Wojna kobieca/Nanon de Lartigues/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Nanon de Lartigues
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.

Wspomnieliśmy już, że nasi rycerze jechali na pysznych rumakach, tę mających jeszcze zaletę, że były daleko świeższe, nie tak zdrożone, jak konie szlachty przybyłej na zaproszenie księżnej Condé.
Wkrótce złączyli się oni ze świtą księżniczek i bez żadnego oporu zajęli miejsce wśród licznego grona myśliwych.
Ponieważ zaś każda niemal z zaproszonych osób, przybyła z innej prowincji, jedni drugich nie znali, nie dziw więc, że nasi rycerze, będąc już w parku, bezpiecznie za zaproszonych uchodzić mogli.
Wszystko poszłoby doskonale, gdyby byli zostali na miejscu, lub gdyby nawet, wyprzedziwszy innych, wmieszali się w tłum dojeżdżaczy.
Lecz daleko gorzej sobie postąpili.
Cauvignacowi bowiem, zagrzanemu widokiem polowania, wkrótce wydało się, że to na cześć jego polują; wyrwawszy więc trąbkę z rąk któregoś z myśliwych, wyprzedził wszystkich i puścił się pędem przez zarośla i gaje trąbiąc w nią niezmordowanie; tratując psy, przewracając służących, zalotnie kłaniając się damom, gdy obok nich przejeżdżał; nareszcie wśród najgroźniejszych przekleństw i okrzyków, wpadł na jelenia właśnie wtenczas, kiedy biedne zwierzę przebywszy wielki staw, zupełnie z sił opadło.
— Hallah!... hallah!... — wrzeszczał Cauvignac — przecież go mamy nakoniec.
— Cauvignac — wołał Ferguzon, tuż za nim jadący — Cauvignac, ty tego narobisz, że nas stąd wszystkich wypędzą. Na Boga!.. uspokój się!...
Lecz Cauvignac nic nie słyszał, a widząc, że zwierzę mężnie się psom opiera, zeskoczył z konia i wydobył szpadę, krzycząc z całego gardła:
— Hallah!... hallah!
Wszyscy jego towarzysze, oprócz rozsądnego Ferguzona, zachęceni przykładem, gotowi już byli uderzyć na jelenia, gdy nagle główny łowczy, nożem na bok odtrąciwszy Cauvignaca:
— Zwolna, panie — zawołał — tu sama księżna pani dowodzi polowaniem; ona więc tylko zabić może jelenia, lub nadać ten zaszczyt komu jej się podoba.
Słowa te ostrym wyrzeczone tonem, powróciły Cauvignacowi przytomność, a ponieważ nie z wielką cofał się chęcią, nagle ujrzał się otoczony tłumem myśliwych, który złączywszy się z poprzednio przybyłymi, stanęli wieńcem w około nieszczęśliwego zwierza, rozciągnionego pod dębem i otoczonego przez psiarnię zażartą.
W tej chwili w głównej alei spostrzeżono jadącą księżną.
Za nią podążali: książę d‘Enghien, panowie i damy dworu, pragnący mieć zaszczyt towarzyszenia Jej książęcej mości.
Z ożywionej jej twarzy domyślano się, że to wyobrażenie wojny jest jakby wstępem do wojny prawdziwej.
Przybywszy do środka gromady myśliwych, zatrzymała się, dumnie potoczyła wzrokiem dokoła; wtedy jej oczy spoczęły na Cauvignacu i jego towarzyszach, na których myśliwi niespokojne i podejrzliwe spojrzenia zwracali.
Główny łowczy zbliżył się do niej, niosąc wytworny nóż myśliwski.
Nóż ten z najlepszej stali, o srebrnej pozłacanej rękojeści, używanym był zwykle przez księcia de Condé.
— Czy Wasza książęca mość znasz tego szlachcica?...— spytał łowczy cichym głosem, wskazując oczyma Cauvignaca.
— Nie — odpowiedziała księżna — kiedy jednak tu się znajduje, musi być bezwątpienia znanym komu.
— Nikt go nie zna, i wszyscy, kogom tylko zapytał, widzą go tu raz pierwszy.
— Bez wyrzeczenia jednak hasła, nie mógł przebyć bramy.
— Nie, bezwątpienia — odrzekł łowczy — ośmielam się jednak poradzić Waszej książęcej mości, byś go się strzegła.
— Przedewszystkiem trzeba się dowiedzieć, kto on jest — powiedziała księżna.
— Zaraz się o tem dowiemy — odrzekł ze zwykłym uśmiechem Lenet, towarzyszący księżnej, — wysłałem do niego normandczyka, pikardczyka i bretończyka, oni go dobrze wypytają; lecz na ten raz, racz Wasza książęca mość nie zwracać nań uwagi, bo gotów się nam wymknąć.
— Masz słuszność, Lenet, kończmy polowanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cauvignac — mówił Ferguzon — zdaje mi się, że tam o nas rozmawiają. Nieżleby było skryć się.
— Tak sądzisz — odrzekł Cauvignac. A!... na honor tem gorzej. Chcę też zobaczyć, jak będą zabijać jelenia. Co będzie, to będzie!
— Wprawdzie piękne to widowisko — dodał Ferguzon — lecz za nasze miejsca możemy drożej, jak w teatrze zapłacić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pani — mówił główny łowczy, podając księżnej nóż — komuż Wasza książęca mość udzielisz zaszczyt zabicia jelenia?
— Sobie go zostawiam, panie — odpowiedziała księżna — kobieta mego znaczenia, winna się przyzwyczajać do krwi i żelaza.
— Namurze!... — zawołał główny łowczy do jednego z strzelców. Bądź gotów!
Strzelec wyszedł z szeregu i z rusznicą w ręku, stanął o dwadzieścia kroków od zwierza.
Powinien on był wystrzelić do jelenia w takim razie, gdyby ten, przywiedziony do rozpaczy, jak się to często zdarza, zamiast oczekiwać na księżnę, na nią się rzucić zamyślał.
Księżna zsiadła z konia, wzięła nóż i z oczyma ogniem pałającemi, rozpaloną twarzą, na wpół podniesionemi usty, zwróciła się na jelenia, który prawie zagrzebany pod całą psów gromadą, zdawał się być pokrytym różnokolorowym kobiercem.
— Bez wątpienia, biedne zwierzę nie domyślało się, że śmierć zbliża się do niego w postaci tej pięknej księżnej, z rąk której, nieraz pewnie pożywienie odbierało; usiłował więc zrzucić z siebie przygniatającą go zgraję, mając w oczach łzy, towarzyszące zwykle konaniu jelenia lub sarny.
Lecz już nie zdążył; ostrze noża, na którem odbił się promień słońca, utonęło w jego gardle; krew obryzgała twarz księżnej.
Jeleń zerwał się, podniósł głowę, jęknął boleśnie i rzuciwszy ostatnie, pełne wyrzutu spojrzenie na swą piękną panią, padł i wyzionął ducha.
W tejże chwili wszystkie trąby zagrzmiały, głosząc śmierć; tysiące głosów ozwało się: „Niech żyje księżna!"
Mały zaś książę skacząc, bił w dłonie radośnie.
Księżna wyrwała nóż z gardła jelenia; dumnie, jak amazonka, spojrzała dokoła, oddała okrwawioną broń głównemu łowczemu i dosiadła konia.
Wtedy Lenet zbliżył się do niej.
— Czy Wasza Książęca mość życzysz sobie, abym jej powiedział — rzekł ze zwykłym uśmiechem — o kim myślałaś, zabijając biednego jelenia...
— Myślałaś pani o Mazarinim...
— Zgadłeś!... — zawołała księżna — właśnie myślałam toż samo. Przysięgam ci, że zamordowałabym go bez litości; ależ naprawdę z ciebie istny czarownik, kochany Lenet.
Potem, zwróciwszy się do reszty towarzystwa dodała:
— Teraz, gdy polowanie ukończone, raczcie panowie udać się ze mną. Już zapóźno, by tropić drugiego jelenia, a zresztą, czeka nas wieczerza.
Cauvignac odpowiedział na to zaproszenie jak najwdzięczniejszym ukłonem.
— Co robisz, kapitanie?... — spytał Ferguzon.
— Co? Przyjmuję zaproszenie!... Czy nie słyszałeś, że księżna zaprosiła nas na wieczerzę, jak ci to obiecałem?
— Cauvignac, usłuchaj mnie — rzekł Ferguzon — gdybym był na twojem miejscu, coprędzej wynosiłbym się stąd.
— Ferguzonie, przyjacielu mój, na ten raz twa zwykła przenikliwość omyliła cię. Czyś nie słyszał rozkazów, które wydawał ten czarno ubrany jegomość, bardzo podobny do lisa, gdy się śmieje, a do borsuka, kiedy się gniewa? Wierz mi, Ferguzonie, że przy wyłomie niezawodnie postawiono wartę; udać się więc w tę stronę byłoby toż samo, co pokazać, że chcemy wyjść tąż samą drogą, którąśmy weszli.
— Cóż się więc z nami stanie?
— Bądź spokojny, ja za wszystko odpowiadam.
Towarzysze Cauvignaca, uspokojeni jego obietnicą, zmieszali się z tłumem gości i wraz z nimi udali się do zamku.
Cauvignac nie omylił się; ciągle ich miano na uwadze.
Lenet postępował z boku; po prawej jego stronie główny łowczy, a po lewej intendent dworu księcia de Condé.
— Jesteścież pewnymi, że nikt nie zna tych kawalerów?... — spytał Lenet.
— Nikt! Pytaliśmy się z pięćdziesięciu osób i od każdej odebraliśmy jedną i tąż samą odpowiedź: „nie znamy".
Normandczyk, pikardczyk i bretończyk powrócili, lecz nic nowego Lenetowi powiedzieć nie umieli; normandczyk tylko odkrył wyłom w murze parku, i jako człowiek przezorny, strzec go kazał.
— Teraz więc — rzekł Lenet — uciekniemy się do najskuteczniejszego środka; bo nie można dla garstki szpiegów rozpuszczać stu walecznych szlachciców? I tak: ty panie intendencie, pilnuj, aby nikt nie mógł wyjść z dworca, ani też z galerji, gdzie wejdzie cały orszak; ty zaś, panie łowczy, skoro tylko zamkną drzwi od galerji, postaw na wszelki wypadek wartę z dwunastu ludzi z bronią nabitą. Teraz odjedźcie, ja ich z oczu nie spuszczę.
Zresztą Lenet nie wielką miał trudność w spełnieniu Obowiązku, który sam włożył na siebie.
Cauvignac bowiem szedł w pierwszym rzędzie, pokręcając wąsa; Ferguzon dążył za nim, zupełnie uspokojony obietnicą wodza; znając go bowiem dobrze, był pewnym, że on nie wlazłby do jamy, gdyby ta nie miała drugiego wyjścia.
Co się zaś tyczy Barabasa i jego trzech towarzyszy, co jechali za swym porucznikiem i kapitanem, myśląc tylko o oczekującej na nich doskonałej wieczerzy, słowem, byli to ludzie czysto materjalni, zlewający z zupełnem bezpieczeństwem stronę duchową związków towarzyskich, na swych dwóch wodzów, w których ślepe zaufanie pokładali.
Wszystko stało się jak przewidział Lenet i odbyło według jego rozkazu.
Księżna siadła w wielkiej sali przyjęcia, na krześle pod baldachimem, służącem jej za tron; obok staną! jej syn w kostjumie, o którym już wyżej wspomnieliśmy.
Goście z zadziwieniem spojrzeli po sobie: przyrzeczono im bowiem kolację, a tu tymczasem zanosiło się na mowę.
W rzeczy samej, księżna wstała i podniosła głos.
Mowa jej[1] była zachwycająca.
Tym razem, Klemencja de Maille-Brézé nie ukryła tego, co czuła, lecz otwarcie wystąpiła przeciw Mazariniemu.
Ze swej strony, przytomni, zaelektryzowani wspomnieniem obrazy, wyrządzonej całej szlachcie francuskiej w osobie książąt, a więcej może nadzieją, że w razie pomyślnego skutku, będzie można zyskać korzystne warunki u Anny Austrjackiej, dwa, czy trzy razy przerwali mowę księżnej, przysięgając w głośnych okrzykach bronić sprawy świetnego domu Kondeusza i pomóc mu wyjść z poniżenia, w jakie chciał go wtrącić kardynał Mazarini.
— Tak więc, panowie — zawołała księżna, kończąc swą mowę — sierota mój wzywa wasze serca wspaniałomyślne o uczynienie ofiary z waszej odwagi, z waszego poświęcenia. Jesteście naszymi przyjaciółmi; przynajmniej takimi się tutaj przedstawiliście. Cóż więc dla nas możecie uczynić?
Po chwili milczenia, pełnego uroczystości, zaczęła się następująca wielka, a zarazem rozrzewniająca scena.
Jeden z pomiędzy szlachty, zbliżywszy się do księżnej nisko się skłonił i rzekł:
— Nazywam się Gerard de Montalent; przyprowadzam z sobą czterech szlachciców, moich przyjaciół. Wszyscy razem mamy pięć dobrych szpad i dwa tysiące pistoli, i te i tamte składamy na usługi Waszej książęcej mości. Oto jest nasz list wierzytelny, opatrzony podpisem księcia de Larochefoucault.
Księżna odkłoniła się, odebrała list z rąk szlachcica, wręczyła go Lenetowi i dała znak sześciu kawalerom, by przeszli na prawą stronę.
Zaledwie ci zajęli wskazane miejsce, gdy wstał drugi szlachcic i temi ozwał się słowy:
— Nazywam się Klaudjusz Raul de Lesne, hrabia de Clermont. Przyjechałem z sześcioma szlachcicami, mymi przyjaciółmi. Każdy z nas ma tysiąc pistoli, które Wasza Książęca mość racz pozwolić wnieść do swej kasy. Jesteśmy uzbrojeni i umundurowani, zwyczajny żołd będzie dla nas wystarczający. Oto list wierzytelny, podpisany przez księcia de Bouillon.
— Przejdźcie panowie na prawą stronę — rzekła księżna, odbierając list księcia de Bouillon, który skoro przeczytała, wręczyła tak, jak pierwszy Lenetowi — i bądźcie zapewnieni o mojej dla was wdzięczności.
Szlachta była posłuszną.
Wtedy przystąpił trzeci szlachcic i tak się odezwał:
— Jestem Ludwik Ferdynand de Lorges, hrabia de Duras. Przybywam bez przyjaciół i bez pieniędzy, bogaty i silny tylko moją szpadą, którą utorowałem sobie drogę między nieprzyjaciołami, będąc oblężonym w Belgradzie. Oto mój list wierzytelny od wice-hrabiego de Turenne.
— Dobrze, dobrze, panie — odpowiedziała księżna, biorąc jedną ręką list, a drugą podając mu do pocałowania. — Stań pan obok mnie, mianuję ci brygadjerem.
Wszystka szlachta szła za tym przykładem, każdy zbliżał się z listem wierzytelnym, to od księcia de la Rochefoucault, to znów od księcia de Bouillon, albo od wicehrabiego de Turenne; i wręczywszy list, przechodził na prawą stronę księżnej.
Skoro prawa strona została już zapełnioną, księżna kazała przechodzić na lewą.
Tym sposobem, środek sali wypróżnił się powoli.
Wkrótce pozostał tylko Cauvignac wraz ze swymi zbirami, tworząc oddzielną grupę, na którą wszyscy zwracali pełne gniewu i groźby spojrzenia.
Lenet rzucił okiem na drzwi. Drzwi były zamknięte. Wiedział on, że za temi drzwiami stoi główny łowczy z dwunastu dobrze uzbrojonymi ludźmi.
Wtedy zwróciwszy się do nieznajomych:
— A panowie — spytał — co za jedni jesteście? Czy nie uczynilibyście nam zaszczytu wymienienia swych nazwisk i okazania listów wierzytelnych?
Początek tej sceny, końca której Ferguzon nie przewidywał, bardzo go niepokoił.
Niepokój ten łatwo udzielił się i jego towarzyszom, którzy tak jak i Lenet ciągle tylko w stronę drzwi spoglądali.
Lecz dowódca ich, owinąwszy się wspaniałym płaszczem, pozostał spokojnym.
Na zaproszenie Leneta uczynił dwa kroki naprzód i skłoniwszy się księżnej z wyszukaną grzecznością, powiedział:
— Pani!... jestem Roland de Cauvignac i przyprowadzam na usługi Waszej książęcej mości tych pięciu szlachciców. Wszyscy oni należą do najznakomitszych rodzin Guyenny, lecz chcą zachować „incognito".
— Bez wątpienia jednak, panowie przyjechaliście do Chantilly, będąc opatrzeni jakim listem polecającym?... — spytała księżna, bojąc się, by wrazie aresztowania tych sześciu podejrzanych ludzi, nie wynikł jaki straszny rozruch.
Cauvignac skłonił się, jako człowiek pojmujący sprawiedliwość tego żądania, przetrząsnął kieszeń bogatego kaftana i wyjął zeń we czworo złożony papier, który z najgłębszym ukłonem podał panu Lenet.
Lenet rozwinął papier, przeczytał i wyraz najżywszej radości rozpogodził rysy jego twarzy, skurczone obawą.
Podczas, gdy Lenet czytał, Cauvignac obrzucił całe zgromadzenie spojrzeniem triumfującem.
— Pani! — rzekł Lenet cichym głosem, nachylając się do ucha księżnej — patrz, co za szczęście! blankiet księcia d‘Epernon.
— Dziękuję ci, panie — powiedziała księżna, mile się uśmiechając. — Dziękuję!... po trzykroć dziękuję!... bo za mego męża! za siebie! i za syna.
Wszyscy przytomni oniemieli z zadziwienia.
— Panie — rzekł Lenet — papier ten jest tak dalece drogim, że pan zechcesz go bezwątpienia odstąpić nam pod pewnemi tylko warunkami. Dziś po wieczerzy rozmówimy się, a wtedy mi pan powiesz, czem ci odsłużyć będziemy mogli.
Lenet włożył do kieszeni blankiet, o zwrot którego Cauvignac z grzeczności wcale się nie dopominał.
— A cóż?... — powiedział Cauvignac do swych towarzyszy — oszukałem was, zapraszając wieczerzać z księciem d‘Enghien?
— A teraz do stołu, panowie!... — zawołała księżna.
Podwoje drzwi bocznych rozwarły się i ujrzano w wielkiej zamkowej galerji stół, zastawiony wspaniale.
Wieczerza przeszła szumnie i wesoło, za każdym razem skoro wznoszono toast za zdrowie księcia, wszyscy goście klękali i wyjmowali szpady, rzucając na kardynała Mazarini tak głośne przekleństwa, że aż mury trząść się zdawały.
Nikt nie odrzucił tak świetnego przyjęcia.
Nawet Ferguzon, ów rozsądny, ostrożny Ferguzon, dał się uwieść powabom win burgundzkich, z któremi dziś pierwszy raz dopiero się zaznajomił.
Ferguzon był gaskończykiem i dotychczas miał tylko sposobność oceniania win swego kraju, które znajdował wybornemi, lecz które w tej epoce (jeśli wierzyć można księciu de Saint-Simon) niewielkiej jeszcze były sławy.
Lecz Cauvignac nie tak sobie postąpił.
Oceniając według słusznej wartości wina: Moulin-á-Vent, Nuits i Chambertina, Cauvignac używał ich bardzo umiarkowanie. Nie zapomniał chytrego uśmiechu Leneta, wiedział bowiem, że aby dobić targu korzystnie z przebiegłym radcą, należy być przy zupełnym rozsądku.
Dlatego też wielkie wzbudził zadziwienie w Barrabasie i trzech jego towarzyszach, którzy nie znając prawdziwej przyczyny tej wstrzemięźliwości, sądzili, że ich dowódca chce zmienić tryb życia.
Przy końcu wieczerzy, kiedy toasty stawały się częstszemi, księżna wraz z synem opuściła zgromadzenie, pozostawiając gościom zupełną wolność biesiadowania, dopóki im się podoba.
W chwili, gdy księżna wstawała od stołu, Lenet powiedział jej do ucha:
— Nie zapomnij Wasza książęca mość, że wyjeżdżamy o dziesiątej.
Było już około dziewiątej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Księżna poszła przygotować się do drogi.
Tymczasem Lenet i Cauvignac zamienili z sobą znaczące spojrzenie.
Lenet wstał, Cauvignac także.
Lenet wyszedł maleńkiemi drzwiczkami, znajdującemi się w rogu galerji; Cauvignac zrozumiał o co rzecz idzie i wyszedł za nim.
Lenet zaprowadził Cauvignaca do swego gabinetu; awanturnik szedł za nim z twarzą napozór spokojną.
Jednak ręka jego z niechcenia opierała się na rękojeści długiego sztyletu, za pas zatkniętego, a bystre i przenikliwe oczy spozierały na wszystkie uchylone drzwi, na wszystkie zasłony.
Nie obawiał on się zdrady lecz zasadą jego było, mieć się zawsze na ostrożności.
Skoro tylko weszli do gabinetu, słabo lampą oświetlonego. Cauvignac jednym rzutem oka przejrzał go i przekonał się, że byli sami.
Lenet ręką wskazał mu krzesło.
Cauvignac siadł z tej strony stołu, na której paliła się lampa.
Lenet usiadł naprzeciw niego.
— Panie — rzekł Lenet w celu zjednania sobie szlachcica — przedewszystkiem, pozwól pan zwrócić sobie swój blankiet. Nieprawdaż, że on do pana należy?
— Należy do tego, co go ma — odpowiedział Cauvignac — bowiem, jak pan widzisz nie ma na nim innego nazwiska oprócz księcia d‘Epernon.
— Kiedy pytam: czy blankiet ten do pana należy, rozumiem przez to, jak go pan otrzymałeś?... Czy z przyzwolenia księcia d‘Epernon.
— Mam go z własnych rąk księcia.
— A więc nie jest on ani skradziony, ani też gwałtem wydarty... Nie stosuję tego bynajmniej do pana, lecz do kogoś innego, od kórego pan dostać go mogłeś; bo być może masz go pan z drugiej ręki?
— Powtarzam panu. że blankiet dany mi był przez samego księcia, dobrowolnie, w zamian za inny papier, przeze mnie mu wręczony.
— A jakież względem tego blankietu przyjąłeś pan na siebie zobowiązanie?
— Żadnego.
— A więc posiadacz blankietu może z nim zrobić, co zechce?
— Może.
— Dlaczegóż więc pan sam z niego użytkować nie myślisz?
— Dlatego, że zachowując go sobie, jedną tylko miałbym korzyść; ustępując zaś panu, zyskać mogę w dwójnasób.
— Cóż pan możesz zyskać w dwójnasób?
— Naprzód, pieniądze.
— Wcale ich nie mamy.
— Będę wyrozumiałym.
— A powtóre?
— Stopień w armji książąt.
— Książęta nie mają armji.
— Lecz wkrótce ją mieć będą.
— Nie wolałbyś pan raczej patentu na prawo formowania jakiego oddziału?
— Waśnie tylko co miałem prosić o niego.
— Idzie więc nam teraz tylko o pieniądze.
— Tak, o pieniądze.
— Wieleż pan żądasz?
— Dziesięć tysięcy liwrów. Powiedziałem panu, że będę wyrozumiałym.
— Dziesięć tysięcy liwrów!... — powtórzył Lenet.
— Tak. Przecież będę potrzebował na uzbrojenie i umundurowanie żołnierzy.
— W rzeczy samej, pan żądasz niewiele.
— Więc się pan zgadzasz?
— Targ już skończony.
Lenet wyjął gotowy już patent, wpisał w niego nazwisko podyktowane mu przez młodego człowieka, przyłożył pieczęć księżnej i oddał go Cauvignacowi.
Potem otworzył sekretną kasę, w której zamknięty był skarb buntowniczej armji i wyjąwszy z niej dziesięć tysięcy liwrów w złocie, ustawił je kupkami po dwadzieścia luidorów w każdej.
Cauvignac skrupulatnie wszystko porachował, po skończeniu czego, dał głową znak Lenetowi, że blankiet już do niego należy.
Lenet wziął papier i schował go do sekretnej kasy, sądząc zapewne, że takowy większą ma od pieniędzy wartość.
W chwili, gdy Lenet chował do kieszeni klucz od kasy, wpadł do gabinetu pomieszany lokaj, oświadczając mu, że go wzywają do załatwienia jakiejś wielce ważnej sprawy.
Wskutek tego, Lenet i Cauvignac wyszli z gabinetu.
Lenet poszedł za lokajem a Cauvignac na salę balową.
Tymczasem, księżna sposobiła się do odjazdu.
Przemieniła suknię balową na amazonkę, dobrą zarazem do pojazdu i na konia, przejrzała papiery, aby spalić niepotrzebne, a zachować ważne; nakoniec wzięła brylanty, które poprzednio już kazała powyjmować z oprawy, aby mniej zajmowały miejsca i aby, w razie potrzeby, łatwiej je spieniężyć.
Co się tyczy księcia d‘Enghien, ten miał pojechać w kostjumie myśliwskim, z przyczyn bardzo ważnych, bo nie zdążono uszyć mu drugiego.
Masztalerzowi jego, Vialas, polecono jechać przy samej karecie, aby w potrzebie, spiesznie mógł porwać księcia i uwieźć go na białym koniu, najczystszej krwi biegunie.
Lękano się z początku, żeby nie zasnął i dlatego polecono Pierrotowi bawić się z nim; lecz ostrożność ta okazała się zbyteczną; książę nie spał, będąc ciągle zajętym ubraniem swojem.
Karety zaprzężone potajemnie i pod pozorem odwiezienia do Paryża wicehrabiny de Cambes, stały w odległości najdalej dwudziestu kroków od bramy głównej, w ciemnej kasztanowej alei, gdzie niepodobieństwem było je widzieć.
Woźnice siedzieli na kozłach, drzwiczki były otwarte, słowem wszystko było gotowe; czekano tylko sygnału, to jest odgłosu rogów.
Księżna, nie spuszczając oczu z zegara, wskazującego bez pięciu minut dziesiątą godzinę, wstała już i zbliżała się do księcia d‘Enghien, chcąc go wziąć za rękę, gdy nagle drzwi z trzaskiem rozwarto i do pokoju wbiegł Lenet.
Księżna, spostrzegłszy bladość jego i wzrok pomieszany, zbladła i zmieszała się.
— Boże mój!... — zawołała, zbliżając się do niego. — Co ci jest? Cóż się stało?...
— A!... — odpowiedział Lenet przerywanym głosem — jakiś szlachcic przyjechał i chce mówić z Waszą książęcą mością w imieniu króla.
— Wielki Boże! — zawołała księżna — zginęliśmy! Lecz cóż robić, kochany Lenet?
— Mam środek ocalenia.
— A! powiedz, jaki?
— Rozkaż pani rozebrać natychmiast księcia d’Enghien i kostjum jego przywdziać na Pierrota.
— Albo ja chcę, aby moje ubranie dano Pierrotowi!...— zawołał młody książę, gotów już zapłakać, na samą myśl rozstania się z ubiorem, który pierwszy raz dopiero na siebie przywdział, przeciwnie Pierrot, skacząc z radości, uszom swym wierzyć nie chciał.
— Tak być musi, Mości książę — powiedział Lenet tym głosem surowym, któremu nawet dzieci ulegają — inaczej bowiem zaprowadzą cię natychmiast wraz z matką do więzienia, gdzie już siedzi twój ojciec.
Młody książę zamilkł, a Pierrot, nie umiejąc panować nad sobą, puścił wodze swej radości; zaprowadzono ich obydwóch do sali dolnego piętra, gdzie miała się odbyć przemiana ubrania.
— Szczęściem — rzekł Lenet — że księżna wdowa znajduje się tu, inaczej Mazarini pochwyciłby nas.
— Dlaczego?
— Dlatego, że posłaniec miał zacząć odwiedziny od księżnej wdowy, u której właśnie czeka teraz w przedpokoju.
— Ten posłaniec królewski zapewne jest szpiegiem, mającym polecenie od dworu śledzenia nas?
— Bezwątpienia.
— Polecono mu więc strzec nas?
— Tak, lecz cóż to Waszą książęcą mość obchodzić może, kiedy on nie jej strzedz będzie?
— Nie rozumiem cię, Lenet.
Lenet uśmiechnął się i rzekł:
— Lecz ja wiem dobrze, co mówię, pani, i całą odpowiedzialność na siebie biorę. Każ pani Pierrotowi i księciu zamienić ubrania. Ja zaś sam obowązuję się nauczyć Pierrota jak winien odgrywać rolę księcia i odpowiadać na zadawane mu pytania.
— A! niech syn mój sam jedzie!
— Syn twój, pani po jedzie z swą matką.
— To niepodobna!
— Dlaczego? Jeśli znajdą mniemanego księcia d‘Enghien, znaleźć także mogą mniemaną księżnę de Condé.
— Wybornie! A! Rozumiem teraz, mój dobry, kochany Lenet! lecz któż mnie wyobrażać będzie?... — dodała księżna z widoczną niespokojnością.
— Bądź pani spokojną — odpowiedział niewzruszony radca — mniemana księżna de Condé, którą strzedz będzie szpieg kardynała Mazarini, już się przebrała i w tej nawet chwili kładzie się do łóżka Waszej książęcej mości.
Oto jest opis sceny, o której Lenet dopiero co wspomniał księżnej:
W czasie, gdy goście w jadalni pili za zdrowie książąt i przeklinali Mazariniego, gdy Lenet traktował w swym gabinecie z Cauvignacem o kupno blankietu, gdy księżna poczyniła ostatnie do odjazdu przygotowania, jakiś jeździec z lokajem podjechał do głównej bramy i zadzwonił.
Odźwierny otworzył, lecz nowy gość ujrzał tuż za nim znanego nam szwajcara.
— Skąd pan przybywasz?... — spytał tenże.
— Z Nantes — odrzekł nowoprzybyły.
Dotąd szło wszystko jaknajlepiej.
Gdzie pan jedziesz?... — pytał dalej szwajcar.
— Naprzód, do księżnej - wdowy de Condé; następnie do młodej księżnej de Condé, a nakoniec do księcia d‘Enghien.
— Nie można wejść!... — rzekł szwajcar, tamując przejście halabardą.
— Oto rozkaz królewski!... — odpowiedział rycerz, z kieszeni papier wyjmując.
Na te straszne słowa, szwajcar skłonił się i przywołał oficera służbowego; wtedy poseł Jego Królewskiej Mości, oddawszy list swój wierzytelny, bez oporu wprowadzony został do apartamentów.
Szczęściem, Chantilly było obszerne i pokoje księżnej-wdowy dość oddalone od galerji, w której właśnie odbywała się hałaśliwa uczta.
Gdyby był posłaniec zażądał najpierw widzieć się z młodą księżną i jej synem, rzeczywiście wszystko byłoby stracone.
Lecz etykieta wymagała, by naprzód złożył uszanowanie księżnej wdowie.
Kamerdyner wprowadził go do sali przyjęć, przyległej sypialni księżnej.
— Wybacz panie — rzekł mu — Jej książęca mość zasłabła nagle przedwczoraj, a oto przed dwoma godzinami, po raz trzeci krew jej puszczano; oznajmię jej pańskie przybycie, a za minutę mieć będę zaszczyt wprowadzenia pana.
Szlachcic skinął głową na znak zgody i pozostał sam, nie zważając, że dziurkami u zamków, trzech ciekawych przyglądało się, starając się poznać go.
Patrzącemi byli: Piotr Lenet, masztalerz Vialas i główny łowczy la Roussiére.
W przypadku, gdyby choć jeden z nich poznał w nowoprzybyłym znajomego, wszedłby do pokoju i pod pozorem zabawienia gościa, zyskałby na czasie.
Lecz żaden z nich go nie znał.
Ten, na którego tak ciekawe zwracano spojrzenia byt to piękny młodzieniec w mundurze oficera piechoty; nie dbale przechodząc po sali przyglądał się familijnym portretom porozwieszanym, nareszcie zatrzymał się przed portretem księżnej wdowy, malowanym w czasie, gdy ta była jeszcze młodą i piękną.
Po upływie kilku minut, powrócił wierny swej obietnicy kamerdyner i powiódł niespodziewanego gościa do księżnej wdowy.
Karolina de Montmorency uniosła się na posłaniu.
Jej lekarz Bourdelot właśnie od niej wychodził, a spotkawszy oficera we drzwiach, ceremonjalnie mu się ukłonił; oficer skłonił się podobnież.
Gdy księżna usłyszała kroki gościa, szybko poruszyła ręką: natychmiast firanka obszyta ciężkiemi frendzlami opadła, a kołysząc się czas jakiś, tylną część łóżka zupełnie zakryła.
Za firanką znajdowali się, młoda księżna de Condé i Lenet; oboje weszli skrytemi drzwiczkami, chcąc z pierwszych słów rozmowy poznać przyczynę przybycia posłańca królewskiego.
Oficer postąpiwszy w pokoju trzy kroki, ukłonił się z uszanowaniem.
Księżna wdowa spojrzała na niego wielkiemi czarnemi oczyma.
Białą ręką, bielszą jak zwykle od trzech razowego krwi puszczenia, dała znak posłańcowi, by oddał depeszę.
Kapitan oddał list Anny Austrjackiej i czekał w milczeniu, aż księżna przeczytała cztery wiersze w nim zawarte.
— Bardzo dobrze!... — przemówiła nareszcie księżna, składając papier z obojętnością wcale nie udaną — pojmuję zamiar królowej, pomimo, że grzecznemi wyrazami osnuty; jestem więc pańskim więźniem!
— Pani!... — rzekł oficer zakłopotany.
— Więźnia takiego strzedz łatwo — mówiła dalej księżna-wdowa — gdyż uciekać nie mogłabym daleko. Mogłeś pan widzieć wchodząc tutaj, że nad pana sroższego mam stróża, a tym jest doktór mój Bourdelot.
Przy tych słowach, księżna uważniej spojrzała na posłańca; twarz jego wydała się jej tyle przyjemną, że postanowiła przyjąć go nieco grzeczniej.
— Wiedziałam — mówiła dalej — że Mazarini zdolny jest do czynienia gwałtów, lecz nie sądziłam, że aż takim jest tchórzem, aby się obawiał starej chorej kobiety, biednej wdowy i dziecka, sądzę bowiem, że rozkaz, którego pan jesteś posłańcem, dotyka równie córki mojej i wnuka.
— Pani — rzekł młody człowiek — będę w rozpaczy, jeśli Wasza książęca mość będzie miała żal do mnie za poselstwo, które na nieszczęście, wykonać jestem zmuszony. Przybyłem do Nantes z depeszą do królowej. W przypisku depeszy polecono mnie szczególniej Jej Królewskiej Mości; królowa rozkazała mi zostać przy sobie, oznajmiając, że podług wszelkiego prawdopodobieństwa, wkrótce mnie potrzebować będzie. Po upływie dwóch dni, królowa wysiała mnie tutaj. Przyjąwszy poselstwo, co było moim obowiązkiem, ośmielę się powiedzieć, że pewnie odmówiłbym spełnienia poleceń, gdyby tylko królom odmawiać można.
Wyrzekłszy te słowa, oficer skłonił się po raz drugi z takiem uszanowaniem, jak poprzednio.
— Przyjmuję pańskie tłomaczenie i spodziewam się, że pozostawisz mnie, chorą w spokoju. Jednakowoż, zrzuć pan wstyd fałszywy, a powiedz prawdę. Czy będę szpiegowaną nawet w mym pokoju, jak to czyniono z mym biednym synem w Vincennes? Czy będę mogła pisywać listy i czy te czytane będą lub nie? Jeśli choroba pozwoli mi podnieść się z łóżka, będziesz mi wolno przechadzać się gdzie zechce?
— Pani — odrzekł oficer — chciej posłuchać słów Jej Królewskiej Mości, które ta, jako instrukcję, w dzień mojego odjazdu wyrzekła:
„Jedź pan i zapewnij mą kuzynkę, że uczynię dla książąt wszystko, co mi tylko uczynić pozwoli bezpieczeństwo państwa. Tym listem proszę ją o przyjęcie jednego z mych oficerów, który służyć będzie za pośrednika między nią i mną, w razie gdyby ona zechciała mi coś objawić. Oficerem tym, dodała królowa, będzie pan".
— Oto, pani — mówił dalej młodzieniec — oto są własne wyrazy Jej Królewskiej Mości.
Księżna, pomyślawszy przez chwilę, poznała w tem poselstwie właśnie to, czego się najmocniej obawiała, to jest: jawne szpiegostwo.
Po chwili rzekła:
— Według życzenia królowej, mieszkać pan będziesz w Chantilly; co więcej, możesz nawet wybierać, stosownie do tego, które mieszkanie będzie mu przyjemniejsze i wygodniejsze do spełnienia obowiązku, a natychmiast, które zechcesz, będzie dla pana przygotowane.
— Pani — odpowiedział oficer, namarszczywszy lekko brwi — miałem zaszczyt wyjaśnić Waszej książęcej mości wiele rzeczy, przechodzących zakres moich instrukcyj. Między gniewem Waszej książęcej mości i gniewem królowej, jestem niebezpiecznie postawiony, ja biedny oficer, a nadewszystko niezręczny dworzanin; wreszcie, zdaje mi się, że Wasza książęca mość mogłabyś okazać się tyle szlachetną i nie objawiać swej niechęci człowiekowi, będącemu poprostu biernem tylko narzędziem. Przykro mi jest, pani, spełniać to, co muszę spełniać; lecz królowa rozkazała, a ja winienem święcie być posłusznym jej rozkazom. Nie prosiłem o to poselstwo i byłbym szczęśliwy, jeśliby go dano innemu; lecz zdaje mi się, że za wiele mówię...
Przy tych słowach oficer podniósł głowę i poczerwieniał.
Księżna również oblała się rumieńcem.
— Masz pan słuszność — odrzekła — winniśmy posłuszeństwo królowej. I ja pójdę za pańskim przykładem; lecz pan powinieneś pojmować, jak przykro jest przyjmować u siebie tak godnego szlachcica, nie będąc w możności czynienia mu dowolnie honorów; bo od tej chwili jesteś tu panem! Rozkazuj więc.
Oficer głęboko się skłonił i rzekł:
— Pani, nigdy nie zapomnę, jak wielka odległość oddziela mnie od Waszej książęcej mości i jaki szacunek winienem jej domowi. Niech więc Wasza książęca mość nie przestaje u siebie rozkazywać, a ja będę z jej sług najpierwszym.
I po tych słowach młody szlachcic wyszedł, nie okazując ani dumy, ani też podłego służalstwa, zostawiwszy wdowę wzburzoną silnym gniewem, tem silniejszym, że nie mogła wylać całej jego goryczy na tak skromnego, ostrożnego i pełnego poszanowania woli królewskiej posłańca.
Za to też cały wieczór mówiła tylko o Mazarinim, który pewnieby zginął, gdyby przekleństwa raziły jak kartacze.
W przedpokoju znalazł oficer tegoż samego kamerdynera, który go wprowadził.
— Panie — rzekł tenże, zbliżając się do posła — księżna de Condé, u której żądałeś posłuchania w imieniu królowej, zgadza się na jego przyjęcie; racz więc pan udać się za mną.
Oficer zrozumiał, że podobny obrót rzeczy ocala dumę księżnej, zdawał się więc być wdzięcznym za wyświadczoną laskę, jeśli tylko łaską nazwać można przyjęcie posła, do czego zniewalał księżnę rozkaz królowej.
Przeszedłszy wszystkie pokoje, kierowany krokami kamerdynera, zbliżył się nareszcie do drzwi sypialni księżnej.
Tu kamerdyner obrócił się i rzekł:
— Księżna po powrocie zpolowania położyła się, będąc zaś bardzo znużoną, w sypialni swej pana przyjmować będzie. Kogóż mam Jej książęcej mości oznajmić?
— Oznajm barona de Canolles, przysłanego od Jej Królewskiej Mości, królowej-rejentki — odpowiedział młody oficer.
Mniemana księżna, usłyszawszy wymienione nazwisko, drgnęła mimowolnie z zadziwieniem, co gdyby przez posła było dostrzeżonem, mogłoby poddać zwątpieniu jej tożsamość.
Osłoniwszy się więc starannie bogatą kołdrą, zawołała: zmienionym głosem:
— Wprowadź!
Oficer wszedł.




  1. Lubownicy mów, znaleźć mogą całą mowę księżnej w pamiętnikach Piotra Lenat. Co się zaś tyczy nas, jesteśmy zdania Henryka IV-go, który utrzymywał, że swe siwe włosy zawdzięczał jedynie długim mowom, których był słuchać zmuszony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.