Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVI.
PIECZARA LOCKMARIA.

Podziemie dość oddalone było od tamy, szli więc powoli, nie chcąc zrazu szafować zbytecznie siłami, zwłaszcza że późno już było; północ wybita na zegarze warowni, Aramis zaś i Porthos obciążeni byli pieniędzmi i bronią.
Nakoniec po wytrwałym marszu doszli do owych głębokich pieczar, gdzie, za staraniem przewidującego biskupa z Vannes, oczekiwała na nich wygodna i mocna łódź, zdolna wytrzymać żeglugę morską.
— Przyjacielu kochany — odezwał się Porthos, odsapnąwszy jak miech kowalski, w celu przyniesienia ulgi swym potężnym płucom — jesteśmy na miejscu, o ile mi się zdaje; lecz przypominam sobie, iż mówiłeś mi o trzech pomocnikach, którzy mieli nam towarzyszyć. Czemu ich tu nie widzę?
— Nacóż miałbyś ich widzieć, drogi Porthosie? Z pewnością czekają na nas w pieczarze, odpoczywając po spełnieniu ciężkiego zadania, jakie mieli z zatoczeniem na walkach naszej ogromnej łodzi.
I wstrzymał Porthosa, chcącego wejść do podziemia.
— Pozwól mój drogi — odezwał się do olbrzyma — niech ja pierwszy tam wejdę. Ja tylko znam hasło, dane tym ludziom; oni zaś, nie słysząc go, mogliby przypadkiem dać ognia lub też w ciemnicy nożami cię powitać.
— Idź więc, kochany Aramisie, idź przodem ty, który jesteś uosobieniem mądrości i przezorności. Tembardziej, że oto znów ogarnia mnie osłabienie, o którem ci już mówiłem.
Aramis pozwolił Porthosowi usiąść u wejścia do groty, a sam, zgięty we dwoje, wsunął się do jej środka, naśladując puszczyka.
Z głębi podziemia odezwało się krótkie żałosne gruchanie, zaledwie dosłyszalne dla ucha.
Pomocnicy: Yvon i Grennek z synem czekali już.
Gdy pan de Bracieux połączył się już z biskupem, bretończycy zapalili latarnię, którą z sobą przynieśli, Porthos zaś zapewnił przyjaciela, że czuje się najzupełniej dobrze.
— Obejrzyjmy łódź — odezwał się Aramis — a nadewszystko przekonajmy się, co ona zawiera.
— Nie tak blisko ze światłem, jaśnie panie — rzekł przewoźnik Yvon — gdyż, według rozkazu pańskiego, złożyłem pod ławką w tyle łodzi pakę z baryłką prochu i nabojami muszkietowemi, które jaśnie pan przysłał z fortecy.
— Dobrze — bąknął Aramis.
I, wziąwszy latarnię, z miną człowieka, wolnego od obaw a świadomego niebezpieczeństw, opatrzył drobiazgowo wszystkie składowe części statku.
Po chwili, zadowolony z oględzin, rzekł:
— Naradźmy się teraz, drogi Porthosie, czy mamy wyprowadzić barkę przeciwległym otworem pieczary, o którym nikt nie wie, kierując się po pochyłości w cieniu podziemia, czy też pod gołem niebem przesunąć ją na wałkach, pomiędzy krzakami, przesadzając ją przez skały wybrzeża, mające w tem miejscu nie więcej nad dwadzieścia stóp wysokości, a od strony morza głębię na trzy lub cztery sążnie, z dnem równem i twardem.
— Mniejsza o to, jaśnie panie!... — z uszanowaniem odezwał się przewodnik Yvon — ale nie zdaje mi się, aby po pochyłości podziemia, w ciemnicy, gdzie będziemy zmuszeni kierować statkiem naszym, droga była równie dogodną, jak pod gołem niebem. Znam ja dobrze nadbrzeżne skały i mogę zaręczyć, iż gładkie są jak trawnik ogrodowy; a wnętrze groty, przeciwnie, jest chropowate; nie licząc, że przy samym końcu napotkamy zwężenie kanału, prowadzącego do morza, przez które prawdopodobnie statek nie przejdzie.
— Mam ja swoją rachubę — odpowiedział biskup — i wszelką pewność, że przejdzie.
— Nie przeczę, jaśnie panie, lecz jabym nie radził — nalegał przewodnik — wasza wysokość wie przecież, że, aby przedostać się do zwężonego kanału, trzeba podnieść ogromny kamień, ten, pod którym lis się zawsze przemyka, a który, jakby drzwi jakie, tamuje drogę.
— Podniesiemy go — odezwał się Porthos — to fraszka.
— O! ja wiem, że jaśnie pan ma siły za dziesięciu ludzi — odparł Yvon — ale to może być niebezpiecznem.
— Wiesz, że on może ma rację — rzekł Aramis. Spróbujemy pod gołem niebem.
W tej chwili usłyszano szczekanie psów, które wstrzymało rybaków, gotowych do poruszenia statku, Aramisa zaś i Porthosa zmusiło do wyjścia z groty; nie przestawało ono rozbrzmiewać w przedłużeniu głębokiego podziemia, nieomal na milę francuską od groty.
— To polowanie — rzekł Porthos — psy tropią zwierza.
— Co to. takiego? kto poluje w tej porze? — pytał w duchu Aramis.
— A przedewszystkiem w tych stronach, to coś dziwnego — ciągnął dalej Porthos — tu, gdzie obawiają się wojsk królewskich!
— Coraz bliżej słychać szczekanie. Tak, masz słuszność, Porthosie, psy gonią za śladem.
— A to co?... — nagle zawołał Aramis. — Yvonie, Yvonie, chodźcie tu!
Rybak nadbiegł natychmiast.
— Coż znaczy to polowanie?... zapytał go Porthos.
— E! jaśnie panie — odparł bretończyk — nic a nic z tego nie rozumiem. Dziedzic Lockmarja nie polowałby w tej porze. Nie; a jednak te psy...
— Mogły wyrwać się z psiarni.
— Nie — odezwał się Grenek — to nie są psy dziedzica Lockmarja.
— Dla ostrożności — rzekł Aramis — powróćmy do groty; ani chybi, glosy się zbliżają, lada chwila dowiemy się, co o tem sądzić.
Skryli się znowu; lecz, zanim 100 kroków uszli w ciemnościach, gdy odgłos chrapliwego oddechu wystraszonego zwierzęcia rozległ się w pieczarze, i naraz, zdyszany, wylękniony, szybki jak błyskawica, przemknął przed kryjącymi się zbiegami lis, jednym susem przesadził barkę, zostawiając po sobie pasmo ostrej woni zwierzęcej.
— Lis! — krzyknęli bretończycy z radosnem zdziwieniem myśliwców.
— Przekleństwo!... — krzyknął biskup — kryjówka nasza odkryta.
— Jakto?... — odezwał się Porthos — mieliśmy przelęknąć się lisa?
— E! co ty gadasz, przyjacielu, cóż cię ten lis obchodzi? Przebóg! nie o niego tu idzie! Ale, czyż nie wiesz, Porthosie, że za lisem psy, a za psami nadejdą ludzie.
Porthos zwiesił głowę w dół.
Jakby na potwierdzenie słów Aramisa, ponowiło się ujadanie psiarni, zbliżając się z przerażającą szybkością w ślad za zwierzyną. Sześć uganiających się psów wpadło na polankę, naszczekując na podobieństwo zwycięskiej fanfary.
— Otóż i psy — odezwał się Aramis, stojąc zaczajony we wgłębieniu pomiędzy dwiema skałami — a teraz, kto są myśliwi?
Porthos przyłożył do otworu oko i ujrzał na szczycie wzgórza z tuzin jeźdźców konnych, pędzących za lisami z nawoływaniem, „Huźgo ha!“
— Gwardja!... — rzekł.
— Tak, przyjacielu, gwardja królewska.
— Gwardja królewska mówisz, jaśnie panie?... — wykrzyknęli bretończycy, blednąc śmiertelnie.
— A na ich czele Biscarrat na moim siwku — ciągnął dalej Aramis.
Psy, jak lawina wpadły do groty, a głębie pieczary napełniły ogłuszającym wrzaskiem.
— Do stokroć djabłów!... — syknął przez zęby Aramis, odzyskując wobec nieuniknionego niebezpieczeństwa zimną krew! Wiem o tem, żeśmy zgubieni; lecz jedna przynajmniej pozostaje nam szansa; jeżeli gwardziści, idąc za psami, dowiedzą się o wejściu do podziemi, wszelka nadzieja stracona; wejdą i zobaczą barkę i nas przy niej. Potrzeba aby psy stąd nie wyszły. Potrzeba, ażeby właściciele ich tu wejść nie mogli.
Bretończycy z nożami w ręku rzucili się w stronę psów.
Po upływie kilku minut zaledwie, rozległo się wycie, skomlenie żałosne, jęki śmiertelne, a potem cisza zupełna.
— Dobrze — chłodno powiedział Aramis. — A teraz, do panów!...
— Co począć?... — zapytał Porthos.
— Czekać, aż nadejdą, i z ukrycia pozabijać.
— Pozabijać?... — powtórzył Porthos.
— Jak dotąd, jest ich szesnastu.
— I uzbrojeni, jak należy — dodał Porthos, z pocieszającym uśmiechem.
— Dziesięć minut wystarczy — szepnął Aramis. — Baczność!...
I ruchem stanowczym wziął muszkiet do ręki, a w zęby ostry nóż myśliwski.
— Yvon i Goesnec z synem — ciągnął Aramis — podawać nam będą muszkiety. Ty, Porthosie, nie czekając, pal. Sześciu ich położymy, zanim reszta się domyśli, to pewne, następnie, pięciu nas, tak jak jesteśmy, z nożem w ręku, załatwimy się z pozostałymi.
— A ten biedak Biscarrat?... — odezwał się Porthos.
Aramis zastanowił się na chwilę.
— Biscarrat najpierwszy — odparł obojętnie. — On tylko nas zna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.