<<< Dane tekstu >>>
Autor William Morris
Tytuł Wieści z nikąd czyli Epoka spoczynku
Podtytuł Kilka rozdziałów utopijnego romansu
Wydawca Nakładem księgarni H. Altenberga
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Sp., Kraków
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wojciech Szukiewicz
Tytuł orygin. News from Nowhere (or An Epoch of Rest)
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIX.

Spoczynek nad wyższą Tamizą.

Nagle w miejscu, gdzie woda opływała przylądek z łąkami, zatrzymaliśmy się przez chwilę dla wypoczynku i pożywienia się, i usadowiliśmy się na prześlicznym brzegu, który niemal można było nazwać zboczem wzgórza; szerokie łąki rozciągały się przed nami, i kosa już pracowała w sianie. Jednę zmianę zauważyłem wśród spokojnego piękna pól — to znaczy, że tu i ówdzie rosły drzewa, częstokroć drzewa owocowe i że nie było śladów tego skąpego żałowania miejsca dla pięknego drzewa, które tak dobrze pamiętałem; a chociaż wierzby częstokroć obcinano, to jednak uwzględniano przy tem wymagania piękna; rozumiem przez to, że nie obcinano jednego szeregu za drugim, niszcząc w ten sposób urok okolicy na pół mili, lecz, że zachowywano w tem strzyżeniu pewien porządek, który nie dopuszczał wrażenia nagłej pustki. Krótko mówiąc, pola traktowano wszędzie jak ogród, założony więcej dla przyjemności niżeli dla utrzymania, jak mi to objaśnił stary Hammond.
Na tym to więc brzegu, albo na brzegu pagórka, spożyliśmy pokarm południowy; było nieco za wcześnie na obiad, ale za to popowstawaliśmy wcześnie; delikatny strumień Tamizy wił się u naszych stóp pośród tych wiejskich ogrodów, o których właśnie co wspomniałem; o staję od nas znajdowała się prześliczna wysepka, porosła pełnemi wdzięku drzewami; na stokach po zachodniej od nas stronie rósł las o różnej wysokości drzewach, zwisających nad wązką łączką po południowej stronie rzeki; ku południowi rozciągał się spory szmat łąki, wznoszący się bardzo powoli od brzegu rzeki. Delikatna wieżyczka starożytnego budynku wznosiła się z pomiędzy drzew w pośrodku tychże, a koło niej grupowało się kilka szarych domów; bliżej ku nam, o pół stai od wody, wznosił się zupełnie nowożytny budynek kamienny — obszerny czworobok o jednem piętrze i dosyć nizki. Między nim a rzeką nie było ogrodu, nic jeno szereg grusz zupełnie jeszcze młodych i delikatnych; a chociaż nie okazywał on wielkiej ozdobności, posiadał pewien rodzaj wrodzonej elegancyi, jak i drzewa także.
Gdyśmy siedzieli, spoglądając na to wszystko w przemiły dzień czerwcowy, raczej szczęśliwi niż weseli, Ellen, siedząca obok mnie z ręką założoną na jednem kolanie, pochyliła się bokiem ku mnie i rzekła przytłumionym głosem, który Klara i Dick mogli zauważyć, gdyby zanadto sobą nie byli zajęci:
— Przyjacielu, czy w twoim kraju domy robotników polnych były do tych podobne?
Odparłem na to:
— Nawet ludzi zamożnych nie były podobne; stanowiły one jakby wrzody na obliczu naszej ziemi.
— Trudno mi to pojąć — rzekła ona. — Rozumiem, dlaczego robotnicy, którzy byli tak uciśnięci, nie mogli mieszkać w pięknych domach; trzeba bowiem czasu i spoczynku, i zmysłów nie przeciążonych troską na to, aby tworzyć piękne miejsca zamieszkania; zupełnie też rozumiem, że ci biedni ludzie nie mogli żyć w taki sposób, aby posiadać te (dla nas) niezbędne rzeczy. Ale dlaczego ludzie bogaci, którzy mieli czas i spokój i materyał budowlany, nie wznosili dla siebie dobrych domów, tego zrozumieć nie mogę. Wiem, co mi pan chcesz powiedzieć — rzekła — patrząc mi prosto w oczy i rumieniąc się, — mianowicie, że ich domy były na ogół szpetne i złe, chyba że trafił się pomiędzy nimi stary zabytek, jak ten pomnik pracy naszych praojców (wskazując na wieżę); że byli — poczekajmy — jakiego tu użyć słowa?
— Wulgarni — powiedziałem — zwykliśmy byli mówić — rzekłem — że szpetota i wulgarność mieszkań ludzi bogatych stanowiły konieczne odbicie od brudu i szaroty życia, do którego zniewalali biedaków.
Słysząc to, zmarszczyła brwi, potem zwróciła na mnie rozjaśnioną twarz, jak gdyby pojęła, o co chodzi i rzekła:
— Tak, przyjacielu, pojmuję o co chodzi. Czasami — ci, którzy wnikają w te sprawy — omawiają te stosunki, ponieważ, mówiąc prawdę, mamy dosyć zabytków tak zwanych sztuk z epoki przed równością życia: a także ludzi, mówiących, że stan tego społeczeństwa nie był przyczyną tej szpetności; że wiedli szpetne życie, ponieważ tak się im podobało, i że mogli otaczać się pięknemi rzeczami, gdyby tego pragnęli; tak jak obecnie jednostka lub grupa ludzi może, gdyby się tak podobało, czynić rzeczy mniej lub więcej pięknemi.
— Cicho! Wiem, co chcesz powiedzieć.
— Czy tak? — spytałem z uśmiechem, lecz z bijącem sercem.
— Niewątpliwie — odparła — odpowiadasz mi pan, pouczasz mnie pan w ten lub inny sposób, jakkolwiek bez głośnego wymawiania słów. Chciałeś pan powiedzieć, ze w epoce nierówności istotnym warunkiem życia tych bogatych ludzi było to, że nie robili sami rzeczy, potrzebnych im do ozdoby życia, lecz że zmuszali do roboty tych, których zniewalali do prowadzenia niedostatecznego i nędznego żywota; i że jak nieodzowne następstwo niedostateczności i nędzy była przerażająca bezpłodność tych zrujnowanych żywotów, przerobionych na ozdobę życia ludzi bogatych, i w ten sposób sztuka zamierała wśród ludzi. Czy nie to chciałeś powiedzieć, mój przyjacielu?
— Owszem, owszem — rzekłem — patrząc na nią pilnie; podniosła się bowiem i stała na krawędzi pochyłości, a lekki wietrzyk rozwiewał jej delikatne suknie; jedną rękę położyła na piersiach, a drugą wyciągnęła w dół z zaciśniętą pięścią.
— To prawda — rzekła — to prawda. Myśmy to udowodnili!
Pomiędzy mojem, więcej niż zainteresowaniem się nią, a moim dla niej podziwem, zaczynałem zastanawiać się, czem się to wszystko skończy. Doznawałem lekkiego uczucia obawy tego, co mogło nastąpić; lekkiego uczucia troski o to, jakie lekarstwo nowy wiek może dostarczyć na brak tego, w czem się ktoś sercem zaangażuje. Ale w tejże chwili Dick podniósł się — zawołał w swój serdeczny sposób:
— Sąsiadko Ellen, czy sprzeczasz się z gościem, albo czy zniewalasz go do powiedzenia ci rzeczy, których nie jest w stanie odpowiednio wyjaśnić naszej ignorancyi.
— Ani jedno, ani drugie, kochany sąsiedzie — odparła. — Byłam tak daleka od sprzeczania się z nim, że sądzę, iż zaprzyjaźniłam go zarówno ze mną, jak ze sobą samym. Czy nie tak, kochany gościu? — spytała, patrząc na mnie z rozkosznym uśmiechem poufałości, polegającej na obopólnem porozumieniu się.
— Zaiste jest tak — odparłem,
— A ponad to — mówiła dalej — muszę na jego korzyść powiedzieć, że wytłomaczył mi się zupełnie dobrze, tak, że go całkowicie rozumiem.
— Bardzo dobrze — rzekł Dick. — Gdym cię ujrzał po raz pierwszy w Runnymede wiedziałem od razu, że spryt twój jest zdumiewający. Nie mówię tego jedynie dla sprawienia ci przyjemności — dodał pospiesznie — ale dla tego, że to prawda; to zrodziło we mnie chęć bliższego poznania się. Ale musimy ruszać; bo nie zrobiliśmy jeszcze połowy drogi a musimy stanąć przed zachodem słońca.
Mówiąc to, ujął rękę Klary i sprowadził ją po pochyłości. Ellen stała w zamyśleniu, patrząc przez chwilę w dół, a gdym ją ujął za dłoń, aby pójść w ślady Dicka; odwróciła się ku mnie mówiąc:
— Mógłbyś mi pan powiedzieć bardzo wiele i wyjaśnić mi dużo rzeczy, gdybyś jeno tego chciał.
— Zapewne — odparłem — jestem do tego dosyć zdolny — ale i do niczego więcej — taki człowiek stary, jak ja.
Nie zauważyła goryczy, która pomimo mojej woli, odbiła się w moim głosie, lecz ciągnęła dalej:
— Nie tyle chodzi tu o mnie samą; jabym się zupełnie zadowoliła snami przeszłości, a nie mogąc ich idealizować, robiłabym to przynajmniej z niektórymi ludźmi tamtej epoki. Ale sądzę, że czasami ludzie za mało dbają o dzieje przeszłości, zanadto skłonni do powierzania ich takim starym uczonym jak Hammond. Któż może wiedzieć? chociaż jesteśmy szczęśliwi; czasy mogą uledz zmianie; możemy poczuć popęd ku zmianie, a wiele rzeczy może wydać się za cudownych na to, aby się im oprzeć, zbyt podniecających, aby się ich nie chwycić; jeżeli nie będziemy wiedzieć, że stanowią one jedynie fazy tego, co było dawniej; a co było zgubne i wstrętne.
Gdyśmy schodzili ku łodziom, odezwała się znowu:
— Nie dla mnie samej, mój przyjacielu; będę kiedyś mieć dzieci; przed śmiercią może nawet wiele dzieci — taką mam nadzieję. A chociaż rzecz jasna, nie mogę narzucać im żadnej specyalnej wiedzy, to jednak, mój przyjacielu, nie podobna mi nie myśleć, że tak jak mogą być do mnie podobne ciałem, tak samo mogą przekazać mi pewien sposób myślenia; to znaczy pewną część mnie samej, część nie stanowiącą przelotnego usposobienia, lecz stan stały, stworzony przez otaczające mnie sprawy i zdarzenia.
— Cóż o tem myślisz?

Jednego byłem pewien, mianowicie, że jej piękność i uprzejmość razem z chciwością wiedzy, zniewalały mnie myśleć jak ona, gdy starała się usilnie pojąć moje myśli. Powiedziałem to, co w danej chwili było prawdziwe, że uważałem sprawę za rzecz wielkiej wagi; niebawem atoli wpadłem znowu w zachwyt z powodu jej niesłychanego wdzięku, gdy wchodziła do lekkiej łodzi, wyciągając ku mnie swe ramię. Teraz pomykaliśmy znowu w górę Tamizy — a może dokądindziej?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Morris i tłumacza: Wojciech Szukiewicz.