<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Tytuł Wigilja w Rimini
Pochodzenie Śpiewy historyczne
Wydawca Wojskowy Instytut Naukowo-Wydawniczy
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WIGILJA W RIMINI.



Był grudzień. Od tygodnia staliśmy w Rimini.
Spał sobie stary klasztor przy starej świątyni,
A w murach mchem obrosłych, których czas nie sterał,
Kwatery legjonowi wyznaczył jenerał.
Przyszliśmy prosto z pola. Trudno wypowiedzieć,
Jak miło człowiekowi na spoczynku siedzieć,
Gdy ma w świeżej pamięci bitwy i potyczki
I śmierć, ludzkie żywoty gaszącą jak świeczki.

Rimini miasto piękne. Gród to taki stary,
Że pono dawne rzymskie pamięta cezary,
Warowny, obwiedziony fortecznemi mury,
Pełny obronnych domostw dziwacznej struktury

Barwny od kwietnych sadów, bogatych kościołów,
Pod niebem, raz, jak farbka, inny raz, jak ołów,
A wtedy cię, jak bagnet, pchnie coś pod łopatki,
Gdy wpomnisz nasze niebo modre, jak bławatki.

W każdej prawie kompanji był u nas poeta.
Bywa, z głównego sztabu przyleci sztafeta:
Pod broń! a taki młodzik, co to wiersze składa,
Wsparł papier o łęk siodła i rym dopowiada.
Albo czasem, po bitwie, gdy każdy z nóg leci,
On o śnie nie pomyśli, cichcem piosnkę kleci,
Żywym sławę obwieszcza, ległym łzę poświęci, —
Rankiem ją cały legjon już śpiewa z pamięci.

Poeta! dziwne rzeczy! ani nam się śniło
Mieć w kraju takich za coś: jakby ich nie było,
Dopiero się tej nacji w wojsku namnożyło.
Może to taki zwyczaj, że człowiek wojskowy,
Ma chybciejsze, niż inni, do wierszy narowy,

A może na obczyźnie, gdy się myśl obróci,
Ku temu, co ją ciągnie, co boli, co smuci,
Tęsknota wszystkich w jednem sercu się skrysztali.
Wodze ich szanowali, a myśmy kochali.

Z racji tych to pisarków poznaliśmy miasto.
Ten i ów za ognistą zwijał się niewiastą,
Inny trunkiem się bawił, ale było sporo
Ciekawych, co to chętnie do gawęd się biorą
I za przykładem onych wierszopisów właśnie
Wsłuchują się w przeróżne najdziwniejsze baśnie,
Z których się potem raport współkamratom czyni:
Cośmy w owem przesławnem widzieli Rimini.

Więc kapitan Godebski z oddziałem wyrusza,
Gdy świt niebo zróżowi, na most Tyberjusza.
I sypią górne słówka kapitańskie usta
Pod łukiem triumfalnym cezara Augusta;
Mówi o rzymskiem męstwie, o wojennych cnotach,
O rzymiańskich strategów zwycięskich obrotach,

Wszczepia w serca honoru i służby nauki
I uczy na przykładach militarnej sztuki.

A innym znowu razem, o losach Franceski
I Paola, prawi nam porucznik Reklewski;
Ktoby to byli tacy, żaden z nas nie wiedział,
Lecz porucznik tak pięknie wszystko opowiedział,
O wielkim wieszczu włoskim, który Dant się zowie,
O tem jak on ich miłość opiał w cudnem słowie,
Że temu i owemu łzy ciekły po nosie,
Gdy wspomniał na swą Basię, Maryśkę, czy Zosię.

Dant. Szeptem nam porucznik o tym człeku gadał.
Był w niebie za żywota i do piekła spadał,
Z oglądu rzeczy strasznych wysechł tak, jak trzaska,
Potem mu na świat wrócić dała Boża łaska:
Lecz ci, co go w ulicach miasta spotykali,
W oczy, widzące zaświat, popatrzeć się bali,

Bo szedł z niego dech siarki i bił blask niebieski,
Tak szeptem o nim gadał porucznik Reklewski.

A kiedy nas zły smutek krwawym zębem porze,
Szliśmy nad Adrjatyckie lazurowe morze
Patrzeć jak fala falę popędza i goni,
Jak okręt, by ptak lotny, szybuje po toni,
Może tam, ku tej stronie, skąd już niedaleczko
Do nas, pewnie za górką, pewnie już za rzeczką,
Zaraz ci się dwór biały z pośród drzew pokaże,
I okna, i w tych oknach twych najdroższych twarze.

Więc potem, gdyśmy siedli w klasztorze wieczorem,
Dzień się przeżyty złotym odbijał kolorem
I barwił się w rozmowach wzorzystych, jak tęcza —
A ktoś ujął za skrzypki i piosnkę rozdźwięcza —

I tak wiążą się w jedno: wczorajszych bitw echa
I piosnka, co się z skrzypiec płaczących uśmiecha,
I organ z klasztorowi sąsiedniej świątyni,
I żałosna historja Franceski z Rimini.

Lecz, jakby chcąc przypomnieć o losie żołnierza,
Czasem trąbka przed świtem na alarm uderza,
Biją bębny, z muzyką oddział mija bramy,
Utarczka i zwycięstwo. Śpiewając, wracamy,
A kiedy przy apelu bratnią łzę wyciśnie:
„Poległ na polu chwały...“ to się łza rozpryśnie,
Głupia łza! bo czyż można piękniej dni dokonać,
Jak, walcząc dla ojczyzny, za ojczyznę skonać.

I tak życie nam biegło od chwili do chwili,
Aż nadszedł uroczysty dzień świętej Wigilji,
Na rozkaz wodza żołnierz, jak baba, się krząta,
Oporządza koszary od kąta do kąta,
Czyści, myje, zamiata, a kucharze nasi
Gubią łby od roboty; każdy coś pitrasi,

Każdy biega z frasowną a nadętą miną,
Jakby świat się miał stworzyć za jego przyczyną.

W ogromnym refektarzu, pod łukowym stropem,
Dwanaście długich stołów postawił chłop z chłopem,
Na stołach biały obrus, pod obrusem zasie
Rozliczne zioła włoskie, co rosną w tym czasie.
W rogach, miast snopów zboża, jak to u nas w kraju,
Gałęzie świeże laurów, że było, jak w gaju,
A iż niema choinki, co jest wielka szkoda,
Stała na głównym stole pomarańcza młoda.

Było nas z pół tysiąca. Gwar, jak morze, wzbierał,
A wtem wstał z swego miejsca Kniaziewicz jenerał
I wzrostem, jakby olbrzym, górując nad nami,
Rzekł: „Koledzy, opłatkiem przełamię się z wami,

Opłatkiem z Polski“ głos mu trząsł się, ręce drżały,
Gdy wydobył z koperty ów opłatek biały
I trzymał go w swej dłoni, potężnej, a drżącej,
Jakby jakichś dalekich głosów słuchający.

Opłatek z Polski! Cisza, — a potem w tej ciszy
Serce, bicie serc innych, jakby swoje słyszy,
Oczy spuszczone, łez się nie żołnierskich, wstydzą,
A te oczy, choć skryte powiekami, widzą
Nie to, co mają obok, ale ten odległy
Kąt kraju, gdzie źrenice każdego wybiegły:
Nad Wisłę i nad Wartę, nad Niemen, nad Wilję,
Gdzie teraz święcą matki — bez synów — Wigilję.

Co tam Bóg rył na sercu i co gadał z duchem,
Gdy wódz z nami tym śnieżnym dzielił się okruchem,
Jak na bronz i na granit przekowani w walce,
W dygocące, jak listki, braliśmy go palce,

Jak, by świętą komunję, nieśliśmy go w usta,
Chyląc twarz, od łez wnętrznych zbielałą jak chusta,
To może w chwili zgonu odtworzy się jaśnie,
Gdy najsilniej duch gore w istnieniu, co gaśnie.

Ksiądz kapelan odmówił krótką modlitewkę
I służba jęła rybną rozlewać polewkę,
Potem dumnych dwunastu wkroczyło kucharzy,
Na których twarzach triumf, jak słońce się jarzy,
Każdy dźwigał półmisek, a zaś na półmisku
Coraz to inna ryba o rozwartym pysku
Cudną wonią wojackie nęciła osoby.
W pysk rybi po cytrynie dano dla ozdoby.

Jedliśmy, kucharskiego kunsztu chwaląc dzieła,
Lecz rozmowa się jakoś rwała, wciąż gasnęła,
Ktoś się zaśmiał, lecz śmiech ten echa nie wywołał,
Nawet go włoski trunek zasilić nie zdołał,
Nie kleiły się rzadkie mówki i toasty,
Wznoszone winem chianti, albo winem asti

I takeśmy siedzieli, zagłębieni w sobie,
Chmurni, nie jak na uczcie, lecz, jakby na grobie.

Nagle tętent się rozległ i turkot karocy:
Podbiegliśmy do okien: wśród gwiaździstej nocy,
Otoczony ułańską, co najtęższą wiarą,
Dąbrowski ze swym sztabem przyjechał z Pesaro;
Radość wstąpiła w serca; tłum do drzwi się rzucił,
Na schody; ku wodzowi każdy wzrok obrócił,
A on szedł z licem jasnem, dziwnie uśmiechnionem,
Z Rymkiewiczem, z Kosińskim, z Konopką, z Tremonem...

Żołnierz stanął na baczność i wiernie spozierał,
Gdy wielbiony przez wszystkich witał nas jenerał
On życzył świąt wesołych, każdego pozdrawiał,
Potem umilkł, jakby się nad czemś zastanawiał,

Sięgnął pod mundur, wyjął z zanadrza papierek
I, patrząc w wyprężonych oficerów szereg,
Czekających jak dzieci, ciekawych potrosze,
Rzekł: „Od pana Józefa „gwiazdkę“ wam przynoszę“.

Dał papier Tremonowi, wsparł się na pałaszu
I z uśmiechem rozkazał: „Przeczytaj, Eljaszu!“

I jak Zeus ciska piorun, cisnął w ciszę niemą
Adjutant Dąbrowskiego, podpułkownik Tremo:

„Jeszcze Polska nie umarła,
Kiedy my żyjemy,
Co nam obca moc wydarła,
Szablą odbierzemy!


Błysk! Duszami targnęła jakaś dłoń potężna!
Tak kiedyś w groby trąba uderzy mosiężna
I dawno śpiących w ziemi do życia powoła
Niesłyszanym dotychczas hymnem Archanioła.

A podpułkownik Tremo, od wzruszenia blady,
Dalej wtącał nam serca w pieśni ogniospady:


„Marsz, marsz, Dąbrowski!
Z ziemi włoskiej do Polski!
Za twoim przewodem,
Za twoim przewodem,
Złączym się z narodem!“


Boże! Jeszcze raz w życiu daj mi chwilę taką!
Żyło się, ot, jak żołnierz, biednie, ladajako,
Lecz zapłacił nam wszystko ten głos, z serc wyrwany,
Jak w niebie, grosz ostatni żebrakowi dany.


„Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę,
Będziem Polakami!
Dał nam przykład Bonaparte,
Jak żwyciężać mamy


Bóg kocha prostą wielkość, wstrętna Mu myśl pusta
I Bóg to tchnął tę piosnkę w Wybickiego usta.


„Marsz, marsz, Dąbrowski!
Z ziemi włoskiej do Polski!“


Dąbrowski płakał. Łzy mu mknęły ciurkiem z oczu.
Kniaziewicz z Rymkiewiczem stali na uboczu,
Trzymając się w objęciach. Tremo drżał, jak listek.
I zdało się, że włoski ów refektarz wszystek,

Porwany jakimś wichrem bożym, ostatecznym,
Wylatuje do Polski z tym hufcem walecznym
I w łoskocie dobytych, jak krzyże, pałaszy,
Niesie tę pieśń zwycięską do Ojczyzny naszej,

I krzyczy, w brew złej mocy, co nam ją wydarła:
„Zbudź się! wstań! my żyjemy! Jeszcześ nie umarła!!!

Słowo stało się ciałem; ciałem z krwi i kości...
I stanął nam, jak Chrystus, Wielki Dzień Przyszłości,
Radosny, po Ojczyzny na wieczność zdobyciu...

I była to Wigilja najpiękniejsza w życiu...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.