Wojna kobieca/Pani de Condé/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Pani de Condé
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Podróż wydała się Canollesowi smutniejsza niż się spodziewał.
W rzeczy samej, po ujechaniu kilku mil drogi, zamiast konia, na którym jechał poprzednio, co chociaż trochę wolność mu przypominało, wsadzono go do lichego powozu, tak, że nogi jego znajdowały się między nogami jakiegoś jegomościa z orlim nosem; a ręka tego człowieka z dumą opierała się na pistolecie żelaznym.
Czasami w nocy, gdyż w dzień spał towarzysz barona, uwięziony zamierzał oszukać czujność nowego Argusa; lecz obok orlego nosa, błyszczały wielkie oczy jak u sowy, okrągłe, płomieniste i zupełnie stosowne do takich nocnych spostrzeżeń.
W którąkolwiek więc stronę Canolles się obrócił widział zawsze te dwoje okrągłych oczu, błyszczących w kierunku jego spojrzenia.
Bo gdy ten człowiek spał, jedno tylko jego oko spało, tylko jedno...
Natura obdarzyła go zdolnością spania jednem okiem.
Dwa dni i dwie noce przepędził Canolles na smutnych rozmyślaniach, gdyż forteca wyspy Saint-George, w rzeczywistości bardzo niewinna, w oczach więźnia przybierała coraz straszniejsze rozmiary, w miarę, jak bojaźń i zgryzoty sumienia coraz głębiej serce jego toczyć poczęły.
Sumienie dręczyło go dlatego, iż pojmował, że poselstwo do księżnej de Condé dano mu w zaufaniu, o które nic dbał wcale, poświęcając go swej miłości.
Skutki tego postępku były straszne.
W Chantilly, księżna de Condé była kobietą; w Bordeaux zbuntowaną księżną.
Bojaźń owładnęła nim bo, wiedział jak okropnie mści się Anna Austrjacka.
Lecz oprócz tego, zasmucała go myśl również bolesna, że żyje gdzieś kobieta młoda, piękna, dowcipna, która przez miłość ku niemu użyła całego swego wpływu dla zapewnienia mu znaczenia w świecie, nieraz narażała swe położenie, przyszłości majątek...
I cóż? tę kobietę, zachwycającą kochankę, poświęconą przyjaciółkę, po grubijańsku porzucił bez przyczyny, w chwili, kiedy myślała o nim, o jego szczęściu, powierzając mu ważne polecenie.
Prawda, że to nowa łaska spadła na niego, w takim czasie, kiedyby chętnie jej się wyrzekł; lecz byłoż to winą Nanony?
Nanona w tem poselstwie do dworu widziała tylko zwiększenie majątku i znaczenia człowieka, o którym bezustannie myślała.
Wszyscy, kochający dwie na raz kobiety (proszę o przebaczenie moich czytelniczek, bo to zjawisko niepojęte dla tych, co tylko jedną zajmują się miłością, często bardzo między mężczyznami się napotyka), otóż mówię: wszyscy kochający dwie na raz kobiety, łatwo pojmą, że czem więcej Canolles w dumaniach się zagłębiał, tem więcej Nanona wywierała wpływu na jego umysł, wpływu, który on już za stracony uważał.
Niezgodności charakteru, tak rażące w powszednich stosunkach, znikają w oddaleniu, gdy tymczasem słodkie wspomnienia nabierają siły w samotności.
Nakoniec, ze smutkiem wyznać należy, że eteryczna miłość ulatnia się w czasie rozłąki, gdy tymczasem miłość zmysłowa występuje w pamięci, uzbrojona ziemskiemi uciechami, które nigdy na swej wartości nie tracą.
Nanona przedstawiała się teraz Canollesowi jako piękność porzucona, jako kobieta przez niego oszukana.
A wszystko dlatego, że Canolles zajrzał w siebie szczerze, a nie z przymusem tych oskarżonych, których do spowiedzi zmuszają.
Za cóż porzucił Namonę? Dlaczego ścigał wicehrabinę de Cambes? Cóż było tak zachwycającego w małym przebranym wicehrabim? Miałażby więc Klara przewyższać Nanonę? Miałyżby więc blond włosy tak wielkie mieć pierwszeństwo nad czarnemi, iżby można zdradzać swą pierwszą kochankę, a nawet króla, jedynie w celu przemienienia czarnych splotów na płowe?
A jednak, ludzka nicości! Canolles rozumował doskonale, lecz żadną miarą przekonać siebie nie mógł.
Serce pełne jest podobnych tajemnic, które kochanków szczęśliwymi czynią, a filozofów do rozpaczy przywodzą.
Nie przeszkodziło to jednak Canollesowi być niezadowolonym i samego siebie strofować.
— Będę ukarany, — mówił do siebie, myśląc, że kara zmywa winę — będę ukarany, tem lepiej! W twierdzy znajdę jakiego komendanta brutala i grubjanina, który mi z dumą przeczyta rozkaz Mazariniego i wskaże podziemie, gdzie będę musiał gnić w towarzystwie szczurów i żab, gdy tymczasem mógłbym żyć na świecie i w objęciach ubóstwianej kobiety, którą kochałem i na honor! może nawet kocham jeszcze.
Przeklęty wicehrabio! dlaczegóżeś służył za osłonę zachwycającej wicehrabiny.
— Ale prawda; czy jest tylko na świecie kobieta, któraby godną była poświęcenia podobnego mojemu?
— Bo komendant i podziemne więzienie, to jeszcze nie wszystko. Jeśli mnie uznają za zdrajcę, śledztwo szczegółowo wyprowadzone zostanie, a wtedy przypomnij mi mój pobyt w Chantilly, gdzie tylko zyskałem trzy pocałowania ręki, za cóż więc cierpieć będę? O jakiż ze umie głupiec, nie umiałem korzystać z okoliczności. Oj słaba ze mnie głowa, prawdę powiedział Mazarini. Poświęciłem wszystko, a żadnej za me poświęcenie nie odebrałem nagrody. Od kogóż więc mam się jej spodziewać?
I Canolles wzruszył pogardliwie ramionami, odpowiadając tym sposobem na własne zapytanie.
Człowiek z okrągłemi oczyma, me mogąc pomimo całej przenikliwości, pojąć tej pantominy, spoglądał na niego z zadziwieniem.
— Jeśli mnie badać będą — myślał Canolles — trochę milczał uporczywie; bo wreszcie cóż mógłbym na usprawiedliwienie powiedzieć... Czy to, że nie sprzyjam Mazariniemu? Nie należało mu więc służyć. Czy to, że kochałem wicehrabinę de Cambes?... Śliczna odpowiedź królowi i pierwszemu ministrowi. Lecz sędziowie są to ludzie zbyt obraźliwi i chcą koniecznie odpowiedzi na swe zapytania; w prowincjonalnych więzieniach używają dybów); pogruchoczą mi te małe nogi, któremi się tak pyszniłem i pokaleczonego oddadzą na pastwę szczurów i żab. Zostanę na całe życie krzywonogim, jak książę de Conti, z czem, przyznam się, nie bardzo jest do twarzy.
Oprócz komendanta, szczurów, żab i dybów, są jeszcze rusztowania, na których ścinano głowy buntownikom; szubienice, na których wieszano zdrajców, place broni, na których rozstrzeliwano zbiegów. Lecz wszystko to, w porównaniu z krzywemi nogami, niczem było dla takiego, jak Canolles młodzieńca.
Dlatego postanowił upewnić się i zadać swemu towarzyszowi niektóre w tym przedmiocie pytania.
Okrągłe oczy, noc orli i niezadowolone oblicze towarzysza, odstręczały więźnia od rozmowy. Jednakowoż, jakkolwiekby zimną była twarz czyja, niepodobieństwem jest, aby się ona czasami wypogadzać nie miała. To też Canolles korzystając z chwili, kiedy na ustach jego dozorcy zabłysł przelotny uśmiech, zapytał go:
— Panie!...
— Co pan rozkaże?...
— Wybacz pan, jeśli mu przerwę jego dumania.
— Nic to nie szkodzi, ja nigdy nie dumam.
— Do djabła! Jakże szczęśliwe usposobienie!
— Wcale się na to nie żalę.
— Co do tego, nie jestem panu podobny... ja bowiem wielką mam chęć pożalić się.
— O cóż takiego, panie?...
— Że mnie tak nagle schwytano, w chwili, gdy najmniej o tem myślałem, i że mnie wiozą niewiadomo dokąd.
— Owszem panie, wiesz dokąd, bo ci to już raz mówiono.
— Tak, prawda. Zdaje się, że jedziemy na wyspę Saint-George?
— Tam właśnie.
— Czy długo tam zostanę?
— Nie wiem tego, panie.
— Czy wyspa Saint-George bardzo jest brzydka?
— Jakto! pan nie znasz tej fortecy?
— Wnętrza jej nie znam, bo nigdym do niej nie wchodził.
— Nic tam niema ładnego a oprócz pokojów komendanta, które nowo urządzone, reszta nudne mieszkania.
— A jakże się panu zdaje, czy będą mnie badać?
— Dość często się to zdarza.
— A jeśli odpowiadać nie zechcę?
— Jeśli pan nie zechcesz odpowiadać?
— Tak!
— Do djabła!... wiesz pan, że w takim razie używa się tortur.
— Czy zwyczajnych?
— Zwyczajnych i nadzwyczajnych, a to stosownie do winy... O cóż pan jesteś oskarżony?...
— Boję się czy nie o zbrodnię stanu.
— O! w takim razie czekają pana te drugie, dziesięć dzbanków...
— Jakto dziesięć dzbanków?
— Tak.
— Cóż to ma znaczyć?
— Powiadam, że będziesz pan musiał wypić dziesięć dzbanków wody.
— Oho! więc na wyspie Saint-George woda jedynie główne działanie odbywa?
— Tak, pojmujesz pan.. Garonna tak blisko...
— Prawda; materjał jest pod ręką. A ile to wiader złożą się na dziesięć dzbanków?
— Trzy wiadra a nawet trzy i pół.
— A to ja spuchnę...
— Trochę. Lecz jeśli pan zaprzyjaźnisz się z dozorcą więzienia...
— W takim razie?
— Wszystko pójdzie doskonale.
— Pozwól pan zapytać się, jaką to usługę może mi wyświadczyć dozorca?
— Może panu dać do wypicia oliwy.
— Oliwa jest więc na to skuteczną?
— O! bardzo, panie.
— Tak pn sądzisz?
— Mówię to z doświadczenia; piłem...
— Pan piłeś?
— Przepraszam. Chciałem powiedzieć, żem widział... Omyliłem się.
Canolles uśmiechnął się mimowolnie, pomimo tak poważnego przedmiotu rozmowy.
— Chciałeś więc pan powiedzieć — mówił — żeś widział...
— Tak, panie, widziałem człowieka, który wypił dziesięć dzbanków z nadzwyczajną łatwością, a to przy pomocy oliwy. Wprawdzie napuchł trochę jak to się zwykle zdarza; lecz przy dobrym ogniu powrócił znów do dawnego stanu, nic sobie nie zaszkodziwszy. Oto najgłówniejsza część operacji. Pamiętaj pan więc, że trzeba się rozgrzewać.
— Rozumiem — rzekł Canolles. Pan zapewne pełniłeś obowiązek kata?
— Nie!... — odpowiedział jego towarzysz skromnie.
— Możeś był jego pomocnikiem?
— Nie, panie; byłem tylko ciekawym widzem.
— Aha! Jakże się pan nazywasz?
— Barrabas.
— Piękne starożytne nazwisko, znane w Biblji.
— W męce Chrystusowej.
— Właśnie to chciałem powiedzieć, lecz ze zwyczaju użyłem innego wyrażenia.
— Czy pan przekładasz Biblję, zapewne jesteś hugonotem?
— Tak, ale hugonotem bardzo głupim. Czy uwierzysz pan, że umiem zaledwie trzy tysiące wierszy psalmów.
— W samej rzeczy, jeśli ten tymczasowy dozorca nadal przy nim pozostanie, oliwy będzie mógł dostać, dlatego też postanowił przedłużyć przerwaną rozmowę.
— Panie Barrabas — spytał — powiedz mi, czy się rozłączymy, czy też zrobisz mi zaszczyt towarzyszenia dłużej?
— Po przybyciu na wyspę Saint-George, na umartwienie moje, pożegnam pana; będę bowiem zmuszony wracać do swego oddziału.
— Bardzo dobrze... a więc pan służysz w kompanji Łuczników?
— Nie, w armji.
— Czy Mazariniego?
— Nie, w armji kapitana Cauvignaca, tego samego ca miał honor aresztować pana.
— A więc pan służysz królowi?
— Tak sądzę, panie.
— Cóż pan u djabła mówisz?... nie jestżeś tego pewny?.
— Nic niema pewnego na świecie.
— Ponieważ pan tak powątpiewasz o wszystkiem, powinienbyś dla wzmocnienia mej wiary, uczynić jedną rzecz...
— Cóż takiego?
— Puścić mnie.
— Niepodobna, panie.
— Lecz za grzeczność, ja pana hojnie wynagrodzę.
— A czemże?
— A czemże?
— Rozumie się, że pieniędzmi.
— Kiedy ich pan nie masz.
— Jakto! nie?
— Nie.
Canolles żywo przetrząsnął kieszenie.
— W istocie — rzekł worek mój zniknął; kto mi go wziąć mógł?
— Ja, panie — odpowiedział Barrabas, z uszanowaniem kłaniając się.
— Pan! a to dlaczego.
— Dlatego, abyś mnie pan przekupić nie mógł.
Osłupiały Canolles spojrzał z podziwieniem na swego towarzysza, nic mu nie powiedziawszy: odpowiedź Barrabasa usta mu zamknęła.
Gdy podróżni zamilkli, dalsza podróż stała się tak nudną, jak była na początku.
Zaczynało świtać, gdy powóz przybył do wsi, najbliższej wyspy Saint-George; Canolles czując, że się zatrzymują, wyjrzał.
Ładna wioska, składająca się najwięcej ze stu domków, skupionych około kościółka, na pochyłości pagórka, na którym wznosił się zamek, oświecona była pierwszemi promieniami wschodzącego słońca.
W tej chwili powóz wjeżdżał pod górę, woźnica, zeszedłszy z kozła, postępował obok powozu.
— Mój przyjacielu — spytał Canolles — czyś tutejszy?
— Tak panie, jestem z Libournu.
— Zapewne więc znasz tę wieś. Cóż to za biały dom? i te piękne chaty?
— Zamek i wioska są własnością familji Cambes — odpowiedział wieśniak.
Canolles zadrżał; w jednej chwili, jego zaczerwienione oblicze śmiertelną pokryło się bladością.
— Panie — rzekł Barrabas, przed którego okrągłemi oczami nic ukryć się nie mogło — czyś się przypadkiem nie zranił o drzwiczki?
— Nie! nie!
I Canolles znów pytać zaczął.
— Do kogóż ta posiadłość należy?
Do wicebrabiny de Cambes.
— Młodej wdowy?
— Bardzo pięknej i bogatej.
— To musi mieć dużo wielbicieli?
— Rozumie się, pięknej kobiecie z ładnym posagiem nigdy na nich nie zbywa.
— A jakąż ma ta osoba opinję?
— Jak najlepszą. Lecz zupełnie poświęciła się sprawie książąt.
— Tak, tak, mówiono mi o tem.
— To prawdziwy szatan, ta kobieta!
— Ach! to anioł!... — szepnął Canolles, który ilekroć wspomniał Klarę, nigdy dla niej uwielbień nie szczędził.
Potem głośniej dodał:
— Czy ona tu mieszka?
— Teraz bardzo rzadko, lecz dawniej długo mieszkała. Mąż ją tu zostawił i przez cały czas jej u nas bytności, była pociechą całej okolicy. Mówią że teraz bawi u księżnej de Condé.
Powóz, wyjechawszy na górę, musiał z niej zjechać; woźnica poprosił o pozwolenie wrócenia na kozioł.
Canolles, bojąc się wzbudzenia podejrzeń w Barrabasie przez dłuższe badanie woźnicy, schował głowę do powozu.
Konie pobiegły truchtem.
Po upływie kwadransa, podczas którego Canolles, zostając ciągle pod spojrzeniem Barrabasa, zapuścił się w ponure rozmyślanie, powóz zatrzymał się.
— Czy zaczekamy tu na śniadanie?... — zapytał Canolles.
— Nie, panie, zostajemy się zupełnie. Już stanęliśmy na miejscu. Oto wyspa Saint-George. Pozostaje nam tylko przeprawić się przez rzekę.
— To prawda — mruknął Canolles — tak blisko i tak daleko!
— Panie, ktoś idzie naprzeciwko nas — rzekł Barrabas raczysz pan wysiąść?
Drugi dozorca Canollesa, siedzący na koźle obok woźnicy, zszedł na ziemię i otworzył drzwiczki powozu zamknięte na zamek, od którego miał klucz u siebie.
Canolles odwrócił oczy od białego domku i skierował je na fortecę, przyszłe swe mieszkanie.
Wtedy na drugiej stronie rzeki ujrzał prom, a obok promu ośmiu żołnierzy i sierżanta.
Dalej widać było wznoszące się szańce cytadeli.
— Wybornie — pomyślał — czekano mnie i środki ostrożności przedsięwzięto.
Głośno zaś spytał się Barrabasa:
— Jakto! czy to są moi nowi stróże?
— Radbym panu stanowczo odpowiedzieć — odrzekł Barrabas, lecz prawdziwie sam nic nie wiem.
W tej chwili żołnierze, dawszy sygnał warcie stojącej przy bramie fortecy, wsiedli na prom, przepłynęli Garonnę i stanęli na drugiej stronie, właśnie gdy Canolles wysiadł z powozu.
Natychmiast sierżant, spostrzegłszy oficera, zbliżył się do niego i po wojskowemu pozdrowił.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem baronem de Canolles, kapitanem w pułku Nawajlskim?... — zapytał.
— Z nim samym — odpowiedział Canolles, zdziwiony grzecznością pytającego.
Sierżant odwróciwszy się ku swym ludziom, rozkazał im zaprezentować broń i wskazał baronowi prom, którym dopiero co przypłynęli.
Canolles wsiadł weń, mając obok siebie swych dwóch dozorców; żołnierze wraz z sierżantem wsiedli później, statek odbił od brzegu.
Canolles tymczasem po raz ostatni spojrzał na zamek Cambes, niknący w dali.
Cała prawie wyspa była ufortyfikowana.
Cytadela w dobrym znajdowała się stanie.
Przed bramą przechadzał się szyldwach.
— Kto idzie!... — krzyknął.
Mały oddział zatrzymał się.
Sierżant zbliżył się do żołnierza stojącego na warcie i powiedział mu kilka wyrazów.
— Do broni!... — zawołał szyldwach.
Natychmiast ze dwudziestu ludzi, składających odwach, wybiegło spiesznie i stanęło rzędem przed bramą.
— Racz pan iść — rzekł sierżant do Canollesa.
Uderzono w bęben.
— Co to ma znaczyć?... — pomyślał baron.
Zbliżył się do cytadeli, nic z tego nie pojmując, gdyż wszystkie przygotowania zakrawały więcej na wojskowe honory, zwierzchnikowi oddawane, niżeli na środki ostrożności względem więźnia użyte.
To jeszcze nie wszystko.
Canolles nie spostrzegł, że w chwili, gdy wysiadł z powozu, jedno z okien mieszkania komendanta otworzyło się i że jakiś oficer z uwagą śledził, jak też przyjmują barona i dozorców jego.
Oficer ten, widząc, że Canolles zbliża się do cytadeli, spiesznie wyszedł na jego spotkanie.
A! a!.. — rzekł Canolles zobaczywszy go — oto i komendant idzie poznajomić się ze swym nowym sąsiadem.
— W istocie — powiedział Barrabas — zdaje się, że pan nie będziesz przez tydzień czekał w przedsionku, jak to się niektórym zdarzało osobom; pana zamkną natychmiast.
— Tem lepiej — odrzekł Canolles.
Oficer zbliżył się.
Canolles przybrał dumną i wspaniałą postawę człowieka prześladowanego niesłusznie.
W odległości kilka od Canollesa kroków, oficer zdjął grzecznie kapelusz.
Czy mam honor mówić z panem baronem de Canolles?... — spytał.
Tak, panie; jestem nim — odrzekł więzień — lecz pan mnie zawstydzasz swą grzecznością; proszę cię więc, postępuj ze mną tak jak oficer z oficerem postępować winien, a zarazem zechciej mi wyznaczyć jak najlepsze mieszkanie.
— Mieszkanie już wyznaczono — rzekł oficer — a uprzedzając nawet pańskie życzenia poczyniono w niem wszelkie możliwe ulepszenia.
— Komuż zawdzięczać mam te bezpotrzebne ostrożności?... — spytał Canolles z uśmiechem.
— Królowi, który co tylko czyni, dobrze czyni.
— Bezwątpienia. Chroń mnie Boże, bym miał Jego Królewską Mość spotwarzać, choćby nawet w tym wypadku; chciałbym jednak mieć sobie udzielone niektóre konieczne objaśnienia.
Rozkazuj pan, jestem cały na jego usługi; ośmielę się tylko uczynić panu wzmiankę, że garnizon z niecierpliwością go wygląda.
— Cóż u djabła!... — mruknął Canolles — cały garnizon zatrudniać dla jednego więźnia.
Głośno zaś dodał:
— To ja jestem na pańskie rozkazy i gotów iść, gdzie mnie powiedziesz.
— Pozwól mi pan iść naprzód — rzekł oficer.
Canolles udał się za nim, ciesząc się w duchu, że się dostał w ręce tak dobrego człowieka.
— Sądzę, że pana czekają tortury zwyczajne, cztery dzbanki tylko — rzekł mu do ucha Barrabas.
— Tem lepiej — odpowiedział Canolles — mniej napuchnę.
Na podwórzu cytadeli, Canolles ujrzał stojącą pod bronią część garnizonu.
Wtedy oficer, towarzyszący mu, wyjął szpadę i grzecznie się ukłonił.
— Mój Boże, ileż tu ceremonji!... — mruknął Canolles.
W tejże chwili pod sąsiedniem sklepieniem rozległ się odgłos bębna; Canolles odwrócił się i ujrzał, jak drugi oddział żołnierzy, wyszedłszy z pod sklepienia, stanął za pierwszym.
Teraz oficer podał Canollesowi dwa klucze.
— Co to ma znaczyć?... — spytał baron.
— Spełniamy ten obrzęd według przyjętego zwyczaju.
— Za kogóż mnie więc bierzecie?... — zapytał Canolles zdziwiony nadzwyczaj.
— Za pana barona de Canolles...
— Dalej.
— Za gubernatora wyspy Saint-George.
Canolles ledwie się zdołał na nogach utrzymać.
— Będę miał honor — mówił dalej oficer — oddać panu gubernatorowi różne zapasy, które dziś rano otrzymałem. Przytem doręczono/mi list, uwiadamiający mnie o pańskim rychłym przyjeździe.
Canolles spojrzał na Barrabasa.
Ten zaś, wytrzeszczywszy dwoje okrągłych oczów, spoglądał na barona ze zdziwieniem, które opisać dla nas jest niepodobieństwem.
— A więc jestem gubernatorem wyspy Saint-George?... — wyjąkał Canolles.
— Tak, panie — odrzekł oficer — i bardzo jesteśmy wdzięczni Jego Królewskiej mości za podobny wybór.
— Jestżeś pan pewnym, że w tem żadna nie zachodzi pomyłka?... — spytał Canolles.
— Racz pan udać się do swego mieszkania — odpowiedział oficer — tam znajdziesz przeznaczenie pana barona de Canolles na gubernatora wyspy Saint-George.
Canolles, zdziwiony wypadkiem, następstwa, którego niepodobne były wcale do tych, jakich się spodziewał, udał się w milczeniu za oficerem, wśród odgłosu bębnów, okrzyków mieszkańców fortecy i żołnierstwa przed nim broń prezentującego.
Blady i drżący, Canolles nie przestawał kłaniać się na około, zwracając ciągle błędne spojrzenia na Barrabasa.
Nakoniec przybył do dosyć wykwintnego salonu.
Przedewszystkiem zauważył, że z okien jego widzieć można zamek Cambes.
Potem przeczytał dyplom na gubernatora, podpisany przez królową i kontrasygnowany przez księcia d'Epernon.
Tu już nie mógł ustać na nogach i upadł na krzesło.
Jednakowoż, gdy wszystko ucichło i pierwsze zadziwienie minęło. Canolles chciał przekonać się dokładnie, jaką też czynność powierzyła mu królowa; podniósł więc w górę spuszczone jakiś czas oczy.
Ujrzał wtedy stojącego przed sobą, w pokornej postawie, dawnego swego stróża, niemniej zdziwionego tym wypadkiem.
— A! to ty, mości Barrabas — rzekł.
— Ja sam, panie gubernatorze.
— Czy możesz objaśnić mi wszystko, co tu się dopiero stało, a co mi się prawie snem być zdaje?...
— To tylko powiem panu, że mówiąc o nadzwyczajnych torturach, to jest o ośmiu dzbankach, myślałem o złagodzeniu tego...
— A więc wtedy już byłeś przekonany?...
— Że pana... kołem łamać będą.
— Dziękuję — rzekł Canolles, mimowolnie zadrżawszy — ale czy możesz wyjaśnić mi, co się tu ze mną dzieje?
— Mogę.
— Racz więc to uczynić.
— Dobrze, panie. Oto królowa zapewne pojęła, jak było trudnem do wykonania poselstwo, które ci powierzyła. Skoro zaś przeszło pierwsze uniesienie gniewu, Jej Królewska Mość, żałując wyrządzonej krzywdy, postanowiła wynagrodzić pana.
— Tego nawet przypuścić nie mogę — odrzekł Canolles.
— Tak pan sądzisz?
— Przynajmniej nie jest to prawdopodobnem.
— Nieprawdopodobnem?
— Niezawodnie!
— Teraz pozostaje mi tylko pożegnać cię, panie gubernatorze. Na wyspie Saint-George możesz pan być szczęśliwym jak król; wina tu wyborne, zwierzyny pełno dokoła, ryb codzień z Bordeaux dostarczają... A! panie, cóż za życie rozkoszne!
— Bardzo dobrze; postaram się iść za pańskiemi radami; weź ode mnie ten bilecik i idź do kasjera, który ci wyliczy za okazaniem dziesięć pistoli. Dałbym ci je sam; lecz ponieważ dla ostrożności wziąłeś mój woreczek...
— I dobrzem uczynił — zawołał Barrabas — bo gdybyś mnie pan przekupił, byłbyś pewnie uciekł a uciekłszy, straciłbyś ten wysoki urząd, którym pana zaszczycono — coby mnie nigdy nie pocieszyło.
— Wybornie rozumujesz, mości Barrabas. Zauważyłem już, że bardzo jesteś silny w logice. Tymczasem zaś, weź ten papier w nagrodę twej wymowy. Starożytni, jak wiesz zapewne, wyobrażali wymowę ze złotymi w ustach łańcuchami.
— Panie — odrzekł Barrabas — pozwól sobie uczynić uwagę, że uważam za niepotrzebne chodzić do kasjera...
— Jakto! odmawiasz przyjęcia?... — zawołał Canolles.
— Nie, nie! dzięki Bogu, nie jestem obdarzony tak głupią dumą! lecz uważam, że ze szkatułki, stojącej na kominku wychodzą jakieś sznurki... zdaje się od woreczka.
— Mistrzem jesteś w odkrywaniu woreczków, mości Barrabas — rzekł zdumiały Canolles, — w istocie bowiem stała na kominku wytworna fajansowa szkatułka, wysadzona srebrem.
— Zobaczymy co też tam jest.
Canolles podniósł wieko od szkatułki znalazł w niej sakiewkę, zawierającą tysiąc pistoli wraz z tym bilecikiem:
„Na osobiste wydatki Pana Gubernatora wyspy Saint-George“.
— Oho!... rzekł Canolles zarumieniwszy się, królowa jakoś dosyć jest szczodra. I pomimowolnie przyszedł mu na pamięć Buckingham. Być może, że Anna Austrjacka widziała gdzie zwycięską postawę pięknego kapitana; być może, iż rozciąga nad nim swą opiekę, dla jakich widoków osobistych; być może... Pamiętajmy, że Canolles był gaskończykiem.
Na nieszczęście, Anna Austrjacka o dwadzieścia lat była młodszą wtedy, gdy myślała o Buckinghamie.
Cokolwiek by stąd wyniknąć miało, nie dbając oto, skąd się wzięła sakiewka, Canolles zanurzył w niej rękę i wyjąwszy dziesięć pistoli, wręczył Barrabasowi, który nisko się skłoniwszy, wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.