Wojna kobieca/Pani de Condé/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Pani de Condé
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Czas już powrócić do jednej z najważniejszych osób tej powieści, która jadąc na dobrym koniu pośpiesza traktem głównym do Bordeaux w gronie pięciu towarzyszy.
Oczy wszystkich iskrzą się za każdym dźwiękiem pełnego złotych talarów worka, który porucznik Ferguzon wiezie przytwierdzony przy swem siodle.
Symfonja ta zabawia i orzeźwia podróżnych, jak odgłos trąby i bębna żołnierza w nudnym i długim marszu.
— Bądź co bądź — mówił jeden z pomiędzy sześciu towarzyszy — dziesięć tysięcy liwrów, piękny to grosz!
— Tak jest — odpowiedział Ferguzon — nie zła by to była sumka, gdybyśmy z niej nikomu nic winni nie byli; lecz cóż? za pieniądze te mamy przecież wystawić całą rotę żołnierzy dla księżnej de Condé.
— A!... jakżeż to chęć okazania się poczciwym człowiekiem, drogo kosztuje! — przerwał Cauvignac. — Wszystkie pieniądze królewskiego poborcy podatków, obróciliśmy na uprząż, ubiór i hafty. Wyglądamy na panów, to prawda! zbytek posunęliśmy nawet do tego stopnia, że mamy kieski; lecz cóż kiedy w nich nic nie ma.
— Mów o nas, kapitanie, a nie o sobie — odpowiedział Barrabas — bo twoja kiesa nie próżna, masz w niej dziesięć tysięcy liwrów.
— Przyjacielu — rzekł Cauvignac — czyliś nie słyszał, lub czy źle zrozumiałeś to co przed chwilą powiedział Ferguzon, o zobowiązaniach, księżnej uczynionych?... Nie należę ja do rzędu tych, którzy do czego innego zobowiązawszy się, co innego wypełniają. Pan Lenet wyliczył mi sumę dziesięciu tysięcy liwrów dla uformowania oddziału ochotników, i albo ich zbiorę, albo mnie djabli [1] wezmą. — Jeszcze jednak pozostanie mi winien czterdzieści tysięcy liwrów, które ma zapłacić w dzień dostarczenia mu rekrutów. A jeśli wtedy ich nie zapłaci, zobaczymy.
— Jakto?... — ozwały się chórem cztery ironiczne głosy, Ferguzon bowiem, mając wysokie o swym dowódcy rozumienie, zdawał się jeden z całego towarzystwa być najsilniej przekonanym, że Cauvignac dojdzie zamierzonego celu, mając tylko dziesięć tysięcy liwrów — myślisz utworzyć oddział?
— Dlaczegożby nie — rzekł Cauvignac — zwłaszcza, jeżeli ktoś do tego co dołoży.
— A któż się podobny znajdzie?... — ozwał się głos jakiś.
— Pewnie nie ja — rzekł Ferguzon.
— Któż więc taki?... — spytał Barrabas.
— Do djabła!... pierwszy lepszy. Oho!... z daleka spostrzegam kogoś na trakcie. Zobaczysz zaraz...
— Pojmuję już — powiedział Ferguzon.
— Czy tylko?... — spytał Cauvignac.
— Uwielbiam nawet.
— Tak jest — rzekł jeden z towarzyszy Cauvignaca, przybliżając się do swego dowódcy — tak jest, pojmuję dobrze, że pragniesz dotrzymać swych zobowiązań, kapitanie; jednakże możemy wiele stracić przez chęć okazania się zbyt uczciwymi. Dzisiaj nas potrzebują; lecz jeżeli oddział ochotników zostanie utworzony, być może, że ci zechcą mieć oficerów swojego wyboru, a nas, cośmy tyle ponieśli trudu przy jego formowaniu, pożegnają bez żalu.
— Jesteś głupcem w całym znaczeniu tego wyrazu, mój Carrotelu, co ci nie pierwszy raz powtarzam, twoje niedołężne rozumowanie pozbawiło cię stopnia, jaki ci przeznaczyłem w mającym się zebrać oddziale; rozumie się bowiem samo przez się, że wszyscy sześciu będziemy oficerami w tej nowej armji. Miałeś zostać odrazu podporucznikiem, teraz zaś zostaniesz sierżantem; a ty, Barrabasie, coś nie podzielał zdania Carrotela, zajmiesz to miejsce, dopóki nie powieszą Ferguzona; co gdy nastąpi, prawem starszeństwa posuniętym zostaniesz na porucznika. Ale nie traćmy z oczu mojego pierwszego żołnierza, którego ot tam spostrzegam.
— Czy domyślasz się ktoby to mógł być, kapitanie?... — spytał Ferguzon.
— Wcale nie.
— To musi być jakiś mieszczanin, bo czarny płaszcz ma na sobie.
— Czy pewien jesteś tego?
— O, widzę dobrze jak wiatr go unosi.
— Jeżeli istotnie w czarnym jest płaszczu, musi należeć do rzędu zamożniejszych; w takim razie jeszcze lepiej. Werbujemy ludzi do służby książąt, ważną jest więc rzeczą, aby oddział nasz był dobrze zorganizowany. Gdyby to było dla tego tchórza Mazariniego, pewniebyśmy nie przebierali, ale dla książąt, to co innego, Ferguzonie! Mam nadzieje, że mój oddział zaszczyt mi przyniesie jak mówi Falstaff.
I wszyscy sześciu skierowali swe kroki ku mieszczaninowi, jadącemu na mule środkiem drogi.
Nieznajomy spostrzegłszy pędzących ku sobie rycerzy, zatrzymał się i skłonił Cauvignacowi.
— Znać przynajmniej, że jest grzeczny — rzekł ten ostatni, ale wcale nie umie się kłaniać po wojskowemu; nic to nie szkodzi, nauczę go.
I Cauvignac odkłonił się, stanąwszy obok niego rzekł:
— Panie, chciej mi powiedzieć, czy kochasz króla?
— Kroćset djabłów! dlaczegóżby nie?... — odpowiedział mieszczanin.
— Wybornie!... — krzyknął zadowolony Cauvignac. — A królowę?
— Mam dla niej największe uszanowanie.
— Doskonale! A Mazariniego?
— Mazarini jest wielkim człowiekiem; ubóstwiam go.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak fragmentu tekstu, prawdopodobnie błąd składu. Tekst oznaczony kolorem szarym został uzupełniony z wydania „Wojna kobieca“ Aleksander Dumas (ojciec), wyd. W. Swieszewski, Warszawa, 1851 r., str. 3





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.