Wojna kobieca/Nanon de Lartigues/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Nanon de Lartigues
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.

Dzień wyznaczony na wykonanie projektów Piotra Lenet, był jednym z najbrzydszych dni wiosny, tej pory roku, którą tradycyjnie zwą najpiękniejszą, a która jest, szczególniej we Francji, najnieprzyjemniejszą ze wszystkich.
Rzadki deszcz padał w ogrodach Chantilly, tworząc szarą mgłę, pokrywającą drzewa parku.
W obszernych dziedzińcach, z uszami spuszczonemi ku ziemi, z okiem smutnem, niecierpliwie grzebiąc ziemię, stało uszykowanych pięćdziesiąt koni osiodłanych; sfory gończych psów, złączonych po dwanaście czekały, dysząc i ziewając i starały się wspólnemi siłami pociągnąć za sobą sługę, który obcierał zmoczone deszczem uszy ulubieńców swoich.
Tu i owdzie przechadzali się dojeżdżacze w cielistej liberji z rękami założonemi na plecy, z rogiem myśliwskim u boku. Kilku oficerów, przyzwyczajonych do niepogody biwakowaniem pod Rocroy i Lens, stało na deszczu na tarasach lub schodach zewnętrznych, zmniejszając sobie nudy oczekiwania rozmową ożywioną.
Każdy był uprzedzony, iż to dzień uroczysty, więc też wyraź każdego zastosowany był do tej uroczystości, w której ujrzeć mieli, jak książę d‘Enghien, ubrany pierwszy raz po męsku, goni po raz pierwszy za jeleniem.
Wszyscy oficerowie, będący w służbie księcia, wszyscy klijenci tego sławnego domu, zaproszeni przez Leneta, uważali za swój obowiązek przybyć na ten dzień do Chantilly.
Niepokój, jaki wzbudziła choroba księżnej-wdowy, przeszedł po wydaniu uspakajającego biuletynu przez doktora Bourdelot: księżna kazała sobie puścić krew i zażyła emetyk, uniwersalne lekarstwo owej epoki.
O godzinie dziesiątej wszyscy goście pani de Condé byli już na miejscu; każdy został wprowadzony po okazaniu listu zapraszającego, a ci, którzy przypadkowo zapomnieli takowego, rozpoznani przez Leneta, zostali również wpuszczeni na znak dany przez tegoż odźwiernemu.
Zaproszeni, stanowiący łącznie z domownikami orszak osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu ludzi, okrążali po większej części wspaniałego konia białego, który z pewnym rodzajem dumy niósł na przodzie siodła, drugie, nierównie mniejsze aksamitem obite, w formie krzesła, przeznaczone dla księcia d‘Enghien, które młody książę miał zająć wówczas, gdy jego koniuszy Vialas zasiądzie na siodle głównem.
Nikt dotychczas nie mówił o wyruszeniu na polowanie; zdaje się, że każdy oczekiwał przybycia innych zaproszonych.
O wpół do jedenastej przybyło do zamku trzech szlachciców w towarzystwie sześciu lokai, uzbrojonych od stóp do głów, z tłomokami tak wzdętemi, że możnaby myśleć, iż ich właściciele wybrali się objechać Europę całą.
Zobaczywszy na podwórzu słupy, chcieli do nich przywiązać swe konie.
Widząc to, człowiek w niebieskiej liberji, ze srebrnym temblakiem, z halabardą w ręku, zbliżył się do nowo przybyłych, których po zmokłem na wskroś odzieniu i zabłoconych butach, łatwo poznać było, że przybywają zdaleka.
— A skąd to panowie?... — spytał ten w nowym rodzaju szwajcar, opierając się na halabardzie.
— Z północy — odpowiedział jeden z jeźdźców.
— Dokądże śpieszycie?
— Na pogrzeb.
— Gdzież tego dowód?
— Oto krepa!
W istocie, szpady wszystkich trzech jeźdźców krepą były obwiązane.
— Wybaczcie panowie — rzekł wtedy szwajcar i raczcie wejść do zamku. Stół już przygotowany, pokoje ogrzane, a lokaje oczekują tylko rozkazów waszych. Służący panów, dostaną również osobną dla siebie izbę.
Dworzanin jakiś, oczekujący ich we drzwiach, służył im za przewodnika.
Tymczasem, służba księżnej, odebrawszy konie przybyłych gości z rąk lokajów, zaprowadziła je do stajni i wyczyściwszy, umieściła przed żłobem, dobrze w owies i siano zaopatrzony.
Zaledwie trzej przybysze zasiedli do stołu, gdy na podwórze wjechało nowych sześciu jeźdźców z sześcioma lokajami, uzbrojonymi i, również jak pierwsi, których już wyżej opisaliśmy, w podróż zaopatrzonymi.
I ci ujrzawszy słupy, chcieli u nich jak poprzedni uwiązać rumaki swoje.
Lecz szwajcar, ten sam co wypytywał pierwszych, zbliżył się, ponawiając pytania:
— Skądże to panowie?... — rzekł.
— Z Pikardji.
— A gdzież jedziecie?
— Na pogrzeb.
— A dowód tego?
— Oto nasza krepa.
I przy tych słowach każdy z nich wskazał na krepę, wiszącą u rękojeści szpady.
Po nich przedstawiło się czterech, i taż sama powtórzyła się scena.
Takim sposobem od dziesiątej godziny do południa, zjeżdżali się, po jednemu, albo też w gromadkach; niektórzy z nich ubrani byli bardzo bogato, inni znowu zbyt nędznie; lecz wszyscy dobrze uzbrojeni i na dobrych koniach.
Kiedy już wszyscy zjedli obiad i poznajomili się między sobą. Lenet wszedł do sali przez nich zajmowanej, i temi ozwał się słowy:
— Panowie! księżna poleciła mi podziękować wam za zaszczyt, jaki jej uczyniliście, wstępują do niej po drodze do księcia de Larochefoucault, oczekującego na was, by uroczyście obchodzić pochowanie zwłok ojca swego. Uważajcie więc ten zamek za własny, i raczcie przyjąć udział w polowaniu, naznaczonem na dzisiejsze poobiedzie, a wyprawionem na cześć księcia d‘Enghien, mającego oblec dziś po raz pierwszy suknie męskie.
Szmer dziękczynny i pochwalny przyjął tę pierwszą część mowy Leneta, który jako zręczny mówca, przerwał ją w miejscu najwięcej wrażenia wzbudzić mogącem.
Po chwili Lenet tak kończył swą mowę:
— Po polowaniu, wieczerzać będziecie panowie u stołu księżnej, życzącej sobie złożyć wam osobiście podziękowania; po czem mieć będziecie zupełną wolność udania się w drogę.
Niektórzy ze szlachty, ze szczególną uwagą wysłuchali tego programu, który nieco ścieśniał swobodę ich działań, lecz bez wątpienia uprzedzeni przez księcia de Larochefoucault, spodziewali się czegoś podobnego; żaden z nich bowiem nic nie zarzucił mówcy.
Wielu bardzo przechadzało się pod głównym balkonem, na którym po skończeniu toalety, miał się ukazać książę d‘Enghien, ostatni już raz powierzony staraniom kobiet.
Młody książę, bawiący w głębi swego apartamentu ze swemi mamkami i niańkami, nie pojmował jak ważną odegra rolę, lecz pełen już arystokratycznej dumy, niecierpliwie spoglądał na bogaty kostjum, który miał dnia dzisiejszego po raz pierwszy na siebie przywdziać.
Była to czarna aksamitna suknia, haftowana srebrem matowem, co nadawało jej posępną powierzchowność żałoby; matka bowiem młodego księcia koniecznie chciała uchodzić za wdowę, a nawet dla wzbudzenia większego w słuchaczach współczucia, umyśliła zamieścić w swej mowie te wyrazy: „Biedny książę sierota“!
Lecz nie sam książę tak chciwie spoglądał na wspaniałe suknie.
Obok niego stał drugi chłopczyk, starszy o kilka miesięcy, z różowemi policzkami, blond włosami, jaśniejący zdrowiem, siłą i rzeźkością.
Chłopczyk ten zdawał się pożerać spojrzeniem przenych, jego szczęśliwego towarzysza otaczający.
Już po kilkakroć, nie mogąc oprzeć się ciekawości, podchodził do krzesła, na którem rozłożone były piękne suknie, i podczas gdy książę spoglądał w inną stronę, on ukradkiem dotykał wspaniałych materyj i bogatych haftów.
Raptem, książę d‘Enghien zwrócił oczy na swe ubranie, a Pierrot cofnął rękę za późno.
— Ostrożniej!... — zawołał mały książę ze złością — mówię ci Pierrot, ostrożniej, bo zepsujesz mi kurtkę; a wiedz, że to jest haftowany aksamit i za dotknięciem zaraz się plami. Zabraniam ci więc dotykać.

Pierrot ukrył w tył przestępną rękę, wzruszając na wszystkie strony ramionami, jak robią zawsze dzieci, z czegoś niezadowolone.
Canolles zbliżył się do niego.
— Nie gniewaj się, Ludwiku — rzekła księżna do swego syna, którego twarzyczkę oszpecił jakiś brzydki grymas — jeśli Pierrot dotknie raz jeszcze twego ubrania, każe mu go ochłostać.

Zarumieniony od gniewu Pierrot groźnie odpowiedział:
— On jest książę, a ja ogrodnik; i jeśli on nie pozwoli mi dotykać swych sukien, ja również nie pozwolę mu bawić się z memi kurami. Przecież ja jestem silniejszy od niego; on to wie dobrze.
Zaledwie zdążył wymówić te nierozważne wyrazy, kiedy mamka księcia a matka Pierrota, schwyciła nieuległego malca za rękę i rzekła:
— Zapominasz, Pierrot, że książę jest twoim panem, panem wszystkiego co jest w zamku i naokoło niego, a zatem i twoje kury do niego należą.
— Ba!... — bąknął Pierrot — a ja sądziłem, że on jest mym bratem.
— Tak, ale bratem mlecznym.
— A więc jeśli jest mym bratem, wszystkiem powinniśmy się dzielić; i jeśli moje kury należą do niego, to jego suknie do mnie należeć powinny.
Mamka chciała zapuścić się w szczegółowe objaśnienia różnicy zachodzącej, między nim a księciem, lecz młody książę chcąc zadziwić Pierrota i wzbudzić w nim zazdrość, przerwał jej mowę temi słowy:
— Nie bój się, Pierrot; wcale nie gniewam się na ciebie. Zaraz też mnie zobaczysz na mym wielkim białym koniu, na pięknem małem siodle; pojadę na polowanie i sam zabiję jelenia.
— Oho!... — odpowiedział niepohamowany Pierrot z widoczną pogardą — długo też usiedzisz na koniu! Niedawno przecież chciałeś pojeździć na moim ośle, a ten nawet zrzucił cię na ziemię.
— To prawda — rzekł młody książę z całą godnością, jaką tylko mógł przyzywać na pomoc — lecz dziś przedstawiam mego ojca, a zatem nie upadnę; zresztą Vialas trzymać mnie będzie.
— Dosyć, dosyć — odezwała się księżna, chcąc przerwać spór syna z Pierrotem — czas już ubierać księcia; szlachta czeka z niecierpliwością. Lenet, każ trąbić wsiadanego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.