Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
SREBRNY PÓŁMISEK.

Podróż była bardzo przyjemną. Athos z synem przejechali wzdłuż Francję, robiąc po piętnaście mil dziennie a niekiedy i więcej, stosownie do tego, jak Raul był usposobiony. Dwa tygodnie zeszło im na drogę do Tulonu, a w Antibes stracili już zupełnie ślad d‘Artagnana. Wszystko zdawało się przemawiać za tem, że kapitan muszkieterów pragnął zachować w tych stronach ścisłe incognito. Raul był niepocieszony, myśląc, że nie spotka już d‘Artagnana. Tkliwe serce młodzieńca potrzebowało pożegnania i pociechy hartownego przyjaciela. Athos wiedział z doświadczenia, iż d‘Artagnan umiał stać się nieprzeniknionym, skoro tylko zajął się jaką sprawą, czy to osobistą, czy też w usługach króla. Obawiał się nawet, aby nie zaszkodzić przyjacielowi, rozpytując o niego zanadto.
Skoro Raul rozpoczął już prace swoje około montowania, flotylli, gdy zaczął werbować ochotników i wysyłać ich do Tulonu, jeden z rybaków opowiedział hrabiemu, że statek jego był rozbity i oddany do naprawy, gdyż miał przewozić pewnego szlachcica, któremu bardzo pilno było wypłynąć na morze. Athos, myśląc że rybak kłamie, ażeby uwolnić się od służby i zarabiać więcej, łowiąc sam ryby, gdy jego towarzysze się oddalą, nastawał na to, aby opowiedział mu ze szczegółami o swojej przygodzie. Rybak tedy opowiedział hrabiemu, jak przed sześciu dniami, jakiś mężczyzna przyszedł do niego w nocy, dla wynajęcia statku, aby jechać zaraz na wyspę ś-go Honorjusza. Umówili się o cenę, lecz szlachcic przyprowadził ogromną, zamkniętą karetę, jaką, pomimo największych trudności pragnął wpakować na statek. Rybak chciał zerwać umowę. Począł krzyczeć i grozić, lecz opór jego miał taki jedynie skutek, że oberwał niezliczoną ilość kijów, wymierzonych ręką silną i wprawną. Klnąc i złorzecząc, rybak udał się pod opiekę syndyka w Antibach, który rozciąga swą pieczę nad rybakami i wymierza im sprawiedliwość: lecz szlachcic pokazał jakiś papier, na którego widok syndyk począł kłaniać się nisko, a jemu rybakowi, rozkazał być posłusznym a w dodatku wyłajał za to, iż śmiał stawiać opór. Zaraz potem odbili od brzegu, ma się rozumieć z ładunkiem, jaki wpakował ów szlachcic.
— Lecz to wszystko nie tłumaczy mi, dlaczego się twój statek rozbił?... — rzekł Athos.
— Oto jak było: Odbiłem do wyspy Ś-go Honorjusza, tak jak mi mówił ów szlachcic, lecz w drodze zmienił on zdanie i utrzymywał, że nie potrafię przepłynąć z południowej strony opactwa.
— Dlaczegóż to?
— Dlatego, proszę pana, że naprzeciw czworokątnej wieży klasztoru Benedyktynów, jak raz na południe, znajduje się skała Mnichów.
— Jaka skała?... — zapytał Athos.
— Skała podwodna, przejście niebezpieczne okrutnie, lecz ja przebywałem je z tysiąc razy; mój szlachcic zażądał tedy, ażebym go wysadził na wyspę ś-tej Małgorzaty.
— Cóż dalej.
— Otóż proszę pana — zawołał rybak ze złością — albo jest się marynarzem, albo niczem; albo zna się dobrze wszystkie przesmyki, lub jest się po prostu kałużą wody słodkiej. Uparłem się, że przepłynę.... Szlachcic ujął mnie za gardło i najspokojniej w świecie oświadczył, że będzie zmuszony zadusić mnie... Pomocnik mój złapał za topór i ja także... Musieliśmy przecie pomścić zniewagę... Lecz szlachcic wziął szpadę do ręki i wywijał nią tak szybko, iż nie mogliśmy się zbliżyć. Miałem właśnie cisnąć mu topór na głowę, boć miałem prawo do tego, wszak prawda, proszę pana?... Marynarz na swoim pokładzie tak samo jest panem, jak mieszczanin w swojej izbie... miałem otóż, dla własnej obrony rozciąć na dwoje szlachcica, gdy nagle, (możesz mi pan nie wierzyć, jeśli ci się podoba) gdy nagle, mówię, straszna kareta otworzyła się, nie wiem jakim sposobem, i wylazł z niej jakiś duch w czarnym kasku na głowie i z czarną maską na twarzy, coś tak przerażającego, tak okropnego... i w dodatku wygrażał nam pięścią...
— To był?... — rzekł Athos.
— To był djabeł, proszę pana, ponieważ szlachcic, ujrzawszy go, zawołał ucieszony:
— O!... dziękuję Waszej wysokości.
— To dziwne!... — szepnął hrabia, patrząc na Raula.
— Cóż zrobiliście?... — zapytał tenże rybaka.
— Pojmuje pan, że dwóch takich biedaków to zamało na dwóch szlachciców, a cóż dopiero przeciw djabłu!... Nie pisnęliśmy ani słówka, ani ja, ani mój towarzysz, tylko jednym susem znaleźliśmy się w morzu: byliśmy, o jakie osiemset stóp od wybrzeża....
— A potem?
— Potem, proszę pana, ponieważ wiatr dął z południo-wschodu, barka płynęła dalej i utknęła na mieliźnie przy Ś-tej Małgorzacie.
— A podróżni?...
— Ba!... niema strachu!... Najlepszy dowód, że jeden był djabłem i pomagał drugiemu, bo skoro dopłynęliśmy do statku, widząc, iż stanął na piaskach, to zamiast zastać obydwóch rozbitych przez uderzenie, nie zastaliśmy nikogo na pokładzie, proszę pana, nic, nawet karety.
— Dziwne!... doprawdy dziwne!... — powtarzał hrabia. — Lecz potem, przyjacielu, cóżeście robili?
— Zaniosłem skargę do gubernatora Ś-tej Małgorzaty, który nakiwał mi palcem pod nos i oświadczył, że jeżeli mu będę podobne brednie opowiadał, to mi zapłaci za nie rzemieniem...
— Pan gubernator?
— Tak, panie, a jednak mój statek był rozbity, i to jak jeszcze! przód został nadziany na skałę Ś-tej Małgorzaty, a cieśla żąda sto dwadzieścia liwrów za naprawę.
— Kiedy tak — odparł Raul — uwalniam, cię od służby... Możesz odejść...
— Popłyniemy na Ś-ta Małgorzatę, czy zgadzasz się?... — rzekł potem Athos do Raula.
— Z chęcią, panie, trzeba wyjaśnić tę sprawę, zdaje mi się bowiem, że rybak nie wszystko nam opowiedział.
— I ja tak myślę, Raulu. Cała ta historja o człowieku w masce i w karecie, która znikła bez śladu, wydaje mi się zmyśloną dla pokrycia gwałtu, jakiego dopuścił się pewnie ten gbur, będąc na pełnem morzu, względem swego pasażera, aby ukarać go za to, że wsiadł na statek...
— Podejrzewam, że w karecie prędzej były skarby, niż człowiek jakiś.
— Przekonamy się, Raulu. Prawda, że szlachcic, o jakim opowiadał, podobny jest do d‘Artagnana, poznaję go po sposobie obejścia... Niestety! już my nie ci niezwyciężeni co dawniej! Kto wie, czy topór lub drag podłego rybaka nie dokonałby tego, czego najwprawniejsze szpady całej Europy, kule i granaty nie zdziałały przez lat czterdzieści!
Tegoż samego dnia wybrali się na Ś-tą Małgorzatę lekką łodzią, sprowadzona umyślnie z Tulonu. Wyspa pełna była kwiatów i owoców; wszystkie grunta uprawne służyły za ogród gubernatorowi. Pomarańcze, cytryny i figi gięły się pod ciężarem owoców złocistych i lazurowych. Rozkoszna wyspa była zgoła niezamieszkaną.
Bez wzgórz i skał, miała jednę zatokę, służąca do przybijania statków kontrabandzistów, którzy, dzieląc się zyskami z gubernatorem, składali czasowo na wyspie towary, pod warunkiem nie strzelania do zwierzyny i nie niszczenia ogrodów. Taki układ z kontrabandzistami pozwalał gubernatorowi utrzymywać ośmiu tylko ludzi w załodze fortecy, i dwanaście, zardzewiałych armat na wałach. Szczęśliwy był człowiek z tego gubernatora, tłoczył wino i oliwę, zbierał figi, pomarańcze i cytryny, smażył konfitury i składał wszystkie zapasy w kazamatach!
Jedyną obronę warowni stanowiła głęboka fosa dokoła murów i trzy baszty, strzelające w niebo, a połączone tarasem, mchem zarosłym.
Athos i Raul przez jakiś czas chodzili dokoła parkanu ogrodowego, nie mogąc trafić na kogoś, coby ich zaprowadził do wnętrza. Weszli nakoniec do ogrodu, a była to chwila największego upału. Wtedy wszystko, co żyje, czeka ukrycia w cieniu. Niebo zieje ogień na ziemię, jak gdyby chciało stłumić wszelki ruch i życie.
Athos dostrzegł jedynie na drugim dziedzińcu żołnierza, który niósł na głowie coś nakształt kosza z żywnością. Po chwili ten sam człowiek powracał bez kosza i zniknął w budce szyldwacha. Hrabia domyślił się, że żołnierz nosił obiad dla kogoś i że po tej czynności, powrócił, aby udać się na posiłek. Nagle usłyszał, że go ktoś woła, a podniósłszy głowę ujrzał coś nakształt ręki, trzymającej przedmiot, błyszczący w promieniach słońca. Zanim zdaj sobie sprawę z tego, co widział, błysk, pomieszany ze świstem, zwrócił jego uwagę na ziemię. Następnie odgłos głuchego upadku dał się słyszeć w fosie, a Raul podbiegł i podniósł srebrny półmisek, który potoczył się po wyschniętym piasku. Ręka, która wyrzuciła ten półmisek, skinęła na dwóch panów i zniknęła poza kratami. Wtedy Raul i Athos zbliżyli się do siebie i zaczęli się przyglądać pilnie naczyniu, pyłem okrytemu, odkryli na spodzie słowa, wyryte końcem noża:
Jestem bratem króla Francji, — było wypisane — więźniem dzisiaj, jutro szaleńcem. Szlachto francuska i chrześcijańska, módl się za duszę i rozum syna twoich władców!
Półmisek wypadł z rąk Athosa, podczas gdy Raul starał się przeniknąć tajemnicze znaczenie tych grobowych słów. W tejże chwili zawołano z wieży fortecznej. Raul ruchem, szybkim jak błyskawica, pochylił głowę i zmusił ojca, aby to samo uczynił. Lufa muszkietera zabłysła na szczycie warowni. Biały dym, jak pióropusz buchnął z lufy, kula padła i spłaszczyła się na kamieniu o sześć cali od dwóch szlachciców. Drugi muszkieter ukazał się i celował.
— Przebóg!... — krzyknął Athos — czyż to bezbronnych mordują?... Zejdźcie na dół, tchórze jacyś!
— Tak, przyjdźcie zmierzyć się z nami!... — rzekł Raul wściekły, grożąc pięścią do wieży.
Jeden z napastników, ten właśnie, który mierzył obecnie, odpowiedział wykrzyknikiem, pełnym zdziwienia, a ponieważ towarzysz jego brał za broń, świeżo nabitą, i już miał wystrzelić, podbił mu lufę do góry a strzał poszedł w powietrze.
Athos i Raul, widząc, że ich prześladowcy znikli z platformy, przypuszczali, iż przyjdą do nich, stali więc w miejscu, oczekując, co będzie dalej. Nie upłynęło pięć minut, gdy zaczęto bębnić w fortecy a ośmiu z załogi stanęła pod bronią po drugiej stronie fosy. Na czele oddziału znalazł się oficer, który pierwszy strzelał z platformy. Rozkazał on żołnierzom wziąć na cel dwóch szlachciców.
— Czyż chcą nas rozstrzelać!... — zawołał Raul. — Bierzmy za szpady i skoczmy do fosy. Przynajmniej choć po jednym z tych błaznów zabijemy.
Raul, nie tracąc czasu, rzucił się naprzód, za nim poszedł Athos, gdy niespodzianie głos, dobrze znany, ozwał się poza nimi.
— Athos!... Raul!... — wołał ten głos.
— D‘Artagnan!... — odpowiedział hrabia i syn jego.
— Mordioux!... do nogi broń!... — krzyknął kapitan muszkieterów na żołnierzy. — O!... byłem pewien tego, co mówiłem!
Żołnierze spuścili muszkiety.
— Co to się znaczy?... — zapytał Athos. — Strzelają do nas, nie uprzedziwszy o tem?
— To ja sam chciałem was rozstrzelać — odparł d‘Artagnan — a jeżeli gubernator nie trafił do was, ja nie byłbym chybił z pewnością, kochani przyjaciele. Co za szczęście, że przyzwyczaiłem się mierzyć długo, zanim dam ognia! Zdawało mi się, że was poznaję... O, co za szczęście, najdrożsi moi!...
D‘Artagnan otarł pot z czoła, biegł bowiem szybko, a wzruszenie dech mu zapierało.
— Więc to jest sam gubernator, ten, który do nas strzelał?...
— Tak, we własnej osobie.
— Z jakiegoż powodu?... Cóżeśmy mu zawinili?...
— Przecież podnieśliście to, co więzień wyrzucił.
— A!... prawda.
— Ten półmisek... więzień napisał coś na nim, wszak prawda?..
— Tak.
— Byłem pewny. O, mój Boże!...
D‘Artagnan z oznakami najwyższego niepokoju, wziął półmisek, przeczytał napis i zbladł śmiertelnie.
— O, Boże!... — powtórzył.
— Więc to prawda?... — rzekł Athos półgłosem.
— Cicho!... gubernator nadchodzi.
— Cóż nam zrobić mogą?... Czyż to nasza wina?...
— Cicho!... mówię wam, sza!... Jeżeli domyślą się, że czytaliście, jeżeli będą podejrzewać, że zrozumieliście, w takim razie, drodzy przyjaciele, wiecie, że dałbym się zabić za was... lecz...
— Lecz?... — powtórzyli jednocześnie Athos i Raul.
— Lecz nie wybawię was od dożywotnego więzienia, gdybym nawet potrafił uchronić was od śmierci. Dlatego też błagam was, nie mówcie ani słowa!...
Gubernator przebył fosę po kładce położonej i zbliżał się właśnie.
— Co to jest!... rzekł do d‘Artagnana — dlaczego się wstrzymaliśmy?...
— Jesteście hiszpanie, nie rozumiecie ani słowa po francusku — rzekł kapitan cicho do przyjaciół. — Otóż — dodał, zwracając się do gubernatora — miałem rację, ci panowie to dwaj wojskowi hiszpańscy, których poznałem w Ypres, w zeszłym roku. Nie umieją wcale po francusku.
— A!... — rzekł gubernator, przypatrując się z uwagą.
I starał się, przeczytać napis na półmisku.
D‘Artagnan porwał mu go z rąk i zatarł litery ostrzem szpady.
— Co pan robisz!... — zawołał gubernator. — Nie będę mogł przeczytać?...
— Tajemnica stanu — odparł krótko d‘Artagnan — a ponieważ król, o czem pan wiesz dobrze, iż ktokolwiekbądź dowie się o niej, musi umrzeć, zatem, jeżeli pan chcesz, pozwolą ci przeczytać, a następnie każe pana rozstrzelać.
Podczas tej przemowy, Athos i Raul milczeli, jakby nic nie rozumiejąc.
— To niepodobna, ażeby ci panowie nie rozumieli wcale po francusku?...
— Daj pan pokój!... chociażby rozumieli nawet, co do nich mówią, toby nie przeczytali pisanego. Pamiętaj pan, że szlachcic hiszpański nie powinien nigdy umieć czytać.
Gubernator musiał się zadowolić tem objaśnieniem, a jednak był bardzo uparty.
— Poproś, kapitanie, tych panów, ażeby weszli do fortecy.
— I owszem, miałem nawet sam to zaproponować odrzekł d‘Artagnan.
W rzeczywistości kapitan zupełnie co innego myślał i pragnąłby był widzieć przyjaciół swoich o sto mil od fortecy.
Odezwał się po hiszpańsku z zaproszeniem dwóch szlachciców, na co oni przystali.
I udali się do wejścia głównego, a ponieważ rzecz się wyjaśniła, ośmiu żołnierzy powróciło do słodkiego farniente, przerwanego na chwilę niebywałem wydarzeniem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.