<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wilczek i Wilczkowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O małą milkę od Maczków, w równém od Żerdzieliszek oddaleniu, były naówczas miasteczkiem ochrzczone, do królewskich dóbr należące Przepłoty. Jeden z przeszłych gubernatorów dóbr do których one wcielone zostały, zapragnął z nich uczynić miasteczko, ustanowił za przywilejem królewskim jarmarki, ściągnął izraelską ludność aby handel ożywić, pobudowano domy dokoła ogromnego targowiska, wśród którego widać było pod daszkiem stojącą kłodę czyli miarę na zboże urzędową.
Usiłowania te stworzenia mieściny, popierane gwałtownie, ale krótko, nie powiodły się i Przepłoty pozostały czémś pośredniém między wsią a miastem. Zyskały tylko kilka ubogich rodzin żydowskich, kramiki liche i targowicę, na któréj kozy izraelskie i krowy mieszczan swobodnie się pasły przez większą część roku.
Tak zwani mieszczanie Przepłotów, dawnego swojego trybu życia i gospodarowania wcale nie zmienili; pozostali rolnikami i więcéj się zajmowali polami i łąkami niż rzemiosłami, które dodatkowo stanowiły powołanie. Kilku z nich nosiło tytuł murarzy, cieślów, krawców, szewców i ślusarzy; lecz na prawdę nie biegli byli w swym fachu i rzadko go praktykowali, będąc w nim dyletantami. Czasu żniw i sianokosu żaden się murarz za nic nie podjął obwalonego postawić pieca. Szewcy mieli czeladź, a sami taki woleli chodzić na pola, niż siedzieć do stołka przykuci.
Urosła tylko wielce buta panów mieszczan, czapki nosili wysokie, kolorem pasów poczęli się od prostych włościan odróżniać, i sukmany ich, z takiego samego sukna szyte co okolicznych wieśniaków, przybrały krój kapotowy.
Na wzgórku, ponad targowicą, z jednéj strony był cmentarz, kościół i plebania, z drugiéj cały szereg domostw żydowskich połączonych owemi mistycznemi sznurami, które je za jednę całość czasu świąt uważać dozwalają.
Wśród owych zajazdów, przez znaczniejszą część roku pustych, czasu jarmarków tylko na św. Wawrzyńca, na Trzech Króli, na Rachmańską Wielkanoc zapełnionych wozami chłopskiemi, odznaczało się domostwo z półpięterkiem, drewniane jak inne, pokaźniejsze od nich, należące do sławnego z bogactw i znaczenia w okolicy Moszka Zabużańskiego. Zwano je Austeryą, nazywano także Ratuszem, gdyż ongi ona zastępowała Giełdę mieściny.
Ratusz miał chorągiewkę na dachu, z wyrzniętym na niéj rokiem 1753, miał malowane okiennice z wyrazistemi illustracyami szynkownemi; wrota zamykające się szczelniéj, z furtką w nich wyrzniętą na dnie powszednie, a Moszko Zabużański przyjmował najdostojniejszych gości, nie potrzebując się wstydzić swéj piwnicy i sklepu. Handlował on trunkami, bakaliami i w ogóle towarem wszelkim, jakiego okolica potrzebować mogła; handlował zbożem téż, drzewem, skórami i w wypadkach ważnych pieniędzy pożyczał. Moszko był uniwersalnym człowiekiem, nic, na czém tylko zarobić było można, nie czyniło mu wstrętu. Chodził téż w jedwabiach, żona jego miała czółko szyte perłami i kolce dyamentowe, a trzej synowie żonaci tymczasowo przy familiach żon odbywali zwykły nowicyat, już każdy na swą rękę handlując.
Honoracyores nie zajeżdżali tylko do Moszka, było uwłaczającém stawać gdzieindziéj. Nie dziwno téż, że Rózieczka zmuszona się oddalić z Maczków czasowo, szukała tu przytułku.
Przepłoszony Sołotwina, który pieszo był się salwował ujrzawszy Wojską, spotkał nieszczęśliwą wygnankę na drodze i przysiadł się na jéj bryczkę.
Wzajemnie się pocieszając w tém strapieniu, dojechali do austeryi i tu Rózieczka sobie izbę zajęła w téj sperandzie, że wkrótce ją opuści, gdy jegomość pozdrowieje i do siebie ją powoła.
Sołotwina był pod wrażeniem doznanego strachu, tak że humor jego nieco szwankował.
Niepotrzebował téż mówić wiele i szafować dowcipem, bo piękna Rózieczka, potrzebująca się wygadać i wyżalić, przez całą drogę mełła jak w pytlu, opowiadając życie swe, przygody, nieszczęścia, losy i spowiadając się z sentymentów.
Kiedy niekiedy tylko Sołotwina rzucił słówko potwierdzające, pocieszające, sentencyą jaką lub szyderstwo, którego kobiecina nie czuła.
— Ale to, moja jéjmościuniu baby! to baby! panie Boże odpuść, mówił z cicha. Kto się im dostanie w kleszcze, żegnaj się z tym światem. Wilczek sierdzisty człek, nie ukąsić go, ano i tego one zjadły, ani mrumru... Musi milczeć nieborak. Zesłabł z téj biedy, niech-no do sił przyjdzie.
— I ja tak mówię; niech tylko odżyje, nie da on sobie po nosie grać — mówiła Rózieczka — ja go znam! Ho! ho! Co za dziw kiedy leży w gorączce....
— Pewnie, mówił Sołotwina — człowiek gorzéj dziecka gdy go chorobsko złamie. Ano — że baby odważne i zamaszyste... Słyszałaś asińdźka że na mnie Wojska dekret wydała — sto bizunów! Sto odlewanych!! Ani jeden mniéj! Pięknie bym po nich wyglądał? hę?
— A co mnie ona na gościńcu nagadała — aż uszy więdły! przerwała Rózieczka — ale niedoczekanie ich! ja się pomszczę! Niech tylko da Bóg pozdrowieje.
— Ja się tam już nie pokażę, westchnął Sołotwina, dopóki porządek w domu nie nastanie. Miałbym go za cztery litery, żeby dał sobie komenderować babom...
Dopiero wyrzekłszy to postrzegł się stary do kogo mówił i usta zagryzł, ale było poczasie. Chciał się jednak poprawić.
— Bo niechże nam króluje kto miłuje — rzekł, nie wstyd słuchać podwiki gdy się niewiastę kocha, a dać się za nos wieść, gdyby się chciało pięścią bić — to już srom gorzéj tatarskiéj niewoli.
Taką mniéj więcéj wiodąc konwersacyą, dojechali do Przepłotów, Rózieczka w bryczce, Sołotwina na koszu jéj z nogami zwieszonemi i skrzypką, w czarnym worku pod pachą.
Tu w progu stał słuszny, nie piękny, ale téż nie brzydki mężczyzna młody, plecu szerokich, twarzy niczego, z rękami w kieszeniach rozpatrując się po miasteczku. Czapkę miał na bakier ale minę dosyć kwaśną. Gdy Sołotwina zeskoczywszy z bryczki zapomniał dopomódz jéjmości do wydobycia się z niéj, ów nieznajomy galancko bardzo, nie proszony się zbliżył, a widząc że i stopień był wysoki i kobiéta zafrasowana, nie mówiąc nic ujął ją lekko w pół, a choć piórkiem nie była, jak piórko ją podniósł i na ziemi postawił.
Ta usługa przyjemne widać uczyniła na smutnéj wdowie wrażenie, gdyż zarumieniwszy się, wzrokiem wdzięcznym za nią podziękowała.
Młoda niewiasta, musiała téż na grzecznym jegomości uczynić nie mniejszą impresyą, gdyż pokręcił wąsa, czapki uchylił i powiódł za nią oczyma.
Taki był pierwszy wstęp do miasteczka Rózieczki, która tu przytułek znalazła. Sołotwina nie mógł jéj długo kompanii dotrzymywać, raz dlatego, że ją posądzał niesłusznie o szczupłość funduszów, a w tém położeniu zostającym usług swych ofiarować nie mógł; powtóre, iż żadnych widoków innych w miasteczku nie miał. Potrzebował tylko wydychać strach, spocząć i pomyśleć dokąd zwrócić kroki.
Wdowa więc z wyrostkiem i służącą pozostała sama jedna w Przepłotach. Smutném to było dla niéj bardzo, a gdy nazajutrz ujrzała w sieniach austeryi owego pokaźnego młodzieńca, który ją dnia wczorajszego z bryczki wysadzał, zarumieniła się, niby cofnąć chciała, lecz doznała uczucia miłego.
Sołotwina, który tegoż wieczoru zabrał z nim znajomość, przymówiwszy się do kubka miodu, chociaż nie dowiedział się co zacz był, opowiadał mu obszernie nie tylko własne dzieje, nie pominąwszy obietnicy stu bizunów, ale i historyą Rózieczki mu zakomunikował.
Dodać należy, iż jako towarzysz jéj podróży starał się wdowę w lepszém nawet świetle przedstawić niżeli ją sam widział. Nie zataił tylko, że była niegdyś narzeczoną pana Wilczka, że wyszła za mąż, owdowiała — i że miała wiosczynę w Owruckiem — za światem. O Wojskiéj, o jéj przybyciu, o położeniu Chorążego, wygadał co widział i wiedział tylko.
Młodzieniec słuchał z ciekawością wielką, kilka razy tak się żachnął i rzucił, jakby go ta historya zblizka obchodziła, ale tragiczność jéj to wzruszenie nawet w obcym usprawiedliwiała. Sołotwina miodem się pokrzepiwszy bawił gościa dosyć długo, a gdy w końcu chciał mieć honor dowiedzieć się z kim tak poufale obcował, szlachcic mu odparł z półuśmiechem.
— E! co tam jegomości po mojém nieznaném nazwisku, kończy się na ski, to po wszystkiém. Mnie tu ludzie nie znają, bom obcy i przejazdem.
I tak go zbył, wykręciwszy się sianem. Sołotwina téż nie napierał się tak bardzo.
Nazajutrz miał wędrować już, gdy ów szlachcic go na śniadanie poprosił. Był dzień piątkowy, kazał więc dać śledziów, sera, zakąsek różnych, wódki dobréj gdańskiéj, a gdy jeszcze zrobiono jajecznicy i miód wystąpił, tak raźno było Sołotwinie, że mu zza stołu wyłazić się nie chciało.
— A wiesz asińdziéj — rzekł mu śmiejąc się nieznajomy ów, że waćpana wdówka, z którą przyjechałeś, cale nie szpetna. Znalazłaby łacno konsolatora gdyby chciała!
Sołotwina nie zaprzeczył temu, a gdy po śniadaniu dobrze podchmielony wstał i poszedł się z jéjmością żegnać, zawsze mając na myśli Przepłoty opuścić — znalazłszy ją markotną, począł pocieszać po swojemu.
— E, co bo asińdźka tak melankolizujesz, rzekł — sroka z krza, dwie na kierz. Choćbyś i postradała owego Wilka z utrąconą łapą, znajdziesz sobie innych łatwo.
— Daj że mi acan z tem pokój! ofuknęła wdowa.
— A, jak szczęścia pragnę, prawdę mówię świętą, ciągnął Sołotwina, oto i ten szlachcic co jéjmość z bryki wysadzał, bardzo się coś zaszłapał.
Wdowa się zarumieniła.
— Nie plótłbyś!
— Kiedy mi się przy kieliszku przyznał sam — rzekł Sołotwina.
Rózieczka zapatrzyła się czegoś w podłogę i szepnęła.
— Nie wiedzieć bo co....
— Chłopak cale niczego, i nie można powiedzieć, w głowie umeblowano nieźle — dodał stary.
— Cóż-to za jeden? spytała wdowa, ot tak z niechcenia.
— Przyznam się, że przepomniałem nazwisko — mówił Sołotwina. Znać że w dorobku, ale koło niego extra z waszecia. No i przystojny.
Rózieczka wykrzywiła usta — na tém zamknęli rozmowę. Sołotwina się opatrzył, że późno było iść pieszo do najbliższego dworu, a okazya furą się nie trafiała — zatém na noc pozostał. Potrzeba zjedzenia wieczerzy nie własnym kosztem, w godzinie na posiłek przeznaczonéj, zbliżyła go niby trafunkiem ku stolikowi, przy którym gość na ski zajadał... Była to mile cebulą z pieprzem woniejąca ryba po żydowsku. Wkupując się w łaski począł od żarcików, przysiadł się stary, i, dyskursywe, po cichu, skłamał, iż wdówka go bardzo dopytywała o jegomości.
— A cóżeś jéj asińdziéj mógł o mnie powiedzieć, kiedy nie wiesz nic? spytał nieznajomy.
— Zmiłuj się dobrodzieju — odparł Sołotwina, ale to właśnie wtenczas kiedy się nic nie wie, najwięcéj powiedzieć można!
Rozśmiał się pożywający rybę.
— A tak! dodał Sołotwina — bo człowiek się nie krępuje niczém i może sobie cugle puścić, a panegiryk ciąć strzelisty. Znając kogoś już trudniéj, to i owo wstrzymuje, hamuje, zawadza, a tak hulaj dusza...
— I jakżeś mnie odmalował? zapytał zapraszając na dzwonko rozochocony szlachcic.
— Farby nie żałowałem — rozśmiał się Sołotwina — zapewniłem ją że possesionatus, z parentelą piękną, i że nie żonaty! Wszak tak.
— A! pewnie! albo bym to ożeniwszy się tak swobodnie mógł po świecie wędrować.
Trzeciego dnia Sołotwina rad nie rad powędrował po śniadaniu, obiecując sobie historyą Wilczka zużytkować kwoli uciesze sąsiadów; nie było téż tego pana na ski, ale ludzie Rózieczki wiedzieli, że on tu jeszcze powróci.
Miałbym moich czytelników za ba i bardzo, gdyby się odrazu nie domyślili że onym nieznanym szlachcicem szerokich plecu, a wzrostu dorodnego był pan Otwinowski.
Poco się on tu w okolicy zjawił, tego powiedzieć nie umiem, lecz że palestra po świecie całym miewa interesa, co za dziw że się znalazł w tym kącie i że traf, fatalizm jakiś postawił go w jednéj gospodzie z rozżaloną, a konsolacyi i opieki potrzebującą Rózieczką. Ta chociaż się sobie zaprzysięgała, że już w życiu chyba nikogo tak kochać nie będzie jak tego szalonego Wilczka, ale — mogła pokochać inaczéj.
A Otwinowski, który najdłużéj dni trzy miał stać w Przepłotach, pozostał tu tydzień cały.
My zwróćmy się do Maczków, gdzie króluje pani Jagnieszka.
Wilczek drugiego dnia po przybyciu żony zbudziwszy się późno, przetarłszy oczy, gdy oprzytomniał a żony przy sobie nie zobaczył, na cyrulika huknął.
Jejmość rozmawiała w dziedzińcu z Kwasotą, który sobie łaski jéj skarbił. Pierwszém pytaniem było Wilczka, zobaczywszy balwierza:
— Nie wiesz — czy pojechała?
— Kto?
— Głupiś! Któż ma być, Róża....
Cyrulik rękami machnął w dal ukazując:
— Dawno....
Wilczek się zmarszczył.
— Wołaj mi Kwasoty, rozumiesz, ale tak by jéjmość nie wiedziała.
— A jakże ja to zrobię, kiedy pani z nim gada!
— Co? już! i jego sobie zyskała! zawołał niecierpliwie Wilczek.
Cyrulik ruszył ramionami.
Powiedz Kwasocie niech sobie dobierze godzinę jaką chcę, a ja z nim mówić muszę.
— A pocóż się z tém pan ma taić! szepnął doradca.
— Masz racyą! wołaj go zaraz!
Cyrulik wyszedł, prosząc dzierżawcy, ale jéjmość jak tylko zasłyszała, że się pan obudził, pociągnęła razem z powołanym. Weszli do izby, aż Wilczek w progu ją zobaczywszy rzekł:
— Chcę z panem Kwasotą się rozmówić sam na sam, rozumie jéjmość.
Zarumieniona żona powoli do swéj izby odeszła.
— Co waćpan najlepszego robisz! odezwał się ręce załamując dzierżawca, poco draźnić kobietę? Byłbym chwilę znalazł.
— Już ty mnie nie ucz — opryskliwie rzekł Wilczek, — ja téż trochę wiem jak się z babami obchodzić. A po przestanku dodał:
— Pocóżeś wypuścił Rózię? Było ją u siebie zatrzymać, tam przecie się nie rozciąga panowanie jéjmościne? Dokądże pojechała?
— Do Przepłotów!
— To dobrze, — pojedź asan tam i powiedz niech czeka, abym wydobrzał tylko, inny tu ład zrobię; rozumiesz.
Kwasota na migi okazywał, że jejmość słucha i że jéj nie trzeba zniechęcać. Wilczek za całą odpowiedź kułak zdrowéj ręki ścisnąwszy, ku drzwiom izby żoninéj wyciągnął groźno.
— Będzie mądrą kiedy ona tu ze mną wytrzyma, począł mruczeć. Je ona mnie, potrafię ja ją jeść, zobaczymy kto mocniejszy, — czego chce będzie miała.
Skończył mrucząc niewyraźnie i kołdry na sobie rwąc. Kwasota już patrzył tylko ku drzwiom, tak mu było pilno się ztąd oddalić.
Cyrulik téż do choréj ręki się dobierał, a ledwie za dzierżawcą drzwi się zamknęły — drugiemi weszła już uspokojona jéjmość, trzymając flaszkę i bandaż w ręku. Spojrzał na nią Wilczek, nie było widać wrażenia żadnego na twarzy, czoło miała wypogodzone, oczy jasne, szła wprost do jego łóżka, przysiadła się przy niém i poczęła cyrulikowi pomagać — słowa nie przemówiwszy.
Wilczek téż przy obcym człeku rozmowy z nią, do któréj się gotował, poczynać nie chciał. Tylko drgająca konwulsyjnie twarz, marszczące się czoło, wejrzenia groźne, niecierpliwe ruchy zdradzały, że w nim kipiało.
Opatrzywszy rękę, jéjmość poszła po ranną polewkę, którą już sama przygotowała, przyniosła ją i grzanki, przysunęła stołek, ustawiła wygodnie śniadanie, opatrzyła czy nic nie brakło i dopełniwszy tego usunęła się na swe miejsce do okna, w którém zasiadła z pończochą.
Wilczek był głodny, rzucił się więc jeść, na chwilę zapomniawszy o gniewie.
— A co? postawiłaś jéjmość na swojém, wypędziwszy Rózię, odezwał się otarłszy usta.
Milczała pani Jagnieszka, popatrzył na nią mąż, złość go brała tém większa, że mu nie odpowiadała.
— Zabierz że te czerepy, krzyknął odsuwając stołek. Słyszysz?
Jagnieszka wstała składając robotę, podeszła do łóżka, zabrała naczynie, odstawiła stołek, odniosła niepotrzebne talerze do drugiéj izby i powróciła na swoje miejsce, zasiadając na niém z pończochą.
— Cóż-to wasani myślisz tu mi na karku siedzieć cały Boży dzień, żebym się jéj lepiéj mógł przypatrzeć?? zaczął chory.
— To mój obowiązek, możesz waćpan czego potrzebować — odezwała się Jagnieszka.
— Toć zawołam gdy zapotrzebuję, ceremonii czynić pewnie nie będę, a ciągle na tę twarz wypominającą mi głupstwo moje patrzeć, to się do zdrowia nie przyczyni!
Rozśmiał się złośliwie.
— Siądę więc w drugiéj izbie, ażeby zejść z oczów, i drzwi zostawię otwarte, abyś głosu nie zrywał — odezwała się Jagnieszka.
Wilczek mruknął coś niewyraźnego, klął. Chciał ją rozgniewać, a ta pokora i spokój z jakim mu odpowiadała, do wściekłości go drażniła.
— Idź jak najdaléj! krzyknął, idź do miliona kroćset... Bogdajem cię nie oglądał.
Odchodząca już jejmość wstrzymała się i rzekła chłodno.
— Pocóż się burzysz i łajesz? widzisz, że ja po części nawykła do tego, znoszę cierpliwie, a sobie tém szkodzisz. Rana się nie zgoi gdy się będziesz jątrzył dobrowolnie. Doktór spokój nakazał.
— A pocóżeś tu wlazła, co mi go nie dajesz! Dosyć na ciebie spojrzeć aby gangreny dostać! Zawiązałaś mi życie; jeszcze tego brakło aby gach jéjmościn rękę mi odciął...
Jagnieszka zabrała zapomniany kłębuszek i krokiem wolnym, milcząc wyszła do swéj izby, od któréj drzwi otworem pozostały.
Po wyjściu jéj Wilczek się obejrzał; wypędził ją wprawdzie, ale i to mu nie starczyło, dokuczać jéj teraz nie mógł. Na to potrzeba było wynaleźć sposób inny. Krzyknął na cyrulika. Nim on wszedł, ukazała się w progu izby żona.
— Ale ja ciebie nie potrzebuję! zawołał — niech ten przyjdzie kogo wołam.
Z cyrulikiem zwykł był Wilczek grywać w warcaby. Dawniéj po całych dniach Rózia siadywała obok na kufrze, a ichmość się rozprawiali w tę grę, przy któréj różne się wiodły rozmowy.
Posłuszny felczer przywlókł się ustawując warcabnicę. Wilczek umyślnie głos podniosłszy, począł z nim gawędę.
— Kiedy Róża wyjechała? zapytał głośno.
Cyrulik wskazał na drzwi otwarte.
— Co, milczysz? Boisz się? Nic ci się nie stanie. Sekretu przecie niema, że jéjmość tamta mnie pilnowała w chorobie, i daleko lepiéj niż ta, którą tu licho przyniosło.
Cyrulik truchlał, Wilczek się śmiał.
— Tamto bo była kobiéta jak ja lubię, mówił głośno Chorąży, z którą i pożartować było można i pośmiać się i wesołe słowo od niéj posłyszeć. Hę? prawda? Cóż ty, ośle jakiś, milczysz. Juściż nie inaczéj trzymasz, tylko tak jak i ja. Kwasota téż, ba i wszyscy jéj żałować muszą. A no — nie martwcie się, wróci, chybabym nie żył!
Cyrulik błagające miny robił napróżno.
— A to miła rzecz dla mnie — mówił Wilczek coraz się podżegając, patrzeć na panią Chorążynę, co chodzi skrzywiona jak środa na piątek! Oj! miła! bogdajbyś był w mojéj skórze, zobaczyłbyś jak to słodko nienawistną twarz mieć nieustannie przed oczyma.
Na warcabnicy co się podówczas działo, cyrulik już nie wiedział; grał tak że mu Wilczek bił ciągle, po dwa, po trzy, i śmiał się. Lecz śmiech to był straszny, zły, wrzący, żółcią zaprawny....
Nawygadywawszy tak z godzinę, odprawił cyrulika i warcaby precz, zapytawszy tylko czy Kwasota wyjechał.
— Jeszcze nie — odparł, rad z uwolnienia, zmęczony gracz.
— Powiedzże mu odemnie, niechaj dla jéjmości do Przepłotów zawiezie co trzeba na kuchnią i nakaże Moszkowi aby jéj dostarczał, czego tylko zapragnie.
Umyślnie i to powiedział Wilczek, aby żonie dogryźć. Z drugiego pokoju ani głos, ani najmniejszy szmer słyszeć się nie dał, któryby dozwolił Chorążemu pocieszyć się tém, że żonie dojadł do żywego. Płakała biedna kobieta cichemi łzami, a gdy się w niéj zburzyło wszystko i buchnąć miało, modliła się, usta zatykała chustką, aby kat głosu nie posłyszał.
Nadeszła godzina obiadu, znowu Chorążyna zjawiła się z talerzami i jadłem. Wilczek wydziwiać począł.
— A idźże ty mi do trzechset dyabłów z kleikiem twojéj matki, dosyć mnie nim nakarmiła w Żerdzieliszkach. Barszcz mi daj i kawał mięsa. Cóż ty chcesz mnie ze świata zgładzić, abyś prędzéj gacha dostała! a no, jako żywo, mnie kijem nie dobijesz... Dawaj mięso...
— Doktór nie pozwolił — odezwała się Jagnieszka cicho.
Wilczek gniewny, wszystko co na stołku było przygotowane, ręką uderzywszy, na ziemię obalił i talerz chwyciwszy cisnął nim za żoną.
Machinalnie zasłoniwszy się rękami, raz ów odwróciła od głowy i mały tylko czerep zadrasnął jéj skroń, z któréj krew się pokazała. Z przestrachem nie o siebie, ale o rozgłos w domu, Chorążyna natychmiast chustką ucisnęła czoło, i schyliła się czerepy zbierając w milczeniu.
Chorąży krew spostrzegłszy nieco się zmieszał i zamilkł... Tymczasem jéjmość coprędzéj zgarniała potłuczone farfury, wynosząc je do drugiéj izby; wytarła ścierką podłogę, odstawiła stołek i wyszła nic nie mówiąc.
W kwadrans potem głos grzmiący się rozległ po domu.
— Dawaj jeść! słyszysz! Cóż ty mnie tu głodem przyjechałaś zamorzyć. Jeść!
— Mogę dać tylko to co doktór pozwolił — rzekła z progu Jagnieszka.
— Bodajeś z doktorem razem przepadła — dawaj co jest.
Nanowo więc przynieść musiała jedzenie żona, a Chorąży łając i klnąc połykał co mu zastawiono.
Nadzwyczajna cierpliwość kobiety czyniła na nim wrażenie to, że budziła złość coraz większą; drażniła go blizna na czole, którą sam, cisnąwszy talerzem, zrobił przed chwilą i to, że się na nią nie poskarżyła.
— Zawiążże łeb — odezwał się w końcu, nie chwal się z tą blizną. Radabyś aby cię tu beatyfikowali jak męczennicę, bo nie wiedzą co za ziółko z jéjmości. Taka baba świętego by do wścieklizny przyprowadziła...
Jagnieszka zawiązała chustką głowę.
— Cóż chcesz abym czyniła — odezwała się wreszcie. Mów, uczynię.
— Mówiłem byś mi z oczów precz szła, odparł Wilczek. Do Żerdzieliszek, do Żebrów, na kraj świata, byle mi z oczów.
— Tu miejsce moje! odparła żona.
Wilczek splunął i odwrócił się. Jagnieszka wyszła do drugiéj izby.
Najstraszniejszą rzeczą było może to dla niéj, że słyszała wkoło szemrzących ludzi, którzy na te sceny podedrzwiami nadstawiali uszy. Rumieniła się za męża — wstydziła się za siebie; dzień wydawał się jéj wiekiem męczarni.
Nie wiedziała o tém jednak, że gdy w początku wszyscy tu we dworze stronę Chorążego trzymali przeciwko niéj i Wojskiéj, starczyło tego dnia jednego, aby dla niéj litość obudzić a wstręt do oszalałego człowieka. Żona Kwasoty słuchając zalewała się łzami, a że mąż jéj z początku próbował trzymać stronę Wilczka, pięściami mu groziła, wołając, że wszyscy oni są tacy — tyrani i despoci. W końcu téż i Kwasota, dla świętego spokoju w domu, począł się nakłaniać do uznania winy Chorążego, naganiał obejście się jego z żoną, ale przypisywał je chorobie i wypływającemu z niéj rozdraźnieniu.
Żona Kwasoty powziąwszy sympatyą dla nieszczęśliwéj Chorążyny, będąc niewiastą dzielną, zaraz poszła do niéj z ofiarą usług i pomocy. Jagnieszka podziękowała jéj grzecznie, ale żadna skarga na męża z ust się jéj nie wyrwała, a gdy coś napomknęła Kwasotowa o złym humorze chorego, odezwała się spokojnie, zmuszając do uśmiechu.
— Co za dziw moja kochana pani, że człowiek trochę zawsze prędki, z téj biedy czasem od zmysłów aż odchodzi. Trudno mu to mieć za złe. Pani to wiesz, że swojemu dużo trzeba przebaczyć. Przejdzie i to...
Następnych dni widząc Wilczek, że złość się na nic nie zdała, a łajanie skutku nie ma, zamknął usta i milczał jak mruk. Nie odzywał się do żony, nie gadał prawie do cyrulika, odwracał twarz do ściany, leżał całemi godzinami jak uśpiony. W końcu Sołotwina mu przyszedł na pamięć i spytał o niego. Powiedziano mu, że pierwszego zaraz dnia umknął. Zapragnął mieć go dla rozrywki. Ponieważ nic w tém zdrożnego nie było, jéjmość posłała aby go szukano, a że Kwasota napomnął iż się bizunów przyobiecanych obawiał kazano go zapewnić, iż może przybyć bezpiecznie.
Niełatwa to jednak rzecz była Sołotwinę znaleźć, prawdziło się na nim przysłowie — szukać wiatru w polu. Rzadko gdzie się dłużéj zatrzymał, a w pielgrzymkach swych nie miał żadnego stałego planu. Człowiek więc który za nim został wyprawiony, błąkać się musiał od dworu do dworu, pytać i języka nawet z trudnością mógł dostać. Tysiąc okoliczności wpływało na wędrówki tego jegomości: pogoda, przyjęcie, festyny o których zasłyszał, a na które nieomieszkał się stawić, wreszcie humor jego i — zabobonność. Niekiedy, spodziewając się jakiegoś nadzwyczajnego szczęścia, ciągnął na węzełki dokąd mu iść należało za wyśnionym podarkiem magnata, który sobie obiecywał.
Tydzień téż upłynął nim nareście można było Sołotwinę wynaleźć i nakłonić aby się udał do Maczków. Dla ostrożności jednak i na wszelki wypadek drogę taką obrał, ażeby terrytoryum Żerdzieliszek ominąć.
— Babie wierzyć nigdy nie można, mówił w duchu — nuż się natknę na nią przypadkiem, każe położyć i wlepi sto odlewanych...
Więc choć miał towarzysza i obrońcę, poszedł manowcami i nie odetchnął, aż Żerdzieliszki za sobą zostawił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.