, książę Orleański, zawsze był najlepszym dla pana St. Remy, mojego ojczyma, ale małe były jego zasługi i stosownie do nich był wynagrodzony; nie każdy może znaleźć sposobność świetnego służenia swojemu monarsze; nie wątpię, że gdyby okoliczności były po temu, moja rodzina znalazłaby tak wielkie serce, jak chęci; ale nie mieliśmy tego szczęścia.
— A więc monarchowie takie trafy powinni nagradzać, i ja z przyjemnością biorę na siebie poprawić niełaskę fortuny.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — z żywością zawołała La Valliere — niech rzeczy zostaną w takim stanie, jak są.
— Jakto?... pani odrzucasz to, co powinienem i chcę uczynić dla ciebie?...
— Już uczyniono dla mnie wszystko, Najjaśniejszy Panie, skoro mam szczęście należeć do dworu księżny.
— Kiedy pani odmawiasz za siebie, nie odmawiaj jeszcze za swoich.
— Najjaśniejszy Panie, twoje szlachetne zamiary olśniewają mnie i zatrważają zarazem, albowiem, czyniąc dla mej rodziny to, do czego twoja dobroć cię skłania, narobisz nam zawistnych i nieprzyjaciół; pozwól mi, Najjaśniejszy Panie, zostać w mierności, zostaw moim uczuciom ich bezinteresowność.
Król zbliżył się do panny de La Valliere, a że woda coraz mocniej przeciekała przez liście dębu, kapelusz trzymał nad jej głową. Dziewica wzniosła piękne, błękitne oczy ku temu kapeluszowi, który ją osłaniał, skinęła głową i westchnęła.
— A!... mój Boże — rzekł król — jaka smutna myśl mogła dojść do serca pani, kiedy go mojem osłaniam?...
— Najjaśniejszy Panie, wszystko ci powiem. Jużem dotknęła tej kwestji, drażliwej dla młodej panienki, lecz Wasza Królewska Mość nakazałeś mi milczenie. Najjaśniejszy Panie, ty nie należysz do siebie, Wasza Królewska Mość jesteś żonaty. Każde uczucie, które oddala Waszą Królewską Mość od królowej, będzie dla niej powodem okropnego cierpienia.
Król chciał przerwać dziewicy, ale mówiła ona dalej z błagającym wyrazem:
— Królowa czule kocha Waszą Królewską Mość, królowa z oczu Waszej Królewskiej Mości poznaje, ilekroć się od niej oddalasz. Będąc szczęśliwą, ze znalezienia takiego małżonka, błaga nieba, aby zapewniły jej posiadanie go i zazdrości najmniejszemu wzruszeniu twojego serca.
Król chciał przemówić, ale La Valliere zdołała mówić dalej:
— Czyżby to nie było występnem, aby, widząc tyle czułości szlachetnej i żywej, Wasza Królewska Mość miał dać powód do zazdrości?... O!... przebacz mi, Najjaśniejszy Panie. O!... mój Boże, wiem o tem dobrze, że niepodobna, aby wielka monarchini zazdrościła biednej, jak ja dziewczynie. Ale królowa jest także kobietą i jej serce, równie jak każdej innej, złośliwi mogą zatruć. W imię nieba, Najjaśniejszy Panie, nie zajmuj się mną, jam tego niegodna.
— O!... pani!... — zawołał król — nie wiesz o tem, że, mówiąc, jak się teraz odzywasz, zmieniasz mój szacunek w uwielbienie.
— Najjaśniejszy Panie, bierzesz moje wyrazy za to, czem nie są; uważasz mnie za lepszą, niż jestem, i czynisz wyższą, niż mnie Bóg stworzył. Dzięki ci, Najjaśniejszy Panie, bo, gdybym nie znała cię jako najszlachetniejszego mężczyzny w państwie, sądziłabym, że ze mnie żartujesz.
— O!... nie lękaj się niczego podobnego!...
— Najjaśniejszy Panie, zmuszona będę tak sądzić, jeżeli dalej będziesz do mnie przemawiał tym językiem.
— Jestem nieszczęśliwym monarchą — rzekł król ze smutkiem, który nie miał w sobie nic udanego — jestem najnieszczęśliwszym monarchą z całego chrześcijaństwa, ponieważ nie mogę czynem stwierdzić moich wyrazów względem osoby, którą najbardziej kocham na świecie i która rozdziera mi serce, nie wierząc mojej miłości.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekła La Valliere, zlekka oddalając króla, który się coraz bardziej do niej zbliżał — sądzę, że burza uspakaja się i deszcz ustaje.
Ale w tej samej chwili, kiedy biedne dziecię, zadając przymus swojemu sercu, zgodnemu zapewne z królewskim, wymawiało te wyrazy, burza kłam im zadała; błyskawica oświeciła las fantastycznem odbiciem i grzmot, podobny do huku dział, zagrzmiał nad głowami kochanków, jakby go wywołał dąb, pod którym stali. Dziewica nie mogła się wstrzymać od krzyknięcia z przestrachu. Król jedną ręką zbliżył ją do swojego serca, drugą zaś wyciągnął nad jej głową, jakby ją chciał osłonić od piorunu. Nastąpiła chwila milczenia, w której ta śliczna grupa, jak wszystko, co młode, pozostała nieruchomą, tymczasem Fouquet i Aramis przypatrywali się jej równie nieporuszeni.
— Najjaśniejszy Panie, czy, słyszysz?... — rzekła La Valliere.
I zwiesiła głowę na jego ramie.
— Tak — odrzekł król — widzisz, że burza nie przemija.
— Najjaśniejszy Panie, to jest przestrogą.
Król uśmiechnął się.
— Najjaśniejszy Panie, to głos Boga grozi.
— Dobrze, — rzekł król — przyjmuje ten huk za ostrzeżenie, a nawet za groźbę, jeżeli jednak za pięć minut ponowi się z równą siłą i gwałtownością; ale jeżeli nie, przebacz, będę uważał burzę tylko za burzę.
Jednocześnie król wzniósł głowę, jakby badał niebo.
I niebo jakby było w zmowie z Ludwikiem, bo przez pięć minut milczenia, które nastąpiło po huku, jaki przeraził dwoje kochanków, w najzupełniejszej pozostawało ciszy i żaden grzmot słyszeć się nie dał; kiedy zaś znowu się odezwał, odległy był i stłumiony, jakby w ciągu pięciu minut burza, pędzona wiatrem, o kilka mil uciekła.
— A co, Ludwiko — odrzekł król cicho — czy jeszcze będziesz mi groziła gniewem bożym? a skoro chcesz z piorunem czynić przepowiednie, czy nie przyznasz, że nie wróży mi on nieszczęścia?...
Dziewica wzniosła głowę; tymczasem deszcz przeciekał przez liście dębu i oblewał potokiem twarz króla.
— A!... Najjaśniejszy Panie — rzekła z wyrazem obawy, który do najwyższego stopnia wzruszył króla.
— Czy to dla mnie — mówiła dalej — król stoi z odkrytą głową i naraża się na deszcz?... Kimże ja jestem?...
— Ty jesteś, jak widzisz — odpowiedział król — bóstwem, przed którem burza cichnie i które sprowadza pogodę.
W rzeczy samej promień słoneczny, przebijając gęstwinę drzew w miljonowych odbiciach, oświetlił jasne krople deszczowe na liściach wiszące.
— Najjaśniejszy panie — zawołała dziewica — już deszcz nie pada; zdaje mi się, że ktoś nadchodzi.
I, zapominając o etykiecie, pochwyciła rękę królewską.
— Dobrze, niech przychodzą — odrzekł król — któż może poczytać mi za złe, że towarzyszyłem pannie de La Valliere?...
— Przez litość, Najjaśniejszy Panie; o!... dziwnem się to im wyda, że zastaną przemokłym Waszą Królewską Mość, a przemokłym dla mnie.
— Spełniłem powinność szlachcica — odpowiedział Ludwik — biada temu, kto zapomni o swojej, obmawiając postępowanie króla.
W tej chwili ukazało się na drodze kilka głów ciekawych, które zdawały się czuwać i śledzić, a które, spostrzegłszy króla i pannę de La Valliere zdawały się znaleźć to, czego szukały. Byli to posłańcy królowej i księżny, którzy zdjęli z głów kapelusze na znak, że ujrzeli Jego Królewską Mość. Lecz pomimo pomieszania panny de La Valliere, Ludwik nie zmienił swojej postawy, pełnej uszanowania i godności. Następnie, kiedy wszyscy dworzanie zebrali się na drodze, kiedy wszyscy mogli widzieć względy, jakie, stojąc z odkrytą głową podczas burzy, okazywał młodej dziewicy, podał jej rękę i poprowadził ku gromadce, która go oczekiwała, a odpowiadając skinieniem głowy, na wszystkie pojedyńcze ukłony i, trzymając kapelusz w ręce, pomógł pannie de La Valliere wsiąść do karety. Królowa i księżna musiały, jak inne, patrzeć na zbytnią grzeczność króla; księżna nie mogła nawet wytrzymać, aby nie trącić ręką królowej, mówiąc:
— Patrz, patrz, Najjaśniejsza Pani!...
Królowa zmrużyła oczy, jakby doznała zawrotu głowy; ręką zasłoniła twarz i wsiadła do karety.
Król wskoczył na konia i, żadnemu nie towarzysząc powozowi, puścił rumakowi cugle, i zamyślony i zatopiony sam w sobie, powrócił do Fontainebleau.
Kiedy tłum się oddalił, kiedy turkot powozów i tętent koni ucichł, kiedy nakoniec byli pewni, że nikt ich nie widzi, Aramis i Fouquet wyszli z groty.
Następnie w milczeniu obaj podążyli ścieżką. Aramis zanurzył wzrok nietylko w całą przestrzeń, jaka się przed nim i za nim rozwijała, ale w cały gąszcz lasu.
— Panie Fouquet — rzekł — kiedy był pewny, że wszędzie jest pusto — cokolwiek ma to kosztować, trzeba twój list, adresowany do La Valliere, odebrać.
— To rzecz najłatwiejsza, jeżeli go posłaniec nie oddał.
— Trzeba koniecznie, rozumiesz?...
— Wszak król ją kocha?...
— Bardzo, a to jeszcze gorsze, że ona namiętnie kocha króla.
— Więc zmieniamy taktykę, nieprawdaż?...
— Tak jest; niema co tracić czasu, trzeba jak najprędzej widzieć się z La Valliere i nie myśląc o tem, aby zostać jej kochankiem, co jest niepodobieństwem, trzeba oświadczyć się z przyjaźnią i najpokorniejszemi usługami.
— Uczynię to, a nawet chętnie — odparł Fouquet — ta dziewczyna wydaje mi się pełną serca.
— Albo zręczności — dodał Aramis — a w takim razie trzeba tem śpieszniej i tem zręczniej postępować.
I dodał po chwili milczenia:
— Albo się mylę, albo ta dziewczyna obudzi w królu wielką namiętność.
— Wsiadajmy do powozu i co konie wyskoczą do zamku.




ROZDZIAŁ XXXI.
TOBJASZ.

W dwie godziny potem, gdy powóz nadintendenta ruszył na rozkaz Aramisa, unosząc ich obydwóch do Fontainebleau pędem chmur, uchodzących przed ostatniem tchnieniem burzy. La Valliere siedziała w swoim pokoju, ubrana w skromny szlafroczek i kończyła kolację na małym marmurowym stoliku. Nagle drzwi się otworzyły i lokaj uprzedził ją, że pan Fouquet pragnie złożyć jej swoje uszanowanie. Kazała to sobie powtórzyć dwa razy; biedna dziewczyna znała pana Fouqueta z nazwiska tylko i nie mogła odgadnąć, co mogła mieć wspólnego z ministrem skarbu.
Jednak gdy pomyślała, że może jest przysłany od króla, a po rozmowie, którąśmy przytoczyli, było to prawdopodobne, rzuciła okiem w zwierciadło, przygładziła włosy i dała rozkaz, aby proszono pana Fouquet.
Fouquet wszedł z uszanowaniem do La Valliere, przedstawiając się z owym wdziękiem, który był właściwym mężczyznom owego wieku, a którego dziś nie pojmują nawet. La Valliere odpowiedziała na ceremonjalny ukłon Fouqueta ukłonem panienki, świeżo wyszłej z pensji i wskazała mu miejsce. Ale Fouquet, kłaniając się, rzekł:
— Nie wprzódy usiądę, aż pani przebaczysz.
— Ja?... — zapytała La Valliere.
— Tak, pani.
— Ja mam przebaczać?
Fouquet wlepił przenikliwe spojrzenie w młodą dziewicę, zdawało mu się, że na jej twarzy widzi zdumienie.
— Widzę pani, że zarówno wiele masz wspaniałomyślności, jak rozumu, i czytam w twoich oczach przebaczenie, o które przyszedłem prosić. Ale uprzedzam de, że niedosyć mi ustnego przebaczenia i że proszę o przebaczenie z serca.
— Słowo daje panu — mówiła La Valliere — wcale cię nie rozumiem.
— Jest to delikatność ze strony pani — odpowiedział Fouquet — nie chcesz, ażebym się przed tobą rumienił.
— Rumienił!... przede mną rumienił! ale powiedz pan, czego masz się rumienić?
— Miałżebym się mylić — rzekł Fouquet — i czyżby moja postępowanie względem pani nie obraziło cię?
La Valliere wzruszyła ramionami.
— Pan mówisz zagadkowo — odparła — a ja jestem za mało domyślna, abym cię mogła zrozumieć.
— Niech i tak będzie — odrzekł Fouquet — nie będę nalegał więcej. Tylko zapewnij mnie pani, błagam cie, że mogę liczyć na zupełne twoje przebaczenie.
— Panie — odpowiedziała de La Valliere z pewnym rodzajem niecierpliwości — jednę tylko mogę ci dać odpowiedź i ta zapewne zadowoli cie. Gdybym wiedziała, że mi w czem uchybiłeś, przebaczyłabym ci. Tembardziej, pojmujesz, że nie wiedząc...
Fouquet przygryzł usta w ten sam sposób, jak to zwykł czynić Aramis.
— Skoro tak — rzekł — mogę się spodziewać, że pomimo tego, co się przytrafiło, pozostaniemy w zgodzie, i pani raczy wierzyć mojej pełnej uszanowania przyjaźni.
La Valliere sądziła, że zaczyna pojmować.
— O!... — rzekła sama do siebie — nie myślałam, że pan Fouquet szuka podpory w tak świeżej łasce.
I dodała głośno:
— Pańska przyjaźń, którą mi ofiarowujesz, jest dla mnie zaszczytem.
— Wiem, pani, że przyjaźń pani jest milszą i pożądańszą, niż przyjaźń sługi, ale mogę cię upewnić, że ostatnia będzie pełną poświęcenia, wierną i bezinteresowną.
La Valliere ukłoniła się; w rzeczy samej, wiele było szczerości w głosie nadintendenta.
Dlatego podając mu rękę, dodała:
— Wierzę panu.
Fouquet pochwycił rękę, którą mu podała młoda dziewica.
— Zatem żadnej nie znajdziesz pani trudności, aby mi powrócić ten list nieszczęsny?
— Jaki list?.. — zapytała La Valliere.
Fouquet wlepił w nią badawcze spojrzenie. Badał nawet prostotę i łagodność jej twarzy.
— Przyznam się pani — rzekł nakoniec — że twoje postępowanie jest jak można najdelikatniejsze, i chyba sam byłbym nieuczciwym człowiekiem, gdybym się lękał tak wspaniałomyślnej kobiety.
— Prawdę mówiąc, panie Fouquet, bardzo mi przykro, że jestem zmuszona powtórzyć ci, iż wcale twoich wyrazów nie rozumiem.
— Ależ na honor, czyś pani nie odebrała listu ode mnie?
— Na honor, żadnego — odpowiedziała La Valliere stanowczo.
— Dobrze, to dosyć; pozwól pani powtórzyć ci zapewnienie mojego uszanowania.
I, ukłoniwszy się, wyszedł, aby odszukać Aramisa, który czekał na niego w mieszkaniu.
La Valliere, zostawszy samą, obawiała się czy nadintendent nie zwarjował.
— A co?... — zapytał Aramis, który niecierpliwie czekał na Fouqueta — czy zadowolony z niej jesteś?
— Oczarowany — odpowiedział Fouquet — to kobieta pełna dowcipu i serca.
— Czy się nie gniewała?
— Bynajmniej, udała, że nic nie rozumie.
— Nie rozumie?
— Nie rozumie, że do niej pisałem.
— Jednak powinna cię była zrozumieć, aby list oddać, bo myślę, że ci go zwróciła.
— Nie.
— Przynajmniej musisz być pewny, że go spaliła.
— Mój kochany panie d‘Herblay, już od godziny gram w ślepą babkę i chociaż to zabawne, dosyć mi tego. Zechciej mię zatem zrozumieć: panna de La Valliere udawała, że nie rozumie, co mówiłem; zaprzeczyła, że żadnego nie odebrała listu; zaprzeczywszy zatem stanowczo, nie mogła mi go oddać ani spalić.
— Co mówisz?... — zapytał Aramis niespokojnie.
— Mówię, że upewniła mnie, iż żadnego listu nie odebrała.
— A zatem z przyczyn nam nie znanych twój posłaniec nie oddał listu — rzekł stanowczo Aramis — przyjrzałem się jej: jest szczera i szlachetna. Nie skłamałaby. Jestem tego pewien.
Fouquet zadzwonił. Lokaj wszedł.
— Zawołać Tobiasza — rzekł.
Po chwili ukazał się człowiek z niespokojnemi oczyma, ściśnietemi ustami, garbaty i mający krótkie ręce.
Aramis usiadł przy stole, tyłem odwrócił się do posłańca, na którego rysy twarzy i poruszenia patrzył w przeciwległym zwierciadle.
— Pójdź tu, Tobiaszu — rzekł Fouquet.
Lokaj zbliżył się pewnym krokiem.
— Jak dopełniłeś mojego zlecenia?
— Jak zwykłe, Jaśnie panie — odpowiedział posłaniec.
— Słuchaj — rzekł Fouquet, patrząc pilnie w oczy lokajowi — jeżeli list nie doszedł swojego przeznaczenia, przyznaj się; bo jeżeli popełniona została omyłka, głową to przypłacisz.
Tobiasz zadrżał, ale zaraz odzyskał przytomność.
— Jaśnie panie, położyłem list tam, gdzie mi kazałeś, daj mi pół godziny czasu, a przyniosę ci dowód, że list jest w rękach panny de La Valliere, albo sam list odniosę.
Aramis ciekawie obserwował lokaja. Fouquet łatwo ufał, a ten człowiek dwadzieścia lat wiernie mu służył.
— Idź — rzekł — i przynieś dowód, o którym mówisz.
Lokaj wyszedł.
— Cóż ty na to, panie d‘Herblay?
— Myślę, że potrzeba jakimbądź sposobem przekonać się o prawdzie; myślę nad tem, czy list doszedł, czy nie doszedł ręki panny de La Valliere. W pierwszym wypadku potrzeba, aby go La Valliere zwróciła, jeśli nie przekona nas, że spaliła; w drugim wypadku trzeba postarać się o odzyskanie listu, chociażby to miało miljon kosztować. A co czy nie jesteś tego zdania?
— Zapewne; ale zdaje mi się, mój biskupie, że przesadzasz niebezpieczeństwo.
— A! zaślepiony człowieku!... — mruknął Aramis.
— La Valliere, którą uważamy za dźwignię polityczną, jest sobie zwykłą zalotnicą, która spodziewa się, że będę za nią szalał i za pomocą listu trzyma mnie na wodzy. To rzecz bardzo prosta.
Aramis potrząsnął głową.
— Czy nie podzielasz tego przekonania?... — zapytał Fouquet.
— Ona nie jest zalotną — odpowiedział stanowczo Aramis.
— Pozwól sobie powiedzieć...
— O! ja znam się na kobietach — zapewnił Aramis.
— Mój przyjacielu! mój przyjacielu!
— Zapewne chcesz powiedzieć, że dawno odbywałem studja; ale pamiętaj, że kobiety są zawsze jednakowe.
— Tak, ale mężczyźni się zmieniają, i ty dziś jesteś więcej podejrzliwy, niż dawniej.
I, śmiejąc się dodał:
— Zobaczymy, jeżeli La Valliere zechce mnie kochać w trzeciej części, a króla w dwóch trzecich, czy na to można przystać?
Aramis powstał z niecierpliwością.
— La Valliere — odrzekł — nie kocha nikogo, prócz króla i tylko króla będzie kochała.
— Cóż więc myślisz uczynić?
— Raczej zapytaj mnie, co byłbym uczynił?
— Najprzód nie byłbym, pozwolił wyjść temu człowiekowi.
— Tobiaszowi?
— Tak, Tobiaszowi; to zdrajca!
— O!
— Jestem tego pewny!... Trzeba było nie wypuszczać go, aż wyzna prawdę.
— Jeszcze czas.
— Jakto?
— Przywołaj go i badajmy.
— Dobrze.
— Ale sądzę, że to rzecz zbyteczna. Od dwudziestu lat służy mi, a nigdy nie zawiódł... jednakże — dodał Fouquet, uśmiechając się — to bardzo łatwa rzecz.
— Przywołaj go. Dziś zrana, zdaje mi się, widziałem go rozmawiającego z ludźmi Colberta.
— Ba! moi ludzie zawsze się mają z nimi na baczności.
— Powiadam ci, widziałem go i jego postać, której dawniej nie znałem; skoro tylko wszedł, sprawił na mnie nieprzyjemne wrażenie.
— Dlaczego nic nie mówiłeś, kiedy tu był?
— Ponieważ dopiero od minuty jasno rozglądam się w moich wspomnieniach.
— O! o! przestraszasz mnie — rzekł Fouquet.
I zadzwonił.
Wszedł lokaj.
— Tobiasza!... — rozkazał Fouquet — przywołać Tobiasza!
Lokaj zamknął za sobą drzwi.
— Zostawiasz mi zupełną wolność działania, wszak prawda?
— Mianuję cię w moje miejsce generalnym prokuratorem.
Czekano dziesięć minut, ale napróżno.
Fouquet zniecierpliwiony znowu zadzwonił.
— Tobiasz!... — zawołał.
— Szukają go, jaśnie panie — odpowiedział lokaj.
— Nie może być daleko, nigdzie go nie posłałem.
— Przekonam się, jaśnie panie.
I znowu lokaj zamknął drzwi za sobą.
Aramis tymczasem przechadzał się niecierpliwie i w milczeniu po gabinecie.
Jeszcze dziesięć minut czekano.
Fouquet znowu zadzwonił, aż w uszach zahuczało.
Lokaj wszedł drżący, tak, że z jego twarzy można było wyczytać złą wieść.
— Jaśnie pan myli się; jaśnie pan musiał dać jakie zlecenie Tobiaszowi, bo wziął on ze stajni najlepszego konia, którego sam osiodłał i pojechał.
— Pojechał?... — wykrzyknął Fouquet. — Gonić go... pochwycić!...
— Hola!... — rzekł Aramis, biorąc go za rękę — uspokójmy się; złe się stało.
— Stało się.
— Zapewne, nie myliłem się w tym względzie. Teraz nie rozgłaszajmy go przedwcześnie, obliczmy następstwa i osłońmy się, jak można.
— Pomimo to — rzekł Fouquet — złe nie jest tak wielkiem.
— Czy tak sądzisz?...
— Nie inaczej. Wszakże mężczyźnie wolno pisywać do kobiety listy miłosne.
— Tak, mężczyźnie, ale nie poddanemu, osobliwie do kobiety, którą król kocha.
— Mój przyjacielu, król przed tygodniem nie kochał panny de La Valliere, nawet wczoraj o tem nie myślał, a list jest wczorajszy. Nie mogłem przewidzieć miłości królewskiej, skoro jej jeszcze nie było.
— Dobrze — odparł Aramis — ale list na nieszczęście nie ma daty. To mnie najbardziej udręcza. O!... gdyby on miał wczorajszą datę, byłbym zupełnie spokojny o ciebie.




ROZDZIAŁ XXXII.
KSIĘŻNA MA CZTERY NADZIEJE WYGRANIA LOSU.

Królowa-matka Anna kazała prosić młodą królowę, aby ją odwiedziła. Od niejakiego czasu cierpiąca i spadająca ze szczytu wdzięków i młodości z pośpiechem, jaki oznacza upadek kobiet, które wiele walczyły, przekonała się Anna Austriacka, że do wzmagającej się choroby fizycznej przybywa bolesne przeświadczenie, iż obecnie jest tylko żyjącem wspomnieniem wśród nowych piękności, nowych rozumów i nowych gwiazd na dworze. Opinja lekarza i opinja zwierciadła mniej ją udręczały, niż owe nielitościwe ostrzeżenia dworaków, którzy, podobni do szczurów okrętowych, opuszczają pokład, zagrożony zalaniem wody.
Widząc się cierpiącą i przez cierpienie skazaną na samotność, z boleścią przewidywała, że większa część jej dni i wieczorów upłynie w samotności, nudach i bezczynności. Przypominała sobie iż trwogą odosobnienie, w jakiem ją niegdyś pozostawiał kardynał Richelieu, smutne i nieznośne wieczory, w czasie których mogła przynajmniej pocieszać się młodością i wdziękami, którym zawsze towarzyszy nadzieja lepszej przyszłości. Postanowiła przeto przenieść dwór do siebie i ściągnąć księżnę z jej świetnym orszakiem do posępnego i smutnego mieszkania, gdzie wdowa po królu francuskim, matka króla francuskiego, zmuszona była pocieszać zawsze trwożliwa i niespokojną małżonkę króla.
Lecz w jaki sposób zachęcić do przyjścia ludzi, którzy tak dobrze czuli się w salonach księżnej?
Anna Austriacka powzięła pewien plan. Nie mogła już rozporządzać pięknością i wdziękami. Lecz kieszeń jej dobrze była napełniona; mogła rozporządzać znaczną sumą, uzbieraną dla niej przez kardynała Mazariniego. Miała najpiękniejsze klejnoty w całej Francji, nadewszystko tak wielkie perły, że król sam wzdychał, ilekroć je widział, albowiem przy nich perły w koronie wyglądały jak ziarnica prosa.
Była bogatą, postanowiła więc na przynętę dla tych, którzy ją mieli odwiedzać, przeznaczyć albo piękne złote talary do wygrania, albo korzystne dotacje, które w dobrym humorze miała rozdzielać, albo znaczne dochody, które zamierzała, dla utrzymania swojego kredytu, wyjednywać od króla. Tego środka najprzód na księżnie spróbować zamierzyła, bo posiadanie księżny wydawało się dla niej najważniejszem. Księżna, pomimo niezachwianej ufności w swój rozum i swoją młodość, uchyliła głowę przed przedstawionemi jej korzyściami.
Anna Austriacka urządziła u siebie loterję.
W dniu, w którym rzecz się dzieje, miała być u królowej-matki zabawa; monarchini puszczała na loterję dwie prześliczne bransolety brylantowe wytwornej roboty. Miały one w sobie dwie starożytne kamee wielkiej wartości; diamenty wprawdzie nie przedstawiały tak znacznej wartości, ale oryginalność, rzadkość pracy, czyniły te klejnoty nietylko pożądanemi na dworze, ale nawet, kiedy błyszczał na rękach królowej, zaszczyt przypuszczenia do całowania ręki czyniły ponętniejszym.
Jak już mówiliśmy, w dniu zabawy królowa-matka wezwała do siebie Marię-Teresę.
— Moja córko — rzekła, witając się — dobrą zwiastuję ci wiadomość. Król bardzo czule mówił mi o tobie. Król jest młody i bardzo pochopny do niestałości, ale kiedy będziesz przy mnie, nie poważy się oddalić od ciebie, tem bardziej, że jest czule przywiązany. Dzisiaj wieczorem jest u mnie loteria; czy zechcesz przybyć?
— Mówiono mi — odpowiedziała młoda królowa z pewnym wyrazem bojaźliwego wyrzutu — że Wasza Królewska Mość puszcza na loterię dwie piękne bransolety, które są tak wielkiej wartości, że powinny się liczyć do klejnotów koronnych, tem więcej, iż należały do Waszej Królewskiej Mości.
— Moja córko — odrzekła Anna Austriacka, odgadując myśl młodej królowej i pocieszając ją, że nie otrzymała tego podarunku — muszę nazawsze przyciągnąć do siebie księżnę.
— Księżnę!... — powtórzyła, rumieniąc się, młoda królowa.
— Nie inaczej, alboż nie lepiej mieć przed oczyma rywalkę, czuwać nad nią i panować, niż wiedzieć, że król ustawicznie u niej przebywa?... Ta loterja jest przynętą, której dla tego, używam. Czy zganisz więc mój plan?
— O!... nie, nie — odrzekła Marja Teresa, klaszcząc w ręce z dziecięcą radością.
— I nie żałujesz tego, moja droga, żem ci nie podarowała tych bransoletek, jak to wprzód zamierzyłam?...
— O!... nie, nie, moja dobra matko.
— A więc, moja kochana córko, staraj się, abyś była piękną i aby nasz wieczór był świetny; im bardziej będziesz wesoła, tem ukażesz się milszą i zaćmisz wszystkie kobiety blaskiem twojego znaczenia.
Marja Teresa wyszła uradowana. W godzinę potem przyjmowała Anna Austriacka u siebie księżnę, obsypując ją pieszczotami.
— Dobra wiadomość!... — rzekła — król uradowany z loterji.
— Ja zaś nie jestem z niej zadowolona — odrzekła księżna — widzieć tak piękne, jak te bransoletki na rękach innej kobiety, a nie Waszej Królewskiej Mości, królowej, albo moich, jest to myśl, do której nie mogę przyzwyczaić się.
— Ho!... ho!... — podchwyciła Anna Austriacka, pokrywając uśmiechem gwałtowną boleść, jaką czuła... — nie unoś się, młoda kobieto, i nie przesądzaj naprzód.
— Ale los ślepy... a jak mi mówiono, dwieście biletów.
— Tak jest; ale jeden tylko wygrywa.
— Zapewne. Ale któż może wiedzieć, na który trafi? — odrzekła księżna z rozpaczą.
— Przypominasz mi, że miałam sen tej nocy... o! moje sny dobre są... ja śpię bardzo mało.
— Jaki sen?... Wasza Królewska Mość cierpi?...
— Nie — odpowiedziała królowa, tłumiąc z nadzwyczajną siłą bicie serca... — Śniło mi się, że król wygra bransolety.
— Król?...
— Zapewne chcesz mnie zapytać, co król z niemi uczyni?
— Prawda.
— A pewnie dodasz, że byłoby to dobrze, ażeby król wygrał, bo musiałby je komu ofiarować.
— Albo zwrócić Waszej Królewskiej Mości.
— W takim razie ja bezzwłocznie komuś je ofiaruję — rzekła królowa z uśmiechem — bo nie bez pewnego przymusu stawiam je na loterię. Lękałam się narobić zawiści, ale jeżeli traf wywiedzie mnie z kłopotu, ja los poprawię... o!... wiem, komu je mam ofiarować!...
Tym wyrazom towarzyszył tak dobitny uśmiech, że księżna pocałowaniem musiała go opłacić.
— Ale — dodała Anna Austriacka — wiesz dobrze, że król nie odda mi bransolet, jeżeli je wygra!
— Zapewne je ofiaruje królowej.
— Bynajmniej. Dla tej samej przyczyny, dla której mnie ich nie zwróci, nie ofiaruje ich królowej.
Księżna spojrzała na przepyszne bransolety, błyszczące w pudełku na bliskiej sofie.
— O!... jakie to śliczne!... — wyrzekła z westchnieniem. — Ale zapominamy, że sen Waszej Królewskiej Mości jest snem tylko.
— Bardzoby mnie to zdziwiło — odparła Anna Austriacka — ażeby mój sen miał być zwodniczym; to rzadko mi się przytrafia.
— Zatem Wasza Królewska Mość możesz przepowiadać?
— Mówiłam ci, moja córko, że nigdy prawie nic mi się nie śni; ale tutaj jest dziwny zbieg snu z mojemi myślami!... tak dobrze odpowiada moim nadziejom.
— Jakim nadziejom?...
— Naprzykład tym, że ty pozyskasz bransolety.
— Zatem król ich nie wygra.
— O!... — odrzekła Anna Austriacka — alboż tak daleko od serca Jego Królewskiej Mości do twego?... do ciebie, która jesteś jego ukochaną siostrą... Nie jest tak daleko, powtarzam, aby sen można nazwać zwodniczym. Zastanów się, jaka stąd korzyść i oblicz ją.
— Obliczam.
— Najprzód korzyść ze snu. Jeżeli król wygra, jestem pewna, że tobie odda bransolety.
— Przypuśćmy.
— Jeżeli ty je wygrasz, będziesz je posiadała.
— I to można przypuścić.
— Nakoniec, jeżeli książę wygra?...
— O!... — odrzekła księżna, zanosząc się od śmiechu — książę zapewne je podaruje kawalerowi Lotaryńskiemu.
Anna Austrjacka również, jak jej synowa, śmiać się zaczęła, to jest tak serdecznie, że jej boleść znowu ją pochwyciła wśród wesołości.
— Co Waszej Królewskiej Mości?... — zapytała księżna przelękniona.
— Nic, nic... zanadto się śmiałam... właśnie miałam obrachować czwartą nadzieję wygranej.
— O!... nie widzę jej wcale.
— Za pozwoleniem i ja nie wyłączam się od grających i jeżeli wygram, możesz mnie być pewną.
— Dzięki ci, pani.
— Spodziewam się, że teraz jesteś zadowolona i że od tej chwili, sen nabiera barwy rzeczywistości.
— Wasza Królewska Mość natchnęła mnie nadzieją i ufnością — wyrzekła księżna — a wygrane bransolety będą dla mnie stokroć droższemi.
— A zatem do widzenia.
— Do widzenia.
I rozstały się.




ROZDZIAŁ XXXIII.
LOTERJA.

Wieczorem, o godzinie ósmej, wszyscy zebrani byli u królowej. Anna Austrjacka w pysznej ceremonjalnej sukni, zdobna reszta piękności i zasobów, jakie zalotność podaje zręcznej dłoni, ukrywała, albo raczej siliła się ukrywać przed tłumem dworzan, otaczających ją i jeszcze podziwiających, ślady cierpień, pod któremi upadała i które w kilka lat później strawić ją miały. Księżna, równie zalotna, jak Anna Austrjacka, królowa prosta i naturalna, jak zawsze, siedziały przy jej boku, dobijając się o względy.
Damy honorowe, czujne do ataku i odporu nacierającej kawalerji, stały za niemi, będąc gotowe, jakby ścieśniony bataljon, do niesienia sobie wzajemnej pomocy.
Księżna i królowe oglądały suknie swoich dam honorowych, również jak i innych dam, i zapomniały, że są królowemi, pamiętając tylko o usposobieniu kobiecem. Spojrzenia dwóch młodych panujących ustawicznie padały na La Valliere, którą w tej chwili otaczali dworzanie.
Księżna nie znała litości.
— Prawdę mówiąc — rzekła, przechylając się ku królowej-matce — jeżeli los jest sprawiedliwy, powinien sprzyjać biednej La Valliere.
— To niepodobna — odrzekła królowa-matka z uśmiechem.
— Jakto?...
— Tylko dwieście biletów i nie wszyscy mogą mieć los.
— Zatem ona go nie ma?
— Nie ma.
— Jaka szkoda!... mogłaby wygrać i sprzedać.
— Sprzedać?... — wykrzyknęła królowa.
— Zapewne; byłoby to dla niej posagiem i nie poszłaby za mąż bez wyprawy, jak to się zapewne zdarzy.
— A! biedna dziewczyna!... — rzekła królowa-matka — może i sukien nie ma?
I wymówiła te wyrazy, jak kobieta, która nie pojmuje, co to ubóstwo.
— Przekonaj się, Najjaśniejsza Pani, że dzisiaj ma tę samą suknię, co wczoraj na przechadzce i którą widać, dzięki staraniom króla, całą zachowała przed deszczem.
W chwili, kiedy księżna wymawiała te słowa, wszedł król.
Ubrany był z przepychem, pełnym smaku, i rozmawiał z księciem bratem i księciem de Roquelaure, z których pierwszy był po prawej jego stronie, a drugi po lewej.
Król najprzód postąpił ku królowym, które powitał z uszanowaniem. Wziął rękę matki i ucałował, księżnie powiedział komplement o wytworności jej stroju, i zaczął obchodzić zgromadzenie. La Valliere powitał jak wszystkie kobiety, żadnej nie czyniąc różnicy. Następnie Jego Królewska Mość powrócił do matki i żony. Kiedy dworzanie ujrzeli, że król nie przemówił ani słowa do dziewicy, tak wysoko zrana cenionej, natychmiast z tej obojętności wysnuli wniosek, że król miał tylko kaprys, który już przeminął.
Królowa matka kazała przysunąć okrągły stół, na którym były bilety loteryjne, w liczbie dwustu, i poprosiła panią de Motteville, aby odczytała listę grających. Zbyteczne chyba powiedzieć, że lista była ułożona, według wszelkich wymagań etykiety. Król był na czele, po nim królowa matka, królowa, następnie książę, księżna i tak dalej. Serca drżały podczas tego czytania. Było trzysta osób zaproszonych. Każdy był ciekaw dowiedzieć się, czy jego nazwisko znajdzie się pomiędzy uprzywilejowanymi. Król słuchał z równą uwagą, jak inni. Po odczytaniu ostatniego nazwiska, przekonał się, że La Valliere nie była na liście. Król zarumienił się, jakby go jaka nieprzyjemność spotkała. Przez cały czas czytania, król nie spuścił z niej oka, młoda dziewica rozpływała się pod tym szczęśliwym wpływem, jakim czuła się otoczona i zanadto była wesoła i czysta, aby czuć żal lub zazdrość. Po wysłuchaniu listy, wszystkie opuszczone albo zapomniane kobiety nie mogły wstrzymać się od okazania smutku.
Rozdano bilety każdemu, według jego numeru. Król odebrał swój, następnie królowa-matka, dalej książę, księżna i reszta przeczytanych. Anna Austrjacka otworzyła worek ze skóry hiszpańskiej, w którym znajdowało się dwieście numerów, wyrytych na gałkach z muszli perłowej i podała go najmłodszej z dam honorowych, aby wzięła jedną gałkę.
— Numer jeden — mówiła dziewica, która wyciągnęła z worka perłową gałkę.
— Król!... — zawołała królowa-matka.
— Król wygrał!... — powtórzyła młoda królowa.
— A! król! twój sen, Najjaśniejsza Pani!... — mówiła uradowana księżna do ucha Anny Austrjackiej.
— Tylko król nie objawiał zadowolenia. Podziękował jedynie fortunie za to, co dla niego uczyniła, lekko kłaniając się dziewicy, która była wybrana na posłanniczkę bogini. Następnie, odbierając z rąk Anny Austrjackiej, pośród powszechnego szmeru całego zgromadzenia, pudełko, obejmujące bransolety, rzekł:
— Czy w istocie piękne?
— Przypatrz im się i sam osądź — rzekła Anna Austrjacka.
Król oglądał.
— Tak — rzekł — pyszny medaljon, pyszne wykończenie.
— Co za wykończenie!... — powtórzyła księżna.
Królowa Marja Teresa łatwo i na pierwszy rzut oka odgadła, że król nie ofiaruje jej bransolet, ale, widząc także, że nie myśli ofiarować ich księżnie, była prawie zadowoloną. Król usiadł. Najpoufalsi z dworzan zbliżali się zkolei, aby podziwiać cud sztuki, który wkrótce za pozwoleniem królewskiem z rąk do rąk obiegał.
Damy objawiały widoczną niecierpliwość, widząc podobny skarb, opanowany przez mężczyzn.
— Panowie — wyrzekł król, przed którego uwagą nic nie uszło — mógłby kto powiedzieć, że, jak Sabińczycy, nosicie bransolety; podajcie je damom, które zapewne lepiej od was na nich się znają.
Te wyrazy wydawały się księżnie początkiem wyroku, na który oczekiwała.
Zresztą, czytała pomyślną wróżbę w oczach królowej-matki. Dworzanin, który miał bransolety w chwili, kiedy król uczynił tę uwagę, złożył je w ręce królowej Marji Teresy, ona zaś wiedząc dobrze, że nie dla niej są przeznaczone, zaledwie obejrzawszy, podała księżnie. Księżna, a bardziej jeszcze książę, z zajęciem je oglądali. Następnie przeszły bransolety do dam sąsiednich, którym księżna, podając, rzekła przeciągle:
— Przepyszne!...
Damy, które otrzymały bransolety z rąk księżny, stosowny czas oglądały je i podawały dalej. Tymczasem król spokojnie rozmawiał z hrabią de Guiche i Fouquetem. Ucho jego, przywykłe do pewnych zwrotów, jak zazwyczaj ludzi, przywykłych do niezaprzeczonej wyższości, podchwytywało tu i owdzie wyrzeczone zdania, na które nie uważał za potrzebne odpowiadać.
Wreszcie bransolety dostały się do rąk Montalais i La Valliere.
— A! jakie bogate, jakie wspaniałe!... — mówiła Montalais — i ty nie unosisz się nad niemi, Ludwiko? prawdę mówiąc, ty chyba nie jesteś kobietą!
— I owszem — odpowiedziała dziewica z wyrazem niewymownej melancholji. — Ale na co pragnąć tego, co nie może być naszem?
Król z głową naprzód wychyloną, słuchał, co mówi młoda dziewica. Zaledwie drżenie głosu doszło jego ucha, aliści powstał cały promieniejący i, przebywając kolło, aby się udać do La Valliere, rzekł:
— Pani, mylisz się, jesteś kobietą, a każda kobieta ma prawo do klejnotów.
— Zatem, Najjaśniejszy Panie, nie chcesz uwierzyć w moją skromność?
— Wierzę, że masz wszystkie cnoty, a szczerość pomiędzy niemi; powiedz więc otwarcie, co myślisz o tych klejnotach?
— Są tak piękne, Najjaśniejszy Panie, że tylko królowej należy je ofiarować.
— Cieszy mnie twoje zdanie; bransolety są twoje i król prosi cię, abyś je przyjęła.
Z poruszeniem, podobnem do trwogi, pośpieszyła La Valliere podać je królowi, Ludwik jednakże lekko odepchnął jej drżącą rękę. Klejnoty pozostały w dłoniach Ludwiki.




ROZDZIAŁ XXXIV.
MALAGA.

Podczas długiej i uporczywej walki ambicyj dworskich z miłością serca, zapomnieliśmy o jednej z naszych osób. D‘Artagnan, bo trzeba go wymienić z nazwiska, aby sobie przypomnieć, że żyje, d‘Artagnan w tym świetnym i lekkim świecie nie miał co robić. Udawszy się za królem do Fontainebleau na dwa dni, napatrzywszy się na sielanki i sceny komiczno-bohaterskie, przekonał się stary muszkieter, że nie tego potrzeba mu do życia. Nagabywany co chwila przez ludzi, którzy mu mówili:
— A co, jak mi w tej sukni, panie d‘Artagnan?... — odpowiadał im żartobliwym tonem:
— Sądzę, że jesteś pan tak dobrze ubrany, jak najpiękniejsza małpa z jarmarku świętego Wawrzyńca.
A kiedy go pytano:
— Panie d‘Artagnan, jak ubierzesz się dzisiaj?... — odpowiadał:
— Na wieczór rozbiorę się.
To rozśmieszało damy.
Tak minęły dwa dni, a muszkieter, widząc, że o nic ważnego nie chodzi i że król zupełnie zapomniał, albo raczej zdawał się zapomnieć o Paryżu, Saint-Mande i Belle-Isle, że pan Colbert marzy o lampach i ogniach sztucznych, że damy przez miesiąc zamierzają strzelać oczyma, prosił króla o pozwolenie na wyjazd dla interesów familijnych, W chwili, kiedy d‘Artagnan wniósł to żądanie, król kładł się do łóżka, strudzony po tańcu.
— Chcesz mnie opuścić, panie d‘Artagnan?... — zapytał tonem zdziwienia.
— Najjaśniejszy Panie — odparł d‘Artagnan — opuszczam cię, bom ci na nic nie przydatny. A!... gdybym ci mógł służyć za równowagę kiedy tańcujesz, to co innego.
— Ależ, kochany panie d‘Artagnan, — odpowiedział król z powagą — równowagi w tańcu nie potrzeba.
— No, to przebacz, Najjaśniejszy Panie, ja o tem nie wiedziałem!...
— Czy widziałeś mnie tańczącego? — zapytał król.
— Widziałem, ale sądziłem, że czasem będą inne postępy... Omyliłem się; i to jedna przyczyna więcej, abym się oddalił. Powtarzam, Najjaśniejszy Panie, że nie jestem ci potrzebny, zresztą, gdybyś mnie potrzebował, wiesz, gdzie mnie znaleźć.
— Dobrze, — rzekł król.
I udzielił żądanego pozwolenia.
Nie będziemy zatem szukali d‘Artagnana w Fontainebleau; znajdziemy go przy ulicy Lombardów, pod Złotym Tłuczkiem, u naszego zacnego przyjaciela Plancheta. Była ósma wieczorem, gorąco; w pokoju w antresolach jedno okno otwarte. D‘Artagnan leżał na ogromnem krześle z poręczami, mając wyciągnięte nogi na ławie.
O dwa kroki od niego, zupełnie w cieniu, leżąc na worku kukurydzy, brzuchem do ziemi, i oparłszy brodę na dłoni, patrzył Planchet na d‘Artagnana myślącego, dumającego, czy też śpiącego z otwartemi oczami. Jego obserwacja trwała już oddawna. Wreszcie Planchet zdobył się na odwagę i zapytał:
— A co, śpisz, panie d‘Artagnan?
— Nie, panie Planchet, nawet nie śpię, — odpowiedział muszkieter.
— Ten wyraz nawet, do rozpaczy mnie doprowadzi — rzekł Planchet.
— Czemuż ci się tak nie podoba wyraz: nawet?
— Skoro pan mówisz, że nawet nie śpisz, to znaczy, że nawet ze spania nie masz pociechy. To znaczy, jakbyś chciał powiedzieć: Planchet, djabelnie się nudzę.
— Ależ ty wiesz, że ja się nigdy nie nudzę.
— Panie d‘Artagnan, już tydzień upływa, jak pan wróciłeś z Fontainebleau; tydzień więc nie wydajesz już rozkazów, ani nie mustrujesz swojej kompanji. Brak ci szczęku muszkietów, huku bębnów i całej swojej władzy; o!... ja, który nosiłem muszkiet, dobrze to pojmuję.
— Mój Planchet — odpowiedział d‘Artagnan — upewniam cię, że się wcale nie nudzę.
— Cóż zatem pan robisz, leżąc jak nieżywy.
— Rozmyślam, przyjacielu.
— Gdyby chociaż — dodał kupiec korzenny — myśli pańskie były tego rodzaju jak owe, kiedy szło o przywrócenie króla Karola II-go.
Tu Planchet roześmiał się znacząco.
— A!... mój przyjacielu — odrzekł d‘Artagnan — jak widzę, stajesz się ambitnym.
— Czy czasem, panie d‘Artagnan, niema jakiego monarchy do przywrócenia, lub jakiego Monka do przewożenia w skrzyni?...
— Wszyscy monarchowie są na swoich tronach... tak pewni, jak ja na mojem krześle, jednakże....
Tu d‘Artagnan westchnął.
— Panie d‘Artagnan, przykrość mi pan sprawiasz.
— Jakiś ty dobry!...
— Boże, przebacz, ale ja mam podejrzenie.
— Jakie?...
— Panie d‘Artagnan, pan chudniesz.
— Ho!... ho!... — odpowiedział muszkieter, uderzając w piersi, które zahuczały, jak tarcza — to niepodobna, panie Planchet.
— A ja powiadam panu, że pan masz zmartwienie i chudniesz.
— Chudnę, czy jesteś tego pewny?..
— Widocznie!... i jeżeli jeszcze bardziej pan schudniesz, wezmę rapir i temu panu d‘Herblay gardło poderżnę. Malaga!..
— Co?... — zawołał d‘Artagnan, podskakując na krześle — co mówisz, Planchet?... co porabia nazwisko pana d‘Herblay w twoim sklepie?...
— Dobrze, dobrze; gniewaj się pan, lub nie, złorzecz mi lub chwal, to mi wszystko jedno, ale ja wiem, co mówię.
D‘Artagnan, w czasie tej mowy Plancheta, tak usiadł, aby nie stracić żadnego jego spojrzenia i wpatrywał się w niego uparcie, oparłszy ręce na kolanach i wyciągnąwszy ku niemu szyję.
— Wytłumacz mi, dlaczego myślisz, że pan d‘Herblay sprowadza na mnie czarne myśli?
— Bo pana od trzech dni zmora dusi.
— Mnie?
— Tak, bo we śnie wciąż pan powtarzasz: Aramis, niegodziwy Aramis!...
— Ja to mówiłem?... — zawołał d‘Artagnan niespokojny.
— Słowo daję, mówiłeś pan.
— I cóż z tego?... Wszak znasz przysłowie, mój przyjacielu: sen mara...
— Nie ze wszystkiem; bo od trzech dni, gdy pan wychodzisz i powracasz, za każdym razem mnie pytasz:
„Czy nie widziałeś pana d‘Herblay?“ albo: „Czyś nie odebrał dla mnie listów od pana d‘Herblay?...“
— Zdaje mi się, nic w tem nadzwyczajnego, że ten drogi przyjaciel obchodzi mnie.
— Prawda, ale nie do tego stopnia, abyś pan chudł.
— Daję ci słowo honoru, że utyję.
— Dobrze, ufam panu i zawczasu się cieszę, bo wiem, że pan umie słowa dotrzymać.
— Nie będę już śnił o Aramisie.
— Wybornie.
— Nie będę cię pytał, czy niema listów od pana d‘Herblay.
— Doskonale.
— Ale mi wytłumaczysz jednę rzecz.
— Mów pan.
— Przed chwilą słyszałem od ciebie szczególniejsze zaklęcie.
— Tak.
— Którego dawniej nie miałeś zwyczaju używać.
— Malaga!... chcesz pan zapewne powiedzieć.
— Tak.
— Jest to moja klątwa od chwili, gdy zostałem kupcem korzennym.
— Prawda: Malaga, nazwa rodzynków.
— To moja najokropniejsza klątwa; kiedy zawołam: Malaga, to już nie jestem panem siebie.
— Ale ja dawniej nie znałem tej klątwy.
— Prawda, nauczono mnie jej.
Planchet, wymawiając te wyrazy, mrugnął oczami z wyrazem chytrości, który nie uszedł uwagi d‘Artagnana.
— E!... e!... — rzekł.
Planchet powtórzył:
— E!... e!...
— Patrzaj, panie Planchet.
— Ba!... ja nie jestem, jak pan, ja nie spędzam życia na myśleniu.
— To czynisz źle.
— Chcę powiedzieć na nudach; życie nasze krótkie, dlaczego nie mamy z niego korzystać?...
— Jak widzę, Planchet, jesteś praktycznym epikurejczykiem.
— Czemu nie?... Rękę mam dobrą; piszę nią, albo ważę korzenie; nogę mam pewną, tańczę, albo się przechadzam; żołądek mam zdrowy, jem i trawię; serce zaś mi nie zastygło, a co, panie?...
— Prawda.
— Powiedziałem sobie — mówił dalej Planchet — że bez rozkoszy niema szczęścia na ziemi, jeżeli więc nie rozkoszy, bo są to rzeczy dość rzadkie, to przynajmniej używać trzeba pociechy.
— Zatem pocieszasz się.
— A tak.
— Wyjaśnij mi ten sposób pocieszania.
— Biorę tarczę i idę walczyć z nudami, zanim zacznę się nudzić, już się zabawię.
— I to rzecz, łatwa?
— Nietrudna.
— I sam wynalazłeś ten sposób?
— Sam.
— To cudowne!...
— Cóż pan na to?...
Powiadam, że filozofja twoja nie ma równej na świecie.
— Zatem idź pan za moim przykładem.
— Zobaczę; cóż ty robisz?...
— Czyś pan zauważył, że od czasu do czasu wychodzę z domu?...
— Mój kochany Planchet, kiedy kogo prawie codzień widujemy i kiedy go niema, brak jego jest widoczny. Alboż i ty nie tęsknisz, kiedy idę na wojnę?...
— Niesłychanie; zdaje mi się, że jestem ciałem bez duszy.
— Zgoda, idźmy dalej.
— Kiedyż się oddalam?...
— Piętnastego i trzydziestego każdego miesiąca.
— I bawię?...
— Czasem dwa, czasem trzy, czasem cztery dni.
— Jak pan sądzisz, co robię przez ten czas?
— Nie mam pojęcia.
— Otóż ja bawię się.
— W jakiż sposób?
— Zobaczy pan, pojedziemy razem.
— Kiedy?...
— Jutro.
— Dokąd.
— Gdzieś, gdzie się pan dobrze zabawisz, jestem tego pewny.
— Wybornie!...
— W miejsce, skąd obecnie powracasz pan i gdzieś się piekielnie nudził.
— Ja?
— A tak.
— Zatem zawieziesz mnie do Fontainebleau?...
— I ty jedziesz do Fontainebleau?... Po co?
Planchet zrobił poruszenie, pełne złośliwości.
— Może tam masz jakąś własność, łotrze!...
— Tak, mały domek, chałupę.
— Aha!.. znam ja cię!...
— Ale to rzecz uczciwa, słowo honoru.
— Zatem jadę do wiejskiego domku Plancheta — zawołał d‘Artagnan.
— Kiedy pan chcesz.
— Czy nie mówiliśmy, że jutro?...
— Zgoda, jutro. Przytem to czternasty, nic nie szkodzi, że dniem wprzódy wyjadę.
— Zgoda, jedziemy.
— A pan pozwolisz mi więc swego konia?
— Nawet najlepszego.
— Ja wolę najpowolniejszego; wiesz pan, że nigdy nie byłem zawołanym jeźdźcem, a jako kupiec tem bardziej zardzewiałem, przytem....
— Cóż przytem?...
— Przytem — odparł Planchet, mrugając oczyma — nie chce się strudzić.
— A to dlaczego?... — odważył się zapytać d‘Artagnan.
— Bo nie bawiłbym się — odpowiedział Planchet.
I usiadł na worku z kukurydzą, trzaskając stawami w palcach z pewnym rodzajem filuterji.
— Planchet!.. Planchet!... — zawołał d‘Artagnan — oświadczam stanowczo, że niema na świecie tobie podobnego sybaryty. A!... Planchet, widać, żeśmy z sobą beczki soli nie zjedli.
— A to dlaczego?...
— Bo cię jeszcze nie znalem, przytem muszę wierzyć w to, co mi na myśl przyszło wówczas, kiedyś w lasku Bulońskim o mało nie udusił Lubina, lokaja pana de Wardes, Planchet, ty jesteś człowiekiem pełnym pomysłów.
Planchet zaczął się śmiać serdecznie, następnie pożegnał muszkietera i poszedł do pokoiku, który mu służył za sypialnię.
D‘Artagnan znowu, jak dawniej, położył się na krześle, a czoło jego, rozjaśnione na chwilę, mocniej się jeszcze zachmurzyło. Zapomniał o niedorzecznościach i marzeniach Plancheta.
— Tak — rzekł do siebie, — wszystko na tem zależy, ażeby się dowiedzieć:
1. Czego Baisemeaux chciał od Aramisa?...
2. Dlaczego Aramis nie daje żadnej o sobie wiadomości?..
3. Gdzie jest Porthos?...
W tych trzech punktach leży tajemnica.
— Więc — mówił dalej do siebie d‘Artagnan — ponieważ przyjaciele nic nam nie donoszą, ucieknijmy się do własnego rozumu. Każdy robi co może!... Malaga!... jak mówi Planchet.




ROZDZIAŁ XXXV.
LIST PANA DE BAISEMEAUX.

D‘Artagnan, wierny swemu planowi, udał się nazajutrz rano do pana de Baisemeaux. Był to dzień porządkowania w Bastylji; szczotkowano działa, czyszczono lawety, myto schody; nawet odźwierni, jak się zdawało, zajęci byli czyszczeniem kluczy. Komendant Baisemeaux przyjął d‘Artagnana w sposób nader grzeczny; ale tak był z nim ostrożny, że cała przebiegłość muszkietera i sylaby wydobyć z niego nie mogła...
Kiedy d‘Artagnan usiłował zwrócić rozmowę na interesy pieniężne, które zmusiły pana Baisemeaux do szukania Aramisa i mimowoli uczynił go bardziej otwartym, Baisemeaux udał, że ma wydać rozkazy w więzieniu i pozostawił d‘Artagnana samego, a kazał mu tak długo na siebie czekać, że muszkieter, zwątpiwszy, aby się czegokolwiek więcej dowiedział, wyszedł z Bastylji, zanim Baisemeaux powrócił do mieszkania. D‘Artagnan, którego paliła niecierpliwość, powiedział sobie, że właśnie to, co przed nim ukrywają, musi być ważne, i że trzeba koniecznie się o tem dowiedzieć. Skutkiem, tego obliczał, że Baisemeaux nie zaniedba uprzedzić Aramisa, jeżeli ten dał mu jakiekolwiek zlecenie. Tak się właśnie zdarzyło. Zaledwie Baisemeaux zdołał powrócić z wieży, d‘Artagnan stanął na czatach przy ulicy Petit Musee, tak, aby widzieć wszystkich wychodzących z Bastylji. Po godzinie oczekiwania, ujrzał wychodzącego żołnierza z warty. Było to najlepszym dowodem, że d‘Artagnan nie pomylił się w przewidywaniach. Żołnierz na warcie musi być dwadzieścia cztery godzin, kiedy jest na straży, a d‘Artagnan lepiej niż ktokolwiek wiedział o tem. Ten więc żołnierz wyszedł za wyraźnym i pilnym rozkazem. D‘Artagnan szedł za nim zdaleka. Jeszcze bowiem nie postanowił nic stanowczego.
— Najprzód muszę — pomyślał sobie — zobaczyć twarz tego hultaja. Dopiero zobaczywszy człowieka, można o nim sądzić. Podwoił więc kroku, co dla niego nie było trudnem i wyprzedził żołnierza. Nietylko zobaczył twarz jego, która była rozumna i znamionowała pewien charakter, ale zauważył i nos czerwony.
— Hultaj lubi wódkę — rzekł.
W tejże chwili spostrzegł u żołnierza za pasem biały papier.
— Dobrze, więc ma list!... — pomyślał.
Jakże go tu dostać. Żołnierz, uradowany, że jest wybrany na posłańca przez pana de Baisemeaux, niełatwo da się przekupić! Kiedy d‘Artagnan, pogrążony w myślach, gryzł paznokcie, żołnierz postępował wciąż ku przedmieściu Świętego Antoniego.
— Zapewne idzie do Saint-Mande — rzekł do siebie d‘Artagnan — a ja nie wiem, co jest w tym liście...
W tej chwili muszkieter spostrzegł tłum dozorców policyjnych i jakiegoś komisarza. Ludzie ci prowadzili człowieka, który im się wydzierał. Dozorcy darli na nim suknie i ciągnęli go. On zaś żądał, aby go prowadzono z należnymi dlań względami, utrzymując, że jest szlachcicem i żołnierzem. Zobaczył naszego żołnierza, idącego przez ulicę i zawołał na niego:
— Żołnierz! do mnie!
Żołnierz udał się ku temu, który go wzywał, tłum za nim.
Wtedy d‘Artagnan powziął myśl. Kiedy szlachcic opowiadał żołnierzowi, jak go ujęto w pewnym domu, jako złodzieja, kiedy on był tylko kochankiem, i kiedy żołnierz żałując go, dawał mu rady z ową powagą, jaką żołnierz francuski osłania miłość własną, d‘Artagnan przysunął się do żołnierza, którego tłum zewsząd cisnął i wyjął mu papier z za pasa. Że zaś w tejże chwili szlachcic szarpnął żołnierza, a komisarz szlachcica, d’Artagnan czynność te mógł najdogodniej wykonać. Odszedł o dziesięć kroków i za filarem jednego z domów, ten adres wyczytał:

„Do pana du Vallon, u pana Fouquet
w Saint-Mande“.

— Tego mi potrzeba!... — zawołał.
I, odpieczętowawszy kopertę bez rozdarcia, wyjął z niej papier, złożony we czworo, który te tylko zawierał wyrazy:

„Kochany panie du Vallon, zechciej powiedzieć panu d‘Herblay, że był w Bastylji i badał.“
Życzliwy de Baisemeaux.

— A co?... — zawołał d‘Artagnan — rzecz, jasna, jak słońce.. Porthos!... Jestem więc pewny tego, co chciałem wiedzieć. Do licha!... biedny żołnierz ciężko przypłaci mój figiel. Jeżeli przyjdzie bez listu, dopiero będzie mu ciepło!... Ale ja tego listu nie potrzebuję, kiedy kto zje jaje, djabli mu po skorupie?
Tymczasem komisarz i dozorcy przekonali żołnierza o słuszności i prowadzili więźnia dalej. Ten, otoczony tłumem, nie przestawał się żalić. D‘Artagnan znowu wcisnął się w tłum i, upuściwszy list tak, że nikt tego nie zauważył, spiesznie się oddalił. Żołnierz znowu skierował się na drogę do Saint-Mande, myśląc ustawicznie o tym szlachcicu, który wzywał jego pomocy. Nagle przypomniał sobie o liście i, patrząc za pas, przekonał się, że go nie ma. Jego trwożliwy przestrach zabawił d‘Artagnana.
Biedny z boleścią patrzył wkoło siebie i nakoniec spostrzegł o dwadzieścia kroków po za sobą bielejącą kopertę, poskoczył ku niej, jak sokół na zdobycz. Koperta była zakurzona i pomięta, ale w niej znajdował się list.
D‘Artagnan zauważył, że przełamana pieczątka mocno zaniepokoiła żołnierza. Pocieszył się on jednak wreszcie i znowu włożył pismo za pas.
D‘Artagnan, stosując swój chód do kroków żołnierza, podążył za nim, będąc pewnym, że w kwadrans po nim przybędzie do pana Fouquet.




ROZDZIAŁ XXXVI.
PORTHOS NIE STRACIŁ SIŁ.

D‘Artagnan przybył przed bramę pałacu nadintendenta w chwili, kiedy żołnierz wychodził już z pustym pasem z niej. D‘Artagnan przystąpił do bramy, którą wyhaftowany szwajcar trzymał nawpół otwartą. Chętnie byłby wszedł, nie wymieniając swego nazwiska, ale środka na to nie było, powiedział zatem, kto jest. Pomimo tego ustępstwa, które powinno było usunąć wszelkie trudności, jak przynajmniej sądził d‘Artagnan, odźwierny zawahał się; jednak przy powtórnym wymienieniu tytułu kapitana gwardji, szwajcar, nie dając wolnego przejścia, przestał je przynajmniej tamować.
Odszukał nie bez trudu mieszkanie Porthosa i stanowczym tonem rozkazał lokajowi.
— Uprzedź pana barona du Vallon, że rycerz d‘Artagnan, kapitan muszkieterów Jego Królewskiej Mości, pragnie go widzieć.
D‘Artagnana wprowadzono do salonu. W salonie niedługo czekał; znajomy chód zatrząsł posadzką sąsiedniego pokoju, drzwi się otwarły i Porthos rzucił się w objęcia przyjaciela, z pewnym rodzajem pomieszania, które nie było mu do twarzy.
— Ty tutaj?... — zawołał.
— A ty?.. — odparł d‘Artagnan.
— A tak — odpowiedział Porthos, uśmiechając się z przymusem — tak, zastajesz mnie u pana Fouquet; to cię pewno niemało zadziwia?
— Bynajmniej; dlaczegóż nie masz być przyjacielem pana Fouquet? Pan Fouquet ma bardzo wielu przyjaciół, osobliwie też pomiędzy ludźmi uczonymi.
Porthos był tak skromny, że tego komplementu nie wziął do siebie.
— Przytem — dodał — widziałeś mnie na Belle-Isle.
— Dlatego właśnie myślę, że należysz do przyjaciół pana Fouquet.
— Znam go — odrzekł Porthos z niejakiem pomieszaniem.
— A! mój przyjacielu — zaczął d‘Artagnan — jakiż ja żal mam do ciebie.
— A to o co?... — zawołał Porthos.
— Dokonywasz dzieła tak znakomitego, jak ufortyfikowanie Belle-Isle, i nie zawiadamiasz mnie o tem?
Porthos zarumienił się.
— Co więcej — mówił dalej d‘Artagnan — wiesz, gdzie jestem; wiesz, że jestem w służbie królewskiej, i nie odgadujesz, że król pragnie poznać człowieka, wykonywającego dzieło, o którem mu cuda prawią; nie odgadujesz, że król wysłał mnie, abym się dowiedział, kto to jest?
— Jakto? król wysłał cię...
— No tak, ale przestańmy o tem mówić.
— Do pioruna! a to dlaczego?... i owszem mówmy; zatem król wie, że fortyfikujemy Belle-Isle?
— A o czemżeby król nie wiedział?
— A o tem wie, kto fortyfikuje?
— Oczywiście, słyszałem rozmowę króla z panem Fouquet, który mówił:
— „Belle-Isle ufortyfikował inżynier, człowiek wielkiej zasługi, którego pragnąłbym przedstawić Waszej Królewskiej Mości.
— Jego nazwisko?.... — zapytał król.
— „Baron du Vallon — odpowiedział Fouquet.
— „Dobrze, zatem mi go przedstawisz“ — rzekł król“.
— Tak król odpowiedział?
— Słowo d‘Artagnana.
— Ho! ho!... — odrzekł Porthos. — To dlaczegóż mnie dotąd nie przedstawiono?
— Bądź spokojny, przyjdzie czas.
— Hm! hm!... — pomruknał Porthos.
D‘Artagnan udał, że tego nie zauważył i, zmieniając przedmiot rozmowy, rzekł:
— Ty jednak, jak mi się zdaje, przyjacielu, samotne zamieszkujesz miejsce.
— Zawsze lubiłem samotność. Mam skłonność do melancholii — odpowiedział Porthos z westchnieniem.
— To szczególniejsze, nigdy tego nie zauważyłem.
— Od tego czasu, jak się poświęcam naukom — rzekł Porthos, nieco zakłopotany.
— Ale prace umysłowe, jak sadzę, zdrowiu twemu nie szkodzą?
— O! bynajmniej.
— I siły masz zawsze?
— Ogromne! zawsze ogromne!
— Jednakże słyszałem, że w pierwszych dniach twojego przybycia...
— Tak, prawda, ruszyć się nie mogłem.
— Jakto?... — zapytał d‘Artagnan z uśmiechem — dlaczego nie mogłeś ruszyć się?
Porthos domyślił się, że powiedział niedorzeczność i chciał się poprawić.
— Tak, przybyłem z Belle-Isle na lichych koniach i to mnie utrudziło.
— Wcale mnie to nie dziwi, mnie, co za tobą jechałem; bo znalazłem siedem, czy osiem koni, padłych na drodze.
— Jestem ciężki jak widzisz. Tłuszcz się we mnie roztopił i zachorowałem.
— A! biedny Porthosie!... A Aramis jakim się wtedy dla ciebie okazał?
— Jak najlepszym... kazał mnie opatrzyć doktorowi pana Fouquet. Ale wyobraź sobie, że po ośmiu dniach jeszcze nie mogłem oddychać.
— Jakto?
— Pokój był za mały i całe z niego powietrze wciągałem w siebie.
— Czy tak?
— Przynajmniej tak mi mówiono... I przeniesiono mnie do innego mieszkania.
— Gdzie już mogłeś oddychać swobodniej?
— A tak; jednakże brak ruchu do rozpaczy mnie doprowadził. Doktór utrzymywał, że nie powinienem był z miejsca się ruszać; ja zaś przeciwnie, czułem się silnym, jak nigdy. To dało powód do ważnego wypadku.
— Do jakiego wypadku?
— Wyobraź sobie, kochany przyjacielu, że się oburzyłem na niedorzeczne przepisy lekarza i postanowiłem wyjść wbrew jego woli. Kazałem lokajowi, aby mi przyniósł ubranie.
— Zatem byłeś zupełnie nagi, mój biedny Porthosie?
— Przeciwnie, miałem na sobie prześliczny szlafrok; lokaj wykonał mój rozkaz, przyniósł mi ubranie, lecz gdym je włożył na siebie, przekonałem się, że jest za przestronne; ale, dziwna rzecz, stopy mi się rozszerzyły znacznie.
— Co słyszę?
— I buty były za szczupłe.
— Zatem, widać, nogi ci napuchły?
— Zgadłeś przyjacielu.
— Czy o tym wypadku chciałeś mi mówić?
— Tak, o tym, a ja nie jestem tak rozważny, jak ty i mówiłem sobie: skoro buty tyle razy wchodziły mi na nogi, dlaczegóż wejść nie mają i teraz?
— Tym razem, kochany Porthosie, pozwól sobie powiedzieć, że byłeś nielogiczny.
— Krótko mówiąc, stałem wprost przepierzenia; chciałem wciągnąć but na prawą nogę i ciągnąłem go za uszy obydwoma rękami; tymczasem nagle uszy zostają mi w rękach, a noga wyskakuje, jak strzała.
— Jak strzała?...
— Tak, jak strzała i napotyka przepierzenie, które rozbija. Mój przyjacielu, zdawało mi się, że jak Samson rozwalam świątynie. Co tam naspadało obrazów, porcelany, szkła, firanek, obić!... to rzecz niesłychana..
— Doprawdy?
— A z drugiej strony stała jeszcze serwantka z porcelaną.
— Którąś także wywrócił?
— A! wysadziłem na drugi koniec pokoju.
Porthos zaczął się śmiać.
— Prawdę mówiąc, to rzecz niesłychana!
I d‘Artagnan śmiał się wraz z przyjacielem.
— Natłukłem — mówił Porthos głosem, przerywanym od śmiechu — więcej, niż za trzy tysiące franków porcelany, ha! ha! ha!
— Dobrze — rzekł d‘Artagnan.
— Zbiłem więcej, niż za cztery tysiące franków zwierciadeł, ha! ha! ha!
— Wybornie.
— Dlatego też, mój przyjacielu — mówił dalej olbrzym — pan Fouquet, widząc, że dom jego za słabo jest zbudowany, inne wyznaczył mi mieszkanie. Dlatego umieszczono mnie tutaj.
— Jest to park, zupełnie odosobniony.
— Zupełnie.
— Zapewne miejsce schadzki?... zapewne miejsce sławne w historji ministra?
— Nie wiem tego, nie miałem tu schadzek, ani tajemniczych historyj; korzystam tylko z pozwolenia i dla ruchu, wyrywam drzewa z korzeniami.
— A to na co?
— Abym ćwiczył ciało, a przytem wybieram gniazda ptasie. To dogodniejsze, niż łazić po drzewach.
— Zatem żyjesz sielankowo, jak Tyrsys, mój kochany.
— Lubię małe jajka i wolę je, niż duże. Nie masz wyobrażenia, jaka to delikatna jajecznica z pięciuset jaj dzwońców, zięb, gilów i drozdów.
— Ależ piećset jaj, to okropność!
— To tylko salaterka jajecznicy — odpowiedział Porthos.
D‘Artagnan z piec minut wpatrywał się w Porthbsa, jakby go widział po raz pierwszy;
Porthos zaś rozpływał się pod wzrokiem przyjaciela. Tak stali przez kilka minut.
D‘Artagnan jednak koniecznie chciał nadać inny obrót rozmowie.
— Dobrze się tu bawisz, Porthosie?... — zapytał.
— Nie zawsze.
— Domyślam się; ale kiedy bardzo się nudzisz, co robisz?
— E! niedawno tu jestem. Aramis czeka na zniknięcie ostatniego mojego guza, aby mnie przedstawić królowi, który, jak mi mówiono, nie cierpi guzów.
— Czy Aramis jest w Paryżu?
— Niema go.
— Gdzież zatem bawi?
— W Fontainebleau.
— Sam?
— Z panem Fouquet.
— Wybornie; ale wiesz co?
— Nic nie wiem, jednak skoro powiesz, będę wiedział.
— Aramis zapomina o tobie.
— Być może, właśnie i ja myślałem o tem.
— Byle cię tylko nie zdradził! Bo to chytry lis ten Aramis.
— Być może; ale mnie zdradzać...
— Słuchaj, najprzód cię uwięzi.
— Uwięzi!... mnie, mnie uwięzi?
— Nie inaczej.
— Chciałbym, abyś mnie o tem przekonał.
— Nic łatwiejszego. Czy stąd kiedy wychodzisz?
— Nigdy.
— Czy jeździsz konno?
— Nigdy.
— Czy pozwalają zbliżać się do ciebie przyjaciołom?
— Nigdy.
— A więc, mój przyjacielu, skoro nigdy nie wychodzisz, nigdy nie wyjeżdżasz konno, nigdy nie widzisz nikogo, to czyż nie jesteś uwięziony?
— I dla czegóżby mnie Aramis więził?
— O!.. przekonasz się, tylko bądź szczery, Porthosie.
— Będę szczerym jak złoto.
— Wszak Aramis zrobił plan ufortyfikowania Belle-Isle.
Porthos zarumienił się.
— Tak — rzekł — ale nic więcej nie zrobił.
— Zapewne; ale według mnie, to nic wielkiego.
— Właśnie takie też moje zdanie.
— Cieszy mnie, że jednego jesteśmy przekonania.
— Nawet nie bywał na Belle-Isle — dodał Porthos.
— Przekonaj się więc teraz.
— Ja udawałem się do Vannes, jak to sam widziałeś.
— Właśnie o to rzecz chodzi. Aramis, co zrobił tylko plany, chce uchodzić za inżyniera.
Dlatego nie przedstawia cię królowi. Ale jeśli on tak brzydko traktuje przyjaciela, to ja spełnię jego obietnice i przedstawię cię królowi.
— Ty?..
— A dlaczegoby nie?.. Czy sadzisz, że ja gorzej od Aramisa położony jestem u dworu?...
— O!... nie.
— Czy sądzisz, że mam jakąkolwiek pretensję za ufortyfikowanie Belle-Isle?...
— Zapewne, że nie.
— Jeżeli będę działał, to tylko w twoim własnym interesie.
— Nie wątpię o tem.
— A więc!.. ja jestem zaufanym przyjacielem króla, najlepszy dowód, że kiedy mu donieść trzeba coś nieprzyjemnego, ja to biorę na siebie.
— Ale, mój przyjacielu, kiedy mnie przedstawisz...
— To cóż?...
— Aramis będzie się gniewał.
— Na mnie?...
— Nie, ale na mnie.
— Ba!... czy on, czy ja cię przedstawię, to wszystko przecież jedno, skoro masz być przedstawionym.
— Miano mi zrobić ubranie.
— Twoje jest bardzo piękne.
— To, które zamówiłem, miało być daleko piękniejsze.
— Pamiętaj, że król lubi skromność.
— A zatem będę ubrany skromnie. Ale co powie pan Fouquet kiedy usłyszy, że wyjechałem?
— Czyż tu jesteś jeńcem na słowo?...
— Bynajmniej, ale przyrzekłem mu, że nie oddalę się, nie uwiadomiwszy go o tem.
— Za pozwoleniem, powrócimy jeszcze do tego przedmiotu. Czy masz tu co do roboty?...
— Ja nic, przynajmniej nic ważnego.
— Chyba, że jesteś pośrednikiem Aramisa w jakiej ważnej sprawie.
— Na honor, nie.
— To, co ci mówię, pojmujesz, że z przychylności dla ciebie mówię: przypuśćmy więc, że Aramisowi masz przesłać jakieś listy.
— A!... listy!... tak... posyłam mu listy. Właśnie dopiero co odebrałem jeden.
— Ważny?...
— Tak myślę.
Tu Porthos wyjął z kieszeni list, przysłany przez żołnierza, który d‘Artagnan tylko co przeczytał.
— Czy wiesz, co należy uczynić?... — zapytał d‘Artagnan.
— Odesłać go, do djabła!...
— Bynajmniej.
— Zatem schować go?...
— I to nie. Należy samemu zawieźć go do Fontainebleau.
— Aramisowi?... Tak, prawda.
— A ponieważ król się tam znajduje...
— Więc?...
— Skorzystasz z tego... przedstawię cię królowi.
— A!... do szatana, d‘Artagnan, tylko ty masz taki dowcip.
— Zamiast więc wyprawiać do naszego przyjaciela mniej lub więcej wiernych posłańców, sami zawieźmy mu list.
— A moje przyrzeczenie, dane panu Fouquet?...
— Jakie?...
— Że nie opuszczę Saint-Mande, nie uprzedziwszy go o tem.
— A!... mój Porthosie — odrzekł d‘Artagnan — jakiżeś ty młody!
— Jakto?...
— Wszak będziesz w Fontainebleau?...
— Tak.
— Zatem znajdziesz pana Fouquet?...
— A tak.
— Może nawet u króla.
— U króla?... — powtórzył uroczyście Porthos.
— Zbliżysz się więc do niego i powiesz: panie Fouquet, mam honor zawiadomić cię, że opuściłem Saint-Mande.
— A pan Fouquet, widząc mnie w Fontainebleau, u króla — podchwycił Porthos z tą samą powagą — nie poważy się powiedzieć, że kłamię.
— Nie masz już żadnego skrupułu?...
— Myślę, że nie.
— Zatem biorę cię z sobą.
— Doskonale, każę osiodłać konie.
— Czy masz tu konie?...
— Mam ich pięć.
— Sprowadziłeś z Pierrefonds?...
— Nie, pan Fouquet dał mi.
— Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pojedziemy na moich!
— A to dlaczego?...
— Ponieważ później...
— Co później?...
— Ponieważ później, może lepiej będzie, abyś nie miał nic od pana Fouquet.
— Nie rozumiem tego — odrzekł Porthos.
— To polityka, a nawet subtelna.
Porthos schylił głowę, na wyraz: „polityka“; ale po chwili dumania, dodał:
— Wyznam ci d‘Artagnanie, że nie jestem tchórzem.
— Wiem o tem doskonale.
Tu Porthos głos zniżył:
— A jednak jest coś, czego boję się...
— Ty? Czegóż to?... — zapytał d‘Artagnan, stosując swój głos do Porthosa.
— Wyznam ci — powtórzył Porthos — że strasznie się lękam polityki.
— A!... — zawołał d‘Artagnan.
— O tak — podchwycił Porthos stentorowym głosem. — Widziałem Jego wysokość kardynała Richelieu, Jego wysokość kardynała Mazariniego i wiem, że pierwszy z nich miał politykę czerwoną, a drugi czarną. Jak z jednej, tak z drugiej nie byłem zadowolony; pierwsza odcięła głowę panu de Marsillac, panu de Thou, panu de Cinq-Mars, panu de Chalais, panu de Bouteville i panu de Montmorency; druga rozszarpała wielu członków frondy.
— Kochany Porthosie!...
— I dlatego boję się tak polityki, że gdybym wiedział, iż cokolwiek jest jej w tem, natychmiastbym do Pierefonds powrócił.
— I miałbyś słuszność, gdyby tak było; ale ze mną, kochany Porthosie, nigdy niema nic politycznego. Pracowałeś nad ufortyfikowaniem Belle-Isle, król chciał wiedzieć nazwisko inżyniera, kierującego pracami; ty jesteś skromny jak każdy człowiek zasłużony, a widać Aramis chciał cię schować pod korzec. Ja biorę cię, i oświadczam, że cię przedstawię królowi i zyskam dla ciebie nagrodę, oto cała polityka.
— I moja taka — odrzekł Porthos, podając d‘Artagnanowi rękę.
Po chwili obaj wyjechali z Saint-Mande.




ROZDZIAŁ XXXVII.
SZCZUR I SER.

Kiedy d‘Artagnan, wchodząc pierwszy do sklepu pod „Złotym tłuczkiem“, oznajmił panu Planchet, że pan du Vallon odbędzie z nimi podróż, kiedy Porthos, wchodząc do sklepu, piórem od kapelusza poruszył drewniane świece, wywieszone jako znak przed sklepem, jakieś bolesne przeczucie zakłóciło radość Plancheta. Ale nasz kupiec miał poczciwe serce — drogi zabytek lepszych czasów. Pomimo wewnętrznego dreszczu, który starał się przezwyciężyć, przyjął Porthosa z uszanowaniem, okraszonem czułą serdecznością. Porthos z początku za sztywny, z powodu różnicy stanu, jaka zachodziła w owej epoce pomiędzy baronem a kupcem korzennym, stał się jednak bardziej przystępnym, widząc w Planchecie tyle dobrych chęci i uprzejmości. Najbardziej mu się podobało to, że mu pozwolono zanurzać szerokie ręce w szufladach z suszonemi i smażonemi owocami, w workach, napełnionych migdałami i orzechami, w szafach, pełnych cukru. Dlatego, pomimo zaproszenia Plancheta, aby się udał do mieszkania na piętrze, obrał sobie sklep za ulubione miejsce na wieczór, gdzie jego palce natychmiast napotykały to, co oczy ujrzały i nos zwietrzył. Ukryci w kącie sklepu chłopcy, z przestrachu spoglądali po sobie, nie śmiejąc się odzywać. Nie znali oni Porthosa, nawet nigdy go nie widzieli.
Zastanawiali się, przerażeni, czy to nie jest ludożerca z powieści o czarownicach, i czy w jego nienasyconym żołądku nie zniknie cały magazyn Plancheta. Gryząc, chrupiąc, żując, ssąc, smakując i połykając. Porthos co chwila powtarzał kupcowi:
— Piękny masz handel, przyjacielu Planchecie.
— Ale nie na długo wystarczy, jeżeli tak dłużej potrwa, — bąknął pierwszy chłopiec sklepowy, któremu Planehet przyrzekł z czasem oddać handel.
I z rozpaczą zbliżył się do Porthosa, który swoją osobą zajmował całe przejście, prowadzące do składu. Sądził, że Porthos podniesie się i że poruszenie to powstrzyma jego żądzę pożerania.
— Czego żądasz, mój przyjacielu?... — zapytał łagodnie Porthos.
— Chciałbym przejść, jeżeli to panu nie sprawi przykrości.
— Śmiało, mój przyjacielu, to mnie wcale nie fatyguje.
I, mówiąc to, wziął subjekta za pas, podniósł z ziemi i przesadził na drugą stronę. Dopełnił tego z uśmiechem pełnym łagodności. Nogi zachwiały się pod subjektem, kiedy go Porthos stawiał na ziemi i biedak upadł na paki. Jednak, widząc łagodność olbrzyma, ośmielił się znowu odezwać:
— A!... panie, bądźże ostrożnym.
— Z czem, mój przyjacielu?...
— Ogień pan rozniecisz w sobie.
— Jakto, mój dobry przyjacielu?...
— Bo wszystkie te owoce rozpalają.
— Jakie?...
— Rodzynki, orzechy, migdały.
— Ha!... jeżeli migdały, orzechy i rodzynki rozpalają...
— Z pewnością, proszę pana.
— To przecie miód chłodzi.
I, wyciągając rękę ku baryłce miodu, stojącej opodal, zanurzył w niej łopatkę, używaną do czerpania.
I połknął z pół funta miodu.
— Mój przyjacielu, teraz będę cię prosił o wodę.
— Czy z kubłem?... — naiwnie spytał subjekt.
— Nie, z karafinką, karafinki będzie dosyć, — dobrodusznie odpowiedział Porthos.
I, jak trębacz trąbkę, przechylił karafinkę do ust i duszkiem ja wypróżnił. Planchet zadrżał wszystkiemi nerwami, które mają jakikolwiek związek z miłością dla własności. Jednak, jako godny gospodarz, przestrzegający wiernie dawnej gościnności, udawał, że z wielkiem zajęciem rozmawia z d‘Artagnanem.
— Planchet, o której godzinie będziemy jedli kolację?... — zapytał Porthos — przyznam ci się, że mam apetyt.
Subjekt założył ręce. Dwaj chłopcy sklepowi schowali się pod kasę z obawy, aby Porthos nie wziął się do nich, gdy się nie naje.
— Tutaj zjemy tylko lekki podwieczorek — odrzekł d‘Artagnan, — a następnie na wsi u Plancheta będziemy wieczerzali.
— Więc do ciebie na wieś jedziemy, Planchet? — zapytał Porthos — tem lepiej.
— O!... pan mi czynisz wielki zaszczyt, panie baronie.
Wyraz baron sprawił ogromne wrażenie na chłopcach sklepowych, którzy po raz pierwszy widzieli człowieka utytułowanego z takim apetytem. Zresztą, tytuł ten uspokoił ich zupełnie, bo nie słyszeli, aby ludożercę nazywano panem baronem.
— Zjem kilka biszkoptów na drogę — odezwał się Porthos od niechcenia.
To mówiąc, napełnił kieszenie biszkoptami.
— Mój sklep ocalony — zawołał Planchet.
— Tak, równie jak ser — odrzekł pierwszy subjekt.
— Jaki ser?...
— Ów ser holenderski, do którego zakradł się szczur i z któregośmy znaleźli tylko wierzch.
Planchet spojrzał po sklepie i na widok tego, co uszło przed zębami Porthosa, uznał to porównanie za przesadzone.
Pierwszy subjekt spostrzegł, co dzieje się w umyśle pana.
— Tylko niech nie powraca!... — rzekł.
— Czy masz u siebie owoce?... — zapytał Porthos, wchodząc do mieszkania, gdzie, jak oznajmiono, zastawiony był podwieczorek.
— Niech go djabli!... — pomyślał kupiec, rzucając na d‘Artagnana błagalne spojrzenie, które ten tylko nawpół pojął. Po podwieczorku puszczono się w drogę. Późno było, kiedy trzej jeźdźcy, wyjechawszy około godziny szóstej z Paryża, przybyli na bruk Fontainebleau.




ROZDZIAŁ XXXVIII.
U PLANCHETA.

Domek Plancheta znajdował się przy ulicy Lyońskiej naprzeciw oberży „Pod Pięknym Pawiem“. Ogromny płot z bzu, tarni i chmielu tworzył czarny i nieprzebyty wał, poza którym wznosi się biały dom, pokryty czerwoną dachówką. Dwa okna tego domu wychodziły na ulicę. Dwa drugie były ślepe. Pomiędzy niemi dawała wejście niewielka brama, opatrzona dachem, wsparta na słupach. Wchodziło się do bramy przez wysoki próg.
Planchet zsiadł z konia, jakby miał zapukać do bramy, lecz, miarkując się, wziął konia za cugle i przebył około trzydzieści kroków pieszo. Dwaj jego towarzysze postępowali za nim. Przybywszy przed bramę, położoną o trzydzieści kroków dalej, podniósł drewnianą klamkę, jedyne zamknięcie, i otworzył jedną połowę bramy. Wszedł pierwszy, ciągnąc za sobą konia, na mały dziedzińczyk, pełny mierzwy, która zapowiadała bliską oborę.
— Pięknie tu pachnie — rzekł donośnie Porthos, zsiadając z konia — będę sądził, że jestem w moich wołownicach w Pierrefonds.
— Ja mam tylko jedną krowę — skromnie pośpieszył z odpowiedzią Planchet.
— Ja mam ich trzydzieści — odrzekł Porthos — albo raczej sam nie wiem, ile ich mam.
Planchet zamknął bramę. Tymczasem d‘Artagnan, zsiadłszy z konia, nasycał się świeżem powietrzem i, jak prawdziwy paryżanin, kiedy zobaczy zieloność, jedną ręką urwał powoju, a drugą dziką różę. Porthos urwał grochu, który wił się po tyczce i gryzł łupiny i ziarna. Planchet natychmiast zajął się obudzeniem starego i schorowanego wieśniaka, który leżał na mchu, przykryty sukmaną. Wieśniak ten poznawszy Plancheta, nazwał go swoim panem, ku nie małemu zadowoleniu kupca.
— Postaw konie u żłobu, mój stary, i daj im dobrze jeść — rzekł Planchet.
— Tak, tak, piękne bydlęta — mówił wieśniak — o! trzeba je szanować.
— Powoli, powoli, przyjacielu, — odrzekł d‘Artagnan — owies i sieczka to dosyć.
— I wody czystej dla mojego — dodał Porthos — bo zgrzany, jak mi się zdaje.
— Bądźcie panowie spokojni — odezwał się Planchet. — Ojciec Celestyn jest starym żandarmem z Ivry i zna się na koniach; pójdźcie panowie do domu.
I poprowadził dwóch przyjaciół przez aleję, która ciągnęła się wśród ogrodu warzywnego i łąki, a kończyła się w małym ogródku, gdzie wznosił się dom zwrócony frontem ku ulicy.
W miarę, jak się zbliżano, widzieć można było przez dwa okna wnętrze mieszkania Plancheta. Mieszkanie to, słabo oświetlone lampą, ukazywało się z głębi ogrodu, jak miły obraz spokoju, dostatku i szczęścia.
Wszędzie, gdziekolwiek padał biały promień światła, oddzielający się od swego ogniska w lampie, czy to na starożytne fajanse, czy na sprzęty, błyszczące od czystości, czy na broń, zawieszoną na ścianie, wszędzie znajdował odbicie, albo spoczywał na rzeczy przyjemnej dla oka. Ta lampa, która oświecała pokój, kiedy liście drzew osłaniały okna na zewnątrz, pysznie rozjaśniała biały, jak śnieg, obrus. Dwa były nakrycia na tym obrusie. Żółte wino błyszczało w wysokiej butelce, a wielki fajansowy dzbanek niebieski, ze srebrną pokrywą, obejmował pieniący się jabłecznik. Przy stole w krześle z wielkiemi poręczami, drzemała kobieta trzydziestoletnia, z twarzą, rozjaśniona zdrowiem i świeżością.
Dwaj przyjaciele zatrzymali się przed tem oknem, opanowani podziwem.
Planchet, widząc ich zadziwienie, uczuł słodką radość.
— A!... hultaju, Planchecie — rzekł d‘Artagnan — teraz wiem, po co wyjeżdżasz.
— A!... jaka biała bielizna — odrzekł z kolei Porthos piorunującym głosem.
Na ten głos gospodyni zerwała się na równe nogi, a Planchet, przybierając uprzejmą minę, wprowadził dwóch towarzyszy do pokoju.
— Pozwól mi, moja droga, że ci przedstawię pana d‘Artagnana, rycerza, mojego dobroczyńcę.
D‘Artagnan wziął rękę kobiety, jak dworak, i z tak rycerskiem uszanowaniem, jakby brał rękę księżny pani.
— Pana barona du Vallon de Bracieux de Pierefonds — dodał Planchet.
Porthos oddał ukłon, z którego Anna Austrjacka, nie chcąc uchodzić za wymagającą, byłaby zadowoloną. Przyszła kolej na Piancheta. Szczerze uściskał kobietę, uczyniwszy znak, jakby wprzód chciał prosić o pozwolenie d‘Artagnana i Porthosa. Rozumie się, że udzielono mu najchętniej.
— Droga przyjaciółko — rzekł Planchet — widzisz tych dwóch ludzi, którzy część mojego życia wiedli za sobą. Ileżto razy mówiłem ci o nich.
— I jeszcze o dwóch innych — odrzekła kobieta dobitnym akcentem flamandzkim.
— Czy pani jest holenderką?... zapytał d‘Artagnan.
— Jestem z Antwerpji — odpowiedziała dama.
— I nazywa się pani Gechter — rzekł Planchet.
— Ale ty tak zapewne pani nie nazywasz?... — zapytał d‘Artagnan.
— Ja nazywam ją Trüchen.
— Śliczne imię!... — rzekł Porthos.
— Trüchen — mówił Planchet — przybyła z Flandrji ze swoją cnotą i dwoma tysiącami złotych, uciekłszy od nieznośnego męża, który ją bił. Ja, jako pochodzący z Pikardji, zawsze lubiłem Artezjanki. Z Artois do Flandrji to zaledwie jeden krok; ona przyszła szukać pomocy u mego poprzednika przy ulicy Lombardów; umieściła u mnie dwa tysiące, któremi ja obracałem, tak, że dzisiaj wynoszą dziesięć.
— Brawo!... Planchet.
— Jest wolna, bogata ma krowę, rozkazuje służącej i ojcu Celestynowi; szyje dla mnie koszule, robi pończochy na zimę i widuje mnie co dwa tygodnie. Sądzę, że jest zupełnie szczęśliwa.
— W rzeczy samej, jestem bardzo szczęśliwa — zapewniła Trüchen.
Trüchen dodała dwa nakrycia i napełniła stół wybornemi potrawami, które a wieczerzy zwyczajnej czynią biesiadę, a z biesiady ucztę, świeże masło, mięso marynowane, ryby, zwierzyna, wszelkie przysmaki wiejskie. Nadto Planchet powrócił z piwnicy obładowany dziesięcioma butelkami, których szkła nie było widać z pod grubej warstwy pyłu. Ten widok rozweselił serce Porthosa.
— Jeść mi się chce — rzekł.
I usiadł przy Trüchen z morderczem spojrzeniem.
D‘Artagnan usiadł po drugiej stronie.
Planchet wesoło usiadł wprost nich.
— Nie dziwcie się, panowie — rzekł — że w czasie wieczerzy Trüchen będzie często wstawać od stołu, musi ona pamiętać o waszych sypialnych pokojach.
Istotnie, gospodyni zajęła się urządzeniem sypialni na pierwszem piętrze. Tymczasem trzej mężczyźni jedli pili, a Porthos najwięcej. Z dziesięciu butelek wina, pozostało dziesięć trupów, kiedy Trüchen przybyła z serem. D‘Artagnan poradził, aby odbyć nowy pochód do piwnicy, a że Planchet nie mógł iść pewnym krokiem, ofiarował się towarzyszyć mu. Wyszli zatem nucąc pieśni, którychby się djabli przelękli. Trüchen została przy stole z Porthosem. Kiedy szukali najlepszego wina, słyszeć się dał donośny odgłos, jaki zazwyczaj pochodzi z ust, dotykających twarzy.
— Porthos myśli że jest pod Roszelą, — rzekł do siebie d‘Artagnan.
I powrócili obładowani butelkami. Planchet nic nie widział, tylko śpiewał. D‘Artagnan, który zawsze wszystko widział, zauważył, że lewy policzek Trüchen czerwieńszy jest od prawego. Zresztą, Porthos uśmiechał się z lewej strony do Trüchen i muskał obydwiema rękami obie połowy wąsów. Trüchen uśmiechała się także do wspaniałego pana.
D‘Artagnan znalazł tyle sił, że potrzymał stoczek, aby oświetlić Planchetowi jego własne schody. Planchet ciągnął Porthosa, a popychała go Trüchen także trochę „wesoła“. D‘Artagnan znalazł pokoje i wyszukał łóżka. Porthos położył się, rozebrany przez przyjaciela muszkietera. D‘Artagnan rzucił się na swoje, mówiąc:
— Do djabła!... a jednak przysiągłem, że nie tknę tego żółtego wina, które trąci krzemieniem, pfe!... Gdyby muszkieterowie zobaczyli swojego kapitana w takim stanie...
I, zasłaniając firanki łóżka, dodał:
— Szczęście, że mnie nie zobaczą.
Plancheta wyniosła Trüchen, rozebrała, wsadziła do łóżka, zasłoniła firanki i zamknęła drzwi.
— To mi zabawna wieś — rzekł Porthos, wyciągając się na łóżku, które strasznie trzeszczało pod jego ciężarem, na co nikt nie zwrócił uwagi — tak się bawiono u Plancheta.
O drugiej po północy wszyscy chrapali.




ROZDZIAŁ XXXIX.
CO WIDAĆ W DOMU PLANCHETA.

Ranek zastał trzech bohaterów, śpiących w najlepsze. D‘Artagnan pierwszy otworzył oczy i zaczął budzić Porthosa, który śmiejąc się, przetarł oczy. Tymczasem Planchet, ubrawszy się także, stał już we drzwiach swojego pokoju, gotów do powitania dwóch gości, śmiejąc się po wczorajszej hulance.
Planchet, wziąwszy obu przyjaciół za ręce, rzekł:
— Pokażę panom mój domek; wczoraj wieczorem wjechaliśmy, jak do pieca i nic nie mogliśmy widzieć; ale w dzień zmienia się widok i będziecie panowie zadowoleni.
— Zacznijmy od widoku — rzekł d‘Artagnan — piękny widok lubię przedewszystkiem; zawsze mieszkałem, w pałacach królewskich, a monarchowie niebardzo lubieją wybierać miejsca pod swe pałace.
— Ja — odrzekł Porthos — także lubię piękny widok. W moim zamku Pierrefonds, kazałem wyciąć cztery aleje, które mi zacieniały widok.
— Osądźcie, panowie, jakim jest widok z mojego mieszkania — rzekł Planchet.
I poprowadził obydwóch gości do okna.
— A!... to ulica Ljońska, — odezwał się d‘Artagnan.
— Tak, tu mam dwa okna, ale to widok mało powabny, bo widać stąd oberżę, zawsze gwarną i pełną ruchu, która jest nieprzyjemnem sąsiedztwem. Dawniej były tu cztery okna, ale dwa kazałem zamurować.
— Idźmy dalej — rzekł d‘Artagnan.
I weszli na korytarz, prowadzący do pokoi.
Planchet pchnął okiennice.
— Patrzaj!... patrzaj!... — mówił Porthos — a tam co?...
— Las — odpowiedział Planchet. — Jednostajny to zawsze widok, tylko w różnych porach roku zmienia barwę, żółtawy jest na wiosnę, zielony w lecie, czerwony w jesieni, a biały w zimie.
— Wybornie, ale firanki przeszkadzają daleko widzieć.
— Prawda, — odpowiedział Planchet — ale stąd widać.
— A!... obszerne pola... — rzekł Porthos... — patrzcie... ale cóż ja tam widzę?... krzyże, kamienie...
— A!... to cmentarz!... — zawołał d‘Artagnan.
— Prawda, — odpowiedział Planchet — i daję panom słowo, ze to rzecz bardzo ciekawa. Rzadko dzień mija, aby kogoś nie chowano, Fontainebleau jest ludne. Tutaj przychodzą więc młode dziewice, biało ubrane, urzędnicy miejscy, bogaci mieszczanie ze śpiewakami i księżmi, niekiedy oficerowie królewscy...
— Ja tego nie lubię, — rzekł Porthos.
— To wcale nie rozweselające, — dodał d‘Artagnan.
— Dalipan!... — zawołał Porthos — widzę, że zamierzają dać nam widowisko. Zdaje mi się, że słychać śpiewy.
— Tak, to śpiewy, — rzekł d‘Artagnan.
— To pogrzeb ostatniego stopnia — odrzekł lekceważąco Planchet. — Tylko ksiądz, organista i chłopiec, widzicie panowie, że zmarły był ubogi.
— Nikt za nim nie idzie.
— Prawda — wyrzekł Porthos — a jednak widzę jakiegoś mężczyznę.
— Prawda, mężczyznę, odzianego w płaszcz — odrzekł d‘Artagnan.
— Niema na co patrzeć — zakończył Planchet.
— Ale mnie to obchodzi — odparł d‘Artagnan, opierając się na oknie.
— Pójdźmy, pójdźmy, panowie — mówił wesoło Planchet — i ja w pierwszych dniach byłem smutny i przykro mi było, kiedy krzyże i żałobne pieśni jak gwoździe w łeb mi się wpychały; ale od niejakiegoś czasu, usypiam przy żałobnych śpiewach.
— Ale mnie to wcale nie bawi — odrzekł Porthos — i wolę wyjść.
Planchet podskoczył i podał rękę Porthosowi, aby go zaprowadzić do ogrodu.
— Jakto!... ty tu pozostajesz?... — zapytał Porthos d‘Artagnana, zwracając się we drzwiach.
— Tak, mój przyjacielu, ale wkrótce połączę się z wami.
— Ho!... ho!... pan d‘Artagnan ma słuszność — mówił Planchet — czy go już pogrzebano?...
— Jeszcze nie.
— A!... grabarz czeka, żeby przywiązano sznury do trumny. — Patrzcie... panowie, jakaś kobieta wchodzi na cmentarz.
— Tak, tak, kochany Planchecie — rzekł z żywością d‘Artagnan — ale pozostaw mnie, pozostaw... czuję potrzebę religijnego dumania... nie przeszkadzaj mi.
Planchet wyszedł; d‘Artagnan pożerał oczyma to, co się przed nim działo. Niosący trupa odwiązali sznury i spuścili trumnę do dołu. O kilka kroków mężczyzna w płaszczu, jedyny świadek tej smutnej sceny, oparł się o wielki cyprys i ukrył swoją postać przed grabarzami i księdzem; ciało zmarłego pogrzebano w pięć minut. Po zasypaniu dołu ksiądz oddalił się, grabarz przemówił do niego kilka słów i również wyszedł.
— Co u licha!... — mruknął d‘Artagnan — ten mężczyzna to Aramis!...
Aramis w rzeczy samej pozostawał nieporuszony; ale, zaledwie odwrócił głowę, chód kobiecy i szelest sukni doszły do jego uszu.
Natychmiast zdjął kapelusz z wielkiem uszanowaniem dworaka; następnie zaprowadził damę pod kasztany i lipy, które ocieniały miejsce ostatniego spoczynku.
— Jak widzę — rzekł d‘Artagnan — biskup z Vannes oznacza sobie schadzki, to zawsze opat Aramis, umizgający się w Noisy-le-Sec.
Rozmowa trwała przeszło pół godziny.
D‘Artagnan nie mógł widzieć twarzy damy, bo stała tyłem, ale z postawy rozmawiających, z poruszeń ich i ze spojrzeń, jakie rzucali na siebie, widział jasno, że nie mówiono o miłości.
Przy końcu rozmowy, dama z uszanowaniem ukłoniła się Aramisowi.
— Ho!., ho!.. — rzekł d‘Artagnan — to się kończy nie jak schadzka miłosna. Z początku, kawaler na kolanach; następnie, panna pokonana i błagająca. Ale co to za panna?... Cóżbym ja dał za to, żeby ją widzieć?...
Ale było to niemożliwe. Aramis pierwszy odszedł; dama zasłoniła się kwefem i wyszła po nim. D‘Artagnan nie mógł dłużej wytrzymać; pobiegł do okna od ulicy Ljońskiej.
Aramis wszedł do oberży. Dama udała się w przeciwną stronę. Widać, że szła do powozu, który czekał na nią przy ścieżce w lesie. Szła powoli, ze schyloną głową, zatopiona w głębokiem dumaniu.
— Co u licha!... muszę poznać tę kobietę — rzekł do siebie muszkieter. I, nie myśląc dłużej, udał się za nią w pogoń. Idąc, myślał, jakim sposobem zmusi ją do uchylenia zasłony.
— Nie jest młoda — rzekł — a musi to być kobieta z wielkiego świata niech mnie djabli wezmą, znam tę figurę.
Brzęk ostróg zaniepokoił damę; sądziła, że ktoś ją goni i odwróciła się.
D‘Artagnan podskoczył, jakby postrzał w łydki odebrał i zwrócił się napowrót.
— To pani de Chevreuse!.. — zawołał.
D‘Artagnan nie chciał powracać, nie dowiedziawszy się wszystkiego. Polecił ojcu Celestynowi, aby od grabarza dowiedział się, kogo dziś zrana pogrzebano.
Ten doniósł mu, że biednego mnicha, franciszkanina, który nie miał nawet psa, coby go kochał na tym świecie i odprowadził na miejsce ostatniego spoczynku.
— Gdyby tak było — pomyślał d‘Artagnan — Aramis nie byłby przy jego pogrzebie. Co do przywiązania, nie ma on psiej natury, ale ma ją chyba co do węchu.




ROZDZIAŁ XL.
JAK PORTHOS, TRÜCHEN I PLANCHET, DZIĘKI D‘ARTAGNANOWI ROZSTALI SIĘ W ZGODZIE.

Wielki nieład panował w domu Plancheta. Porthos złamał drabinę i dwie wiśnie, objadł wszystkie maliny, lecz nie mógł dostać truskawek, z przyczyny, jak mówił, swego pasa.
Trüchen, która się oswoiła z olbrzymem, mówiła:
— To nie pas winien, ale brzuch.
Porthos uradowany uściskał Trüchen, która mu zbierała truskawki. D‘Artagnan, przybywszy w chwili tych uprzejmych względów, zgromił za lenistwo Porthosa, a w duszy żałował Plancheta. Porthos jadł ze smakiem; kiedy skończył, rzekł, spoglądając na Trüchen:
— Podoba mi się tutaj.
Trüchen uśmiechnęła się.
I Planchet, uśmiechnął się, chociaż z pewnym przymusem.
Wtedy d‘Artagnan rzekł do Porthosa:
— Nie przypuszczam, mój przyjacielu, aby rozkosze Kapui pozwoliły ci zapomnieć o celu przybycia do Fontainebleau.
— O przedstawieniu się królowi?...
— A tak, muszę przejść się po mieście, aby się do tego przygotować. Nie wychodź stąd, proszę cię.
— Dobrze, nie wyjdę — odpowiedział Porthos.
Planchet spojrzał z obawą na d‘Artagnana.
— Czy pan na długo wychodzisz?... — zapytał.
— Nie, mój przyjacielu, dziś wieczorem uwolnię cię od dwóch za natrętnych gości.
— A, panie d‘Artagnan, jak możesz mówić...
— Nie, mój przyjacielu, twoje serce najlepsze, ale domek za szczupły. Serce twoje może ugościć króla i sprawić mu przyjemność.... domek zaś... Ty nie urodziłeś się wielkim panem.
— I pan Porthos także — pomruknął Planchet.
— Ale nim został, mój drogi. Jest on panem stu tysięcy liwrów rocznego dochodu od lat dwudziestu, a nadto od pięćdziesięciu lat posiada dwie pięści, którym równych w całej Francji niema. Mój drogi, Porthos jest wielkim panem przy tobie i więcej nic ci nie powiem. Wiem, że jesteś domyślny.
— Ale nie, nie panie, mów jaśniej.
— Spojrzyj na twój sad, na twoję śpiżarnię, prawie pusta, na połamane łóżko, na wypróżnioną piwnicę, a nawet na panią Trüchen.
— A!.. mój Boże — rzekł Planchet.
— Pani Trüchen jest wyborną osobą, ale zachowaj ją dla siebie, rozumiesz?...
I poklepał go po ramieniu.
W tej chwili kupiec korzenny spostrzegł, jak Porthos i Trüchen oddalają się od altanki. Trüchen z całym wdziękiem flamandzkim, przypinała Porthosowi kolczyki z podwójnych wisien, a Porthos miłośnie się uśmiechał, jak Samson do Dalili. Planchet uścisnął rękę d‘Artagnana i pobiegł ku altance. Chcąc zaś w jakikolwiek sposób przerwać rozmowę Porthosa z Trüchen, zaproponował baronowi du Vallon, aby skosztował wódki gwoździkowej, którą sam przyrządził i chwalił, że jest wyborna. Na to baron zgodził się chętnie. Tak więc przez cały dzień musiał Planchet zajmować swojego nieprzyjaciela, poświęciwszy swój bufet miłości własnej. D‘Artagnan powrócił po godzinie drugiej.
— Wszystko przygotowane — rzekł — widziałem Jego Królewską Mość w chwili, kiedy wyjeżdżał na polowanie, wieczorem czeka nas.
— Król czeka na mnie!... — zawołał Porthos, prostując się.
— Przyznać należy, że serce człowieka jest ruchome jak woda; od tej chwili Porthos nie patrzał na Trüchen z tą czułością, która przed chwilą miękczyła serce Antwerpianki.
O godzinie szóstej muszkieter kazał przygotować konie i ubierać Porthosa, Podziękował Planchetowi za jego gościnność, rzucił kilka niejasnych wyrazów, że może mu wyrobić urząd u dworu, co podniosło Plancheta w umyśle Trüchen, u której biedny kupiec, dobry i szlachetny, doznał poniżenia, od chwili pokazania się dwóch wielkich panów. Bo taka jest natura kobiet: ubiegają się za tem, czego nie mają, a pogardzają tem, co u nich dawniej wiele znaczyło. Taką oddawszy przysługę przyjacielowi Planchetowi, d’Artagnan rzekł cicho do Porthosa:
— Mój przyjacielu, masz piękny pierścień na palcu.
— Trzysta pistolów kosztuje — odpowiedział Porthos.
— Pani Trüchen lepiej będzie cię pamiętała, jeżeli jej zostawisz ten pierścień.
Porthos zaczął się wahać.
— Może myślisz, że nie dość piękny?... — zapytał muszkieter. — Rozumiem cię. Wielki pan, jak ty, nie przebywa u swojego dawnego sługi, aby mu nie zapłacił hojnie za gościnność; ale zaręczam ci, Planchet ma tak dobre serce, że nawet nie pomyśli o tem, że ty masz sto tysięcy liwrów dochodu.
— Mam chęć — rzekł Porthos, nadęty ta mową — ofiarować pani Trüchen mój mały folwarczek w Bracieux... to także pierścionek na palcu, dwanaście włók...
— To na ten raz za wiele, mój drogi... zachowaj to na później.
I zdjął mu pierścionek z palca, z którym, zbliżając się do Trüchen, rzekł:
— Pani, pan baron nie śmie prosić cię, abyś przyjęła od niego ten pierścionek, pan du Vallon jest człowiekiem wspaniałomyślnym i nadzwyczajnie delikatnym. Chciał ofiarować ci folwark, który posiada w Bracieux, ale mu odradziłem.
— O!... — rzekła Trüchen, oczami pożerając djament.
— Panie baronie — zawołał rozczulony Planchet.
— Mój dobry przyjacielu — wyjąkał Porthos uradowany, że d‘Artągnan dał taki obrót rzeczom.
Uściśnięto się.
Trüchen, przyszedłszy do siebie, po zdumieniu z hojności barona, uczuła się na właściwem sobie miejscu i podała tylko do pocałowania czoło wstydliwe i zarumienione wielkiemu panu, z którym zaczęła tak się wczoraj spoufalać. Baron Porthos tak był zachwycany, że byłby chętnie wypróżnił swoje kieszenie dla kucharki i Celestyna. Lecz d‘Artagnan go wstrzymał.
— Teraz na mnie kolej — rzekł.
I dał dwa pistole kucharce i dwa Celestynowi.




ROZDZIAŁ XLI.
PRZEDSTAWIENIE KRÓLOWI PORTHOSA.

Tego samego wieczora, o godzinie siódmej, król dawał posłuchanie posłowi połączonych prowincyj Holandji. Posłuchanie trwało kwadrans. Po nim przyjął król kilku nowo przedstawionych i kilka dam. W narożniku salonu, za kolumną, rozmawiali ze sobą Porthos i d‘Artagnan, czekając kolei.
— A co, czy widzisz? — rzekł muszkieter do swojego przyjaciela.
Porthos wzniósł się na palcach i ujrzał pana Fouqueta w ceremonjalnym stroju, prowadzącego do króla Aramisa.
— Aramis!... — zawołał Porthos.
— Pan Fouquet ma go przedstawić królowi.
— A!... — westchnął Porthos.
— Za ufortyfikowanie Belle-Isle — mówił dalej d‘Artagnan.
— A dla mnie co będzie za to?
— Tobie, jak ci miałem honor, powiedzieć, przyrzeczono łaski i kazano pilnować Saint-Mande.
W tej chwili Fouquet zwracał się ku królowi.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — o jednę łaskę mam prosić Waszą Królewską Mość. Pan d‘Herblay nie jest dumny, ale może być użyteczny. Wasza Królewska Mość potrzebuje agenta w Rzymie, agenta potężnego. Możemy mieć kapelusz kardynalski dla pana d‘Herblay.
Król uczynił poruszenie.
— Nie często proszę Waszą Królewską Mość.
— Jest to sprawa, której ja rozstrzygać nie mogę — odpowiedział król, usprawiedliwiając tym sposobem swoje wahanie.
Na te słowa nie było co odpowiedzieć. Fouquet i Aramis spojrzeli po sobie. Król mówił dalej.
— Pan d‘Herblay może i we Francji być nam użyteczny: arcybiskupstwo, naprzykład....
— Najjaśniejszy Panie — zauważył Fouquet z wdziękiem, który jemu tylko był właściwym — Wasza Królewska Mość obsypuje łaskami pana d‘Herblay: przy względach monarchy, arcybiskupstwo może być dodatkiem do kapelusza, jedno nie przeszkadza drugiemu.
Król podziwiał przytomność umysłu i uśmiechnął się.
— I d‘Artagnan lepiejby nie odpowiedział — rzekł.
Zaledwie wymówił te słowa, gdy d‘Artagnan się ukazał.
— Wasza Królewska Mość woła mnie?.. — rzekł.
Fouquet i Aramis zrobili krok, aby się oddalić.
— Pozwól, Najjaśniejszy Panie — rzekł żywo d‘Artagnan, odsłaniając Porthosa — pozwól, że przedstawię Waszej Królewskiej Mości barona du Vallon, jednego z najwaleczniejszych wśród szlachty francuskiej.
Aramis, na widok Porthosa, zbladł; Fouquet zacisnął pięści. D‘Artagnan uśmiechnął się do obu, kiedy Porthos, zmieszany, uginał kolano przed Jego Królewską Mością.
— Porthos tutaj!... — rzekł Fouquet do ucha Aramisowi.
— Zdrada — odpowiedział Aramis.
— Najjaśniejszy Panie — mówił d‘Artagnan — od sześciu lat winienem był przedstawić Waszej Królewskiej Mości pana du Vallon, ale pewni ludzie są, jak niektóre gwiazdy, że nie idą bez orszaku towarzyszek. Plejada nie rozłącza się i dla tego właśnie, dla przedstawienia pana du Vallon, wybrałem chwilę, kiedy, Najjaśniejszy Panie, obok niego widzisz pana d‘Herblay.
Aramis zaledwie zdołał się powstrzymać.
Spojrzał z dumą na d‘Artagnana, jakby przyjmował walkę, na jaką go wyzywał.
— Zatem ci panowie są przyjaciółmi?... — rzekł król.
— Najlepszymi, Najjaśniejszy Panie, i jeden odpowiada za drugiego. Zapytaj, Najjaśniejszy Panie, biskupa z Vannes, jak ufortyfikował Belle-Isle!
Fouquet o krok się oddalił.
— Belle-Isle — rzekł Aramis obojętnie — ufortyfikowana została przez pana.
I wskazał Porthosa, który się powtórnie głęboko ukłonił. Ludwik dziwił się i sam sobie nie wierzył.
— Tak — rzekł d‘Artagnan — ale zapytaj, Najjaśniejszy Panie, barona, kto mu pomagał w pracach?
— Aramis!.. — odpowiedział Porthos szczerze.
I wskazał biskupa.
— Co to wszystko ma znaczyć?... — pomyślał biskup — jakie rozwiązanie będzie miała ta komedja?
— Jakto?.. — rzekł król — kardynał... chcę mówić biskup... nazywa się Aramis?
— Nazwisko z czasów wojskowych — odpowiedział d‘Artagnan.
— Zachowane przez przyjaźń — objaśnił Aramis.
— I przybrane przez skromność — dodał d‘Artagnan — Najjaśniejszy Panie, pod tą kapłańską suknią ukrywa się najznakomitszy oficer, nieustraszony rycerz i najuczeńszy teolog w twojem państwie.
Ludwik wzniósł głowę.
— Inżynier — rzekł wpatrując się w godną podziwu fizjognomję Aramisa.
— Inżynier, w razie potrzeby, Najjaśniejszy Panie — odparł Aramis.
— To mój towarzysz ze służby w muszkieterach, Najjaśniejszy Panie — dodał z zapałem d‘Artagnan — człowiek, którego rady wielekroć wsparły ministrów twojego ojca... pan d‘Herblay, jednem słowem, który ze mną, panem du Vallon i hrabią de La Fere, znanym Waszej Królewskiej Mości, składał ową czwórkę, o której wiele mówiono za panowania nieboszczyka króla i małoletności Waszej Królewskiej Mości.
— A kto ufortyfikował Belle-Isle?.... — powtórzył król.
Aramis postąpił naprzód.
— Aby służyć synowi, jak służyłem ojcu.
D‘Artagnan patrzył na Aramisa, kiedy ten wymawiał te słowa. Tyle w nich widział prawdziwego szacunku, tyle zapału i poświęcenia, tyle niezłomnego przekonania, że d‘Artagnan, wiecznie niedowierzający, dał się ująć.
— Tym razem nie kłamie — rzekł do siebie.
Ludwik był rozrzewniony.
— Kiedy tak — rzekł do Fouqueta, który niecierpliwie czekał na rozcięcie węzła — proszę przeznaczyć dla pana d‘Herblay kapelusz kardynalski. Panie d‘Herblay, masz moje słowo co do pierwszego awansu, podziękuj panu Fouquet.
Te wyrazy słyszał i Colbert; rozdarły mu one serce. Śpiesznie wybiegł z sali.
— Panie du Vallon — rzekł król — oświadcz swoje żądanie. Lubię wynagradzać wiernych mojemu ojcu.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł Porthos — nie można być wierniejszym.
— Najjaśniejszy Panie — zawołał d‘Artagnan — ten zacny szlachcic jest olśniony widokiem Waszej Królewskiej Mości, on, który nie mrużył oczu przed strzałami nieprzyjacielskiemu, spuszcza je przed majestatem króla; ja wiem, co myśli, a więcej przyzwyczajony do widoku słońca... wyjawię ci myśl jego: on niczego nie potrzebuje, on niczego nie żąda, pragnie tylko mieć szczęście patrzeć na Waszą Królewską Mość przez kwadrans.
— Zatem bądź u mnie na wieczerzy — odrzekł król, żegnając Porthosa miłym uśmiechem.
Porthos zaczerwienił się z radości i dumy.
Król pożegnał go, a d‘Artagnan wepchnął do sali, uściskawszy wprzódy.




ROZDZIAŁ XLII.
WYJAŚNIENIA.

Aramis zręcznym zwrotem zbliżył się do d‘Artagnana i Porthosa, stojących za kolumną i, ściskając Porthosowi rękę, rzekł:
— Aha!... wymknąłeś się z mojego więzienia?...
— Nie łaj go za to — odrzekł d‘Artagnan — to ja, kochany Aramisie, podałem mu klucz.
— A!.. mój przyjacielu — odparł Aramis, patrząc na Porthosa — czy z mniejszą czekałeś cierpliwością?...
D‘Artagnan przyszedł w pomoc Porthosowi, który nie wiedział co odpowiedzieć.
— Wy, duchowni — rzekł do Aramisa — jesteście wielkimi politykami, my zaś, wojskowi, idziemy prosto do celu. Otóż tak było: ja poszedłem odwiedzić kochanego Baisemeaux.
Aramis nadstawił uszy.
— Aha!.. — rzekł Porthos — przypominam sobie, że mam list do ciebie, biskupie, od pana Baisemeaux.
I podał mu list, który już znamy. Aramis prosił, aby mu pozwolono go przeczytać a kiedy go czytał, d‘Artagnan nie okazał najmniejszego pomieszania. Zresztą i Aramis tak panował nad sobą, że d‘Artagnan podziwiał go. Po odczytaniu listu, Aramis włożył go w kieszeń z zupełną obojętnością.
— Mówiłeś mi zatem, kochany kapitanie?.. — rzekł.
— Mówiłem, że poszedłem w interesie służbowym do pana Baisemeaux.
— W służbowym?.. — zapytał Aramis.
— Tak — odpowiedział d‘Artagnan — mówiliśmy zatem o tobie i o naszych przyjaciołach. Wyznać muszę, że Baisemeaux przyjął mnie bardzo zimno, pożegnałem go zatem prędko. Kiedym powracał, jeden z żołnierzy zbliżył się do mnie i zapytał: (widać poznał mnie pomimo cywilnych sukni) kapitanie, racz mi powiedzieć, do kogo ten list zaadresowany.
I wyczytałem: do pana du Vallon, w Saint-Mande, u pana Fouquet.
— Na Boga!... — zawołałem — Porthos nie powrócił, jak sądziłem do Pierrefonds, albo na Belle-Isle, Porthos jest w Saint-Mande, u pana Fouquet; pana Fouquet niema w Saint-Mande, Porthos jest zatem albo sam, albo z Aramisem, odwiedźmy zatem Porthosa.
I odwiedziłem go.
— Wybornie — odrzekł Aramis zamyślony.
— Nic mi o tem nie mówiłeś — odezwał się Porthos.
— Nie miałem czasu, mój przyjacielu.
— I przywiozłeś Porthosa do Fontainebleau.
— Do Plancheta.
— Planchet mieszka w Fontainebleau?... — zapytał Aramis.
— Tak blisko cmentarza, — nierozważnie odpowiedział Porthos.
— Jakto, blisko cmentarza!... — powtórzył podejrzliwy Aramis.
— Dalej — pomyślał muszkieter — korzystajmy z niepokoju, bo to prawdziwy, jak widzę, galimatjas.
— Tak, przy cmentarzu — powtórzył Porthos — Planchet to wyborny człowiek, smaży doskonałe konfitury; ale na nieszczęście, okna jego domu wychodzą na cmentarz. A!... to smutny widok i dziś rano...
— Dziś rano.... — rzekł Aramis, coraz mocniej pomieszany.
D‘Artagnan odwrócił się i zaczął bębnić marsza po szybie.
— Dziś rano — mówił Porthos — widzieliśmy, jak kogoś grzebano.
— A!...
— To przykra rzecz!... ja nie mieszkałbym w domu, z którego ustawicznie widać umarłych.... Ale d‘Artagnan, zdaje się, lubi to.
— I widział pogrzeb?...
— Nietylko patrzył na niego, ale pożerał go oczyma.
Aramis zadrżał i odwrócił się, aby spojrzeć na muszkietera, ale ten właśnie w najlepsze rozmawiał z panem Saint-Agnan. Aramis zaczął badać Porthosa; następnie, kiedy z niego, jak z cytryny wszystek sok wycisnął, rzucił olbrzymią łupinę. Powrócił do swojego przyjaciela d‘Artagnana i uderzył go po ramieniu.
— Przyjacielu — rzekł — Saint-Agnan się oddalił, ponieważ u króla zapowiedziano wieczerzę.
— Kochany przyjacielu — odpowiedział d‘Artagnan.
— My nie wieczerzamy z królem.
— Owszem, ja wieczerzam.
— Czy możesz ze mną mówić dziesięć minut.
— Nawet dwadzieścia, bo mam czas, dopóki Jego Królewska Mość nie siądzie do stołu.
— Gdzie chcesz, abyśmy rozmawiali?
— Tutaj na ławce; król wyszedł, można siedzieć, sala pusta.
— Zatem siadajmy.
Usiedli. Aramis wziął jednę rękę d‘Artagnana.
— Przyznaj mi się, przyjacielu — rzekł — że ty skłoniłeś Porthosa, aby mi nie ufał.
— Przyznaję, ale nie tak, jak ty to rozumiesz. Widziałem, że Porthos nudzi się śmiertelnie i chciałem, przedstawić go Królowi, zrobić dla niego i dla ciebie to, czegobyście sami nigdy nie zrobili.
— Jakto?
— A moja pochwała?
— Szlachetnie postąpiłeś, dziękuję ci.
— Wyrobiłem ci kapelusz, któregobyś beze mnie nie otrzymał.
— Tak jest, przyznaję — odrzekł Aramis ze szczególniejszym uśmiechem; — w rzeczy samej jesteś jedynym człowiekiem, który dopomaga swoim przyjaciołom do zrobienia karjery.
— Przekonaj się, że wszystko uczyniłem dla Porthosa.
— Tak, i ja się tem chciałem zająć; ale ty dłuższą masz od nas rękę.
Teraz na d‘Artagnana przyszła kolej uśmiechnąć się.
— No — rzekł Aramis, — winniśmy sobie prawdę; czy kochasz mnie zawsze, drogi d‘Artagnan?
— Zawsze jak przedtem — odrzekł d‘Artagnan, nie zaciągając wiele obowiązków tą odpowiedzią.
— Kiedy tak, dziękuję ci za szczerość, — rzekł Aramis — na Belle-Isle byłeś więc dla króla?
— Tak.
— Chciałeś nam wyrwać przyjemność ofiarowania ufortyfikowanej wyspy królowi?
— Ale, mój przyjacielu, zanim chciałem cię pozbawić tej przyjemności, trzeba było, abym wiedział wprzód o tym zamiarze.
— Zatem przybyłeś na Belle-Isle, nic nie wiedząc?
— O tobie?.. A skądże, u djabła, miałem wiedzieć, że Aramis został inżynierem jak Polibjusz albo Archimedes?
— Prawda. A jednak zgadłeś, żem tam był?
— Tak.
— I Porthos także?
— Mój drogi, tegom nie odgadł, że Aramis jest inżynierem: a co do Porthosa także zgadnąć mi było trudno. Prawda, mówi łacińskie przysłowie: że mówcą można stać się, a poetą trzeba się urodzić, ale żadne przysłowie nie mówiło dotąd: można urodzić się Porthosem a zostać inżynierem.
— Zawsze jesteś dowcipnym, — zimno rzekł Aramis. — Ale przystąpmy do rzeczy.
— I owszem.
— Kiedy odkryłeś naszą tajemnicę, pośpieszyłeś z nią do króla.
— Tem bardziej śpieszyłem, że wiedziałem jak wy śpieszycie.
— Kochany przyjacielu, zapewne nie rozważyłeś, że mogłeś mnie i Porthosowi zaszkodzić?
— Pomyślałem; ale dlaczego kazaliście mi na Belle-Isle taką dziwną rolę odgrywać?
— Przebacz mi — rzekł Aramis.
— A ty miej mnie za wytłumaczonego — odparł d‘Artagnan.
— Zatem — mówił dalej Aramis — tym sposobem wiesz wszystko.
— Na honor, nic nie wiem.
— Wiesz, że musiałem natychmiast uprzedzić pana Fouqueta, aby wprzód doniósł królowi.
— Ale to było zbyteczne.
— Bynajmniej. Pan Fouquet ma nieprzyjaciół, wiesz o tem.
— Tak, zapewne.
— Jednego nadewszystko.
— Niebezpiecznego?
— Śmiertelnego. Zatem, aby pokonać wpływ tego nieprzyjaciela, musiał pan Fouquet dać królowi dowody poświęcenia i wielkich ofiar. Zrobił on miłą niespodziankę Najjaśniejszemu Panu, ofiarując mu Belle-Isle. Gdybyś ty pierwszy przybył do Paryża, nie byłoby już niespodzianki... i mogłoby się zdawać, że ulegamy jakiejś obawie.
— Rozumiem.
— Otóż i cała tajemnica, — rzekł Aramis, zadowolony, że przekonał muszkietera.
— Tylko — rzekł d‘Artagnan, — krócej było wziąć mnie na bok i powiedzieć: „Kochany przyjacielu, fortyfikujemy wyspę Belle-Isle w zamiarze ofiarowania jej królowi. Zrób nam tę przysługę i powiedz za kim jesteś, czy jesteś przyjacielem pana Colberta, czy pana Fouqueta?“ Może ja byłbym nic nie odpowiedział; ale wtedy, mógłbyś dodać: „Czy jesteś moim przyjacielem?“ a ja byłbym odpowiedział: Tak.
Aramis skłonił głowę.
— Tym sposobem — mówił dalej d‘Artagnan — sparaliżowałbyś mnie, a jabym poszedł powiedzieć królowi: Najjaśniejszy Panie, pan Fouquet fortyfikuje Belle-Isle. Oto akt darowizny pana Fouqueta na dowód jego zamiarów. Ja tym sposobem nie grałbym roli głupca; kryć się nie było potrzeby i z pod oka nie bylibyśmy na siebie patrzyli.
— Zatem — odezwał się Aramis — działałeś, jako przyjaciel pana Colberta. Czy jesteś jego przyjacielem?
— Na honor, nie!... — zawołał kapitan, — jest to gbur, którego równie nienawidzę, jak niegdyś Mazariniego, a nie boję się go wcale.
— Co do mnie — mówił Aramis — ja kocham pana Fouqueta i sprzyjam mu. Znasz moje położenie... nie mam majątku... pan Fouquet wiele mi wyświadczył dobrodziejstw i nadto dobrze znam świat, abym tyle dobrego nie umiał ocenić; pan Fouquet podbił moje serce i nie mogę mu go odmówić.
— Doskonale, dobrego masz pana.
Aramis przygryzł usta.
— Sądzę, że najlepszego, jakiego mieć można.
Następnie zamilkł na chwilę.
D‘Artagnan nie przerywał mu.
— Wiesz zapewne od Porthosa, jakim sposobem został wmieszany w to wszystko?...
— Nie — odpowiedział d‘Artagnan, — prawda, jestem ciekawy, ale nigdy nie badam przyjaciela, kiedy chce przede mną ukryć tajemnicę.
— Zatem ja ci powiem.
— Ale to powiedzenie nie obowiązuje mnie.
— Nie lękaj się niczego; Porthos jest człowiekiem, którego najbardziej ukochałem, ponieważ jest dobry i szlachetny. Od chwili, gdy zostałem biskupem, szukam prawych charakterów przez które mogę ukochać prawdę, a nienawidzieć intrygi. Przywołałem więc Porthosa do Vannes. Pan Fouquet, który mnie lubi, widząc jego przywiązanie do mnie, przyrzekł mu order przy pierwszej sposobności. Oto cała tajemnica.
— Wcale jej nie nadużyję — odrzekł d‘Artagnan.
— A ty, czy chcesz zostać marszałkiem. Francji, parem, księciem i posiadać miljonowy majątek?
— Ależ, mój przyjacielu, — odparł d‘Artagnan — aby to otrzymać, co czynić należy?...
— Być stronnikiem pana Fouquet.
— Ale ja, mój przyjacielu, jestem królewskim.
— Myślę, że nie całkowicie.
— O!... d‘Artagnan jest tylko jeden.
— Ale myślę, że masz dumę, jak każde wielkie serce?
— Nieinaczej.
— A zatem?
— A zatem chcę być marszałkiem francuskim; ale król tylko może mnie zrobić marszałkiem, księciem, parem; tylko król uczynić to może.
— Ale wokoło króla — rzekł Aramis — wiele jest kamieni, o które potknąć się można.
— Ale nie dla króla.
— Zapewne, ale...
— Słuchaj, Aramisie, widzę, że tu każdy myśli o sobie a nie o monarsze; ja jednak go utrzymam i siebie tem samem obronię.
— Ale król może cię już nie potrzebować?...
— Przeciwnie, sądzę, że będę mu potrzebniejszy niż kiedykolwiek; słuchaj, mój drogi... a gdyby potrzeba było aresztować nowego Kondeusza, kto go aresztować będzie, jeżeli nie ten oręż?...
I d‘Artagnan potrząsnął mieczem.
— Masz słuszność — wyrzekł Aramis, blednąc.
I, powstawszy, uścisnął rękę d‘Artagnana.
— Taki jak ty przyjaciel jest najdroższym djamentem w koronie.
I rozstali się.
— Dobrze mówiłem — pomyślał d‘Artagnan — że tam coś jest.
— Prędzej trzeba miny podpalać — rzekł Aramis — d‘Artagnan zwietrzył lont.




ROZDZIAŁ XLIII.
KSIĘŻNA I GUICHE.

Hrabia de Guiche wyszedł z sali, kiedy Ludwik XIV-ty z taką grzecznością ofiarował pannie de la Valliere prześliczne bransolety, wygrane na loterji. Hrabia przez jakiś czas przechadzał się zewnątrz pałacu, umysł zaś jego miotany był tysiącem podejrzeń i tysiącem niespokojności. Po długiem wahaniu, wyjął pugilares i napisał te słowa:
— Księżno, błagam cię o chwilę rozmowy, nie trwóż się pani tem żądaniem, które nie wchodzi w kolizje z mojem uszanowaniem najgłębszem, jakiem cię darzę, i t. d.
Podpisał tę prośbę, złożył jak bilecik miłosny, gdy wtem ujrzał, że z zamku wychodzi cały orszak królowej. Widział La Valliere, następnie Montalais, rozmawiającą z Malicornem. Widział aż do ostatniego z biesiadników, którzy przed godziną zaludniali apartament królowej matki. Księżna nie wyszła; musiała jednak, powracając do siebie przebywać dziedziniec, więc z tarasu Guiche patrzył w dziedziniec bez przerwy. Nakoniec ujrzał księżnę, wychodząca z dwoma paziami, którzy nieśli pochodnie. Szła pośpiesznie i, przybywszy do swoich drzwi, zawołała:
— Paziowie niech mi poszukają natychmiast hrabiego de Guiche, winien on dać mi wiadomości o pewnem zleceniu. Jeżeli wolny, prosić go, aby przyszedł do mnie.
— A!... księżna mnie szukać każe!... — zawołał Guiche wzruszony.
I zmiął swój bilet, już niepotrzebny.
— Hrabio — rzekł jeden z paziów, spostrzegając go, — masz rozkaz od księżny, szczęśliwi jesteśmy, że cię spotykamy. Jej książęca wysokość chce się z tobą widzieć, masz zdać jej sprawę z jakiegoś zlecenia.
— Jestem na rozkazy Jej książęcej mości.
— Zatem racz udać się za nami.
Wszedłszy do księżny, zastał ją Guiche bladą i wzruszoną. Przy drzwiach stała Montalais, mało się troszcząc o usposobienie swojej pani.
— A!... to pan, panie de Guiche — rzekła księżna. — Wejdź, proszę cię... panno de Montalais, służba twoja skończona.
Montalais, więcej jeszcze zaintrygowana, ukłoniła się i wyszła. Guiche z księżną zostali sami.
Księżna widać pragnęła go widzieć, bo zaraz zaczęła:
— Czy nie masz mi pan czego do powiedzenia?
— Tak, że dzisiejszy wypadek wydaje mi się dziwnym.
— Wypadek z bransoletkami, — zawołała z żywością, — nieprawdaż?
— Tak, księżno.
— Powiedz, czy sądzisz, że król jest zakochany?
Guiche spojrzał na nią; księżna spuściła oczy pod tem spojrzeniem, które przenikało do głębi serca.
— Sądzę — rzekł, — iż król ma zamiar udręczać kogoś, bo inaczej nie okazywałby się tak uprzedzającym i nie narażałby spokoju serca młodej dziewicy, który dotąd był niezakłócony.
— Co!... o tej bezczelnej pan tak mówisz — podchwyciła księżna.
— Mogę zapewnić Waszą książęcą wysokość — odrzekł Guiche z, mocą, — że panna de La Valliere jest kochana przez mężczyznę, którego szanować należy, bo jest człowiekiem honoru.
— O!... może Bragelonne?
— Tak, księżno. Król wie że Bragelonne jest zaręczony z panną de La Valliere, a że Raul mężnie służył królowi, król nie sprawi mu takiego smutku.
Księżna śmiać się zaczęła, co na hrabim przykre sprawiło wrażenie.
— Powtarzam ci, pani, że to być nie może, aby król był zakochany w pannie de La Valliere, i doprawdy, chciałem właśnie zapytać, czyją miłość własną w tej sprawie król chce upokorzyć?... pani, która znasz cały dwór, pomożesz mi zapewne w rozwiązaniu tej zagadki, tem bardziej, że, jak mówią, Wasza książęca, mość zbliżona jesteś do króla.
Księżna przygryzła usta i zmieniła przedmiot rozmowy.
— Przekonaj mnie pan — rzekła, że pragnąłeś mnie widzieć, nim go przywołałam.
Guiche poważnie wyjął z pugilaresu to, co napisał.
— A!... to sympatia — wyrzekła księżna.
— Tak — odpowiedział hrabia z czułością; — tak, to sympatia, lecz ja już usprawiedliwiłem się, dlaczego pragnąłem panią widzieć; pani zaś do tego czasu nie raczyłaś mi powiedzieć, dlaczego mnie kazałaś zawołać.
— Ja chyba oszaleję z temi bransoletkami — rzekła.
— Zapewne spodziewałaś się pani, że król ci je ofiaruje? — zapytał Guiche.
— Naturalnie.
— Ależ przed tobą, księżno, przed bratową, żona miała do nich pierwszeństwo.
— Czyż przed La Valliere nie było mnie, nie było całego dworu?
— Upewniam cię, pani — odrzekł z uszanowaniem hrabia — że, gdyby cię słyszano tak mówiącą, niezawodnieby powiedziano, że Wasza książęca wysokość jesteś zazdrosną o króla.
— Zazdrosną? — powtórzyła księżna z dumą — zazdrosna o La Valliere?
Sądziła, że pokona hrabiego de Guiche dumnym gestem i tonem wyniosłym.
— Zazdrosną o La Valliere, tak, księżno — powtórzył śmiało.
— Pan, jak sądzę — wyjąkała księżna — chcesz mi ubliżyć.
— Ja jednak tak nie myślę — odparł hrabia, nieco wzruszony, lecz z postanowieniem walczenia przeciw tak gwałtownemu gniewowi.
— Wychodź pan!... — zawołała księżna w nadmiarze uniesienia, bo zimna, krew i milczące uszanowanie hrabiego tak ja rozgniewały.
Guiche cofnął się, powolnie się ukłonił i wyrzekł niepewnym głosem:
— Jeżeli po niezasłużoną niełaskę miałem przyjść, to niepotrzebnie się śpieszyłem.
I odwrócił się powoli.
Zaledwie uszedł pięć kroków, księżna pobiegła za nim, pochwyciła za rękę i rzekła, drżąc z gniewu:
— To, co pan nazywasz uszanowaniem, jest bardziej ubliżającem, niż zniewaga. Dalej, znieważaj mnie pan, ale przynajmniej mów.
— A ty, pani, — odrzekł hrabia łagodnie, wydobywając szpadę, — przeszyj mi serce, ale nie każ konać powolnem cierpieniem.
Ze spojrzenia, jakie na niej zatrzymał, ze spojrzenia, pełnego miłości, zrozumiała, że mężczyzna ten, spokojny napozór, wepchnie szpadę w piersi, jeżeli ona doda choć jeden wyraz. Wyrwała mu zatem z rąk żelazo i, ściskając rękę z szałem, który mógł uchodzić za czułość, zawołała:
— Hrabio, oszczędź mnie. Widzisz, że cierpię, a żadnej nie masz nade mną litości.
Łzy głos jej stłumiły.
Guiche, widząc, że księżna płacze wziął ją na ręce i zaniósł na krzesło.
— Dlaczego pani — mówił u jej kolan — nie wyznasz mi swoich cierpień?... Czy kochasz kogo?... powiedz mi, ja umrę z boleści, ale wprzódy tobie pomogę, ulżę, usłużę.
— Więc mnie pan tak kochasz?
— Tak, pani, kocham cię tak wielce.
Podała mu obie ręce.
— W rzeczy samej, kocham — szepnęła tak cicho, że trudno było dosłyszeć.
Hrabia jednak dosłyszał.
— Króla? — zapytał.
— Tak — odrzekła. — Ale inne są jeszcze namiętności w wielkiem sercu. Miłość to poezja; lecz życiem mojego serca jest duma, hrabio. Zrodzona jestem na tronie, jestem dumną z mego rodu i zazdrosną o moje stanowisko. Dlaczego król zbliża do siebie niegodne istoty?
— Pani — rzekł hrabia — znieważasz biedną dziewczynę, która będzie żoną mojego przyjaciela.
— I pan jesteś tak naiwny, że w to wierzysz?
— Gdybym nie wierzył — rzekł — Bragelonne jutro o wszystkiem byłby uprzedzony. Tak, gdybym przypuścił, że ta biedna dziewczyna zapomniała o danem słowie... ale nie, byłoby to nikczemnością zdradzać tajemnicę kobiety, byłoby to zbrodnią zakłócać spokój przyjaciela.
— Zatem sądzisz pan — rzekła księżna — że nieświadomość jest szczęściem dla niego?
— Tak sądzę.
— I pan tak daleko posuniesz samolubstwo i obojętność, że pozwolisz temu nieszczęśliwemu młodzieńcowi ciągle kochać La Valliere?
— Aż do chwili, kiedy się przekonam o jej winie.
— A bransolety?
— A!... księżno!... ponieważ to ty spodziewałaś się otrzymać je od króla, cóż ci mogę powiedzieć?
Argument był silny i księżna czuła się nim pokonaną, nie sprzeciwiała się więc od tej chwili.
Lecz, że posiadała duszę, pełną szlachetności, pojęła całą delikatność hrabiego de Guiche.
Odgadywała, że ma w podejrzeniu La Valliere, ale aby jej dać czas do poprawy tak, iżby nie zgubiła siebie zupełnie, postanowił ostrzec ją bezpośrednio, albo przekonać się o winie dokładniej, i tyle widziała wielkości i szlachetności w sercu tego człowieka, że czuła zapalające się swoje serce przy samem już zetknięciu się z tak czystym płomieniem. Prawie go pokochała.
— O!... tyle słów, nadaremnie wyrzeczonych — rzekła, biorąc go za rękę. — Podejrzenia, niepokój, nieufność, boleść, — sądzę, żeśmy wszystkie te słowa powtarzali.
— Niestety!... tak, księżno.
— Wyruguj je pan ze swojego serca, jak ja ruguję je z mojego. Hrabio, czy La Valliere kocha króla, czy go nie kocha, czy król ją kocha, lub nie, my zmieńmy nasze role. O!... dziwnie pan na mnie patrzysz i jestem pewną, że mnie nie pojmujesz?...
— Pani jesteś tak żywą, że często drżę o to, ażeby cię nie obrazić.
— O!... jakiś pan trwożliwy — rzekła z wesołością, pełną wdzięku. — O!... panie, ja mam dwie role do grania, jestem siostrą królewską i bratową królowej, a z tego podwójnego, tytułu czyż nie należy, ażebym się zajęła tem, co ich obchodzi?
— Tak, ale o ile można najmniej.
— Zgoda, ale tu idzie o godność naszą, tem więcej, że jestem żoną brata królewskiego.
Guiche westchnął.
— To — rzekła księżna czule — powinno pana skłonić, abyś; do mnie przemawiał z największem uszanowaniem.
— O!... — zawołał hrabia, padając do jej nóg.
— Doprawdy — rzekła — sądzę, że jeszcze jedną mam rolę do odegrania, a zapomniałam o niej.
— Jaką?...
— Jestem kobietą — rzekła cicho. — Kocham!...
Powstał i usta ich dotknęły się.
Wtem Montalais zapukała.
— Co tam, panno? — zapytała księżna.
— Szukają pana de Guiche — odpowiedziała Montalais, która dostrzegła jeszcze pomieszanie księżny i Guicha.




ROZDZIAŁ XLIV.
MONTALAIS I MALICORNE.

Montalais miała słuszność. Pan de Guiche, wzywany wszędzie, narażony był na zaniedbanie wielu rzeczy. Księżna, pomimo obrażanej dumy, pomimo wewnętrznego gniewu, nic nie mogła zarzucić Montalais, że tak śmiało przestąpiła rozkaz, zabraniający jej wchodzić.
Guiche stracił także głowę, albo, powiedzmy raczej, Guiche, przed przybyciem Montalais, już był nieprzytomny.
I zaledwie usłyszał głos Montalais, w jednej chwili bez pożegnania księżny, jak tego sama grzeczność wymagała, uciekł z pałajacem sercem i głowa nieprzytomną, zostawiając księżnę ze wzniesioną ręką na znak pożegnania. Montalais zastała więc kochanków w wielkiem pomieszaniu, bo zmieszany był ten, który uciekał, jak i ta, która została.
Dlatego młoda dziewica mówiła do siebie, rzucając wokoło badawcze spojrzenia:
— Sądzę, że tym razem wiem tyle, ile najciekawsza kobieta pragnie wiedzieć.
Księżna tak była zmieszana tem badawczem spojrzeniem, jakby słyszała to, co Montalais do siebie mówiła: nie rzekłszy więc ani słowa, ze spuszczonemi oczyma weszła do sypialnego pokoju.
Montalais, widząc to, wytężyła słuch i usłyszała, jak księżna zasuwa rygle u drzwi.
Od tej chwili zrozumiała, że na całą noc jest wolną i, spojrzawszy ku drzwiom dosyć ubliżająco, jakby chciała mówić: dobranoc, księżno, udała się do Malicorna, który w tej chwili zajęty był przyglądaniem się zakurzonemu kurjerowi, wychodzącemu od hrabiego de Guiche. Montalais zrozumiała, że Malicorne pracuje nad czemś ważnem; pozwoliła mu zatem wytężać oczy, a gdy przestał, uderzyła go po ramieniu.
— Co nowego?... — zapytała.
— Pan de Guiche kocha księżnę — odpowiedział Malicorne.
— Piękna nowina!... Ja wiem coś świeższego.
— Ciekawym.
— Księżna kocha pana de Guiche.
— Jedno jest następstwem drugiego.
— Niezawsze, mój piękny panie.
— Czy to zaprzeczenie do mnie jest skierowane?
— Obecni zawsze stanowią wyjątek.
— Dziękuję — odrzekł Malicorne, a następnie dodał: Król dziś w wieczór po loterji chciał widzieć się z panną de La Valliere.
— I widział się?
— Nie!
— Jakto!
— Drzwi były zamknięte.
— To dobrze. Cóż dalej?... — zapytała Montalais.
— Kurjer, który przybył do pana de Guiche, jest przysłany przez pana Bragelonne.
— Wybornie!... — zawołała Montalais, klaszcząc w ręce.
— Dlaczego wybornie?
— Ponieważ mamy zajęcie. Teraz gdybyśmy się nudzili, byłoby to naszą winą.
— Powinniśmy jednak tę pracę podzielić — odrzekł Malicorne — aby nie wprowadzić do niej zamieszania.
— To rzecz bardzo prosta — odpowiedziała Montalais. — Trzy intrygi, mniej więcej dobrze prowadzone, przynoszą dziennie najmniej trzy listy.
— O!... — zawołał Malicorne, wznosząc ramiona — pomyśl moja droga, że trzy listy na dzień, to dobre dla uczuć mieszczańskich. Muszkieter w służbie, panna w klasztorze podają sobie codziennie jeden liścik po drabinie, lub szpara w murze. Liścik ten starczy im za całą poezję serca, ale u nas... o! jakże mało, moja droga, znasz czułość królewską.
— Więc, jak ty wnioskujesz — dodała zniecierpliwiona, bo może kto nadejść.
— Wnioskuję!... ależ ja dopiero jestem w ciągu opowiadania i jeszcze mam trzy punkty.
— O! przez Boga, chyba mi umrzeć przyjdzie z jego flamandzką powolnością! — zawołała Montalais.
— A ja chyba głowę stracę z twoją włoską żywością; mówić chciałem zatem, że nasi kochankowie chyba tomy zapiszą. Ale cóż z tego wnosisz?
— Że żadna z naszych dam nie będzie mogła chować listów, jakie odbierze.
— Bez wątpienia.
— Że nawet pan de Guiche nie poważy się chować swoich.
— Być może.
— Zatem ja to wszystko schowam.
— Niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo nie masz własnego domu, bo zajmujesz pokój wspólnie z panną La Valliere, który często odwiedzają, a nawet, jak zwykle w pokoju panien honorowych często szperają; bo lękam się królowej zazdrosnej, jak hiszpanka, królowej matki, zazdrosnej jak dwie hiszpanki, wreszcie księżnej, zazdrosnej jak dziesięć hiszpanek.
— O! jeszcze o kimś zapomniałeś.
— O kim?
— Mówiłeś tylko o kobietach, policzmy zatem:
— Książę nr. 1.
— Guiche nr. 2.
— Nr. 3, hrabia de Bragelonne.
— A król? król?
— Nr. 4 król, który będzie nietylko najbardziej zazdrosnym, ale nadto najmożniejszym ze wszystkich. O! moja droga.
— I cóż?
— Zdaje mi się, żeś się nie w swoją rzecz wdała.
— Czy chcesz mi pomagać?
— Zapewne, że chcę. Jednakże...
— Jednakże...
— Sądzę, że póki czas, lepiejby było dać temu pokój.
— A ja przeciwnie sadzę, że najlepiej stanąć odrazu na czele tych wszystkich intryg.
— Ty im nie podołasz.
— Z tobą dziesięć będę prowadziła. To mój żywioł, przekonasz się. Powiem ci: Aurora de Montalais powołaną jest, aby za miesiąc była pierwszą dyplomatką na dworze francuskim.
— Dobrze, ale pod warunkiem, że ja będę drugim.
— Zgoda, zawieramy więc przymierze zaczepno-odporne.
— Tylko strzeż się listów.
— Będę ci je oddawała, ile razy się do nich dobiorę.
— A cóż powiemy królowi o księżnie?
— Że księżna zawsze kocha króla.
— A cóż powiemy księżnie o królu?
— Że byłoby błędem nie zachować z nim dobrych stosunków.
— A cóż powiemy La Valliere o księżnie?
— Co nam się podoba, La Valliere jest naszą.
— Naszą?
— Podwójnie.
— Jakto?
— Najprzód przez wicehrabiego de Bragelonne.
— Wytłumacz mi to.
— Sądzę, że pamiętasz, ile listów Bragelonne pisywał do panny La Valliere?
— Pamiętam.
— Te listy ja odbierałam i chowałam.
— Zatem je masz?
— Mam.
— Gdzie? czy tutaj?
— O! nie, mam je w Blois w małym pokoiku, który znasz.
— Mały, luby pokoik, pokoik miłosny, przedsionek pałacu, w którym kiedyś będziemy mieszkali. A! przebacz, mówisz, że te listy masz w, pokoiku.
— Tak.
— Czyś ich nie chowała czasem do kuferka?
— Bez wątpienia; do tego samego kuferka, do którego chowałam listy od ciebie, gdzie składałam moje, kiedy interesa albo zabawy nie pozwalały ci widzieć s!ę ze mną.
— To bardzo dobrze — rzekł Malicorne.
— Skąd to zadowolenie?
— Bo widzę, że po listy nie będę potrzebował jechać do Blois. Ja mam je tutaj.
— Czyś przywiózł ten kuferek?
— Był dla mnie drogim, jako twój.
— Miej przynajmniej o nim staranie, bo w nim są oryginały, które z czasem wielkiej nabiorą ceny.
— Wiem o tem i dlatego serdecznie się cieszę.
— Teraz jeszcze jedno i ostatnie słowo.
— Dlaczego ostatnie?
— Czy potrzebujemy pomocników?
— Żadnych.
— Lokajów, pokojówek?
— A! to wszystko obrzydłe. Ty będziesz dawał listy, ty je będziesz odbierał. O! tylko bez żadnej dumy, bo Malicorne i panna Aurora, gdyby nie działali sami, musieliby patrzeć tylko, jak inni działają.
— Masz słuszność, co dzieje się u pana de Guiche?
— Nic, otwiera okno.
— Skryjmy się.
I znikli oboje, spisek był już ułożony.
Okno, które otworzono, było rzeczywiście oknem pokoju hrabiego. Tym razem jednakże hrabia otworzył okno, nie dlatego, aby przez firanki ujrzał cień księżny, zajęcie jego nie miało w sobie nic miłosnego. Jakeśmy powiedzieli, przybył do niego kurjer. Kurjer ten był przysłany od Bragelonna. Bragelonne pisał do hrabiego de Guiche.
Ten odczytywał kilkakroć list, który snać silne na nim uczynił wrażenie.
— To szczególne!... — mówił. — Jakiemi potężnemi środkami i po jakich drogach przeznaczenie wiedzie ludzi do celu?
I, odchodząc od okna, aby się zbliżyć do światła, odczytał po raz trzeci list, którego wyrazy paliły zarazem jego umysł i oczy.

„Calais.
„Kochany hrabio!

„Zastałem w Calais pana de Wardes, ciężko ranionego w pojedynku księciem de Buckingham. Pan de Wardes, jak wiesz, jest waleczny, lecz zarazem mściwy i złośliwy. Rozmawiał ze mną o tobie i, o ile zapewnia, czuje dla ciebie wiele życzliwości; następnie o księżnie, która uważa za piękną i godną kochania. Odgadł twoją miłość dla osoby, o której wiesz. Mówił mi również o osobie, którą kocham i wyraził mi najżywsze współczucie, mówił jednak to wszystko tak niezrozumiale, iż przypisać to musiałem chyba zwykłej jego tajemniczości.
„Oto jak się rzecz ma:
„Miał on otrzymać wiadomości z dworu, pojmujesz, od kawalera lotaryńskiego.
Mówią — brzmią te wiadomości — że nastąpiła zmiana w miłości króla.
Wiesz, kogo to dotyczy.
Następnie wiadomości opiewają o pewnej damie honorowej, która jest przedmiotem złośliwych potwarzy.
„Te zagadkowe wyrażenia nie pozwoliły mi zasnąć. Żałuję od wczoraj, że mój charakter prawy, ale i słaby, pozbawił mnie dalszych objaśnień. Krótko mówiąc, pan de Wardes wyjeżdżał do Paryża; nie chciałem opóźnić więc jego odjazdu objaśnieniami, a nadto wydawało mi się natrętnem zarzucać ranionego człowieka pytaniami. Chociaż jedzie powoli, ale chce być obecnym, jak mówił, na ciekawem widowisku, jakie dwór zapewne niedługo przedstawi. Dodał do tych wyrazów pewne życzenia i jakby współubolewania. Ani jednych, ani drugich nie zrozumiałem. Byłem zaniepokojony myślami i nie ufałem temu człowiekowi, a wiesz, że nieufności ku niemu pokonać nie jestem zdolny. Kiedy wyjechał, umysł mój nieco się rozjaśnił. Niepodobna, aby taki charakter jak pana de Wardes nie wcisnął nieco złośliwości w to opowiadanie. Niepodobna zatem, aby w tajemniczych wyrazach pana de Wardes nie było czegoś ukrytego, czegobym nie mógł zastosować do siebie, albo do osoby, o której ci wiadomo. Zmuszony spiesznie wyjechać, dla wykonania rozkazu królewskiego, nie mogłem nawet myśleć o tem, aby dogonić pana de Wardes i otrzymać od niego wyraźniejsze objaśnienia; ślę zatem do ciebie kurjera i zwierzam ci się z mego niepokoju. Ty jesteś prawie drugim mną.
„Ja myślałem, ty działaj. Pan de Wardes wkrótce przybędzie; staraj się zatem dowiedzieć, co chciał mi oznajmić, jeżeli sam się nie domyślasz. Zresztą pan de Wardes utrzymywał, że książę Buckingham opuścił Paryż, pozyskawszy pewne względy u księżny; jest to okoliczność, za którą bezzwłocznie wziąłbym broń do ręki, gdybym nie musiał przedewszystkiem wykonać rozkazu królewskiego.
„Spal ten list, który ci wręczy Olivain.
„Racz, proszę cię, kochany hrabio przypomnieć mnie pamięci panny de La Valliere, której rączki z uszanowaniem całuję.

Ciebie zaś ściskam serdecznie.
Wicehrabia de Bragelonne“.

P. S. Gdyby zaszło coś ważnego, a na wszystko trzeba być przygotowanym — wypraw do mnie kurjera z temi tylko wyrazami: Przybywaj śpiesznie, a ja, po odebraniu listu, w trzydzieści sześć godzin będę w Paryżu.
Guiche westchnął, złożył list po raz trzeci i, zamiast go spalić, jak polecił Bragelonne, włożył do kieszeni.
— Co za niepokój i jakie zaufanie zarazem!... — mówił do siebie — cała dusza Raula maluje się w tym liście.
Zapomina w nim o hrabi de La Fere, a mówi o uszanowaniu dla Ludwiki. Ostrzega mnie, a błaga co do siebie.
— A!... — mówił dalej pan de Guiehe z groźnym ruchem — mieszasz się do moich spraw, panie de Wardes, to i ja się zajmę twojemi... Co zaś do ciebie, biedny Raulu, serce twoje zostawiło tu zakład, będę czuwał nad nim, nie lękaj się niczego.
Po uczynieniu tej obietnicy, Guiche kazał prosić Malicorna, aby, jeżeli może, przybył do niego natychmiast. Malicorne udał się na zaproszenie z pośpiechem, który był owocem rozmowy z Montalais. Im bardziej Guiche badał Malicorna, tem bardziej tenże działając w cieniu, odgadywał badającego. Wynikło stąd, że po kwadransie rozmowy, z której Guiche myślał, że odkrył całą prawdę co do La Valliere i króla, właściwie niczego się nie dowiedział, prócz tego, co widział na własne oczy; tymczasem Malicorne wyrozumiał, czy odgadł jak kto woli, że Raul zaczyna niedowierzać i że hrabia de Guiche czuwać ma nad skarbem Hesperyd. Malicorne przyjął na siebie rolę spostrzegacza. Guiche w przekonaniu, że uczynił dla przyjaciela wszystko, co mógł, zajął się swemi sprawami. Nazajutrz wieczorem doniesiono o przybyciu pana de Wardes i o pierwszem jego przedstawieniu się królowi. Następnie, przychodząc do zdrowia, miał odwiedzić brata królewskiego. Guiche udał się do księcia o godzinę wcześniej.




ROZDZIAŁ XLV.
JAK PANA DE WARDES PRZYJĘTO U DWORU.

Książę przyjął pana de Wardes z ową uprzejmością, jaka w słabym charakterze budzi się łatwo dla każdej nowości. Pan de Wardes, którego nie widziano od miesiąca, był istotnie nowym człowiekiem, więc pieścić go było to przeniewierzać się dawnym, a przeniewierzenie zawsze ma swój powab; zresztą, należało mu się jakieś wynagrodzenie. Książę zatem przyjął go jak najmilej.
Otoczenie księcia powitało pana de Wardes z całą uprzejmością.
Wśród brzmiących jeszcze powinszowań szczęśliwego powrotu, zapowiedziano księżnę. Księżna dowiedziała się o przybyciu pana de Wardes. Znała ona szczegóły jego podróży i pojedynku z księciem de Buckingham. Uważała wszakże za właściwe usłyszeć je z ust człowieka, w którym widziała swego nieprzyjaciela. Towarzyszyły jej dwie czy trzy damy. De Wardes skłonił się księżnie z uszanowaniem i zaraz na wstępie oświadczył, jakby na zaczepkę, że gotów jest udzielić przyjaciołom pana de Buckingham wiadomości o nim. Była to poprostu odpowiedź na obojętność, z jaką go przyjęła księżna.
Atak był żywy, księżna uczuła cios, ale nie okazała po sobie, że ją ugodził, i rzuciła okiem na księcia i hrabiego de Guiche.
— A czy wiele ucierpiałeś skutkiem ran, — zapytała spokojnie — panie de Wardes, bo mówiono nam, że miałeś nieszczęście je otrzymać?
Teraz zkolei pana de Wardes dreszcz przeszedł; przygryzł tylko usta.
— Nie, księżno — odrzekł — prawie nic.
— Jednakże; w czasie tak nieznośnego upału...
— Powietrze morskie jest chłodne, a nadto miałem pociechę.
— Tem lepiej!... Jaką?
— A te, że przeciwnik mój więcej cierpiał ode mnie.
— Czy był ciężej od pana raniony? nie wiedziałam o tem — podchwyciła księżna z zupełną obojętnością.
— Myli się, Wasza książęca mość, albo raczej nie chce zrozumieć moich wyrazów; nie mówię bynajmniej, aby jego ciało więcej cierpiało od mego, ale ugodzony był w serce.
— Jakto!... pan de Buckingham w serce został ugodzony? — zapytała z uśmiechem księżna — nie wiedziałam dotąd, że rana w sercu da się uleczyć.
— Niestety!... księżno — odpowiedział grzecznie de Wardes — kobiety wierzą w to i to właśnie daje im nad nami wyższość, pochodzącą a zaufania w siebie.
— Moja droga, źle to pojmujesz — odezwał się książę zniecierpliwiony — pan de Wardes chce powiedzieć, że książę de Buckingham był ugodzony w serce, ale nie mieczem.
— A!.. rozumiem — zawołała księżna — to żart ze strony pańskiej. Ciekawam tylko, czy panu de Buckingham spodobałby się ten żarcik, i, prawdę mówiąc, szkoda, że go tu niema.
Błyskawica zajaśniała w oczach młodzieńca. Odrzekł też z przyciskiem:
— I ja tego żałuje.
Księżna zmieniła przedmiot rozmowy.
Jak wiadomo, zmieniać rozmowę, jest przywilejem monarchów, których etykieta nakazuje szanować. Dalsza rozmowa była umiarkowana; główni aktorzy skończyli już swoje role. Księżna wcześnie się oddaliła, a książę, który chciał a nią porozmawiać, podał jej rękę. Kawaler Lotaryński lękał się, aby dobre nie nastąpiło pomiędzy małżonkami porozumienie, gdy ich spokojnie zostawi z sobą razem. Udał się zatem do apartamentu księcia, aby go zaraz pochwycić, gdy powróci, i zniszczyć trzema wyrazami wszelkie dobre usposobienie, jakie księżna mogła obudzić w mężu. Guiche przystąpił do pana de Wardes.
— Szczęśliwie powróciłeś, panie de Wardes — rzekł, hrabia.
— Wybornie, jak pan widzisz.
— I zawsze jesteś wesoły?
— Więcej niż kiedykolwiek.
— To wielkie szczęście.
— Cóż chcesz, hrabio, wszystko jest śmiesznem, albo zabawiłem na świecie.
— Zapewne. Czy nam przywozisz jakie wiadomości?
— Na honor, przeciwnie. Tu ich myślę szukać.
— Wybacz pan. Jednak wiele osób widziałeś w Boulogne, a nawet jednego z naszych przyjaciół?
— Wiele osób... jednego z naszych przyjaciół...
— Widać krótką masz pan pamięć.
— A!... prawda, Bragelonna!
— Tak, właśnie.
— Jechał do króla Karola.
— Tak. Czy nic on panu nie mówił, albo pan jemu?
— Przyznaję, że nie wiem, o czem z nim mówiłem; ale wiem doskonale, czego nie mówiłem.
De Wardes był uosobioną przebiegłością. Odgadywał doskonale z postawy hrabiego, zimnej jego godności i powagi, że rozmowa przybierze zły obrót, postanowił zatem nie uchylać się od niej, ale być ostrożnym.
— A o czemże pan nie mówiłeś? — rzekł Guiche.
— O rzeczach, dotyczących La Valliere.
— La Valliere... cóż to ma znaczyć?... cóżto za rzeczy, o których pan zdaleka już wiedziałeś, gdy Bragelonne nie wiedział tutaj?
— Jakto?... pan, człowiek dworski, pan, żyjący na dworze księstwa, pan, ustawiczny gość w ich domu, przyjaciel księcia, ulubieniec pięknej księżny!...
Guiche zaczerwienił się od gniewu.
— O jakiej księżnie pan mówisz?... — zapytał.
— Mój drogi panie, ja znam tylko jednę. Mówię o księżnie pani, czy mamy jaką inną księżnę w sercu?
Guiche chciał się rzucić; ale się jeszcze powstrzymał. Sprzeczka pomiędzy dwoma młodzieńcami była nieuchronna.
— Wcale tu niema mowy o księżnie, kochany panie Wardes — rzekł Guiche — ale o tem, co dopiero mówiłeś; mianowicie, że ukryłeś coś przed Bragelonnem.
— Pan wiesz tak dobrze jak i ja, o co chodzi, — odpowiedział de Wardes.
— Nie, na honor.
— Udajesz pan chyba, że mnie nie rozumiesz. Jestem przekonany, że księżna nie panowałaby tak, jak pan nad sobą.
— A!... obłudniku — rzekł Guiche cicho — znowu wróciłeś do swego ulubionego przedmiotu.
I, pomijając zaczepkę, powrócił do poprzedniej rozmowy.
— Jestem przyjacielem Raula, który chwilowo wyjechał, tymczasem, pojmujesz pan, nie mogę pozwolić, aby krążyły ubliżające mu wieści.
— Tembardziej, że Bragelonne zabawi jakiś czas w Londynie — podchwycił de Wardes z naigrawaniem.
— Tak pan sądzisz? — zapytał naiwnie de Guiche.
— Przez Boga?... czy pan myślisz, że go posłano do Londynu dlatego tylko, aby pojechał i powrócił?... O!... nie, posłano go do Londynu, aby tam pozostał.
— A!... hrabio — wyrzekł Guiche, silnie chwytając za rękę pana de Wardes — przykre to dla Bragelonna podejrzenie, które usprawiedliwia to, co pisał z Boulogne.
De Wardes ostygł, zamiłowanie żartów zapędziło go za daleko, pozwolił wziąć górę nad sobą.
— Cóż zatem pisał? — zapytał.
— Że mu napomknąłeś coś złośliwie o La Valliere i śmiałeś się z zaufania, jakie pokłada w tej dziewicy.
— Tak, wszystko to uczyniłem — odrzekł de Wardes — i byłem gotów usłyszeć od wicehrabiego de Bragelonne to, co mówi człowiek, obrażony przez innego. Dlatego, gdybym szukał z panem sprzeczki, powiedziałbym ci, że księżna, sprzyjając niegdyś panu de Buckingham, podług domniemywań i pogłosek, wyprawiła pięknego księcia tylko przez wzgląd na ciebie.
— O!... to mnie wcale nie obrazi, kochany panie de Wardes — odpowiedział Guiche z uśmiechem, pomimo dreszczu, jaki przebiegał po całem jego ciele. — Do djabła!.. taka łaska byłaby zbyt wielkiem szczęściem.
— Zgoda, ale gdybym koniecznie szukał sprzeczki z panem, chciałbym, ażebyś mi zaprzeczył; mówiłbym ci o pewnym lesie, gdzie spotkałem cię z piękną księżną, o padaniu na kolana, o całowaniu po rękach... a pan, co jesteś żywy i drażliwy...
— Nie, nie, przysięgam panu — odrzekł Guiche, przerywając z uśmiechem na ustach, chociaż zdawało się, że skona — nie, przysięgam panu, że wszystko to nie skłoniłoby mnie do wyzwania. Hrabio, w rzeczach, mnie dotyczących, jestem zimniejszy od lodu. O!.. ale wcale inna rzecz gdy idzie o nieobecnego przyjaciela, o przyjaciela, który odjeżdżając, powierzył swoje sprawy, o!... ja, za przyjaciela jestem cały w płomieniach.
— Pojmuję cię, panie de Guiche; ale napróżno mówisz, między nami niema mowy w tej chwili ani o Bragelonnie, ani o nic nieznaczącej dziewicy, którą nazywają La Valliere.
W tej chwili kilku młodych ludzi przeszło przez salon i, słysząc dopiero co wymówione wyrazy, zatrzymało się, aby usłyszeć resztę.
De Wardes spostrzegł to i mówił głośno:
— O!... gdyby La Valliere była zdolną, jak księżna, której zaloty niewinne, jak sądzę, wyprawiłaby pana de Buckingham do Anglji, a następnie i ciebie wygnałaby; albowiem dałeś się zwieść przecie tym zalotom, nieprawdaż, panowie?
Panowie ci zbliżyli się, naprzód Saint-Agnan, za nim Manicamp.
— Cóż chcesz, mój drogi panie, — odpowiedział Guiche z uśmiechem — wszak wszyscy wiedzą, że jestem trochę zarozumiały. Wziąłem żart za prawdę i ukarano mnie wygnaniem. Ale kiedy poznałem mój błąd, złożyłem moją próżność u stóp tego, któremu się to należy, zostałem przywołany znowu i dałem zadośćuczynienie, przyrzekając się wyleczyć z choroby, a muszę być wyleczony już, skoro się teraz śmieję z wieści, których pan stałeś się tłumaczem, chociaż wiedziałeś, jak ja i wszyscy ci panowie, że wieści te są potwarzą.
— Potwarzą!... zawołał Wardes wściekły, że się dał wciągnąć w pułapkę zimnej krwi hrabiego de Guiche.
— Tak, potwarzą. Oto list, w którym Raul mówi, że źle wyrażałeś się o pannie La Valliere i zapytuje mnie w nim, czy to, co mówiłeś, jest prawdą? Czy chcesz, panie de Wardes, abym tych panów wezwał na sędziów?
I z najzimniejszą krwią odczytał Guiche ustęp listu, dotyczący La Valliere.
— A teraz — dodał — dowiedzione jest, że chciałeś pan zakłócić spokój drogiego mi Bragelonna i że twoje koncepty były złośliwe.
De Wardes spojrzał wkoło siebie, aby się przekonać, czy może liczyć na czyją pomoc; lecz, na samą myśl, że de Wardes wyrządził obrazę, bądź pośrednio, bądź bezpośrednio tej, która była bożyszczem danej chwili, każdy kiwnął głową i de Wardes widział, że wszyscy są przeciw niemu.
— Panowie — wyrzekł de Guiche, odgadując instynktownie ogólny nastrój — sprzeczka nasza z panem de Wardes ma przedmiot tak delikatny, że wiele zależy, aby nikt nie słyszał więcej nad to, co powiedziano. Pilnujcie zatem drzwi, proszę was, i pozwólcie, abyśmy sami skończyli rozmowę, jak przystoi na dwóch rycerzy.
— Panowie!... panowie!... — zawołali obecni.
— Jeżeli niesłusznie broniłem panny de La Valliere? — zapytał Guiche — w takim razie winię sam siebie i odwołuję obrażające wyrazy, które mogłem powiedzieć panu de Wardes.
— Do szatana!... — zawołał Saint-Agnan — panna de La Valliere jest aniołem.
— Sama cnota, sama czystość — zawołał Manicamp.
— A! Widzisz, panie de Wardes — podchwycił de Guiche — że nie ja sam tylko staję w obronią biednej dziewczyny; panowie, powtórnie proszę was, abyście nas zostawili samych. Widzicie, że trudno być spokojniejszymi, niż jesteśmy.
Dworzanie sami pragnęli się oddalić, jedni poszli do jednych drzwi, inni do innych.
Guiche i de Wardes sami zostali.
— Doskonale odegrałeś to pan — wyrzekł de Wardes do hrabiego.
— Tak — odparł hrabia.
— Lecz cóż pan chcesz?... ja zardzewiałem na prowincji, mój drogi panie, tymczasem ty nabyłeś panowania nad sobą, które mnie zadziwia. O!... zawsze czegoś nabywa się w towarzystwie kobiet; przyjmij pan zatem moje powinszowanie.
— Przyjmuję je.
— A ja zwrócę je ku księżnie.
— Tak, kochany panie de Wardes, mów o niej tak głośno, jak ci się podoba.
— O!... nie nalegaj pan.
— Owszem nalegam, znany bowiem jesteś, jako człowiek złośliwy; ale, jeżeli to uczynisz, będą cię uważali za podłego i książę każe cię powiesić. Mów więc, kochany panie de Wardes, mów...
— Jestem pobity.
— Ale jeszcze nie tak, jak tego potrzeba.
— Ja widzę, chciałbyś mnie pan zbić na kwaśne jabłko.
— Nie, jeszcze lepiej.
— Na teraz to źle trafiasz, kochany hrabio; po świeżo przegranej partji, nowa już mi nie smakuje. Dosyć straciłem krwi w Boulogne i najmniejsze wysilenie może mi odnowić rany; tym sposobem miałbyś nade mną przewagę.
— Prawda — odpowiedział Guiche — jednakże po przybyciu udawałeś pan zucha i ręce masz silne.
— Tak, ręce silne, to prawda, ale nogi są słabe, a nadto, od pojedynku nie miałem floretu w ręce; ty zaś, zaręczam, codzień się ćwiczysz, aby być pewnym siebie.
— Na honor, panie — odpowiedział Guiche — już od pół roku nie mam żadnej wprawy.
— Pomimo to, ja bić się nie będę, przynajmniej z panem. Zaczekam na Bragelonna, ponieważ, jak mówisz, Bragelonne przeze mnie obrażony.
— O!.. nie będziesz pan czekał na Bragelonna!... — zawołał Guiche w uniesieniu — albowiem sam powiedziałeś, że przybycie Bragelonna może się opóźnić, a tymczasem twój złośliwy umysł dokona swego.
— Przecież będę miał jednę wymówkę. Jestem słaby.
— Jesteś nędznikiem, jeżeli bić się natychmiast nie będziesz.
— A jeżeli nie będę?...
— Doniosę królowi, że nie chciałeś mi stanąć, znieważywszy pannę de La Valliere.
— O!.. — odrzekł de Wardes — niebezpiecznie jesteś chytry, panie uczciwy człowieku!...
— Nic niema niebezpieczniejszego nad chytrość tego, który zawsze postępuje otwarcie.
— Powróć mi pan zatem nogi, albo ze swoich każ krwi upuścić, abyśmy mieli równe siły.
— Nie, mam inny środek.
— Mów pan.
— Wsiądziemy na konie i trzykroć damy do siebie ognia z pistoletów. Pan strzelasz znakomicie. Widziałem, jak kulą bijesz jaskółki w locie, nie zaprzeczaj, bo widziałem.
— Na to mogę się zgodzić. Tylko jeden warunek...
— Jaki?...
— Że pan nic nie powiesz, ani nie każesz powiedzieć królowi.
— Nie, przysięgam.
— Dokąd pojedziemy?...
— W pole; znam doskonałe miejsce.
— Czy pojedziemy razem?...
— Dlaczegóżby nie?...
I obaj, idąc do stajni, przeszli pod oknami księżny, łagodnie oświetlonemi; cień rósł za koronkowemi firankami.
— Oto kobieta — rzekł de Wardes, uśmiechając się — która nawet nie domyśla się, że idziemy na śmierć dla niej.




ROZDZIAŁ XLVI.
POJEDYNEK.

Wardes wybrał sobie konia, Guiche uczynił toż samo.
Dwaj przeciwnicy puścili się w drogę i wyjechali z zamku bramą, którą już znamy, gdyż przy niej widzieliśmy już Malicorna i Montalais. Noc, jakby chcąc pokonać upał dzienny, zgromadziła wszystkie, chmury i pędziła je w milczeniu z zachodu na południe. Chmura bez błyskawic i grzmotów ciążyła nad ziemią, jak ogromny całun, którego części wiatr kiedy niekiedy odrywał. Ciepłe i duże krople deszczu spadały na ziemię.
— Ziemia mile pachnie — odezwał się de Wardes — to zalotność z jej strony, aby nas przynęcić do siebie.
— Ale — odparł Guiche, — wiele myśli przyszło mi do głowy i chciałbym się z niemi z panem podzielić.
— Co do czego?
— Co do naszej walki.
— W rzeczy samej, pora po temu, abyśmy się tem zajęli.
— Czy to będzie pojedynek zwyczajny, podług przepisów.
— Jakież to przepisy?
— Zsiądziemy z koni na równinie, przywiążemy je do pierwszego lepszego drzewa i zejdziemy się bezbronni, następnie oddalimy się o sto pięćdziesiąt kroków i wrócimy, idąc naprzeciw siebie.
— Dobrze, tak właśnie zabiłem biednego Follivent, trzy tygodnie temu, w Saint-Denis.
— Przepraszam, zapominasz pan o pewnym szczególe.
— O jakim?
— W pojedynku z Folliventem szliście pieszo ku sobie, ze szpadą w zębach, a pistoletem w ręce.
— Prawda. Tym razem, przeciwnie, ponieważ chodzić nie mogę, wsiądziemy na koń i zetkniemy się; kto zechce, pierwszy strzeli.
— Bez wątpienia będzie to najlepiej, ale że ciemno, więcej należy liczyć chybionych strzałów niż w dzień.
— Dobrze; każdy może strzelać trzy razy.
— Doskonale, gdzież będzie miejsce pojedynku?
— Widzisz pan ten lasek, ciągnący się przed nami?
— Las de Rochers? Doskonale.
— Znasz go pan?
— Jak najlepiej.
— Znasz więc polankę pośrodku?
— Znam.
— To udajmy się tam.
— Zgoda.
— Skończmy zatem z warunkami.
— Oto są moje, jeżeli masz pan co przeciw nim, powiedz.
— Słucham.
— Zabity koń zmusza swojego pana do walczenia pieszo, ale nie obowiązuje przeciwnika, aby zsiadł z konia. Przeciwnicy, zszedłszy się z sobą, mogą się już nie oddalać i strzelać do siebie, prawie przyłożywszy sobie pistolet.
— Zgoda.
— Trzy strzały, nie więcej?
— Sądzę, że dosyć. Oto proch i kule do pistoletów pańskich; odmierz trzy naboje i weź trzy kule; ja wezmę tyleż; a potem wysypiemy na ziemię proch i wyrzucimy kule.
— I przysięgamy na Chrystusa, nieprawdaż, — dodał de Wardes — że nie mamy przy sobie ani prochu, ani kul.
— Zgoda, ja przysięgam.
I Guiche wyciągnął rękę ku niebu.
Wardes naśladował go.
— A teraz, mój kochany hrabio — rzekł pozwól mi powiedzieć, że w niczem oszukać się nie dam. Albo jesteś, albo będziesz kochankiem księżny? Odkryłem tajemnicę i lękasz się, abym jej nie rozgadał, chcesz mnie zabić dla zapewnienia milczenia, to rzecz bardzo prosta i ja na twojem miejscu to samobym uczynił.
Guiche spuścił głowę.
— Panie de Guiche — mówił dalej de Wardes — czy warto narzucać mi tę niegodziwą sprawę Bragelonna. Ostrożnie, przyjacielu, drażniąc odyńca, do wściekłości go się przywodzi, gdy męczy się lisa, czyni się go tak dzikim, jak żbik. Stąd wynika, że napastowany przez ciebie, będę się bronił na zabój.
— Masz pan do tego prawo.
— Tak, lecz strzeż się, przyjacielu, bo wiele złego mogę wyrządzać; łatwo pojmujesz, że nie byłem tak głupi, abym na kłódkę zamknął moją albo raczej twoją tajemnicę?.. jeżeli cię zabiję... a to jest prawdopodobne, rozumiesz? — wówczas mam jeszcze przyjaciela, dowcipnego, który posiada moją tajemnicę, o!... ty go znasz. Uważaj więc dobrze, że gdybyś mię zabił, śmierć moja nie nawieleby ci się nie przydała, a przeciwnie, jeżeli ja cię zabiję... ha!... wszystko to być może.
Guiche zadrżał.
— Jeżeli pana zabiję — mówił dalej de Wardes — księżna będzie miała dwóch nieprzyjaciół, którzy pracować będą nad tem, aby ją zgubić.
— O!...panie — zawołał Guiche rozjuszony — nie licz na moją śmierć; z tych dwóch nieprzyjaciół, jednego natychmiast zabić się spodziewam; drugiego zaś przy pierwszej sposobności, jaka mi się nadarzy.
Byli już na polance.
— Sądzę — rzekł Guiche — iż jesteśmy już gotowi, panie de Wardes; wyjeżdżaj zatem, jeżeli nie chcesz, abym ja wyjechał.
— Nie trudź się pan — odpowiedział de Wardes — oszczędzę ci tej fatygi.
I, puszczając konia galopem, przebiegi całą przestrzeń łąki i zajął stanowisko w załamku, który był wprost stanowiska, jakie sobie obrał Guiche.
Guiche pozostał na miejscu. W odległości dwóchset blisko kroków, dwaj przeciwnicy widzieć się nie mogli, ukryci bowiem byli w cieniu wiązów i kasztanów. Upłynęła minuta wśród najgłębszego milczenia. Następnie usłyszał każdy w miejscu, gdzie stał, odwodzenie kurków pistoletowych. Guiche, według zwykłej taktyki, puścił konia galopem, przekonany, że podwójne znajduje bezpieczeństwo w ruchu i śpiesznym biegu. Bieg ten kierował w prostej linji ku punktowi, który powinien był zajmować jego przeciwnik. W połowie drogi spodziewał się spotkać pana de Wardes: omylił się. W dwóch trzecich częściach łąki ujrzał nagle oświecony załamek i kula, świszcząc, obcięła mu pióro od kapelusza. Prawie jednocześnie, jakby pierwszy strzał służył za oświetlenie drugiemu, huk znowu rozległ się i druga kula przeszyła łeb koniowi hrabiego de Guiche, poniżej ucha. Zwierzę padło. Te dwa strzały pochodzące z kierunku zupełnie przeciwnego temu, w którym spodziewał się znaleźć przeciwnika, zdziwiły hrabiego de Guiche; lecz że był człowiekiem zimnej krwi, obliczył swój upadek i usiłował wydostać przygniecioną nogę z pod konia; zwierzę, konając, poruszyło się w tej chwili, co pozwoliło mu wydobyć nogę.
Powstał, pomacał się, nie był raniony. Stanąwszy na nogi, wydobył pistolet z olster i postąpił ku miejscu, gdzie przy świetle pierwszego strzału widział ukazującego się pana de Wardes. Guiche od razu zdał sobie sprawę z tego manewru. Zamiast biegnąć na hrabiego Guiche, albo zostać na miejscu, de Wardes podjechał blisko piętnaście kroków wśród cienia, który go ukrywał przed oczami przeciwnika; w chwili, kiedy ten podjechał bokiem w biegu, strzelił do niego z miejsca, celując dowolnie i mając nową dogodność z galopowania. Widzieliśmy, że pomimo ciemności, pierwsza kula przeszła o cal od głowy hrabiego de Guiche. De Wardes był pewnym swojego strzału. Zdziwił się więc bardzo, kiedy jeździec na siodle pozostał. Pośpieszył zatem z drugim strzałem, lecz chybił jeźdźca a zabił konia... Byłaby to szczęśliwa niezręczność, gdyby się był Guiche dostał głębiej pod zabite zwierzę. Zanim bowiem zdołał się wyswobodzić, de Wardes nabiłby pistolet na trzeci strzał, a Guiche byłby przez ten czas na jego łasce. Guiche jednakże zdołał się szybko uwolnić z pod ciężaru i miał trzy naboje do wystrzelenia. Zrozumiał swe położenie... Teraz szło o to, aby pośpiechem odnieść przewagę nad panem de Wardes. Pobiegł więc aby go dopędzić, zanim zdoła nabić pistolet. De Wardes widział go pędzącego, jak burza. Zawrócił konia. Guiche zatrzymał się nagle i w chwili, kiedy koń się zwracał, wypadł z pistoletu jego strzał i uniósł kapelusz pana de Wardes. De Wardes wstrzymał się, widząc, że jeszcze ma chwilę wolną; skorzystał z niej, aby nabić pistolet. Guiche, widząc, że przeciwnik jego nie pada, rzucił jeden pistolet, jako niepotrzebny i szedł naprzód z drugim. Ale za trzecim krokiem wziął go de Wardes na cel i strzelił. Jęk gniewny odpowiedział; ręka hrabiego obwisła i opadła. Pistolet wypadł mu z ręki. De Wardes widział, jak hrabia podnosi pistolet lewą ręką i znowu postępuje naprzód.
— Jestem zgubiony — pomruknął de Wardes — nie raniłem go śmiertelnie.
Ale w chwili, kiedy hrabia wznosił pistolet, zachwiał się i wśród bolesnego westchnienia potoczył się pod konia przeciwnika.
— Przecież — rzekł tenże.
I spiął konia ostrogą. Koń przeskoczył martwe ciało i spiesznie uniósł swego pana do zamku. Przybywszy tam, de Wardes z kwadrans namyślał się. W pośpiechu opuszczając pole bitwy, zaniedbał przekonać się, czy Guiche w istocie padł nieżywy.
Jeżeli Guiche zginął, czy należało ciało jego pozostawić wilkom?
De Wardes obudził śpiącego Manicampa i opowiedział mu wypadek, którego ten wysłuchał w milczeniu, lecz z wyrazem wyrastającej energji, do której twarz jego zdawała się przecie niezdolna.
— I kiedy de Wardes skończył, Manicamp rzekł:
— Jedźmy.
Podczas tej jazdy, wyobraźnia Manicampa zapalała się, a kiedy de Wardes opowiadał, Manicamp stawał się coraz bardziej ponurym;
— Zatem — wyrzekł, kiedy de Wardes kończył mówić — sądzisz pan, że nie żyje?
— Niestety!... tak.
— I panowie biliście się bez świadków.
— Chciał tego.
— To szczególniejsze!
— Mniemam, że pan nie wątpisz przecie o mojem słowie?
— Więcej jeszcze będę wątpił, jeżeli go znajdę nieżywego.
— Pan mnie znieważasz?
— Tłumacz to pan sobie, jak ci się podoba. Cóż chcesz!... ja nigdy nie lubiłem ludzi, którzy mówią: „zabiłem w kącie tego i tego i uważam to za nieszczęście“, lub ręczę, że go zabiłem bez podstępu, gdy noc ciemna ma służyć na usprawiedliwienie tego zdania.
— Ciszej, przybyliśmy na miejsce.
Na łączce spostrzeżono leżącego konia, a na prawo do niego leżał twarzą do ziemi biedny hrabia, krwią zalany. Pozostał na tem miejscu i zdawało się, że dotąd najmniejszego nie uczynił poruszenia.
Manicamp ukląkł, podniósł hrabiego i, uczuwszy że zimny, położył znowu na ziemię.
Następnie, macając koło niego, szukał, póki nie znalazł pistoletu hrabiego.
— Niestety!... — odrzekł wtedy, podnosząc się blady, jak straszydło, z pistoletem w ręce — niestety!... nie myliłeś się pan, on nie żyje.
— Nie żyje!.. — powtórzył de Wardes.
— Tak i pistolet nabity — dodał Manicamp, macając panewkę.
— Przecież mówiłem panu, że celowałem, kiedy szedł na mnie i strzeliłem, kiedy do mnie mierzył.
— Czy jesteś pewny, panie de Wardes, że się z nim pojedynkowałeś?... Bo ja lękam się, czy go nie zamordowałeś. O!... nie tłumacz się, wystrzeliłeś swe naboje, a jego nietknięte. Zabiłeś jego konia i jego, zabiłeś hrabiego de Guiche, najlepszego strzelca we Francji, a on nie tknął ani ciebie, ani konia. Na swoje nieszczęście, panie de Wardes, przyprowadziłeś mnie tutaj!... wszystka krew nabiegła mi do głowy, jestem jak pijany i zdaje mi się, na honor, że ci głowę roztrzaskam. Panie de Wardes, poleć duszę swa Bogu.
— Jesteś pan szlachcicem?
— Było się przecież paziem i złożyło się na to dowody.
— Ale pozwól bronić mi życia.
— Zapewne, abyś zrobił ze mną to samo, co z biednym de Guiche.
I, podnosząc pistolet, zatrzymał go wyciągniętą ręką i ze zmrużonemi oczami wprost piersi pana de Wardes. De Wardes nie myślał nawet uciekać, tak był strwożony. Wtem, w tej okropnej chwili milczenia, która wydawała się wiekiem panu de Wardes, dało się słyszeć westchnienie.
— O!... żyje!... żyje!... — zawołał de Wardes — do mnie, panie de Guiche, chcą mnie zamordować.
Manicamp cofnął się i pomiędzy dwoma młodymi ludźmi ujrzano hrabiego z trudnością, podnoszącego się na rękach.
Manicamp rzucił pistolet o dziesięć kroków i pobiegł do przyjaciela, wydając okrzyk radości. De Wardes obtarł czoło z zimnego potu.
— Czas był wielki!... — rzekł cicho.
— Co tobie?... — zapytał Manicamp hrabiego de Guiche — gdzie jesteś raniony?
Guiche pokazał skaleczoną rękę i pierś zakrwawioną.
— Hrabio — zawołał de Wardes — obwiniają mnie, że chciałem cię zamordować; zaklinam cię, powiedz, żem walczył szlachetnie.
— Prawda — odpowiedział raniony — pan de Wardes walczył szlachetnie i kto utrzymuje inaczej, jest moim nieprzyjacielem.
— A... panie — wyrzekł Manicamp — pomóż mi najprzód przenieść tego biednego młodzieńca, a potem dam ci zadośćuczynienie, jakiego tylko zechcesz; albo, jeżeli ci pilno, zawiążmy rany hrabiego naszemi chustkami i ponieważ mamy dwa pistolety nabite, strzelajmy się.
— Dziękuje — odpowiedział de Wardes — w ciągu jednej godziny widziałem już śmierć zbliska; to okropne, wolę już przyjąć pańskie usprawiedliwienie.
Manicamp zaczął się śmiać i Guiche, pomimo cierpień, nie mógł też powstrzymać się od śmiechu. Dwaj młodzieńcy chcieli go nieść, lecz oświadczył, że dosyć ma sił i sam pójdzie.
Manicamp podał mu rękę, de Wardes wziął go pod drugą, i tak zaprowadzili do Fontainebleau, do doktora, tego samego, który był przy śmierci franciszkanina, poprzednika Aramisa.




ROZDZIAŁ XLVII.
WIECZERZA U KRÓLA.

Król usiadł do stołu, a za nim niewielka liczba zaproszonych osób zajęła miejsca po lewej i prawej stronie, stosownie do wskazówek, danych przez mistrza ceremonji, który przestrzegał porządku przy śniadaniu do stołu.
Król jadł przy oddzielnym stole, który stał wyżej, niż stoły sąsiednie, jakby na wzniesienia i był większy od innych. Król, młody i silny, lubiący łowy i wszystkie ćwiczenia, wymagające siły, miał w sobie tę gorącość krwi, która wrodzona jest Burbonom, która mianowicie prędko trawi i daje dobry apetyt.
Jadł prędko i dosyć chciwie.
Porthos, który z początku, przez uszanowanie, czekał, aż go trąci d‘Artagnan, widząc, jak się popisuje król, zwrócił się do muszkietera i rzekł półgłosem:
— Zdaje się, że mogę zacząć, patrzaj, jak Jego Królewska Mość zachęca mnie.
— Król je — rzekł d‘Artagnan — ale jednocześnie rozmawia, miej się więc na baczności, abyś, gdy do ciebie przemówi, nie miał pełnej gęby.
— Ale jak mi się gęba zapcha?... — zauważył Porthos.
— No — odpowiedział kapitan muszkieterów — to połknij zręcznie, kiedy król przemówi do ciebie.
— Prawda, to nic trudnego.
I od tej chwili, Porthos zaciął jeść z ugrzecznioną żarłocznością. Król kiedy niekiedy spoglądał na jedzących i jak znawca oceniał przymioty biesiadników.
— Panie du Vallon!... — wyrzekł.
Właśnie Porthos jadł salami z zająca i w jednej chwili połknął ogromny kawał.
Wygłoszenie nazwiska dreszczem go przejęło, aż mu zając zatrzymał się w gardle.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł głosem stłumionym, ale zrozumiałym.
— Niechaj podadzą panu du Vallon ten udziec jagnięcy — rzekł król — czy lubisz, panie du Vallon, młode mięso?
— Ja wszystko lubię, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Porthos.
A d‘Artagnan mu podszepnął:
— Wszystko co Wasza Królewska Mość mi przysyła.
Porthos powtórzył.
Król skinieniem głowy okazał zadowolenie.
— Dobrze ten je, kto się dobrze napracuje — odezwał się król uradowany, że ma naprzeciw siebie tak dobrze jedzącego, jak Porthos.
Porthos otrzymał półmisek, z jagnięciem i aż połowę włożył na swój talerz.
— A co?... — spytał król.
— Wyborne — spokojnie odpowiedział Porthos.
— Czy w twoich stronach, panie du Vallon, są tak tłuste barany?
— Najjaśniejszy Panie, sądzę, że w moich stronach, jak i wszędzie, co tylko jest najlepszego, przedewszystkiem do króla należy; zresztą ja nie jadam baraniny, tak przyrządzonej jak u Waszej Królewskiej Mości.
— Jakże więc jadasz?
— Ja każę przyrządzać całego baranka.
— A to jakim sposobem?
— A oto takim, Najjaśniejszy Panie; mój kucharz, zabawny Niemiec, nadziewa baranka małemi kiełbaskami, które sprowadza z Strasburga, serdelkami, które mu przywożą z Troyes, i skowronkami, które zamawia w Pithiviers; co prawda, nie wiem, jakim sposobem oddziela kości baranka, jakby u drobiu ale i wszystko mięso zaszywa w skórę. Kiedy się kraje na zrazy ten ogromny salceson, wychodzi z niego sok różowy, który przyjemny jest dla oka, a wyborny dla podniebienia.
I Porthos mlasnął językiem. Król zwrócił na niego zdumione oczy i, biorąc podawanego sobie bażanta, rzekł:
— Panie du Vallon, oto potrawa, którą przekładam nad inne. Jakto! więc całego barana?...
— Całego; tak, Najjaśniejszy Panie.
— Podać te bażanty panu du Vallon; widzę że to smakosz.
Rozkaz wykonano w jednej chwili.
Wtedy król, wracając do barana, znowu zapytał:
— I to nie jest za tłuste?
— Nie, Najjaśniejszy Panie; tłustość jednocześnie a sosem wypływa i unosi się z wierzchu; wtedy mój koniuszy, umyślnie na ten cel zrobioną srebrną łyżką, zbiera tłustość.
— A gdzie mieszkasz?... — zapytał król.
— W Pierrefonds, Najjaśniejszy Panie.
— W Pierrefonds: gdzie to, panie du Vallon, czy blisko Belle-Isle?
— O! nie, Najjaśniejszy Panie, Pierrefonds jest w Soissonais.
— Sądziłem, że mi mówiłeś o tych baranach, z przyczyny łąk słonych.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ja nie mam łąk słonych, a mimo to są wyborne.
Król zabrał się do legumin, nie spuszczając z oczu Porthosa, który jadł wybornie.
— Dobry masz apetyt, panie du Vallon — rzekł — wybornym jesteś biesiadnikiem.
— Na honor, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Porthos — gdybyś kiedy przybył do Pierrefonds, zjedlibyśmy sobie we dwóch barana; bo, jak widzę, i Waszej Królewskiej Mości nie zbywa na apetycie.
D‘Artagnan nogą trącił Porthosa pod stołem.
Porthos zarumienił się.
— W szczęśliwym wieku Waszej Królewskiej Mości — mówił dalej Porthos, chcąc się poprawić — służyłem w muszkieterach i nic mnie nie mogło nasycić. Wasza Królewska Mość ma dobry apetyt, jak miałem honor powiedzieć, ale potrawy wybiera delikatne i nie można go nazwać żarłokiem.
Król wydawał się uradowany komplementem swojego współzawodnika.
— Czy skosztujesz tych kremów?... — zapytał Porthosa.
— Najjaśniejszy Panie, tak łaskawie ze mną się obchodzisz, że muszę ci wyznać całą prawdę.
— Mów zatem, panie du Vallon, mów.
— Co do cukierniczych wyrobów, Najjaśniejszy Panie, znam się tylko na ciastach, byle nie były lekkie; wszystkie te pianki rozdymają żołądek i zajmują w nim miejsce, które co innego użyteczniej zająćby mogło.
— A! panowie — zawołał król, wskazując Porthosa — oto prawdziwy wzór gastronoma. Tak jedli nasi ojcowie, którzy dobrze umieli jeść — dodał Jego Królewska Mość — a my tymczasem jesteśmy tylko łakotnisiami.
To mówiąc, wziął talerz majonezu z drobiu i szynki.
Porthos zaś napoczął pasztetu z kuropatw.
Podczaszy napełnił szklankę Jego Królewskiej Mości.
— Daj mojego wina panu du Vallon — rzekł król.
Był to jeden z wielkich zaszczytów przy stole królewskim. D‘Artagnan ścisnął kolano przyjaciela.
— Jeżeli zdołasz połknąć te pół łba dzika — rzekł do Porthosa — zapewniam cię, że zostaniesz za rok księciem i panem.
— Zaraz — powolnie odpowiedział Porthos — spróbuję.
Kolej puhara niebawem nadeszła, albowiem król uważał sobie za przyjemność podniecać zacnego biesiadnika, i wszystko, cokolwiek podawano Porthosowi, sam wprzódy kosztował. Porthos zamiast zjeść pół łba, jak radził mu d‘Artagnan, zjadł cały
— To niepodobna — zauważył król półgłosem — aby szlachcic, który codziennie jada z tak dobrym apetytem, nie był najuczciwszym człowiekiem w mojem państwie.
— Czy słyszysz?... — rzekł d‘Artagnan do ucha swojemu przyjacielowi.
— Tak, sądzę, że mam nieco łaski u Jego Królewskiej Mości — odpowiedział Porthos, kołysząc się na krześle.
— O! płyniesz z pomyślnym wiatrem. Tak, tak.
Król i Porthos znowu zaczęli jeść ku wielkiemu zadowoleniu gości, z których niektórzy, przez chęć naśladowania, próbowali się z nimi, ale niebawem ustali w drodze. Król zarumienił się, uderzenie krwi do twarzy wskazywało nasycenie.
Nareszcie ukazały się wety. Król nie myślał już o Porthosie; oczy zwracał ku drzwiom wchodowym i słychać było, jak pytał, dlaczego pan de Saint-Agnan opóźnia swoje przyjście. Nakoniec, w chwili, kiedy Jego Królewska Mość dojadał konfitur ze śliwek, ukazał się pan de Saint-Agnan. Oczy królewskie, przyćmione na chwilę, nagle zajaśniały. Hrabia skierował się ku stołowi królewskiemu, a gdy się zbliżył, Ludwik XIV-ty podniósł się. Wszyscy powstali, nawet Porthos, który zajadał placek z migdałów i orzechów tak twardy, iż jego ciasta można było użyć do spojenia szczęk krokodyla. Wieczerza się skończyła.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.




  1. Ad majorem Dei gloriam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.