Wojna kobieca/Nanon de Lartigues/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Nanon de Lartigues
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

Po chwili rozległ się ma podwórcach dźwięk rogów którego echo odbiło się w głębi apartamentów.
Na ten znak, każdy z gości pobiegł do swego wypoczętego konia i wskoczył ma siodło.
Przed wszystkimi wyjechali strzelcy i dojeżdżacze wraz z psami, potem szlachta stanęła szeregiem po obydwóch stronach i książę d‘Enghien, jadący na białym koniu, trzymany przez Vialasa, ukazał się, otoczony świtą dam honorowych, masztalerzy i szlachty.
Za nim jechała jego matka w świetnem ubraniu, na czar-kruk rumaku.
Obok niej, zręcznie kierując koniem, jechała wicehra-bina de Cambes, zachwycająca w kobiecych sukniach, które z wielką radością przywdziać już mogła.
Napróżno szukanoby tu margrabiny de Tourville; od wczorajszego wieczora margrabina zniknęła; jak porażony Achilles, udała się do swego namiotu.
Świetny ten orszak przyjęty był jednozgodnemi okrzykami radości.
Szlachta, podnosząc się na strzemionach, pokazywała sobie księżną i księcia d‘Enghien; wszyscy bowiem nie znali ich obojga, i nigdy nie widzieli przepychu królewskiego.
Dziecię kłaniało się z uśmiechem, a księżna z łagodnością.
Byli to małżonka i syn tego, którego nawet nieprzyjaciele sami nazywali pierwszym wodzem Europy.
Ten pierwszy wódz Europy był prześladowany, uwięziony przez tychże samych, których zbawił od nieprzyjaciela pod Lens i obronił od buntowników z Saint-Germain.
Aż nadto było tego, aby wzbudzić zapał.
Dlatego też doszedł on do najwyższego stopnia.
Oznaki te przychylności ludu do księżnej, niewymownie ją cieszyły.
Po niejakim czasie, gdy Lenet szepnął jej coś do ucha, księżna dała znak odjazdu.
Wkrótce też opuszczono ogrody i wyjechano do parku, w którym wszystkie bramy i furtki strzeżone były przez żołnierzy pułku księcia de Condé.
Skoro tylko myśliwi przejechali wrota, te zaraz za nimi zamknięto, lecz zdaje się, że ten środek ostrożności, by nikt obcy nie przyjął w uroczystości tej udziału, był jeszcze niedostatecznym; bo za kratami stali żołnierze na warcie; każdej zaś bramy strzegł szwajcar uzbrojony halabardą, a ubrany jak ten, któregośmy widzieli na głównym podwórcu, mając rozkaz otwierania tym tylko, co odpowiedzą na trzy pytania, stanowiące hasło.
W kilka chwil po zamknięciu bram, odgłos rogów i wściekłe ujadanie psów, dały znak, że już jelenia z kniei wyparto.
Tymczasem, z drugiej strony parku, naprzeciw muru, zbudowanego przez konetabla de Montmorency, zatrzymało się sześciu rycerzy, zdających się nad czemciś naradzać.
Patrząc na ich kostjumy, zupełnie nowe, na bogatą uprząż koni; patrząc wreszcie na zbytek ich oręża, dziwić się należało, że ci tak piękni i wymuskani kawalerowie jadą sami, w czasie, kiedy cała okoliczna szlachta bawi w zamku Chantilly.
Lecz świetność kostjumów tych jeźdźców przyćmioną została zbytkiem ubioru ich dowódcy, albo raczej tego, który nim się być zdawał.
Kapelusz z piórem, złocony temblak, delikatne buty ze złotemi ostrogami, długa szpada z rękojeścią „á jour“, i wspaniały hiszpański płaszcz — oto obraz jego stroju.
— Niech djabli porwą!... — rzekł po chwili głębokiego namysłu — którędyż się wchodzi do parku? Bramą, czy furtką? Zresztą, pierwszą czy drugą, wejść musimy. Takich, jak my młodzianów, nie zostawią za bramą, skoro wpuszczają do parku tak licho ubranych ludzi, jakich spotykamy od samego rana.
— Powtarzam ci, Cauvignac — odpowiedział ten z pięciu jeźdźców, do którego dowódca zwrócił swe słowa — powtarzam ci, że ci licho ubrani ludzie, którzy pomimo swego zaniedbania, znajdują się teraz w parku, mieli nad nami tę wyższość, że znali hasło. My go nie znamy, dlatego też się do parku nie dostaniemy.
— Tak sądzisz, Ferguzonie?... — spytał z pewną względnością dla zdania towarzysza, ten co począł mówić pierwszy i w którym czytelnicy nasi poznali już zapewne naszego dawnego przyjaciela, z pierwszych kart tej historji.
— Czy tak sądzę! nawet jestem tego pewny zupełnie. Myślisz, że ci ludzie polują dla zabawy? O, nie! Oni niewątpliwie wspólnie coś knują.
— Prawdę mówi Ferguzon — ozwał się trzeci — oni coś knują i nas pewnie nie wpuszczą.
— Nieźleby jednak było zająć się polowaniem na jelenia, kiedy się sposobność nadaża.
— Nadewszystko zaś, kiedy polowanie na ludzi już nas znużyło, nieprawdaż Barabasie?... — odpowiedział Cauvignac. — A więc! nie powiedzą, żeśmy tak piękną sposobność mimowolnie opuścili. Mamy wszystko co potrzeba, aby wystąpić godnie na tej uroczystości, błyszcząc, jak nowe dukaty. Jeśli książę d‘Enghien potrzebuje ludzi, gdzież znajdzie od nas mężniejszych? Jeśli potrzebuje zręcznych knowaczy spisków, gdzież nad nas znajdzie roztropniejszych. Najskromniejszy z nas wygląda najmniej na kapitana.
— Ty zaś, Cauvignac — dodał Barrabas — uszedłbyś w potrzebie za księcia i para.
Ferguzon milczał i myślał.
— Na nieszczęście — mówił dalej Cauvignac, śmiejąc się — Ferguzon nie ma dziś chęci do polowania.
— Ba! — rzekł Ferguzon — z czego to wnosisz? Polowanie, to rycerska zabawa, którą ja bardzo lubię. Dlatego też wcale nią nie pogardzam. Mówię tylko, że wejście do parku, w którym polują, bronią kraty, a bramy dla nas zamknięte.
— Czy słyszycie! — krzyknął Cauvignac — trąby znać dają, że zwierz się pojawił.
— Lecz — mówił dalej Ferguzon — to wcale nie stanowi, abyśmy dziś mieli polować.
— Jakże chcesz, żebyśmy polowali, ośla głowo, kiedy nie możemy wejść do parku?
— Nie mówiłem, że wejść nie możemy — zimno odrzekł Ferguzon.
— Jakże możemy wejść, kiedy bramy i kraty są dla nas zamknięte?
— Dlaczegóżbyśmy, naprzykład, nie mieli zrobić w tym oto murze wyłomu, którymby i my i konie nasze dogodnie przejść mogły?
— Za murem nie widać nikogo i nikt też nas zatrzymywać nie będzie.
— Hurra! — wrzasnął Cauvignac, powiewając z radością kapeluszem. — Przebacz mi, Ferguzonie, ty jeden między nami jesteś człowiekiem z głową. Jak tylko, zrzuciwszy króla Francji z tronu, posadzę na nim księcia d‘Enghien, natychmiast obsadzę cię na miejscu Signora Mazarino Mazarini. A teraz, do roboty, przyjaciele, do roboty.
Przy tych słowach, Cauvignac zeskoczył z konia i przy pomocy swych towarzyszy, z których jeden został przy koniach, wziął się do rozwalania muru, już przez sam czas zniszczonego.
W mgnieniu oka, pięciu robotników, zrobiło wyłom od trzech do czterech stóp szeroki. Potem, wskoczywszy na konie, pod przewodnictwem Cauvignaca wjechali do parku.
— Teraz — odezwał się do nich tenże, zmierzając do miejsca, skąd dawał się słyszeć odgłos trąb — teraz bądźcie tylko grzeczni i uprzejmi, gdyż was zapraszam na wieczerzę do księcia d‘Enghien.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.