Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX.
KOŃ BIAŁY I KOŃ CZARNY.

— Otóż to dziwne doprawdy — mówił kapitan do siebie Gourville rozpromieniony, Gourville, biegający po ulicach wtedy, gdy ma pewność, że pan jego w niebezpieczeństwie; wtedy, gdy ja znów pewny jestem, że to Gourville podał przed chwilą kartkę panu Fouquet, ową kartkę, podartą następnie w drobne kawałki i rzuconą na wiatr. Gourville zaciera ręce, to znaczy, że mu się coś powiodło.
D‘Artagnan, idąc przez taras zamkowy, objął wzrokiem całą panoramę, a śledząc ulicę Chwastów, przekonał się, że dotyka ona jednej z dróg, poczynających się u wyjścia z Nantes.
Jeden krok jeszcze a byłby już zszedł ze schodów i udał się do warowni, aby, zabrawszy tam okratowaną karetę, pojechać do mieszkania pana Fouqueta. Traf jakiś zdziałał, że w tej właśnie chwili spojrzał raz jeszcze w przestrzeń i zauważył biały punkt, pędzący szybko po drodze.
— Co to może być? — pomyślał muszkieter — koń zapewne... koń, który uciekł komuś... ależ rwie z kopyta!
Biały punkt skręcił raptem na pole zasiane lucerną.
— Koń biały... — ciągnął kapitan, który na tle ciemnem odróżnił teraz wyraźnie kolor i kształty zwierzęcia; — ktoś na nim, siedzi... chłopiec jakiś z pewnością... nie może utrzymać wierzchowca, śpieszącego na przełaj do wody...
Myśli te, jak błyskawica przeszły mu przez głowę; zapomniał już o nich nawet, gdy z ostatniego schodu zstępując, spostrzegł białe płatki papieru, podrzucane wiatrem na kamieniach.
— Oho! — pomyślał — resztki listu, podartego przez pana Fouqueta! Biedny człowiek! tajemnicę swoją powierzył wichrom i burzy; lecz wicher i burza nie chcą jej, oddają w ręce królowi! — Niema szansy nieszczęsny minister! W nierówną grę wdałeś się, nieboraku; wszystko przeciw tobie spiskuje! Gwiazda Ludwika XIV twoją zaćmiła; jaszczurka silniejszą jest a może zręczniejszą tylko od wiewiórki!
D‘Artagnan nachylił się i podniósł jeden kawałek papieru.
— Pismo Gourvilla! — zawołał, przyglądając się — nie omyliłem się zatem...
Przeczytał wyraz: „ko“.
— To coś znaczy — rzekł.
Obejrzał drugi kawałek, na którym nic nie było.
Na trzecim za to stało wyraźnie: biały.
— Koń biały! powtórzył jak dziecko, składające wyrazy — Boże mój — zawołał zmieszany — koń biały!
Podejrzenie zaczęło kiełkować w głowie d‘Artagnana, a tak szybko wzrastało, że, nie czekając, zawrócił z powrotem na taras.
Biały koń cwałował ciągle w kierunku Loary, na której wodach, otulony we mgły, kołysał się mały statek o białym żaglu.
— O! — krzyknął muszkieter — tylko człowiek, unikający pogoni, pędzi w ten sposób przez uprawne pola... Tylko Fouquet, tylko biuralista bez doświadczenia, jest w stanie uciekać na białym koniu! Tylko pan i władca Belle-Isle może szukać zbawienia w kierunku morza, kiedy tuż, o dwadzieścia kroków ma czarny las przed sobą, i tylko jeden d‘Artagnan na świecie jest w stanie dogonić pana Fouqueta, chociaż go tenże wyprzedził o pół godziny, a w niespełna godzinę ma nadzieję dostać się do swej gabary na rzece...
Po takim monologu, nasz muszkieter rozkazał co prędzej zaprowadzić karetę i ukryć ją w małym lasku poza miastem. Wybrał najlepszego konia, dosiadł go i puścił się ulicą Chwastów, następnie brzegiem Loary, nie zaś drogą, którą udał się Fouquet, pewnym będąc, że zyska na czasie i niespodziewanie zabiegnie drogę ministrowi.
D‘Artagnan, zwykle tak dobry i delikatny dla pana Fouqueta, obecnie, gdy mu się tenże wymykał, zapalił się, jak myśliwy za zwierzyną i sam czuł, że stawał się okrutny, a nawet krwiożerczy dla swojej ofiary. Długi czas leciał, nie widząc białego konia; zapał zmienił się we wściekłość, wątpił już o sobie, przypuszczał, że Fouquet zapadł się gdzieś pod ziemię może, lub zmienił konia białego na jednego z tych sławnych, czarnych biegunów, mogących iść w zawody z wiatrem, których szybkość i wytrwałość d‘Artagnan, będąc w Saint-Mande, podziwiał.
Nareszcie w oddali, poza płotami, ujrzał biały punkt, który z początku majaczył zaledwie, nakoniec wyłonił się na wzgórzu. D‘Artagnan zadrżał z radości; uspokoił się natychmiast, obtarł pot spływający z czoła, pofolgował koniowi, puścił mu wolniej lejce i pozwolił na mniej szybki bieg swojemu wspólnikowi w tem polowaniu na ludzką zwierzynę. Mógł tedy zbadać drogę i położenie względem Fouqueta. Minister zmęczył wierzchowca, przebywając zoraną ziemię, pragnął zatem jak najprędzej wydostać się na grunt twardy.
Biały wierzchowiec, puścił się lotem strzały. D‘Artagnan ściągnął cugle, a jego czarny koń ruszył galopem. Oba jechali tą samą drogą, odgłosy kopyt mieszały się: Fouquet nie widział jeszcze d‘Artagnana. Lecz gdy wydostali się na czyste pole, rozległ się, jak grzmot, tętent konia czarnego. Fouquet obejrzał się i o sto kroków poza sobą ujrzał wroga swojego, pochylonego na szyi bieguna. Nie mógł wątpić; błyszcząca zbroja i czerwony mundur zdradzały muszkietera. Fouquet ściągnął konia i odsadził się o dwadzieścia kroków naprzód.
— Oho! — myślał d‘Artagnan — nie na zwyczajnym koniu ucieka Fouquet, baczność tedy!
I z uwagą badał okiem znawcy postać i zalety bieguna. Odznacza się on budową silną, a żylastą; nogi suche, pewne, jak ze stali, a kopyta twardsze niż marmur. Dał ostrogę swojemu, lecz przestrzeń dzieląca ich wcale się nie zmniejszała. D‘Artagnan nadstawił uszu: nie było słychać dyszenia końskiego, a przecież Fouquet pędził jak wiatr. Przeciwnie, koń czarny, jak w paroksyzmie kaszlu, rzęził i robił bokami.
— Niech padnie — myślał muszkieter — lecz dopędzić go muszę...
I zaczął mundsztukiem krwawić pysk biednego zwierzęcia, a ostrogi w brzuch mu zagłębiać. Doprowadzony do ostateczności, koń pomknął naprzód i zbliżył się na strzał pistoletowy do Fouqueta.
— Odwagi! — mruczał muszkieter — odwagi! biały przecie ustanie, a jeżeli koń nie padnie, jeździec długo nie wytrzyma!
Lecz koń i jeździec trzymali się ostro i coraz zyskiwali na odległości. D‘Artagnan wydał dziki okrzyk; minister się odwrócił.
— A to wściekły jeździec i koń zarazem! — przeklinał kapitan.
— Hola! mordioux, panie Fouquet! hola! stój! z rozkazu króla!
Fouquet nie odpowiedział.
— Czy pan słyszysz? — zawył d‘Artagnan, którego koń się potknął.
— Słyszę! — odparł Fouquet lakonicznie.
I dalej leciał.
D‘Artagnan o mało nie oszalał; krew napływała mu do skroni, do oczu, w uszach szum się rozlegał.
— Z rozkazu króla! — krzyknął jeszcze — stój! lub strzelę.
— Proszę — odrzekł Fouquet, nie przestając uciekać.
D‘Artagnan porwał pistolet, odwiódł kurek, spodziewając się, że chrzest stali powstrzyma nieprzyjaciela.
— Masz pan także pistolety — zawołał — broń się zatem...
Fouquet odwrócił się i, patrząc prosto w twarz kapitana, rozpiął prawą ręką ubranie na piersiach, lecz olstrów się nie dotknął.
Dwadzieścia zaledwie kroków ich dzieliło.
— Mordioux! — rzekł d‘Artagnan — nie zostanę pańskim zabójcą przecież... jeżeli nie chcesz strzelać, poddaj się zatem!.. cóż znaczy więzienie?...
— Wolę śmierć na miejscu — odparł Fouquet.
D‘Artagnan w rozpaczy, cisnął pistolet o ziemię.
— Żywcem cię wezmę! — rzekł.
I cudem, do jakiego on tylko był zdolnym, podjechał tak blisko do konia białego, że wyciągnął już rękę po zdobycz.
— Zabij mnie! — rzekł Fouquet.
— Nie! żywego wezmę!
Po raz drugi koń się potknął; Fouquet wysunął się naprzód.
Straszny, niebywały widok przedstawiał ten piekielny pościg, gdzie konie zdawały się iść już tylko silną wolą swoich panów. Można rzec było, że d‘Artagnan leciał, niosąc wierzchowca swego pomiędzy kolanami.
Wreszcie uczynił nadludzki wysiłek; skoczył do Fouqueta, uchwycił go za nogę i głosem dyszącym, złamanym, wołał:
— W imieniu króla! aresztuję pana; roztrzaskaj mi głowę, w ten sposób obaj spełnimy naszą powinność.
Fouquet cisnął do rzeki pistolety, z obawy, by ich d‘Artagnan nie pochwycił i, zsiadłszy z konia, przemówił:
— Jestem twoim jeńcem, panie, oprzyj się na mnie z łaski swojej, gdyż widzę, że omdlewasz.
— Dziękuję — szepnął d‘Artagnan, który rzeczywiście czuł ziemię, chwiejącą się pod nim.
Padł też jak długi na piasek, bez tchu i bez życia prawie. Fouquet zszedł do rzeki, zaczerpnął wody w kapelusz, zlał skronie muszkietera i parę kropel wpuścił mu w usta.
D’Artagnan uniósł się i wodził dokoła błędnemi oczyma. Zobaczył pana Fouqueta klęczącego, z mokrym kapeluszem w ręku i z uśmiechem nieskończonej słodyczy na ustach.
— Więc pan nie uciekłeś! — zawołał. — O! wierzaj mi! że prawdziwym królem, ze względu na prawość serca i wielkość duszy, nie jest wcale ani Ludwik XIV, ani Filip z twierdzy Ś-tej Małgorzaty, lecz ty, panie, ty wygnańcze, ty potępiony!
— Ja, który ginę dziś przez jednę wielką pomyłkę, panie d‘Artagnan.
— Jakąż to, na miłość Boską?
— Powinienem był ciebie mieć przyjacielem. Lecz jakże dostaniemy się z powrotem do Nantes? Djabelny kawał drogi!
— To prawda — rzekł d‘Artagnan ponuro.
— Mój biały koń pójdzie może; a! co to był za dzielny rumak! Siadaj, panie d‘Artagnan, ja pójdę obok, dopóki nie odpoczniesz.
— Biedne zwierzę! ranione! — rzekł muszkieter.
— Mówię panu, że pomimo to pójdzie jeszcze, znam ja go dobrze; najlepiej będzie, gdy obaj wsiądziemy...
— Spróbujmy — rzekł kapitan.
Zaledwie wsiedli, gdy zwierzę pod tym podwójnym ciężarem zachwiało się i padło obok czarnego konia, który już leżał martwy.
— Pójdziemy piechotą, tak chce przeznaczenie; spacer będzie cudowny — dodał Fouquet, ujmując pod rękę d‘Artagnana.
— Mordioux!... — zawołał tenże z rozpaczą. — Wolałbym nie dożyć tej chwili!...
Szli wolno te cztery mile oddzielające ich od lasku, poza którym stała kareta z eskortą.
Skoro Fouquet ujrzał okrutną machinę, odezwał się do d‘Artagnana, spuszczającego oczy, jakgdyby wstydził się za Ludwika XIV-go.
— Otóż to pomysł wcale nieszlachetny, kapitanie d‘Artagnan, nie od ciebie pochodzi z pewnością... Poco te kraty żelazne?...
— Ażebyś pan nie mógł wyrzucać jakich kartek przez okna.
— Dowcipny wynalazek, niema co mówić!...
— Wprawdzie nie możesz pan pisać, lecz mówić, któż ci zabroni?... — rzekł d‘Artagnan.
— Choćby do pana?...
— Jeżeli tylko taka wola pańska...
Fouquet zamyślił się, następnie patrząc prosto w oczy kapitanowi:
— Jedno tylko, jedyne słowo — rzekł — czy zapamiętasz?..
— Zapamiętam.
— I powiesz temu, którego wskażę?...
— Powiem.
— Saint-Mande!... — wyszeptał Fouquet.
— Dobrze!... Komu powiedzieć?...
— Pani de Belliere lub Pellisonowi.
— Będą wiedzieli.
Kareta minęła Nantes i udała się drogą do Angers.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.