Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Podziemia
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Stu ludzi z królewskiej straży przebyło z Dordogne z Najjaśniejszem Państwem, reszta pozostała przy panu de la Meilleraie, który, postanowiwszy atakować Vayres. czekał nadciągnięcia posiłków.
Zaledwie królowa zajęła mały domek, który dzięki zbytkom Nanony, znalazła nierównie stosowniejszym na swe mieszkanie, niż się tego spodziewać mogła, Guitaut stanął przed nią z oznajmieniem, że jakiś kapitan, oświadczający iż ma w ważnem interesie mówić z królową, prosi o zaszczyt posłuchania.
— Któż to jest?... — zapytała królowa.
— Kapitan Cauvignac, Najjaśniejsza Pani.
— Z mego wojska?
— Nie zdaje mi się.
— Należy się upewnić, a jeżeli nie jest z mojej armji powiedzieć mu, że przyjąć go nie mogę.
— Przepraszam Waszą Królewską Mość, że nie podzielam jej zdania — odezwał się Mazarini — ale ja bym sądził, że jeżeli on nie należy do jej stronników, właśnie dlatego widzieć i wysłuchać go trzeba.
— A to dlaczego?
— Bo jeżeli jest z wojsk Waszej Królewskiej Mości a żąda posłuchania od królowej, musi być wiernym i zasłużonym: jeżeli zaś przeciwnie, należy do armji nieprzyjacielskiej, musi być zdrajcą, a w dzisiejszych czasach takiermi gardzić nie wypada, gdyż mogą się nam stać bardzo użytecznymi.
— Niech więc wejdzie — rzekła królowa — kiedy pan kardynał tak radzi.
Wprowadzono natychmiast kapitana, a przedstawił się tak śmiało i tak niezmieszany, aż wielce zadziwił królową, nawykłą do sprawiania przeciwnego zupełnie wrażenia na otoczenie.
Zmierzyła Cauvignaca od stóp do głowy, co on zniósł z prawdziwie stoicką stałością.
— Kto jesteś?... — zapytała.
— Kapitan Cauvignac — odpowiedział.
— W czyjej służbie?
— Waszej Królewskiej Mości, jeśli zechcieć raczysz!
— Jeśli zechcę? a w samej rzeczy, niema innej służby w królestwie, bo czyż Francja ma dwie królowe?
— Nieomylnie, Najjaśniejsza Pani, jedna jest Francji królową, ta właśnie, u nóg której mam w tej chwili zaszczyt złożyć moje głębokie uszanowanie, ale są we Francji dwie opinje, przynajmniej dawało mi się to spostrzegać przed chwilą.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?... — spytała, brwi marszcząc, Anna Austrjacka.
— Chcę powiedzieć Najjaśniejsza Pani, że gdym przed godziną przechadzał się na małym wzgórku, podziwiając piękność położenia, zdawało mi się dostrzec, że pan Richon nie przyjmował Najjaśniejszej Pani z takim uszanowaniem, jakie się jej niewątpliwie należy; to mnie utwierdziło w dawniej już powziętem mniemaniu, że we Francji są dwie opinje, rojalistowska i jej przeciwna i że do tej drugiej pan Richon należy.
Twarz Anny Austrjackiej, w miarę słów Cauvignaca chmurniała coraz bardziej.
— A! tak się panu zdawało — rzekła.
— Tak, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Cauvignac. — Zdawało mi się nawet, że wystrzał armaty nabitej kulą, wymierzony z wałów, obraził karetę Waszej Królewskiej Mości.
— Dość tego... Czyż pan na to tylko żądałeś posłuchania, abyś mi udzielał swoich niedorzecznych spostrzeżeń?
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani, pragnąłem posłuchania aby jej oświadczyć gotowość poświęcenia mych usług.
— Dziękuję — odrzekła królowa z ironją; poczem, odwracając się do kapitana swej gwardji:
— Hej, Guitaut!... — zawołała — wypędzić mi tego gadułę!
— Przepraszam Najjaśniejszą Panią, wyjdę sam, bez wypędzenia, ale jeśli wyjdę, Wasza Królewska Mość nie wejdziesz do Vayres.
I Cauvignac, pokłoniwszy się zręcznie królowej, zmierzał się ku wyjściu.
— Najjaśniejsza Pani — wymówił półgłosem Mazarini — zdaje mi się, że źle czynisz, oddalając tego człowieka.
— No, wróć się i mów — powiedziała królowa — jesteś dziwny, ale dosyć zabawny.
— Jestem posłuszny Waszej Królewskiej Mości — odrzekł Caurignac, kłaniając się.
— Co mówiłeś o wejściu do Vayres?
— Mówiłem Najjaśniejszej Pani, że jeżeli trwasz w zamiarze, który mi się dzisiejszego poranku dostrzec zdawało, to jest: jeśli Wasza Królewska Mość życzysz sobie wejść do Vayres, będę miał za powinność wprowadzić ją tam.
— Jakim sposobem?
— Mam w Vayres stu pięćdziesięciu ludzi moich.
— Własnych?
— Tak, moich własnych.
— No i cóż stąd?
— Odstąpię ich Waszej Królewskiej Mości.
— A potem?
— Potem!...
— Tak, co później?
— Później! chybaby się djabeł w to wmieszał, żebyś Najjaśniejsza Pani mając stu pięćdziesięciu odźwiernych nie mogła chociaż jednej bramy otworzyć.
Królowa się uśmiechnęła i pomyślała: nie głupi.
Cauvignac domyślił się tego i nisko się ukłonił.
— Co pan żądasz za to? — spytała.
— A! mój Boże, tylko pięćset liwrów za jednego odźwiernego; jest to płaca, którą daję moim...
— Będziesz je miał.
— A dla mnie?
— Pyszniłbym się niewypowiedzianie, gdybym otrzymał stopień z rąk mojej królowej.
— A jakiego żądasz?
— Chciałbym być gubernatorem w Breune, zawsze pragnąłem zostać gubernatorem.
— Zgadzam się i na to.
— Kiedy tak, to, oprócz maleńkiej formalności, rzecz zupełnie skończona.
— Cóż za formalność?
— Racz Wasza Królewska Mość podpisać ten papier, który przygotowałem wcześniej, w nadziei, że usługi moje nie zostaną odrzucone przez moją wspaniałomyślną monarchinię.
— Co zawiera to pismo?
— Czytaj, Najjaśniejsza Pani.
I zaokrąglając z wdziękiem ramię, zginając z największem uszanowaniem kolano, Cauvignac podał papier królowej.
Królowa czytała:
„W dniu, w którym wejdę do Vayres bez wystrzału wypłacę panu kapitanowi Cauvignac sumę siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów i zamianuję go gubernatorem twierdzy Braune".
— A więc — wyrzekła królowa z powściąganym gniewem — kapitan Cauvignac nie widzi dostatecznej rękojmi w naszem królewskiem słowie, a chce mieć pismo?
— Pismo zdaje mi się być tem, co jest najzbawienniejszego w ważnych sprawach. Najjaśniejsza Parni — mówił Cauvignac z uniżonością — „Verba volaut“, mówi stare przysłowie; „słowo uleci" niech mi Wasza Królewska Mość przebaczy łaskawie, ale już nieraz uleciały wraz z słowem moje najpiękniejsze nadzieje.
— Zuchwały!... — krzyknęła królowa — oddal się!...
— Wychodzę, ale Wasza Królewska Mość nie wejdziesz do Vayres.
I kapitan powtórnie uczynił obrót do wyjęcia, taki sam jak za pierwszym razem, co mu się dał tak szczęśliwie lecz napróżno zręcznie wykręcał się na pięcie i przybliżał ku drzwiom; więcej jak poprzednio, rozgniewana Anna Austrjacka nie przywołała go.
Cauvignac oddalił się zatem.
— Dowiedzieć się co to za człowiek — zawołała króowa.
Guitaut poskoczył ku drzwiom.
— Przebacz, Najjaśniejsza Pani — odezwał się Mazartini — ale zdaje się, że Wasza Królewska Mość nie powinnabyś się powodować natchnieniem gniewu.

— A to dlaczego? — spytała królowa.
Obaj po kwadransie usiłowania dosięgli statku.
— Bo lękam się, czy ten człowiek nie stanic się później niezbędnym, a jeśli mu Wasza Królewska Mość w jaki bądź sposób przykrość wyrządzisz, trzeba go będzie zapłacić podwójnie.

— Dobrze, to się go zapłaci, jak będzie potrzeba — a teraz nie tracić go z oka.
— To rzecz inna, sam pochwalam tę ostrożność.
— Guitaut, zobacz, co z sobą zrobił — powiedziała królowa.
Guitaut wyszedł i wrócił za pół godziny.
— Powziąłem wiadomość, że mieszka stąd o trzysta kroków, u pewnego oberżysty, nazwiskiem Biscarros.
— I tam się udał?
— Nie, Najjaśniejsza Pani; wszedł na wzgórek, stamtąd obserwuje przygotowania, czynione przez pana de la Meilleraie do zdobycia okopów przedszańcowych. Widok ten, zdaje się bardzo go zajmować.
— A reszta armji?
— Przybywa i w miarę przybycia, staje w szyku bojowym.
— A więc marszałek natychmiast atak rozpocznie.
— Rozumiałbym, Najjaśniejsza Pani, że wartoby przed zaczęciem boju dać wojskom jedną noc spoczynku.
— Noc spoczynku! — wykrzyknęła Anna Austrjacka — co! armja królewska ma czekać dzień cały i noc całą przed tą nędzną mieściną?... to być nie może. Guitaut, idź powiedz marszałkowi, niechaj natychmiast uderzy. Król chcę tę noc spać już w Vayres.
— Ależ, pani — mruczai Mazarini — mnie się zdaje że ta ostrożność marszałka...
— Mnie zaś zdaje się — rzekła z przyciskiem Anna Austrjacka — że kiedy powaga królewska została znieważoną, nigdy zbyt prędko pomścić jej nie można. Pośpieszaj, Guitaut donieść panu de la Meilleraie, że królowa patrzy na niego.
I królowa odprawiwszy Guitauta poważnem skinieniem; ujęła syna za rękę i wyszła, nie zwracając uwagi, czy kto postępuje za nią i udała się po schodach na taras.
Z tarasu tego, urządzonego z największem staraniem wzrok panował nad całą okolicą.
Królowa rzuciła bystre spojrzenie na krajobraz o dwieście kroków za sobą widziała drogę wiodącą do Libournu, na której bielał damek znajomego nam Biscarosa, u nóg jej płynęła Gironda, spokojna, głęboka i wspaniała; po prawej stronię wznosiła się twierdza Vayres, cicha, jak grób; wokoło otaczały twierdzę wały nowowzniesione, zdając się niezdobytymi, armaty przez strzelnice wychylały spiżowe szyje i rozwarte paszcze, po lewej pan de la Meilleraie czynił przygotowania do rozłożenia wojsk. Cała armja jak powiedział Guitaut, przybyła już i rozsypała się wokoło wodza.
Człowiek, stojący na wzgórku, śledził pilnie poruszenia obu stron; był to Cauvignac.
Guitaut przebywał rzekę na czółnie rybaka z Ison.
Królowa stała na tarasie nieporuszona, ze zmarszczo-nemi brwiami, trzymając za rękę Ludwika XIV-go, który ciekawie spoglądał na to widowisko, coraz odzywając się do matki:
— Pani, chciej mi pozwolić dosiąść mego pięknego konia i udać się z panem de la Meilleraie ukarać tych zuchwalców.
Niedaleko królowej stał Mazarini, a twarz jego zmieniła zwykły wyraz przebiegłości i szyderstwa, w głębokie i wiele znaczące myślenie, które na niej rzadko i tylko w ważnych zdarzeniach spostrzegać się dawało... Za, królową i pierwszym ministrem stały damy królowej, naśladując jej milczenie, i zaledwie, niekiedy zamieniając między sobą ciche, krótkie słowa.
Wszystko to na pierwszy rzut oka, miało pozór cichości i spokoju, lecz nie trudno było odgadnąć, że była to spokojność miny, którą jedna iskra zmieni w huk i zniszczenie. Oczy wszystkich zwrócone były ma kapitana Guitaut bo on to miał dać hasło boju, oczękiwanego z tak rozmaitemi uczuciami.
W wojsku również, oczekiwanie do wysokiego dochodziło stopnia; bo co tylko wysłaniec, królowej dobiegł lewego brzegu Dordogne skoro go poznano, spoczęły na nim wszystkie spojrzenia. Pan de la Meilleraie, dostrzegłszy go, pospieszył na spotkanie.
Guitaut i marszałek mówili z sobą przez chwil kilka; a chociaż rzeka wtem miejscu była dość szeroka i odległość dzieląca dwóch rozmawiających, od miejsca zajmowanego przez królową, i dwór jej, dosyć znaczna, można było jednak dostrzec zdziwienie na twarzy marszałka. Zdawało się, że odbierany rozkaz był nie w porę; jakoż zwrócił wzrok wyrażający powątpiewanie na grupę, w której odznaczała się królowa.
Ale Anna Austrjacka, zrozumiawszy myśl marszałka, dała mu razem ręką i głową znak tak silnie rozkazujący, że marszałek dawno już obznajmiony z nieugiętą wolą monarchini; schylił głowę na znak, jeżeli nie zgody, to przynajmniej posłuszeństwa.
W tejże chwili na rozkaz marszałka, kilku kapitanów odbywających przy nim służbę dzisiejszych adjutantów wskoczyło na siodła i popędziło w cztery różne strony.
Gdzie tylko przebiegli, rzucano roboty około obozu, a na odgłos trąb i kotłów żołnierze opuszczali łopaty i młoty, któremi namioty przytwierdzali do ziemi, wszyscy biegli do broni ustawionej w kozły; grenadjerzy chwytali za strzelby, proste żołdactwo za piki, artylerzyści za swoje narzędzia. Po kilku chwilach zgiełku, owa ogromna szachownica uporządkowała się, i każdy ukazał się pod właściwą chorągwią: grenadjerzy w pośrodku, gwardje królewskie na prawym skrzydle, artylerja na lewem.
Trąby i kotły umilkły, milczenie grobowe ogarnęło dolinę.
Wtem odezwał się głos czysty, silny i rozkazujący; a lubo królowa z odleglości, w jakiej się znajdowała, nie mogła słów dosłyszeć, ujrzawszy przecież wojsko w mgnieniu oka sformowane w kolumny, dobyła chustki i powiewała nią w górę, a młody król wołał gorączkowym głosem, uderzając nogą w ziemię:
— „Naprzód! Naprzód!"
Wojsko całe jednym odpowiedziało okrzykiem: „Niech żyje król!"
Potem artylerja ruszyła galopem i opanowała mały wzgórek, a kolumny posuwały się do ataku przy odgłosie bębnów.
Nie było to oblężenie zgodne z zasadami strategiki, lecz prosty napad; wały bowiem przez Richona naprędce wzniesione, usypane z ziemi, nie wymagały otwierania wykopów, a tylko uderzenia z siłą całą.
Jednakże biegły komendant Vayres wszelkie zachował ostrożności, i widać było, że ze szczególną zręcznością korzystać umiał z każdego położenia.
Zapewne Richon postanowił wstrzymać się od pierwszego strzału, a tym razem jeszcze, czekał na zaczepkę wojsk królewskich; widać tylko było, jak w czasie poprzedniego natarcia ten sam rząd muszkietów, których wystrzały zrządziły straty wielkie w przybocznej straży królewskiej.
W jednej chwili baterja z sześciu armat zagrzmiała, ujrzano w mgnieniu oka wznoszącą się w górę ziemię wału i wieńczące go ostrokoły.
Na odpowiedź z twierdzy nie dano długo czekać, artylerja okopów zagrała i wielkie zrządziła próżnie w ściśniętych okopach wojsk królewskich, lecz na rozkaz dowódców, zapełniły się przed chwilą rozwarte rany armji i kolumna główna nieco zachwiana, znowu pełna i silna postępowała naprzód w porządnym, bojowym szyku.
Miejsce armat zajęły muszkiety.
W pięć minut później, strzały stron obu odezwały się jednym prawie i tym samym hukiem, podobnym do ryku burzy, lub dwóch razem uderzających piorunów.
Wkrótce, że czas był spokojny i żaden powiew nie wzruszał powietrza, cała masa dymu zawisła nad polem bitwy; oblegający i oblężeni zniknęli w czarnej chmurze, którą od czasu do czasu przedzierała tylko huczna błyskawica gromu armatniego.
Coraz z tej chmury widziano po za armją królewską wychodzących ludzi, zaledwie na nogach mogących się utrzymać, lub upadających w nierównych odległościach i zostawiających po sobie ślady krwawe.
Szybko wzrastała liczba rannych; ryk armat i strzały ręcznej broni nie ustawały; jednakże artylerja królewska strzelała coraz mniej śmiało, jakby naoślep i z pewnem wahaniem; bo w pośród tak gęstego dymu nie mogła przyjaciół od nieprzyjaciół odróżnić.
Artylerja zaś twierdzy, ponieważ przed sobą miała samych tylko nieprzyjaciół, nie ustawała; strzały jej grzmiały coraz częściej i coraz silniej.
Nakoniec, ustał zupełnie ogień artylerji królewskiej, było więc rzeczą oczywistą, że zaczęto wdzierać się na wały i walczono zbliska.
Była to dla widzów chwila okropnej niepewności.
Wtem dym, nie podsycany strzałami armat i muszkietów, wzniósł się zwolna w górę i odsłonił armję królewską, cofającą się w nieładzie i zostawiającą podnóże wałów trupami usłane.
W twierdzy, widzieć było można zrobiony wyłom i otwór pomiędzy ostrokołami, ale ten wyłom zapełniony był ludźmi zbrojnemi w piki i muszkiety, w pośród których, krwią oblany, lecz spokojny i zimny, jakby był tylko widzem tragedji, w której odegrał rolę tak straszną, stał Richon z toporem w ręku, stępionym od razów zadawanych.
Jakieś czary zdawały się zasłaniać tego człowieka, co zawsze w ogniu, zawsze w pierwszym rzędzie, ciągle na nogach i niczem nie zabezpieczony, a przecież żadna pika nie dotknęła go, żadna nie drasnęła kula; zdawało się, że również niepodobna zranić go, jak wzruszyć. Trzy razy marszałek de la Melleraie zawracał i sam prowadził wojska królewskie do szturmu i trzy razy zostały odparte w oczach króla i królowej.
Ciche łzy spływały po zbladłej twarzy młodego króla Anna Austrjacka ściskała pięści, pomrukując: „A! ten człowiek, ten człowiek! Jeżeli kiedy wpadnie w moje ręce, straszny przykład z niego uczynię“.
Szczęściem, nadchodząca noc ciemna spuściła niejako zasłonę na rumieniec królewskiego wstydu i dała pozór marszałkowi de la Meilleraie do wydania hasła do odwrotu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cauvignac zeszedł ze wzgórka i, z rękami w kieszeniach, postępował przez łąki ku domowi Biscarrosa.
— Najjaśniejsza Pani — odezwał się Mazarini, wskazując Cauvignaca palcem — ten człowiek byłby oszczędzi! za trochę złota, wszystką krew, co dziś popłynęła.
— A!... — odrzekła królowa — czyż to rada owego człowieka oszczędnego, za jakiego cię miałam, kardynale?
— Prawda, Najjaśniejsza Pani, że znam wartość złota ale znam również i cenę krwi, a w obecnej okoliczności krew więcej warta od złota.
— Uspokój się, kardynale — odpowiedziała królowa — krew przelana zostanie pomszczoną. Comminges — dodała, zwracając się do porucznika swej straży — idź pan do pana de la Meilleraie i proś go do mnie.
— A ty, Arenoni — rzekł kardynał do swego pokojowca, wskazując mu Cauvignaca, który był już tylko o parę kroków od oberży „Pod Złotem Cielęciem", widzisz tego człowieka? Idź do niego i przyprowadź tajemnie dzisiejszej nocy do mego pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.