<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou w Afryce
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
W TUNISIE

Zbędna jest relacja z podróży do Aleksandrji. Krótko mówiąc, przyjechaliśmy i stanęli w hotelu, poczem Bothwell poszedł do Huntera. Przypuszczaliśmy, że oszust niechętnie się odniesie do nowych towarzyszy podróży, ale okazało się, że, wręcz przeciwnie, wyraził zadowolenie z naszego towarzystwa, gdy przybył do nas wraz z Emery’m.
Skoro po długiem rozważaniu dojrzewa we mnie jakaś myśl, trzymam się jej, dopóki się nie przekonam wyczerpująco, że nie są to jedynie pozory. Gdybym posiadał mniej zdecydowany charakter, być może, iż, ujrzawszy tego człowieka, zrzekłbym się podejrzeń, które żywiłem względem niego. Wywierał istotnie korzystne wrażenie. Nie dziwiłem się, że Emery nazwał go przyzwoicie wyglądającym panem. W twarzy, postaci, w całem obejściu niepodobna było odkryć najmniejszych rysów, któreby mogły potwierdzić nasze podejrzenia. Był swobodny, szczery, nie objawiał śladu jakiejkolwiek niepewności czy niepokoju — niepokoju, który cechuje człowieka, nie opierającego się na pewnym gruncie. Albośmy się zatem omylili, albo, mimo młodości, był już wyjątkowo szczwanym filutem.
Parowiec, którego oczekiwaliśmy, przybył z Palestyny. Z Aleksandrji miał się udać poprzez Tunis i Algerję zpowrotem do Marsylji. Zaledwie weszliśmy na pokład, zwrócił się do nas kapitan:
— To nie jest pasażerski parowiec, messieurs. Musicie panowie wrócić na ląd.
Teraz miało się okazać, czy kapitan był uprzedzony. I rzeczywiście, Hunter bowiem odparł:
— A nie przyjmie pan pasażera, który nazywa się Hunter?
— Hunter? Czy to pan?
— Tak.
— W takim razie może pan jechać, gdyż polecił mi pana Kalaf Ben Urik. Ale mówił tylko o panu, nie nadmienił zaś o jeszcze innych pasażerach.
— Ci panowie są moimi przyjaciółmi. Kalaf Ben Urik nie wiedział, że się do mnie przyłączą. Będzie jednak panu niezmiernie wdzięczny, jeśli i dla nich znajdzie się miejsce.
— Musiałbym ograniczyć siebie, a także pierwszego oficera, gdyż byłem przygotowany tylko na przyjęcie pana. Ale uczynię to dla Kalafa Ben Urik i zabiorę wszystkich panów.
Francuski kapitan utrzymywał więc stosunki z tuniskim kolorasim. Zdawało się, że ten kolorasi wogóle nawiązywał stosunki, których nie wymagało bynajmniej jego służbowe stanowisko, i obrabiał rozmaite interesy, lękające się światła dziennego. Bo też z jakiego innego powodu kapitan handlowego parowca był winien wdzięczność oficerowi wojsk tuniskich? Ta okoliczność umocniła mnie w podejrzeniach, które uprzednio powziąłem wobec Kalafa Ben Urik, i spotęgowała nieufność do pozornie uczciwego i prawego wyglądu quasi-Huntera.
Dostaliśmy dwie małe kajuty — w każdej było miejsca na dwie osoby. Zachodziło pytanie, kto będzie towarzyszem Huntera? Porozumieliśmy się w kilku słowach. Postanowiłem zostawić wybór Hunterowi. Jego rozstrzygnięcie miało być dla nas wskazówką.
Z początku umieszczono bagaż w jednej kajucie, lecz, skoro okręt podniósł kotwicę, rozmieściliśmy się wygodnie na pokładzie. Siedzieliśmy, paląc, pod nakryciem płóciennem, i gwarzyli o rozmaitych rzeczach. Nietrudno było zauważyć, że Hunter przyglądał się nam uważnie. Znał już dobrze Emery’ego, lecz pragnął poznać mnie. Udzielałem mu się z wylewnością, chciałem bowiem Jonatana grzecznością pozyskać. Byłbym bardzo zadowolony, gdyby mnie wybrał na współlokatora kajuty, gdyż wtedy mógłbym go łatwiej obserwować.
Moje zachody, zdawało się, były płonne, gdyż ilekroć spoglądałem nań znienacka, widziałem badawczo wpatrzone we mnie oczy, które natychmiast odwracał. Wiedziałem, że mój wygląd zasługuje na zaufanie. Nieufność, którą w nim zaczynałem budzić, mogła być tylko następstwem obciążonego sumienia.
Później, gdy wypłynęliśmy na pełne morze, podszedł do mnie — stałem wówczas nad parapetem i przyglądałem się falowaniu morza. — Dotychczas rozmawialiśmy ogólnikowo, nie poruszając ani słowem spraw osobistych, teraz jednak pragnął mnie lepiej wybadać. Po kilku wstępnych uwagach w kwestjach obojętnych, zapytał:
— Słyszałem, że wraca pan z Indji? Czy długo przebywał pan w tym kraju?
— Tylko cztery miesiące. Interesy przywołały mnie zpowrotem.
— A więc jest pan właścicielem interesu, a nie pracownikiem?
— Tak.
— Czy nie będę niedyskretny, jeżeli zapytam, jaki jest interes pański?
— Interesuję się wyłącznie dwoma bardzo gminnemi artykułami: futrem i skórą — odpowiedziałem, ponieważ stary Hunter pracował dawniej w skórze.
— Tak, to bardzo intratna gałąź handlu. Ale nie słyszałem dotychczas, aby brała w rachubę rynek indyjski?
Trafił w moją słabą stronę. Nie mogąc cofnąć, musiałem wykręcić się sianem:
— Zapomina pan o olbrzymich transportach futer syberyjskich.
— Czy te futra nie idą do Rosji?
— Owszem. Do Rosji i Chin. Ale jestem Anglikiem — Chiny są dla mnie zbyt odległe, poza tem ściągają tam wielki procent za pośrednictwo. Rosja zaś jest zazdrosna o wpływy angielskie i niechętnie się odnosi do naszych zamówień. Przypomnieliśmy jednak sobie, że indyjskie posiadłości nasze sięgają w głąb Azji, łatwo więc już było utorować gościniec do Bajkału — i oto sprowadzamy syberyjskie futra przez Indje, nie okupując się carowi, ani chińskiemu bogdychanowi.
— Ach, tak! Ale głównem źródłem pańskiem jest Północna Ameryka?
— Dla skór — La Plata, dla futer — Północna Ameryka. Niejeden transport sprowadzałem osobiście z Nowego Orleanu.
— Nowy Orlean? Niezawodnie zawarł pan tam jakieś znajomości?
— Tylko handlowe.
— Czy mimo to nie spotkał się pan tam z mojem nazwiskiem? Mój ojciec wprawdzie oddawna wycofał się z interesów, ale podtrzymywał stosunki osobiste z tamtejszemi sferami handlowemi.
Teraz trzymał mnie w garści, ale ja go również trzymałem. Udawałem, że się przez chwilę zastanawiam, poczem rzekłem:
— Pańskie nazwisko? Hunter? Hm! Hunter — Hunter — — nie mogę sobie przypomnieć takiej firmy. Hunter — —
— Nie firma, lecz dostawa wojskowa! Ojciec mój na wielką skalę handlował skórami.
— Dostawca wojskowy? A, to co innego! Hunter, to po niemiecku nie jest Jaeger?
— Tak.
— Widziałem nader bogatego pana, z pochodzenia Niemca, który nazywał się Jaeger. Był dostawcą wojskowym i zmienił nazwisko Jaeger na Hunter.
— To był mój ojciec! Znał go pan?
— Właściwie nie znałem. Raz jeden byłem mu przedstawiony. To wszystko.
— Gdzie? Kiedy?
— Niestety, nie przypominam sobie. Prowadząc tak ruchliwe życie, łatwo się zapomina o szczegółach. Musiało to się stać w każdym razie u jakiegoś znajomego kupca.
— Zapewne. Ponieważ nie znał pan ojca bliżej, nie wiesz chyba, że już nie żyje?
Teraz strzelił bąka, co się zowie! Nie omieszkałem podstawić mu nogi, pytając:
— Nie żyje? Umarł? Kiedyż-to, Mr. Hunter?
— Przed trzema miesiącami.
— Przebywał pan wówczas na Wschodzie?
— Tak.
— Czy posiada pan rodzeństwo?
— Nie.
— Powinieneś więc natychmiast wrócić do domu! Takiej spuściznie nie pozwala się długo czekać.
Zarumienił się i zmrużył powieki. Połapał się poniewczasie. Aby naprawić niezręczność, oświadczył:
— Dopiero przed kilkoma dniami otrzymałem wiadomość o śmierci ojca.
— Tak? — No, to co innego. Ale jedzie pan bezpośrednio do domu?
Tem pytaniem znowu wprawiłem go w zakłopotanie.
— Niezupełnie bezpośrednio, — odpowiedział — ale postaram się pojechać jak najprędzej. Jakkolwiek się śpieszę, jestem zmuszony zatrzymać się w Tunisie.
Ta uwaga była jeszcze kapitalniejszem głupstwem. Mus zatem, mus sprowadzał go do Tunisu. Aby nie zostawić czasu do namysłu, nadmieniłem co rychłej:
— Zmuszony? Zapewne z powodu stosunków z Kalafem Ben Urik?
— Skąd pan wie? — zapytał zdumiony, obrzucając mnie bystrem, podejrzliwem spojrzeniem.
— Bardzo zwyczajnie. Kapitan mówił o tym człowieku, którego widocznie zna dobrze. Kalaf Ben Urik, jak słyszałem, polecił kapitanowi sprowadzić pana z Aleksandrji. Łatwo można wnioskować, że utrzymujesz, master, ścisłe stosunki z Kalafem.
Przyparłem go do muru, przynajmniej chwilowo. Czoło Jonatana pokryło się głębokiemi fałdami. Utkwił wzrok w ziemi i odezwał się dopiero po długiej chwili:
— Ponieważ usłyszał pan słowa kapitana, będę usprawiedliwiony, jeśli popełnię niedyskrecję względem Kalafa i wtajemniczę pana w jego osobiste sprawy. Zobaczy pan w Tunisie — — — czy z Tunisu wraca pan wprost do domu?
— Prawdopodobnie.
— Ja również wrócę drogą na Anglję. Zapewne pojedziemy tym samym okrętem. A ponieważ Kalaf będzie mi towarzyszył, i tak dowiesz się pan o tem, co mógłbym obecnie niepotrzebnie zataić. — Otóż Kalaf jest kolorasim.
— Cóżto jest? — zapytałem, udając nieświadomość.
— Oficer w randze kapitana. Kalaf pochodzi ze Stanów Zjednoczonych.
— Jakto? Co takiego? — zawołałem ze zdumieniem. — Amerykanin? A zatem chrześcijanin? Jakże mógł zostać tuniskim oficerem?
— Przeszedł na islam.
— O biada! Renegat!
— Niech go pan nie potępia! Kalaf nie opowiadał mi wprawdzie swego minionego życia, ale jest to człowiek honoru i tylko ciężkie przejścia mogły go zmusić do kroku, który się panu wydaje dziwnym.
— Nie, nic na świecie, żadne cierpienia, żadne katusze, żadna groźba nie mogłyby mnie zmusić do wyrzeczenia się religji!
— Nie każdy tak myśli, jak pan. Nie bronię Kalafa, ale nie mogę potępiać. Wiem tylko, że pragnie się wyrwać, a nie może tego uczynić. Chciałbym mu pomóc, pragnąłbym go uwolnić.
— Uwolnić? Wystarczy prosić o dymisję, aby być wolnym.
— Nie dadzą mu jej, ponieważ przypuszczają, że wróci na łono chrześcijaństwa.
— Więc niech weźmie urlop i przekradnie się przez granicę.
— Łatwo mówić. Przypuśćmy, że dostanie urlop i zdezerteruje, — cóż potem? Jest to człowiek ubogi. Z czego będzie żył? Musi znaleźć zamożnego opiekuna, który się nim zajmie.
— To pan?
— Tak. Zabiorę go ze sobą do Ameryki i umieszczę gdzieś u siebie na posadzie. Wyjedziemy pierwszym parowcem, jaki wypłynie z portu Goletta. Będzie pan zapewne naszym współtowarzyszem podróży, dlatego uważałem za stosowne szczerze się panu zwierzyć. Czy mógłbym liczyć na pańską pomoc w potrzebie?
— Z największą przyjemnością, Mr. Hunter, — odpowiedziałem, szczerze uradowany, że upatrzył sobie sprzymierzeńca we mnie, w swym ukrytym przeciwniku. — W jaki sposób mógłbym panu służyć pomocą?
— Nie wiem jeszcze. Przedewszystkiem prosiłbym pana, abyś się podjął pośrednictwa między mną a Kalafem.
— Pośrednictwa? Czy nie zobaczy się pan z nim bezpośrednio?
— Nie. W każdym razie nieodrazu i nie jawnie. Przyzna pan, że zamierzając uprowadzić oficera, muszę sam pozostać w ukryciu. Jeśli wyjdzie najaw mój udział w dezercji kolorasiego, może to pociągnąć dla mnie wielce nieprzyjemne następstwa. — Otóż słyszałem, że Kalaf wyjechał na jakiś czas z Tunisu, i nie wiem, czy już wrócił. Muszę się dowiedzieć, ale osobiście nie mogę zasięgnąć informacyj. Czy nie byłby pan łaskaw uczynić to za mnie?
— Oczywiście. Z największą przyjemnością.
— Muszę jeszcze panu powiedzieć, że nie wysiądę w porcie tuniskim, w Goletta. Kapitan wysadzi mnie na ląd przedtem — przy Ras Chamart. Stąd potajemnie przedostanę się do leżącej na południu od Tunisu wioski Zaghuan, gdzie mieszka jeden z przyjaciół kolorasiego. Jest to koniarz, nazywa się Bu Marama. Będę krył się u niego, dopóki wraz z dezerterem nie wsiądę na okręt. Nikt bowiem nie powinien wiedzieć, że byłem w Tunisie i maczałem rękę w tej sprawie. Pan natomiast wyląduje w porcie, dowie się, czy Kalaf ben Urik wrócił, i przyjedzie do Zaghuanu do Bu Marama, aby mi przywieść odpowiedź. A może zbyt wiele od pana żądam?
— Nie, wcale nie. Coprawda, jestem tylko kupcem i handluję skórą i futrem, ale, posiadając mimo to usposobienie romantyczne, z najwyższą przyjemnością ofiaruję się do usług pańskich. Bardzo mnie ucieszy, jeśli się zdołam w czemkolwiek przyczynić do wyzwolenia kolorasiego.
— A więc porozumieliśmy się. Liczę na pańską pomoc. Jest pan przyjacielem Emery’ego Bothwella?
— Tak.
— Nie chciałbym was tedy rozłączać. Niech pan z nim zamieszka, ja zaś podzielę kajutę z pańskim Somalijczykiem. Czy to panu odpowiada?
Zgodziłem się z obawy, że narzucając mu się zbytnio na sąsiada, wzbudzę nieufność. Zresztą nie miałem potrzeby stale Huntera obserwować, przyczyniając się bowiem do wrzekomego wyzwolenia kapitana, i tak dowiem się o wiele więcej.
Teraz wiedziałem już na pewno, z kim miałem do czynienia. Jegomość był Jonatanem, tuniski zaś kapitan — Tomaszem Meltonem, który swego czasu zapadł się jakby pod ziemię. Gdybyż to Jonatan Melton wiedział, że jestem w posiadaniu listu, który wysłał niegdyś do swego stryja, istnego szatana, Harry’ego Meltona!
Pseudo-Hunter pragnął w Tunisie pozostać w ukryciu, wrzekomo, aby uniknąć późniejszych nieprzyjemności za udział w dezercji kapitana. Ale przejrzałem właściwy powód, którego mi nie zakomunikował. Prawdziwy Small Hunter został zwabiony w jakiś sposób do kolorasiego, który miał go usunąć. Póki się to nie stało, nie mógł się pokazywać podszywający się pod niego sobowtór. Nieobecność kapitana w Tunisie musiała pozostawać w związku z zamordowaniem Huntera. Dopóki trwała, można było jeszcze uratować biednego młodzieńca, ale gdyby już kolorasi powrócił do stolicy, byłoby to znakiem niezawodnym, że Hunter nie żyje. Pokład palił mi się poprostu pod nogami. Chętniebym już widział port Golettę i skoczył na ląd, aby, nie tracąc ani chwili, pośpieszyć Hunterowi z pomocą.
Zdanie moje podzielił Emery, skoro powtórzyłem rozmowę z wrzekomym Hunterem. Winnetou, zgodnie ze swą chłodniejszą naturą, zachował nieugięty spokój i, gdy noc zapadła, poszedł spać wraz z niebezpiecznym sąsiadem tak swobodnie i bez wahania, jakgdyby to był najczcigodniejszy gentleman.
Nasze kajuty nie przylegały do siebie — były oddzielone dwiema niewielkiemi komórkami, których użytek pozostał mi nieznany. A zatem z jednej kajuty nie można było podpatrywać drugiej. Mimo to porozumiewałem się z Emery’m szeptem, z przyzwyczajenia do ostrożności, w tym wypadku zbytecznej. Emery ubolewał, że nie jestem sąsiadem Huntera, — /chwilowo będę łotra tak nazywał, chociaż nie był Hunterem, lecz Jonatanem Meltonem,/ — ubolewał mimo tych wszystkich wiadomości, które zdołałem z oszusta wycisnąć. Sądził, że gdybym dzielił kajutę z Hunterem, mógłbym o wiele więcej jeszcze z niego wydusić, i twierdził, że Winnetou nie potrafi wykorzystać tej okazji. Podzielałem jego zdanie, jak się wkrótce przekonałem, najzupełniej błędne. — Otoż spaliśmy już oddawna, — była zapewne druga po północy — gdy obudziło mnie lekkie pukanie we drzwi. Było tak cicho, że Emery ani drgnął; ja miałem uszy o wiele czulsze.
Natężyłem słuch — pukanie się powtórzyło. Podniosłem się i, nie otwierając drzwi, zapytałem:
— Kto tam?
— Winnetou — brzmiała cicha odpowiedź.
Otworzyłem. W drzwiach stał Apacz. Przynosił chyba jaką ważną wiadomość.
— Jak tu ciemno — rzekł. — Czy moi bracia nie mogą zaświecić?
— A więc chcesz nam nietylko coś powiedzieć, ale i pokazać? — zapytałem.
— Tak.
— Czy to rzecz ważna?
— Być może — nie wiem na pewno. Hunter obchodził się z tem tak skrycie i troskliwie... Jest to skórzany przedmiot, zwany przez białych pugilaresem.
— Zabrałeś potajemnie?
— Wykradłem, aby odłożyć zpowrotem.
— Czy trzymał go w kieszeni?
— Nie. Moi bracia widzieli mały kuferek Huntera. Skoro się położyłem, udawałem, żem natychmiast zasnął. Wówczas Melton otworzył kufer, aby uporządkować rzeczy, które w nim leżały. Wyciągnął pugilares, otworzył i wyjął rozmaite papiery. Przeglądał, poczem poodkładał zpowrotem. Przytem obserwował mnie tak badawczo i nieufnie, że powziąłem podejrzenie, iż pugilares zawiera jakieś sekrety. Postanowiłem go wykraść. Przyglądałem się uważnie, jak wkładał pugilares zpowrotem do kufra, jak zamknął kufer i schował klucz do kieszeni. Zasnął, trwało to jednak jeszcze bardzo, bardzo długo, zanim mogłem wyciągnąć kluczyk ze spodni.
— Do pioruna! Posiadasz wszelkie kwalifikacje na złodzieja kieszonkowego!
— Mężczyzna powinien umieć wykonać wszystko, ale wykonywać tylko w takich wypadkach, kiedy to jest wskazane, dobre i pożyteczne. A zatem otworzyłem kufer i wyjąłem pugilares. Otóż i on. Moi bracia niech zbadają, czy zawiera coś użytecznego.
Na pułapie kajuty wisiała mała lampka, którą, kładąc się do snu, zagasiliśmy. Teraz zapaliłem ją zpowrotem. Nie trzeba chyba dodawać, że Emery zerwał się z posłania. Oczywiście, zamknąłem drzwi i zaryglowałem od wewnątrz. Zaczęliśmy przeglądać pugilares.
Poza banknotami oraz innemi papierami, które nas nie obchodziły, pugilares zawierał kilka starannie złożonych listów. Już pierwszy skupił naszą całą uwagę. Był napisany po angielsku i zawierał treść mniej więcej taką:

Kochany Jonatanie!

Co za szczęście, że za plecami Huntera zabrałeś z konsulatu w Kairze jego listy. Co za wiadomość! Jego ojciec umarł, a on sam ma wrócić do domu! Że tak jest istotnie, tego dowodzi pismo władz, jako też listy młodego adwokata, przyjaciela Smalla. Nie wątpią, że wejdziesz w posiadanie spadku. Poradzimy sobie bardzo łatwo, a wówczas i ja będę mógł wreszcie pożegnać smutne wygnanie i rozpocząć gdzie indziej nowe, lepsze życie.
Czy przystaję na twój plan? Powiadam ci, że nie wyobrażam sobie lepszego. Zwabimy Huntera do Tunisu listem, napisanym przez ciebie w imieniu adwokata. Jesteś prawdziwym sztukmistrzem. Podpis adwokata jest tak zdumiewająco podrobiony, że Hunterowi na myśl nie przyjdzie wątpić w jego autentyczność. Uwierzy, że przyjaciel-prawnik przyjechał do Tunisu i pragnie się z nim porozumieć w bardzo ważnych sprawach, wobec tego skorzysta z najbliższej okazji, aby podążyć do „przyjaciela“.
Rozumie się, że nie powinieneś Smallowi towarzyszyć, gdyż wasze niezwykłe podobieństwo może wpaść w oczy i potem pomieszać nam szyki. Musisz chwilowo zostać w Egipcie. O powód nietrudno. Możesz powiedzieć, żeś nagle zachorował. Zamieszkaj w Aleksandrji u Greka Michalisa — będę przesyłał listy pod jego adresem. Znajdziesz w nich dalsze instrukcje.
Bardzo to było sprytne, żeś w owym podrobionym liście napisał, że adwokat Fred Murphy mieszka u mnie. Wskutek tego Hunter odrazu trafi w moje ręce, a ja już znajdę sposób usunięcia go, — szybki i skuteczny. Następnie zaś zawezwę ciebie, i odtąd już będziesz mógł śmiało występować jako Hunter. Poznałeś tak dokładnie i wyczerpująco jego stosunki osobiste, że nietrudno ci będzie w Stanach Zjednoczonych udawać z powodzeniem Smalla, przynajmniej do czasu zagarnięcia spadku. — —


Przytoczyłem większą część listu, dotyczącą, jak czytelnik widzi, naszych spraw. Poza tem list zawierał jeszcze inne wnioski, — dla nas obojętne — które dla wrzekomego Huntera miały taką wagę, że uznał za potrzebne zachować list, gdyż w innym wypadku byłoby wręcz niepojętą rzeczą, czemu nie zniszczył niebezpiecznego dokumentu. Wszak zawierał tak dokładny opis występnego planu, że każdy, komuby przypadek lub nieostrożność dały list do ręki, odrazuby wiedział, o co chodzi, i musiałby poczynić odpowiednie kroki.
To samo odnosi się do drugiego listu, późniejszego, zaczynającego się od słów następujących:

Kochany synu!

Doskonaleś się wywiązał ze swego zadania. Idzie jak po maśle. Small Hunter przyjechał, odwiedził i zamieszkał u mnie. Tylko jedno niebardzo mi się podoba, mianowicie to, że kazał z Kairu przesyłać listy i przesyłki pocztowe na adres Musaha Babuama. Opowiadał o tobie i serdecznie ubolewał, że choroba zatrzymała cię w Egipcie. Oczywiście, nie ma pojęcia, że ojciec jego umarł.
Natychmiast po przybyciu informował się o swego przyjaciela, adwokata Freda Murphy’ego. Byłem na to przygotowany i umyśliłem prawdopodobny wybieg. Ale nie uciekłem się do niego, gdyż przypadek przyszedł mi w pomoc.
Otóż Uled Ayarzy zbuntowali się przeciwko bejowi tuniskiemu, albowiem żąda wygórowanego haraczu. Otrzymałem rozkaz wyruszenia przeciwko Ayarom wraz ze swoim atly bälüjü[1], poskromienia ich i ściągnięcia za karę podwójnego okupu. Postanowiłem zabrać ze sobą Smalla Huntera. Powiedziałem, że adwokat, nie spodziewając się go rychło, pojechał na wycieczkę w tamte strony. Hunter był tak głupi, że uwierzył. Nie pomyślał o tem, że Uled Ayarzy mieszkają w odległości co najmniej stupięćdziesięciu kilometrów od Tunisu. Jutro ruszamy. Nie zabraknie potyczek, które nastręczą łatwą i najlepszą sposobność pozbycia się Huntera raz na zawsze.
Według moich obliczeń, ekspedycja potrwa od czterech do pięciu tygodni — następnie powrócę. Urządź się tak, abyś w tym czasie przyjechał do Tunisu. Mój przyjaciel, kapitan francuski Villefort, jeździ między Tunisem a Aleksandrją i przyjmie cię na pokład. Przyrzekł, że cię wysadzi nie w porcie, lecz wcześniej, koło przylądka Chamart, ponieważ nie powinieneś się ukazywać publicznie, dopóki nie dam ci znać. Zanim do mnie przyjedziesz, dowiedz się, czy wróciłem. Jeśli nie, to czekaj w ukryciu. Porozumiałem się w tej sprawie z koniarzem Bu Marama. Mieszka w wiosce Zaghuan, na południu od Tunisu, i jest mi wielce zobowiązany. Chętnie cię przyjmie i ukryje tak, że nikt się o twoim pobycie nie dowie. Oczywiście, nie wtajemniczyłem go w powody.
Nie muszę chyba pisać, że odbiorę Smallowi wszystkie rzeczy i dokumenty i wręczę tobie, abyś mógł się wylegitymować. Poza tem nie myślę nawet prosić o urlop, czy dymisję, — zdezerteruję poprostu. Pojedziemy najbliższym okrętem przez Anglję do Stanów Zjednoczonych. Pozostaniemy w Anglji przez krótki czas — mam po temu powody. Musimy zawrzeć w drodze parę solidnych znajomości, musimy zawiązać stosunki z paroma wiarygodnymi gentlemanami, którzy, poznawszy cię jako Smalla Huntera, w razie czego potwierdzą identyczność. — —


Potem kilka stroniczek, wypełnionych sprawami, które nas nic nie obchodziły, ale które zapewne były właściwym powodem zachowania listu.
Pozostałe papiery nie zawierały nic ciekawego. Dowiedzieliśmy się zresztą dosyć z obu listów. Były tak jasne i wyraźne, że nie trzeba było się zastanawiać. Haniebny plan wyłożono tak plastycznie, jakgdybyśmy go słyszeli osobiście z ust kolorasiego.
— A zatem wiemy już, dlaczego pseudo-Hunter wysiada na przylądku, — rzekł Emery.
— I dlaczego zawarł z tobą znajomość — dodałem.
Yes! Poznałem go jako Smalla Huntera i mogłem w razie potrzeby świadczyć o prawdziwości nazwiska. Ten szubienicznik usłyszy ode mnie wyraźnie, co w nim jest prawdziwego, a co podrobionego. Naturalnie, zachowamy te listy!
— O nie! Skoro ich nie znajdzie, rzuci na nas podejrzenie, co może nam popsuć szyki.
— Czy spodziewasz się, że później odzyskamy listy?
— Tak.
— A jeśli tymczasem zniszczy?
— Jeżeli je dotychczas starannie przechowywał, to nie widzę żadnego powodu, aby tego nadal nie robił. Nie spuścimy go z oczu. Mamy Jonatana w ręku, i zawsze będziemy mogli odebrać dokumenty.
— Masz słuszność. Przedewszystkiem nie wolno budzić w nim podejrzeń. Winnetou niech odłoży pugilares na miejsce i zamknie zpowrotem kuferek.
Nie było to rzeczą łatwą. Ale należało się spodziewać, że Apacz wykaże taką samą zręczność przy zwróceniu kluczyka, jak przy wykradaniu. Zabrał pugilares i wymknął się z kajuty. Nazajutrz rano zawiadomił nas, że wrzekomy Hunter spał przez cały czas i nie widział, jak niemniej wrzekomy Somalijczyk Ben Asra majstrował przy kuferku.
Przez cały dzień następny Hunter obcował z nami zupełnie swobodnie, ale napróżno się spodziewałem, że skieruje rozmowę na wczorajszy temat. Zapewne lękał się zbytniej ciekawości — obawiał się, że moje pytania wprawią go w zakłopotanie. Minęła noc następna, ze świtem zbliżyliśmy się do celu. Hunter podszedł do mnie i rzekł:
— Czy trwa pan w chęci wyświadczenia mi owej grzeczności, o którą pana prosiłem?
— Naturalnie — odpowiedziałem. — Co raz przyrzekłem, tego już nie cofam.
— A więc dowie się pan, czy kolorasi wrócił do Tunisu, a następnie przywiezie wiadomość do Zaghuanu?
— Tak.
— Najlepiej pana poinformują w koszarach, na północ od miasta. Kiedy mogę się pana spodziewać w Zaghuanie?
— Zapewne zaraz po południu.
— Pięknie! Mam jeszcze jedną prośbę. Ponieważ muszę przebyć daleką drogę z przylądka Chamart do Zaghuanu, a nie chciałbym zwracać niczyjej uwagi, więc wolałbym nie brać ze sobą kufra. Czy nie byłby pan tak grzeczny i nie wziął kuferka pod swoją opiekę aż do portu, gdzie przekazałby go przez tragarza do Zaghuanu?
— Z miłą chęcią.
— Więc pożegnajmy się. Dowidzenia, do popołudnia!
Podał mi dłoń i wrócił do swojej kajuty. Na mój znak Winnetou poszedł za nim. Apacz zameldował mi później, że Hunter wyjął z kuferka pugilares i schował przy sobie. To było wszystko, co narazie chciałem wiedzieć.
Koło przylądka kapitan kazał skręcić i łodzią podwieźć Huntera na ląd. Potem pojechaliśmy dalej, do portu. Tam wręczyłem kufer hammalowi[2].
Ani mi się śniło w koszarach zasięgać informacyj o kolorasim. Postanowiłem natomiast pójść do mego przyjaciela Krüger-beja. Wiedziałem, gdzie go znaleźć. Miał dwa mieszkania służbowe, jedno w Kasbah, w pałacu beja, — w samem mieście, a drugie na Bardo, na zamku, odległym o cztery kilometry od miasta, stanowiącym właściwą siedzibę rządu. Zostawiłem swoich przyjaciół w hotelu i poszedłem z początku do Kasbah, a następnie, nie spotkawszy go tutaj, do Bardo. Droga była mi doskonale znana, gdyż nieraz ją przemierzałem, odwiedzając równie miłego, jak oryginalnego Pana Zastępów.
W Bardo nic się od czasu mego ostatniego pobytu nie zmieniło. W przedpokoju siedział stary podoficer, który, jak wiedziałem, meldował przybyszów. Palił cybuch, szablę położywszy obok siebie.
— Czego chcesz? — zapytał mechanicznie, nie racząc na mnie spojrzeć.
Znałem go dobrze — należał do dawnego inwentarza Pana Zastępów. Serdecznie go lubiałem w tych czasach, kiedy jeszcze był onbaszy’m[3]. Teraz, jak widziałem, dosłużył się rangi czausza[4]. Ten zacny, siwowłosy muzułmanin miał chyba ponad sześćdziesiątkę, ale wyglądał jeszcze tak dziarsko, jak wówczas, gdy był moim przewodnikiem do Uled Saïd. Jego imię brzmiało właściwie Selim, ale wszyscy nazywali go starym Sallamem, albowiem zawsze miał to słowo — Sallam! — na ustach, nadając mu, jak się wkrótce przekonamy, przeróżne możliwe i niemożliwe znaczenia. Gdy wołał — o Sallam! — mogło to oznaczać zarówno — o rozkoszy! — jak — o hańbo, o radości, o niedolo, co za okrutność, jak cudownie, jak zachwycająco, jak nędznie, jak haniebnie! — i sto innych pojęć. Wszystko zależało od miny i gestykulacji, któremi interpretował ten okrzyk.
— Czy Pan Zastępów w domu?
— Nie.
Dotychczas na mnie nie spojrzał. Wiedziałem, co o tem sądzić.
Pana oczywiście nie było w domu, dopóki Selim-Sallam nie dostał swego bakszyszu.
— Ale wiem na pewno, że jest, — odparłem. — Masz pięć piastrów i zamelduj mnie natychmiast.
— Dobrze. Skoro Allah rozjaśnił ci rozum, wpuszczę cię do Pana Zastępów. Daj — —
Podniósł na mnie spojrzenie i nie dokończył zdania. Przesunął wzrok z ręki, trzymającej monetę, na twarz — umilkł, skoczył i zawołał radośnie:
O Sallam, Sallam, Sallam, jeszcze raz Sallam i po trzykroć Sallam! To ty, o rozkoszy moich oczu, blasku mojej duszy, zachwycie mego oblicza! Allah sprowadził cię na czas — jesteś nam potrzebny. Pozwól się uścisnąć i zachowaj swe pieniądze, zachowaj! Niech mi raczej ręka uschnie, niżbym miał od ciebie wziąć bakszysz, przynajmniej dzisiaj... Ale jutro — — możesz mi dać podwójny!
Objął mnie, ucałował, poczem wbiegł do sąsiedniego pokoju, skąd natychmiast rozległy się jego: — o Sallam, Sallam, Sallam! — Niech czytelnik nie myśli, że byłem niechętny tym objęciom i pocałunkom muzułmańskiego podoficera, o nie, bynajmniej! Sallam radował się szczerze. Wprawdzie twarzy jego nie tknęła woda od wielu tygodni, siwa broda ociekała baranim tłuszczem, który, kapiąc z ust, pozostawał na brodzie tak długo, dopóki sam nie odpadał, usta zaś przepojone były zapachem fajki, nigdy nie czyszczonej, wytarłem jednak wargi prawym rękawem, a następnie rzetelnie przetarłem lewym, ciesząc się przytem serdecznie, że zastałem mego starego Sallama przy zdrowiu. Żaden człowiek nie powinien się wywyższać ponad swoich bliźnich. Być może, istnieją osoby, które po moim pocałunku tak samo wycierałyby usta, — szczególnie, jeśli przedtem całowałem starego Sallama.
Z niecierpliwością oczekiwałem Krüger-beja. Byłem przekonany, że powita mnie swoistem niemieckiem zdaniem. Drzwi rozwarły się z hukiem. Ukazał się Sallam, który chwycił mnie za ramię i popchnął do pokoju, wołając:
— Oto jest, zesłany przez Allaha! O Sallam, Sallam!
Następnie zamknął drzwi. Znajdowałem się w selamliku Pana Zastępów, który stał przede mną, nieco postarzały, bardziej przygarbiony niż dawniej, ale z oczami błyszczącemi i twarzą roześmianą. Wyciągnął oba ramiona i powitał mnie w swojej osobliwej mowie niemieckiej:
— Pana tu? Pana w Tunisie? Błagam pana do chcenia brania powitania za najserdeczny pozdrowiony, do skierowania szlachetnej przyjemności tego uczucia podczas bycia oszołomiony w pięknych chwil względem teraźniejszości z powodu tysiąc ukłonów na sto uczuć, byłem być i chcieć zostać panu przyjaciel, a pan mnie brat jako z Niemczech i okrom tego zawsze Afryka!
Słowa te należy odczytać błyskawicznie, bo tak je wypowiedział Krüger-bej. Objął mnie i ucałował równie serdecznie, nawet serdeczniej, niż stary Sallam, posadził na kobiercu, z którego był powstał, i szybko mówił dalej. Niestety, muszę czytelnikowi przekazać jego słowa w minimalnej choć korekcie, inaczej bowiem nie zdołałby nic z nich ułowić.
— Niech pan siebie posadzi wdół. Niech pan siebie posadzi. Mego starego Sallama przyniosą fajki i kawę ze śpieszącą niezwykłością, aby panu dowodzić zachwyconego stanu, że pana tu nagle dzisiaj przyniosło. Kiedy pan siebie przywiózł?
— Dopiero co przybyłem z Egiptu.
— Czy pomyślał pan wzięcie mieszkania w hotelu?
— Jeszcze niezupełnie, przynajmniej o ile to mnie dotyczy. Moi przyjaciele zaś chyba wynajęli. Mam ze sobą dwóch towarzyszy.
— Kto?
— Czy przypomina pan sobie moje przygody w pustyni algerskiej?
— Tak. Karawana rozbójników, co zabił słynący Anglik i do domu zaprowadził wolnych jeńców.
— Słusznie. Ów słynny Anglik, Emery Bothwell, jest tutaj. A czy pamięta pan z moich opowiadań wodza Apaczów Winnetou?
— Z dokładną, nieprzemijającością dla pamięci pańskiej trwałości z Indjanami, u których Winnetou pana główny z przyjaciół.
— Tak. I otóż ten wódz indjański jest również ze mną. Opowiem panu, z jakiego powodu i w jakim celu zszedłem się z tymi dwoma niewykłymi ludźmi.
— Tak, opowie mi pan wszystko, — zaczął i zapytał, czy Winnetou ma swą srebrną strzelbę, a ja niedźwiedziówkę i sztuciec. Posługiwał się teraz językiem arabskim, którym władał bezbłędnie. Potwierdziłem i zapytałem:
— Ale czemu pan wypytuje o naszą broń?
— Ponieważ może nam się przydać.
— Jakżeto?
— Otóż jutro wyruszę przeciwko Uled Ayarom, którzy podnieśli rokosz.
— Uled Ayarzy zbuntowali się? O tem już słyszałem. Nie chcą uiścić pogłównego. Ale zdaje się, żeście wysłali przeciwko nim ekspedycję konną?
— A jakże, ale wczoraj przybył żołnierz i zameldował, że moi wojownicy nietylko nie osiągnęli celu, ale nadomiar pozwolili się okrążyć przez buntowników. Tylko ten żołnierz zdołał się wydostać.
— Gdzie to nastąpiło?
— Przy ruinach Mudheru.
— Nie znam miejscowości, ale to szczęśliwa okoliczność, że nie okrążono ich w szczerem polu. W ruinach można się schronić i trzymać, dopóki nie nadejdzie pomoc. Wogóle zaś popełniono niewybaczalny błąd. Uled Ayarzy to bitne plemię i z tego, co o nich słyszałem, wnioskuję, że potrafią zebrać do tysiąca wojowników. Czy to prawda?
— Być może, dziewięciuset.
— O sto więcej, czy mniej, nie odgrywa roli. Bądź co bądź jeden szwadron przeciwko takiemu plemieniu — to za mało. Czy szwadron miał przynajmniej zdolnego oficera?
— O tak! Kapitan, czyli rotmistrz, dzięki roztropności i odwadze został moim ulubieńcem. Nazywa się Kalaf Ben Urik.
— Arab, Turek, Maurytanin, czy Beduin?
— Ani Arab, ani Beduin. Urodził się w Anglji, wstąpił do wojska w Egipcie, przeniósł do Tunisu, wkrótce został podoficerem i awansował coraz wyżej. Niejednokrotnie się odznaczył, wreszcie został kolorasim, a teraz powierzyłem mu wyprawę przeciwko Uled Ayarom.
— Aż tak dzielnym człowiekiem jest ten Kalaf Ben Urik? Hm!... Jakże więc mógł popełnić taką nieostrożność, że podjął się niebezpiecznej wyprawy tylko z jednym szwadronem? Czy tylko tyle chciał wysłać basza?
— Tak.
— A może Kalaf Ben Urik uważał się za tak dzielnego oficera, że nie wątpił, iż poskromi zbuntowanych z tak niewielkim oddziałem?
— To prawda. Mówił, że każdy jego żołnierz zręcznością i odwagą podoła dziesięciu wrogom.
— Skąd nastąpił wymarsz?
— Z Uneka.
— A zatem na drodze karawanowej na południu. Czy nikt obcy nie towarzyszył kapitanowi?
— Owszem.
— Któż to? Czy zna go pan?
— Nie.
— Sądzę, że Kalaf Ben Urik musiał pana prosić o pozwolenie, skoro zamierzał zabrać ze sobą człowieka, nie należącego do wojska?
— Naczelny komendant oddziału ma, prawo zabrać ze sobą, kogo zechce.
— Tak? A zatem nie miał potrzeby się pytać. — W jakiej sile chce pan pośpieszyć z odsieczą?
— Z trzema szwadronami. Wyruszamy jutro po obiedzie.
— A więc w porze asru[5].
— Tak.
— Niestety, muzułmanie wierzą, że wyprawa, która nie rozpoczyna się w porze asru, nie może się powieść. Traci się na tem cały dzień marszu. Trzeba sobie jednak uprzytomnić, że ta zwłoka, aczkolwiek niewielka, może przyprawić o zgubę tych, których pragniecie wybawić. Na waszem miejscu nie zwlekałbym ani chwili, lecz niezwłocznie wyruszył, choćby nawet w nocy.
— Przyznaję panu słuszność. Ale asr musi pozostać asrem, i nikt nie może się sprzeciwiać rozkazom baszy.
— Skoro Mohammed es Sadok-basza tak rozkazał, to nic już nie da się zmienić. Musi pan przeczekać jutrzejsze południe.
— Ale pan z nami pojedzie? A także pańscy oba słynni towarzysze?
Hm. Nie mam nic przeciwko temu. Taka wyprawa bardzo mi nawet odpowiada. A co się tyczy Emery’ego i Winnetou, to sądzę, że przyłączą się również.
— Cieszy mnie to niezmiernie, Oczywiście, obaj ci panowie nie powinni zostawać w hotelu. Proszę ich bardzo, aby zamieszkali u mnie, jako moi najmilsi goście.
— Dobrze. Niech pan po nich pośle. Ponieważ nie mają bagażu, wystarczy wysłać parę wierzchowców. Ja również nie mam konia. Skoro towarzyszymy w wyprawie przeciwko Uled Ayarom, musi nam pan rumaków dostarczyć. Chyba nie mam potrzeby zaznaczać, że Winnetou i Emery Bothwell przywykli do wybornych wierzchowców i nie zadowolą się byle jaką szkapą.
— Tak samo jak pan! Ale proszę się o to nie kłopotać. Znasz mnie i masz chyba pewność, że dam wam wierzchowce najlepsze, jakie się znajdą w mojej stajni.
— Przyjmiemy z prawdziwą wdzięcznością. Byłoby mi bardzo miło, gdybym dostał natychmiast konia. Muszę bowiem wrócić do miasta i pojechać do Zaghuanu.
— W jakim celu?
— Później panu opowiem, kiedy czas na to pozwoli. Wówczas dowie się pan także o celu naszego przyjazdu. Teraz proszę o odpowiedź na parę pytań. Czy ma pan dowody, że Kalaf Ben Urik był Anglikiem?
— Nie.
— Czyim więc jest poddanym?
— Tuniskim.
— Przypuśćmy, że popełnił przestępstwo, w takim razie sądzi go nie przedstawiciel jego ojczyzny, ale basza?
— Tak. Lecz Kalaf Ben Urik to największy gentleman i wierzący, praktykujący muzułmanin. Jestem gotów za niego przysiąc i nie ścierpię żadnej napaści na mego ulubieńca.
Wypowiedział to surowym i dobitnym tonem. Nie ulegało wątpliwości, iż ceni Kalafa ben Urik bardzo wysoko. Wobec tego powziąłem myśl, a nawet mocne postanowienie, aby chwilowo nie opowiadać Krügerowi tego, co wiedziałem o jego „ulubieńcu“. Ponieważ tak gorąco stał za Kalafem, można było się spodziewać, że stary Pan Zastępów swoją interwencją pokrzyżuje nasze plany. Prędko zatem zmieniłem temat rozmowy. Opowiedzieliśmy sobie rozmaite przygody, palili kosztowny dżebeli, pili kawę, której stary Sallam wciąż dolewał, gwarzyli o wszystkiem — tylko nie o tem, co mi ciążyło na sercu.
Wreszcie musiałem Krügera pożegnać, aby niebawem wrócić. Odprowadził mnie do drzwi, co czynił jedynie wobec szczególnie miłych gości. Na dworze oczekiwał prześliczny kasztanek. Dosiadłem go i pojechałem z początku do hotelu, aby zaprosić towarzyszyć do Krügera i zawiadomić o niespodziewanym szkopule. Czyż mogliśmy przypuszczać, że wyrafinowany złoczyńca wbrew naszym interesom wkradnie się w łaski starego Pana Zastępów? Jakkolwiek Krüger-bej lubił mnie i poważał, zrozumiałem, że nic nie zdziałam gołosłownem oskarżeniem, że muszę dostarczyć niezbitych, namacalnych dowodów. Miły, dobry, a jednak nad wyraz uparty stary naczelnik straży przybocznej mógł tak pokierować sprawą swego pupila, iż ten zdołałby się nam wymknąć z rąk. Trzeba go było za wszelką cenę zaskoczyć.
— Zaskoczyć? Ale jak? — zapytał Emery.
— Z pomocą pseudo-Huntera — odpowiedziałem.
— Jak to rozumiesz?
— Pojadę do Huntera i namówię, aby nie wypatrywał ojca w Zaghuanie, ale przyłączył się do wyprawy przeciwko Uled Ayarom. Jestem przekonany, że nagłe i niespodziane spotkanie z synem Kalafa Ben Urik tak oszołomi, że nie omieszka się zdradzić, co nas upoważni do uwięzienia go.
— Niezła myśl. Ale jak zdołasz Jonatana namówić?
— Zdaj się na mnie! Tak mu wszystko wyłożę, że sam się będzie narzucał na towarzysza. Wyobraź sobie przestrach kolorasiego, skoro ujrzy syna, przerażenie, skoro zobaczy mnie, — Old Shatterhanda — znającego jego przeszłość nawylot. Musiałby mu naprawdę czart pomagać, gdyby nie popełnił, lub nie powiedział czegoś, co dowiodłoby Panu Zastępów, że obdarzał miłością drapieżnika w ludzkiej postaci. Teraz ruszam do Zaghuanu. Wkrótce przyjadą po was z zamku.
— Poczekaj chwilę! Istnieje jeszcze jedna okoliczność, bardzo ważna, o której, zdaje się, zapomniałeś. Krüger-bej wie naturalnie, że jesteś Niemcem i zna twoje nazwisko?
— Oczywiście,
— Powiedziałeś także, że przyjechał z tobą wódz Apaczów?
— Tak.
— A teraz pojedzie z nami wrzekomy Hunter? Dowie się wnet, żeś go oszukał.
— Jakto?
— Wszak mówiliśmy, że jesteś Anglikiem Jonesem, a Winnetou — Somalijczykiem Ben Asra.
— Cóżto szkodzi?
— Co szkodzi? Dziwne pytanie! Zazwyczaj łatwiej rozumiesz! Jest rzeczą wykluczoną, aby Hunter nie posłyszał w drodze waszych prawdziwych nazwisk. A wówczas zbudzimy w nim podejrzenia.
— Zbyteczne skrupuły. Przekonam go, że oszukujemy nie jego, lecz Pana Zastępów.
— Hm — być może. Ale czy ci się uda?
— Z pewnością. Powiadam wam, im bardziej wyrafinowany złoczyńca, tem łatwiej go podejść.
Zapukano do drzwi. Był to stary Sallam. Pan Zastępów przysłał go wraz z dziesięciu jeźdźcami po Emery’ego i Winnetou. Stanowiło to dowód szacunku i życzliwości Krüger-beja. Emery uiścił się z drobnego rachunku hotelowego, poczem cała kawalkada ruszyła do Bardo. Ja tymczasem pojechałem do Zaghuanu.
Nietrudno było znaleźć mieszkanie Bu Marama. Jako koniarz, przyjmował wielu ludzi i dlatego mogłem się dowiadywać o jego adres, nie zwracając na siebie uwagi. Zatrzymałem się wreszcie przed długim, wąskim, niskim, biało otynkowanym budynkiem, który składał się tylko z sutereny i był okryty dachem. Marama otworzył wrota i wpuścił mnie do podwórza, gdzie w licznych ogrodzeniach stały konie na sprzedaż. Obejrzał z początku mego kasztana, a następnie mnie samego z wyrazem zdziwienia na twarzy i, podczas gdy zsiadałem z konia, zapytał podejrzliwie:
— Czy przyjechałeś, aby sprzedać konia?
— Nie.
— To dobrze! Inaczej bowiem byłbyś koniokradem. Znam tego kasztana. Jest to ogier, prawdziwy maurytański Henneszah, — ulubiony koń Pana Straży przybocznej naszego baszy, który obdarza cię chyba wielkiem zaufaniem, skoro powierzył ci to kosztowne zwierzę.
— Jest moim przyjacielem.
— W takim razie powiedz Panu Zastępów, że jestem jego a także twoim sługą najpokorniejszym. Jakież twoje życzenia mogę spełnić?
— Przyjechał do ciebie cudzoziemiec, który chce pozostać w ukryciu?
— Nic o tem nie wiem. Kto ci powiedział? — zapytał przerażony tem, że przyjaciel Krüger-beja dopytuje się o człowieka, którego schował.
— Powiedz prawdę. Możesz zaufać. Jechałem razem z tym cudzoziemcem i przesłałem nawet przez hammala jego bagaż. Powiedz mu, że chcę z nim pomówić.
— Wątpię, czy cię przyjmie, — rzekł z nieufnością. — Mój gość chce właśnie ukryć się przed tym, który jest twoim przyjacielem. Jakże może ci się pokazać na oczy! Dowiem się wnet, czy istotnie jesteś tym, którego wypatruje. Skąd i kiedy przybył okręt?
— Z Aleksandrji. Dzisiaj rano.
— Gdzie wylądował ten cudzoziemiec, o którego pytasz?
— Przy Ras Chamart.
— Z jakiego kraju pochodzisz?
— Z Belad el Ingeliza[6].
— Twoje nazwisko?
— Jones.
— Twoje odpowiedzi są trafne, a zatem muszę cię zaprowadzić do niego. Ale powiedz, czy naczelnik straży przybocznej wie, dokąd pojechałeś?
— Nie wie.
— Czy powiesz mu?
— Ani myślę. Wiem, że jesteś przyjacielem kolorasiego Kalafa Ben Urik i tylko ze względu na niego ukryłeś cudzoziemca. Darzę kolorasiego bardzo żywem i wielkiem zainteresowaniem. Znam jego zamiary, jego cele i pragnienia o wiele lepiej od ciebie. A zatem proszę, porzuć nieufność i zaprowadź mnie do swego gościa. Muszę mu oznajmić parę bardzo ważnych wiadomości, niecierpiących zwłoki.
— A więc chodź! Zaprowadzę cię do niego.
Nie dziw, że koniarz nie dowierzał. Jeżeli nawet Tomasz Melton nie wtajemniczył go w swe plany, to w każdym razie musiał mu wyjawić niektóre szczegóły i oznajmić, że władze nie powinny się dowiedzieć o obecności cudzoziemca. A teraz ja oto przyjechałem na wierzchowcu urzędnika, który zaliczał się do najwyższych dygnitarzy. Kosztowność mego konia dowodziła bliższych stosunków z owym dygnitarzem. To musiało oczywiście ściągnąć jego podejrzenie.
Zostawiłem konia i poszedłem za gospodarzem. Wrzekomym celem moich odwiedzin była wiadomość, że kolorasi, ojciec Jonatana Meltona, nie wrócił z wyprawy. Ale w istocie miałem zamiar skłonić Huntera, aby nie zostawał w Zaghuanie, lecz pojechał z nami.
A jak to zrobić, nie budząc podejrzeń? Sęk był w tem, że uważał mnie za Mr. Jonesa, w drodze zaś musiałby się dowiedzieć od Krüger-beja i innych, iż jestem Niemcem. Należało tę sprzeczność pogodzić wiarygodną wersją.
Koniarz przeprowadził mnie przez parę izb. W jednej kazał zostać, sam zaś poszedł zameldować. To dowodziło, że żywił jeszcze w duszy podejrzenia. Sporo czasu minęło, zanim wrócił i kazał mi wejść, poczem szybko się oddalił.
Wrzekomy Hunter czekał na mnie w sąsiedniej izbie. Był to, zdaje się, najlepszy pokój w całym domu. Wyciągnął do mnie rękę i rzekł:
— Oto i pan! Chciano pana odprawić z kwitkiem, co?
Z jego tonu i twarzy wywnioskowałem, że Bu Marama nie potrafił zachwiać zaufania do mnie. Odpowiedziałem:
— Stanowczo. Nie dowierzał mi pański gospodarz.
— To prawda. A czy wie pan, dlaczego?
— Mam nadzieję, że mi pan wyjaśni.
— Ponieważ dosiada pan kasztana komendanta straży przybocznej. Mówił, że jesteś pan na pewno zaufanym dowódcy wojsk tuniskich.
— A tak! Hm! Ma słuszność, a zarazem jej nie ma.
— Jakto?
— Bardzo szczególny wypadek. Z początku byłem oszołomiony, szybko jednak postanowiłem go wykorzystać. Siadajmy! Muszę panu opowiedzieć. Jest to osobliwa przygoda, możliwa tylko na Wschodzie, i przypuszczam, że pociągnie za sobą szereg innych.
— Cóż takiego? Jestem niezmiernie zaintrygowany. Niech pan opowiada! — rzekł, siadając i podając cygaro wraz z zapałką.
— Uważaj pan — zacząłem. — Poszedłem do koszar, aby, zgodnie z pańską prośbą, zasięgnąć wiadomości o kolorasim. Przed wrotami siedziała i gwarzyła garstka żołnierzy. Chciałem ich zagadnąć, gdy naraz zerwali się i zasalutowali. Odwróciłem się, patrzę — nadjeżdża mały oddział, a na czele oficer wyższej rangi. Oczywiście, szybko się cofnąłem. I oto dowódca, przejeżdżając obok, rzucił na mnie spojrzenie, zmiejsca osadził konia i, wydając okrzyk radości, powitał jako emira Kara ben Nemzi.
— Ah! Zadziwiające! Jest pan chyba podobny, bardzo podobny do człowieka, którego nazwisko wymienił. Sprostował pan oczywiście pomyłkę?
— Uczyniłem to, ale roześmiał się tylko i poczytał za żart.
— W takim razie podobieństwo jest istotnie zadziwiające! Któż to był ten oficer?
— Sam Krüger-bej, Pan Zastępów.
— To bardzo ciekawe! Opowiedz pan dalej! Przekonałeś go jednak, że się myli?
— Chciałem to uczynić, ale wesołym śmiechem nie pozwolił mi dojść do słowa, ujął za ramię i prosił, abym nie stroił żartów. Musiałem towarzyszyć mu do koszar, do pokoju oficerskiego, gdzie zostawił mnie, przepraszając, że musi załatwić służbowe sprawy, które go do koszar sprowadziły. Abym się nie nudził, przydzielił mi do towarzystwa starego podoficera imieniem Sallam.
— Niezwykła przygoda!
— Ale nastąpi jeszcze coś lepszego! Podoficer także twierdzi, że mnie zna i że jestem Kara ben Nemzi.
— Ale jego przynajmniej zdołał pan przekonać?
— Nie. Zresztą ani mi się śniło. Wpadłem na pomysł nader śmiały, ale który może mi przysporzyć wiele korzyści. Wszak wie pan, iż jestem kupcem skór i futer. Wie pan chyba również, że tuniscy Beduini wytwarzają w olbrzymich ilościach skórę i że wywozi się stąd wielkie ładunki marokinu i safjanu?
— Wiem o tem.
— Doskonale. Cóż więc, jeśli jako handlarz skór wykorzystam podobieństwo do tego Kara ben Nemzi?
— W jakiż-to sposób?
— W sposób najprostszy w świecie. Nie ulega wątpliwości, że przyjaźń z Krüger-bejem, jego polecenie, może ogromnie się przydać kupcowi. Krüger-bej bowiem jest prawą ręką baszy i zdoła wiele zrobić dla przyjaciela. Postanowiłem przeto nawiązać stosunki handlowe z Tunisem i poczynić wielkie zakupy skór. A więc to niespodziane podobieństwo bardzo mi dogodzi.
— Byłby to świetny pomysł, — rzekł wrzekomy Hunter, zastanawiając się, — gdyby nie — — gdyby — —
— No cóż? Gdyby nie... — o czem pan myśli?
— Gdyby nie było bardzo ważnej wątpliwości.
— Jakiej wątpliwości?
— Przypuszczam, że chce pan zostawić Krüger-beja w przekonaniu, iż jesteś Kara ben Nemzi?
— Tak.
— A przytem chce pan wykorzystać to dla nawiązania stosunków handlowych przez pana — Mr. Jonesa. Jakże pan to połączy? Wszak nie możesz być Mr. Jonesem i jednocześnie uchodzić za Kara ben Nemzi?
— Tak też nie będzie. Sprzeczność ta da się łatwo pogodzić. Jestem Kara ben Nemzi. Mr. Jones jest moim przyjacielem i powierzył mi przedstawicielstwo swoich interesów. Czy pan mnie rozumie?
— Tak. Istotnie, to jest wyjście. Ale wątpię, czy się panu uda, gdyż nie potrafi pan do końca odgrywać roli Kara ben Nemzi.
— Śmiem być innego zdania.
— Niesłusznie. Waży się pan na niebezpieczeństwo, które możesz przypłacić życiem. Jest to nietylko możliwe, ale i wielce prawdopodobne, że zostanie pan zdemaskowany.
— O, co się tego tyczy, to bynajmniej nie mam obawy. Podobieństwo, według wszelkiego prawdopodobieństwa, jest tak wielkie, że mogę się na niem spokojnie oprzeć.
— A jednak radzę panu nie zawierzać przypadkowi tak bardzo. Podobieństwo — to jeszcze nie wszystko. Jeśli Kara ben Nemzi jest przyjacielem Krüger-beja, to ten niewątpliwie zna nietylko jego twarz i postać, ale także stosunki życiowe. Poznali się niegdyś i obcowali ze sobą. Jak to się stało i w jakich okolicznościach, o czem z sobą rozmawiali i co robili — to wszystko musiałby pan dokładnie wiedzieć, aby się nie zdradzić. Jedno niewłaściwe słówko, jedna chybiona uwaga, drobna nieświadomość — może pana zgubić. Wówczas spodziewaj się zemsty, a wie pan wszak, że muzułmanie w zemście poczynają sobie bez litości i namysłu.
— Wszystko, co mi pan przytoczył, jest słuszne i trafne, ale mimo to nie zdoła mnie przerazić. Nie jest tak trudno, jak pan sądzi, odegrać rolę Kara ben Nemzi. Gdy zostałem sam ze starym podoficerem w pokoju oficerskim, rozmówiłem się z nim bardzo szczegółowo i wyciągnąłem go na słówka tak zręcznie, że nawet tego nie spostrzegł. Dowiedziałem się wszystkiego, co trzeba. Skoro przybył Krüger-bej, nie wahałem się już uchodzić za Kara ben Nemzi, i wiadomościami, uzyskanemi od starego podoficera, operowałem tak sprawnie, że dowiedziałem się jeszcze więcej, — i oto mogę grać rolę, której się podjąłem.
— To brzmi pięknie, lecz wymaga niebywałej przezorności i równie wielkiego dowcipu. Zdaje się, że pan postanowił trzymać się mocno swoich zamierzeń, dlatego nie będę się sprzeciwiał, wiem bowiem, że to do niczego nie doprowadzi. Ale powiedz mi pan, czy prawda, że Krüger-bej jest Niemcem?
— Tak.
— A ten Kara ben Nemzi należy do tej samej narodowości, gdyż Nemzi znaczy tyle, co Niemiec?
— Słusznie.
— A więc miej się pan na baczności! Bynajmniej nie uważam wszystkich Niemców za szpakami karmionych, ale trzeba przyznać, że nie jest to naród głupi. Krüger-bej tak się wyrobił, że nie może być głupcem. Niebezpieczeństwo, że pana przejrzy, jest, bardzo znaczne. Dodajmy, że może powziąć niebezpieczną chęć rozmawiania z panem po niemiecku. Co pan wówczas uczyni?
— Co uczynię? Będę rozmawiał, naturalnie!
— Ach, włada pan niemieckim? — zapytał zdumiony.
— Znośnie. Przebywałem dawniej przez pewien czas w Niemczech i nauczyłem się tego języka dosyć na tutejsze potrzeby. Krüger-bej prawie zupełnie zapomniał języka ojczystego, tak, że nie potrafi wydać sądu, czy władam źle, czy też dobrze. Rozmawiałem już z nim po niemiecku i zauważyłem, że moja wymowa nie budzi podejrzeń.
— W takim razie ma pan szczęście! Jednakże miej się na baczności. Nie chciałbym się znaleźć w pańskiej skórze, gdyby pana odkryli, a właściwie zdemaskowali. Czy korzyść, którą pan sobie obiecuje, jest aż tak duża, że nie cofa się pan przed ryzykiem?
— Stanowczo. Można zarobić, jak sądzę, setki tysięcy.
— A zatem będzie pan musiał zostać tutaj dłużej i nie wyjedziesz ze mną?
— Niestety, będę musiał zrezygnować z pańskiego towarzystwa, albowiem jutro już wyruszam w głąb kraju.
— Jutro? To niezwykle prędko! Czy nie pomyślał pan o niebezpieczeństwach takiej wyprawy?
— Nie. Nie grozi mi niebezpieczeństwo, gdyż jadę pod dostateczną ochroną.
— Mianowicie?
— Sir Emery dotrzyma mi towarzystwa.
— Tak —? Naprawdę —?— cedził z rozczarowaniem każde słowo. — Byłem pewny, że pojedzie ze mną!
— Tak się, niestety, nie stanie. Skoro tylko dowiedział się o moich zamiarach, natychmiast postanowił ze mną pojechać. Oczywiście, bardzo mnie to cieszy, gdyż jest to człowiek obyty, nader doświadczony i towarzystwo jego może mi przynieść wiele pożytku. Ale nietylko on ze mną pojedzie. Będzie mi towarzyszył jeszcze ktoś: Krüger-bej.
— Ten? Czy naprawdę?
— Tak. I nie sam, lecz także jego jazda. Widzi pan zatem, że nie ma się czego obawiać.
— Jazda? Poco to?
— Aby poskromić Uled Ayarów.
— To dziwne! Sądziłem, że już poskromiono tych Beduinów. Wszak wyruszył przeciwko nim kolorasi Kalaf Ben Urik.
— Wiem. Zbliżamy się wreszcie do celu mojej wizyty. Oczywiście, pytałem o kolorasiego, tak, jak mnie pan o to prosił.
— No? Czy wrócił?
— Nie. Spotkało go nieszczęście.
— Istotnie? — zapytał przerażony.
— Tak. Zamiast pokonać Uled Ayarów, został przez nich osaczony. Tylko jeden żołnierz zdołał się przekraść i przybył z wieścią do Tunisu.
— A więc trzeba szybko wysłać posiłki, natychmiast, natychmiast!
Skoczył z miejsca i w podnieceniu kręcił się po pokoju. Nie dziw, wszak ojcu jego groziło największe niebezpieczeństwo.
— Ponieważ Krüger-bej uważa pana za swego przyjaciela, — mówił dalej — ma pan na niego wpływ. Czy nie mógłby pan beja skłonić, aby natychmiast pośpieszył z pomocą?
— Pytanie zupełnie zbyteczne, Mr. Hunter. Słyszał pan wszak ode mnie, że Pan Zastępów wyrusza jutro wraz ze swoją jazdą.
— Przeciwko Uled Ayarom?
— Tak. Skoro tylko posłaniec przywiózł hiobową wieść, poczyniono przygotowania do wymarszu. Krüger-bej wyruszy z trzema szwadronami.
— Trzema? Czy sądzi pan, że to dosyć, aby uratować kolorasiego?
— Tak, jeśli nie zabiją go do tego czasu. Niebezpieczeństwo jest wielkie, odległość zaś wynosi niespełna pięć dni jazdy. Na wysłańca liczę pięć dni — pięć dni na naszą jazdę, razem więc dziesięć dni od chwili okrążenia do nadejścia posiłków.
— Dziesięć dni! Ileż to rzeczy może się zdarzyć w ciągu dziesięciu dni!
— Niestety, niestety. Nie mówiąc już o wodzie, kolorasi nie miał tyle prowiantu, aby wraz ze swoim szwadronem przez dziesięć dni przetrzymać oblężenie.
— Niebiosa! Cóż można uczynić?
Chodził szybko tam i zpowrotem, targał się za włosy, wpijał paznokcie w twarz, wydawał niezrozumiałe okrzyki — słowem zachowywał się jak człowiek, którego ogarnęło ogromne podniecenie. Nie odzywałem się wcale. Jeślim go słusznie osądził, musiał postanowić to, czego się spodziewałem.
Z naprężeniem oczekiwałem dalszych czynów, ale umiałem to zamaskować. Naraz zatrzymał się przede mną i rzekł:
— A więc pan, a także Emery przyłączycie się do wyprawy?
— Tak. Nawet Ben Asra, Somalijczyk, jedzie z nami.
— Nawet ten? Co pan powie, jeśli i ja zechcę pojechać?
— Pan? Hm!
— Nie mrucz pan, tylko poradź! Dlaczego stroi pan miny, które wyraźnie mówią: nie.
— Ponieważ musi pan zostać i czekać na kolorasiego.
Pah! To mnie nie może teraz obowiązywać. Nikt nie wątpił, że kolorasi odniesie zwycięstwo. Skoro losy pokierowały inaczej, rzecz zrozumiała, nie muszę się trzymać jego wskazówek.
Przeszyłem go umyślnie badawczem spojrzeniem. Spostrzegłszy to, rzekł:
— Dziwi się pan, że jestem tak podniecony?
— Przyznaję istotnie. Kolorasi jest panu obcy. Cóż pana właściwie może obchodzić?
— To prawda, ale jestem już takim człowiekiem. Nie zna mnie pan. Przyrzekłem Kalafowi pomoc, a ja dotrzymuję przyrzeczenia. Wówczas szło o wyzwolenie z sytuacji, która go męczyła, ale teraz idzie o życie. Czyż nie jestem tem bardziej obowiązany spieszyć z pomocą? Mam nadzieję, że zaufanie, którem pana obdarzyłem, nie zawiedzie mnie.
— Hm. Chce pan pomóc kolorasiemu, a sam wymagasz pomocy.
— Porzuć pan swoje mruczenie i to wieczne hm! Cieszę się teraz bardzo, żeś wykorzystał swoje podobieństwo do Kara ben Nemzi i zwiódł Krüger-beja. Uważa pana za swego przyjaciela i nie odmówi prośbom. Czy zechce pan wstawić się za mną?
— O czem pan myśli? — zapytałem, wielce w duszy uradowany, że połknął mój haczyk.
— Chcę przyłączyć się do wyprawy.
— Hm, wątpię bardzo, czy Krüger-bej na to przystanie. Nie zabiera się na wyprawy wojenne pierwszych lepszych cywilów.
— Ale wszak pana zabiera!
— Ponieważ mniema, iż jestem Kara ben Nemzi.
— Ale sir Emery a nawet Somalijczyk też jadą!
— Ponieważ są jego gośćmi, a według tutejszych obyczajów nie odmawia się prośbom gości.
— Wymówki, Mr. Jones, wymówki! Powiedz pan krótko i węzłowato, czy chcesz się za mną wstawić, czy nie?
— Dobrze. Spróbuję.
— Świetnie! Dziękuję panu. Wymarsz nastąpi jutro?
— Jutro po obiedzie, zaraz po asr.
— A zatem musi mnie pan rychło zawiadomić o rezultacie prośby. Jak i kiedy to się stanie?
— Jeszcze dziś — przez posłańca, którego skieruję nie do pana, lecz do gospodarza. — Ale, muszę przecież powiedzieć Panu Zastępów, kim i czem jesteś. Pod jakiem nazwiskiem i w jakim charakterze zamierza się pan przedstawić?
— Pod własnem. Tak będzie najlepiej. Powiedz pan, że się nazywam Small Hunter, że pochodzę ze Stanów Zjednoczonych i jestem znajomym kolorasiego. A teraz nie traćmy czasu! Jestem przekonany, że postara się pan uzyskać dla mnie pozwolenie, i natychmiast zaczynam się przygotowywać do podróży.
— Nie może pan zabrać kufra.
— Wcale nie myślę taszczyć ze sobą! Zabiorę tylko najniezbędniejsze rzeczy i upatrzę sobie w stajni gospodarza dobrego konia. Lecz idźże pan, zniknij mi z oczu! Gotów pan stracić najlepszy, najkosztowniejszy czas!
Wypchnął mnie poprostu za drzwi. Wyszedłem, dosiadłem konia i pojechałem do Bardo.
Ten szczwany oszust był przekonany, że trzyma mnie w worku. Zmusił wprost, abym się przyczynił do jego wyjazdu, nie przeczuwając, że do tego właśnie zmierzałem, że tego gorąco pragnąłem. — —
Na Bardo znalazłem Winnetou i Emery’ego w towarzystwie Krüger-beja. Opowiadali sobie przygody i przeżycia, Winnetou jednak musiał milczeć, ponieważ nie władał ani niemieckim, ani arabskim. Wprawdzie, obcując ze mną, przyswoił sobie wiele niemieckich słów, lecz nie tak wiele, aby brać udział w rozmowie.
Nie było mi trudno uzyskać zezwolenie dla wrzekomego Huntera. Krüger-bej żądał jednak, aby Hunter trzymał się zdaleka od nas i przyłączył do zwyczajnych żołnierzy.
— Owszem, bardzo mi to miło, — rzekłem. — Nie zniósłbym jego bliskości.
K’czego? — zapytał Pan Zastępów, co miało oczywiście znaczyć czemu?
— Ponieważ jest mi bardzo niesympatyczny i ponieważ nie powinien się dowiedzieć, że towarzyszy nam wódz Apaczów.
— Czy miałżeby pan mieć jakiegoś powodu dla tego?
— Mam powody. Pozwoli pan, że wyłuszczenie ich odłożę na później.
Bon! Tak jak się panu upodobać chce. Ale jak będzie zapytywać o Winnetou, to jako kogo chce pan chcieć go uważać?
Przedstawimy Winnetou jako Somalijczyka, imieniem Ben Asra. — —
Usunąłem tedy główną trudność. — Pchnąłem posłańca do Zaghuanu i kazałem oznajmić wrzekomemu Hunterowi, aby przybył jutro przed asr do wioski Uneka, skąd nastąpi wymarsz.
Spędziliśmy z Panem Zastępów nader interesujący wieczór, którego opis pominę milczeniem, — ale zato, nazajutrz musieliśmy zrezygnować z jego towarzystwa gdyż obowiązki służbowe i zarządzenia pochłonęły go tak całkowicie, że nie mógł udzielić nam chwili czasu. Nie zobaczyliśmy go też przy obiedzie. Wnet potem wyjechaliśmy do Uneki, gdzie bej dokonał przeglądu wojska, które miało wyruszyć po modlitwie poobiedniej.
Wojsko było wyśmienicie zaopatrzone w rumaki, szable, dzidy i strzelby. Za moją poradą Krüger-bej prowadził kilka rączych wielbłądów, które w wielu okolicznościach mogły się nam bardzo przydać. Rozumie się, nie zbrakło również wielbłądów ciężarowych, dźwigających żywność, amunicję, namioty i inne bagaże. Poza tem zaopatrzono każde zwierzę w skórzane miechy do wody. Wprawdzie droga biegła naogół wzdłuż ożywionego traktu, ale głębiej czekały nas miejscowości, pozbawione wody, gdzie napełnione miechy są niezbędne. Można się nawet było spodziewać, że będziemy zmuszeni obozować w pustyni, lub bezwodnym stepie.
Krótko przed asr przyjechał wrzekomy Hunter. Miał dwa konie — dosiadał jednego, na drugim zaś umieścił żywność dla siebie. Chciał się natychmiast do nas przyłączyć, ale Krüger-bej, spostrzegłszy to, rzekł do mnie:
— Powiedz temu człowiekowi, że nie dopuszczam do poufałości pierwszego lepszego obcego osobnika. Pan Zastępów, jako naczelny wódz, nie ma zamiaru się pospolitować.
Podjechałem do Amerykanina i powtórzyłem mu bardzo niedwuznaczną uwagę mego przyjaciela.
— Krüger-bej pozwolił panu towarzyszyć w wyprawie, ale nie życzy sobie widzieć mastera przy swoim boku.
Aczkowiek była to obelga, Hunter przyjął ją z nadspodziewanym spokojem i odpowiedział zadowolony:
— To mi odpowiada, nawet bardzo.
— Tak? Istotnie? Bardzo mnie to cieszy. Obawiałem się, czy nie będzie pan uważał, iż niedosyć go poparłem wobec Krüger-beja.
— O nie! Uzyskał pan to, co trzeba było, — więcej nie żądałem. Nie mam wcale zamiaru trzymać się stale wpobliżu Pana Zastępów i wystawiać na jego obserwację. Jestem zadowolony, że uniknąłem tej nieprzyjemności. Jak się sformuje pochód?
— Z początku kolumną marszową. Skoro znajdziemy się na terenie wrogów, zaciągniemy, oczywiście, przednią i tylną straż i roześlemy patrole. Może się pan przyłączyć, do kogo zechce. Ponieważ władasz dostatecznie arabskim, nietrudno panu będzie porozumiewać się z żołnierzami. — —
Gdy zbliżyła się pora asr, Krüger-bej kazał utworzyć koło, ukląkł i zmówił modlitwę. Poczem dosiedliśmy koni i pojechali. — — —
Opis marszu zająłby zbyt wiele miejsca. Poprzestanę na suchych faktach. Jechaliśmy wzdłuż rzeki Medżerdah do ruin Tastur i dalej, przez Tunkah, Tebursuk i Zauharim. Tu włóczyli się Uled Ayuni, niesforniejsi od Uled Ayarów, swych wrogów śmiertelnych. Należało zachować środki ostrożności, albowiem był to już wieczór czwartego dnia i nazajutrz rano mieliśmy przekroczyć granicę Uled Ayarów. Wysłaliśmy patrole i zaciągnęli straże. Wraz z Winnetou i Emery’m jechałem w przedniej straży.
Droga wypadła przez piaszczystą pustynię. Oczywiście, nie zapomnieliśmy napełnić zawczasu miechów wodą. Emery, badając ostrem spojrzeniem daleką równinę, zapytał:
— Czy znasz ruiny, do których dążymy?
— Znam tylko okolicę.
— Jak daleko do ruin?
— Niespełna czternaście godzin.
— Tylko? Trzeba być ostrożnym. Co to za ludzie ci Uled Ayarzy? Czy powinniśmy, to znaczy ty, Winnetou i ja, czy powinniśmy ich się obawiać?
— Nie. Jeden Komancz lub Sioux jest niebezpieczniejszy, niż dziesięciu lub nawet dwudziestu Ayarów.
Well! A jednak trzeba mieć się na baczności. Czy sądzisz, że znajdziemy wrogów przy ruinach?
— Kto może wiedzieć? Jeśli kolorasi musiał się poddać, to się już stamtąd wynieśli, — jeśli wytrwał, trzymają go w potrzasku.
Hm. A żołnierz, który się przedarł?
— Myślałem o nim. Jest rzeczą nader ważną, czy wrogowie wiedzą o tem. Jeśli nie wiedzą, nie będą się troszczyli o pośpiech. W przeciwnym razie, spodziewając się odsieczy, wyślą wywiadowców, przed którymi trzeba się mieć na baczności.
Well! A także oni przed nami.
— Tak sądzisz? W takim razie musielibyśmy również wysłać wywiadowców.
— Ale kogo? Czy ufasz oczom i uszom żołnierzy baszy?
— Nie, a tem mniej ich łepetynom. Nie polegałbym na takich wywiadowcach.
Well. A zatem my sami wraz z Winnetou podejmiemy się tej roboty. Apacz nudziłby się bez nas. Tylko z nami może rozmawiać. Musimy Winnetou dostarczyć zajęcia. Pojedzie ze mną na prawo, ty zaś na lewo. Każdy zakreśli półkole, poczem spotkamy się na przodzie. Dobrze?
— Naturalnie! Nie mogłem jeszcze wypróbować swego rumaka. Jest to ognisty ogier i, zdaje się, bardzo wytrzymały. Powolny marsz karawany nie przypada do gustu — pozwolę mu raz pomknąć. A zatem naprzód, Emery!
Odłączyliśmy się od wojska. Emery i Winnetou pojechali na południowy zachód, ja zaś na południowy wschód. Byliśmy przekonani, że Uled Ayarzy nie omieszkali wysłać naprzeciw nam szpiegów. Należało więc ich odkryć, a nawet schwytać.
Mój Henneszah-ogier nie zawiódł nadziei, które w nim pokładałem. Aczkolwiek nie był tak wspaniały, jak znakomity Rih, musiałem jednak przyznać, że z pośród rumaków naszego wojska ustępuje tylko wierzchowcowi Krüger-beja, dosiadającego najlepszego siwka ze stajni tuniskiego baszy.
Pędziliśmy po piaszczystej równinie. Rozglądałem się przenikliwie dookoła, aby ewentualne spotkanie dojrzeć wcześniej, niż sam zostanę spostrzeżony. Minęło pół godziny — przebyłem co najmniej milę. Przejechałem drugą i trzecią i nic nie spostrzegłem. Chciałem już zawrócić na prawo, aby spotkać się z przyjaciółmi, gdy nagle zauważyłem dosyć wiele ruchomych punktów, które w wielkiem oddaleniu naprzemian opuszczały się na ziemię i znów podnosiły. Z rodzaju tego ruchu wywnioskowałem, że są to sępy. Gdzie były sępy, tam musiał być i żer. Żer w takiem oddaleniu od dróg i traktów karawanowych nie był zjawiskiem zwykłem. Puściłem konia w cwał ku sępom.
Z odległości stu, czy dwustu długości końskich zdawało mi się, że słyszę głos ludzki. Z połowy tej odległości słyszałem już wyraźnie rozpaczliwe okrzyki:
Meded, meded! Ya Allah, ta’ al, ta’ al! — Na pomoc, na pomoc! O Boże, przybywaj, przybywaj!
Był to głos kobiecy. Teraz wyraźnie zobaczyłem jakgdyby kształt ludzki, oblegany przez sępy. Wpobliżu skupiała się inna gromada sępów, chciwie czegoś wypatrując. Skoro się zbliżyłem, wzbiły się w powietrze. Odfrunęły również tamte drapieżniki, opuszczając się opodal na ziemię. — —
Istotnie, było to ludzkie ciało! Widziałem teraz dokładnie. Głos, który dolatywał jakgdyby z pod ziemi, zawołał:
Betidżi, betidżi. Subhan Allah! — Przychodzisz, przychodzisz. Niech będzie pochwalony Allah!
Zatrzymałem się nad miejscem, skąd dobiegał głos. Z piasku wyglądała głowa — tak, ludzka głowa. Nie mogłem rozpoznać, czy kobieca, czy męska, albowiem była tak spuchnięta, że nikt nie odróżniłby poszczególnych rysów, włosy zaś obwiązano niebieską chustką. Niedaleko głowy leżało dziecko w koszulince. Zawarło oczy i zakrzepło w bezruchu. Wyglądało na pięcioletnie. Ciało, pożerane przez sępy, leżało o dziesięć kroków dalej. Było już napoły rozerwane.
Ogarnął mnie dreszcz zgrozy. Zeskoczyłem z konia i nachyliłem się nad głową. Teraz oczy zamknęły się w omdleniu, dzięki czemu łatwiej mogłem okazać pomoc. Dzieckiem i trupem nie zająłem się chwilowo. Zakopany, czy też zakopana wymagała natychmiastowego ratunku. Związane w węzeł długie włosy świadczyły, iż jest to kobieta.
Jakże ją szybko wykopać, skoro nie miałem żadnych narzędzi? Odwołałem się do pomocy dziesięciu własnych palców. Ziemia była mocno ubita, ale, im głębiej, tem luźniejsza. Na szczęście spostrzegłem wnet, że nieszczęsną zakopano w postawie siedzącej. W przeciwnym razie musianoby grzebać głębiej, a to wymagałoby większej fatygi złoczyńców. Ale też dzięki temu miałem ułatwione zadanie. Skoro wyzwoliłem górną połowę ciała, pozostało tylko usunąć warstwę piasku, pokrywającą nogi. Wreszcie wyciągnąłem całe ciało. — — —





  1. Szwadron.
  2. Tragarz.
  3. Kapral.
  4. Sierżant.
  5. Asr — pora modlitwy poobiedniej koło godziny 3-ej.
  6. Anglja.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.