Wojna kobieca/Pani de Condé/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Pani de Condé
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

— Dzień dobry ci, kochana siostrzyczko — rzekł Cauvignac do Nanony, podając jej rękę.
— Dzień dobry; a więc poznałeś mnie?
— Od pierwszego wejrzenia. To nie dosyć ukryć twarz, trzeba było jeszcze zasłonić to zachwycające znamię i te zęby do pereł podobne. Jeśli chcesz kokietko przebierać się, to przynajmniej kładź całą maskę... o... nie jesteś ostrożną... „et fugit ad satices“...
— Dosyć już tego — rozkazującym głosem powiedziała Nanona — pomówimy serjo.
— Właśnie tego chciałem, bo tylko serjo mówiąc, można robić korzystne interesy.
— Powiadasz więc, że wicehrabima de Cambes jest tu?
— Jest.
— I że pan de Canolles wchodzi w tej chwili do oberży?
— Jeszcze nie; dopiero zsiada z konia i oddaje cugle lokajowi. Aha! zdaje się, że już i tu spostrzeżono go, bo oto otwiera się okno z żółtemi firankami i pokazuje się w niem główka wicehrabiny. A! krzyknęła z radości. Pan de Canolles biegnie do oberży. Schowaj się siostrzyczko, bo inaczej wszystko będzie stracone!
Nanona cofnęła się w głąb karety, ściskając konwulsyjnie rękę Cauvignaca, spoglądającego na nią z rodzicielskiem politowaniem.
— A ja jechałam do niego, do Paryża — zawołała — poświęciłam wszystko, by go widzieć tylko!
— Ha spełniłaś ofiarę kochana siostrzyczko, i to dla niewdzięcznika. Prawdę powiedziawszy, lepiej mogłabyś rozporządzać dobrodziejstwami.
— Co oni będą mówić z sobą, teraz, gdy już są razem?
— Kochana Nanono, w kłopotliwem stawiasz mnie położeniu, zadając mi podobne pytanie — odrzekł Cauvignac — myślę jednak, że mówić będą o swej miłości.
— O! tak nie będzie!... — zawołał Nanona, gryząc z wściekłością gładkie jak kość słoniowa paznokcie.
— A ja sądzę przeciwnie, że tak będzie — odpowiedział Cauvignac. — Ferguzon otrzymał rozkaz nie wypuszczania nikogo z pokoju, pozwoliłem mu tylko wpuszczać tam wszystkich. W tej chwili najpewniej wicehrabina i Canolles zamieniają ze sobą tysiączne pieszczoty A!... Nanono! zapóźno o zapobieżeniu złemu pomyślałaś.
— Tak sądzisz!... — rzekła młoda kobieta z wyrazem nieopisanej ironji i chytrości — tak sądzisz!... A więc siadaj obok mnie, biedny dyplomato.
Cauvignac był posłusznym.
Potem odwróciwszy się do Cauvignaca dodała:
— Sądzę, że to będzie dogodne miejsce do naszej rozmowy?
— O, bardzo; lecz pozwól, bym przedsięwziął niektóre środki ostrożności.
— I owszem.
Cauvignac dał znak czterem swym ludziom, grzejącym się na słońcu przed oberżą, a ci natychmiast za nim pośpieszyli.
— Doskonaleś uczynił, żeś wziął z sobą tych ludzi — powiedziała Nanona — i radżę ci wziąć ich raczej sześciu niż czterech; damy im robotę.
— Dobrze, dobrze; właśnie im też roboty brakuje.
— A więc w takim razie zupełnie będziesz zadowolonym — odpowiedziała Nanona.
Kareta skręciła i uniosła niecierpliwą Nanonę i Cauvignaca, spokojnego i zimnego z powierzchowności, lecz gotowego wysłuchać uważnie przedstawień swej siostry.
Tymczasem Canolles, usłyszawszy radosny wykrzyk wicehrabiny de Cambes, wpadł do oberży i pobiegł do jej pokoju, nie zważając wcale na Ferguzona, przechadzającego się po korytarzu, nie mając żadnego wyłącznego co do Canollesa rozkazu, spokojnie go przepuścił.
— A panie!... — zawołała pani de Cambes, spostrzegłszy wchodzącego Canollesa — przybywaj co prędzej, gdyż z wielką niecierpliwością oczekuję ciebie...
— Wyrazy pani — rzekł Canolles — uczyniłyby mnie najszczęśliwszym z ludzi, gdyby ta bladość i pomięszanie, jasno nie przekonywały, że pani czekasz ma mnie... lecz nie dla mnie.
— Tak baronie, masz słuszność — odrzekła Klara ze swym zachwycającym uśmiechem — jeszcze jeden dług więcej chcę zaciągnąć u ciebie.
— Jaki?
— Wybawienie mnie od grożącego niebezpieczeństwa... którego jednak sama pojąć nie mogę.
— Od niebezpieczeństwa?
Klara zbliżyła się do drzwi i zasunęła rygiel.
— Poznano mnie — rzekła.
— Kto panią poznał?
— Człowiek, którego nazwiska nie znam, lecz głos jego i twarz bardzo mi są znajome. Zdaje mi się, że głos ten słyszałam owego wieczoru, kiedyś pan w tym samym pokoju otrzymał rozkaz bezwłocznego wyjechania do Mantes, a twarz podobną widziałam na polowaniu w Chantilly, w dniu, w którym przedstawiałam księżnę de Condé.
— Za kogóż więc bierzesz go pani?
— Za agenta księcia d‘Epernon, a tem samem za naszego nieprzyjaciela.
— Do djabła!... — rzekł Canolles — i pani powiadasz, że on cię poznał?...
— Jestem tego pewną, wymienił bowiem moje nazwisko, utrzymując, że jestem mężczyzną. Wszędzie do koła są oficerowie królewskiego stronnictwa; znają mnie jako sprzyjającą sprawie książąt, może chcianoby mnie niepokoić; ale kiedy pan przyjechałeś, niczego się nie obawiam. Pan sam jesteś oficerem, stronnikiem tej samej co i oni partji, a więc będziesz obrońcą moim.
— Niestety!... — rzekł Canolles — obawiam się, czy nie będę zmuszony zamiast obrony i opieki, ofiarować na twe usługi pani szpadę tylko moją.
— Jestże to prawdą?... — zawołała Klara w uniesieniu.
— Dałem sobie słowo, posłać prośbę o uwolnienie ze służby z miejsca, gdzie spotkam panią, a że spotkałem cię, prośba więc moja z Jaulnay datowaną będzie.
— A więc pan jesteś wolnym! wolnym!... Możesz przyłączyć się do stronnictwa sprawiedliwego, uczciwego; możesz pan służyć sprawie książąt, to jest sprawie całej szlachty.... O! wiedziałam, że jesteś zanadto szlachetnym, byś nie miał wejść na drogę prawą.
I Klara podała Canollesowi rękę, którą on ucałował z zapałem.
— Jakże się to stało?... — spytała wicehrabina. — Opowiedz mi pan całą tę rzecz ze szczegółami.
— W krótkich opowiem to słowach. Z Chantilly doniosłem Mazariniemu o ucieczce księżnej; przybywszy do Mautes; odebrałem rozkaz przedstawienia się. Nazwał mnie słabą głową, ja mu nawzajem podobnąż grzecznością wywzajemniłem się; on parsknął śmiechem; ja się rozgniewałem; on podniósł głos, jam go zelżył. Wróciłem do domu; czekałem, czy czasem nie zechce posłać mnie do Bastylji, lecz on chciał widocznie bym się namyślił i wyjechał z Mantes. W samej rzeczy, przez ciąg dwudziestu czterech godzin, namyśliłem się. A winianem to tobie pani, wspomniałem bowiem na twą obietnicę i zląkłem się, byś pani na mnie czekać nie była zmuszoną. Wtedy odzyskawszy zupełną swobodę, uwolniony od wszelkiej odpowiedzialności i obowiązku, jedno tylko pamiętałem: miłość mą ku tobie pani i możność mówienia ci o niej głośno i śmiało!
— A więc straciłeś pan swój stopień! wpadłeś w niełaskę! naraziłeś honor i życie! a to wszystko przezemnie i dla mnie! A! kochany baronie!... Czemże zdołam ci wypłacić twe ofiary? czem ci mą wdzięczność okażę?
W oczach wicehrabiny łza zabłysła, na ustach uśmiech zaigrał.
Łzy te i uśmiech wynagrodziły mu wszystko; w uniesieniu padł przed Klarą na kolana.
— A! wicehrabino — zawołał — przeciwnie, od tej chwili dopiero jestem bogaty i szczęśliwy, gdyż więcej cię już nie opuszczę.
— Zupełnie więc do mnie należysz baronie? Zostawiając sobie twe serce, mogęż twe ramię usługom księżnej poświęcić?
— O! możesz, pani.
— A odesłałeś już pan prośbę o uwolnienie ze służby?
— Jeszcze nie; pierwej się z tobą pani zobaczyć chciałem, teraz, gdym cię ujrzał, pospieszę tu ją napisać.
— Pisz więc pan! pisz przedewszystkiem. Gdyż jeśli zaraz nie poślesz, za zbiega uważanym będziesz; należałoby nawet, przed uczynieniem stanowczego kroku na odpowiedź zaczekać.
— Ukochany mój dyplomato! nie obawiaj się niczego!... — odpowiedział Canolles — uwolnią mnie oni z wielką nawet radością; pamiętają jeszcze moje niezręczne postępowanie w Chantilly. Wreszcie — dodał z uśmiechem — czyż nie oni to mnie słabą głową nazwali.
— Tak, wkrótce jednak zniewolimy ich zmienić tę złą o tobie opinję; nie troszcz się więc o to, baronie, lecz pisz, pisz śpiesznie, byśmy stąd jak najprędzej wyjechać mogli. Przyznam ci się bowiem, że pobyt w tej oberży nie zupełnie spokojną mnie czyni.
— O czemże pani mówisz? Czy o przyszłości? miałyżby dawne wspomnienia tak bardzo panią zatrważać? — spytał Canolles i wzrokiem miłosiernie powiódł dokoła; nareszcie zatrzymał się przy dwóch łóżkach, które już nie pierwszy raz uwagę jego zwróciły.
— Ja mówię o teraźniejszości i wcale nie ciebie boję się, baronie. Dziś kto inny jest przedmiotem mej trwogi.
W tej chwili jakby na usprawiedliwienie przestrachu wicehrabiny, dały się słyszeć trzy uderzenia we drzwi.
Canolles i wicehrabina zamilkli, z niespokojnością spoglądając na siebie.
— W imieniu króla, otwórzcie... — odezwał się głos jakiś.
Canolles chciał porwać za szpadę, leżącą na stole, lecz go uprzedził nieznajomy, co wpadł do pokoju.
— Czy pan jesteś baron de Canolles?
— Tak jest.
— Wysłany z polecenia księcia d‘Epernon? — Canolles skinął głową.
— A więc, w imieniu króla i Jej Królewskiej Mości królowej regentki, aresztuję pana.
— Gdzie rozkaz?
— Oto jest.
Canolles spojrzał na papier i oddając go, rzekł.
— Zdaje mi się, że pana znam.
— Jakże nie miałbyś mnie pan poznać! Przecież w tej samej wiosce, wręczyłem panu rozkaz księcia d‘Epernon udania się do dworu. Całe pańskie szczęście w tem poleceniu się zawierało; nie umiałeś z niego korzystać; tem więc gorzej dla pana.
Klara zbladła, bo również poznała niespodziewanego gościa.
— Mazarini się mści — pomruknął Canolles...
— Jedźmy panie wicehrabio — rzekł Cauvignac.
Canolles zdawał się być prawie obłąkanym.
Nieszczęście jego było tak wielkie, tak ciężkie, tak niespodziewane, że go przygnębiło; to też opuścił głowę i poddał się losowi.
Przy tem wyrazy: „W imieniu króla", sprawiały w owej epoce magiczny skutek i nikt ani myślał opierać się im.
— Gdzież mnie pan wiedziesz?... — spytał Canolles — lecz może zabroniono panu pocieszyć mnie tą nawet wiadomością?
— O nie, owszem, zaraz panu powiem; zawieziemy pana do fortecy na wyspę Saint-George.
— Żegnam cię pani — rzekł Canolles, z uszanowaniem kłaniając się wicehrabinie — żegnam!
— O! rzeczy jeszcze nie tak daleko zaszły jakiem sądził — rzekł do siebie Cauvignac. Powiem to Nanonie, z czego bardzo będzie zadowolona.
Potem zbliżywszy się do drzwi, otworzył je i zawołał:
— Hej! niech będzie gotowych czterech ludzi do eskorty kapitana, a czterech innych do przewodniczenia orszakowi.
— A gdzie mnie powiozą?... — zapytała wicehrabina, wyciągając ku uwięzionemu ręce. Gdyż jeżeli baron winny, jam stokroć winniejsza.
— Ty, pani — odpowiedział Cauvignac — możesz jechać gdzie ci się tylko podoba, jesteś wolną.
I wyszedł wraz z baronem.
Wicehrabina, ożywiona nadzieją, spiesznie wszystko przygotowała do odjazdu, obawiając się aby później nie zechciano zmienić tak łaskawego względem niej rozkazu.
— Jestem wolną — myślała — będę więc mogła czuwać nad nim... lecz odjeżdżajmy czemprędzej.
I zbliżyła się do okna, a ujrzawszy odjeżdżającego Canollesa, ręką posłała mu pożegnanie, potem przywoławszy Pompéego, który w nadziei kilkodniowego wypoczynku, wybrał sobie najlepszą w oberży stancję, poleciła mu opuścić ją i być gotowym do odjazdu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.