Wojna kobieca/Pani de Condé/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna kobieca |
Podtytuł | Powieść |
Część | Pani de Condé |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Guerre des femmes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Dzień dobry ci, kochana siostrzyczko — rzekł Cauvignac do Nanony, podając jej rękę.
— Dzień dobry; a więc poznałeś mnie?
— Od pierwszego wejrzenia. To nie dosyć ukryć twarz, trzeba było jeszcze zasłonić to zachwycające znamię i te zęby do pereł podobne. Jeśli chcesz kokietko przebierać się, to przynajmniej kładź całą maskę... o... nie jesteś ostrożną... „et fugit ad satices“...
— Dosyć już tego — rozkazującym głosem powiedziała Nanona — pomówimy serjo.
— Właśnie tego chciałem, bo tylko serjo mówiąc, można robić korzystne interesy.
— Powiadasz więc, że wicehrabima de Cambes jest tu?
— Jest.
— I że pan de Canolles wchodzi w tej chwili do oberży?
— Jeszcze nie; dopiero zsiada z konia i oddaje cugle lokajowi. Aha! zdaje się, że już i tu spostrzeżono go, bo oto otwiera się okno z żółtemi firankami i pokazuje się w niem główka wicehrabiny. A! krzyknęła z radości. Pan de Canolles biegnie do oberży. Schowaj się siostrzyczko, bo inaczej wszystko będzie stracone!
Nanona cofnęła się w głąb karety, ściskając konwulsyjnie rękę Cauvignaca, spoglądającego na nią z rodzicielskiem politowaniem.
— A ja jechałam do niego, do Paryża — zawołała — poświęciłam wszystko, by go widzieć tylko!
— Ha spełniłaś ofiarę kochana siostrzyczko, i to dla niewdzięcznika. Prawdę powiedziawszy, lepiej mogłabyś rozporządzać dobrodziejstwami.
— Co oni będą mówić z sobą, teraz, gdy już są razem?
— Kochana Nanono, w kłopotliwem stawiasz mnie położeniu, zadając mi podobne pytanie — odrzekł Cauvignac — myślę jednak, że mówić będą o swej miłości.
— O! tak nie będzie!... — zawołał Nanona, gryząc z wściekłością gładkie jak kość słoniowa paznokcie.
— A ja sądzę przeciwnie, że tak będzie — odpowiedział Cauvignac. — Ferguzon otrzymał rozkaz nie wypuszczania nikogo z pokoju, pozwoliłem mu tylko wpuszczać tam wszystkich. W tej chwili najpewniej wicehrabina i Canolles zamieniają ze sobą tysiączne pieszczoty A!... Nanono! zapóźno o zapobieżeniu złemu pomyślałaś.
— Tak sądzisz!... — rzekła młoda kobieta z wyrazem nieopisanej ironji i chytrości — tak sądzisz!... A więc siadaj obok mnie, biedny dyplomato.
Cauvignac był posłusznym.
Potem odwróciwszy się do Cauvignaca dodała:
— Sądzę, że to będzie dogodne miejsce do naszej rozmowy?
— O, bardzo; lecz pozwól, bym przedsięwziął niektóre środki ostrożności.
— I owszem.
Cauvignac dał znak czterem swym ludziom, grzejącym się na słońcu przed oberżą, a ci natychmiast za nim pośpieszyli.
— Doskonaleś uczynił, żeś wziął z sobą tych ludzi — powiedziała Nanona — i radżę ci wziąć ich raczej sześciu niż czterech; damy im robotę.
— Dobrze, dobrze; właśnie im też roboty brakuje.
— A więc w takim razie zupełnie będziesz zadowolonym — odpowiedziała Nanona.
Kareta skręciła i uniosła niecierpliwą Nanonę i Cauvignaca, spokojnego i zimnego z powierzchowności, lecz gotowego wysłuchać uważnie przedstawień swej siostry.
Tymczasem Canolles, usłyszawszy radosny wykrzyk wicehrabiny de Cambes, wpadł do oberży i pobiegł do jej pokoju, nie zważając wcale na Ferguzona, przechadzającego się po korytarzu, nie mając żadnego wyłącznego co do Canollesa rozkazu, spokojnie go przepuścił.
— A panie!... — zawołała pani de Cambes, spostrzegłszy wchodzącego Canollesa — przybywaj co prędzej, gdyż z wielką niecierpliwością oczekuję ciebie...
— Wyrazy pani — rzekł Canolles — uczyniłyby mnie najszczęśliwszym z ludzi, gdyby ta bladość i pomięszanie, jasno nie przekonywały, że pani czekasz ma mnie... lecz nie dla mnie.
— Tak baronie, masz słuszność — odrzekła Klara ze swym zachwycającym uśmiechem — jeszcze jeden dług więcej chcę zaciągnąć u ciebie.
— Jaki?
— Wybawienie mnie od grożącego niebezpieczeństwa... którego jednak sama pojąć nie mogę.
— Od niebezpieczeństwa?
Klara zbliżyła się do drzwi i zasunęła rygiel.
— Poznano mnie — rzekła.
— Kto panią poznał?
— Człowiek, którego nazwiska nie znam, lecz głos jego i twarz bardzo mi są znajome. Zdaje mi się, że głos ten słyszałam owego wieczoru, kiedyś pan w tym samym pokoju otrzymał rozkaz bezwłocznego wyjechania do Mantes, a twarz podobną widziałam na polowaniu w Chantilly, w dniu, w którym przedstawiałam księżnę de Condé.
— Za kogóż więc bierzesz go pani?
— Za agenta księcia d‘Epernon, a tem samem za naszego nieprzyjaciela.
— Do djabła!... — rzekł Canolles — i pani powiadasz, że on cię poznał?...
— Jestem tego pewną, wymienił bowiem moje nazwisko, utrzymując, że jestem mężczyzną. Wszędzie do koła są oficerowie królewskiego stronnictwa; znają mnie jako sprzyjającą sprawie książąt, może chcianoby mnie niepokoić; ale kiedy pan przyjechałeś, niczego się nie obawiam. Pan sam jesteś oficerem, stronnikiem tej samej co i oni partji, a więc będziesz obrońcą moim.
— Niestety!... — rzekł Canolles — obawiam się, czy nie będę zmuszony zamiast obrony i opieki, ofiarować na twe usługi pani szpadę tylko moją.
— Jestże to prawdą?... — zawołała Klara w uniesieniu.
— Dałem sobie słowo, posłać prośbę o uwolnienie ze służby z miejsca, gdzie spotkam panią, a że spotkałem cię, prośba więc moja z Jaulnay datowaną będzie.
— A więc pan jesteś wolnym! wolnym!... Możesz przyłączyć się do stronnictwa sprawiedliwego, uczciwego; możesz pan służyć sprawie książąt, to jest sprawie całej szlachty.... O! wiedziałam, że jesteś zanadto szlachetnym, byś nie miał wejść na drogę prawą.
I Klara podała Canollesowi rękę, którą on ucałował z zapałem.
— Jakże się to stało?... — spytała wicehrabina. — Opowiedz mi pan całą tę rzecz ze szczegółami.
— W krótkich opowiem to słowach. Z Chantilly doniosłem Mazariniemu o ucieczce księżnej; przybywszy do Mautes; odebrałem rozkaz przedstawienia się. Nazwał mnie słabą głową, ja mu nawzajem podobnąż grzecznością wywzajemniłem się; on parsknął śmiechem; ja się rozgniewałem; on podniósł głos, jam go zelżył. Wróciłem do domu; czekałem, czy czasem nie zechce posłać mnie do Bastylji, lecz on chciał widocznie bym się namyślił i wyjechał z Mantes. W samej rzeczy, przez ciąg dwudziestu czterech godzin, namyśliłem się. A winianem to tobie pani, wspomniałem bowiem na twą obietnicę i zląkłem się, byś pani na mnie czekać nie była zmuszoną. Wtedy odzyskawszy zupełną swobodę, uwolniony od wszelkiej odpowiedzialności i obowiązku, jedno tylko pamiętałem: miłość mą ku tobie pani i możność mówienia ci o niej głośno i śmiało!
— A więc straciłeś pan swój stopień! wpadłeś w niełaskę! naraziłeś honor i życie! a to wszystko przezemnie i dla mnie! A! kochany baronie!... Czemże zdołam ci wypłacić twe ofiary? czem ci mą wdzięczność okażę?
W oczach wicehrabiny łza zabłysła, na ustach uśmiech zaigrał.
Łzy te i uśmiech wynagrodziły mu wszystko; w uniesieniu padł przed Klarą na kolana.
— A! wicehrabino — zawołał — przeciwnie, od tej chwili dopiero jestem bogaty i szczęśliwy, gdyż więcej cię już nie opuszczę.
— Zupełnie więc do mnie należysz baronie? Zostawiając sobie twe serce, mogęż twe ramię usługom księżnej poświęcić?
— O! możesz, pani.
— A odesłałeś już pan prośbę o uwolnienie ze służby?
— Jeszcze nie; pierwej się z tobą pani zobaczyć chciałem, teraz, gdym cię ujrzał, pospieszę tu ją napisać.
— Pisz więc pan! pisz przedewszystkiem. Gdyż jeśli zaraz nie poślesz, za zbiega uważanym będziesz; należałoby nawet, przed uczynieniem stanowczego kroku na odpowiedź zaczekać.
— Ukochany mój dyplomato! nie obawiaj się niczego!... — odpowiedział Canolles — uwolnią mnie oni z wielką nawet radością; pamiętają jeszcze moje niezręczne postępowanie w Chantilly. Wreszcie — dodał z uśmiechem — czyż nie oni to mnie słabą głową nazwali.
— Tak, wkrótce jednak zniewolimy ich zmienić tę złą o tobie opinję; nie troszcz się więc o to, baronie, lecz pisz, pisz śpiesznie, byśmy stąd jak najprędzej wyjechać mogli. Przyznam ci się bowiem, że pobyt w tej oberży nie zupełnie spokojną mnie czyni.
— O czemże pani mówisz? Czy o przyszłości? miałyżby dawne wspomnienia tak bardzo panią zatrważać? — spytał Canolles i wzrokiem miłosiernie powiódł dokoła; nareszcie zatrzymał się przy dwóch łóżkach, które już nie pierwszy raz uwagę jego zwróciły.
— Ja mówię o teraźniejszości i wcale nie ciebie boję się, baronie. Dziś kto inny jest przedmiotem mej trwogi.
W tej chwili jakby na usprawiedliwienie przestrachu wicehrabiny, dały się słyszeć trzy uderzenia we drzwi.
Canolles i wicehrabina zamilkli, z niespokojnością spoglądając na siebie.
— W imieniu króla, otwórzcie... — odezwał się głos jakiś.
Canolles chciał porwać za szpadę, leżącą na stole, lecz go uprzedził nieznajomy, co wpadł do pokoju.
— Czy pan jesteś baron de Canolles?
— Tak jest.
— Wysłany z polecenia księcia d‘Epernon? — Canolles skinął głową.
— A więc, w imieniu króla i Jej Królewskiej Mości królowej regentki, aresztuję pana.
— Gdzie rozkaz?
— Oto jest.
Canolles spojrzał na papier i oddając go, rzekł.
— Zdaje mi się, że pana znam.
— Jakże nie miałbyś mnie pan poznać! Przecież w tej samej wiosce, wręczyłem panu rozkaz księcia d‘Epernon udania się do dworu. Całe pańskie szczęście w tem poleceniu się zawierało; nie umiałeś z niego korzystać; tem więc gorzej dla pana.
Klara zbladła, bo również poznała niespodziewanego gościa.
— Mazarini się mści — pomruknął Canolles...
— Jedźmy panie wicehrabio — rzekł Cauvignac.
Canolles zdawał się być prawie obłąkanym.
Nieszczęście jego było tak wielkie, tak ciężkie, tak niespodziewane, że go przygnębiło; to też opuścił głowę i poddał się losowi.
Przy tem wyrazy: „W imieniu króla", sprawiały w owej epoce magiczny skutek i nikt ani myślał opierać się im.
— Gdzież mnie pan wiedziesz?... — spytał Canolles — lecz może zabroniono panu pocieszyć mnie tą nawet wiadomością?
— O nie, owszem, zaraz panu powiem; zawieziemy pana do fortecy na wyspę Saint-George.
— Żegnam cię pani — rzekł Canolles, z uszanowaniem kłaniając się wicehrabinie — żegnam!
— O! rzeczy jeszcze nie tak daleko zaszły jakiem sądził — rzekł do siebie Cauvignac. Powiem to Nanonie, z czego bardzo będzie zadowolona.
Potem zbliżywszy się do drzwi, otworzył je i zawołał:
— Hej! niech będzie gotowych czterech ludzi do eskorty kapitana, a czterech innych do przewodniczenia orszakowi.
— A gdzie mnie powiozą?... — zapytała wicehrabina, wyciągając ku uwięzionemu ręce. Gdyż jeżeli baron winny, jam stokroć winniejsza.
— Ty, pani — odpowiedział Cauvignac — możesz jechać gdzie ci się tylko podoba, jesteś wolną.
I wyszedł wraz z baronem.
Wicehrabina, ożywiona nadzieją, spiesznie wszystko przygotowała do odjazdu, obawiając się aby później nie zechciano zmienić tak łaskawego względem niej rozkazu.
— Jestem wolną — myślała — będę więc mogła czuwać nad nim... lecz odjeżdżajmy czemprędzej.
I zbliżyła się do okna, a ujrzawszy odjeżdżającego Canollesa, ręką posłała mu pożegnanie, potem przywoławszy Pompéego, który w nadziei kilkodniowego wypoczynku, wybrał sobie najlepszą w oberży stancję, poleciła mu opuścić ją i być gotowym do odjazdu.