Wojna kobieca/Pani de Condé/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Pani de Condé
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

— A teraz, panie Barrabas — rzekł Cauvignac — nie masz czasem w swym tłomoku jakiego ubrania, lecz nie tak wykwintnego, jak to, co masz na sobie, a w którem wyglądałbyś na celnika?
— Mam ubranie tego poborcy podatków, któregośmy, jak wiesz...
— Dobrze, doskonale!... Masz zapewne i jego papiery?...
— Porucznik Ferguzon strzec mi je zalecił, czego też święcie dopełniłem.
— Porucznik Ferguzon jest przewidującym człowiekiem! Przebierz się za poborcę i weź jego papiery.
— Barrabas wyszedł i po upływie dziesięciu minut powrócił przebrany.
Znalazł Cauvignaca w czarnem ubraniu, podobnego, jak dwie krople wody do sądownika.
Pan Rabodin mieszkał na trzeciem piętrze; mieszkanie jego składało się z przedpokoju, kancelarji i gabinetu.
Zajmował jeszcze zapewne i inne pokoje; lecz ponieważ ich dla klijentów nie otwierano, mówić zatem o nich nie będziemy.
Cauvignac przeszedł przedpokój, zostawił Barrabasa w kancelarji, rzucił baczne spojrzenie na dwóch pisarzy, którzy, udając piszących, grali w grę jakąś i wszedł do gabinetu.
Pan Rabodin siedział przed biurem, tak zawalonym papierami, że z za nich ledwie go widać było. Był to człowiek wysokiego wzrostu, suchy i żółty, w obcisłem ubraniu.
Usłyszawszy szelest kroków Cauvignaca, wyprostował się i podniósł głowę, która wtedy dopiero ukazała się wchodzącym.
Cauvignac sądził, że spotkał bazyliszka, zwierzę, przez nowoczesnych uczonych za bajeczne poczytywane, tak małe oczy prokuratora, błyskały ogniem skąpstwa i chciwości.
— Panie — ozwał się Cauvignac — wybacz, żem wszedł tu nie oznajmiwszy się pierwej; lecz, dodał uśmiechając się jak najmilej — to jest przywilejem mego obowiązku.
— Przywilejem pańskiego obowiązku? — powtórzył Rabodin — a jakiż jest pański obowiązek, jeśli spytać wolno?
— Jestem wysłany przez Jego Królewską Mość.
— Jego Królewską Mość.
— Tak, panie.
— Nie rozumiem pana.
— Lecz zaraz zrozumiesz. Czy znasz pan Biscarrosa?
— Znam; jest to mój klijent.
— No! jakżeż się panu podoba?
— Hę! uważam go za poczciwego człowieka.
— A więc, mylisz się pan.
— Jakto, mylę się!
— Bo ten poczciwy człowiek jest buntownikiem.
— Buntownikiem?
— Tak, panie, buntownikiem. Korzystając bowiem z odosobnionego położenia swej oberży, przyjmował u siebie ludzi źle myślących.
— Doprawdy!
— Zobowiązał się nawet otruć króla, królową i kardynała Mazariniego, gdyby się przypadkiem w jego oberży zatrzymali.
— Ależ to niemożliwe!
— Biscarrosa tego ja aresztowałem i odesłałem do więzienia w Libournie, jako winnego zbrodni zdrady ojczyzny.
— A!... pan mnie przerażasz!... — krzyknął prokurator, rzucając się w krzesło.
— Co jeszcze gorsza — mówił dalej Cauvignac — że pan jesteś w tę sprawę wmieszany.
— Ja, panie!... — zawołał prokurator, a twarz jego w miejsce żółtego, zielony przybrała kolor. — Ja wmieszany! a to jakim sposobem?
— Posiadasz pan w swych rękach sumę, którą ten zdrajca Biscarros przeznaczył na utrzymanie armji buntowniczej.
— To prawda, panie, żem otrzymał dla niego.
— Sumę czterech tysięcy liwrów. Zakuto go w dyby, a tchórz za ósmym klinem wyznał, iż suma ta ma się znajdować u pana.
— W istocie, u mnie się znajduje; lecz otrzymałem ją może dopiero przed godziną.
— Tem gorzej, panie, tem gorzej.
— Dlaczegóż tem gorzej?
— Dlatego, że muszę zatrzymać pana.
— Mnie!
— Tak jest, akt oskarżenia wskazuje pana, jako wspólnika.
Prokurator zzieleniał zupełnie.
— Gdybyś pan był nie przyjmował tych pieniędzy — mówił dalej Cauvignac — byłoby jeszcze nieźle; lecz, jak sam przyznajesz, odebrałeś je; widzisz pan więc, że to najlepszy jest dowód.
— Lecz, panie, jeśli ci oddam natychmiast pieniądze, jeśli oświadczę, że nie mam żadnych stosunków z tym nędznikiem, Biscarros, jeśli wyprę się wszystkiego.
— Zawsze jednak pozostaniesz w silnem podejrzeniu... Jednakowoż wyznam, że bezzwłoczne wydanie pieniędzy, może...
— Oddam je zaraz — zawołał prokurator. — Pieniądze są tutaj w tym worku, w którym mi je przyniesiono. Tylkom co je przerachował.
— I nic nie brakuje?
— Przerachuj pan sam.
— Nie do mnie to należy, panie; nie mam bowiem prawa dotykać pieniędzy skonfiskowanych. Lecz mam z sobą liburnskiego poborcę podatków, którego mi dodano w pomoc dla podniesienia rozmaitych sum, które nieszczęśliwy Biscarros poumieszczał tu i owdzie, aby je w razie potrzeby mógł zebrać.
— W istocie, bardzo mnie on prosił, abym, skoro odbiorę te cztery tysiące liwrów, bez włócznie mu je przesłał.
— Widzisz pan, wie on już pewno, że księżna uciekła z Chantilly i jedzie do Bordeaux, użył on już wszystkich środków, by sobie zebrać partję. Nędznik!... A pan o niczem nie wiedziałeś?
— O niczem, panie, o niczem.
— Co pan mówisz?... — rzekł Cauvignac, wskazując palcem list, leżący na stole między innemi papierami. Czy nie zadajesz pan fałszu własnym wyrazom.
— Cóż to ma znaczyć?
— Czytaj pan.
Prokurator przeczytał drżącym głosem:

„Panie Rabodin!“

„Przesyłam ci cztery tysiące liwrów, zasądzonych na korzyść pana Biscarros, którego mam w podejrzeniu o chęć obrócenia ich na niecny użytek.
— Widzisz pan — powiedział Cauvignac — że wieści o występnem postępowaniu twego klijenta, doszły aż tutaj.
— Zginąłem — rzekł prokurator.
— Nie mogę taić przed panem — odezwał się Cauvignac — że mi dano rozkazy surowe.
— Panie, przysięgam ci, że jestem niewinny.
— Ba! Biscarros tak samo mówił; ale tortury język mu rozwiązały.
— Mówię panu, że gotów jestem oddać ci pieniądze; oto są, bierz je pan.
— Winienem robić wszystko według prawa — rzekł Cauvignac. — Mówiłem już panu, że nie dano mi upoważnienia do odbierania przynależnych królowi pieniędzy.
Wtedy zbliżywszy się do drzwi, dodał:
— Wejdźno tu, panie poborco, i weź się do swego obowiązku.
Barrabas wszedł.
— Pan prokurator przyznaje się do wszystkiego — mówił dalej Cauvignac.
— Jakto! ja przyznałem się do wszystkiego?... — zawołał prokurator.
— Tak; nie przyznałeś się pan, żeś prowadził korespondencję z oberżystą Biscarros?
— Lecz, panie, wszystkiego odebrałem od mego dwa listy, a do niego jeden tylko pisałem.
— Pan prokurator przyznaje się także, że miał u siebie złożone pieniądze do oskarżonego Biscarros należące.
— Oto są, panie. Otrzymałem dla niego cztery tysiące liwrów i gotów jestem oddać je panu.
— Panie poborco — rzekł Cauvignac — pokaż swój patent, przerachuj pieniądze i wydaj pokwitowanie w imieniu Jego Królewskiej Mości.
Barrabas podał patent poborcy prokuratorowi, lecz ten nie chcąc go obrazić, nawet nie spojrzał na papier.
— A teraz — powiedział Cauvignac, gdy tymczasem Barrabas rachował pieniądze — a teraz musisz pan iść ze mną.
— Ależ przysięgam panu, że Jego Królewska Mość nie ma wierniejszego poddanego nade mnie.
— Wyrazy są niedostateczne; pan wiesz lepiej, niż ktokolwiek inny, panie prokuratorze, że w sądzie trzeba dowodów.
— Mogę dać dowody. — Jakie?
— Całe życie moje.
— To nie dosyć; trzeba rękojmi na przyszłość.
— Mógłbyś pan okazać swoje poświęcenie dla króla najniezaprzeczeńszym sposobem.
— Jakim?
— Bawiący teraz w Orleanie znajomy mi kapitan, zbiera rotę ochotników dla króla.
— Cóż więc?
— Zaciągnij się pan do tej roty!...
— Ja, panie? ja, prokurator!...
— Król właśnie potrzebuje prokuratorów, gdyż sprawy są bardzo zawikłane.
— Chętniebym się zaciągnął do służby, lecz cóż zrobię z biurem mojem?
— Oddasz go pan w zarząd swoim pisarzom.
— Niepodobna; a któż za mnie podpisywać będzie?
— Wybaczcie mi, panowie, że się mieszam do rozmowy — przerwał Barrabas.
— Nic nie szkodzi — zawołał prokurator — mów pan, mów.
— Zdaje mi się, że lichy z pana byłby żołnierz.
— Tak, tak, masz pan słuszność — potwierdził prokurator.
— Nie lepiejże będzie, jeśli pan ofiarujesz królowi...
— Co? co? panie; co mam ofiarować królowi? — przerwał zniecierpliwiony prokurator.
— Swoich dwóch pisarzy.
— Bardzo dobrze — zawołał prokurator — z wielką przyjemnością; niech pański przyjaciel weźmie ich obydwóch; chętnie mu ich daję; są to mili chłopcy.
— Jeden z nich dzieckiem mi się wydawał.
— O!... już ma piętnaście lat, łaskawy panie, a przytem doskonale gra na bębnie. Chodź tu Fricotin.
Cauvignac dał znak ręką, aby wołany na swem miejscu pozostał.
— Drugi? — spytał.
Drugi ma lat osiemnaście; wysoki na pięć stóp, cali sześć. Chce być szwajcarem, i już umie robić halabardą. Chodźno tu, Chalumeau.
— Lecz zdaje mi się, że strasznego ma zeza — rzekł Cauvignac, czyniąc znak podobny pierwszemu.
— Tem lepiej, panie, tem lepiej; postawisz go na warcie, a on zezując widzieć będzie zarazem na prawo i na lewo, gdy tymczasem inni przed sobą tylko widzą.
— Wprawdzie jest to korzyść, lecz wiadomo panu, że w skarbie brak pieniędzy czuć się daje. Król więc nie może przyjąć na siebie obowiązku umundurowania tych dwóch młodzieńców; dosyć, że pamiętać będzie o ich nauce i żołdzie.
— Łaskawy panie — rzekł Rabodin — jeśli tylko tego trzeba, dla okazania mej przychylności królowi... ha! zrobię ofiarę.
Cauvignac i Barrabas wzrokiem się porozumieli.
— Jakże pan sądzisz, panie poborco?... — spytał Cauvignac.
— Sądzę, że pan prokurator postępuje otwarcie — odrzekł zagadniony, i że oceniając to, trzeba być względnym dla niego.
— Wydaj pan więc panu prokuratorowi kwit na pięćset liwrów.
— Pięćset liwrów?
— Kwit z załączeniem objaśnienia, że pieniądze te pan prokurator Rabodin ofiaruje na umundurowanie dwóch młodych żołnierzy, których dla okazania swej gorliwości i poświęcenia, na usługi królowi oddaje.
— Lecz czy przynajmniej po uczynieniu tej ofiary, będę mógł już być spokojnym?
— Tak sądzę.
— I więcej niepokojonym nie będę?
— Spodziewam się.
— A jeśli, pomimo wszelkiej słuszności, śledzić mnie nie przestaną?
— Powołasz się pan wtedy na moje świadectwo. Ale! czy pańscy pisarze zgodzą się zostać żołnierzami?
— Bardzo będą z tego zadowoleni.
— Jesteś pan tego pewnym?
— O! tak! Jednakowoż lepiej będzie nie wspominać im...
— O zaszczycie, który ich czeka?
— Byłoby to najrozsądniej.
— Jakież więc uczynić?
— Bardzo prosto! Odeślę ich do pańskiego przyjaciela...
— Jakże się on nazywa?
— Kapitan Cauvignac.
— Odeślę ich pańskiemu przyjacielowi kapitanowi Cauvignac, pod jakimkolwiek pozorem. Lepiejby jednak było wysłać ich za miasto, by uniknąć hałasów.
— Na wielki trakt z Orleanu do Tours.
— Do pierwszej oberży.
— Dobrze; tam przy stole znajdą kapitana Cauvignaca; ten ofiaruje im po szklance wina, oni przyjmą; on zaprojektuje wypić zdrowie króla, oni piją z zapałem... i już są żołnierzami.
— Doskonale, teraz możesz ich pan przywołać.
Prokurator przywołał dwóch pisarzy.
Fricotin był to gruby, żywy człowieczek, cztery stóp wysokości zaledwie mający.
Chalumeau zaś był przeszło na pięć stóp wysoki, cienki jak szparag, a czerwony jak marchew.
— Panowie — rzekł do nich Cauvignac — prokurator wasz daje wam sekretne i ważne polecenie; jutro rano udacie się do pierwszej oberży znajdującej się na trakcie z Orleanu do Blois, celem odebrania papierów, odnoszących się do procesu kapitana Cauvignaca z księciem de Larochefoucault. Za spełnienie tego polecenia, pan Rabodin da każdemu z was w nagrodę, po dwadzieścia pięć liwrów.
Dowierzający Fricotin oniemiał z radości.
Chalumeau, więcej już podejrzliwego charakteru, rzucił okiem na prokuratora i Cauvignaca, z wyrazem zwątpienia.
— Lecz — powiedział żywo Rabodin — poczekajcie, poczekajcie, jeszczem nie obiecał tych pięćdziesięciu liwrów.
— Sumę tę — mówił dalej Cauvignac — pan Rabodin odbierze wraz z swem honorarjum po skończeniu procesu kapitana Cauvignaca z księciem de Larochefoucault.
Prokurator opuścił głowę; został schwytany.
Trzeba było więc albo przystać na warunki, albo iść do więzienia.
— Dobrze — rzekł — zgoda; a zarazem spodziewam się, że mi pan dasz pokwitowanie.
— Oto go pan masz — odpowiedział poborca podatków — racz się przekonać, czym już nie przewidział pańskiego życzenia.
I podał mu papier, na którym były napisane następne wyrazy:
„Otrzymano od pana Rabodin, wiernego poddanego Jego królewskiej mości, sumę pięćset liwrów tytułem dowolnej ofiary na wojnę przeciwko książętom".
— Jeśli pan tego pragniesz koniecznie — rzekł Barrabas — zamieszczę w kwocie i pańskich pisarzy.
— Nie, nie — żywo wtrącił prokurator — tak jest bardzo dobrze.
— Ale, ale — odezwał się Cauvignac do prokuratora — każ pan Fricotinowi wziąć bęben a Chalumeauwowi halabardę; przynajmniej tego kupować nie będziemy.
— Lecz pod jakimże pozorem wydam im podobne polecenie?
— Ba! pod pozorem, żeby im było weselej przez drogę.
Poczem Cauvignac i Barrabas oddalili się, pozostawiwszy prokuratora wielce uszczęśliwionego, że się tak tanim kosztem okupił od grożącego mu niebezpieczeństwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.