Wojna kobieca/Nanon de Lartigues/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Nanon de Lartigues
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Gdyby piorun uderzył nad głową Nanony, nie większejby ją nabawił trwogi, jak to niespodziane zjawienie się nowoprzybyłego.. Mimowolnie wypadł z ust jej bolesny okrzyk:
— Znowu on!
— Tak, ja, moja kochana siostrzyczko — odpowiedział tenże niezbyt miłym głosem. — Lecz wybacz mi — dodał, spostrzegłszy księcia d‘Epernon — być może, jestem natrętny?
I do ziemi skłonił się gubernatorowi Guyenny, który na jego powitanie odpowiedział życzliwym gestem.
— Cauvignac! — powiedziała Nanona tak cicho, że zdawało się, iż wyraz ten wymówiło jej serce, nie usta.
— Witaj, baronie de Canolles — rzekł książę z uśmiechem — twoja siostra i ja, o tobie tylko mówimy od wczorajszego wieczoru, odkąd pragniemy cię widzieć.
— A... chcieliście mnie widzieć! doprawdy? — rzekł Cauvignac, zwracając na Nanonę spojrzenie, malujące ironję i wątpliwość.
— Tak — odpowiedziała Nanona — książę chciał, żebym cię jemu przedstawiła.
— Tylko z obawy, aby nie być natrętnym — rzekł Cauvignac, kłaniając się księciu — nie chciałem prędzej dostąpić tego zaszczytu.
— W istocie, baronie — odpowiedział książę — podziwiałem twą delikatność: lecz z tem wszystkiem miałbym prawo poczynić ci pewne wyrzuty...
— Mnie, Mości książę, mnie chcesz czynić wyrzuty za moją delikatność!
— A tak, bo gdyby twoja dobra siostra, nie zajęła się twoimi interesami...
— A... — rzekł Cauvignac, z wymownym wyrzutem spojrzawszy na Nanonę — a... moja dobra siostra zajęła się interesami...
— Swego brata — dorzuciła Nanona — cóż w tem dziwnego?...
— A dzisiaj, czemuż winienem przyjemność oglądania cię baronie?
— W istocie — rzekł Cauvignac — czemu książę winien jesteś przyjemność oglądania mnie?
— Czemu? Rozumie się, że przypadkowi, prostemu przypadkowi, który cię wrócił.
— Aha... — pomyślał Cauvignac — zdaje się, że musiałem wyjeżdżać.
— Tak, odjechałeś zły bracie — powiedziała Nairona — napisawszy tylko kilka wyrazów, które jeszcze bardziej moją niespokojność zwiększyły.
— Cóż robić, kochana Nanono? — dodał książę z uśmiechem — trzeba wybaczać zakochanym.
— Oho! tu coś rzeczy się wikłają — pomyślał Cauvignac. — Zdaje się, że jestem zakochany.
— No — powiedziała Nanona — przyznaj się.
— Alboż ja się zapieram — odparł Cauvignac z zwycięskim uśmiechem, starając się wydobyć chociaż cokolwiek prawdy, aby powiedzieć potem jeszcze większe kłamstwo.
— Dobrze, dobrze — przerwał książę — lecz już czas jeść śniadanie. Przy niem, opowiesz nam baronie o swoich miłostkach. Franczyneto... podaj nakrycie dla pana barona de Canolles. Sądzę kapitanie, żeś jeszcze nie po śniadaniu?
W samej rzeczy, Mości książę; przyznam się nawet, że ranne powietrze nadzwyczaj zaostrzyło mój apetyt.
— Powiedz raczej, nocne — rzekł książę — gdyż całą noc, jak słyszałem, bujałeś po głównym trakcie.
— Na honor! — pomyślał Cauvignac — na ten raz mój szwagier zgadł doskonale.
Potem dodał głośno:
— Tak, tak, przyznaję się nocne powietrze...
— Chodźmyż więc — rzekł książę, podając rękę Nanonie, i przechodząc do jadalni wraz z Cauvignacem — sądzę, że apetyt wasz będzie miał czemu stawić czoło.
W rzeczy samej, Biscarros przeszedł dzisiaj samego siebie: potraw było niewiele, lecz zato wszystkie wytworne, sporządzone doskonale. Żółte guyeńskie wino i czerwone burgundzkie, lało się z butelek jak złoto i rubiny.
Cauvignac jadł za czterech.
— Brat twój zajada doskonałe — rzekł książę — a ty nie jesz Nanono?
— Już mi się nie chce jeść.
— Kochana siostra! — zawołał Cauyignac — A! ukontentowanie, że mię ogląda, odjęło jej apetyt. Doprawdy gniewam się nawet na nią, że mię tak kocha.
— Weź-no, Nanono, to skrzydełko pulardy? — rzekł książę.
— Daj go memu bratu, Mości książę — odpowiedziała proszona, widząc, że Cauvignac wypróżnia talerze z nadzwyczajną szybkością; obawiała się bowiem powrotu jego żartów, skoro już nic, na talerzu nie będzie.
Cauvignac podstawił talerz i jak najwdzięczniej się uśmiechnął.
Książę włożył skrzydełko na talerz stojący przed Cauvignacem.
— No! — cóż porabiasz baronie? — zapyta! książę z poufałością, która wydała się Cauvignacowi czarującą przepowiednią miłych następstw. — Nie mówię wszakże o miłostkach.
— Przeciwnie, mów o nich, Mości książę — odpowiedział młodzieniec, któremu medok i szambertin rozwiązały język — zresztą nie obawiał się wcale zjawienia barona de Canolles, co się często wydarza tym, co przybierają cudze nazwiska.
— A!... Mości książę — rzekła Nanona — dobrze on wie, o czem chcesz mówić.
— A więc możemy porozmawiać z nim o owym młodym szlachcicu — zapytał książę.
— Tak — dodała Nanona — o owym młodym szlachcicu, któregoś spotkał wczoraj.
— A! tak na drodze — rzekł Cauvignac.
— A następnie w oberży pod „Złotem cielęciem“! — powtórzył Cauvignac — to prawda.
— A więc rzeczywiście spotkałeś się z nim? — zapytała Nanona.
— Z tym młodym szlachcicem?
— Tak.
— Jakże on wyglądał? no, mów szczerze — spytał książę.
— Prawdę powiedziawszy — odrzekł Cauvignac — był to śliczny młodzieniec, blond włosy, wysmukły; jechał z jakimciś masztalerzem.
— Właśnie tak — powiedziała Nanona, przygryzając wargi.
— I jesteś w nim zakochany?
— W kim?
— W tym ślicznym młodzieńcu, jasnowłosym, wysmukłym.
— Co to znaczy?... — spytał Cauvignac. — Co chcesz powiedzieć Mości książę?
— Czy masz dotąd, na sercu szarą rękawiczkę? — mówił dalej książę, chytrze się uśmiechając.
— Szarą rękawiczkę?
— Tak, tęż samą, której wczoraj w wieczór przyglądałeś się i całowałeś.
Cauvignac już nic nie rozumiał.
— Tę samą z której domyśliłeś się wybiegu, me-ta-mor-fo-zy... — mówił dalej książę, dobitnie wymawiając każdą sylabę.
Z jednego tego wyrazu, Cauvignac pojął wszystko.
— A!... — zawołał — więc ten szlachcic był przebraną kobietą?... Słowo honoru, domyślałem się tego.
— Niema już wątpliwości — powiedziała do siebie Nanona.
— Daj mi pić, moja siostro — rzekł Cauvignac. — Nie wiem, kto wypróżnił butelkę stojącą obok mnie, lecz w niej już nic niema.
— Dobrze!... Dobrze!... — przemówił książę — można go jeszcze wyleczyć, kiedy miłość nie przeszkadza mu dobrze jeść i pić. Sprawy królewskie nic na tem nie ucierpią.
— Jakto? Sprawy królewskie miałyby ucierpieć przez moją miłość! — zawołał Cauvignac. — O! nigdy! Sprawy królewskie przedewszystkiem!... Sprawy królewskie to rzecz święta! No! za zdrowie króla, Mości książę.
— Można więc liczyć na twe poświęcenie, baronie?
— Na me poświęcenie dla króla?
— Tak.
— Bezwątpienia, że można czasami dla niego dałbym się porąbać w sztuki...
— To bardzo jest naturalnem — podchwyciła Nanona, bojąc się, aby wzapale powstałym z medoku i szambertina, Cauvignac nie zapomniał swej roli, i nie powrócił do własnej osobistości — bo czyż z łaski księcia nie jesteś kapitanem wojsk Jego Królewskiej Mości?
— Nigdy o tem nie zapomnę — odpowiedział Cauvignac z rzewnem wzruszeniem, kładąc rękę na sercu.
— Później uczynimy jeszcze więcej — rzekł książę.
— Dziękuję, Mości książę, dziękuję!
— Już nawet zaczęliśmy.
— Doprawdy!
— O tak! Jesteś zbyt skromny, mój młody przyjacielu — rzekł książę d‘Epernon. — I kiedy tylko będziesz potrzebował protekcji, udaj się do mnie: zwłaszcza teraz, kiedy już nie potrzebujesz chodzić bocznemi drogami, kiedy nie potrzebujesz ukrywać się, kiedy wiem, że jesteś bratem Namony.
— Odtąd — zawołał Cauvignac — wprost udawać się będę do Waszej książęcej mości.
— Obiecujesz mi to?
— Daję na to moje słowo.
— Uczynisz doskonale. Tymczasem siostra wyjaśni ci o co idzie, i czego żądam od ciebie. Być może, że cale twe szczęście zależy od poselstwa, które ci poruczam za jej wstawienictwem. Proś, młodzieńcze, twą siostrę o rady; jest to dyplomatyczna głowa, wspaniałomyślne serce, kochaj ją, baronie a bądź pewny, że zyskasz me względy.
— Mości książę!... — zawołał Cauvignac w uniesieniu — siostra moja wie ile ją kocham, ile pragnę widzieć ją szczęśliwą, sławną i... bogatą.
— Ten zapał twój podoba mi się — rzekł książę — a więc zostań z Nanoną, ja zaś pójdę się zająć pewnym hultajem. Ale, ale, baronie — dodał książę — może będziesz mógł udzielić, mi jakich wiadomości o tym rozbójniku?
— Jak najchętniej — odpowiedział Cauvignac. Lecz naprzód muszę wiedzieć, o jakim rozbójniku Wasza książęca mość chcesz mówić. W dzisiejszym czasie mamy ich mnóstwo, a nawet rozmaitego rodzaju.
— Prawda! masz słuszność, lecz ten, z którym miałem do czynienia był bardzo czelny podobnego nigdy nie zdarzyło mi się widzieć.
— Doprawdy!
— Wystaw sobie, baronie, nędznik ten w zamian zyskanego zabójstwem listu, który wczoraj siostra pisała do ciebie, wykpił ode mnie blankiet.
— Blankiet, czy być może? Lecz — spytał po chwili Cauvignac naiwnie — na cóż, Mości książę, potrzeba ci było tego listu siostry do brata?
— Przecież wówczas nie wiedziałem o waszem pokrewieństwie.
— A! prawda.
— A przytem popełniłem to głupstwo — dodał książę, podając rękę młodej kobiecie — jedynie z zazdrości o ciebie.
— Prawdziwie! byłeś zazdrosnym o minie. A! Mości książę, czyż ci nie wstyd tego.
— Dlatego też właśnie chciałem się ciebie spytać, czy nie wiesz, ktoby to mógł być tym donosicielem.
— Nie... Lecz książę pojmujesz, że podobne czyny nie uchodzą bezkarnie, i prędzej czy później poznasz przestępcę.
— O tak! ani wątpię, poznam go kiedyś — odpowiedział książę — już nawet w tym względzie przedsięwziąłem środki ostrożności; wolałbym jednak poznać go natychmiast.
— A... — spytał Cauvignac, słuch natężając — i nędznik ten będzie mógł nazywać się prawdziwie szczęśliwym, jeśli go nie powieszą za jego blankiet.
— Oho... — rzekł Cauvignac, — a jakim sposobem Wasza książęca mość rozróżnisz ten blankiet od innych, które wydajesz?
— Na tamtym zrobiłem znak.
— Znak.
— Dla wszystkich niewidzialny, a który poznam za pomocą działania chemicznego.
— Doskonale! doskonałe!... — zawołał Cauvignac — postąpiłeś w tym wypadku, Mości książę bardzo dowcipnie; należy się tylko strzec, by on się nie domyślił.
— O... niema się czego obawiać; któż mógłby mu to powiedzieć?
— To prawda — odparł Cauvignac. — Nanona nie powie, ja także...
— Ani ja — dodał książę.
— A więc masz słuszność, Mości książę; z czasem dowiesz się o nazwisku tego człowieka, a wtedy...
— A wtedy, ponieważ już się z nim skwituję, w zamian bowiem blankietu otrzyma wszystko, co żądać będzie, wtedy... każę go powiesić.
— Amen... — dodał Cauvignac.
— A teraz — mówił dalej książę — czy nie możesz udzielić mi żadnych wiadomości o tym buhaju...
— Nie, bo go nie znam, Mości książę — powiedział Cauvignac tonem przekonywującym księcia o prawdzie słów jego.
— A więc kiedy tak, zostawiam cię z siostrą.
— Nanono!... — dodał książę, obracając się do niej — wytłumacz mu dobrze moje polecenie, nadewszystko niech nie traci czasu.
— Bądź spokojny, Mości książę.
— A więc, żegmam was!
Poczem książę przyjaźnie pozdrowiwszy ich ręką, zeszedł ze schodów, obiecując powrócić dzisiaj jeszcze.
Nanona odprowadziła księcia do sieni.
— Kroćset djabłów... — pomyślał Cauvignac sam zostawszy — szlachetny ten pan dobrze uczynił, uprzedziwszy mnie... Oho! ależ on nie taki jak się wydaje. Lecz cóż ja zrobię z jego blankietem? Ha! spróbuję sprzedać go jako weksel...
W tej chwili weszła Nanona i zamknąwszy drzwi, powiedziała:
— Teraz panie, porozmawiajmy; trzeba spełnić rozkaz księcia d‘Epernon.
— Tak, kochana siostro, — odpowiedział Cauvignac — porozmawiajmy, gdyż ja tu tylko po to przyszedłem; ale żeby było dogodniej rozmawiać, trzeba usiąść. Siadaj więc, bardzo cię proszę.
Cauvignac postawił obok siebie krzesło i wskazał Nanonie, że ono jest dla niej przeznaczone.
Nanona siadła, marszcząc brwi, co wcale nic dobrego nie zapowiadało.
— Przedewszystkiem — rzekła po chwili — dlaczego nie jesteś tam, gdzieś być powinien?
— A! kochana siostro, to wcale niegrzeczne z twej strony pytanie. Gdybym był tam, gdzie być powinienem, nie byłbym tutaj tem samem nie miałabyś przyjemności oglądania mnie.
— Przecież chciałeś wstąpić do zakonu!
— To nie ja; powiedz raczej, że osoby mną się zajmujące, a między niemi ty szczególniej, chcieliście tego; lecz ja sam nigdy nie miałem wielkiego pociągu do stanu duchownego.
Jednak wychowywano cię zupełnie po klasztornemu.
— Tak, moja siostro i sądzę, żem wiele z tego skorzystał — ze śmiechem odrzekł Cauyignac.
— Nie żartuj z rzeczy świętych!
— Ani myślę żartować, kochana siostro, opowiadam tylko. No, posłuchaj: posłałeś mnie do klasztoru w Angouléme na nauki.
— No, cóż dalej?
— Nauki te skończyłem. Umiem po grecku jak Homer, po łacinie jak Cycero, a teologję znam jak Jan Hus. Kiedym u godnych zakonników w Angouléme wszystkiego już się nauczył, przeszedłem od nich, a to według twego życzenia, do Karmelitów w Rouen, aby tam przywdziać suknię zakonną.
— Zapominasz powiedzieć, że obiecawszy ci płacić pensję, rocznie po sto pistoli, danego słowa dotrzymałam. Sto pistoli dla karmelity, zdaje mi się, że było nawet za wiele.
— Nie przeczę temu, moja kochana siostro; lecz pod pozorem, że jeszcze nie byłem karmelitą, zakonnicy ciągle odbierali mi pieniądze.
— Jeśli tak było, czyż nie przysiągłeś, poświęcając się stanowi duchownemu, żyć w ubóstwie?
— Wierz mi, siostro, żem ściśle dochował przysięgi; trudno było znaleźć biedniejszego ode mnie człowieka.
— Lecz jakżeś wyszedł z ich klasztoru?
— A! Jak Adam z raju ziemskiego; nauka mnie zgubiła, byłem zanadto mądrym, kochana siostro.
— Byłeś zanadto mądrym. Co to ma znaczyć?
— Tak było w istocie. Posłuchaj: oto między karmelitami, którzy wcale nie mają sławy Erazmów, Dekartów, uchodziłem za cud, ma się rozumieć mądrości. Gdy książę Longueville przyjechał do Rouen, by skłonić to miasto na stronę parlamentu, wysłano mnie naprzeciw łosięcia, abym miał do niego mowę. Polecenie to spełniłem tak wymownie, że książę de Longueville nietylko, że był z tego bardzo zadowolonym, lecz nawet zapytał minie, czybym nie chciał zostać jego sekretarzem. Było to właśnie wtenczas, kiedym miał złożyć śluby.
— Tak, przypominam sobie, i nawet pod pozorem, że masz się wyrzec świata, prosiłeś mnie o sto pistoli, które oddałam w twe własne ręce.
— Na uczciwość, tylko te sto widziałem.
— A więc powinieneś się był wyrzec świata.
— Taki był mój zamiar, lecz inaczej zrządziła Opatrzność: obrała mi stan inny, nie chcąc widać, żebym został mnichem. Poddałem się woli łaskawej Opatrzności i muszę wyznać, wcale tego nie żałuję.
— A więc już nie jesteś karmelitą?
— Nie, przynajmniej na teraz, kochana siostro. Nie śmiem powiedzieć ci, że nigdy nie wrócę do klasztoru, któż bowiem może powiedzieć dziś, co jutro robić będzie. Pan de Rance założył zakon Trapistów, być może i ja pójdę za jego przykładem i wynajdę jaki nowy zakon. Lecz teraz zakosztowałem rzemiosła wojennego, które na jakiś czas uczynił ze mnie człowieka świeckiego i nieczystego; przy najpierwszej jednak sposobności postaram się oczyścić.
— Tyś wojskowy?... — spytała Nanona, wzruszywszy ramionami.
— Dlaczegóżby nie? Nie powiem ci, że jestem Dunoisem, Bayardem, rycerzem bez skazy i trwogi; nie, nie jestem tyle dumnym, bym miał mówić, że nie zasługuję na żadne zarzuty i nie spytam się jak znamienity bandyta Sforza: co to jest strach? Jestem człowiekiem i jak mówi Terencjusz:
„Homo sum, et nihil humanum a me alienum puto“.
— Co znaczy:
„Jestem człowiekiem i wszystko, co ludzkiem jest, obcem mi nie jest“.
— Jestem tchórzem o tyle, o ile człowiekowi być nim wolno; co jednak nie przeszkadza mi w potrzebie być odważnym.
— Kiedy jestem zmuszony, dość zręcznie robię szpadą i pistoletem.
— Lecz z natury czuję prawdziwą skłonność do dyplomacji i albo i się bardzo mylę, kochana Nanono, albo będę kiedyś wielkim politykiem.
— Co to za piękne powołanie polityka!
— Spójrz-no na Mazariniego: on daleko zajdzie, jeśli go tylko... nie powieszą.
— Ze mną to samo, co z Mazarinim; dlatego też jednej się tylko rzeczy obawiam: żeby mię nie powieszono.
— Na szczęście w tobie mam nadzieję, kochana Nanono, a sama ta myśl, dodaje mi śmiałości i odwagi.
— A więc jesteś wojskowym?
— I w potrzebie dworzaninem. A! wiele skorzystałem u księcia de Longueville.
— I cóżeś się tam nauczył?
— Tego, czego się można nauczyć na dworze książąt: wojować, intrygować, zdradzać.
— I do czegóż cię to doprowadziło?
— Do najświetniejszego położenia.
— Któreś — utracił?
— Cóż robić? Przecież książę de Condé stracił również swoje. Nie my rządzimy wypadkami, lecz wypadki nami. Kochana siostro! czemkolwiek jestem, rządziłem jednak Paryżem!
— Ty?
— Tak, ja!
— Jak długo?
— Przez trzy godziny i trzy kwadranse, według najdokładniejszej rachuby.
— Tyś rządził Paryżem?
— Jak cesarz.
— Jakże się to stało?
— Bardzo prostym sposobem. Wiesz, że koadjutor pan de Gondy, to jest opat de Gondy...
— Wiem, wiem!
— Był wyłącznym panem stolicy. W tym właśnie czasie służyłem u księcia d‘Elboeuf. Jest to książę Lotaryngski, nie jest więc wstydem służyć jemu. W tym czasie, książę d‘Elboeuf był w nieprzyjaznych stosunkach z koadjutorem. Dlatego więc zrobiłem ruch na korzyść księcia d‘Elboeuf i wziąłem do niewoli...
— Kogo? Koadjutora?
— Nie jego, nie wiedziałbym bowiem, co z nim robić, a z tego powodu byłbym w wielkim kłopocie. Wziąłem tylko jego kochankę, pannę de Chevreuse.
— Ależ to okropne!... — zawołała Nanona.
— Nieprawdaż, to okropne, że ksiądz ma kochankę? Właśnie toż samo pomyślałem. Dlatego też postanowiłem porwać ją i uprowadzić tak daleko, żeby opat nigdy się już z nią nie mógł zobaczyć. Oznajmiłem mu ten mój zamiar, lecz człowiek ten ma na zawołanie tak przekonywujące dowody, że żadną miarą opierać się im, nie można. Ofiarował mi tysiąc pistoli.
— Biedna kobieta! Targowano się o nią...
— Jakto! Owszem, to jej powinno było sprawić przyjemność, to dowiodło jej, ile ją kocha pan de Goudy. Tylko duchowni są tak poświęcający się dla swych kochanek, co, sądzę, stąd pochodzi, iż im to jest zakazanem.
— A więc jesteś bogatym?
— Ja?... — spytał Cauvignac.
— Można się przecież zbogacić na takich rabunkach.
— Nie wspominaj o tem, Nanono, jakoś mi się nie poszykowało! Garderobiana panny de Chevreuse, której nikt nie pomyślał wykupić, a która tym sposobem musiała pozostać u mnie, zabrała mi wszystkie te pieniądze.
— Sądzę, że przynajmniej zyskałeś przyjaźń tych, którym służąc, pomagałeś do znieważenia koadjutora.
— A! Nanono, widać, że zupełnie nie znasz książąt! Książę d‘Elboeuf pojednał się z koadiutorem. W przymierzu, jakie między sobą zawarli, mnie złożyli na ofiarę. Byłem więc zmuszony wejść na żołd kardynała Mazariniego, lecz Mazarini jest wielkim tchórzem, zresztą nie wynagradzał mnie stosownie do usług. Postanowiłem wzniecić nowy rozruch na cześć radcy Brousset, mający na celu zniszczenie kanclerza Séguier; lecz moi ludzie, niezręczni głupcy, zniszczyli go tylko wpołowie. W tej utarczce narażony byłem na straszne niebezpieczeństwo. Marszałek de la Meillaire wystrzelił do mnie z pistoletu o dwa kroki, na szczęście uchyliłem się, kula przeszła mi ponad głową, a sławny marszałek zabił jakąś starą babę.
— Co za stek okrucieństw!.. — zawołała Nanona.
— Nie, kochana siostro, to są tylko konieczności wojny domowej.
— Teraz wszystko rozumiem: człowiek, zdolny do podobnych czynów, mógł zrobić to, coś ty zrobił wczoraj.
— Cóżem ja zrobił?... — spytał Cauvignac naiwnie.
— Ośmieliłeś się oszukiwać tak znakomitego człowieka, jakim jest książę d‘Epernon! Lecz czego nie mogę pojąć, o czembym nigdy nie pomyślała, jest to: aby brat, obsypany memi dobrodziejstwy, mógł z tak zimną krwią powziąć myśl zgubienia swej siostry.
— Ja chciałem zgubić moją siostrę?... Ja?... — spytał Cauvignac.
— Tak, ty!... — odpowiedziała Nanona. Nie potrzebowałam słuchać twoich opowiadań, które dowodzą, żeś do wszystkiego jest zdolnym, odrazu bowiem poznałam charakter pisma. No, patrz! może zaprzeczysz, żeś nie ty pisał ten list bezimienny?...
I oburzona Nanona pokazała bratu list, który książę oddał jej wczoraj w wieczór.
Cauvignac przeczytał go, nie zmieszawszy się wcale.
— No — rzekł — cóż masz przeciwko temu listowi? Czy źle napisany? Gdybyś tak sądzić miała, mocnobym cię żałował; widać, tnie poświęcasz się literaturze.
— Nie idzie tu o styl listu, lecz o treść jego. No, powiedz, ty, czy kto inny pisał ten list?
— Ja się wcale nie zapieram, bo gdybym się chciał taić, byłbym zmienił charakter pisma; lecz to byłoby bezużyteczne, nigdy bowiem nie miałem zamiaru ukrywać się z tem; chciałem nawet byś poznała, że ja list pisałem.
— O!.. — rzekła Nanona z widoczną odrazą — a więc się przyznajesz!
— Muszę ci wyznać, moja siostro, że do kroku tego skłoniła mnie zemsta.
— Zemsta?
— Jak najnaturalniejsza!
— Mścić się nade mną, nieszczęśliwy! Ależ pomyśl co mówisz! Cóżem ci tak złego uczyniła, że myśl zemsty przyszła ci do głowy?
— Coś mi uczyniła? A! Nanono, postaw się na mojem miejscu i chciej posłuchać: Opuszczam Paryż, gdyż tam miałem za wielu nieprzyjaciół, a podobne nieszczęście spotyka wszystkich polityków; w potrzebie udaję się do ciebie, błagam o pomoc. Czy przypominasz sobie? odebrałaś trzy moje listy. Nie powiesz, żeś nie poznała mego charakteru pisma. Listy te pisała ta sama ręka, co i bezimienny bilecik; zresztą, wszystkie były podpisane przeze mnie. Piszę trzy listy i w każdym z nich proszę cię o sto nędznych pistoli! Tylko sto pistoli! a ty masz miljony! Była to bagatela, lecz wiesz, że sto pistoli, to moja zwykła liczba. No i cóż? Siostra nie odpisała. Sam osobiście przedstawiam się jej; siostra mnie nie przyjmuje. Naturalnie, staram się dowiedzieć, co to znaczy? Być może, mówię do siebie, ona sama jest w smutnem położeniu, albo też nie jest wolną. Ha!... pomyślałem, w takim razie należy jej wybaczyć, a nawet biedź z pomocą, jeżeli tej potrzebować będzie, dziękując Opatrzności, że nadeszła chwila przekonania jej, że dobrodziejstwa, które mi świadczyła, nie padły na ziemię nieurodzajną. Widzisz! serce moje już cię usprawiedliwiało; gdy przypadkiem dowiaduję się, że moja siostra jest wolną, szczęśliwą, bogatą, nawet bardzo bogatą i że jakiś baron de Canolles, człowiek obcy, przywłaszcza moje prawa i zamiast mnie, otrzymuje od niej opiekę. Wtedy, zazdrość zawróciła mi głowę.
— Powiedz raczej chciwość pieniędzy. Sprzedałeś mnie księciu d‘Epernon, jak sprzedałeś pannę de Cheuvreuse koadjutorowi. Zresztą, co to ciebie obchodzi, proszę cię, w jakich zostaję stosunkach z baronem de Canolles?
— Mnie!... nic. Nie troszczyłbym się nawet o to, gdybyś była nie zrywała ze mną stosunków.
— Czy wiesz, że gdybym powiedziała jedno słowo księciu d‘Epernon, gdybym mu wszystko wyznała szczerze, zginąłbyś?
— Zapewne!!!
— Dopiero co słyszałeś z jego własnych ust, jakie gotuje przeznaczenie temu, co wykupił od niego blankiet.
— Nie mów mi o tem! Drżałem jak liść, gdy się książę odgrażał; potrzebowałem nawet użyć całej władzy jaką mam nad sobą, by się nie zdradzić — powiedział Cauvignac, drwinkując z uwag siostry.
— I nie obawiasz się okropnych następstw mego wyznania, ty, coś sam przyznał, że znasz strach.
— Nie, niczego się nie boję, gdyż to szczere wyznanie dowiodłoby, że baron de Canolles nie jest twym bratem; a wtedy wyrazy twego listu, pisanego do człowieka obcego, przyjęłyby nie zupełnie czyste znaczenie. Daleko lepiej będzie, jeżli wyznasz wszystko nieszczerze, jak to przed chwilą uczyniłaś. Niewdzięczna siostro! nie mogę powiedzieć, bez zastanowienia, gdyż znam cię bardzo dobrze. Chyba nie pomyślałaś, ile wyniknie korzyści z tej małej kłótni, za mojem staraniem przygotowanej. Naprzód, znajdowałaś się w kłopotliwem położeniu, i drżałaś na myśl pojawienia się barona, który nie będąc uprzedzonym, strasznieby ci zagmatwał twój mały familijny romans. Przeciwnie, moje przybycie ocaliło wszystko. Twój brat nie jest już tajemnicą. Książę, d‘Epernon uznał go, i trzeba wyznać, bardzo uprzejmie. Teraz, brat nie potrzebuje już ukrywać się, gdyż należy do faimilji; teraz możesz pisywać do niego, widywać się z nim za domem, a nawet i u siebie w domu. Niech tylko twój brat z włosami i oczyma czarnemi, strzeże się spotkać z księciem d‘Epernon twarz w twarz. Zresztą, wszystkie płaszcze są podobne do siebie, i gdy książę zobaczy, że od ciebie wychodzi ktoś w płaszczu, któż mu powie czyj ten płaszcz: brata, czy też jakiego obcego człowieka? Otóż teraz jesteś wolną jak wiatr! Tylko z chęci usłużenia ci, musiałem zmienić nazwisko; nazywam się Canolles, co mi wcale nie na rękę. Powinnaś więc być mi wdzięczną za moją ofiarę!
Nanona zdziwiona, nie wiedziała jak odeprzeć ten potok słów, utwór bezczelności nie do uwierzenia.
Cauvignac, korzystając ze swej wymowy i wyższości, jaką w tej chwili miał nad Nanoną — mówił dalej nie zatrzymując się:
— Nawet, kochana siostro, teraz, kiedy złączyliśmy się znowu po tak długiej rozłące; kiedy po tylu przeciwnościach znalazłaś prawdziwego brata, przyznaj, że odtąd będziesz spać spokojnie, pod tarczą jaką cię miłość jego osłoni, będziesz żyć tak szczęśliwie, jak gdyby cała Guyenna cię uwielbiała, gdy jak wiesz, jest zupełnie przeciwnie, lecz tutejsza prowincja musi ulec naszym żądaniom. W rzeczy samej, zamieszkam u ciebie, książę zrobi mnie pułkownikiem! Zamiast sześciu ludzi, będę miał pod rozkazami dwa tysiące! Z temi dwoma tysiącami ludzi, wznowię wspomnienie o dwunastu najznakomitszych dziełach Herkulesa. Zrobią mnie księciem i panem, to moja przyszłość — a twoja... oto księżna d‘Epernon umrze, a jej nieutulony w żalu małżonek, ożeni się z tobą.
Po tej przemowie, Cauvignac wstał, przeszedł z napuszoną miną po pokoju, czekając jaki ona skutek wywrze na Nanonie.
Ta po krótkiej chwili odzewała się:
— Jeżeli chcesz, abym wszystko zataiła przed księciem, dobrze; stanie się podług twej woli, lecz przedewszystkiem kładę dwa warunki.
— Jakież, koohana siostro? Mów, słucham cię.
— Naprzód, zwrócisz księciu blankiet, gdyż w przeciwnym razie będziesz wisiał. Wszak słyszałeś wyrok wyrzeczony jego własnemi usty. Następnie, wyjedziesz stąd natychmiast, czego jeśli nie dopełnisz, możesz mnie zgubić, co wiem, dla ciebie jest niczem — wszelako i tobie zgotować może nieszczęście, ostatni powód, sądzę, zmieni ci myśl zgubienia mnie.
— Odpowiem, na oba punkty: blankiet, należy do mnie jako niezaprzeczona własność, ty zaś nie możesz zabronić mi iść na szubienicę, jeśli mi się tak podobać będzie.
— A więc rób jak chcesz!
— Dziękuję! Lecz bądź spokojną, wisieć nie będę. Przed chwilą mówiłem ci, jaki wstręt czuję do tego rodzaju śmierci, pomimo to zachowuję blankiet, lecz może masz chęć kupienia go, jestem gotów do tej sprzedaży.
— Nie potrzebuję. Wielka rzecz... blankiet? Ileż ja sama takich wydaję.
— Szczęśliwa Nanono!
— Więc go sobie zostawiasz?
— A tak.
— Nie zważając cokolwiek z tego wyniknąć może?
— Nie obawiaj się, już wiem, gdzie go umieścić, co się zaś tyczy, by stąd wyjść, nie popełniłbym w tem błędu, gdyby nie rozkaz księcia polecający mi tu pozostać. Powiem ci jeszcze, iż chcąc się mnie pozbyć, zapominasz o najgłówniejszej rzeczy.
— O czemże?...
— O tem ważnem poleceniu, o którem wspominał książę, co ima zapewnić przyszłość moją.
Nanona zbladła. Po chwili namysłu, rzekła:
— Nieszczęśliwy!... przecież wiesz, że nie ty masz spełnić to polecenie. Wiesz dobrze, że to nadużycie byłoby zbrodnią, zbrodnią, któraby prędzej czy później ściągnęła na cię zasłużoną karę.
— Ja też nie chcę go nadużywać. Chcę tylko korzystać z niego.
— Zresztą, w depeszy napisano, że polecenie to porucza się baronowi de Canolles.
— A czyż ja nie tak się zowię?
— Tak możesz się przedstawiać tym, co cię nie znają pod nazwiskiem barona de Canolles, lecz u dwora znają nietylko jego nazwisko, ale i jego osobę. Baron de Canolles często bywa u dworu.
— Doskonale!... Od czasu, jak zaczęliśmy rozmawiać, pierwszy raz słuszną zrobiłaś uwagę; widzisz, że teraz zgadzam się z tobą siostrzyczko.
— Przytem znajdziesz tam swych politycznych nieprzyjaciół — powiedziała Nanona — i to być może, że twa osoba jest tam tyle znaną, co barona de Canolles, pod innym wszakże względem.
— O! nicby to nie znaczyło, gdyby polecenie jak powiedział książę, w istocie miało na celu zbawienie Francji. Ważność poselstwa wybawiłaby od nieszczęścia posła. Usługa tak ważna pociąga za sobą łaskę, a przebaczenie przeszłości jest zawsze pierwszym warunkiem zmian politycznych. Wierzaj mi więc, kochana siostro, że nie ty mnie, lecz ja tobie winienem kłaść warunki.
— No i jakież?...
— Przedewszystkiem, jak dopiero co mówiłem, pierwszym warunkiem każdego przymierza jest: przebaczenie zupełne.
— A potem?
— Uregulowanie naszych rachunków.
— Więc jestem ci dłużną?
— Winna mi jesteś sto pistoli, o które cię tak prosiłem, a których odmówiłaś mi bez litości.
— Oto dwieście.
— To co innego! Teraz dopiero poznaję cię, Nanono!
— Daję ci je, lecz pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?... słucham?...
— Że naprawisz złe, któreś zrobił.
— Bardzo sprawiedliwie... Cóż więc mam czynić?
— Siądziesz natychmiast na koń i pojedziesz drogą paryską; musisz bowiem dogonić barona de Canolles.
— A więc utracam swój tytuł?
— Zwrócisz go baronowi.
— I, cóż mu mam powiedzieć?
— Oddaj mu oto tę depeszę i przekonaj się, czy po jej odebraniu uda się natychmiast do Paryża.
— Czy już wszystko?
— Wszystko.
— Czy on ma wiedzieć, kto ja jestem?...
— Przeciwnie, potrzeba ażeby tego nie wiedział.
— A!... Nanono!... czy wstydzisz się swego brata?...
Nanona nie odpowiedziała, głębokiej oddając się zadumie.
Po chwili rzekła:
— Lecz jakim sposobem przekonam się, że wiernie spełnisz moje polecenie? Gdyby choć cokolwiek było dla ciebie świętego, zażądałabym przysięgi.
— Zrób lepiej...
— Co takiego?
— Po spełnieniu tego polecenia, dasz mi sto pistoli.
Nanona wzruszyła ramionami.
— Zgadzam się wreszcie... — odpowiedziała.
— Pamiętaj — rzekł Cauvignac. — Nie wymagam od ciebie przysięgi i wierzę twemu słowu. A więc oddasz sto pistoli temu, który ci wręczy kwit barona de Canolles, ma się rozumieć, za moją wiedzą.
— Dobrze; lecz mówisz o trzeciej osobie jakbyś nie miał zamiaru sam powrócić?...
— Któż może wiedzieć?... Ważna sprawa wzywa mię w okolice Paryża.
Nanona nie mogła ukryć oznaki mimowolnej radości.
— A!... to wcale niegrzecznie — rzekł Cauvignac ze śmiechem. — Lecz mniejsza o to, kochana siostro, rozstajemy się jak przyjaciele.
— Tak, tak; lecz wyjeżdżaj czemprędzej.
— Zaraz, zaraz. Pozwól mi tylko wypić strzemiennego.
Cauvignac wylał do szklanki resztę szambertynu z butelki, ukłonił się siostrze z uszanowaniem, wskoczył na konia, i za chwilę zniknął w tumanie kurzu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.